10929
Szczegóły |
Tytuł |
10929 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10929 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10929 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10929 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANNA KAMIEŃSKA
DOM W DOMU
Ilustrowała
Hanna Balicka-Fribes
Nasza Księgarnia Warszawa 1982
© Copyright by Anna Kamieńska, Warszawa 1982
Illustrations © by Hanna Balicka-Fribes, Warszawa 1982
Piątek
Ładne są kwiaty
gwiazdy i zwierzęta
Ładne motyle
i słonie
ale najładniejsza jest Misia
jamnik
wczoraj urodziła pięć małych jamniczków
z zamkniętymi oczami
z czerwonymi języczkami
z mięciutkimi uszami
jeszcze nie pozwala nikomu * ;
brać ich na ręce
To jest mój pierwszy wiersz. Bardzo prawdziwy. Bo to się zdarzyło naprawdę. A stało się to dlatego, że babcia podarowała mi ten pamiętnik. No nie! Nie dlatego' Misia urodziła małe, ale wszystko działo się jednocześnie i tak mi wyszło. Jednocześnie były moje urodziny. Mam dziesięć lat. Jestem już duża. Nawet pantofle mamy są na mnie prawie dobre. Ćwiczę się w nich w chodzeniu na wysokich obcasach. Oczywiście kiedy nikt nie widzi. To jest bardzo trudne. Jak ta mama może chodzić w takich butach? Chodzić? Moja mama nigdy nie chodzi. Tata mówi, że moja mama biega. A jak nie biega, to jeździ maluchem. O, słyszę trzask na dole. To mama zatrzaskuje drzwi od swojego malucha i odjeżdża w siną dal. Tata tak mówi — w siną dal. W istocie mama jedzie do szpitala, bo wreszcie dziś rano urodził się Kuba. Czy ja coś nie kręcę? Więc kto się właściwie urodził: jamniki czy Kuba?
— Dom wariatów! — mówi tata, ale oczy jego się śmieją. A babcia drepce w sionce i przesadza swoje aplegierki, bo już czas, niedługo wiosna. Pod ręką babci wszystko się zieleni. Roślinki też się mnożą pod jej ręką. I tego już za wiele. Tu jamniki, tu Kuba, a*tu jeszcze ta zielenina. Taki dom.
— Dorotka! — tatuś krąży koło mnie, zagląda mi przez ramię, co piszę. — Więc i ty płodzisz wiersze! Tego jeszcze brakowało! — wznosi oczy do góry jak aktor, który za chwilę powie: „Jakie błękitne niebo!" Ale zaraz głaszcze mnie po głowie.
— Pisz, pisz sobie — pozwala mi łaskawie. — Przecież jest to dom samych geniuszy. A co, nieprawda? — Raptem złapał się za głowę. Ten tatuś to mógłby grać w telewizji, gdzie też wszyscy łypią oczami albo łapią
się za głowę. — Dorota! Przecież to dziś twoje urodziny! I ty nie masz żadnych urodzin ani tortu, ani świeczek, ani prezentów. Ubieraj się, Dorota, już, zaraz!
Jak mój ojciec coś postanowi, to nie ma odwołania. Więc dalszy ciąg piszę wieczorem. Byliśmy z ojcem na ciastkach w kawiarni. I odbyliśmy taką Bardzo Ważną Rozmowę. I kupił mi kolorowe mazaki. Boże, jak ja lubię rysować i mazać mazakami! A dopiero potem wrócili razem mama i Grzegorz, ale było już po kolacji. Mama ucałowała mnie i położyła przede mną paczkę. W tej paczce był nowy śliczny sweterek, taki jak ma Jolka, zielony z białym. A Grzegorz powiedział łaskawie:
— Cześć, Dorota! Sto lat! To ode mnie, od Joli i Kuby. — I postawił mi na głowie duże pudło czekoladek. — A prawdziwe urodziny, z gośćmi, z koleżankami, mają być w niedzielę, no bo dziś, sama rozumiesz, nikt nie ma głowy.
A mnie się już oczy kleją i jutro napiszę wszystko po kolei.
Sobota
Co to jest cisza
Cisza to jest taka biała mgła
takie nic
w którym gra cichutki flet
nie wiadomo kto gra i gdzie
Postanowiłam codziennie zaczynać swój pamiętnik od wiersza. Teraz poeci nie lubią kropek i przecinków, i rymów. Mnie to bardzo odpowiada, bo nie zawsze wiem, gdzie co postawić. Mój tata mówi, że teraz nikt nie umie pisać ortograficznie. Nawet korektorki w redakcji co chwila zaglądają do słownika ortograficznego. A babcia mówi, że przed wojną była reforma pisowni. I wszyscy musieli się uczyć od początku. Więc ja będę pisać wiersze bez przecinków i kropek. Każde słowo stoi sobie w wierszu jak jedna nutka koło drugiej. A ten wiersz jest o ciszy w naszym domu. Dom jak dom. Jest w nim pełno ludzi. I pełno odgłosów. O, teraz babcia nalewa sobie w kuchni herbatę. Jej ulubiona popołudniowa herbata. Idzie z nią do swego pokoju, a pod jej krokami skrzypi podłoga. Jest takie skrzypiące miejsce w korytarzu, koło kuchni. W sionce pod zieleniną babci zrobiono teraz taki duży kojec dla Misi i jej dzieci. Aż tu słyszę, jak gmerają się i po-sapują przy jej brzuchu. Possą, possą trochę i odpadają zaspane i ślepe. Misia nie pozwala ich brać na ręce. Nasza dobra, kochana Misia warczy i pokazuje białe ostre kły, gdy ktoś wyciąga rękę do jej dzieci. Tylko tacie pozwala. Jego wielka ręka buszuje między ciałkami pokrytymi złocistą, jakby za wielką skórą. Ręka
8
taty gładzi łeb Misi, a potem wyławia jedno maleństwo. Drży całe, trzęsie się. Ojciec je głaszcze, zagląda w ślepe oczy. I kładzie znów koło Misi, koło matki. Misia jest teraz matką.
I znowu jest cisza. Ojciec siedzi w pokoju rodziców i coś pisze albo czyta. Długo tak nie wytrzyma. Znów się zrywa, przejdzie się po pokoju, stanie przy oknie. Kilka razy zastuka maszyna do pisania: klap, klap, klap! Ale ojcu nie pisze się dzisiaj. Zresztą ten odgłos piszącej maszyny zawsze był dla mnie w tym domu podobny do ciszy. Jak byłam mała, zasypiałam przy nim. A cisza jest dobra po to, żeby myśleć, żeby wspominać i marzyć. Nie, wcale nie jestem sentymentalna pannica z przedpotopowej powieści, ale też czasem mi się to zdarza. Słuchać ciszy. Myśleć. I marzyć sobie. O wszystkim albo o niczym. A teraz myślę o wczorajszej rozmowie z ojcem. Ponieważ była to Bardzo Ważna Rozmowa, więc musi być pisana dużymi literami.
Jest taka ulubiona ojca kawiarnia. Słoneczna. On nie lubi mrocznych, nastrojowych. Lubi siedzieć w pełnym świetle, a najlepiej w słońcu. Ja tak samo. I dlatego jestem pewna, że nie jestem żadną podrzuconą dziewczynką ani taką wziętą na wychowanie albo zamienioną w szpitalu. Bo jestem wykapany tata. Nawet babcia to potwierdza, a przecież tata to jej ukochany zięć. I babcia jest w nim zakochana od pierwszego wejrzenia. Sama tak mówi.
Siedzieliśmy w tej kawiarni najbliżej słońca, przy oknie. I tata powiedział, że mogę zamówić wszystko, na co tylko mam ochotę. Miałam ochotę na dwie na-poleonki, a potem jeszcze na pączka. A potem jeszcze...
Ale tata bardzo poważnie patrzył na mnie i nie wiedział, jak zacząć tę rozmowę. To na pewno mama kazała mu przeprowadzić ze mną tę Bardzo Ważną Rozmowę. A on był teraz taki nieporadny i biedny i tak się ucieszył, kiedy podeszła kelnerka w fartuszku z falbankami tak małym, że mógłby zakryć tylko jej pępek. Kelnerka przyjęła zamówienie i przyniosła nasze ciastka. Zjedliśmy ciastka. I teraz już nic nie mogło uratować mojego taty. Chyba, że ja sama.
— Chcesz ze mną o czymś pomówić, tata?
— Właśnie.
— Nic się nie bój. Ja wszystko zrozumiem.
— Wiem. Jesteś naprawdę fajna, jesteś moja Dorota, ale wiesz, jak to jest...
— Wiem. — I myślę sobie, myślę w tej mojej głowie, jak tu mu pomóc... — A ja wiem, o czym chcesz ze mną pomówić. O Kubie i w ogóle o dzieciach. I o małych pieskach... i kwiatkach...
Ojciec roześmiał się z wielką ulgą.
— Tak naprawdę — powiedział, zaglądając mi w oczy tymi swoimi dużymi orzechowymi ślepiami — to chcę ci tylko powiedzieć, Dorota, żebyś nie myślała, że jak Grzegorz się ożenił i urodziło mu się dziecko, to ty zaraz...
— Wcale nie myślę.
— Tym lepiej. Jesteś dla nas ciągle najukochańsza mała Dorota. Dola. Tak nazywałaś siebie, jak byłaś maleńka. A teraz będzie w domu ktoś mniejszy od ciebie, całkiem malutki. I to będzie nasz wnuk. To znaczy babci prawnuk, mój i mamy wnuk, a twój... — tata wyraźnie się zaplątał.
— A mój?
10
— No tak, twój siostrzeniec... Nie, nie, twój bratanek...
— Mój co?
— Twój bratanek.
— Jak Polak — Węgier dwa bratanki? Ale co to ' znaczy?
— No... to znaczy... — ojciec z wysiłkiem zmarszczył brwi... — Aha, już wiem, to znaczy, że jesteś ciotką. Jesteś ciotka Dorota. Ciocia.
— Czy ty się nie mylisz, tatusiu?
— Nic a nic. Jeżeli czyjś brat ma syna, to ten syn jest bratankiem, a ten ktoś jest ciotką.
— Wcale mi się to nie podoba. Ciotka to taka stara, brzydka. I ma za złe.
— Nie zawsze. Są ciocie piękne i młode. A ty będziesz najmłodszą i najładniejszą ciocią na świecie.
Komplement ojca trochę mnie uspokoił. Ale niezupełnie. To jednak okropne tak nagle z dnia na dzień ; zostać ciotką. O Boże! A co powiedzą Kryśka i Zby- '.; szek, i Grażyna, która tak zadziera nosa? „Ciotka Dorota! No pewnie. Nic lepszego nie mogło się jej * przytrafić".
— I co teraz będzie? — zawołałam z rozpaczą.
— Jak to co? Będziemy dalej szczęśliwą rodziną.
— A ty czym będziesz?
— Dziadkiem — odrzekł ojciec, ale skrzywił się przy tym z lekka. — Cóż to, nie wyglądam na dziadka? — zawarczał nagle, zmarszczył brwi i założył swoje wielkie okulary. — Dziadkiem, mosterdzieju, szurumburum.
Musiałam się roześmiać.
— A mama?
— Mama będzie babcią. Już jest babcią.
12
— Nie myślę, żeby się jej to specjalnie podobało. Mama lubi być młoda i ładna.
— Będzie nadal taka sama. Czy sądzisz, że to niemożliwe!
— Ale dla mnie będzie zawsze mamą? — upewniłam się ostrożnie.
— Zawsze. A ty będziesz zawsze kochaną, jedyną córeczką taty i mamy.
No, czy nie za dużo tego cackania się?
— Pamiętasz — nalegał ojciec — jak Grzegorz ożenił się z Jolą... też myślałaś, że już cię nie kochamy. Bo musiałaś się przenieść z łóżeczkiem z powrotem do dużego pokoju, a oni zajęli twój pokój.
— Tak, to było okropne. Z początku. Ale potem polubiłam Jolkę. Ona jest równa, prawda, tato?!
— No pewnie. Grzegorz by nie wybrał innej żony. A co mieli robić, jak nie mieli mieszkania? Niedługo dostaną, a ty wrócisz do swojego pokoju.
— A niech tam! — zgodziłam się wspaniałomyślnie. — Ale czy tam się zmieści łóżko dla tego Kuby?
— Dla tego Kuby? Grzegorz jutro kupi łóżeczko i na pewno jakoś się zmieści.
— A gdzie będzie stać wózek?
— O, mama wszystko zaplanuje i ustali! — krzyknął nagle lekkomyślnie mój tata i był skłonny zafundować mi jeszcze kilka ciastek, ale co do mnie miałam już dosyć. Więc wypiliśmy jeszcze coca-colę i wróciliśmy do domu trzymając się za ręce. A jeszcze po drodze kupił mi ojciec te mazaki. Więc tu namaluję zaraz coś ładnego. Namaluję mojego tatę.
Poniedziałek
Kredka na papierze skrobie
i maluje co ja robię
ścieram kurze
wącham róże
mówię do taty
mój tatusiu ukochany
mój tatusiu malowany
a tatuś: to jestem ja.
Cha cha cha.
To chyba krokodyl nie ja!
Ciągle jesteśmy jeszcze przez całe dnie we trójkę: babcia, tatuś i ja. Bo mama i Grzegorz są tak załatani, że coś strasznego. Co ten Kuba narozrabiał? Jeszcze go nie ma w domu, a już taki bałagan i takie zamieszanie! Ale ja udaję, że mnie to wcale a wcale nie obchodzi. Jakiś tam Kuba, phi! Mało nas w tym domu? Napisałam wierszyk o tacie. To nic, teraz będę pisać
0 mamie. O tacie łatwiej. Moja mama jest trudniejsza.
1 naprawdę tata ma rację, kiedy mówi, że nie można zrozumieć kobiety. A moja mama jest właśnie kobietą. Pracuje. Jest jakimś tam dyrektorem, lubi chodzić w spodniach, chociaż bardziej mi się podoba w sukience. Ma ciemne, krótko strzyżone włosy. Prawie wcale się nie maluje. Jeździ maluchem. O tym już pisałam. Rzadko jest w domu. Tak, to wszystko prawda, ale to nie jest jeszcze cała prawda o mojej mamie. Już większa prawda jest taka, że mama jest kochana. Wczoraj nie miałam czasu pisać nic w tym pamiętniku od babci, bo mama urządzała mi urodziny. Wczoraj byłam naj-
14
ważniejsza w całym domu. Przyszło dużo gości. Samych dzieci dziesiątka, a jeszcze Adam przyszedł z matką, a Ruta z ojcem, bo jest kolegą naszego taty. Tata z początku w ogóle chciał uciekać z domu, ale mama go zatrzymała.
— Nie rób Dorocie dzisiaj przykrości. Nie bój się, za dwa lata sama cię wyrzuci, żeby mieć chatę dla siebie i swoich gości. Prawda, Dorota?
— Nie, nie wyrzucę taty. Nigdy w życiu.
— Nie wierz kobiecie — zanuciła mama. I zaprosiła ojca Ruty dla kurażu. Dostałam furę prezentów i był wreszcie prawdziwy, wielki tort. Nawet Grzegorz był bardzo miły, pożyczył nam adapter i skakaliśmy ile wlezie. A mama rozłożyła taki stary dywan, żeby sąsiedzi z dołu nie przybiegli z awanturą. Kiedy wszyscy już poszli, my obie z babcią umyłyśmy naczynia, a mama usiłowała przywrócić mieszkanie do należytego porządku. Okropnie mi się nie chciało iść spać.
— Wiesz co, córeczko — powiedziała mama — połóż się w moim łóżku, a ja się tylko przebiorę i posiedzę przy tobie.
Więc ja łapu, capu, umyłam nos i buch pod kołdrę mamy. Kiedy byłam mała, lubiłam tak zasypiać w ich łóżku, na przykład kiedy byli goście, a mama przenosiła mnie potem na moje posłanie. Lubiłam baraszkować na łóżku rodziców, wspinać się na piersi ojca. Ale to były dawne czasy. A teraz wszyscy wmawiają mi bez przerwy, że jestem już duża, prawie dorosła. Robię się mała tylko wtedy, kiedy czegoś mi nie wolno. Na przykład oglądać film niedozwolny dla dzieci. Mama już była obok, świeża i pachnąca.
— Dobrze?
15
— Dobrze, mamo.
— Teraz jesteś znowu moją małą córeczką, moim małym źrebaczkiem, pamiętasz?
— Pamiętam, źrebakiem byłam wtedy, gdy nie chciałam iść spać i wtedy najlepiej mi się hasało po całym mieszkaniu.
— Wiesz co, mamo? ; ;
— Co, źrebaczku?
— Mamusie czasem opowiadają swoim źrebaczkom bajki na dobranoc.
Mama zasiadła przy mnie głębiej, a ja wtuliłam się w nią kolanami i brzuchem.
— Masz zupełną rację. Oczywiście... O czym chcesz bajkę?
I zaczynała się znowu nasza gra. Grałyśmy w nią z mamą tylko we dwie. Nawet tatuś nie był dopuszczany.
— O Dorocie.
— O Dorocie, co siedziała na płocie?
— Ach, nie.
— O Dorocie, co łowiła płocie?
— Nie, nie.
— O Dorocie, co lubiła łakocie? :
— Nie, mamo. Ja chcę po prostu o Dorocie.
— No dobrze. — Mama zamyśliła się chwilę, spoważniała i zaczęła opowiadać, jak kiedyś, jak zawsze. Tylko bajka była jakaś inna, trudniejsza, specjalna na ten wieczór.
— Daleko, daleko, za górą, za rzeką żyła sobie mała Dorota. Mieszkała w zaczarowanym pałacu, w zacza- v rowanym ogrodzie. Chodziła sobie i zaglądała kwiatom w pyszczki. Znała je wszystkie po imieniu. Wiedziała,
26
MAMA
który jest bratek, która nasturcja, który fiołek. Mówiła do nich po imieniu. I dlatego kwiaty ją lubiły. Specjalnie dla niej rosły i kwitły jak najpiękniej.
— To tak samo jak babcię lubią kwiaty. Same jej rosną.
— Tak samo. Dorota znała i kwiaty, i drzewa, i wszystkie zioła, i nawet niektóre gwiazdy umiała nazwać po imieniu i kłaniała się im. Pewnego razu... (od „pewnego razu" w bajce zaczyna się coś naprawdę dziać), pewnego razu przyszedł do ogrodu chłopiec, piękny błękitny chłopiec. Przyszedł w postaci malutkiego dziecka, żeby nikt go nie poznał. Dorota nie chciała się z nim bawić, bo był za mały. Ale chłopiec powiedział: ja urosnę i będę twoim najlepszym przyjacielem. Więc Dorota wzięła go na ręce, bo był taki malutki jak zapałeczka. I idąc pokazywała mu wszystko, co było w ogrodzie. I mówiła: to jest jabłoń, to
2 —Dom w domu
17
lipa, a to mały bławatek, a to kwiatek, co nazywa się żabie oczko. Podoba ci się, Kubusiu?
— Dlaczego Kubusiu?
— Zapomniałam powiedzieć, że chłopiec miał na imię Kuba.
— Jak ten nasz Kuba?
— No właśnie. I kiedy tak pokazywała chłopcu wszystkie cuda zaczarowanego ogrodu i zwierzęta, i ptaki, chłopiec rósł, rósł i już nie mogła go utrzymać na ręku. Więc postawiła go na ziemi. Chłopiec pobiegł w głąb alejki. Ale zaraz wrócił i powiedział:
— Dziękuję, że podarowałaś mi taki piękny ogród. Teraz będziemy się w nim bawić razem. A ja będę cię bronił od niebezpieczeństw.
— Przecież jesteś jeszcze mały.
— Ale urosnę.
— I będziesz moim przyjacielem?
— Co tu za gadanie? — wsunął Może dostałbym coś do jedzenia?
Reszta na pewno ci się przyśni. Kochasz mamę, Dorota?
— Źrebaki przeważnie kochają swoje mamy — odrzekłam i odwróciłam się na drugi bok. Co ta mama chciała mi powiedzieć? Czy to był dalszy ciąg Bardzo Ważnej Rozmowy? Jakaś domowa polityka. Ale od razu zasnęłam.
głowę ojciec. — — Zaraz, zaraz...
Środa
Rano jest ranek
wieczorem wieczór
nocą noc
to bardzo dziwne
ale co ja na to poradzę
Tak mi się to wszystko pisze chaotycznie, że nie wiem, czy ktoś mógłby z tego cokolwiek zrozumieć. Bo chodzi o to, że między mną a moim bratem Grzegorzem jest duża różnica wieku. Grzegorz był już w liceum, kiedy ja się urodziłam. Już zdawał maturę, kiedy ja zaledwie odrosłam od ziemi i zaczęłam mówić pierwsze słowa. Był studentem, kiedy ja poszłam do szkoły, i ożenił się, kiedy byłam w trzeciej klasie. Grzegorz zawsze patrzył na mnie z góry. Dosłownie, bo jest taki wysoki i szczupły jak szparag. Musi się schylać, kiedy przechodzi przez drzwi, i dawniej często walił się w łeb lampą w przedpokoju, aż zawieszono ją pod samym sufitem. Myślicie, że to przyjemnie mieć takiego dużego brata? Z początku — tak, bo nosił na ramionach i można wtedy dosięgnąć wszystkiego. Zaśmiewałam się, kiedy galopował ze mną po pokoju, aż mama nie wytrzymywała i zdejmowała mnie z wysoka. Raz posadził mnie na szafie i tam było dużo kurzu. Zaczęłam kichać i o mały włos -nie zleciałam z tej szafy, ale ojciec mnie uratował. Potem Grzegorz lekceważył mnie. Ciągle byłam szkrabem, smarkulą i bachorem. I trzeba przyznać, że odpłacałam mu za to, chowając różne potrzebne mu rzeczy, których szukał potem długo, aż się nie zlitowałam nad nim. Albo wystra-
19
szałam mu dziewczyny, mówiąc do niego: tata. Raz zlał mnie za to, bo to była dziewczyna, na której specjalnie mu zależało. Mama śmiała się, że nasz Grzegorz co dzień kocha się w innej. Chyba nigdy nie zakocha się naprawdę.
— Cóż to, ja głupi? — zgadzał się z mamą Grzegorz.
— Pamiętasz, jak byłeś mały, mówiłeś, że ożenisz się tylko ze mną.
— I że zostanę strażakiem. Chciałem mieć sikawkę i kask.
— Ale to ci przeszło — westchnęła mama. W ogóle to, że Grzegorz był już taki duży i dorosły, wcale mamy nie cieszyło. Dawniej mierzyła jego wzrost kre-seczkami na framudze drzwi. Jeszcze do dziś je widać. A teraz musi patrzeć na niego pod górę i wcale nie może pocałować go, chyba że on się nachyli. Ale on nie chce, żeby go całować. Bardzo tego nie lubi. Tylko z Jolką. Jolkę najpierw poznałam ja, a właściwie jamnik Misia. Bo Grzegorz, który nie lubił wyprowadzać psa, nagle zaczął zabierać Misie na długie spacery. Kupił jej nawet nową smycz. Misia wracała z tych spacerów zziajana, ale zadowolona, i zaraz mościła się na swoim fotelu i zasypiała. Misia nikomu nic nie powie, ani gdzie była, ani kogo widziała. Tylko czasem źdźbło trawy zaplątane w sierść albo grudka ziemi na łapkach mówiła, że były to spacery dalekie i wspaniałe. A raz nieoczekiwanie Grzegorz zaproponował:
— Dorocisko! Chcesz pojechać ze mną do parku? W ogóle Grzegorz ostatnio zrobił się jakiś lepszy
i łagodniejszy. Nie robił mi prztyczków w nos, nie straszył wyskakując zza szafy, nie gonił po domu krzycząc przeraźliwie:
20
DOŁKA
GRZEGOR
— Lite-ra-tu-ra! Lite-ra-tu-ra!
Bałam się i przybiegałam do taty. Tata j^^ przy. garnął do siebie.
— Co ci jest, córeczko?
— Tato. Lite-la-tu-la!'
Tę historyjkę nieraz opowiadał tato gościom, że wychodziła nam już bokiem. I Grzegorzowi, i mnie. Może krzyczał wtedy całkiem co innego, tyik'o brzmiało to tak samo groźnie. Więc tego dnia ^proponował mi park.
— A kupisz mi loda? — zastrzegły się na wszelki wypadek. I żeby nie wyobrażał sobi^ za wiele.
— Kupię, kupię. Zbieraj się. Tylko migiem, bez guzdrania się!
Ja się nigdy nie guzdrzę. Ale teg0 dnia jakoś nie mogłam znaleźć to beretu, to szalilca a na dworze było chłodno, chociaż to wiosna. Grzegorz siedział w przedpokoju na skrzyni i zgrzytał 2ębami. A Misia już skakała koło niego pewna, że i ona pójdzie. No i poszliśmy. Jak tylko przyszliśmy do stawu, Misia pomknęła jak strzała i zaczęła się prxymiiać do dziewczyny siedzącej na ławce. Ta dziewc*yna była w obcisłych dżinsach i żółtej bluzce i miała krótki puchaty kubraczek. Była z gołą głową, a włOsy miała czarne, długie, błyszczące. Jak biegła, wpadały jej do ust, zasłaniały twarz. Ale teraz ona sobie siedziała i powiedziała tylko:
— Cześć, Grzegorz!
— To jest Dorota — przedstawił mnie Grzegorz.
— Jolka — potrząsnęła moją ręką i roześmiała się jakoś dziwnie, ani do mnie, ani do Grzegorza Nai-dłużej i najczulej witała się z Misia. Zaglądała jej w
22
oczy i nawet pocałowała ją w nos. To był fajny dzień. Jedliśmy lody na tarasie kawiarni, a Grzegorz był całkiem inny, nie ten sam. Był taki uprzejmy dla mnie, jakbym już była całkiem dorosła. Taki sam jak dla Jolki. I kupił mi jeszcze pocztówki z małpami i słoniami. I dał mi 10 złotych, żebym sobie pograła na automacie. Ale wygrałam tylko zwykłe dropsy. A kiedy ja odeszłam, Grzegorz i Jolka trzymali się za ręce. I Jolka ciągle się śmiała. Oboje się śmieli jak głupi.
Więc potem, kiedy Grzegorz przyprowadził Jolkę do domu, żeby ją pokazać mamie i tacie, i babci, ja znałam ją już bardzo dobrze.
I ja, i Misia, Misia w przedpokoju od razu rzuciła się na nią, a mama zdziwiła się, że Jolka się wcale nie boi.
— To jest Jola, a to moja mama i ojciec.
— A ja jestem babcia -— rzekła babunia wkraczając na scenę. Objęła i pocałowała Jolkę.
Wszystkim było trochę łyso. Siedzieli naprzeciwko siebie i rozmawiali o pogodzie. A Grzegorz uwijał się w kuchni i zaparzał herbatę. I słychać było, jak lecą mu z rąk łyżeczki. I odtąd wszystko zmieniło się w naszym domu. Po długich naradach ustaliła się taka sytuacja, że ja przeniosę się do dużego pokoju, a ten mój malutki, z którego byłam taka dumna, zajmie Grzegorz z żoną, czyli z Jolką. Miało to być na kilka miesięcy, bo przecież oboje mają książeczki mieszkaniowe. Ale trwa to już drugi rok. A teraz jeszcze będzie i on, Kuba.
Czwartek
Pocałuj klamkę
bo nie ma mnie w domu
a ten kto jest to wcale nie ja
tylko ktoś bardzo zajęty
kto wcale nie ma czasu
Babcia mówi, że w prawdziwym domu ściany rozsuwają się i wszystkich pomieszczą. To znaczy, że nasz dom jest prawdziwy. Bo kiedy Jolka zamieszkała u nas, zrobił się tylko z początku większy tłok do łazienki rano i w kuchni. Ale potem zdawało się wszystkim, że Jolka była u nas zawsze. Może dlatego, że Grzegorz zrobił się przy niej jakiś lepszy. Nie szturchał się, nie odpowiadał brzydko ojcu i babci. Mamy zawsze bał się więcej, bał się jej dyrektorskiego głosu. A teraz zrobił się słodki i potulny i chciał mi pomagać w matmie. Ale ja wolałam, żeby pomagała mi Jolka. Ten mój — ich pokój zrobił się przytulny i ciekawy. Jolka zawiesiła zupełnie nowe czerwone firanki. Czy widział kto kiedy czerwone firanki? Były bardzo ładne. I wszędzie było pełno jakichś cacuszek, fintifluszków, suchych bukiecików, śmiesznych pocztówek, kolorowych serduszek. Jolka mówi: żeby było śmieszniej. Jolka lubi się śmiać. Jolka nastawia płytę i obie tańczymy wokół adaptera. Tak wyglądają nasze lekcje. Ale nie tylko. Kiedy odtańczymy już swoje, robimy zadania jedno po drugim. Jolka studiuje matematykę i jest już na przedostatnim roku. Jolka ma talent do tego, żeby zadania matematyczne robiły się proste i łatwe. Co ten Grzegorz się nade mną namęczył, nic mi
24
nie wchodziło w głowę. A Jolka rysuje. Wszystko, co mówi, potrafi narysować. I wszystko od razu robi się jasne. Taka jest ta Jolka. Lubię patrzeć, jak się krząta w kuchni w swoim fartuszku w białoniebieską kratkę. Jest taka prędka i zręczna, jakby ciągle tańczyła. Babcia nie lubi nikogo wpuszczać do kuchni. Ale Jolka to co innego. Z nią babcia lubi posiedzieć w kuchni na stołkach. Palą papierosy i rozmawiają sobie, jakby obie były młodymi dziewczynami albo obie babciami.
Raz Jolka płakała, bo pokłóciła się z Grześkiem. Ten Grzegorz to każdemu zajdzie za skórę.
— Nie płacz, moje dziecko — mówi babcia. — Mężczyźni są zawsze tacy. Nie zwracaj uwagi. Za godzinę przyjdzie i będzie przepraszać.
Ale Jolka ciągle płakała i mówiła, że to już koniec. Muszą się rozejść. Grzegorz powiedział jej coś takiego... coś takiego...
— Chodź, kochaneczko. Masz papieroska?...
I za chwilę słychać było, że w kuchni bije się pianę. Obie z babcią znalazły lekarstwo na smutek. Biszkopt. Mnie też babcia uczy piec biszkopt, ale taki wysoki, żeby wcale nie opadł. Bierze się same żółtka, trochę cukru pudru i uciera się w donicy. Potem dodaje się mąkę, otartą skórkę cytrynową i lekko się miesza. Ciasto musi być dosyć rzadkie, żeby się lało. Prodiż smaruje się margaryną i posypuje tartą bułką i wlewa się ciasto. Jolka mówi, że próbowała, ale zawsze jej opadnie. A babcia ją nauczy, żeby było dobrze. Za pół godziny wraca Grzegorz, uszy spuszczone i bukiet w ręku. Jolka chce biec do drzwi go witać. Ale babcia mówi:
25
— Poczekaj, kochanku, z mężczyznami trzeba dyplomatycznie. — I Jolka dyplomatycznie czeka, aż Grzegorz zdejmie płaszcz i rzuci się ją przepraszać. Jolka stoi nieporuszona i zerka na babcię, a babcia oczami daje znak, że już można, że dosyć dyplomacji.
I Jolka zarzuca mu ręce na szyję, a on podnosi Jolkę wysoko, jakby była małym dzieckiem.
Jolka czasem późno wraca. Biega na wykłady, do biblioteki. Nie ma jej. Jakoś pusto, czegoś brakuje w domu. Grzegorz chodzi i przeszkadza.
Ale czasem Grzegorza nie ma, a Jolka się uczy. Kuje i kuje. Słychać przez zamknięte drzwi nastawioną cicho muzykę. Przy tej muzyce Jola lepiej się uczy. Idzie na egzamin. Grzegorz woła za nią, żeby złamała nóżkę. Wraca promieniejąca z żółtymi wiosennymi kwiatami w ręku.
— No co?
— Zdałam. Pięć.
— A bałaś się, że oblejesz.
— Zawsze się boję.
Na wakacje wszyscy się rozjechali, tylko babcia została w domu. Babcia wyjedzie nad morze w jesieni. Bo lubi, kiedy na plaży jest pusto i morze jest tylko dla niej. Jolka woła mnie do siebie do pokoju.
— Dorota! Dorota!
Grzegorza nie ma. Wyjechał na kilka dni, Jolka jest sama. Może jest jej smutno, może będziemy tańczyć. Ale nie, adapter jest zamknięty. Jolka stoi przy oknie i uśmiecha się jakoś dziwnie. Jaka jest ładna! Jak błyszczą w świetle świeżo umyte włosy.
— Chcesz posłuchać, Dorota?
26
Patrzę zdziwiona.
— On już kopie.
— Kto?
— Kuba.
Jolka pozwoliła mi przyłożyć ucho do swojego brzucha. Przez jej niebieską sukienkę słyszę, że coś tam się rusza.
— Kuba?
Piątek
„Z doniczki listek wychylił pyszczek a ku ku jestem i rosnę proszę mnie podlewać na wiosnę
Wracam ze szkoły, a w domu jest cały tłum. Mama, jakby to była niedziela. Ojciec. Babcia. Mama Jolki i tata Jolki. A tu w drzwi włazi drzewo, prawdziwe kwitnące drzewo białego bzu. A dopiero za tym drzewem uśmiechnięta twarz Grzegorza. No, co on sobie myśli? Gdzie się to postawi? Ale Grzegorz się o to nie martwi. Drzewo stoi w ich pokoju na stole. Wszystko gotowe. No i znowu ktoś dzwoni. Jest dziadzio Kocio, babci brat. Grzegorz pojedzie po Jolkę i Kubę samochodem dziadzia Kocia. Bo jest większy niż mamy maluch. Wszyscy inni pojadą z mamą. Nie, nie wszyscy. Ja nie. Pojedzie jedna mama i druga mama. To znaczy obie babcie. A my będziemy czekać w domu. Obie babcie śmieją się i chichoczą, żeby ukryć, że im jest bardzo łyso, że nagle zostały babciami. Moja mama — i babcia?!
Mama Jolki też wcale nie przypomina babci, jest pulchniutka i różowa i tak samo szybka, jak moja mama. Wydzierają sobie jakieś kołderki, pieluchy, kaftaniki, koszulki. A czepeczek? Boże, gdzie jest czepe-czek? Ani rusz bez czepeczka.
— Ale Jola to wszystko pięknie ułożyła i przygotowała w szafie — mówi Grzeogrz i chce pokazać, że on teraz jest najważniejszy, ważniejszy od wszystkich babć. Coś tam marudzi na temat kobiet i składa na
28
kupkę takie maciupeńkie koszulki, kaftaniczki, kapturki. Zupełnie jak dla lalki. I koc w białoróżową kratkę. W ten koc zawinie się dziecko.
— Nie ma to jak becik — mówi babcia. — W becie zawsze bezpieczniej. Takie małe dziecko.
Ale babci nikt nie słucha. Teraz nie używa się be-tów. Kocyk i jako strój śpioszki. I od razu dziecko jest podobne do człowieka.
— Co do Kuby,- to jest zupełnie inny od wszystkich dzieci. Zupełnie wyjątkowy — stwierdza Grzegorz. — Waży trzy osiemset.
— Czego? — pyta ojciec.
— Trzy kilo i osiemset gramów. A jest długi na 54 centymetry.
— Nie, to niemożliwe! — Patrzę na centymetrze mamy, ile to jest. I porównuję z naszymi kreskami na framudze drzwi. Grzegorza z moimi. Taki mały?! A ja się bałam, czy zmieści się w tym wiklinowym łóżeczku, które Grzegorz przyniósł wczoraj na plecach. Przymierzałam do niego moją Agatę. Agata jest większa niż Kuba.
A to dopiero!
Poganiane przez Grzegorza babcie są wreszcie ubrane.
— A dziadzio Kocio? Czym będzie teraz dziadzio Kocio? — pytam w nagłym zdumieniu.
— Jak to? Będzie pradziadkiem Kociem — oznajmia ojciec. — No cóż, jak się wuj czuje jako pradziadek?
— Dajcie mu spokój. On przecież prowadzi samochód. Dajcie mu się ubrać.
— No cóż, pradziadek... niech będzie pradziadek... Straszny pradziadek!
29
— Ależ nie! — wołam. — Nie żaden straszny pradziadek, ale po prostu pra-Kocio. Ja bardzo lubię pra--Kocia.
Wszyscy się śmieją. I dziadek zostaje chyba już na zawsze pra-Kociem. Widzimy z okna, jak się sadowią w obu samochodach i odjeżdżają. Mama Joli kiwnęła nam ręką. Teraz obie z babcią robimy herbatę. I już znowu jesteśmy w oknie. Nawet ojciec rozmawiając z ojcem Joli coraz to podchodzi do okna, jakby przypadkowo, i wygląda na ulicę. Ojciec Joli pali fajkę. Otacza się dymem, jak gdyby nigdy nic. Ale gdy wołam: — O, o, o! — już jest przy oknie. Alarm fałszywy.
— Przecież to daleko. I muszą trochę poczekać. I ubrać małego — perswaduje babcia. — Ale sama nie schodzi z posterunku przy oknie.
Nie, już nigdy nie doczekam się tego Kuby. I zniechęcona odwracam się od okna. A wtedy babcia woła:
— Są, są! Jadą.
To naprawdę oni. Najpierw wyskakuje Grzegorz, a Jola mu z głębi samochodu podaje małe zawiniątko. Teraz Jola. Spojrzała w górę i pomachała nam ręką. Wysypują się babcie i pra-Kocio i cały orszak rusza do drzwi naszego domu. Szczęknęła winda. My wszyscy stoimy w otwartych drzwiach. Misia warczy i szczeka.
Drzwi od windy otwierają się. Chcę biec naprzeciw. Ale coś mnie zatrzymuje. To mina Grzegorza. Niesie pakunek i wcale nie patrzy pod nogi. Wpatruje się w coś, czego ja nie widzę w głębi kołderek. I uśmiecha się do tego czegoś tak, jak tylko czasem uśmiecha się do Jolki. I podnosi głowę dopiero na progu. Jola jest taka bledziutka i jakby smuklejsza.
30
Wszyscy chcą zobaczyć, wszyscy rzucają się rozpakowywać paczkę. Ja rzucam się na szyję Joli. Jola staje na progu pokoju olśniona drzewem bzu. Pakuneczek leży na tapczanie. Babcie rozwijają go. Misia skacze i szczeka. Nasi ojcowie powściągliwie stoją z boku. Pra-Kocio trzyma aparat fotograficzny i to wszystko fotografuje.
I wtedy spod stosu kołderek, pieluch, kapturków — odzywa się skrzeczący głos. Dziecko. Widać jego twarzyczkę małą, jakby zatroskaną, podpuchnięte oczy, maleńki punkcik nosa.
— Cześć! — mówię do Kuby. Ale on nagle otwiera buzię i po chwili wydobywa się z niej znowu skrzek, a potem już głośny ryk.
— A-a-a-a!
— Jaki piękny!
— Jaki śliczny!
— Jaki maleńki.
— Podobny do Joli.
— Do Grzegorza.
— Wykapana babcia.
— Istny dziadzio.
Jola przysiada na brzeżku tapczana. Misia usiłuje wdrapać się na tapczan i oblizać małego po buzi. Wszyscy odpędzają Misie. Jola jest zmęczona. Mały płacze.
— Czy to pora karmienia?
— Może mokry?
— Może chce pić?
— Rumianku.
— Osłodzonej herbatki.
— Grzegorz! — zrywa się nagle Jola. — Czy załatwiłeś mi termin egzaminu?
31
— Załatwił. Załatwił. Masz czas.
— Kochana rodzino — mówi Grzegorz. — Kuba będzie jeść.
Wszyscy oglądają się jeszcze, wychodzą. W drzwiach widzę, jak Jola rozpina suknię i podaje małemu pierś. Krzyk natychmiast cichnie.
— Idź, Misia, idź do swoich dzieci! Jakie to wszystko dziwne.
Jaki śmieszny ten Grzegorz!
Największy cyrk urządza Misia. Bo chociaż ma swoje własne małe, myśli, że i to dziecko się jej należy, i chce koniecznie je oblizać. Gdy się Kubę przewija, Misia już pojawia się obok i gwałtownie chce go polizać. Udało jej się raz w nóżkę. Teraz nawet, gdy leży przy swoich dzieciach, które gmerają się koło jej brzucha, Misia na każdy krzyk dziecka podnosi łeb i czujnie nasłuchuje.
Niedziela
Luli luli malutki Kupią ci żółte butki Będą butki biegały po ścieżkach po piaseczku
Och, jakie on ma śmieszne uszy! On ma szyję! W czasie karmienia otwiera nagle oczy i rozgląda się uważnie. Oczy ma granatowe, śliczne, jeszcze trochę podpuchnięte. A jakie ma rączki! Ile śmiesznych maleńkich paluszków! Wczoraj była pierwsza kąpiel w domu. Kąpała go mama. Bo Jola jeszcze się boi. Mama przygotowała wszystko jak należy. Na stole rozłożyła kołderkę i pieluszkę. Jola przygotowała czystą koszulkę i kaftanik. I jeszcze mama położyła watki. Osobne do uszu, do oczu, do noska. Wata do mycia buzi. Rękawica do mycia ciałka.
Bardzo prosiłam, żeby pozwolili mi patrzeć. I patrzyłam. Mama przekonywała Kubę swoim dyrektorskim głosem, że nie ma powodu do płaczu. Ale on krzyczał przez cały czas.
Dopiero jak mama włożyła go do wody, ucichł i zaczął krzyczeć znowu, kiedy go wyjęto.
— No pewnie. Masz rację. Tego nikt nie lubi. Oszukują dziecko. No już... no już... — A Grzegorz cały czas tylko krzyczał:
— Mamo, mamo, bo go wypuścisz!
— Mamo, pomaleńku. Oj, mamo, rączka! Rączka!
I zapowiedział, że od jutra sam będzie kąpał Kubę. Bo mama za mało delikatnie się z nim obchodzi. Mama się trochę obraża.
3 —Dom w domu
33
LaJ.
Po kąpieli i po karmieniu Kuba zasypia. Już w czasie karmienia śpi i trzeba go budzić. Jola targa go za nos i za policzki. A potem śpi tak przekochanie. Sapie jak jamnik. Robi buzią: puf puf.
Jola obiecała, że jutro da mi go potrzymać.
Grzegorz nachyla się nad małym i nie może się napatrzyć.
— Mamo, popatrz, czy to nie cud? Nie było, nie było — i jest!
Piątek
Z kalendarza co dzień jedna kartka sfruwa a babcia tylko głową kręci Boże jak ten czas leci jak ten czas leci
Kuba ma już cały tydzień. Najpierw życie liczy się na dni. Później na tygodnie. Dopiero potem będą miesiące. A potem i lata. Ciągle ktoś przychodzi z wizytą do Kuby i przynosi prezenty potrzebne i niepotrzebne. Kuba ma już całą komodę ubranek i cały kosz zabawek. Nad łóżkiem Grzegorz powiesił mu kolorowe kuleczki i postawił w łóżku czerwonego słonia, i mówi, że Kuba już na niego patrzy. Czasami, bo najwięcej to śpi. Albo krzyczy. Ale naprawdę to reaguje na dźwięki. Nie lubi trzaskania drzwiami.
Jest coraz ładniejszy. Coraz milszy. Robi śmieszne miny, marszczy czoło jak stary. I ma takie poważne spojrzenie, jakby zaraz miał coś mądrego powiedzieć, jakby tylko udawał, że jest dzieckiem. Strasznie śmiesznie ziewa i pokazuje wtedy całą różową mordkę. Zrobił już jedno kolosalne odkrycie, że kiedy nie dają piersi, można ssać własną łapkę. Więc wsadza do buzi całą pięść.
W nocy Kuba krzyczy. Babcia zaparza rumianek. Mama używa perswazji. Wszyscy są niewyspani, zmęczeni i zdenerwowani. Każdy ma swój system pedagogiczny. Wszędzie suszą się pieluchy. A tu znowu goście z podarkami. Koleżanki Joli i koledzy. Wszystkim podaje się herbatę i wszyscy podziwiają Kubę. No pewno, to przecież mój bratanek. Ja też robię dla Kuby poda-
35
rek. To będzie obrazek. Jola mówi, że powiesi mu nad łóżkiem. Na obrazku będą kwiaty i zwierzątka, jak w tej bajce mamy, którą mi opowiadała.
Na polskim mieliśmy wypracowanie na dowolny temat. Więc ja napisałam o Kubusiu. Ale tak jakby już był duży. Opisałam, jak wzięłam go do ZOO i przedstawiłam mu wszystkie zwierzęta. Kubie najbardziej podobała się żyrafa. Ale nie mógł uwierzyć, że jest prawdziwa.
Pani zapytała, ile lat ma ten Kuba. A ja powiedziałam, że tydzień. Wszyscy w klasie się śmiali i teraz tylko męczą mnie, żebym im pozwoliła przyjść zobaczyć Kubę. Zwłaszcza dziewczynki.
36
— No dobrze. Zapytam Jolę i Grzegorza. Przede wszystkim Grzegorza, bo to jego syn. I nie wszyscy razem. Tylko po kolei. Bo Kuba jest jeszcze bardzo mały. Tak bym chciała, żeby już prędzej rósł, żebym już mogła z nim się bawić. Ale z drugiej strony przecież taki jak jest, jest szalenie miły i naprawdę nic nie mam mu do zarzucenia. Przyglądam się, jak śmiesznie ziewa i kręci łebkiem. Jest strasznie miniasty. Szuka pokarmu. Szuka mamy.
Czwartek
Moje wierszyki tarzają się po podłodze Przewracają się brzuszkami do góry wymachują łapkami i są bardzo głupie te moje psiaki te moje wierszyki
Pieski nie są już ślepe. Są coraz żwawsze, coraz mądrzejsze. Zwłaszcza jeden, ten z białą łatką za uchem. Strasznie chce mu się wyjść z kojca i zobaczyć trochą świata poza nim. Biega wokół i węszy, szuka szpary. Z początku chował się przed ręką, ale już się ośmielił i pozwala się podnosić do góry. Tata go podnosi i pozwala mi potrzymać przez chwilę. Trzeba go mocno, dobrze trzymać, żeby nie upadł. Taki jest ruchliwy, tak się wyrywa. Polizał mnie w palec. Może myśli, że palec to część matki. Ma granatowe oczy jak Kubuś, już otwarte i błyszczące, i jakby zdziwione. Jeszcze nie szczeka, tylko popiskuje, jakby mówił: ,,chcę się z tobą bawić". Tata już się martwi, bo musi te wszystkie pieski porozdawać.
— Tylko Łatka zostawimy sobie! Będzie razem z Misia. Będzie dla Kuby.
— Nie — mówi tata. — Nie możemy sobie pozwolić na dwa psy. Za ciasno. Poza tym pies nie jest zabawką. To żywe stworzenie.
— Kiedy ten Łatek taki słodki, tato.
— Wujek Kocio wspominał, że wziąłby jednego.
— Pra-Kocio?
— Pra-Kocio. Wtedy Łatek zostałby w rodzinie.
38
I
— To byłoby świetnie. Chodzilibyśmy z Misia w odwiedziny do jej syna. Bo Łatek to syn, prawda?
Ojciec oddaje Misi jej syna. Misia zna ojca, nie protestuje, ale przez cały czas pilnuje małego. Nastawia uszy. Teraz się cieszy, bije ogonem o ziemię.
— Dobra Misia, dobra matka! — chwali ją tata.
— Prawda, że i Jola jest dobra matka?
— Jeszcze jaka! Przecież wczoraj pierwszy raz sama wykąpała Kubę.
— Wiesz, tata, Kuba wczoraj złapał mnie za palec. Taki silny. Naprawdę.
Kuba krzyczy. Już nie tak skrzeczy jak na początku, ale naprawdę krzyczy. Wszystkie drzwi się otwierają. Babcia. Mama. Wszyscy pędzą do Kuby jakby się paliło. Mama otwiera drzwi. A tu cicho. Ojejku! Co ten Grzegorz robi! Położył Kubę na brzuszku. Pani doktor tak kazała. Dziecko męczą gazy. Albo może mu się po prostu nudzi.
Kuba świeci gołą pupką. I nagle podnosi się łysa główka, przez chwilę patrzy tak rozumnie i uderza czołem o stół przykryty kołderką. I znów usiłuje podnieść łepek. Zupełnie jak mały psiaczek.
Ale babcia mówi:
— Nie męczcie dziecka. Jeszcze się zaziębi.
— Nic mu nie będzie — mówi ojciec. — Prawda, Kuba, my bardzo lubimy leżeć na brzuchu.
— Daj — mówi mama — ja go zawinę. Zmęczy się.
— Ja sam. Ja sam — broni się Grzegorz i ubiera małego w śmieszne żółte pantofelki. Wygląda w nich cudownie. Leży sobie taki mały człowieczek. Patrzy na twarze, które nachylają się nad nim. Czy już widzi coś? Czy rozpoznaje?
39
Trzasnęły drzwi wyjściowe. W progu staje Jola.
— No i jak, Jola, zdałaś? — pyta Grzegorz, bo Jola właśnie wraca z egzaminu.
— Oblałam! Oblałam! — woła Jola. Podbiega do małego i podnosi go w górę.
— Jolu, Jolu, uważaj! To jeszcze maleństwo.
— Maleństwo ma matkę magistra.
I wszyscy rzucają się gratulować Joli i ściskać ją. Taki zuch ta Jola. Urodziła dziecko i jeszcze skończyła studia, zdała wszystkie egzaminy, napisała pracę. Ale Kuba znowu krzyczy.
— O, jaki zazdrosny o matkę!...
— Kuba, uczcimy to mleczkiem! — śmieje się Jola. — Czas jeść. Chodź, chodź, maluszku! Chodź, nie płacz, jesteś synem pani magister.
Kuba wydudlił całą butelkę mieszanki. I od razu zasnął.
Spi, śpi i tak bardzo jest zajęty spaniem. Aż z tego wysiłku marszczy mu się czoło.
Niedziela
Gdy pada deszcz chlap chlap wszystkim smutno tylko parasol się cieszy nie będę dłużej w kącie stał jestem czerwony jak indor otwieram się jak wielki kwiat dla mnie ulewa to pestka kap kap kap
Kuba ma już prawie trzy tygodnie, a ciągle jeszcze nie był na dworze. Zawsze coś przeszkadzało. Grzegorz i Jola nie mieli razem czasu, a przecież na pierwszy spacer muszą wyjść razem. To znów deszcz padał i było chłodno. Ta wiosna chyba nigdy nie przyjdzie. Ale przyszła. I dziś jest pierwsza piękna niedziela. Już wczoraj po południu zaczęło się przejaśniać. Patrzyłam długo przez okno. Powietrze stawało się coraz bardziej przezroczyste, takie, jakby ktoś trzymał lampę zapaloną za domami, za dachami, za chmurami. Potem chmury przerzedziły się i odeszły jak stado gęsi. Niebo zrobiło się seledynowe, potem zielonkawe i różowe. I to były już kolory wiosny. Babcia otworzyła okno. Do domu weszło powietrze świeże, orzeźwiające i ciepłe.
— Będzie pogoda — orzekła babcia.
— Będzie pogoda! — krzyknęłam do Joli.
— O, to dobrze! — wyjrzała Jola. — Kuba pójdzie na pierwszy spacer.
— A ja? Ja też pójdę z Kubą?
— Jeżeli chcesz, oczywiście, że pójdziesz. Przecież jesteś ciotką.
41
Wózek Kubusia stoi w przedpokoju. Jest ciasno, no ale trudno. Niedługo się rozluźni, bo pieski zostaną oddane różnym ludziom. Ludzie ciągle dzwonią do taty i chcą je już zabierać. Ale pieski są jeszcze za małe, jeszcze musi je karmić matka, to znaczy Misia. Potem babcia wysadzi swoje aplegierki na balkonie. Babcia także czeka tylko na pogodę. A ja napisałam wiersz o deszczu, żeby nie zauroczyć.
I naprawdę przyszła. Wielkie brylantowe słońce. Suche chodniki i jezdnie. Na drzewach nagle wystrzelone zielone listeczki. Wszystkie okna otwarte. Ciepło. Nie idziemy do szkoły. Niedziela. A tu piszę wielkimi literami:
Teraz wszystko jest pierwsze dla Kubusia. Ile będzie tych rzeczy pierwszych! I dla nas wszystkich są one pierwsze i bardzo, bardzo ważne.
Raniutko opowiadam Kubusiowi, co zobaczy na spacerze. Budzi się wcześnie rano i mamusia go zabiera, żeby Jola i Grzegorz mogli jeszcze trochę pospać. Przecież Jola ciągle drepce i drepce. A Grzegorz pierze pieluchy w pralce i we wszystkim Joli pomaga.
Więc Kuba leży obok mnie na tapczanie. Patrzy uważnie i ciekawie swoimi błyszczącymi, granatowymi, dobrze wyspanymi oczami.
— Zobaczysz, Kubusiu. Pójdziemy do parku. Tam
42
będzie dużo drzew. Kasztany już mają takie duże lepkie pąki. Będą miały liście jak parasole. Na pewno już kwitnie magnolia tam, na placu, jak się idzie do parku. A niżej trawa już się zieleni i może, może podnoszą w trawie główki małe fiołki i żółte mlecze. Urwę ci kwiatek. Kwiatek pachnie. A może pójdziemy na lody? — Kubuś patrzy na mnie bardzo uważnie, jakby wszystko rozumiał. Marszczy czółko i robi komiczne miny. — A jak będziesz grzeczny, Kubusiu, pokażę ci pierwszego motyla. Nazywa się cytrynek, bo jest żółty jak cytryna.
Ale Kubuś nagle wyraził niezadowolenie, może przeczuł, że cytryna jest kwaśna. Skrzywił gębusię i rozry-czał się. Babcia i mama przybiegły, żeby zobaczyć, co się stało.
— No nic, ja mu tylko opowiadam, co zobaczy na spacerze. Może mu się nie podobało to o cytrynach.
— Z pewnością. Nie trzeba straszyć dzieci cytrynami.
— Ależ ja go nie straszyłam.
— Po prostu zlał się — zrobiła mama odkrycie. — Trzeba go przewinąć.
A potem ubieraliśmy Kubusia. To znaczy Jola go ubierała, a wszyscy pilnie patrzyli. Sweterek, drugi sweterek, śpioszki, śpiwór, kołderka. Jeden kapturek, drugi, trzeci. A na nóżki wełniane ciepłe papucie. — Co wy robicie — mówi mama — udusicie to dziecko.
— Przecież to pierwszy spacer.
I już idziemy. Kuba ubrany jak na biegun północny. A na dworze ciepło, cudownie. Grzegorz chce prowadzić wózek. Ale Jola mu nie daje.
— Ja, ja, najpierw ja.
43
I kłócą się jak dzieci.
— No, powiedz, Dorota, kto ma prowadzić wózek pierwszy raz? — zwraca się do mnie Jola. Mam rozstrzygnąć ich spór. — Popatrz, jaki ten Grzegorz jest.
— A nie możecie prowadzić razem?
— No pewnie. Jakaś ty mądra, Dorota.
— Jak się jest ciotką...
I prowadzą wózek razem. Każdy trzyma jedną ręką.
Ale nie jest tak łatwo. Już Jola ustępuje. Dobra dziewczyna z tej Joli. A z Grzegorzem tylko tak. Ja go znam. Musi być zawsze pierwszy, zawsze lepszy. Ale zaraz mu przejdzie i sam odda wózek Joli. I tak wszyscy pchają wózek po trochu, po kolei. A w parku, na alejach, gdzie jest mniej ludzi, nawet mnie pozwalają spróbować, jak się trzyma wózek. Po kamieniach lekko. A tam, gdzie ziemia jest jeszcze wilgotna, trudniej. Tak ślicznie jest dzisiaj w parku, jeszcze piękniej, niż myślałam. Piękniej, niż rano opowiadałam Kubie.
I nie wiem, co to jest, ale nagle zrobiło się pełno takich samych wózków, a w każdym leży okrągła buzia z zamkniętymi oczami i bardzo dużo paluszków podniesionych do góry jak w zabawie „Ręce do góry"!
I wyroiło się bardzo dużo pampuchowatych małych ludzików w kolorowych kombinezonach. Biegną niezgrabnymi kroczkami na rozstawionych krótkich nóżkach.
Zaglądam do wszystkich wózków, ale nie ma drugiego takiego jak Kuba. Kuba jest najładniejszy i najmilszy. Tylko że nic się nie sprawdziło z mojej wiosennej bajki. Bo cały spacer Kuba przespał jak kamień. Chyba nawet nie wiedział, że był to jego pierwszy spacer na świecie.
44
Na spacerze Grzegorz spotkał swego kolegę z dziewczyną. Dziewczyna piszczała z zachwytu nad Kubą, a kolega powiedział, że dziecko jest bardzo ładne. No pewnie! Przecież to nasze dziecko.
Teraz, po spacerze, strzelił sobie całą butelkę mleka. Będzie dobrze spał. A powietrze namalowało mu na buzi dwa rumiane kółeczka.
Środa
Dom to wcale nie są ściany
i sufity i podłogi
ale race naszej mamy
W naszym domu ścierają się trzy sposoby pedagogiczne. Bo ojciec mówi, że człowiek wychowuje się od pierwszego dnia życia. Chyba to jest prawda. Nasz Kubuś, taki maleńki, już wie, czego chce. Domaga się głośno, żeby mu dać jeść. Oznajmia, że mu jest mokro. Zgubił smoczek — i od razu w ryk. Albo nudno mu samemu. Chce, żeby mu cmokać i żeby mu się coś kolorowego kręciło nad głową. Albo chociaż żeby czyjaś twarz schyliła się nad nim. Mama rozmawia z nim całkiem jak z dorosłym:
— Kuba, przypuśćmy, że ci się chce jeść. Ale czy musisz zaraz ryczeć? Na wszystko przyjdzie pora. Trzeba mieć trochę zaufania do rodziców. Mój drogi, to wcale nie takie proste mieć za rodziców dwoje magistrów — a na dodatek jeszcze ciotkę w czwartej klasie. No już, już. Dosyć tego płakania.
I Kuba rzeczywiście uspokaja się. Rozumie. On wszystko rozumie. Patrzy swoimi mądrymi ślepiami i wodzi wzrokiem za ręką mamy-babci. Bo ciągle zapominam, że mama jest babcią Kuby. A ta ciotka w czwartej klasie to oczywiście ja. Ciągle mi się plączą te rodzinne sprawy. A jeden mały Kubuś, który teraz leży na stole golutki jak go Pan Bóg stworzył, bo zsikał się aż po brzuszek — jest jednocześnie synem, wnukiem, prawnukiem i bratankiem. A czym jest dla naszej Misi? To chyba głupie pytanie. Misia zachowuje się tak, jak-
46
by był jej szczeniakiem, bo teraz, kiedy odebrano jej małe, nie daje Kubie spokoju. Wspina się na tapczan, z tapczanu na stół i gwałtownie usiłuje polizać małego choćby w różową piętę. Spędza się ją, a ona swoje. O, wysunęła swój długi pyszczek i liznęła dziecko w kolano.