10838

Szczegóły
Tytuł 10838
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10838 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10838 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10838 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eryk Ragus Pytanie o piekło Chłopak zaczynał odzyskiwać przytomność. Pierwsze, co dotarło do jego świadomości, to pisk zardzewiałej huśtawki, a dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że na niej siedzi. Zeskoczył na ziemię. Choć przesycony zapachem zimy wiatr nie wiał mocno, ruch łańcuchów nie ustawał. Ostry dźwięk rozchodził się we wszystkie strony parku, pomiędzy puste ławki i ogołocone z liści drzewa, a jego niemal nadnaturalny rytm kazał sądzić, iż ta noc, noc Zaduszek, jest pod wieloma względami wyjątkowa. Chłopak nie wiedział, skąd się tu wziął. Nie pamiętał, kim był, co robił, gdzie mieszkał, nie pamiętał niczego oprócz własnego imienia. Ten pozornie mało istotny fakt nabrał dla niego ogromnego znaczenia – stanowił zarys ręki w ciemnościach i choć Jarek nie mógł tego nawet podejrzewać, to miał pewność, że ona doprowadzi go do światła, czymkolwiek miałoby być. Musiał w to wierzyć, ponieważ nie posiadał innego punktu zaczepienia, a w miarę odzyskiwania świadomości potrzebował go coraz bardziej. Mozaika świateł w oknach położonych w oddali bloków jednoznacznie kojarzyła się ze światem żywych. Zadał sobie pytanie, czy właśnie tam powinien się teraz udać, ale nie potrafił znaleźć żadnego argumentu, nie było żadnych "za" ani "przeciw". Gdy zawiódł umysł, poddał się instynktowi, który rozkazał uciekać od wszystkiego, co ludzkie. Biegnąc ścieżką, prowadzącą z placu zabaw na niewielki skwer, minął altanę przypominającą grzyba, którego trzon stanowił pień ściętego dębu. Ścieżka dochodziła do szerszej, błotnistej drogi, zoranej przez koła rowerów i dziecięcych wózków. Skręcił w prawo, na asfaltowy placyk z klombem w centrum. Chciał biec dalej, ale zorientował się, że drogę znów torują mu światła, tym razem samochodowe. Szum silników zagłuszał coraz odleglejszy pisk huśtawki i Jarek poczuł dziwny niepokój. Zadrżał, lecz bynajmniej nie z zimna, choć miał na sobie tylko spodnie od dresu, podkoszulkę i trampki. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z nadzwyczajności dźwięku huśtawki. W jakimś sensie był przeznaczony wyłącznie dla niego, tak jak gwizdanie konkretnego człowieka ma przywoływać tylko jednego psa, choć dla wszystkich znaczy dokładnie to samo. Gdy ulicą przejeżdżał tir, rytmiczny pisk został niemal całkiem zagłuszony przez warkot silnika, ale właśnie wtedy wołanie stało się tak natarczywe, że Jarek nie potrafił mu się oprzeć. Zawrócił. Gdy odgłosy ulicy przycichły, ustało również wołanie. Jarek usiadł w altanie, której spadzisty, nisko opuszczony dach, podtrzymywany przez konary, zasłaniał część oddalonych bloków. Skwer otaczały ławki i do połowy wkopane w ziemię opony, z boku stała rdzewiejąca karuzela z powyrywanymi siedzeniami. Pod naporem wiatru, który nagle się zerwał, nieznacznie drgnęła. Przy wtórze głośnego szumu zatańczyły gałęzie drzew, wyginając się na wszystkie strony i uderzając o siebie. Równie niespodziewanie pogoda się uspokoiła, a w ciszy, która zapanowała tak nagle, słychać było wyraźne szmery. Brzmiały jak kilka szepczących jednocześnie osób, ale przestraszony Jarek nie potrafił wychwycić żadnego słowa. Nie miał natomiast wątpliwości co do tego, że dochodziły tuż zza jego pleców. Ostrożnie wstał, zrobił dwa kroki przed siebie i odwrócił się. Serce zabiło mu jeszcze mocniej, bo nie zobaczył niczego, co mogłoby być ich źródłem. Gdyby trwały wiecznie, to najprawdopodobniej skamieniałby w przyjętej pozie, ale w pewnym momencie zaczęły cichnąć i w końcu zamilkły całkiem. Nie potrafiąc znaleźć innego wytłumaczenia, uznał całą sytuację za złudzenie. Potrzebował uchwycić się jakiejś racjonalnej myśli, bo do tej pory wiódł go instynkt, za pomocą którego nie był w stanie uzyskać żadnych odpowiedzi. Teraz też nie miał podstaw, aby sądzić, że szepty były tylko wytworem jego wyobraźni, co więcej – przeczuwał coś wręcz odwrotnego. Mimo to z powrotem usiadł w altanie, jakby chciał sam siebie przekonać, iż tutaj obowiązują te same prawa, co w świecie, który dobrze znał – te same wszechobecne, podobno od urodzenia znane prawa myślenia, pozwalające każdy wyjątek od reguły kwitować puknięciem się w czoło. Racjonalność Jarka nie była jednak na tyle niewzruszona, aby mogła opanować drżenie ciała, szybki oddech i mocne bicie serca. Wmówił ją sobie, chcąc uciec przed niewygodnymi pytaniami i jeszcze bardziej niewygodnymi odpowiedziami. O ileż prościej coś sobie po prostu wmówić! I nie chodziło bynajmniej o jakiś rodzaj dumy czy o nieprzyjemną konieczność przyznania się do błędu – chodziło o coś zdecydowanie większego, o strach przed katastrofą z mozołem wybudowanego systemu przekonań. Choć przez następne kilka minut szmery się nie powtórzyły, Jarek nie przestawał czuć się niepewnie. Z sekundy na sekundę nie przerywana nawet szumem wiatru cisza coraz bardziej budziła jego niepokój, choć właściwie jeszcze przed chwilą tylko jej pragnął. Zakrył dłońmi twarz i pochylił się. To jest obłęd, myślał, z jednej skrajności popadać w drugą, a potem jeszcze raz, tak można bez końca! Przecież to niemożliwe tak nagle stracić całego siebie, musi być jakiś sposób, żeby wrócić, żeby sobie przypomnieć... Szept. Jarek otrzeźwiał w jednej chwili. – Jesteś tu? – usłyszał. Z trudem przełknął ślinę. – Jesteś? Obrócił się najpierw w prawo, potem w lewo, ale tak, jak wcześniej, nie zobaczył nikogo. Na końcu, tknięty przeczuciem, spojrzał w górę. – Słyszysz mnie? W chwili, gdy słowa te były wypowiadane, konary podtrzymujące dach wyraźnie się poruszyły. Jarek ostrożnie odwrócił się i dotknął kory pnia. Poczuł ciepło, a po chwili – choć w to nie wierzył i próbował sobie wmówić, że to złudzenie – puls. Przytknął do drzewa głowę i usłyszał ciche bicie. – Jesteś tu? Powiedz, jeśli jesteś! – Tak – odpowiedział, przymuszony rozkazującym tonem. – Wiedziałem, że przybyłeś, długo szeptał o tym wiatr. No, co tak siedzisz plecami do mnie? Odwróć się, chcę popatrzeć, kto tym razem... Ach, znów taki młody? Któżby inny zresztą, wieczorową porą... Moja mama tak mawiała, gdy ktoś pukał nocą do drzwi – kogóż to niesie wieczorową porą. A twoja? Jarek odruchowo sięgnął myślami do pamięci, ale nie pojawiły się żadne sceny ani obrazy, ani nawet pojedyncze słowa. Nie odczuł z tego powodu żalu, żałować można tego, co się utraciło, a on nie był pewien, czy kiedykolwiek matkę miał – nie tę, która go zrodziła, ale tę, która macierzyństwo ma w gestach i uśmiechu. Pozostawał natomiast strach, oscylujący wokół wciąż nowych pytań. Teraz ponownie przeniósł się na to fundamentalne – kim jestem?, a następnie na wszystkie inne, które pociągało. – Nie pamiętam, jak mawiała ani jak wyglądała. W ogóle nie pamiętam matki – odpowiedział spokojnie, już się nie obawiając tego, z którym rozmawiał, bo w tej chwili tylko on posiadał zdolność odpowiadania. – A co pamiętasz? Nie, nie mów, ja powiem – ty niczego nie pamiętasz i niczego nie wiesz, czy tak? Tak, tak właśnie myślałem... W takim razie czeka cię tej nocy wiele niespodzianek. Chcesz teraz pytać, czy miłych... Cóż, i tak, i nie. Których więcej? To się jeszcze okaże, sam zobaczysz, sam sobie dopowiesz. Co prawda mamy tu jednego, co się nie potrafił posiąść z radości, ale ty... Ty nie wyglądasz na kogoś, kto by miał interes w umieraniu. W pierwszej chwili Jarek oniemiał. Zorientował się, że sam, nie naprowadzany przez nikogo, nigdy nie zadałby sobie takiego pytania – czy żyję. Było w nim coś zupełnie absurdalnego, zaprzeczenie podstawowej zasady, wedle której już samo myślenie stanowi o istnieniu. Jednocześnie jednak przeczuwał, że powodem znalezienia się w tym miejscu była jakaś zmiana i że tylko ona mogłaby go pozbawić wszelkich wspomnień i przekonań. Umarłem – jakkolwiek głupio to brzmiało, stanowiło pewien punkt odniesienia, z pozycji którego mógł próbować wszystko wyjaśniać. Ale czy powinienem się bać wyniku takiego eksperymentu? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, natomiast jednego był pewien – potrzebowałby całego mnóstwa dowodów, aby ten punkt traktować poważnie poza sferą teoretycznej spekulacji. – Zaskoczony? – ciągnął Głos. – Chyba jednak nie do końca, no ale cóż, trudno, trudno... Zresztą, nikt nie był, jeśli mnie pamięć nie myli, a mam całkiem dobrą pamięć. No bo i jakże, czy nowonarodzone dziecko może być zdziwione tym, że się narodziło? Nie, nie mów, że ono nie ma świadomości, bo niby czego ty jesteś świadom? Czy pamiętasz, abyś kiedykolwiek żył, odpowiedz mi, pamiętasz? A skoro nie, to czy możesz być świadom tego, że umarłeś, że skończyłeś żyć, kiedykolwiek, wczoraj albo jeszcze dawniej? Tak, słyszę, słyszę twoje wątpliwości, ale nie martw się, zrozumiesz wszystko z czasem, czas, tylko jego potrzebujesz, czasu, którego nie ma... Jarek miał mnóstwo wątpliwości, ale nie potrafił wyrazić ich teraz słowami. Coś powstrzymywało go od mówienia o nich, od mówienia w ogóle, rozkazywało słuchać, więcej – wsłuchiwać się w znaczenie zdań, mimo że nawet pojedyncze zwroty brzmiały niezrozumiale. Wiedział tylko tyle, że gdyby nie był tu obecny, tych wątpliwości nie byłoby także. – W pewnym sensie masz rację – ciągnął Głos. – Bo co to znaczy – żyć, nie żyć... Kwestia nomenklatury. Gdyby się dobrze zastanowić, to faktycznie – jeślibyś nie żył, nie moglibyśmy teraz ucinać sobie tej miłej pogawędki. A ucinamy sobie, słowami, zdaniami... zawartymi w znakach zapytania, tak, właśnie tak rozmawiamy. – Ale przecież to ja!, siedzę tu, widzę siebie, swoje ręce i dłonie, widzę własną twarz odbitą w kałuży... – A ty mnie? – Trudno nie zauważyć dębu! – Dąb? Dobre sobie! Więc rozmawiasz z dębem! Sam już nie wiem, jesteś martwy, czy szurnięty? Pewnie jedno i drugie. Stopniowo wszystko ulegało zmianie. Wielka przepaść dzieli nieznajomość żadnego faktu od znajomości jednego – jakkolwiek nietrwały był to fundament, umożliwiał stawianie konstrukcji, zaczynał pojmować Jarek. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z konieczności ostrożnego postępowania, gdy każdy pochopny krok mógł spowodować katastrofę. Wiedział, że te myśli są wynikiem strachu, co samo w sobie stanowiło kolejne ważne odkrycie. Był także świadom, że cisza, która zapanowała, zwiastowała nadchodzącą burzę i właśnie w tym fakcie miała swe źródło potrzeba poznania zarówno chwili obecnej, jak i przeszłej. Coraz częściej dopuszczał do głosu umysł, przez co pytania zaczynały nabierać kształtu: dlaczego nic nie pamiętam, nie odczuwam zimna, boję się ludzi, dlaczego coś mnie trzyma w miejscu... Powstało tych pytań zbyt wiele na raz, aby na którekolwiek mógł uzyskać odpowiedź, ale one same powoli układały się w pewną całość. Zbyt ogólną, by podlegała prawom myślenia, toteż paradoksalnie na jej ocenie ponownie zaważył instynkt. – Gdybym tylko więcej pamiętał... – powiedział głośno, nie chcąc zawierać słów w kolejnych znakach zapytania. – Ach, daj temu spokój! Bo co prawda z czasem zaczniesz sobie przypominać różne sceny, pozornie ze sobą niezwiązane, zobaczysz twarze i usłyszysz głosy, ale... Ale jeśli będziesz miał szczęście i dość rozsądku, przestaniesz myśleć o przeszłości, choć między Bogiem a prawdą – a, rozumiesz, tutaj to powiedzonko ma podwójne znaczenie – prędzej czy później przypomnisz sobie wszystko. Odwlekaj ten moment, jeśli tylko potrafisz. To rada kogoś, komu się nie udało i kto ma w tej kwestii spore doświadczenie. – Kiedy właśnie pamięci najbardziej potrzebuję, nie rozumiesz? Co mam robić bez niej, gdzie indziej szukać? – Jak najbliżej. Szukaj tylko tego, co możesz namacać. – To znaczy? – Czy jest tutaj coś, co cię trzyma, a gdy próbujesz uciekać, ciągnie z powrotem? Nie, nie musisz odpowiadać, nie ważne, co konkretnie. Pamiętaj, że pewnych rzeczy już nie dosięgniesz i właśnie tych rzeczy wystrzegaj się jak ognia. Niemniej jest jedna rzecz, o której nie wolno zapomnieć i właśnie o niej ci opowiem. Uwielbiam patrzeć na gałęzie drzew, szczególnie wtedy, gdy wieje wiatr, gdy się kołyszą pod wpływem jego silnych podmuchów. Patrzę na nie cały czas, nie odwracam nigdy wzroku i ja je zrozumiałem, rozumiem je, gdy do mnie mówią, a mówią tak wiele, że wciąż muszę patrzeć. Muszę i chcę, bo gdy mówią, gdy patrzę i słucham, wtedy wszystko inne cichnie, odchodzą inne myśli, i pytania też, i wątpliwości... Ten wiatr, który nimi kołysze – jest jak podmuch przejeżdżającego, od dawna oczekiwanego pociągu, który ma cię zabrać z dala od tego wszystkiego, co nie jest warte pamięci. A ty stoisz, i stoisz, i czekasz, aż się zatrzyma... Miałeś taki pociąg? * * * Ostatnie ciepłe, słoneczne dni przypadły na sierpień, natomiast wrzesień straszył nieprzerwaną pluchą. Jeśli nie padał deszcz, to tylko po to, aby za chwilę mógł lunąć, jeśli nie wiał wiatr, to po to, aby niespodziewanie porwać wszystkie parasole. Pogoda dała się mieszkańcom Bytomia we znaki i jeśli do tej można było postrzegać to miasto jako mało atrakcyjne, to teraz stało się zupełnie nieznośne. Ulice ożywały tylko dlatego, że praca w takie dni pozostawała obowiązkowa, lecz wszelkie tak zwane siedziby kultury (oraz jej braku, ale również służące rozrywce) przestały być odwiedzane, nie licząc tych, dla których z różnych powodów były domem. W piątek, grubo po północy, Jarek wracał z prawie pustego pubu do domu. Przeklinał głośno zimny wiatr, który wdzierał się za koszulę mimo postawionego kołnierza kurtki. Latarnie, neony i wystawy sklepów dawały dużo światła, ale miasto sprawiało wrażenie bardziej martwego, niż pustynia w samo południe. Jeśli w piątkowe wieczory ludzie nie chodzą do knajp, myślał Jarek, to miasto rzeczywiście jest martwe, ludzkość, która nie odreagowuje stresów codzienności przy pomocy ambrozji za trzy pięćdziesiąt, jest ludzkością martwą. Musiała się za tym kryć jakaś prawda, bowiem ludzie istotnie pili – z radości, ze smutku i ze zobojętnienia – lecz w domowych zaciszach, gdzie okna ze szparami pozaklejanymi brązową taśmą przynajmniej częściowo ujarzmiały wiatr. W rzeczywistości jednak to nie uczucie przygnębiającej pustki było powodem frustracji Jarka. Ono ją tylko potęgowało, natomiast prawdziwy powód znajdował się w miejscu, do którego w tej chwili zmierzał – zapytany o szczyt ironii, musiałby odpowiedzieć, że jest nim wycieraczka z napisem "home, sweet home" przed drzwiami jego mieszkania. I choć właściwie mógł je omijać szerokim łukiem, choć dysponował czasem wedle własnego uznania, to każdego wieczora jakaś wewnętrzna siła zmuszała go do powrotu. Często pytał sam siebie, dlaczego nie potrafi się jej przeciwstawić. Nie wiedział, czy jest to forma obrony, próba ratowania własnej godności, czy też walka poprzez ukazanie nieustępliwości. A może po prostu głupia odwaga. Zależnie od samopoczucia dawał różne odpowiedzi i tylko jedną wykluczał – że znajduje przyjemność w cierpieniu, nie w znaczeniu seksualnym, lecz moralnym. Cierpienie nigdy nie dało mu poczucia bliskości jakiejś wyższej siły, bo w żadną bezkrytycznie nie wierzył ani też nigdy nie sądził, iż biernie je przyjmując, staje się lepszy od większości ludzi, którzy się opierają i krzywdzą w ten sposób innych. Przy urzędzie miejskim przeszedł na Wrocławską. Nie chciał iść przez park, choć właściwie zawsze tamtędy wracał do domu, niezależnie od pory dnia. Nie zastanawiał się dłużej nad zmianą decyzji, widocznie tym razem było tam zbyt cicho, ciemno i ponuro. Na Wrocławskiej, w bramie przy sklepie całodobowym zobaczył dwóch pijaczków, pierwszych ludzi od momentu wyjścia z pubu, jeśli nie liczyć tych w jadącym na Gliwice autobusie. Ich obecność odczarowała martwotę miasta – po chwili ulicą przemknęła kawalkada aut. Potem było ich mniej, ale pojawiały się regularnie. Jarek skręcił na Didura. Dopiero na widok świateł w oknach mieszkania naszły go wątpliwości. Stanął pod klatką i długo się wahał, mając nadzieję, że za chwilę zgasną, dzięki czemu przy odrobinie szczęścia dotrze do swojego pokoju niezauważony. Paliły się jednak dłużej, niż ta nadzieja trwała. Żarówka na klatce była przepalona i musiał szukać zamka w drzwiach po omacku. Przekręcił klucz. Nacisnął ostrożnie na klamkę. Wyłączywszy szum telewizora, w mieszkaniu panowała cisza, ale ojciec był w domu – przy komodzie leżały jego buty. Drewniana podłoga skrzypiała pod naciskiem stóp i przy każdym kroku Jarek zaciskał zęby. Dopiero wtedy, gdy wszedł do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi, odetchnął z ulgą. Opadł plecami na łóżko. Wprost na jego stopy padała smuga światła księżyca, który na chwilę wyłonił się zza chmur. Jarek przyglądał się, jak jasna plama ucieka w kierunku palców, kurczy się coraz bardziej, pokrywa materiał skarpet na szerokość paznokci... Nim znikła całkiem, zasnął. Wcześnie rano obudziły go hałasy, dochodzące z kuchni. Jeszcze zanim zupełnie oprzytomniał, zdał sobie sprawę z ich przyczyny. Zrzucił z siebie ubranie i wczołgał się pod kołdrę, choć doskonale wiedział, że w razie czego tak czy inaczej nie będzie potrafił ani nawet mógł udawać, że śpi. Odgłosy brzęczących naczyń i trzaskających szafek mieszały się z coraz głośniejszymi przekleństwami, dźwięk słów nabierał ostrości, materializował się gdzieś w okolicach tchawicy, utrudniając oddychanie. Gdy drzwi trzasnęły o ścianę, a ojciec wpadł do pokoju, strach już nie dusił, ale zaczynał sprawiać fizyczny ból. – Dlaczego nie ma nic do picia? Znowu zapomniałeś kupić? Zapieprzaj do sklepu, tylko nie zapomnij o fajkach. Pamiętasz jeszcze, kurwa, jakie palę? Umiesz chociaż tyle zapamiętać, debilu? No to rusz wreszcie dupę, nie mam zamiaru czekać cały dzień. Ojciec wyszedł, drzwi ponownie trzasnęły. Jarek momentalnie wyskoczył spod kołdry, ubrał spodnie, koszulę i sweter, wypadł do przedpokoju, chwycił kurtkę, założył buty i nawet ich nie wiążąc, wybiegł z domu. Gdy tylko ujrzał niebo, strach uleciał, choć wystarczył rzut oka za siebie, aby znów poczuł jego oddech na karku. Było nieco zimniej, niż poprzedniego dnia, ale przynajmniej nie padało, choć ciemnoszare niebo nie wróżyło w tej kwestii niczego dobrego. Pogodę czynił nieznośną porywisty, mroźny wiatr, przed którym cienka kurtka, jedyna, jaką Jarek posiadał, stanowiła niewielką ochroną. Postawił kołnierz do góry, ręce schował w kieszenie i ruszył w kierunku najbliższego sklepu. Z Didura skręcił na Pułaskiego, gdzie zaraz za podstawówką stał spożywczy – mała budka bez wejścia dla klientów, za to z okienkiem, przez które podawała towary i wydawała resztę niziutka kobieta, jakby specjalnie stworzona do roli ekspedientki w sklepie pochodzącym z bajki o krasnoludkach. Jarek wyciągnął z kieszeni portfel, zanim jednak zdążył sięgnąć do środka, uświadomił sobie coś, co mogłoby się zdarzyć tylko w niemej komedii – nie miał przy sobie pieniędzy. W tej samej chwili ze zdwojoną siłą wrócił strach, którego przed chwilą się pozbył. W pierwszym odruchu dokładnie przetrząsnął kieszenie, ale prócz garści papierków z gum, starych ściąg z matematyki oraz niezapłaconego rachunku za telefon znalazł zaledwie kilkanaście groszy. Momentalnie wszystkie myśli oprócz jednej zeszły na dalszy plan, oprócz pytania, skąd wziąć pieniądze na papierosy – już, teraz, w tej chwili, nie za godzinę czy choćby piętnaście minut. Powrót do domu nie wchodził w grę, choć pewnie miał tam jakieś zaskórniaki. Ten pomysł odrzucił już na starcie jako niedorzeczny, choć z obiektywnego punktu widzenia najbardziej oczywisty. Problem polegał na tym, że papierosy były warunkiem powrotu, rodzajem przepustki, kupić papierosy miał właśnie po to, żeby wrócić, tak więc wracanie bez nich było w jakimś sensie pogwałceniem zasad gry, zagrywką nie fair. Czy inne były fair, nad tym Jarek na początku ani przez chwilę się nie zastanowił – byleby prowadziły do osiągnięcia celu. Kradzież!, zawołał w myślach, przez moment tylko zdając sobie sprawę z tego, co tak naprawdę zamierza zrobić. Świadomość jednak za bardzo przeszkadzała mu w aktualnej sytuacji i szybko odprawił ją z kwitkiem. Tylko kogo okraść? Tę starszą panią w szarym płaszczu? Albo tego mężczyznę, tego, który przechadza się po drugiej stronie ulicy, paląc papierosa. A może ten chłopiec? Skąd ja go znam... aha, mieszka niedaleko, jego rodzice jeżdżą maluchem. Tych dwóch nie, zbyt niebezpiecznie, tamten mnie zna, a te, co się tak śmieją? Może one? Dziewiętnaście albo czternaście lat, trudno powiedzieć, ubierane jak panny lekkich obyczajów, powiedziałaby babcia, gdyby żyła, bo do jej słownika nie pasowało słowo "dziwki". Gdy znów jakby na sekundę zorientował się, o czym w tej chwili myśli oraz, przede wszystkim, jak poważnie myśli, rozzłościł się na siebie, z drugiej strony jednak zaczął odczuwać ciekawość, może nawet więcej – podniecenie. Próbował odrzucić to uczucie, którym się brzydził i które poczytywał sobie za słabość, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Był pewien, że w innych okolicznościach nigdy nie dopuściłby go do głosu i z tego powodu być może trudno zrozumieć, dlaczego mimo to ruszył wolno za dwoma wymalowanymi dziewczynami. Jarek sam nie rozumiał, nawet nie starał się zrozumieć, uznał arbitralnie, że ma wytłumaczenie – nieistotne, czy zasadne, czy wręcz przeciwnie. Jeśli nawet zdawał sobie z tego sprawę, to tylko przelotnie, zbyt krótko zajmowała go ta myśl, by wnioski mogły przeniknąć do świadomości. Szedł za dziewczynami z pochyloną głową, głębiej wsuniętą w kołnierz kurtki. Nie było to potrzebne, bo dziewczyny klęły, krzyczały, śmiały się głośno i nawet, gdyby machał do nich rękoma, nie zwróciłyby na niego uwagi. Za kościołem skręciły w prawo, w stromo opadającą, często wyludnioną uliczkę. Szły zaledwie kilka kroków przed nim, a mimo to nie zdradzały swoim zachowaniem najmniejszych podejrzeń. Niższa trzymała za pasek małą, skórzaną torebkę, wymachiwała nią podczas marszu w przód i w tył. Ulica była pusta, wystarczyło więc chwycić, mocniej szarpnąć i uciec, zanim zrobi się za dużo hałasu i ludzie w mieszkaniach wybiegną do okien. Jarek już miał zamiar wyciągnąć rękę, gdy z bramy, obok której przechodził, doleciał go okrzyk: – Hej stary! – Grzesiek, kolega Jarka jeszcze z czasów podstawówki, uśmiechał się szeroko. – Dawno cię nie widziałem, co u ciebie?! Wiem, wiem, słyszałem, strasznie mi przykro... Najlepiej nie gadajmy o tym, co? Tak, też tak myślę. A poza tym? Rozumiem, wiem, jak się czujesz, to znaczy nie wiem!, nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że jest cholernie ciężko... Yhm, no właśnie, może wyskoczylibyśmy na piwko na przeciwko? No, u mnie też z kasą ciężko, ale mogę postawić... Zadzwonisz, jak znajdziesz chwilę? Świetnie, dzwoń najlepiej pod wieczór, wiesz, panienki, te sprawy... Czy mam?... Aha, ok, spoko, trzymaj, oddasz przy okazji. Jakby co, sam się upomnę, ha ha ha! No, to na razie. Zniknięcie Grześka było równie niespodziewanie, jak jego pojawienie się i gdyby nie zawartość wciąż wyciągniętej dłoni, Jarek wziąłby go za wymysł własnej wyobraźni. To jednakże nie miało żadnego znaczenia, liczył się tylko fakt, że przypadkiem, zrządzeniem losu czy celową działalnością jakiejś siły wyższej zdobył potrzebne pieniądze, garść monet pobrzękujących prawie jak dzwony w dzień chwały Pańskiej. Przeżegnał się, szybkim krokiem przechodząc obok kościoła, a zaraz za fryzjerem wszedł do spożywczego po papierosy. Dobre samopoczucie nie opuszczało Jarka aż do momentu, kiedy zatrzymał się przed drzwiami klatki. W tym miejscu za każdym razem dopadały go wątpliwości, tu, na granicy oddzielającej zwykły, szary świat od realnego odpowiednika świata dziecięcych koszmarów. Za każdym razem dodawał sobie otuchy myślami, że przecież tak nie może być zawsze, że ojciec – że każdy człowiek – ma prawo czuć rozgoryczenie i trzeba mu wybaczyć, po prostu czekać, aż się ze sobą pogodzi. Nie mógł znać odpowiedzi na pytanie, kiedy do tego dojdzie, mógł co najwyżej zgadywać z odrobinę większym prawdopodobieństwem trafienia, niż wygranie szóstki w totka, ale przecież ludzie w te szóstki wierzą, więc i on mógł w swoją. Gdy wszedł do domu, ojciec siedział na krześle w kuchni z głową opartą o framugę okna i przymkniętymi oczami. Na widok Jarka jego twarz ożyła, wyraz zobojętnienia momentalnie przeszedł w zawziętość, jak gdyby uśpienie było jedynie pozą, dzięki której mógł wykonać druzgoczącego atak podczas chwili nieuwagi zwierzyny. – Coś się tak wlókł? Chyba, kurwa, pół godziny już czekam! Jakbyś lepiej pamiętał o swoich obowiązkach, to by nie było teraz problemu... Dawaj te fajki, no szybciej! Człowieku, co jest z tobą?! Widziałeś, jaki masz burdel w pokoju? Dupę w troki i zasuwaj, ma być czysto wieczorem. I niech te naczynia znikną ze zlewu, wygląda tu jak w chlewie... Matko Boska, co ty byś beze mnie zrobił? Nic, gówno byś zrobił! Twarz ojca poczerwieniała, oczy jakby zaszły mu mgłą, bo nagle przestał dostrzegać otoczenie, wszystko, co widział, składało się na tarczę z czarnych okręgów, a w samym jej środku najwyżej punktowane miejsce – Jarka. Te ataki zawsze trwały długo, bo Jarek przybierał skrajnie defensywną postawę, nigdy, w żaden sposób nie próbował kontrować, a równocześnie był na tyle wytrwały, by cierpliwie zbierać razy. Właśnie to było powodem wściekłości ojca, ta kamienna poza bezruchu i pozornej obojętności, jakby słowa rozbijały się o mur, jakby Jarek na moment odpychał od siebie świadomość. Tylko że on słyszał, i to aż za dobrze, rejestrował z wytężoną uwagą każde słowo, każdy, nawet najdrobniejszy gest. – No i na co się tak gapisz?! Może źle mówię, co? Kretynie jeden, tylko byś się po knajpach włóczył, a robotą w domu nie ma kto się zająć! Widzisz, jak tu wygląda? To wszystko jest twoja wina, rozumiesz?, wszystko! Wszystkie spierdoliłeś, wszystko pierdolisz i wszystko będziesz pierdolił! Bo jesteś debilem, rozumiesz?, kretynem i idiotą! Jakim cudem, do cholery, jak to jest w ogóle możliwe!, że ty jesteś moim synem?! Dalej dokładnie tak samo, standardowo, te same epitety, wysłuchiwane przez Jarka po tysiąc razy, który, zamiast się do nich przyzwyczaić i puścić je mimo uszu, zaczynał w nie po prostu coraz głębiej wierzyć. Może działo się tak dlatego, że całkowicie się im poddawał, pozawalał wyrywać je sobie w umyśle jak epitafium na nagrobku z jego imieniem i dzisiejszą datą zgonu. Emocje powoli opuszczały ojca, krzyczał coraz ciszej, coraz wolniej, z coraz mniejszym zapałem, ale nadal bez zawahania. Na to jedno nigdy by sobie nie pozwolił, na umożliwienie wyczytania z tonu lub mimiki niezdecydowania, albo więc myślał dokładnie tak, jak mówił, albo został stworzony do poniżania innych. Albo, być może, z jakiegoś powodu za punkt honoru postawił sobie zgnojenie własnego syna. Na końcu spauzował, żeby chwilę potem parsknąć pogardliwie: – Spierdalaj mi z oczu, nie chcę cię oglądać. Jarek posłusznie odszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi i padł na łóżko, zdruzgotany, a jednocześnie szczęśliwy, że już koniec, już cisza, spokój, samotność... Chciał o tym jak najszybciej zapomnieć, ale myśli przychodziły same, nie potrafił pohamować ich napływu. Męczyła go sama ich obecność, niezależnie od bólu, jaki sprawiały, bo do bólu zdążył się przyzwyczaić przynajmniej do tego stopnia, że jakoś go po prostu znosił. Jarek pragnął pustki, braku słów i pojęć, braku przyczyn, skutków, możliwych i niemożliwych rozwiązań, nawet marzeń, które uznawał za śmieszne, bo nie bardziej realne od sennych rojeń. Zapadł w cichy i ciemny sen, właśnie taki, jaki lubił najbardziej. Gdy się obudził dwie godziny później, był o wiele spokojniejszy, dręczące go myśli nie napływały już potokiem. Otworzył okno. Ciemne chmury i wiatr wieściły nadejście ulewy, toteż ulice były prawie zupełnie wyludnione. Mieszkańcy miasta pozaszywali się w domach w obawie przed czymś, co wedle wszelkich znaków miało przyjść nieuchronnie, ale jakby im na przekór pogoda nie ulegała zmianie i Jarek, zapatrzony w miejski krajobraz, utwierdził się w przekonaniu, że nie zawsze to, co wydaje się oczywiste, jest takie w istocie, że w każdym łańcuchu przyczyn i skutków można natrafić na pęknięte ogniwo. Zadał sobie pytanie, czy w jego sytuacji to dobrze, czy źle. Ale przecież, myślał, to jest w gruncie rzeczy retoryczne pytanie, przecież wszystko zależy od punktu widzenia. Zapalił lampkę na biurku. Światło oblało jasnobrązowe ściany, kilka topornych w kształtach mebli – biurko, szafę, regały zapełnione książkami i wysłużoną kanapę. Jarek czuł się lepiej, na tyle dobrze, że nie miał ochoty sprawdzać, czy ojciec jest w domu. Usiadł przy biurku i z dolnej szuflady wyciągnął stare, pobrudzone farbami gazety, pudełko modelu Spitfire’a, klej, farby, pędzle, pilniki, nożyki i całe mnóstwo innych modelarskich akcesoriów. Modelarstwem pasjonował się od dawna, od którejś-tam-klasy-podstawówki, gdy razem z kolegami sklejał na zajęciach z ZPT swoje pierwsze modele. Tylko jemu do tej pory nie przeszło, pozostali w końcu rzucili tę zabawę – właśnie, zabawę – w pogoni za dziewczynami, trawą i alkoholem, co dla Jarka było dość zrozumiałe, a w pewnym sensie nawet prawidłowe. Dla niego to nie była jednak zabawa, a sposób na wyciszenie, odzyskanie wewnętrznej równowagi porównywalnej ze stanem oderwanej od rzeczywistości medytacji, latania myślami gdzieś w przestworzach, gdzie nic nie jest białe ani czarne, a po prostu bliskie i na swój sposób kojące. Nie dobre, nie radosne, nie – te określenia tworzyły kontrasty, przypominały, że nie wszystko jest piękne, że dom, ojciec... Jarek ponad wszystko cenił idealną ciszę – niezakłóconą nawet brzmieniem własnych myśli. Pasjonował go więc sam proces, a nie uzyskany efekt – ten miał tak naprawdę niewielkie, jeśli jakieś znaczenie. Nie wiedział ani nie chciał wiedzieć nic o Spitfire’ach, Messerschmitt’ach czy jakimkolwiek innym sprzęcie wojskowym, przy którego modelach dłubał z takim zapamiętaniem, zawsze śmieszyły go rozmowy kolegów o parametrach, osiągach, ilościach strąceń; pełne emocji, ale w gruncie rzeczy jałowe dyskusje o liczbach, jakby one cokolwiek zmieniały, skoro i tak wszyscy doskonale wiedzą, kto wygrał, a kto przegrał. Spędził nad modelem dobrych kilka godzin. Szarość nieba zdążyła przejść w czerń, rozświetliły się uliczne latarnie. Samolot był już prawie gotowy, jeszcze tylko kilka pociągnięć pędzelkiem, potem, gdy farba przeschnie, oznaczenia... i na półkę, biurko, do szuflady, gdziekolwiek. Tylko wcześniej pokazać ojcu. To był jeszcze jeden powód, dla którego uwielbiał modelarstwo – ojciec pasjonował się militariami, sam kiedyś sklejał i oglądanie efektów pracy syna zawsze sprawiało mu dużą przyjemność, a ostatnimi czasy była to jedyna rzecz, której nie krytykował i która potrafiła napełnić go prawdziwie ojcowską dumą – oczywiście, bardzo skrzętnie skrywaną i krótkotrwałą. Jarek nie mógł się doczekać, aż farba wyschnie i pomimo tego, że model dopraszał się jeszcze o kilka kosmetycznych zabiegów, wychylił głowę przez drzwi. – Tato, chodź szybko, właśnie skończyłem tego Spitfire’a! – zawołał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież nie wie, czy ojciec w ogóle jest w domu. Najwyraźniej nie, skoro nie reagował, ale Jarek wolał sprawdzić – być może przez cały czas spał, a być może... Leżał w salonie na kanapie. Przecierał nieogoloną twarz, najwyraźniej dopiero co się przebudził. Spojrzał na syna mętnym wzrokiem i wyartykułował coś zupełnie niezrozumiale, potrącając ręką leżącą na stole butelkę. Naczynie uderzyło z brzękiem o podłogę i zaczęło się toczyć. Ojciec patrzył na nie jak zaczarowany, śledził wzrokiem powolny, ale nieubłagany ruch, dopóki nie zatrzymało się na palcach stóp syna. Wtedy spojrzał wyżej, na jego twarz, próbując skupić wzrok, wybełkotał coś gniewnie, niezrozumiałą wiązankę przekleństw, zanim skończył jedno, już zaczynał następne. Z trudem podniósł się, zachwiał na granicy upadku i nieporadnie ruszył w kierunku drzwi. Minął Jarka, jakby w ogóle nie istniał, upadł pod drzwiami na wycieraczkę, chwycił buty. Minęła dobra chwila, nim udało mu się je włożyć, druga, nim dał radę wstać. Jeszcze na odchodnym wygłosił mowę, z której Jarek zrozumiał jedno zdanie, mniej więcej: "ty gnoju, kiedyś cię zapierdolę", po czym wyszedł na klatkę, sturlał się ze schodów, jakimś cudem pozbierał do kupy i wytoczył na ulicę. * * * – Oczywiście, że miałem taki pociąg – odpowiada automatycznie Jarek, choć jeszcze przed sekundą nie zdawał sobie z tego sprawy. Oświecenie przyszło niezauważalnie, spowodowane przez samo pytanie, jakby to ono było jednocześnie jedyną i wyczerpującą odpowiedzią. W jednej chwili zobaczył wszystkie te myśliwce, czołgi i działa samobieżne, niszczyciele, pancerniki, lotniskowce. Równocześnie przypomniał sobie związane z nimi uczucia: wyciszenie podczas procesu powstawania, pragnienie, by się dzielić i tragizm umierającej nadziei. Gdy zupełnie utraci tę ostatnią maszynista wypadnie przez okno i pociąg będzie gnał, gnał coraz szybciej, czy się zatrzyma?, czy ja tego chcę? – Ten pociąg... – tłumaczy Jarek, samemu nie wiedząc – sobie czy komuś? – ...on nie jest całkiem taki, jakim chciałbym go widzieć. – Jest piękny, świeżo pomalowany farbą zieloną jak soczysta trawa, błyszczący w pełnym słońcu jak zwilżona kroplami potu skóra opalającej się obok kobiety, której pożądasz do utraty zmysłów, ale nie ważysz się jej tknąć, bo przecież te krople już nigdy się tak samo nie ułożą. Po co niszczyć, po co udowadniać ulotność czegoś, co można siłą woli przedłużyć w chwile długie jak wieczność, budzące jeszcze większe pożądanie? Życie trzeba rozdawać, a nie odbierać, bo obcowanie ze śmiercią nieuchronnie pozbawia nas uczuć, aż w końcu sami stajemy się trupami. – Kiedy właśnie brak mi tych kropel, jakby już wyschły na słońcu, nie ma czego podziwiać ani czego przedłużać... – Może się dopiero pojawią? Muszą, cierpliwości. – Ale przecież twierdziłeś, że z czasem jest coraz gorzej, więc czy nie powinno być zupełnie odwrotnie? Najpierw krople, a potem ich wysychanie i ja, patrzący, jak się kurczą, zamieniają w parę... – Myślisz, że nie chciałbym, żeby tak właśnie było? Ale nie, nie!, proszę, o nic więcej nie pytaj, ponad twoje doświadczenie jest w tej chwili rozumieć. Zresztą, po co mówić o kształcie czegoś, czego można po prostu dotknąć? Kiedy dziecko chwyta za nóż, nie krzyczysz: jest ostry!, krzyczysz: nie dotykaj! A więc dobrze: nie myśl, nie dociekaj, nie szukaj prawdy, nigdy nie patrz za siebie. – Wiesz, że to niemożliwe. – Wiem. I właśnie dlatego nie warto nic tłumaczyć, do wszystkiego trzeba dojść samemu. Choć bardzo chciałbym cię ostrzec, uchronić, tylko jak? – nie mam pojęcia. To chyba niemożliwe albo nieprawidłowe, a tutaj jest inaczej, niż w życiu, tym dawnym, tym materialnym, tam były zasady, których łamać nie było wolno, teraz zaś po prostu łamać się ich nie da. – Ostatnie pytanie. – Oczywiście, że wiem. – To znaczy... co? Nie rozumiem. – Wiem, w jaki sposób zginąłeś, bo właśnie o to chciałeś zapytać, czyż nie? Nie odpowiadaj, ostatnie pytanie zawsze brzmi tak samo. To mnie trochę bawi, że niektórzy ludzie, postawieni w obliczu problemu ponad ich siły, zadają sobie kolejno pytania coraz bardziej odległe od sedna sprawy, aż w końcu dochodzą do absurdów – skąd się wziąłem? po co istnieję? Jeśli odpowiem na twoje pytanie, zapytasz – ale dlaczego tak? czym zawiniłem? A to są właśnie pytania, na które odpowiedź nie istnieje. Więc po co pytać? – Bo tak mi każe sumienie. – Zaraz sumienie! Zwykła ciekawość, pierwszy stopień do... Ale zaraz, ten zapach, czujesz? Uwielbiam to drapanie i duszność! Przemieszcza się do płuc, wnika w komórki ciała i ucieka, a ja go wciągam jeszcze raz, i jeszcze, raz za razem, bez końca... dym z ogromnego komina nadjeżdżającego pociągu. Nie pozwolę mu uciec, rozumiesz, póki tu jest, nie pozwolę! Będę go łapał, kiedy się tylko pojawi. Nie mogę odejść, muszę czekać tu, w cieniu, w ukryciu, on może wrócić w każdej chwili... Nie ciągnij mnie za sobą, proszę, najlepiej odejdź, już, teraz!, bo go przegapię! Odejdź, słyszysz?! Odejdź!!! Było w tym krzyku coś tak przenikliwego – nie groźba, ale wręcz psychiczny gwałt – że Jarek, ściskając oburącz głowę, bez chwili zwłoki odbiegł od altany. Zatrzymał się dopiero kilkanaście metrów dalej, w miejscu, z którego dostrzegał huśtawkę, piszczącą właśnie w tej chwili. Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi – dla niego piszczała przez cały czas. Spojrzał w kierunku altanki, mając nadzieję ujrzeć coś niezwykłego – chodzące drzewo albo wyłaniający się znikąd pociąg. Ujrzał jednak wyłącznie gruby pień dębu, nakryty drewnianym dachem, dokładnie tak samo zwyczajny, jak wtedy, gdy go zobaczył po raz pierwszy. Przez chwilę nawet przemknęła mu przez głowę myśl, że to wszystko, co się przed chwilą działo, było wymysłem jego chorej wyobraźni. Wrócił się więc w miejsce, w którym siedział, ostrożnie dotknął drzewa, przytknął do kory ucho. Niczego nie poczuł ani nie usłyszał, nie licząc szumu gałęzi. Więc może jednak, pomyślał Jarek, może faktycznie miałem sen na jawie albo rozmawiałem sam ze sobą... Wzruszył ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia. Przestało mieć znaczenie, bo huśtawka znów nawoływała, lecz nie tak, jak wcześniej – teraz cicho i delikatnie. Czy może się pan przysiąść?, zdawała się pytać onieśmielona, a głos taki słodki – czy można odmówić? Zrobiło się błogo, myśli pouciekały niewiadomo dokąd, poukrywały się w ciemnych zakamarkach umysłu i chichotały, a gdy świadomość o nich wygasła, pozostał tylko śmiech. Taki przyjemny, taki ach, och!, bez przyczyny, całkiem jak po trawie. * * * Tato się uśmiecha, obraca model w dłoni, wszystko sprawdza dokładnie i widać, że nie ma nic do zarzucenia. Prościutko, czyściutko, bez żadnej skazy, bez włoska, bez pyłku kurzu! Nawet pilot w kabinie wygląda jak żywy, o, chyba będzie startował! I proszę, już odleciał, ale nie, to nie model, to tatusiowi odleciała duma, odleciał dobry humor, więc uśmiecha się sadystycznie i chwyta za skrzydła – jak sześciolatek, który złapał pierwszą w życiu biedronkę – i wyrywa, a jak mu się podoba, jak wzdycha przy tym, ach, och! I proszę, z pięknego myśliwca została kupa złomu, zestrzelono go jak zwykle nad Nadziejolandią. * * * Jarek uciekał. Cichnący głos huśtawki na początku prosił, ale bez skutku, toteż zaczął nakazywać z rosnącym zdecydowaniem. Jarek biegł przed siebie, walcząc z nim z całych sił, aż do psychicznego bólu, do zwariowania. Ciemność gęstniała, światła z odległych budynków w szybkim tempie bledły, choć cały czas były widoczne między pniami rzadko rosnących drzew. Przystanął. Jednak nie zgasły całkiem. Ledwo dostrzegalne, ale mimo wszystko obecne zdawały się mówić, że tutaj i teraz nic nie mija do końca. Gdzieś z oddali dobiegało pojękiwanie huśtawki, dosłownie na granicy słyszalności. A może to tylko moja wyobraźnia?, pytał Jarek. Bo przecież wygrałem, pokonałem go, więc czego jeszcze chce? Czyżby przypominał, że będzie czekał cierpliwie? Ścieżka prowadziła lekko pod górę. Po obu jej stronach co kilka metrów stały brudne ławki, pokryte siatką wydrapanych grypsów i numerów telefonów do Baśki, Zośki i Hanki, pięknych i łatwych dziewczyn. Po prawej leżała niewielka łąka, po lewej – staw zasłonięty krzakami, pomiędzy którymi znajdowało się zejście na kamienny podest usytuowany nad brzegiem. Jarek zszedł po schodkach i przyklęknął nad wodą. Gdy się pochylił, zobaczył twarz falującą na zmarszczkach wody, wielkie, czarne oczodoły, prawie białą skórę, a może kości czaszki – nie widział wyraźnie, odbicie się rozmazywało. Po chwili zorientował się, że fal nie wywołuje wiatr, bo gałęzie drzew pozostawały w bezruchu, nim jednak zaczął się zastanawiać nad innymi przyczynami, ruch wody ustał. Jednocześnie znikło odbicie. Jarek zanurzył palec w czarnej otchłani, potem dłoń, w końcu przedramię aż po łokieć. Nie czuł zimna ani ciśnienia wody, tylko ruchy wykonywało się z większym oporem, choć w końcu i to wrażenie minęło i zaczęło mu się wydawać, że miesza ręką powietrze. Wyciągnął ją, przytknął do policzka. Nie była mokra ani sucha, miękka ani twarda, być może nie było jej wcale, choć przeczył temu zmysł wzroku; być może nie istniało nic, oprócz myśli, choć przeczył temu zdrowy rozsądek. Ludzki rozsądek, myślał Jarek, a jakie znaczenie ma on teraz, kiedy już nie jestem człowiekiem, a przynajmniej nie w sensie, który potrafiłbym pojąć? Klęczał nad brzegiem jeszcze długo z nadzieją, że odbicie znów się ukaże i w mało wiarygodny, ale widoczny sposób da mu do zrozumienia, iż nie stracił z siebie tak wiele, iż coś zostało z tego chłopaka, którego dobrze znał. Woda zafalowała raz i drugi, lecz odbicie się nie pojawiło i Jarek był bliski utraty tej niewielkiej nadziei, gdy nagle usłyszał dziwny szum. Dźwięk stopniowo stawał się klarowniejszy, zdawał się dochodzić z głębi stawu. Istotnie, gdy Jarek zaczął rozróżniać pojedyncze słowa, woda w miejscu, w którym szukał odbicia, gwałtownie zabulgotała. I nagle wszystko ustało, nie licząc napływających słów. – Hej, stary, co słychać? Głos zupełnie wyraźny, tak jakby ktoś szeptał prosto do ucha albo wręcz w nim siedział. Mimo to Jarek nie miał wątpliwości, że dochodzi z dołu, choć powierzchnia stawu pozostawała niezmącona. – Piękną mamy nockę, co nie? W sam raz na małą kąpiel, ściągaj gatki i wskakuj. Co? Czemu nie? Jak sobie chcesz, ale mówię ci – świetnie działa na kości. Ha ha! Kości! Kapujesz? Kości, dobre sobie... Muszę to zapamiętać. No, starczy tych żartów. Dali mi cynk, że wpadniesz, co prawda trochę mi było nie na rękę, ale jak mus to mus. – Kto oni? – Jak to kto? Po prostu oni, znasz jakichś innych "onych" oprócz tych? – Nie znam tu żadnych "onych", poznałem jednego, w altanie, mówił do mnie z... albo może w ogóle nie mówił. – A, tego skurczybyka. No, to tak jakbyś poznał ich wszystkich, oni są dokładnie tacy sami. – Pod jakim względem? – No, jakby to powiedzieć, nienormalni, wszyscy szurnięci, zbzikowani, zdrowo popieprzeni i tak dalej, wiesz, gadki o poszukiwaniu prawdy, o rozterkach, cierpieniu, filozoficzne pierdu-pierdu... Kogo to właściwie obchodzi?! Całe to towarzystwo topi się w szambie własnej paplaniny, w – jak ja to słyszałem? – teoriach kulturalnego pierdzenia i etycznego kopania w tyłek? Dla mnie to zwykłe durnie, żałosne, przemądrzałe durnie! No, sam powiedz – o czym ci tamten nagadał? – Że mam sobie dać spokój, niczego nie szukać... – Poważnie? – ...ale jednocześnie zapytał mnie o coś, co przywróciło mi część wspomnień. – Ha! A nie mówiłem? To się właśnie nazywa etyczny kop w tyłek? "Nie szukaj, nie ma po co, tylko załapiesz doła", a za chwilę: "ale sam pomyśl, jak do tego doszło, co ci zostało, tylko ten pociąg z wieeelkim kominem"! No i dokąd cię ten pociąg zawiózł? Jak myślisz, że ja jestem Stacja Oświecenie, to się grubo mylisz! Czego ode mnie wymagają? Że cię wprowadzę w tajniki pozagrobowego życia? A w co tu wprowadzać, do cholery?! To nie jest jakaś fabryka czekolady, tu się miesza składniki, a tam formuje tabliczki. – Łatwo powiedzieć, budzisz się nagle nie wiadomo gdzie, po co ani dlaczego... – No, to jest akurat jedyna rzecz, która powinna być dla ciebie jasna – dostałeś pstryczka w nos od brzydkiego pana, co za różnica, czy on przypadkiem pstryknął za mocno, czy zrobił to specjalnie? – Nie rozumiem... To znaczy, domyślam się, ale... – Więc ci nie powiedzieli?! Banda filozofów od siedmiu boleści, o wszystkim mogą rozprawiać godzinami, tylko nie o konkretach! Trzymaj się teraz, bo to będzie mocne: wszyscy, którzy tu są, których znasz i których dopiero poznasz, zostali zabici – zabici przez tą samą osobę. Zanim zaczniesz zawracać mi tyłek, odpowiadam – sam się przekonasz, przez kogo w odpowiednim momencie. Żadnych podpowiedzi, żadnej gry w podchody! – Czy to ma jakiś związek ze mną? – No stary, przecież tłumaczę – chodzi o gościa, który cię za-je-bał! Jak myślisz, ma to coś wspólnego z tobą? Nie jesteś pewien? Może powtórzę: facet, który cię za-je-bał, za-je-bał, za... – ...jebał. – Dokładnie! Szybko chwytasz, o co mi chodzi, ha! Sam powiedz – czy to naprawdę ma znaczenie, kto to był ten facet, skoro i tak już nigdy go nie zobaczysz? – Ma. – E tam, gadanie. Jak dla mnie wszystko jest jasne – albo przejmujesz się czymś, co wszyscy inni już dawno olali, albo sam na to lejesz i masz święty spokój. – Na co mam lać? Na te wszystkie pytania, które same się cisną na usta, na obsesję poznania przeszłości, na coś, co się dzieje we mnie, chociaż poza moją świadomością? – No, tak właśnie, dokładnie tak, jak mówisz, tylko chyba prościej. – Czyli na wszystko to, co mnie popycha do szukania jakiegoś sensu teraz, gdy nie wiem, po co tu w ogóle jestem? – Ba, też mi wielkie rozterki... Po cholerę to wiedzieć? Jak się znajdzie jakiś cel, to trzeba do niego dążyć, a to jest najczęściej dość męczące. Zimno ci? Nie. Jesteś głodny? Nie. Niczym się nie musisz martwić, żadnymi chorobami, żadnymi pierdołami, no to ja się pytam jeszcze raz – po co ci jakiś cel, jakiś sens? Korzystaj z tego, co masz, a masz całkiem sporo, więcej, niż kiedykolwiek udałoby ci się uzyskać tam – czy wtedy, mniejsza o to, jak to powiesz. Póki co, ja korzystam. Cholera wie, kiedy to się skończy. On się myli!, musi się mylić!, krzyczał rozpaczliwie w myślach Jarek, jakby od tego zależało co najmniej jego istnienie. Bo w pewnym sensie zależało – skoro tu jestem, myślał, to przecież właśnie w jakimś celu, skoro mam tu być zawsze – choć nie mogę tego wiedzieć na pewno, ale coś mi mówi, że tak jest, że będę tu już zawsze, cokolwiek to "zawsze" oznacza – to chyba nie po to, aby po prostu być! Nic nie istnieje dla samego faktu istnienia, wszystko zdąża w jakimś kierunku, albo do przodu, albo do tyłu, albo się rozwija, albo cofa; wszystko przybiera jakąś formę i od dziś biegnie do jutro, albo odwrotnie; wszystko... co ma początek i koniec... Początek i koniec – te dwa słowa nagle nabrały dla Jarka ostatecznego znaczenia, jakby poza nimi nie było już nic. Stanęły mu przed oczami niezwykle wyraziste, jak napis na klepsydrze