11125
Szczegóły |
Tytuł |
11125 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11125 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11125 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11125 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lemony Snicket
SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZE�
KSI�GA DRUGA
GABINET GAD�W
T�umaczenie: Jolanta Kozak
Dla Beatrycze
Moja mi�o�� dla Ciebie wci�� �yje. Ty - ju� nie.
Rozdzia� pierwszy
Ten kawa�ek drogi, kt�rym wyje�d�a si� z miasta, aby min�� Zamglon� Zatok� i
wjecha� do miejscowo�ci Nuda Wielka, jest chyba najbrzydszym kawa�kiem drogi na
�wiecie. Nazywa si� Parszywa Promenada.
Parszywa Promenada biegnie przez chorobliwie szare pola, z rzadka poro�ni�te
rachitycznymi jab�onkami, kt�re rodz� owoce tak kwa�ne, �e mo�na si� pochorowa� od
samego ich widoku. Parszywa Promenada przecina rzek� Ponurk�, kt�r� w dziewi�ciu
dziesi�tych wype�nia mu� i w kt�rej �yj� wyj�tkowo nieapetyczne ryby, po czym okr��a
fabryk� chrzanu, od kt�rej ca�a okolica zalatuje kwa�n� gorycz�.
Z przykro�ci� zawiadamiam was, �e nasza nowa opowie�� o sierotach Baudelaire
zaczyna si� od ich podr�y t� w�a�nie wyj�tkowo nieprzyjemn� drog� i �e od tej pory b�dzie
ju� tylko gorzej. Ze wszystkich nieszcz�nik�w na �wiecie - a tych, jak wam pewnie
wiadomo, nie brakuje - m�odzi Baudelaire�owie zdecydowanie zas�uguj� na palm�
pierwsze�stwa; zwrot ten znaczy tutaj, �e przydarzy�o im si� znacznie wi�cej okropnych
rzeczy ni� innym ludziom. Wszystko zacz�o si� od straszliwego po�aru, kt�ry poch�on�� ich
dom i kochaj�cych rodzic�w - taka dawka przykro�ci wystarczy�aby ka�demu do ko�ca �ycia,
ale dla trojga m�odych Baudelaire��w by� to dopiero pocz�tek nieszcz��. Po po�arze oddano
ich pod opiek� dalekiemu krewnemu nazwiskiem Hrabia Olaf - osobnikowi pod�emu i
chciwemu. Baudelaire�owie-rodzice pozostawili ogromny maj�tek, kt�ry po doj�ciu Wioletki
do pe�noletno�ci mia� przej�� w r�ce dzieci, lecz Hrabia Olaf, op�tany ��dz� przechwycenia
fortuny w swoje brudne �apy, wymy�li� szata�ski plan, kt�ry do dzisiaj �ni mi si� po nocach.
Zdemaskowany w ostatniej chwili, zbieg�, odgra�aj�c si�, �e kiedy� jeszcze dorwie si� do
maj�tku Baudelaire��w. Tymczasem Wioletk�, Klausa i S�oneczko prze�ladowa�y koszmarne
sny o dziko b�yszcz�cym wzroku Hrabiego Olafa, o jego pojedynczej krzaczastej brwi, a
przede wszystkim o oku, kt�re mia� wytatuowane nad kostk� lewej nogi. Sierotom Baudelaire
zdawa�o si�, �e to upiorne oko �ledzi ich na ka�dym kroku.
Musz� was uprzedzi�, �e je�li otworzyli�cie t� ksi��k� z nadziej� wyczytania w niej,
�e w ko�cu jednak dzieci �y�y d�ugo i szcz�liwie, to lepiej zaraz zamknijcie j� z powrotem i
poczytajcie sobie co� innego. Gdy� Wioletka, Klaus i S�oneczko, �ci�ni�ci w samochodzie,
gapi�c si� na Parszyw� Promenad�, zmierzali w�a�nie ku jeszcze wi�kszym nieszcz�ciom i
smutkom. Rzeka Ponurka i fabryka chrzanu by�y zaledwie preludium serii tragicznych a
niemi�ych epizod�w, kt�rych wspomnienie chmurzy moje czo�o, a oczy nape�nia �zami.
Kierowc� samochodu by� pan Poe, przyjaciel rodziny, kt�ry pracowa� w banku i stale
mia� kaszel. Jako osoba nadzoruj�ca sprawy sierot Baudelaire, to w�a�nie on, po przykrych
zaj�ciach z Hrabi� Olafem, zadecydowa� o umieszczeniu dzieci na wsi, pod opiek� dalekiego
krewnego.
- Przepraszam, je�li jest wam niewygodnie - odezwa� si� pan Poe, pokas�uj�c w bia��
chusteczk� - ale m�j nowy samoch�d nie jest przeznaczony dla tak wielu pasa�er�w. Nawet
wasze walizki si� nie zmie�ci�y. Podjad� jeszcze raz za tydzie�, albo co� ko�o tego, i podrzuc�
wam rzeczy.
- Dzi�kujemy - odpar�a machinalnie Wioletka, lat czterna�cie, najstarsza z rodze�stwa
Baudelaire��w. Ka�dy, kto zna� Wioletk�, domy�li�by si� zaraz, �e wcale nie s�ucha�a pana
Poe, gdy� zwi�za�a swoje d�ugie w�osy wst��k�, aby nie wpada�y jej do oczu. Wioletka by�a
wynalazczyni� i zawsze kiedy obmy�la�a nowy wynalazek, wi�za�a w�osy w ten spos�b. W
ten spos�b lepiej jej si� my�la�o o rozmaitych trybikach, kablach i sznurkach, niezb�dnych do
skonstruowania wi�kszo�ci urz�dze�.
- Po tylu latach sp�dzonych w mie�cie - ci�gn�� pan Poe - �ycie na wsi b�dzie dla was,
jak s�dz�, przyjemn� odmian�. O, widz� nasz zakr�t. Jeste�my prawie na miejscu.
- Ca�e szcz�cie - mrukn�� cicho Klaus. Klaus, jak wiele os�b, strasznie si� nudzi�
podczas jazdy samochodem i bardzo �a�owa�, �e nie wzi�� nic do czytania. Klaus uwielbia�
czyta�. Maj�c oko�o dwunastu lat, zd��y� przeczyta� wi�cej ksi��ek ni� niejeden cz�owiek
przez ca�e �ycie. Czasami czyta� do p�na w nocy i rankiem znajdowano go nieraz �pi�cego z
ksi��k� w r�ku i w okularach na nosie.
- S�dz� te�, �e spodoba wam si� Doktor Montgomery - m�wi� dalej pan Poe. - Bardzo
wiele podr�owa� i ma mn�stwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Podobno jego dom jest
pe�en pami�tek, kt�re poprzywozi� z podr�y.
- Baks! - pisn�o S�oneczko. Najm�odsza z sierot Baudelaire cz�sto wydawa�a takie
d�wi�ki, jak to niemowl�ta. Prawd� m�wi�c - opr�cz gryzienia wszystkiego, co popad�o,
czterema bardzo ostrymi z�bkami - wyg�aszanie strz�pk�w s��w by�o g��wnym zaj�ciem
S�oneczka. Cz�sto trudno by�o odgadn��, co S�oneczko ma na my�li. W tym konkretnym
przypadku mog�o chodzi� o co� w rodzaju: �Denerwuj� si� przed spotkaniem z nowym
krewnym�. Denerwowa�a si� zreszt� ca�a tr�jka.
- Jak w�a�ciwie jest z nami spokrewniony Doktor Montgomery? - spyta� Klaus.
- Doktor Montgomery jest... zaraz, zaraz... bratem �ony kuzyna waszego zmar�ego
ojca. Chyba tak. To naukowiec. Otrzymuje bardzo du�o pieni�dzy od rz�du. Jako bankier, pan
Poe interesowa� si� g��wnie pieni�dzmi.
- Jak mamy si� do niego zwraca�? - pyta� dalej Klaus.
- Najlepiej �Doktorze Montgomery� - odpar� pan Poe. - O ile sam nie ka�e si�
nazywa� po imieniu, albo po nazwisku. Montgomery to jego imi� i nazwisko, wi�c i tak nie
ma r�nicy.
- Nazywa si� Montgomery Montgomery?
- No w�a�nie. I na pewno jest bardzo dra�liwy na tym punkcie, wi�c nie wa�cie si� z
niego szydzi� - ostrzeg� pan Poe i zn�w rozkaszla� si� w chusteczk�. - �Szydzi� - doda� - to
znaczy �wy�miewa� si�. - Klaus westchn�� ci�ko.
- Ja wiem, co znaczy �szydzi�.
Nie doda�, �e oczywi�cie wie r�wnie�, jak to niegrzecznie wy�miewa� si� z czyjego�
nazwiska. Niekt�rym najwyra�niej zdawa�o si�, �e skoro sieroty s� nieszcz�liwe, to musz�
by� r�wnie� niedorozwini�te umys�owo.
Wioletka te� westchn�a - i rozwi�za�a wst��k�. Jeszcze przed chwil� pr�bowa�a
wymy�li� urz�dzenie, kt�re zapobiega�oby przedostawaniu si� zapachu chrzanu do nosa, ale
trema przed spotkaniem z Doktorem Montgomerym nie pozwoli�a jej si� skupi�.
- A w jakiej dziedzinie naukowej specjalizuje si� Doktor Montgomery? - spyta�a,
licz�c na to, �e ma on laboratorium, z kt�rego b�dzie mog�a korzysta�.
- Niestety, nie wiem - odpar� pan Poe. - Tyle mia�em za�atwiania w zwi�zku z
waszymi sprawami, �e nie starczy�o mi czasu na pogaduszki. O, to ten podjazd. Jeste�my na
miejscu.
Strom� �wirowan� drog� samoch�d pana Poe doturla� si� pod ogromny, murowany
dom. Dom mia� ganek podparty kilkoma kolumnami i kwadratowe wrota z ciemnego drewna.
Po obu stronach wr�t wisia�y latarnie w kszta�cie pochodni, jasno �wiec�ce, chocia� by� ju�
dzie�. Nad gankiem ci�gn�y si� liczne szeregi kwadratowych okien, w wi�kszo�ci otwartych
na poranny wietrzyk. Najniezwyklejsze by�o jednak to, co widnia�o przed domem: ogromny,
starannie utrzymany trawnik, obsadzony d�ugimi �ywop�otami z krzew�w o osobliwych
kszta�tach. Kiedy samoch�d pana Poe si� zatrzyma�, sieroty Baudelaire rozpozna�y w tych
kszta�tach �mije. Ka�dy krzew by� inn� �mij�: kr�tsz� albo d�u�sz�, z j�zykiem na wierzchu
albo z rozwart� paszcz�, ods�aniaj�c� straszliwe, zielone z�by. Wygl�da�y do�� niesamowicie,
wi�c Wioletka, Klaus i S�oneczko przestraszyli si� troch�, �e musz� je min��, aby doj�� do
domu.
Pan Poe, kt�ry szed� przodem, chyba wcale nie zauwa�y� �mijokrzew�w, pewnie
dlatego, �e zaj�ty by� instruowaniem dzieci, jak si� maj� zachowa�.
- Pami�taj, Klaus, �eby� nie zadawa� na pocz�tek zbyt wielu pyta�. A ty, Wioletko...
co si� sta�o z twoj� wst��k�? Moim zdaniem wygl�da�a� z ni� bardzo wytwornie. I b�agam
was, pilnujcie, �eby S�oneczko nie ugryz�o Doktora Montgomery�ego. To by ca�kiem popsu�o
pierwsze wra�enie.
Pan Poe ruszy� do drzwi i nacisn�� dzwonek - jeden z najg�o�niejszych, jakie dzieci
kiedykolwiek s�ysza�y. Po chwili da�y si� s�ysze� coraz bli�sze kroki. Wioletka, Klaus i
S�oneczko spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli, oczywi�cie, �e w ich pechowej rodzinie zdarzy
si� wkr�tce kolejne nieszcz�cie - a jednak czuli si� jako� niewyra�nie. Najgorsza by�a ta
niepewno��. Czy Doktor Montgomery oka�e si� sympatyczny? Czy b�dzie i przynajmniej
troch� lepszy od Hrabiego Olafa? A czy mo�na by� gorszym od Hrabiego Olafa?
Drzwi skrzypn�y i otworzy�y si� powoli, a sieroty Baudelaire wstrzyma�y oddech i
zerkn�y w mroczny przedsionek. Zobaczy�y ciemnowi�niowy chodnik na pod�odze i
witra�owy �yrandol u sufitu. Zobaczy�y te� malowid�o na �cianie, przedstawiaj�ce dwie
splecione �mije. Ale gdzie by� Doktor Montgomery?
- Hop, hop! - zawo�a� pan Poe. - Hop, hop!
- Witam, witam, witam! - zadudni� z bliska tubalny g�os i spoza drzwi wychyn�� niski,
t�gi pan z okr�g�� rumian� twarz�. - Jestem wasz Wujcio Monty. Co za idealne wyczucie
czasu! W�a�nie sko�czy�em dekorowa� tort kokosowy!
Rozdzia� drugi
- Czy S�oneczko nie lubi kokosa? - zmartwi� si� Wujcio Monty.
Wujcio Monty, pan Poe i sieroty Baudelaire siedzieli przy jaskrawozielonym stole.
Ka�dy dosta� porcj� ciep�ego jeszcze tortu. W ca�ej kuchni te� by�o jeszcze ciep�o od
pieczenia. Tort okaza� si� rewelacyjny: mia� mn�stwo kremu, a kokosa dok�adnie tyle, ile
trzeba. Wioletka, Klaus i Wujcio Monty ko�czyli ju� swoje porcje, ale pan Poe i S�oneczko
skubn�li ledwie po kawa�eczku.
- Prawd� m�wi�c - wyja�ni�a Wioletka - S�oneczko nie lubi je�� niczego mi�kkiego.
Woli chrupa� co� twardego.
- To bardzo nietypowe dla niemowl�cia - zauwa�y� Wujcio Monty - chocia� jak
najbardziej typowe dla wielu �mij. Taka na przyk�ad �waczka Barbaryjska musi stale mie�
co� w otworze g�bowym, inaczej zaczyna z�era� w�asn� paszcz�. Bardzo trudna do
utrzymania w niewoli. Wi�c mo�e S�oneczko woli surow� marchewk�? Mamy jej tu w br�d.
- Surowa marchewka by�aby idealna, Doktorze Montgomery - odpar� Klaus.
Nowy prawny opiekun dzieci ju� szed� do lod�wki, ale odwr�ci� si� i pogrozi�
Klausowi palcem.
- Nie �ycz� sobie �adnych �Doktor�w Montgomerych� - oznajmi�. - Nie znosz�
sztywniactwa. M�wcie mi Wujcio Monty! Nawet w�r�d koleg�w herpetolog�w nikt nie
tytu�uje mnie Doktorem Montgomery.
- Kto to jest herpetolog? - spyta�a Wioletka.
- A jak Wujcia tytu�uj�? - spyta� K�aus.
- Dzieci, dzieci! - skarci� ich surowym tonem pan Poe. - Nie zadawajcie tylu pyta�.
Wujcio Monty u�miechn�� si� do sierot.
- Nic nie szkodzi. Pytania dowodz� dociekliwego umys�u. �Dociekliwy� to znaczy...
- Wiemy, co to znaczy - przerwa� mu Klaus. - Pe�en pyta�.
- Skoro wiesz, co znaczy �dociekliwy� - stwierdzi� Wujcio Monty, wr�czaj�c
S�oneczku znacznych rozmiar�w marchewk� - to powiniene� r�wnie� wiedzie�, co to jest
herpetologia.
- Na pewno nauka, kt�ra co� bada - powiedzia� Klaus. - Ka�de s�owo ko�cz�ce si� na
�logia� oznacza nauk�, kt�ra co� bada.
- �mije! - krzykn�� z entuzjazmem Wujcio Monty. - �mije, �mije, �mije! Tym si�
w�a�nie zajmuj�! Kocham �mije, wszelkiego gatunku, i dlatego je�d�� po ca�ym �wiecie,
wyszukuj�c najrozmaitsze okazy, by je bada� tu, w swoim laboratorium. Czy� to nie
pasjonuj�ce, moje drogie dzieci?
- To jest pasjonuj�ce - przyzna�a Wio�etka. - Nawet bardzo pasjonuj�ce. Ale czy nie
zanadto niebezpieczne?
- Nie dla kogo�, kto dysponuje odpowiedni� wiedz� - odpar� Wujcio Monty. - Czy pan
Poe te� �yczy sobie surow� marchewk�? Ledwie skosztowa� tortu.
Pan Poe poczerwienia� i przez d�u�szy czas kaszla� w chusteczk�, zanim wykrztusi�:
- Nie, dzi�kuj�, Doktorze Montgomery.
Wujcio Monty mrugn�� do dzieci. �;
- Pan te� mo�e m�wi� do mnie Wujciu Monty, je�li ma pan ch��.
- Nie, dzi�kuj�, Wujciu Monty - wyrecytowa� sztywno pan Poe. - A teraz ja mam
pytanie, je�li �aska. Wspomnia� pan, �e podr�uje po ca�ym �wiecie. Kto wobec tego b�dzie
zajmowa� si� dzie�mi podczas pa�skich wypraw po nowe okazy?
- Jeste�my ju� tak duzi, �e mo�emy zosta� sami - zapewni�a go pospiesznie Wioletka,
chocia� w g��bi duszy wcale nie by�a tego taka pewna.
Wprawdzie to, co Wujcio Monty m�wi� o swojej pracy, brzmia�o interesuj�co, ale
zosta� tylko z rodze�stwem w domu pe�nym �mij - to ju� by�oby mniej ciekawe.
- Nawet nie chc� o tym s�ysze� - oburzy� si� Wujcio Monty. - Ca�a tr�jka b�dzie
podr�owa� ze mn�. Za dziesi�� dni wyruszamy do Peru; musicie mi koniecznie towarzyszy�
w d�ungli.
- Naprawd�? - Oczy Klausa rozb�ys�y z emocji za okularami. - Naprawd� zabierze nas
Wujcio do d�ungli?
- Bardzo mi si� przydacie jako pomocnicy - odpar� Wujcio Monty, si�gaj�c
widelczykiem po k�s porcji S�oneczka. - M�j g��wny asystent Gustaw zupe�nie
nieoczekiwanie zostawi� mi wczoraj pisemne wym�wienie. Zatrudni�em ju� kogo� na jego
miejsce, nazywa si� Stefano, ale przyjedzie nie wcze�niej ni� za tydzie�, wi�c przygotowania
do ekspedycji bardzo si� op�niaj�. Trzeba sprawdzi�, czy wszystkie pu�apki na �mije
dzia�aj� prawid�owo i nie gro�� zranieniem schwytanego okazu. Trzeba przestudiowa� opis
terenu, aby�my mogli bez k�opotu porusza� si� po peruwia�skiej d�ungli. Trzeba poci��
bardzo d�ug� lin� na ma�e, por�czne odcinki.
- Interesuj� si� mechanik� - powiedzia�a Wioletka, oblizuj�c widelczyk - wi�c z
najwi�ksz� przyjemno�ci� poznam tajniki pu�apek na �mije.
- Mnie fascynuj� przewodniki turystyczne - rzek� Klaus, ocieraj�c usta serwetk� - wi�c
bardzo ch�tnie przestudiuj� opis terytorium Peru.
- Eodzip! - pisn�o S�oneczko, odgryzaj�c k�s marchewki. Prawdopodobnie mia�o na
my�li co� w rodzaju: �Z rozkosz� poprzegryzam t� d�ug� lin� na ma�e, por�czne odcinki!�.
- Wspaniale! - uradowa� si� Wujcio Monty. - Ciesz� si�, �e macie tyle entuzjazmu.
Dzi�ki temu �atwiej damy sobie rad� bez Gustawa. Swoj� drog�, bardzo dziwne by�o to jego
nag�e odej�cie. Dla mnie to spory cios.
Wujcio Monty zas�pi� si�, co tu oznacza: �zrobi� zmartwion� min� na my�l o ciosie,
kt�ry go spotka�� - chocia� gdyby m�g� przewidzie� cios, kt�ry go czeka, nie marnowa�by
czasu na my�lenie o Gustawie. Bardzo �a�uj� - tak samo jak i wy z pewno�ci� �a�ujecie - �e
nie mo�na cofn�� si� w czasie i ostrzec Wujcia Monty�ego, ale nie mo�na, i ju�. Wujcio
Monty te� widocznie pomy�la� sobie, �e jak nie mo�na, to nie mo�na, i ju�, bo otrz�sn�� si� z
przykrych my�li i zn�w spojrza� na dzieci z u�miechem.
- W takim razie bierzmy si� zaraz do roboty. Zr�b dzi�, co jutro zrobi� masz - zawsze
to sobie powtarzam. Wi�c odprowad�cie pana Poe do samochodu, a potem ja was oprowadz�
po Gabinecie Gad�w.
Tr�jka m�odych Baudelaire��w, kt�ra za pierwszym razem tak si� ba�a przej�� obok
krzew�w w kszta�cie �mij, teraz przebieg�a mi�dzy nimi zupe�nie bez l�ku, eskortuj�c pana
Poe do automobilu.
- S�uchajcie, dzieci - rzek� pan Poe, pokas�uj�c w chusteczk�. - Za jaki� tydzie�
przyjad� podrzuci� wam baga�e i sprawdzi�, czy wszystko w porz�dku. Rozumiem, �e
Doktor Montgomery mo�e was pocz�tkowo troch� onie�miela�, ale na pewno z czasem
przywykniecie...
- Wcale nas nie onie�miela! - przerwa� mu Klaus. - Wydaje si� bardzo sympatyczny.
- Nie mog� si� doczeka� zwiedzania Gabinetu Gad�w - wyzna�a z przej�ciem
Wioletka.
- Mika! - oznajmi�o S�oneczko, co zapewne mia�o znaczy�: �Do widzenia panu, panie
Poe. Dzi�kujemy za podwiezienie�.
- No to do widzenia - powiedzia� pan Poe. - Pami�tajcie, �e macie st�d blisko do
miasta, wi�c gdyby wynik�y jakiekolwiek k�opoty, skontaktujcie si� zaraz ze mn� lub innym
pracownikiem Mecenatu Mno�enia Mamony.
Pan Poe machn�� niezdarnie bia�� chusteczk�, wpakowa� si� do ciasnego autka i
zawr�ci� w d� stromym �wirowanym podjazdem na Parszyw� Promenad�. Wioletka, Klaus i
S�oneczko d�ugo machali mu na po�egnanie. Mieli nadziej�, �e pan Poe b�dzie pami�ta� o
zamkni�ciu okien samochodu, aby smr�d chrzanu nie za bardzo da� mu si� we znaki...
- Bambini! - zawo�a� tymczasem z ganku Wujcio Monty. - Chod�cie ju�, bambini!
Sieroty Baudelaire pop�dzi�y mi�dzy �mijokrzewami do swojego nowego opiekuna.
- Wioletka, Wujciu Monty - przedstawi�a si� Wioletka. - Nazywam si� Wioletka, to
jest m�j brat Klaus, a to S�oneczko, nasza ma�a siostrzyczka. �adne z nas nie ma na imi�
Bambini.
- Bambini to po w�osku znaczy �dzieci� - wyja�ni� Wujcio Monty. - Zachcia�o mi si�
nagle pogada� po w�osku. To jeszcze nie najgorzej, bo tak si� z was ciesz�, �e m�g�bym
be�kota� ze szcz�cia.
- Nie mia� Wujcio nigdy w�asnych dzieci? - spyta�a Wioletka.
- Niestety nie. Wiele razy chcia�em poszuka� sobie �ony i za�o�y� rodzin�, ale zawsze
mi to jako� wylatywa�o z g�owy. Chcecie teraz obejrze� Gabinet Gad�w?
- Jeszcze jak! - powiedzia� Klaus.
Min�li wisz�ce w przedsionku malowid�o ze �mijami i wkroczyli za Wujciem
Montym do wielkiego, bardzo, bardzo wysokiego hallu z paradnymi schodami.
- Wasze pokoje s� na g�rze - oznajmi� Wujcio Monty, wskazuj�c schody. - Mo�ecie
zamieszka�, w kt�rym kto chce, i poprzestawia� meble wed�ug swego gustu. Zrozumia�em, �e
pan Poe dowiezie wasze baga�e swoim minipojazdem w p�niejszym terminie, wi�c
sporz�d�cie, prosz�, list� niezb�dnych rzeczy, to pojedziemy jutro do miasta i wszystko
kupimy; nie mo�ecie przecie� chodzi� przez par� dni w jednej bieli�nie.
- Naprawd� ka�de z nas dostanie w�asny pok�j? - upewni�a si� Wioletka.
- Oczywi�cie - powiedzia� Wujcio Monty. - Nie s�dzili�cie chyba, �e maj�c taki wielki
dom, upchn� was wszystkich w jednym pokoju? Kt� m�g�by tak post�pi�?
- Hrabia Olaf - odpar� Klaus.
- A, rzeczywi�cie, pan Poe co� mi o nim wspomina�. - Wujcio Monty skrzywi� si� tak,
jakby skosztowa� czego� bardzo niesmacznego. - Zdaje si�, �e ten Hrabia Olaf to paskudny
typek. Mam nadziej�, �e kiedy� dzikie bestie rozerw� go na strz�py. Mia�by za swoje, co? A
oto i Gabinet Gad�w.
Stan�li przed bardzo wysokimi drzwiami z wielk� klamk� dok�adnie po�rodku.
Klamka by�a umieszczona tak wysoko, �e Wujcio Monty musia� wspi�� si� na palce, aby j�
nacisn��. Drzwi otworzy�y si� ze skrzypem zawias�w, a sieroty Baudelaire wstrzyma�y
oddech ze zdumienia i zachwytu, kiedy ujrza�y wn�trze.
Gabinet Gad�w by� ca�y ze szk�a: mia� jasne, przejrzyste szklane �ciany i wysoko
umieszczony szklany sufit, kt�ry zw�a� si� w szpic, jak w katedrze. Za przezroczystymi
�cianami ci�gn�y si� soczystozielone ��ki pe�ne traw i krzew�w, a wszystko by�o tak �wietnie
wida�, �e cz�owiek stoj�cy w Gabinecie Gad�w czu� si� tak, jakby przebywa� w domu i na
dworze jednocze�nie. Ale jeszcze bardziej niezwyk�e ni� sama sala by�o to, co si� w niej
mie�ci�o. Czyli, rzecz jasna, gady. Metalowe klatki z gadami sta�y jedna przy drugiej na
drewnianych sto�ach, w czterech r�wniutkich rz�dach ci�gn�cych si� przez ca�� d�ugo��
pokoju. W klatkach siedzia�y, oczywi�cie, najrozmaitsze �mije, ale nie tylko - r�wnie�
jaszczurki, �aby i sporo stworze�, jakich dzieci nigdy jeszcze nie widzia�y, nawet na obrazku
ani w zoo. By�a tam, na przyk�ad, bardzo gruba �aba, kt�rej z grzbietu wyrasta�a para
skrzyde�, i dwug�owa jaszczurka z brzuszkiem w jaskrawo��te pr��ki. By�a taka �mija, kt�ra
mia�a trzy otwory g�bowe, jeden nad drugim, i taka, kt�ra nie mia�a chyba ani jednego. By�a
jaszczurka, kt�ra wygl�da�a jak sowa: siedzia�a na k�odzie jak na grz�dzie i wyba�usza�a
�lepia, i by�a �aba, kt�ra wygl�da�a zupe�nie jak ko�ci�: nawet oczy mia�a jak witra�e. Tylko
jedn� klatk� okrywa�a bia�a p�achta, wi�c nie by�o wiadomo, co tam siedzi. Dzieci
przechodzi�y wzd�u� rz�d�w i w niemym zachwycie zagl�da�y do wszystkich klatek po kolei.
Jedne stworzenia wygl�da�y sympatycznie, inne do�� gro�nie, ale wszystkie prezentowa�y si�
fascynuj�co, wi�c sieroty Baudelaire ka�dej klatce po�wi�ci�y dobr� chwil�, a Klaus za
ka�dym razem podnosi� S�oneczko, aby i ono mog�o sobie popatrze�.
Dzieci tak si� zaciekawi�y zawarto�ci� klatek, �e nie zauwa�y�y nawet, co mie�ci si� w
samym ko�cu Gabinetu Gad�w - dopiero gdy dosz�y do ko�ca ostatniego rz�du klatek,
stan�y jak wryte ze zdumienia i zachwytu. Tam gdzie ko�czy�y si� rz�dy klatek, zaczyna�y
si� rz�dy rega��w, jeden za drugim, ka�dy wypakowany ksi��kami wszelkich rozmiar�w, a w
k�cie o�wietlonym lampami do czytania sta�y stoliki i fotele. Pami�tacie na pewno, �e rodzice
m�odych Baudelaire��w posiadali olbrzymi ksi�gozbi�r, kt�ry sieroty wspomina�y z
rozrzewnieniem i wielk� t�sknot� - dlatego, odk�d zdarzy� si� ten straszny po�ar, najwi�ksz�
przyjemno�ci� by�o dla nich spotka� kogo�, kto te� uwielbia� ksi��ki. Wioletka, Klaus i
S�oneczko przygl�dali si� ksi��kom z tak� sam� uwag�, jak gadom w klatkach, i zaraz
zauwa�yli, �e s� to w wi�kszo�ci lektury o �mijach i innych gadach. Wygl�da�o na to, �e
znajduje si� tu wszystko, co dotychczas napisano na ten temat, od Wprowadzenia do
jaszczur�w po Hodowl� i �ywienie kobry androgynicznej - tote� ca�a tr�jka dzieci, a
zw�aszcza Klaus, nie mog�a si� wprost doczeka� pouczaj�cych lektur w Gabinecie Gad�w.
- To nadzwyczajne miejsce - powiedzia�a w ko�cu Wioletka, przerywaj�c d�ug� cisz�.
- Dzi�kuj� - u�miechn�� si� skromnie Wujcio Monty. - Gromadzi�em ten ksi�gozbi�r
przez ca�e �ycie.
- Naprawd� wolno nam tu wchodzi�? - upewni� si� Klaus.
- Czy wolno? - powt�rzy� Wujcio Monty. - Oczywi�cie, �e nie. Ja was b�agam,
�eby�cie tu przychodzili. Pocz�wszy od jutra rana, wszyscy troje macie siedzie� tu codziennie
i przygotowywa� wypraw� do Peru. Opr�ni� jeden st� dla ciebie, Wioletko, aby� mog�a na
nim sprawdza� pu�apki. Ciebie, Klausie, zobowi�zuj� do przeczytania wszystkich
znajduj�cych si� w bibliotece ksi��ek o Peru i poczynienia starannych notatek. A S�oneczko
mo�e siedzie� na pod�odze i przegryza� lin�. B�dziemy pracowali do kolacji, a po kolacji
codziennie wyskoczymy sobie do kina. Czy s� jakie� zastrze�enia?
Wioletka, Klaus i S�oneczko popatrzyli po sobie i u�miechn�li si� od ucha do ucha.
Zastrze�enia? Przecie� jeszcze do niedawna mieszkali u Hrabiego Olafa, kt�ry kaza� im r�ba�
drewno i sprz�ta� po swoich pijanych go�ciach, a do tego ca�y czas knu�, jak by tu zagarn��
ich maj�tek. Wujcio Monty proponowa� im cudowny spos�b sp�dzania czasu, wi�c
odpowiedzieli mu u�miechami pe�nymi entuzjazmu. Oczywi�cie, �e nie by�o �adnych
zastrze�e�. Wioletka, Klaus i S�oneczko rozgl�dali si� po Gabinecie Gad�w, wyobra�aj�c
sobie beztroskie �ycie pod opiek� Wujcia Monty�ego. Co do beztroski to, oczywi�cie, grubo
si� mylili, ale na razie ca�a tr�jka by�a pe�na nadziei, zapa�u i rado�ci.
- Nie, nie, nie! - zawo�a�o S�oneczko, najwyra�niej w odpowiedzi na pytanie Wujcia
Monty�ego.
- �wietnie, �wietnie, �wietnie - u�miechn�� si� Wujcio Monty. - A teraz chod�my
zobaczy�, kto zamieszka w kt�rym pokoju.
- Wujciu Monty? - odezwa� si� nie�mia�o Klaus. - Mam pytanie.
- S�ucham.
- Co jest w tej przykrytej klatce?
Wujcio Monty popatrzy� na zakryt� klatk�, a potem na dzieci. Jego oblicze
rozpromieni�o si� u�miechem najczystszej rado�ci.
- To, moi kochani, jest nieznana �mija, kt�r� przywioz�em z ostatniej wyprawy. Na
razie widzia�y j� tylko dwie osoby: Gustaw i ja. W przysz�ym miesi�cu zamierzam
zademonstrowa� j� jako swoje odkrycie Towarzystwu Herpetologicznemu, ale wam pozwol�
zerkn�� ju� teraz. Chod�cie no bli�ej.
Sieroty Baudelaire skupi�y si� przed zakryt� klatk�, a Wujcio Monty zamaszy�cie -
s�owo �zamaszy�cie� znaczy tu: �szerokim, teatralnym gestem� - �ci�gn�� zas�on� z klatki.
Du�a, czarna �mija - czarna jak w�giel i gruba jak rura kanalizacyjna - spojrza�a wprost na
dzieci l�ni�cymi, zielonymi oczami. Zaraz po ods�oni�ciu zacz�a si� wi� i pe�za� po ca�ej
klatce.
- Poniewa� to ja j� odkry�em - rzek� Wujcio Monty - ja r�wnie� musia�em nada� jej
nazw�.
- A jak si� nazywa? - spyta�a Wioletka.
- Niewiarygodnie Jadowita �mija - odpar� Wujcio Monty.
W tej samej chwili zdarzy�o si� co�, co z pewno�ci� was zainteresuje. �mija jednym
zamachem ogona otworzy�a klatk�, wy�lizgn�a si� na st� i zanim ktokolwiek zd��y� co�
powiedzie�, rozwar�a paszcz� i uk�si�a S�oneczko w sam� br�dk�.
Rozdzia� trzeci
Dardzo, bardzo przepraszam, �e tak d�ugo trzyma�em was w niepewno�ci, ale pisa�em
sobie spokojnie histori� sierot Baudelaire - a tu patrz� na zegarek i widz�, �e zaraz sp�ni� si�
na proszon� kolacj� do Madame di-Lustro. Madame di-Lustro jest moj� dobr� znajom� i
wy�mienitym detektywem, a w dodatku �wietnie gotuje, ale wpada w szal, je�li go�� zjawi si�
cho�by pi�� minut po godzinie wyznaczonej w jej zaproszeniu, wi�c sami rozumiecie, �e
musia�em gna�. Na pewno przeczytawszy koniec poprzedniego rozdzia�u, nabrali�cie
pewno�ci, �e S�oneczko nie �yje i �e to jest w�a�nie to straszne nieszcz�cie, kt�re spotka�o
m�odych Baudelaire��w w domu Wujcia Monty�ego, wi�c spiesz� was zapewni�, �e
Sioneczko wysz�o z tej opresji bez szwanku. Umrze, niestety, Wujcio Monty, cho� nie zaraz.
Gdy z�by Niewiarygodnie Jadowitej �mii zacisn�y si� na br�dce S�oneczka, Wioletka z
Klausem ujrzeli ze zgroz�, �e oczka siostrzyczki zamykaj� si�, a jej buzia zastyga w
bezruchu. Lecz po chwili S�oneczko z promiennym u�miechem pochyli�o g�ow� r�wnie
gwa�townie, jak atakuj�cy przed chwil� gad, rozwar�o buzi� i ugryz�o Niewiarygodnie
Jadowit� �mij� prosto w maciupe�ki, pokryty �usk� nos. �mija natychmiast pu�ci�a br�dk�
dziecka, pozostawiaj�c na niej ledwo widoczny �lad. Dw�jka starszych Baudelaire��w
spojrza�a pytaj�co na Wujcia Monty�ego, a on popatrzy� na nich i roze�mia� si�. Tubalny
�miech jeszcze przez chwil� odbija� si� echem od szklanych �cian Gabinetu Gad�w.
- Co robi�, Wujciu Monty? - krzykn�� zrozpaczony Klaus.
- Strasznie was przepraszam, kochani - rzek� Wujcio Monty, ocieraj�c d�o�mi oczy. -
Na pewno najedli�cie si� strachu. A tymczasem Niewiarygodnie Jadowita �mija nale�y do
najmniej niebezpiecznych i najbardziej przyjaznych stworze� w ca�ym kr�lestwie zwierz�t.
S�oneczko nie ma si� czego obawia�, i wy te� nie.
S�oneczko, kt�re Klaus ca�y czas trzyma� na r�kach, rado�nie u�ciska�o grube cielsko
Niewiarygodnie Jadowitej �mii. To przekona�o Klausa, �e Wujcio Monty m�wi prawd�.
- Ale dlaczego w takim razie nazywa si� ona Niewiarygodnie Jadowita �mija?
- Dla niepoznaki - roze�mia� si� ponownie Wujcio Monty. - M�wi�em wam przecie�,
�e skoro ja j� odkry�em, to i ja musz� nada� jej nazw�. Tylko nie zdrad�cie nikomu sekretu
Niewiarygodnie Jadowitej �mii, bo w czasie prezentacji chcia�bym dobrze nastraszy�
Towarzystwo Herpetologiczne, zanim wyjawi�, �e jest to gad ca�kowicie nieszkodliwy! B�g
jeden wie, ile si� nas�ucha�em kpin ze swojego imienia i nazwiska. �Dzie� dobry dzie� dobry,
Montgomery Montgomery�, �Jak zdrowie jak zdrowie, Montgomery Montgomery?� - tak
sobie ze mnie �artuj�. Ale na tegorocznej konferencji sam odp�ac� im �arcikiem. - Wujcio
Monty wypr�y� si� dumnie i przybra� sztuczny, napuszony ton naukowca.
- �Szanowni koledzy, chcia�bym przedstawi� wam okaz nowego gatunku - oto
Niewiarygodnie Jadowita �mija. Znalaz�em j� w po�udniowo-zachodnich lasach... o m�j
Bo�e! Wymkn�a si�!�. A gdy ju� wszyscy moi koledzy herpetolodzy powskakuj� na krzes�a i
sto�y, wrzeszcz�c ze strachu, wyja�ni� im spokojnie, �e moja �mija nie skrzywdzi�aby nawet
muchy! Przedni kawa�, co?
Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia i oboje parskn�li �miechem - cz�ciowo z
ulgi, �e siostrzyczce nic si� nie sta�o, a cz�ciowo z rozbawienia, gdy� kawa� Wujcia
Monty�ego wyda� im si� naprawd� niez�y.
Klaus posadzi� S�oneczko na pod�odze, a Niewiarygodnie Jadowita �mija zaraz czule
oplot�a je ogonem, tak jak obejmujemy ramieniem kogo�, kogo lubimy.
- Ale czy s� w tej sali prawdziwie niebezpieczne �mije? - spyta�a Wioletka.
- Oczywi�cie - odpar� Wujcio Monty. - Nie mo�na bada� �mij przez czterdzie�ci lat i
nie natkn�� si� na niebezpieczne okazy. Mam ca�� szafk� pr�bek jadu wszystkich poznanych
dot�d jadowitych �mij: badaj�c je, zg��biam r�ne mechanizmy niebezpiecznych uk�sze�.
Pewna �mija w tej sali ma jad tak zab�jczy, �e serce ofiary przestaje bi�, zanim poczuje ona
uk�szenie. Inna potrafi tak szeroko rozdziawi� paszcz�, �e po�kn�aby nas wszystkich czworo
na jeden k�s. Mam te� park� �mij, kt�re umiej� prowadzi� samoch�d, ale tylko po piracku:
przejecha�yby cz�owieka na ulicy i nawet nie zatrzyma�yby si�, by powiedzie� �przepraszam�.
Wszystkie te okazy siedz� w solidnie zabezpieczonych klatkach, lecz z ka�dym mo�na
zadawa� si� bezpiecznie, gdy si� je odpowiednio dobrze pozna. Obiecuj� wam, �e je�li nie
po�a�ujecie czasu na nauk�, w�os wam z g�owy nie spadnie w Gabinecie Gad�w.
S� w �yciu takie sytuacje, z kt�rymi spotykamy si� o wiele za cz�sto i nazywamy je
og�lnie �ironi� losu�. Jedna z nich zdarzy si� za chwil� sierotom Baudelaire. M�wi�c
najpro�ciej, ironia losu ujawnia si� wtedy, gdy kto� wyg�asza niewinn� uwag�, a kto� inny,
kto t� uwag� s�yszy, wie co�, przez co nabiera ona ca�kiem odmiennego i zwykle niemi�ego
znaczenia. Gdyby� na przyk�ad, jedz�c obiad w restauracji, powiedzia�a g�o�no: �Nie mog�
si� doczeka�, kiedy mi przynios� zam�wion� potrawk� ciel�c��, a dooko�a siedzieliby ludzie,
kt�rzy wiedzieliby, �e potrawka ciel�ca jest zatruta i ledwie jej skosztujesz, padniesz trupem
na miejscu - by�by to przyk�ad ironii losu. Ironia losu jest okrutna i prawie zawsze tragiczna w
skutkach, dlatego przykro mi, �e zakrad�a si� do naszej opowie�ci, ale niestety, Wioletka,
Klaus i S�oneczko s� takimi pechowcami, �e zjawienie si� w ich �yciu potwora ironii losu
by�o tylko kwesti� czasu.
S�uchaj�c, jak Wujcio Monty obiecuje sierotom Baudelaire, �e w�os im z g�owy nie
spadnie w Gabinecie Gad�w, wy i ja powinni�my do�wiadczy� osobliwego uczucia, kt�re
zawsze poprzedza ironi� losu. Uczucie to przypomina nag�y ucisk w �o��dku, kt�ry przydarza
nam si�, gdy winda, do kt�rej wsiedli�my, rusza gwa�townie w d� albo, gdy le�ymy sobie
pod ko�derk�, drzwi szafy otwieraj� si� ze skrzypni�ciem, ods�aniaj�c ukryt� w �rodku osob�.
�eby nie wiem jak bezpieczne i szcz�liwe czu�y si� chwilowo sieroty Baudelaire i �eby nie
wiem jak koj�co brzmia�y s�owa Wujcia Monty�ego, my przecie� wiemy, �e ju� nied�ugo
Wujcio Monty padnie trupem, a dzieci zn�w b�d� bardzo nieszcz�liwe.
Przez tydzie� wiod�y jednak w nowym domu cudowne �ycie. Co rano budzi�y si� i
ubiera�y w zaciszu w�asnych pokoi, kt�re sobie wybra�y i urz�dzi�y wedle gustu. Wioletka
wybra�a pok�j z wielkim oknem, wychodz�cym na trawnik przed domem i rosn�ce na nim
�mijowate krzewy. Mia�a nadziej�, �e ten widok b�dzie dla niej natchnieniem przy
obmy�laniu wynalazk�w. Wujcio Monty pozwoli� Wioletce poprzyczepia� pinezkami do
�cian du�e arkusze bia�ego papieru, aby mog�a na gor�co szkicowa� swoje pomys�y, nawet w
�rodku nocy. Klaus zamieszka� w pokoju z przytuln� alkow� - s�owo �alkowa� oznacza tu:
�ma�y, zaciszny k�cik, idealny jako miejsce do czytania�. Za pozwoleniem Wujcia
Monty�ego wtaszczy� na g�r� du�y wy�cie�any fotel z salonu, kt�ry akurat zmie�ci� si� w
alkowie, pod ci�k�, mosi�n� lamp�. Co noc, zamiast czyta� w ��ku, Klaus kuli� si� w
fotelu z kolejn� ksi��k� z biblioteki Wujcia Monty�ego i siedzia� tam nieraz do rana.
S�oneczko wybra�o sobie �rodkowy pok�j, mi�dzy Wioletk� a Klausem, i zape�ni�o go
twardymi przedmiotami uzbieranymi po ca�ym domu, aby mie� co gry��, gdy tylko przyjdzie
mu na to ch��. W pokoju S�oneczka znalaz� si� tak�e zestaw zabawek dla Niewiarygodnie
Jadowitej �mii, aby �mija i S�oneczko mog�y si� razem bawi� - oczywi�cie w granicach
rozs�dku.
Ale ulubionym miejscem sierot Baudelaire pozosta� Gabinet Gad�w. Co rano po
�niadaniu bieg�y tam, aby towarzyszy� Wujciowi Monty�emu, kt�ry ju� od �witu pracowa�
nad przygotowaniami do wyprawy. Wioletka zasiada�a przy stole z mn�stwem linek,
trybik�w i klatek, z kt�rych zbudowane by�y pu�apki na �mije: poznawa�a zasady dzia�ania
pu�apek, naprawia�a, co trzeba, a od czasu do czasu wprowadza�a jakie� ulepszenie, aby �mije
mia�y wi�ksz� wygod� podczas d�ugiej podr�y z Peru do domu Wujcia Monty�ego. Przy
s�siednim stole Klaus czyta� po kolei wszystkie ksi��ki o Peru i w specjalnym bloczku
sporz�dza� notatki, kt�re mog�y si� przyda� w podr�y. A S�oneczko siedzia�o na pod�odze i z
wielkim entuzjazmem przegryza�o d�ug� lin� na kr�tkie kawa�ki. Najwspanialsze dla m�odych
Baudelaire��w by�o jednak to, czego w czasie pracy dowiadywali si� od Wujcia Monty�ego o
gadach. Wujcio Monty pokaza� im na przyk�ad jaszczurk� zwan� Krow� Alaski - pod�u�ne,
zielone stworzenie, kt�re daje pyszne mleko. Pozna�y te� Ropuch� Dysonansow�, chropawym
g�osem na�laduj�c� ludzk� mow�.
Nauczy�y si�, jak bra� w r�k� Atramentow� Kijank�, �eby nie poplami� sobie ca�ych
palc�w czarnym barwnikiem, i po czym pozna�, kiedy Pyton Dra�liwy jest w z�ym humorze i
lepiej go nie rusza�. Wujcio Monty poinstruowa� dzieci, �e Zielona Ropuszka Koktajlowa nie
powinna dostawa� za du�o wody, a Wilkow�a Wirgi�skiego nie wolno nigdy, pod �adnym
pozorem, dopuszcza� do maszyny do pisania.
Przedstawiaj�c rozmaite okazy gad�w, Wujcio Monty cz�sto wekslowa� - czyli
�zbacza� z tematu� - na wspomnienia z w�asnych podr�y i opowie�ci o m�czyznach,
w�ach, kobietach, ropuchach, dzieciach i jaszczurkach, z kt�rymi zetkn�� si� na szlaku.
Wkr�tce sieroty Baudelaire te� zacz�y opowiada� Wujciowi Monty�emu o swoim �yciu, a w
ko�cu nawet o rodzicach i o tym, jak bardzo za nimi t�skni�. Wujcio Monty s�ucha� dzieci z
nie mniejszym zaciekawieniem ni� one jego: par� razy tak si� zagadali, �e ledwo zd��yli zje��
p�ny obiad, zanim wci�ni�ci do minid�ipa pognali do kina.
Lecz przyszed� dzie�, w kt�rym dzieci wesz�y po �niadaniu do Gabinetu Gad�w i
zamiast Wujcia Monty�ego zasta�y tam tylko podpisany przez niego li�cik tej oto tre�ci:
Kochane Bambini,
Jad� do miasta po kilka ostatnich zakup�w, niezb�dnych w naszej ekspedycji. Kupi�
�rodek przeciwko komarom peruwia�skim, szczoteczki, do z�b�w, brzoskwinie w puszce i
ognioodporny kajak. Poszukiwanie brzoskwi� na pewno troch� potrwa, wi�c nie
spodziewajcie si� mnie przed obiadem.
Stefano, nast�pca Gustawa, przyjedzie dzisiaj taks�wk�. Przyjmijcie go go�cinnie. Jak
wiecie, do wyprawy zosta�y tylko dwa dni, wi�c popracujcie dzi� solidnie.
Wasz oszolomiony
Wujcio Monty
- Co znaczy �oszo�omiony�? - spyta�a Wioletka, gdy doczytali list do ko�ca.
- �Nieprzytomny z emocji� - wyja�ni� Klaus, kt�ry kilka lat wcze�niej natkn�� si� na to
s�owo w tomie poezji. - Na pewno emocjonuje si� wypraw� do Peru. A mo�e tym, �e b�dzie
mia� nowego asystenta.
- Albo tym, �e ma nas - dorzuci�a Wioletka.
- Kindal! - pisn�o S�oneczko, co pewnie mia�o znaczy�: �Albo wszystkim naraz�.
- Ja sam czuj� si� lekko oszo�omiony - wyzna� Klaus. - Fajnie si� mieszka z Wujciem
Montym.
- Zgadzam si� - potwierdzi�a Wioletka. - Po po�arze my�la�am, �e ju� nigdy nie
b�dziemy szcz�liwi. Ale tu jest nam cudownie.
- Mimo wszystko brakuje mi rodzic�w - powiedzia� Klaus. - Wujcio Monty jest
bardzo mi�y, ale jednak wola�bym mieszka� z powrotem we w�asnym domu.
- Ja te�! - przyzna�a szybko Wioletka. A po chwili, powoli i g�o�no, powiedzia�a co�,
co nie dawa�o jej spokoju od paru dni: - My�l�, �e nigdy nie przestaniemy t�skni� za
rodzicami. Ale t�skni�c za nimi, nie musimy chyba by� stale nieszcz�liwi. Przecie� oni na
pewno nie chcieliby, �eby�my byli nieszcz�liwi.
- Pami�tasz - o�ywi� si� Klaus - jak kiedy� po po�udniu pada� deszcz i z nud�w
pomalowali�my sobie wszyscy paznokcie u n�g na w�ciekle czerwono?
- Jasne - u�miechn�a si� Wioletka. - A mnie si� troch� lakieru wyla�o na ��ty fotel.
- Arcio! - wtr�ci�o cicho S�oneczko, maj�c zapewne na my�li co� w rodzaju: �I plama
nigdy ca�kiem nie zesz�a�. Sieroty Baudelaire u�miechn�y si� do siebie i ju� bez dalszego
gadania wzi�y si� do roboty. W milczeniu pracowa�y solidnie ca�e rano, wiedz�c ju�, �e ich
zadowolenie z pobytu w domu Wujcia Monty�ego ani troch� nie uniewa�nia �mierci
rodzic�w, ale przynajmniej pozwala poczu� si� lepiej po d�ugim okresie smutku.
To oczywi�cie bardzo przykre, �e opisana chwila spokojnego szcz�cia by�a dla dzieci
ostatni� dobr� chwil� na d�u�szy czas - ale nic nie mo�na na to poradzi�. M�odzi
Baudelaire�owie zaczynali w�a�nie my�le� o obiedzie, gdy przed dom zajecha� samoch�d i
rozleg� si� klakson. By� to dla dzieci sygna�, �e przyby� Stefano. Dla nas powinien to by�
sygna� pocz�tku dalszych nieszcz��.
- Pewnie przyjecha� nowy asystent - zgad� Klaus, podnosz�c oczy znad Wielkiej
peruwia�skiej ksi�gi ma�ych peruwia�skich �mij. - Mam nadziej�, �e oka�e si� tak samo mi�y
jak Wujcio Monty.
- Ja te� mam tak� nadziej� - powiedzia�a Wioletka, otwieraj�c i zamykaj�c pu�apk� na
ropuchy, aby sprawdzi�, czy g�adko dzia�a. - Nie by�oby przyjemnie podr�owa� po Peru z
kim�, kto jest nudny albo z�o�liwy.
- Gerdzia! - pisn�o S�oneczko, maj�c zapewne na my�li co� w rodzaju: �No to
chod�my zobaczy�, jaki jest ten Stefano!�.
Sieroty Baudelaire opu�ci�y Gabinet Gad�w i wysz�y na ganek. Przy �mijokrzewach
sta�a taks�wka. Z tylnego siedzenia wygramoli� si� bardzo wysoki, bardzo chudy osobnik z
d�ug� brod� i ca�kiem bez brwi; w r�ku trzyma� waliz� z b�yszcz�c� srebrn� k��dk�.
- Napiwku nie b�dzie - o�wiadczy� taks�wkarzowi - bo za du�o pan gada�. Nie
ka�dego, wie pan, interesuje, �e urodzi� si� panu nowy dzieciak. O, cze��, dzieciaki!
Nazywam si� Stefano, jestem nowym asystentem Doktora Montgomery�ego. Mi�o was
pozna�.
- Nam r�wnie� - powiedzia�a Wioletka, podchodz�c do nieznajomego, kt�rego
�wiszcz�cy g�os zabrzmia� jej jako� dziwnie znajomo.
- Bardzo mi mi�o - przywita� si� grzecznie Klaus, chcia� gdy spojrza� Stefanowi w
oczy, dostrzeg� w nich dziwnie znajomy b�ysk.
- Hudda! - pisn�o S�oneczko. Stefano by� bez skarpetek, a S�oneczko, raczkuj�c po
ziemi, widzia�o dobrze kawa�ek jego go�ej nogi mi�dzy mankietem spodni a butem. Nad
kostk� tej nogi widnia�o co� a� nadto znajomego.
Sieroty Baudelaire w jednej chwili poj�y straszn� prawd� i cofn�y si� przed
przybyszem jak przed z�ym psem. To nie by� �aden Stefano, chocia� tak si� przedstawi�.
Dzieci obejrza�y nowego asystenta Wujcia Monty�ego od st�p do g��w i upewni�y si�, �e jest
to nie kto inny, jak Hrabia Olaf. C� z tego, �e zgoli� pojedyncz� g�st� brew i zapu�ci� brod�
na kostropatym podbr�dku, skoro nie umia� ukry� oka wytauowanego nad kostk� u nogi.
Rozdzia� czwarty
Jedn� z najgorszych rzeczy w �yciu jest �a�owanie. Co� si� wydarza, ty robisz nie to,
co trzeba, a potem latami �a�ujesz, �e nie zrobi�e� czego� ca�kiem innego. Na przyk�ad gdy
spaceruj� brzegiem morza albo odwiedzam gr�b przyjaci�ki, zawsze my�l� o tym dniu,
dawno, dawno temu, gdy nie zabra�em latarki w miejsce, gdzie koniecznie trzeba by�o zabra�
latark�, i skutki tego by�y tragiczne. Dlaczego ja nie wzi��em latarki? - wyrzucam sobie,
chocia� ju� nic nie mo�na na to poradzi�. - Trzeba by�o wzi�� latark�.
Przez wiele lat po opisanych zdarzeniach Klaus wspomina� t� chwil�, w kt�rej
wszyscy troje poznali, �e Stefano to w rzeczywisto�ci Hrabia Olaf - i za ka�dym razem
�a�owa�, �e nie zawo�a� do taks�wkarza, kt�ry w�a�nie zawraca� w d� na szos�: �Sta�! Prosz�
zabra� z powrotem tego cz�owieka!�. Oczywi�cie, jest ca�kiem zrozumia�e, �e zaskoczenie nie
pozwoli�o Klausowi i jego siostrom dzia�a� do�� szybko - a jednak Klaus jeszcze po latach nie
m�g� zasn�� w nocy, bo my�la� sobie, �e gdyby wtedy si� nie zagapi�, mo�e uratowa�by �ycie
Wujciowi Monty�emu.
Ale nie uratowa�. W czasie gdy dzieci sta�y jak wryte i gapi�y si� na Hrabiego Olafa,
taks�wka odjecha�a, a one pozosta�y sam na sam ze swoim fatum - s�owo �fatum� znaczy
tutaj: �najgorszym wrogiem, jakiego mo�na sobie wyobrazi�. Olaf u�miechn�� si� do dzieci
dok�adnie tak, jak Pod�o�mij Mongolski Wujcia Monty�ego u�miecha� si� codziennie na
widok bia�ej myszki, kt�r� wk�adano mu do klatki na obiad.
- Mo�e kto� z was zaniesie moj� walizk� do pokoju? - za�wiszcza� Hrabia Olaf. -
Jazda t� �mierdz�c� drog� by�a nudna i nieprzyjemna. Bardzo si� zm�czy�em.
- Je�li ktokolwiek zas�uguje na to, �eby je�dzi� Parszyw� Promenad�, to w�a�nie pan,
Hrabio Olafie - powiedzia�a Wioletka, piorunuj�c go wzrokiem. - Nie pomo�emy panu
wnie�� baga�y, bo w og�le nie zamierzamy wpu�ci� pana do domu.
Olaf spojrza� gro�nie na sieroty, ale zaraz rozejrza� si� tu i tam, jakby podejrzewa�, �e
kto� chowa si� za �mijokrzewami.
- Kto to jest Hrabia Olaf? - spyta� zdumiony. - Ja nazywam si� Stefano. Przyjecha�em,
aby asystowa� doktorowi Montgomery�emu Montgomery�emu w ekspedycji do Peru. Jak si�
domy�lam, wy troje jeste�cie kar�ami zatrudnionymi u doktora Montgomery�ego jako s�u�ba.
- Nie jeste�my �adnymi kar�ami - rozz�o�ci� si� Klaus. - Jeste�my dzie�mi. A pan nie
jest �adnym Stefanem, tylko Hrabi� Olafem. M�g� pan sobie zapu�ci� brod� i zgoli� brwi, ale
wci�� jest pan tym samym obrzydliwym typem i dlatego nie wpu�cimy pana do domu.
- Futa! - pisn�o S�oneczko, co zapewne mia�o znaczy�: �W�a�nie!�.
Hrabia Olaf popatrzy� po kolei na sieroty Baudelaire, a oczy tak mu zab�ys�y, jakby
mia� zaraz opowiedzie� �wietny dowcip.
- Nie wiem, o czym m�wicie - o�wiadczy� - ale nawet gdybym wiedzia� i nawet
gdybym by� tym waszym Hrabi� Olafem, pomy�la�bym sobie, �e jeste�cie bardzo niegrzeczni.
A gdybym sobie pomy�la�, �e jeste�cie bardzo niegrzeczni, m�g�bym si� rozgniewa�. A
gdybym si� rozgniewa�, to kto wie, do czego m�g�bym si� posun��.
Wzni�s� r�ce i gro�nie wystawi� straszne szpony. Nie trzeba wam chyba przypomina�,
jaki brutalny potrafi� by� Hrabia Olaf - a ju� na pewno nie trzeba by�o przypomina� tego
m�odym Baudelaire�om. Klaus wci�� mia� podpuchni�te oko, podbite przez Hrabiego Olafa,
kiedy jeszcze mieszkali u niego w domu. S�oneczko by�o jeszcze obola�e od siedzenia w
ptasiej klatce, kt�r� Olaf wywiesi� z okna wie�y, kiedy knu� swoje szata�skie plany. Wioletka
nie pad�a, co prawda, ofiar� przemocy fizycznej ze strony tego strasznego cz�owieka, ale
zosta�a prawie zmuszona do po�lubienia go - to wystarczy�o, aby wzi�a teraz jego walizk� i z
oci�ganiem powlok�a j� w stron� domu.
- Wy�ej! - za��da� Olaf. - Podnie� wy�ej. Nie pozwalam szorowa� moj� walizk� po
ziemi!
Klaus i S�oneczko podskoczyli na pomoc Wioletce, ale nawet we tr�jk� chwiali si�
pod ci�arem walizy. Ponowne pojawienie si� w ich �yciu Hrabiego Olafa - i to w�a�nie w
chwili, gdy zaczyna�o im by� tak dobrze i bezpiecznie u Wujcia Monty�ego - by�o samo w
sobie wielkim nieszcz�ciem. Ale to, �e musz� w dodatku pomaga� temu okropnemu typowi
wtargn�� do domu, by�o wprost niezno�ne. Olaf szed� tu� za nimi i ca�y czas czuli jego
nie�wie�y oddech. Wreszcie wnie�li waliz� do �rodka i postawili na dywanie pod malowid�em
przedstawiaj�cym dwie splecione �mije.
- Dzi�kuj� wam, sieroty - powiedzia� Olaf, zamykaj�c za sob� drzwi wej�ciowe. -
Doktor Montgomery obieca�, �e na g�rze b�dzie czeka� na mnie pok�j. St�d ju� chyba sam
donios� walizk�. A wy teraz zmykajcie. B�dziemy mieli jeszcze mn�stwo czasu, �eby si�
bli�ej pozna�.
- My pana znamy a� za dobrze, Hrabio Olafie - rzek�a Wioletka. - Wida�, �e nic a nic
si� pan nie zmieni�.
- Ty te� nie - odpali� Olaf. - Wida�, �e jeste� ci�gle tak samo uparta, Wioletko. A ty,
Klaus, dalej nosisz te idiotyczne okulary, bo za du�o czytasz. No a S�oneczko, jak widz�,
wci�� ma dziewi�� paluszk�w u n�ek zamiast dziesi�ciu.
- Fijut! - pisn�o S�oneczko, co zapewne mia�o znaczy�: �Wcale nie!�.
- Co pan gada? - zirytowa� si� Klaus. - Ma dziesi�� palc�w, jak ka�dy.
- Czy�by? - zdumia� si� Olaf. - To ciekawe. Pami�tam przecie�, �e straci�a jeden palec
w przykrym wypadku. - Oczy zab�ys�y mu jeszcze mocniej, jakby opowiada� �wietny kawa�,
po czym si�gn�� do kieszeni zszarganego p�aszcza i wyci�gn�� d�ugi n�, taki jak do krojenia
chleba. - Pami�tam przecie�, �e pewien d�entelmen, zak�opotany tym, �e stale przekr�ca si�
jego imi�, niechc�cy upu�ci� n� prosto na jej ma�� stopk� i pozbawi� j� jednego paluszka.
Wioletka z Klausem spojrzeli na Hrabiego Olafa, a potem na bos� stopk� swojej
siostrzyczki.
- To niemo�liwe! Pan si� nie wa�y! - oburzy� si� Klaus.
- Oszcz�d�my sobie dyskusji o tym, na co ja si� wa��, a na co nie - powiedzia� Olaf. -
Podyskutujmy lepiej o tym, jak si� nale�y do mnie zwraca�, p�ki mieszkamy tu razem pod
jednym dachem.
- B�dziemy m�wi� do pana Stefano, poniewa� nam pan grozi - odpar�a Wioletka. -
Ale nie pomieszkamy tu d�ugo razem.
Stefano otworzy� usta, jakby chcia� jeszcze co� powiedzie�, ale Wioletka nie by�a
zainteresowana dalsz� rozmow�. Odwr�ci�a si� na pi�cie i przez wielkie drzwi przesz�a
dumnie do Gabinetu Gad�w, a za ni� jej rodze�stwo. Gdyby�my przy tym byli, mogliby�my
przysi�c, �e sieroty Baudelaire nie ba�y si� nic a nic, skoro tak �mia�o rozmawia�y ze
Stefanem, a potem po prostu sobie posz�y, ale kiedy znalaz�y si� w zaciszu Gabinetu Gad�w,
po ich minach mo�na by�o pozna�, co czu�y naprawd�. Dzieci by�y przera�one. Wioletka
zakry�a twarz d�o�mi i opar�a si� o najbli�sz� klatk�. Klaus zapad� si� w mi�kki fotel, dygoc�c
tak, �e b�bni� obcasami po marmurowej posadzce. A S�oneczko skuli�o si� na pod�odze i
zrobi�o si� takie malutkie, �e kto�, kto wszed�by nagle do Gabinetu Gad�w, pewnie by go nie
zauwa�y�. Przez d�u�sz� chwil� �adne z dzieci si� nie odzywa�o: nas�uchiwa�y st�umionych
krok�w Stefana, wchodz�cego po schodach na g�r�, i w�asnego t�tna, kt�re dudni�o im w
uszach.
- Nic nie rozumiem. Jak on nas znalaz�? - szepn�� Klaus schrypni�tym g�osem. - W
jaki spos�b zosta� asystentem Wujcia Monty�ego? Co on tu robi?
- Grozi� przecie�, �e po�o�y �ap� na fortunie Baudelaire��w - powiedzia�a Wioletka,
ods�aniaj�c twarz i bior�c na r�ce S�oneczko, kt�re ca�e si� trz�s�o. - To by�y ostatnie s�owa,
jakie powiedzia� do mnie, zanim uciek�. Zapowiedzia�, �e dorwie si� do naszego maj�tku,
cho�by to mia� by� ostatni wyczyn w jego �yciu.
Wioletka zadr�a�a, ale nie powt�rzy�a, co poza tym zapowiedzia� Hrabia Olaf: �e gdy
tylko zdob�dzie maj�tek, wyko�czy ca�� tr�jk� m�odych Baudelaire��w. Nie musia�a tego
powtarza�. Wszyscy troje �wietnie przecie� wiedzieli, �e je�li Olaf wykombinuje spos�b na
zagarni�cie ich fortuny, poder�ni�cie im garde� b�dzie dla niego tak� sam� drobnostk�, jak dla
nas zjedzenie ciastka z kremem.
- Co robi�? - spyta� Klaus. - Wujcio Monty wr�ci najwcze�niej za par� godzin.
- Mo�e zadzwonimy do pana Poe? - zaproponowa�a Wioletka. - Przeszkodzimy mu w
godzinach pracy, ale chyba w nag�ych wypadkach wolno mu opuszcza� bank?
- Nie uwierzy nam - pokr�ci� g�ow� Klaus. - Pami�tasz, jak pierwszy raz m�wili�my
mu o Hrabim Olafie? Tak d�ugo przekonywa� si� do prawdy, �e omal nie zrobi�o si� za p�no.
Moim zdaniem powinni�my st�d wia�. Je�li zrobimy to zaraz, mamy szans� zd��y� na poci�g,
kt�ry odje�d�a z miasteczka.
Wioletka wyobrazi�a sobie, jak we troje, ca�kiem sami, w�druj� Parszyw� Promenad�
pod zdzicza�ymi jab�oniami, wdychaj�c gryz�cy smr�d chrzanu.
- A dok�d p�jdziemy? - spyta�a.
- Wszystko jedno - odpar� Klaus. - Byle jak najdalej st�d. P�jdziemy gdzie�, gdzie
Hrabia Olaf nas nie znajdzie, i zmienimy imiona, �eby nikt nie dowiedzia� si�, kim jeste�my.
- Przecie� nie mamy pieni�dzy - zauwa�y�a Wioletka. - Z czego b�dziemy �y�?
- P�jdziemy do pracy - odpar� Klaus. - Ja mog� pracowa� w bibliotece, a ty w fabryce
urz�dze� mechanicznych. S�oneczka na razie nikt chyba nie zatrudni ze wzgl�du na wiek, ale
za par� lat ju� tak.
Sieroty zamilk�y. Spr�bowa�y wyobrazi� sobie, �e uciekaj� od Wujcia Monty�ego i
�yj� samodzielnie, szukaj�c pracy i opiekuj�c si� sob� nawzajem. By�a to wizja wielkiego
osamotnienia. Dzieci przez dobr� chwil� siedzia�y w milczeniu i ka�de my�la�o o tym samym:
jaka to straszna szkoda, �e stracili rodzic�w w po�arze, a ich w�asne �ycie stan�o na g�owie.
Gdyby rodzice �yli, Wioletka, Klaus i S�oneczko nigdy nawet nie us�yszeliby o Hrabim
Olafie, a co dopiero o tym, �e mia�by si� wprowadzi� do ich domu i knu� tam swoje
diabelskie plany.
- Ucieczka nic nie da - powiedzia�a w ko�cu Wioletka. - Hrabia Olaf znalaz� nas tym
razem i na pewno znajdzie nas zawsze, �eby�my nie wiem jak daleko si� przenie�li. A poza
tym, kto wie, gdzie si� teraz podziewaj� pomocnicy Hrabiego Olafa? Mo�e w�a�nie otoczyli
dom i pilnuj�, �eby�my go nie przechytrzyli?
Klaus zadr�a�. Zapomnia� o pomocnikach Olafa. A przecie� Olaf, poza tym, �e dyba�
na maj�tek Baudelaire��w, by� te� szefem podejrzanej trupy teatralnej: mia� kompan�w-
aktor�w, zawsze skorych do pomocy. Ponura to by�a szajka, z�o�ona z samych strasznych
typ�w. Nale�a� do niej �ysy z d�ugim nosem, kt�ry zawsze paradowa� w czarnej szacie. I dwie
kobiety, kt�re pudrowa�y sobie twarze na trupio blado. I t�usta posta� z twarz� tak kompletnie
pozbawion� wyrazu, �e nie wiadomo by�o, czy to m�czyzna, czy kobieta. I chudzielec, kt�ry
zamiast d�oni mia� dwa haki. Wioletka mia�a racj�. Ludzie Olafa mogli czai� si� wok� domu
Wujcia Monty�ego, aby z�apa� dzieci, gdyby tylko pr�bowa�y uciec.
- Najlepiej poczekajmy, a� wr�ci Wujcio Monty - podsumowa�a Wioletka. - Powiemy
mu, co si� sta�o. On nam uwierzy. A przynajmniej, kiedy us�yszy o tatua�u, za��da wyja�nie�
od �Stefana�.
S�owo �Stefana� Wioletka wypowiedzia�a tonem wyra�aj�cym skrajn� pogard� dla
kiepskiego przebrania Olafa.
- Jeste� tego pewna? - zw�tpi� Klaus. - Przecie� Wujcio Monty sam zatrudni� Stefana.
- Ton, jakim Klaus wym�wi� s�owo �Stefana�, �wiadczy� o tym, �e w pe�ni podziela on
uczucia siostry. - Kto wie, czy Wujcio Monty ze Stefanem nie knuj� czego� razem.
- Minda! - pisn�o S�oneczko, co prawdopodobnie mia�o znaczy�: �Nie b�d�
�mieszny, Klaus!�
Wioletka pokr�ci�a g�ow�.
- S�oneczko m