11162
Szczegóły |
Tytuł |
11162 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11162 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11162 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11162 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kate Elliott
KSIĄŻĘ PSÓW
Część druga „Korony Gwiazd”
Tłumaczyła Joanna Wołyńska
Tytuł oryginału Prince of Dogs
Wydanie oryginalne 1997
2001 Poznań
Dla Jaya
Prolog
1.
Całą wiosnę udało im się utrzymać przy życiu, ukrywając się w opuszczonej dzielnicy
garbarzy, wychodząc tylko w nocy w poszukiwaniu żywności. Po kilku nocach uciekania
przed psami i chowania się w dziurach przywykli do smrodu. Lepiej cuchnąć jak garbarze,
rzekł Matthias, niż zostać rozszarpanym przez psy.
Anna przemyślała to w ciszy. Niewielką satysfakcję sprawiała jej świadomość, że
gdyby zostali złapani przez dzikich Eików, gdyby psy dopadły ich i wydarły ręce z ramion,
nogi z bioder, to smród kurzego łajna odstraszyłby na pewno te ohydne psy - i by ich nie
zjadły. Albo gdyby zjadły, to ich ciała, tyle razy zanurzane w taninie z kory dębu, że ich skóra
zaczęła wyglądać jak wygarbowana, otrułyby zwierzęta; a potem, z Komnaty Światła, gdzie
jej duch zamieszkałby po śmierci w błogosławionym pokoju, przyglądałaby się, jak konają w
okrutnych mękach.
Całą wiosnę podkradali jedzenie, ponieważ ci, którzy uciekli z miasta, nie mieli czasu
niczego zabrać. A ci, którzy nie uciekli, byli martwi. A przynajmniej tak wynikało z
obserwacji. Na wpół zjedzone ciała leżały rozciągnięte na ulicach i alejach, a wiele domów
cuchnęło gnijącym mięsem. Ale znaleźli zapasy warzyw w piwnicach i beczułki piwa w
domach. Raz lekkomyślnie zakradli się do kuchni w pałacu burmistrza i znaleźli smakołyki.
Annę zemdliło od nadmiaru słodyczy. Jęczącą, z dłonią zaciśniętą na ustach, by utrzymać w
sobie zawartość żołądka, bolącego tak strasznie, że sądziła, iż eksploduje, Matthias pogonił
do garbarni, aby mogła zwymiotować do dołów, pełnych kurzych odchodów zmieszanych z
wodą, które pochłonęłyby zapach świeżych ludzkich wymiocin.
Potem psy przestały szwendać się po garbarniach. Być może Eikowie przestali
polować na ludzi albo sądzili, że nie warto nikogo ścigać w pustym mieście. Może popłynęli
w dół rzeki, polować na bujniejszych pastwiskach. Ale żadne z dzieci nie odważyło się
wspiąć na mury, aby zobaczyć, ile Eikowych okrętów leżało na brzegu. Od czasu do czasu
widzieli Eików spacerujących po murach, patrzących na północ, w stronę morza. Co jakiś
czas słyszeli skomlenie i wycie psów i, raz, krzyki człowieka, nie wiedzieli, mężczyzny czy
kobiety. Trzymali się znajomych szlaków i przebywali głównie w małej szopie, w której
Matthias sypiał, odkąd zeszłej zimy, przed atakiem Eików, rozpoczął terminować u garbarza.
Opuszczony, zapomniany w zamieszaniu podczas ataku i beznadziejnej obrony każdej ulicy
miasta, miał na tyle rozumu, aby wraz z młodszą siostrą schronić się we wstrętnych
garbarskich dołach, kiedy ujrzał psy polujące w mieście. Ocaleli, gdy tylu innych zginęło.
Ale z nadejściem lata skończyły się zapasy i musieli kopać w zapuszczonych
ogrodach w poszukiwaniu na wpół zdziczałych warzyw, które przebiły się przez chwasty.
Nauczyli się polować na szczury, bo tych było pełno w opuszczonych budynkach, tłuściochy
spasione rozkładającymi się trupami. Anna przekonała się, że ma talent do rzucania
kamieniami, i zabijała mewy, pewne siebie gołębie, a raz nawet pechowego kota.
Z nadejściem lata przybyło więcej Eików i przywiedli ze sobą ludzkich niewolników,
plony dalekich żniw.
Pewnego pięknego letniego poranka Eikowie przyprowadzili do garbarni ludzkich
niewolników, aby tam pracowali. Dzieci uciekły na strych i ukryły się za wyprawionymi
skórami, które zawieszono na belkach, by wyschły. Kiedy usłyszeli głosy i skrzypienie
drabiny pod wspinającym się ciałem, Matthias podsadził Annę na jedną z wielkich belek.
Strach dodał jej tyle sił, że wciągnęła go, wspinającego się po nierównej ścianie, na górę.
Skulili się, tuląc do belki i drżąc ze strachu. Smród garbarni już ich nie chronił. W podłodze
na odległym końcu strychu otworzyła się klapa.
Anna stłumiła szloch, kiedy usłyszeli pierwsze szeptane słowa - Eiki mówiącego w
języku, którego nie rozumieli. Pies zaszczekał i wypadł na zewnątrz. Jakby w odpowiedzi
ludzki głos - na dole, przy dziurach - zawył z bólu, a potem zaczął krzyczeć na próżno i
niezrozumiale, aż w końcu, miłosiernie, krzyk urwał się w charkocie. Oczy Anny wypełniły
się łzami, które spłynęły po policzkach; złapała drewniany Krąg Jedności, dar umierającej
matki, wiszący na cienkim rzemieniu na jej chudej piersi i przesunęła palcami po gładkiej
okrągłości w cichej modlitwie, jaką tyle razy podpatrywała u matki, choć ta modlitwa bez
słów nie uchroniła jej przed śmiertelną chorobą.
Na szczeblach zabrzmiały kroki. Ciało okryte metalem i płótnem wspinało się na
strych. Mężczyzna stęknął, ludzki odgłos, krótki a jednocześnie znajomy, człowieczy.
Eika znów przemówił, tym razem w rozpoznawalnym, choć łamanym wendyjskim.
- Jak szybko to będą gotowe?
- Będę musiał je obejrzeć. - Mężczyzna wypowiadał starannie każde słowo. -
Najprawdopodobniej wszystkie są gotowe, jeśli wiszą tutaj od... - zawahał się, a potem złapał
urywany oddech. Czy widział zabójstwo, czy tylko jak oni, słuchał? - Od wiosny.
- Liczę je - powiedział Eika. - Zanim ty wchodzisz, liczę te skóry. Mniej jedna do
mnie przyjdzie, kiedy gotowe, zabijam jeden niewolnika za każdą mniej skórę. Zaczynam od
ciebie.
- Rozumiem - odparł mężczyzna, ale dzieci nie mogły go ujrzeć, tylko słyszały, a
uczuć wyrażonych przez jego głos nie mogły zrozumieć.
- Przynieś jak gotowe - powiedział Eika. Drabina zaskrzypiała i tym razem rozpoznali
ciche dźwięczenie zbroi, kiedy Eika opuszczał strych i oddalał się tam, gdzie przebywali
Eikowie, gdy nie polowali i nie zabijali.
Dzieci wisiały na belce, modląc się, by mężczyzna odszedł.
Zamiast tego przechadzał się po strychu. Odgarniał skóry, dotykał, badał. Liczył.
Luźna klepka zaskrzypiała mu pod stopą. Cichy szelest skór ocierających się o siebie znaczył
jego przejście, a wirowanie powietrza pachnącego skórą w ciemnym pomieszczeniu,
spowodowane jego ruchami, opływało ich niby oddech nadciągającej śmierci, bo
zdemaskowanie oznaczało śmierć.
W końcu wyczerpało to Annę, trzy zimy młodszą od Matthiasa. Z gardła wyrwał jej
się dźwięk, niby skomlenie szczenięcia, zanim zdołała go zdławić. Ciche, wolne kroki
umilkły, ale wciąż słyszeli jego oddech, urywany w mroku.
- Kto tu? - wyszeptał mężczyzna, a potem wymamrotał modlitwę do Pani.
Anna zacisnęła usta, przymknęła powieki i płakała bezgłośnie, wolną dłonią ściskając
Krąg. Matthias sięgnął po nóż do pasa, ale był zbyt wystraszony, by wydobyć go z pochwy.
Nawet tak cichy dźwięk mógłby ich wydać.
- Kto tu? - zapytał mężczyzna ponownie, jego głos drżał, jakby on też się bał.
Dzieci nie odpowiedziały. W końcu, dzięki Pani, odszedł.
Odczekali chwilę i zsunęli się z belki.
- Muszę siusiu - jęknęła Anna, ocierając nos. Ale nie odważyli się opuścić strychu;
chociaż, prędzej czy później, będą musieli to uczynić albo głodować. Wysiusiała się w
najdalszym, ciemnym kącie, i miała nadzieję, że mocz wyschnie, zanim ktokolwiek przyjdzie
na górę. Nowi niewolnicy w garbarni mieli zadanie - skóry trzeba było umyć, zeskrobać z
nich sierść i mięso, jamy wypełnić kąpielą, przełożyć skóry korą dębową, wymoczyć w
kwasie albo, po skończonym garbowaniu, wypłukać i wygładzić przed suszeniem. Na innych
strychach też czekały schnące skóry, gotowe do oczyszczania. Nie było powodów, aby ktoś tu
znów przychodził tego dnia.
Ale wieczorem usłyszeli kroki na drabinie. Tym razem nie mieli czasu na wspięcie się
na belkę. Przywarli do najodleglejszej ściany, owijając się krowią skórą.
Zamiast rozmów usłyszeli ciche stuknięcie czegoś stawianego na drewnie. A potem
klapa się zamknęła i kroki oddaliły. Po chwili Matthias wyszedł.
- Anna! Cicho! - szepnął.
Wysunęła się i znalazła go, ważącego w jednej dłoni kawałek koziego sera, a w
drugiej bezkształtny bochenek chleba. Grubo strugana drewniana miska stała pusta przy
klapie. Bojaźliwie patrzyła na skarby.
- Jeśli je zjemy, będzie wiedział, że tu jesteśmy.
Matthias ułamał kawałek sera, obwąchał go i wsadził do ust.
- Zjemy teraz część - rzekł. - A co to za różnica? Jeśli dziś stąd nie uciekniemy,
odkryją nas prędzej czy później. Resztę jedzenia zostawimy na potem.
Przytaknęła. Wiedziała, kiedy się kłócić, a kiedy siedzieć cicho, bo sprzeczka była
bezsensowna. Dał jej kawałek sera; smakował słono i ostro. Chleb był suchy jak zboże, a po
nim zachciało jej się pić. Matthias podzielił resztę jedzenia na dwie porcje i dał jej jedną.
Oboje mieli skórzane sakiewki na takie rzeczy, przywiązane do pasów. W zrujnowanym
mieście było wiele przedmiotów pierwszej potrzeby, zabranych z opuszczonych domów i
sklepów, a jeśli były cenne, złupionych ze zmarłych. Wody, odzienia, noży czy łyżek, a nawet
całego drewnianego domu pełnego pięknych malowanych mebli i cienkiego lnu im nie
brakło; tylko jedzenia i bezpieczeństwa.
Poczekali, aż na drewnianą podłogę nie padał przez szpary w ścianach żaden promień
światła, a szarego cienia nie odróżniali od czarnego. Wtedy Matthias otworzył klapę i jak
najciszej mógł, przechylił się przez krawędź.
- Pani!
Odezwał się mężczyzna, nie Matthias. Anna zamarła. Matthias stęknął i padł na
podłogę.
- Hejże - powiedział mężczyzna - nie wyciągaj na mnie noża. Nie skrzywdzę cię. Na
Panią, nie sądziłem, że jakaś dusza przetrwała w tej trupiarni. Z ciebie zaledwie dzieciak.
- Wystarczająco duży na czeladnika - mruknął Matthias, urażony jak zawsze, bo głos
tego człowieka brzmiał jak głos wuja, z tym samym wyrzutem. Tylko że, pomyślała Anna,
ten mężczyzna mówił ze zdziwieniem i litością, a nie z pogardą, kiedy nazwał Matthiasa
dzieckiem. Ogarnęło ją nagłe przeczucie, że temu mężczyźnie można zaufać, w
przeciwieństwie do wuja, a poza tym, gdyby schwytano teraz Matthiasa, lepiej było umrzeć z
nim niż toczyć dalej walkę, której sama nie mogła wygrać. Spuściła nogi i szybko zeszła po
drabinie.
Matthias zaklął cicho. Mężczyzna zaś jęknął głośno, a potem zatkał usta dłonią i
rozejrzał się szybko wokół, ale byli sami. Nikt tak późno nie łaził po garbarniach. Oświetlał
ich księżyc w pierwszej kwadrze, a wąskie, upiorne cienie przecinały dziury dziwnymi
wzorami. Anna złapała brata za rękę i ścisnęła mocno.
- O Pani, jeszcze młodsze - powiedział w końcu mężczyzna. - Myślałem, że to kot.
Jest was więcej?
- Tylko nas dwoje - odpowiedział Matthias.
- O Boże. Jak udało się wam przetrwać?
Matthias skinął ku dziurom, a potem zdał sobie sprawę, że mężczyzna mógł nie
dostrzec tego gestu.
- Aż do teraz było wystarczająco dużo jedzenia. Chowaliśmy się tutaj, żeby psy nas
nie wyczuły.
Mężczyzna spojrzał na Annę, nagle podszedł bliżej i schwycił jej podbródek. Matthias
rzucił się w ich kierunku, unosząc nóż, ale Anna powiedziała:
- Nie.
Zatrzymał się więc i czekał.
Po chwili mężczyzna puścił ją i cofnął się, pocierając palcem oczy.
- Dziewczynka. Jesteś dziewczynką, nie starszą od mojej małej Mariyi. Pani jest
łaskawa, że jedną oszczędziła.
- Gdzie jest twoja córka? - zapytała Anna, ośmielona. Ten mężczyzna jej nie
przerażał.
- Zginęła - odparł ostro. - Podczas napadu Eików na moją wioskę, niecały miesiąc
temu. Wszystkich zabili.
- Ciebie nie - rzekła Anna rozsądnie, widząc, że wyglądem przypomina żywego, a nie
cień zmarłego; nie, żeby kiedyś widziała upiora, ale słyszała opowieści o takich, co wracali
straszyć w Dziady.
- Oj, zabili mnie, dziecko - odparł gorzko. - Zabili wszystko prócz tego widma. Teraz
jestem ledwie ciałem bez duszy, ich niewolnikiem, robiącym to, co każą, aż im się znudzę i
nakarmią mną psy. - Choć mówił, jakby życie go wyczerpało, ciągle drżał, wspominając psy.
Anna przemyślała to i uznała, że większość pojęła.
- Co z nami zrobisz? - zapytała. - Czy Eikowie nas nie zabiją, jak nas znajdą?
- Zabiją - odrzekł. - Nigdy nie zostawiają dzieci przy życiu. Chcą tylko dorosłych
niewolników, wystarczająco silnych, by dla nich pracowali. Ale słyszałem od jednego z
niewolników, że w Gencie nie ma dzieci ani trupów dzieci, po prostu żadnych dzieci. To
opowieść, którą szepczą w nocy, w ciemności, że święta, która czuwa nad miastem,
wyprowadziła dzieci w bezpieczne miejsce albo do Komnaty Światła. Nie wiem dokąd.
- To prawda - mruknął Matthias. - Wszystkie dzieci znikły, ale nie wiem, gdzie się
podziały.
- A gdzie są wasi rodzice? - zapytał mężczyzna. - Dlaczego nie zabrano was w
bezpieczne miejsce jak innych?
Anna wzruszyła ramionami, nie pamiętała bowiem rodziców na tyle dobrze, by ich
opłakiwać. Ujrzała, że brat zgarbił się pod ciężarem nieszczęścia, które wciąż zatapiało w nim
szpony.
- Umarli cztery lata temu - powiedział Matthias. - Tata utopił się w czasie połowu, a
mama zmarła parę miesięcy później wskutek gorączki. To byli dobrzy ludzie. A potem
poszliśmy do wuja. Uciekł, kiedy weszli Eikowie. Nie myślał o nas. Pobiegłem do domu,
złapałem Annę, ale wtedy już wszędzie toczyły się walki. Nie mogłem nawet dotrzeć do
katedry, gdzie się większość schroniła, więc ukryliśmy się tutaj. I tu zostaliśmy.
- To cud - mruknął mężczyzna. Nocną ciszę przerwało szczekanie psów i ostry
okrzyk, którego żadne z dzieci nie zrozumiało. Mężczyzna podskoczył.
- Przychodzą koło północy, by nas policzyć - rzekł. - Muszę wracać. Nie wydam was,
przysięgam na Palenisko naszej Pani. Niech mnie Bóg swym mieczem powali, jeśli to
uczynię. Przyniosę jutro więcej jedzenia, jeśli zdołam.
I zniknął, odchodząc w noc.
Ulżyli sobie szybko do jednej z dziur pełnej łajna i wody, a potem zatrzymali się, by
popatrzeć na niezwykle czyste niebo, ciemność tak twardą, że patrzenie w gwiazdy niemal
bolało. Znów usłyszeli psy i Matthias popchnął Annę na drabinę. Wspięła się, a on wszedł za
nią i zamknął klapę. Po chwili wahania, bez słów, pożarli resztę chleba i sera - i czekali na
jutro.
2.
Następnej nocy, długo po zachodzie słońca, mężczyzna przyszedł znów, zapukał lekko
w klapę i rzekł:
- Jestem waszym przyjacielem.
Matthias ostrożnie otworzył klapę i spojrzał w dół. Po chwili zszedł. Anna podążyła za
nim. Mężczyzna dał im chleb i obserwował w ciszy, jak jedli. Mogła go tej nocy widzieć
nieco wyraźniej - księżyc rósł, a jego ćwiartka powoli pęczniała, idąc do pełni. Mężczyzna nie
był specjalnie wysoki, miał szerokie ramiona rolnika i twarz jak księżyc w pełni.
- Jak was zwą? - zapytał w końcu z wahaniem.
- Wołają mnie Matthias, a to jest Anna, skrót od Joanny. Nasza mama ochrzciła nas po
uczniach błogosławionego Daisana.
Mężczyzna skinął głową, jakby wiedział to od zawsze, a może chciał tylko pokazać,
że zrozumiał.
- Ja jestem Otto. Przykro mi, że mogłem przynieść tylko chleb. Nie karmią nas dobrze,
a nie odważę się poprosić innych, by podzielili się swoją porcją. Nie wiem, czy mogę im ufać,
bo nie są moimi krewnymi. Każdy mógłby donieść Eikom w zamian za jakąś nagrodę, na
przykład więcej chleba.
- To bardzo miłe z waszej strony, że nam pomagacie - powiedziała Anna dziarsko, bo
pamiętała, że mama zawsze uczyła ją, by była grzeczna i dziękowała za otrzymywane
prezenty.
Mężczyzna zdusił szloch, a potem z wahaniem dotknął jej włosów. Równie szybko
odsunął się od niej.
- Może, jak ja, inni chętnie by pomogli, jeśli znaczyłoby to, że ujrzymy, jak dwoje
ucieka z łap dzikusów. Eikowie nie wybierają sobie ulubieńców. Nigdy nie widziałem, aby
próbowali nastawiać niewolników przeciw sobie, traktując jednych lepiej od drugich.
Wszystkich nas mają w pogardzie i traktują tak samo. Pracuj albo zdechniesz.
- Czy tylko tutaj, do garbarni - zapytał Matthias - przyprowadzili niewolników?
- Otworzyli też kuźnie, ale nie mają tu nikogo zaznajomionego z kowalstwem. Ale
jesteśmy niewolnikami i można nas poświęcić. - Jego głos stwardniał. - To zrządzenie losu, że
przysłali mnie do garbarni, choć nigdy nie czułem takiego smrodu. Szepczą, że przy palenisku
codziennie ktoś się parzy, a Eikowie mogą równie dobrze poderżnąć poparzonemu gardło, jak
pozwolić mu się wyleczyć, jeśli nie może się podnieść i pracować. Widziałem tych Eików.
Widziałem, jak jednego wepchnięto w ogień. Nie poparzył się. Gorąco nie zostawiło śladów
na jego ciele. Nie mają skóry, nie taką, jak my. To rodzaj łusek, jak u węża, ale grubszych i
gęstszych. Smoczy pomiot. - Charknął i splunął, jakby chciał się pozbyć smaku słów z ust. -
Pomiot smoków i ludzkich kobiet, ale nie wiem, jak mogło dojść do takiego nienaturalnego
stosunku. Ale nie mówmy o tym przy dziecku.
- Nie widziałem niczego, czego ona też by nie widziała - powiedział cicho Matthias,
ale Anna poczuła natychmiast, że te proste słowa mężczyzny, chroniące ją, zjednały mu
zaufanie jej brata.
Skończyła chleb i pragnęła, by było go więcej, ale wiedziała, że nie należy prosić. Być
może oddał im całą swoją rację. Proszenie o więcej byłoby niegrzeczne.
- Zrządzenie losu - wyszeptał mężczyzna gorzko. - Los byłby dla mnie łaskawszy,
gdyby pozwolił mi zginąć z moimi dziećmi. Ale nie. - Potrząsnął głową, obracając się,
rzucając nerwowo spojrzenie przez ramię, bo na pewno miał powód do zdenerwowania, jak
wszyscy. - We wszystkim jest jakiś cel. Oszczędzono mnie, abym mógł was odnaleźć. -
Zrobił krok w przód, ujął dłoń Matthiasa jedną ręką, a drugą delikatnie dotknął włosów Anny.
- Znajdę sposób, żebyście stąd uciekli, przyrzekam. Muszę już iść. Powiedziałem im, że
każdej nocy o tej porze idę do latryn, więc muszę już wracać. Eikowie to dziwne stworzenia.
Są bez wątpienia dzicy, jednak czyści; ale pewnie to dowód na to, że „ścieżka Nieprzyjaciela
wyłożona jest równo czystymi kamieniami, bo obmywają ją łzy słabych”. Możemy się
wypróżniać tylko tam w jednym miejscu, tak samo sikać tylko gdzie nam każą, chyba że na
skóry. Dlatego możemy wyjść i mieć kilka chwil wolności, nawet w nocy, bo oni nie mogą
znieść odoru naszych ludzkich ciał w pobliżu siebie. Ale nie odważę się zostać dłużej.
Przyszedł znów następnej nocy, i następnej, i jeszcze następnej, przynosząc im
odrobinę jedzenia, wystarczającą jednak, by odpędzić głód. Raz przyniósł też wino w
bukłaku, bo w pobliżu jam było niewiele wody, a i ta o podłym smaku.
Szybko odkrył, że Matthias więcej wiedział o procesie garbowania niż jakikolwiek z
niewolników przysłanych do pracy; podczas trzymiesięcznego terminu Matthias nauczył się
podstaw oczyszczania i garbowania skór, wystarczająco, aby wiedzieć, co się robiło na
każdym etapie i jakim narzędziem. Traktował chłopca grzecznie, nawet z dobrocią, ale to
Annę uwielbiał. Siadywała mu na kolanach, a on gładził jej włosy i raz czy dwa,
zapomniawszy się, nazwał ją „Mariya”.
Nikt nie chodził po skóry na ich strych. Otto wyjaśnił, że jego zadaniem było ich
pilnowanie, a niewolnicy nie mieli czasu, żeby wtrącać się w pracę innych. Po kilku
następnych nocach zaczął przynosić więcej jedzenia.
- Eikowie zwiększyli nam racje. Przywieźli więcej niewolników do pracy w
piekarniach, ale też, mój chłopcze, to co mi przekazałeś, a ja powtórzyłem innym, pomaga
nam w pracy. Są z nas zadowoleni, więc karmią lepiej. - Księżyc stał w pełni i Anna mogła
dostrzec wyraz jego twarzy, jak zawsze ponury. - Ale jak słyszę, tym wziętym do kuźni los
nie sprzyja. Tyle trupów się stamtąd wyciąga, ilu żywych wchodzi. Bestie! - Zasłonił oczy
dłonią, ale mogła dojrzeć usta wygięte w gniewnym grymasie. - Niedługo skóry wyschną i
zostaną wywiezione, i nie będzie już waszej kryjówki.
- Powieszą więcej skór, prawda? - spytała Anna.
- Och, dziecko. - Przytulił ją do piersi. - Oczywiście, ale nie mogę was tu wiecznie
ukrywać. Popytałem tu i tam, ale nie wiem, jak was wydostać z miasta, oprócz...
- Oprócz czego? - zapytał Matthias, bo on też rozmawiał z Anną o sposobie ucieczki z
miasta. Prawdopodobnie mogli dokonać tego wiosną, gdyby nie byli tak wystraszeni, ale się
bali, a psy włóczyły się po mieście każdej nocy. A teraz, kiedy w mieście byli niewolnicy, a
każdej bramy strzeżono, tak przynajmniej podejrzewał, będzie jeszcze trudniej uciec.
- Nie wiem. To tylko opowieść, ale czy można w nią wierzyć. - Otto przytulił Annę,
jego usta dotknęły jej włosów w ojcowskim pocałunku. - Słyszałem, jak niektórzy gadali, że
jakieś stworzenie, demon, jest więziony w katedrze. Mówią, że czarownik Eików zwabił go z
niebios, gdzie takie stworzenia żyją i uwięził go w ludzkim ciele. Trzyma go przykutego do
swego tronu.
Anna zadrżała, ale na kolanach Ottona czuła się bezpiecznie; obejmował ją tak
pewnie.
- Myślę sobie tak - ciągnął wolno. - Magowie mówią, iż demony znają sekrety ukryte
przed ludźmi. Jeśli to prawda, że ukochana święta miasta ocaliła dzieci, jeśli to prawda, że
powiodła je ukrytą drogą z katedry w bezpieczne miejsce, to czy ten demon nie znałby
ukrytego przejścia? Bo czy demony nie mogą zaglądać w przeszłość i przyszłość, dalej, niż
sięgnie ludzkie oko? Jeśli ofiarujecie temu stworzeniu jakiś dar i jeśli nienawidzi Eików tak
samo jak my, czy nie zdradziłby wam sekretu wyjścia? To oczywiście niewielka szansa, ale
nie potrafię wymyślić nic innego. Bramy są strzeżone dzień i noc, a psy biegają po mieście. -
Zadrżał, wszyscy zadrżeli na myśl o psach. - Jesteście dziećmi. Święta uśmiechnie się do was
jak do innych.
- Ty też pójdziesz, prawda, papo Otto? - Anna oparła głowę na jego piersi.
Płakał cicho, łzy płynęły mu po twarzy.
- Nie odważę się - powiedział. - Nie odważę się spróbować.
- Mógłbyś z nami uciec - rzekł Matthias. - Bóg okaże ci łaskę za twoją dobroć okazaną
nam, którzy nie jesteśmy twoimi krewnymi.
- Bóg tak, ale Eika nie. Nie znacie ich. To dzicy, ale przebiegli jak łasice. Znaczą
każdego niewolnika i gdy jeden niewolnik zniknie, resztę ustawia się przed psami i spuszcza
je z łańcucha. W ten sposób, jeśli jakiś niewolnik spróbuje uciec, wie, co się stanie z tymi,
którzy zostali. Nie przyczynię się do śmierci tych, z którymi pracuję. Nie mogłem nic zrobić,
by uratować moją rodzinę. Nie ocalę siebie, zabijając przez to innych, równie niewinnych, jak
moje drogie dzieci. Ale wy dwoje moglibyście uciec, gdybyście odnaleźli demona i
porozmawiali z nim.
- Ale co moglibyśmy mu zanieść? - zapytał Matthias. - Nic nie mamy... - urwał i Anna
poznała po przebiegłym wyrazie twarzy, że wpadł na jakiś pomysł. Sięgnął do buta i wydobył
ozdobę ich dużej kolekcji noży, znajdowanych tu i tam przy ciałach. Ten, złupiony z trupa
grubasa odzianego w bogate szaty, na jakie mógł sobie pozwolić tylko zamożny kupiec albo
szlachcic, miał dobre ostrze i pięknie zdobioną rękojeść, wykutą na kształt smoczej głowy ze
szmaragdami wprawionymi w oczy. W ten sposób Anna i Matthias zaufali Ottonowi
całkowicie; nóż był zbyt cenny, by pokazywać go komuś, kto mógł się na niego połasić i z
łatwością odebrać chłopcu i jego młodszej siostrze.
Otton zrobił wielkie oczy, nawet w słabym świetle księżyca wartość noża była
ewidentna.
- To ładna rzecz - rzekł. - I wartościowy dar, jeśli się dostaniecie tak daleko.
- Ale jak wejdziemy do katedry? - zapytał Matthias. - Mieszka tam wódz Eików,
prawda? Czy kiedykolwiek wychodzi?
Powolny, cichy letni wietrzyk, bryza wiejąca znad rzeki, muskał włosy Ottona, gdy się
namyślał. Anna wyczuwała odległy zapach żelaza i ognia, zaledwie wspomnienie, zagłuszane
odorem garbarni tuż obok. Mężczyzna w końcu westchnął.
- Czas, by zaufać innym. Tej informacji sam nie uzyskam. Módlmy się, dzieci, do Pani
i Pana. Módlmy się, abyśmy my, słabi śmiertelnicy, połączyli się przeciw naszym pogańskim
wrogom, bo teraz musimy zaufać innym, którzy nie są naszymi krewnymi, tyle tylko, że
wszyscy należymy do rodzaju ludzkiego, broniącego się przed dzikimi.
I odszedł.
Następnej nocy przyprowadził kobietę, kulawą, przestraszoną i zmęczoną. Długo
wpatrywała się w dzieci i rzekła w końcu:
- To cud, że przetrwały rzeź. To znak od świętej Krystyny. - Odeszła, a on dał im
conocną porcję jedzenia.
Kolejnej nocy przyprowadził młodego mężczyznę o szerokich ramionach, tak
przygarbionego, że wyglądał jak człowiek dwa razy starszy. Ale ujrzawszy dzieci,
wyprostował się i stał się znów mężczyzną dumnym ze swej młodości i siły.
- Pokażemy tym przeklętym dzikusom - rzekł cicho. - Nigdy ich nie dostaną.
Pokonamy ich. To doda nam siły w nadchodzących dniach.
Nazajutrz Otto przywiódł krępą kobietę, która wciąż nosiła szaty diakonisy, choć były
poplamione, podarte i brudne. Skinęła głową, widząc dzieci - nie zdziwiona, bo na pewno
słyszała już o nich. Dotknęła czołem złożonych dłoni.
- Módlmy się - wymruczała.
Anna od dawna się nie modliła. Zapomniała litanii, ale dotknęła gładkiego drewna
swego Kręgu Jedności jednym palcem, kiedy diakonisa szeptała święte boskie słowa,
ponieważ taką modlitwę dziewczynka znała najlepiej. Otto patrzył na nią jak zwykle: ze łzami
w oczach.
- To znak od Boga - powiedziała diakonisa po modlitwie. - W ten sposób osądzą, czy
warci jesteśmy uwolnienia od męki, jeśli ocalimy te dzieci, które nie są naszymi krewnymi, a
jednak to prawdziwie nasze dzieci, oddane w nasze ręce, tak jak wszyscy żyjący w Kręgu
Jedności są dziećmi Pani i Pana.
Otto przytaknął poważnie.
Diakonisa położyła dłoń na ramieniu Matthiasa, jakby go błogosławiła.
- Ci, którzy chodzą po wodę nad rzekę, mówili z tymi, którzy noszą wodę do kuźni, a
spośród tych z kuźni niektórzy dostarczają broń do katedry, gdzie wódz zasiada na tronie i
wszystkiego pilnuje. Inni niewolnicy, którzy zamiatają i czyszczą katedrę, czasami spotykają
się z tymi, co przynoszą broń i taką informację nam przekazali.
Urwała, słysząc hałas, ale był to tylko wiatr targający okiennicą.
- Wódz opuszcza katedrę cztery razy dziennie, aby zabrać psy do toalety...
- Toalety? - spytała Anna.
To pytanie wywołało pierwszy słaby uśmiech, jaki Anna widziała na twarzy
niewolników.
- Latryn. Dziur wykopanych w ziemi, gdzie te stworzenia się wypróżniają, bo nawet
one są niewolnikami swych ciał. Jak my wszyscy, obleczeni w śmiertelny kształt. Ale cicho,
dziecko. Choć było to niewinne pytanie, musisz uważnie słuchać moich słów. Raz dziennie
wszyscy Eikowie opuszczają katedrę, razem z psami i tymi nielicznymi niewolnikami, którzy
im tam służą. Idą nad rzekę, by dokonać nocnych ablucji... - Podniosła dłoń, by powstrzymać
pytanie Anny. - Wykąpać się. W tym czasie, kiedy nieszpory byłyby śpiewane, katedra jest
pusta.
- Zostaje demon - rzekł Otto.
- O ile takie stworzenie rzeczywiście istnieje. Tak mówią niewolnicy, którzy tam
sprzątają, ale być może ich umysły są pomieszane przez obecność dzikusów, gdyż nikogo nie
dopuszczono blisko tego stwora, o którym mówią, że tkwi przykuty łańcuchem do świętego
ołtarza. Z ich opisów przypomina bardziej psa niż człowieka. Jeden mężczyzna mówił, iż zna
on ludzką mowę, ale inny rzekł, że potrafi tylko wyć, szczekać i skomleć. Musimy zaufać
temu planowi, jeśli święta Krystyna ześle nam cud. Rozumiesz? - zapytała Matthiasa i
patrzyła na niego uważnie w świetle zachodzącego księżyca, kiedy skinął głową na znak, że
zrozumiał. Anna też kiwnęła głową i wzięła Matthiasa za rękę, tak była wystraszona.
- Dziś w nocy - powiedziała diakonisa. Spojrzała na Ottona i ten przytaknął, choć
zacisnął dłonie.
- Dziś w nocy? - wyszeptała Anna. - Tak prędko...? - Odruchowo rzuciła się do przodu
i otoczyła Ottona ramionami. Odzienie na nim zwisało, tęgi niegdyś mężczyzna schudł z
niedożywienia i rozpaczy, ale jej nadal wydawał się potężny. Przytulił ją mocno do siebie i
poczuła jego łzy na policzkach.
- Musimy natychmiast wyruszyć - powiedziała diakonisa. - Możecie lada dzień zostać
odkryci. To doprawdy cud, że was wcześniej nie znaleziono. - Zmarszczyła brwi, a światło
księżyca wyrzeźbiło w jej twarzy ostre linie cierpienia. - Nie wiemy, czy jakiś głupiec nas nie
zdradzi, sądząc, że zasłuży się w oczach Eików. Ale u nich nikt nie zdobędzie przychylności.
Oni nie są ludźmi. Nie mają litości dla swoich, a dla nas tym bardziej, więc my też nie
okażemy im łaski. Już. Pożegnajcie się, dzieci. Nie zobaczycie więcej Ottona.
Anna zapłakała. Zbyt trudno było go zostawiać, jedyną prócz Matthiasa osobę, która
od śmierci rodziców okazała jej dobroć.
- Nieście wieści - powiedział Otto. Wciąż trzymał Annę, ale wiedziała, że mówił do
Matthiasa. - Nieście wieści, że jeszcze żyjemy w tym mieście, że uczyniono z nas
niewolników. Powiedzcie o rosnącej sile Eików, że wykuwamy broń i robimy im zbroje.
- Wrócimy po was - rzekł Matthias głosem stłumionym przez łzy. Anna milczała.
Tuliła się do Ottona, który jak wszyscy cuchnął garbarnią, ale teraz był to dobry zapach,
zapewniający bezpieczeństwo. Za garbarnią zaś leżał wielki świat, którego już nie znała ani
mu nie ufała.
- O Pani - szepnął Otto. Pocałował włosy Anny ostatni raz. - Może to gorzej, że
daliście mi nadzieję. Będę na was czekał, z całych sił. Jeśli wy przeżyjecie, a ja przetrwam, i
się spotkamy, będę dla was ojcem.
- Chodźcie, dzieci - rzekła diakonisa, biorąc ich za ręce po łagodnym wyswobodzeniu
Anny z objęć Ottona.
Anna płakała, kiedy ich odprowadzano. Odwróciła się i spojrzała na Ottona. Patrzył za
nimi, otwierając i zaciskając dłonie, a potem jego twarz znikła, zamazana nocą i odległością.
Diakonisa zaprowadziła ich na skraj rowu z nieczystościami, do którego wypróżniali
się niewolnicy.
- Poczekajcie tutaj - nakazała. - Przyjdzie po was mężczyzna.
Odeszła do budynku, w którym sypiali niewolnicy. Jakiś czas później przyszedł młody
mężczyzna, którego spotkali wcześniej.
- Chodźcie - powiedział, biorąc Annę na plecy. - Musimy biec całą drogę do kuźni. - I
pobiegli, chowając się raz, by mężczyzna złapał dech, i drugi raz, gdy w pobliżu zawyły psy,
ale żadnego nie spostrzegli. Tylko duchy przechadzały się w nocy po mieście. Anna tak
dawno nie zapuszczała się na zrujnowane ulice, że otwarte przestrzenie i kwadratowe cienie,
pustka wokół, sprawiły, że przeniknęły ją dreszcze.
Młody mężczyzna zostawił ich bezceremonialnie przy kolejnym rowie, również
wypełnionym moczem i kałem. Ale unoszący się smród był to dobry, przyzwoity, ludzki
zapach, a nie suchy, metaliczny odór dzikich.
Odnalazła ich tam kobieta. Najpierw przyglądała się im, a potem wyciągnęła dłonie,
dotykając ich ust, włosów, łez.
- Jesteście prawdziwi - powiedziała. - Prawdziwe dzieci. Zamordowali moje.
Chodźcie. Nie ma czasu. - Puścili się biegiem, klucząc, w labirynt miasta, do kolejnego rowu,
do innej grupy niewolników. W ten sposób, od latryny do latryny, przebyli miasto.
- Tylko tu mamy odrobinę wolności - rzekł mężczyzna, który przejął ich w końcu w
pobliżu katedry, a na wschodzie pokazał się pierwszy promyk światła. - Ci Eikowie, to
dzikusy, ale nie mogą znieść najdelikatniejszego zapachu ludzkich szczyn czy gówna w
pobliżu. Widziałem, jak zabili człowieka, bo wypróżnił jelita nie tam, gdzie powinien, choć
nie mógł temu zapobiec. Możemy więc wychodzić, by sobie ulżyć, pojedynczo, a jeśli
powiemy, że nas męczy biegunka, dają nam trochę więcej czasu. Stop... Nikt z nas nie może
zabrać was dalej. Ukryjcie się tutaj, pod tymi szmatami przy rowie. Eikowie nigdy tu nie
przychodzą. Nie ruszajcie się i nie drżyjcie, nawet gdy usłyszycie psy. Być może was odkryją
i zabiją. Ale wszyscy modlimy się, żeby tak się nie stało. Bądźcie cierpliwi. Przeczekajcie
dzień. Poznacie po świetle i po odgłosach rogu, i po wielkości procesji, że idą nad rzekę.
Bądźcie jednak ostrożni, bo nie wszyscy wychodzą; paru zostaje, by pilnować niewolników
śpiących w budynku po drugiej stronie ulicy, zwanym mennicą. O ile mi wiadomo, kilku
może też zostać w katedrze. Nie wiem, co jest wewnątrz. Tego musicie się sami dowiedzieć.
Niech Bóg będzie z wami.
Zamknął ich dłonie w swoich, najpierw Anny, potem Matthiasa, na znak zbratania.
Potem nakazał im położyć się i przykrył cuchnącymi, brudnymi szmatami. Anna słyszała
oddalające się kroki. Coś wpełzło pod jej dłoń. Zdławiła jęk. Ani drgnęła, ledwo odważyła się
oddychać. Ale po raz pierwszy od wielu dni i tygodni czuła w sercu dziwną lekkość. Długo
zastanawiała się, co ją spowodowało i w końcu doszła do wniosku, że słowa Ottona: „Daliście
mi nadzieję”.
Dziwne, niemal uduszona przez cuchnącą kupę szmat, zasnęła.
3.
Obudziło ją wycie. Poderwała się, lecz Matthias natychmiast pociągnął ją w dół i
unieruchomił. Nie wydała żadnego dźwięku.
Szmaty obsunęły się. Umożliwiło to obserwację katedry i ulicy. Nie dalej jak pięć
kroków od niej zatrzymał się mężczyzna, odwrócił się plecami do sterty szmat i nasikał do
rowu. Potem, poprawiając ubranie, podszedł bliżej i przykucnął. Ze wszystkich niewolników,
jakich widziała, on był najbardziej zadbany; brud nie wżarł się w jego tunikę, choć
szczególnie czysta też nie była. Bawił się sznurem zawiązanym nisko na chudych biodrach.
Spojrzał przez ramię w stronę katedry. Przez dziurę w łachmanach Anna widziała na
schodach innego niewolnika. Ta osoba - nie mogła rozpoznać, mężczyzna czy kobieta -
zmywała lśniące, białe kamienne stopnie, używając ścierki i wiadra wody.
Mężczyzna odchrząknął i przemówił szybko:
- Kiedy tylko wszyscy przejdą ulicą, biegnijcie do nawy. Kryjcie się w cieniu, jeśli
zdołacie i idźcie do końca, aż do ołtarza. Tam spotkacie demona. Zbliżajcie się do niego
ostrożnie. Z tego co widzieliśmy, potrafi być agresywny. Nikt z nas z nim nie rozmawia. To
zabronione.
Wstał i odszedł, i widzieli go po raz ostatni. Najpierw zniknął z ich ograniczonego
pola widzenia, a potem, kiedy pojawił się na schodach, został nagle porwany przez psy.
Zatrąbił róg, ostrym, bolesnym dźwiękiem. Horda psów zbiegła po schodach, warcząc,
szczekając, skomląc i wyjąc jak szalona. Anna zajęczała i wetknęła dłoń w usta, gryząc
mocno, aby powstrzymać się od krzyku. To były potwory, wielkie i umięśnione, tak wysokie
w kłębie jak ona, o długich, chudych bokach i masywnych barkach, o żółtych ślepiach, w
których płonął diabelski ogień. Ich paszcze wciąż otwarte ukazywały wielkie zęby i czerwone
jęzory. Rzuciły się na dwóch niewolników. Widać było tylko kłąb psów, kotłujących się,
gryzących i skaczących. Zamknęła oczy i schwyciła Krąg. Matthias przełknął łzy; jego uścisk
stał się mocniejszy. Nie odważyła się patrzeć. Nie chciała widzieć.
Zagrzmiał głos; głośny, głęboki, potężny krzyk. Zacisnęła powieki tak mocno, jak
mogła, ale Matthias ją szarpnął i otworzyła oczy. Teraz po stopniach schodzili Eikowie,
ohydne stworzenia pokryte łuskami. Ale każdy, choć dzikus bez śladu człowieczeństwa,
posiadał w sobie brutalną siłę oraz ślad zwierzęcej gracji w zachowaniu i brzydkiej, ostrej
twarzy. Złapali rozszalałe psy za tylnie łapy i odciągnęli, zadając mocne ciosy pazurzastymi
dłońmi albo drzewcami oszczepów. Eikowie wyli i szczekali na psy, jakby byli krewniakami
potrafiącymi porozumieć się w zwierzęcych językach.
Za nimi szła najdziwniejsza para Eików, jaką dotychczas widziała. Pierwszy był
wielki, barczysty, odziany w złote i srebrne łańcuchy wysadzane klejnotami, a towarzyszył
mu Eika tak chudy jak ludzcy niewolnicy i ubrany tylko w jedną szmatę na biodrach. U jego
pasa zwisała skórzana sakiewka i niósł małą drewnianą szkatułkę, opierając o biodro. Wielki
Eika przedarł się przez szalejące psy i zaczął sam rozdawać ciosy, rycząc i śmiejąc się, kiedy
odrzucał psy i odganiał je od łupu.
W końcu jeden pies wyrwał się i uciekł po schodach. Wielu wojowników podążyło za
nim. Jakby oznajmiono w ten sposób ich porażkę, reszta psów umknęła przed gniewem
wodza Eików - lub jego kaprysem, bo z jakiego innego powodu umieścił niewolników na
schodach właśnie wtedy, wiedząc, co z nimi zrobią psy? - ruszając za innymi w stronę rzeki.
Kiedy opuścili schody, ukazały się na nich zakrwawione strzępy...
Tym razem zamknęła oczy i nie patrzyła. Nakazywała sobie nie patrzeć, i słyszała
tylko, jak Matthias przełykał ślinę, próbując zachować ciszę, bo jakikolwiek dźwięk
oznaczałby ich zgubę.
W końcu wyszeptał:
- Odeszli. Zabrali te dwa... ich... ze sobą. Chodź, Anno. Nie trać nadziei teraz, kiedy
jesteśmy tak blisko.
Rozgarnął łachmany, uwolnił się, skoczył na nogi i poderwał ją. Pobiegł, a ona za nim,
potykając się, dysząc, sparaliżowana strachem prawie zapomniała, jak się biega, a jej nogi
były sztywne po tylu dniach unieruchomienia. Znaleźli się w cieniu murów katedry. Wbiegli
po schodach. Krew wciąż zabarwiała kamień obok wywróconego wiadra, a strumyczki wody
zmieszanej z krwią sączyły się po stopniach na ulicę. Wszędzie leżały strzępy poplamione
krwią.
Wielkie drzwi stały otworem, ale ponieważ słońce zachodziło za katedrą, niewiele
światła przenikało do wnętrza przez wschodnie wejście. Wpadli do środka i Matthias
natychmiast przywarł do ściany, pociągając Annę za sobą. Położył palec na ustach. Stali w
cieniu i nasłuchiwali.
I usłyszeli... muzykę łańcuchów, przesuwających się, szepczących, jakby jakieś
stworzenie wypróbowywało ich granice i uznało je za niepokonane, jak zawsze.
Matthias poczołgał się, aby ukryć się za jedną z wielkich kamiennych kolumn,
podtrzymujących sklepienie świątyni. Tu, w bocznej nawie, pozostawali w cieniu. Główna
nawa, olbrzymia przestrzeń pośrodku katedry, była jaśniejsza, oświetlona przez okna
wbudowane wysoko w południową i północną ścianę. Najjaśniejszy ze wszystkich był ołtarz,
zalany światłem z siedmiu wysokich okien umieszczonych w półkolu w odległym końcu
kościoła, otaczających Palenisko.
Obok ołtarza leżała sterta odpadków.
Matthias prześlizgnął się do następnego filaru, używając go jako kryjówki, by podejść
bliżej ołtarza. Anna podążyła za nim. Chciała złapać go za pas, uwiesić się, ale nie uczyniła
tego. Nauczyła się bowiem: aby poruszać się szybko, oboje musieli mieć swobodę ruchów.
Panowała cisza. Kamień tłumił dźwięk, a świat na zewnątrz wydawał się odległy w
tym miejscu - niegdyś świętym, teraz obozowisku dzikich. Czuła ich piżmowy zapach na
sobie w sposób, w jaki suche rzeczy, które przywarły do skóry, wywoływały łaskotanie
palców i karku; wyczuwała go tak, jak burzę oznajmiającą swe nadejście, przez ów
specyficzny zapach powietrza, na długo zanim rozlega się pierwszy grom, a pierwsza
błyskawica rozcina ciemne niebo. To oni władali tą przestrzenią, niegdyś poświęconą Bogu.
Zrównała się z Matthiasem i oparła o zimny, cętkowany kamień. Dotknął jej szybko i
skoczył ku następnej kolumnie.
Stos odpadków przy ołtarzu ożył.
Nie były to szmaty, ale psy, wyrwane ze snu, dźwigające się na nogi, zaalarmowane.
- Uciekaj - jęknął Matthias. Popchnął ją w tył, ku drzwiom, ale było za późno, a drzwi
zbyt daleko. Nie biegali szybciej od psów, tylko się przed nimi ukrywali. A tu nie było gdzie
się schronić.
Psy skoczyły ku nim. Anna, oszołomiona, zamarła.
- Nie! - wrzasnęła, bo Matthias wybiegł do głównej nawy, ku psom, próbując je
odciągnąć, by ułatwić jej ucieczkę.
- Biegnij! Biegnij! - krzyknął.
Pobiegła do niego. Lepiej było umrzeć z nim, niż żyć bez niego. Lecz, o Pani, jakie to
miało znaczenie? W tym mieście nie można było żyć inaczej niż w niewoli u Eików, o ile w
ogóle można to nazwać życiem.
Dopadła brata tuż przed psami, wstrętnymi psami. Otoczyła go ramionami i
przygotowała się na uderzenie, na śmierć. O Pani, proszę niech przyjdzie szybko.
Ochrypły krzyk - nieludzkie słowa, żadne słowa, jakie znała - dobiegł od ołtarza,
przerywany odgłosami, które brzmiały jak warknięcia i skomlenie. Psy zamarły, ślizgając się
po posadzce. Zatrzymały się o długość ciała od dzieci, warcząc, gapiąc się błyszczącymi
żółtymi ślepiami. A kiedy padły kolejne słowa, odeszły z podkulonymi ogonami, ciągle
warcząc, ale posłuszne stworzeniu, które powstało ze stosu łachmanów przy ołtarzu, stosu,
który nie był odpadkami, tylko demonem we własnej osobie.
To nie był człowiek, na pewno nie. Tyle Anna mogła łatwo dostrzec w świetle
przenikającym nawę. Był wysoki i o ludzkich kształtach, ale Eikowie też byli człekokształtni,
choć nie spokrewnieni z ludźmi. Stworzenie okryło się skromnie odzieniem, lecz ubranie i
tunika poznaczone zostały śladami zębów i wystrzępione, jakby przypadkiem. Jego
przedramiona otaczał złoty materiał, też podarty w wielu miejscach, jakby go psy tarmosiły,
próbując się dobrać do ciała. Nosiło na szyi żelazną obrożę, a do niej przymocowano gruby
żelazny łańcuch, przybity do ciężkiego kamiennego bloku ołtarza, Paleniska Naszej Pani.
Wpatrywało się w nich oczami tak nieludzko zielonymi jak szmaragdy. Ten wzrok
przypomniał Matthiasowi o podarunku. Wysunął sztylet z buta i podał rękojeścią do przodu.
- Chodźcie - rzekł demon ochrypłym głosem.
Przejęci strachem, posłuchali, bo przemawiał tonem stworzenia przyzwyczajonego do
posłuchu, a poza tym kontrolował psy, używając demonicznej magii. Dlaczego nie? Nie był
człowiekiem, tylko stworem eterycznym, czymś, co bezcieleśnie fruwało w szerokich,
nieprzeniknionych niebiosach, wysoko ponad ziemią, ponad zmiennym księżycem; nie
obawiało się ludzkich dzieci ani nie wahało się im rozkazywać.
Podpełzli bliżej. Tym razem Anna trzymała mocno za pas Matthiasa jedną ręką, w
drugiej zaciskając Krąg. Powstrzymała łzy, gryząc wargę, ale nie zadrżała, gdy otoczyły ich
psy, obwąchujące im stopy i wypuszczające się w przód tylko po to, by ostre słowa demona
osadziły je w miejscu.
Przysunęli się jeszcze bliżej, tak blisko, że Matthias wyciągnąwszy dłoń, podał nóż
demonowi. Ten wziął go i szybko rozejrzał się po zacienionej nawie, patrząc na kolumnady.
Potem wepchnął cenną broń pomiędzy brudne szmaty, którymi się okrywał. Stał w ciszy,
nasłuchując. Oni też milczeli, choć Anna nic nie słyszała, a Matthias nie wydał żadnego
dźwięku.
Anna gapiła się. Myślała, że być może, kiedy czarownik zawezwał demona z niebios i
gdy magia uwięziła go w ziemskim ciele, demon spróbował - nie mając wyboru - przybrać
ludzki kształt. Bo bardzo przypominał człowieka: ludzkie oczy, choć o intensywnie zielonej
barwie i trochę skośne w kącikach, jakby zniekształcone; ludzka skóra, choć w kolorze brązu,
jakby metal ukryty w ziemi przedarł się na powierzchnię; ludzka twarz, choć o szerokich,
wystających kościach policzkowych; i ani śladu brody, choć bez wątpienia był rodzaju
męskiego. Ale czy Bóg nie stworzył ludzi kobietami i mężczyznami? Dlaczego miałby
inaczej postąpić z demonami?
I mówił po ludzku, choć powoli, jakby nie miał wprawy. Do psów, w języku bestii,
przemawiał płynniej.
- Dlaczego dałeś mi ten nóż? - zapytał. Tak samo głos, pomyślała, ludzki, ale
ochrypły, nie do końca uformowany.
Matthias wysunął podbródek, by dodać sobie odwagi, i spojrzał prosto na stwora.
- W zamian za sekret świętej Krystyny, która wyprowadziła dzieci w bezpieczne
miejsce.
- Wyprowadziła je w bezpieczne miejsce - powtórzył stwór.
Patrzył na nich przez wieczność, nim Anna pomyślała, że nie zrozumiał słów
Matthiasa i tylko naśladował dźwięki. Psy obwąchiwały jej stopy, a ciarki biegały jej po
krzyżu jak setki robaków. Pochód Eików wróci lada chwila.
Stwór poderwał głowę jak pies słyszący nagły dźwięk.
- Szybko - rzekł. - Za schodami na wieżę są drzwi do krypty. W krypcie znajduje się
droga, której szukacie. Uciekajcie. - I natychmiast zmienił się w obłąkańca. Złapał więżący go
gruby łańcuch i szarpnął nim gwałtownie. Odrzucił w tył głowę i zawył, a psy zaczęły
szczekać, wyć i skomleć tak strasznie, że ogłuszyły Annę.
Matthias złapał ją za rękę. Pobiegli w cień kolumnady i przez nawę. Demon zaś walił
łańcuchem w podłogę jak dzika bestia, a psy szczekały i skakały wokół, niektóre sięgając do
jego ciała i napotykając pięść lub łokieć.
- Boże, dopomóż biednemu stworzeniu - wyszeptał Matthias. Doszli do końca
kolumnady, do długiego korytarza, prostopadłego do nawy, spowitego cieniami teraz, kiedy
słońce już zaszło, wnętrze pociemniało, a biedny, szalony demon zaprzestał wreszcie
gwałtownych i bezcelowych prób uwolnienia się. Może i posiadał magię, by kontrolować psy,
ale nie miał jej wystarczająco, by uwolnić się od czarownika Eików.
Dotarli do drzwi z ciemnego drewna poznaczonego długimi rysami, jakby ktoś je
drapał, próbując wejść. Matthias położył dłoń na skoblu, ciągnąc ostrożnie, aby upewnić się,
że się nie zaciął ani nie skrzypi.
W ciszy Anna pierwsza usłyszała odgłosy stóp na kamieniu. Odwróciła się i,
ponieważ nie mogła się powstrzymać, głośno jęknęła ze strachu. Matthias spojrzał przez
ramię. Poczuła, jak zesztywniał, lecz sięgnął po nóż zatknięty za pasem.
Za późno.
Eika stał w cieniu nie dalej niż dziesięć kroków od nich, przy wielkich drzwiach.
Wyszedł z ukrycia i patrzył na nich. Był wysoki, jak większość dzikich, ale raczej szczupły.
Jego ciało błyszczało i lśniło w ostatnich promieniach słońca, padających przez wysokie
okna, ponieważ nosił spódniczkę przecudnej roboty, ze złotych i srebrnych łańcuszków
wysadzanych klejnotami, które jak setki oczu wpatrywały się w nich, ostatecznie
przyłapanych.
Była zbyt przerażona, by jęczeć. Powiodła palcem po gładkim drewnianym kółku,
Kręgu Boskiej Łaski, jak matka nauczyła ją wiele lat temu. Była to jedyna modlitwa, jaką
znała.
Stworzenie nie poruszało się, nie odchodziło i nie atakowało.
I wtedy Anna ujrzała najdziwniejszą rzecz, jaką w życiu widziała, dziwniejszą od
rzezi i śmierci, i strasznych psów, i szczurów żerujących na wzdętym ciele. Stworzenie nosiło
naszyjnik. Na prostym rzemieniu powiązanym w kilku miejscach, jakby się zerwał i został
naprawiony, leżąc na lśniącej piersi pokrytej miedzianymi łuskami, wisiał Krąg Jedności,
znak Kościoła. Taki sam jak jej.
Wciąż się nie ruszał ani nie podniósł głowy, by zawyć na alarm. Tylko podniósł palec
i przesunął nim po kole, naśladując jej gest.
Matthias otrząsnął się, jakby się zbudził. Podniósł skobel, złapał Annę za ramię.
- Nie patrz - rzekł. - Nie patrz w tył. Idź za mną.
Wciągnął ją do środka, zatrzaskując za nimi drzwi. Choć nie było światła, potykając
się, zeszli schodami do czarnej krypty.
Nikt i nic nie podążyło za nimi.
- To cud - wyszeptała. Zatoczyła się, kiedy stopnie się skończyły, a wstrząs przeszył
jej ciało. Puściła Matthiasa. Po chwili, po omacku, odnalazła go i zacisnęła dłoń tak mocno,
że aż stęknął z bólu, ale nie poluźniła chwytu. Nic nie widziała, nawet dłoni przed twarzą.
- Spójrz - szepnął Matthias, jego szept zniknął w ciemności i usłyszała, jak oddalał się
w ciemną, nieznaną, olbrzymią przest