10829

Szczegóły
Tytuł 10829
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10829 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10829 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10829 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Askold Jakubowski Głosy w nocy Widział, jak do oceanu spada gorejąca kapsuła. Widział, jak jej płomień przekreślił chmury i wszedł w żółty horyzont zachodzącego słońca. Po czym stał się krzyżykiem na wodzie. Daleko za tym płomieniem, w oślepiająco żółtej barwie zachodu tonącego w wodzie słońca, znajdowała się baza rakietowa. Wymacywała Selgina (i kapsułę) swymi lokatorami. - Niech to diabli! - krzyknął Selgin i zasłonił oczy dłońmi. Zaciskał je mocno, lecz widział kapsułę, jak opiera się skrzydłami o wodę. Kapsuła nie tonie, trzymają ją pływaki - a więc wyskoczył za wcześnie. Tak kazała Sinugola. Biedna moja łódeczko, pomyślał Selgin. - Niech to diabli? - krzyknął gniewnie i podciągnął nogi, bo spadochron nie mógł go dalej unosić. Selgin spadał do oceanu. Od jej żywej, falującej powierzchni wody dzieliły go zaledwie dwa lub trzy metry. Woda!... Kipiące pęcherzykami fale podskakiwały i chwytały go za nogi. Woda! Oto złapała go, obróciła na linkach, ukazała czerń całego horyzontu. Woda wydała się Selginowi obrzydliwie gęsia. Te pęcherzyki... Miały błyszczący żółty punkcik w środku, patrzyły rybimi oczami. Selgin pojął - ocean jest złowieszczo, niebezpiecznie żywy. Poczuł tęsknotę za prostotą kosmosu. Ten jest zupełnie oczywisty. Jest wzorem napisanym kredą na czarnej tablicy. Selgin chciał go widzieć, żyć w nim, latać. Koniecznie. (Teraz widział niespokojne chmury, ich groźną czarnordzawą barwę, płonącą kapsułę rakietową unoszącą się na wodzie. Podtrzymywały ją pływaki nadmuchane przez automat). Fale wzniosły się nad nim, schwyciły go. Szarpnięcie! Uderzenie! Wstrzymu-jąc dech Selgin pociągnął pierścień kombinezonu ratunkowego. Kombinezon zaczął powoli wypełniać się powietrzem, ścisnął boki i gardło elastyczną gumą. Wysoko uniósł głowę Selgina nad wodą. I Selgin popłynął - kombinezon zamienił się w niewielką gumową tratwę. Selgin leżał i patrzył ze złością na wodę. Zbliżały się fale, chciały go utopić, duże i małe. Na małych siedziały inne fale - jeszcze mniejsze, na tych zaś - malutkie. Wszystkie były drapieżne... Olo plusnęły mu w twarz. - Spokój - wychrypiał kombinezon ratunkowy. - Absolutny spokój, ja się panem opiekuję. Było to tak nieoczekiwane, że Selgin roześmiał się uniesionymi do góry ustami. I od razu łyknął wody. Splunął. - Pański śmiech świadczy o rozstroju nerwowym. Przede wszystkim absolutny spokój - głos robola syczał jak przeziębiony. - Proszę mi ufać, utrzymam pana na wodzie przez dwie doby. Mam zapas wody do picia. Proszę pamiętać: panika zwiększa zużycie białek i witamin. Proszę zachować spokój. Opiekuję się panem, ja, kombinezon ratunkowy nr 10381, seria SK. Selgin zobaczył, jak do jego policzków zbliżyły się dwie rurki, jedna czerwona, druga granatowa. - Woda - powiedział automat, trącając Selgina w nos granatową rurką, i powtórzył: - Woda. - A co z jedzeniem? - spytał Selgin. - Jedzenie... - trąciła go druga rurka. I natychmiast, wśród syków i trzasków, przemówiła baza Sinugoli. Śmigłowców nie wysyłali, był silny sztorm. - Czekaj na Rufusa, stary - kazali mu. - Czekaj. Fale były coraz większe. Nadciągała la sama burza, która strąciła go, rodząc na skrzydłach kapsuły pioruny kulisie - cztery elektryczne pomarańcze. Selginowi powiedział o nich nagły popłoch wśród wskazówek przyrządów pokładowych. A z początku wszystko szło lak dobrze - oderwał się od „Frama”, zszedł z orbity i zaczął spadać w dół, w kierunku warstwy powietrznej. Uderzył o nią i podskakując poleciał dookoła kuli ziemskiej po trajektorii lądowania. Prześliznął się nad Afryką i Atlantykiem... Polem Kordyliery, Pacyfik... Ocean Indyjski! (Tu właśnie był front burzowy. Przeszedł przez jego śnieżne góry). Niespodziewany zamęt we wskazaniach przyrządów kazał mu obejrzeć się; wtedy to Selgin zauważył elektryczne pomarańcze. Siedziały na prawej płaszczyźnie skrzydła koło rzędu nilów. - Paskudy! - krzyknął. Nie przestraszył się, czuł tylko wesołą złość. Spojrzał na lewą płaszczyznę i dostrzegł drugą rodzinę piorunów. Siedziały obok siebie cicho i spokojnie, jak dwa żółte kurczaki. - Czekajcie, zaraz się was pozbędę! - zagroził im i gwałtownie poderwał aparat w górę. Przyspieszenie siadło mu na ramionach, schwyciło za głowę i wcisnęło oczy w głąb czaszki. - Oooch... - zajęczał Selgin wznosząc się ponownie ku przenikliwemu, kosmatemu słońcu nieba Stralosfery. I naprawdę rozsierdził się na pioruny - zepsuta trajektoria, pokiełbaszona trasa. Diabły elektryczne! Nie ma ich! Nie, są. Więc Selgin natychmiast skierował aparat w dół, do oceanu, przeciągnął po jego smukłym ciele pilnikiem prądów powietrznych, aż posypały się iskry. Wtedy pioruny wybuchły - wszystkie naraz! - Skacz! - krzyknęła Sinugola. - Skacz! Selgin nacisnął guzik kalapultowania. - Niepotrzebnie - przeklinał teraz siebie samego. - Ach, niepotrzebnie. Burza odeszła, ale lał deszcz. Kombinezon obciskał całe ciało - niepodobna się ruszyć. Pomocy z powietrza trudno się spodziewać, woda i chmury są w nieustannym, szaleńczym ruchu. Statek?... A jeśli go nie znajdzie? - Proszę się nie obawiać - mówił kombinezon ratunkowy. - Nawiązałem łączność. Statek przybędzie dokładnie o godzinie zero. Proszę nie bać się wczesnego zmroku, jesteśmy na niskiej szerokości geograficznej. Czy chce pan posłuchać koncertu? - Przestań gadać, kombinezonie - poprosił Selgin. Na niebie znowu zmiany, chmury szybko rozbiegały się. Uwolnione od nich niebo przybrało groźną barwę polerowanej miedzi. Może jednak przyślą śmigłowiec?... Błysnął kawałek księżyca, wiercił się na niebie, podskakiwał lub spadał razem z chmurami w dół. - Proponuję zużyć połowę porcji żywnościowej - sugerował kombinezon ratunkowy. - Proszę tykać pokarm powoli. - Nie chcę! Zbrzydło mi wszystko. Za dużo tu wody i chmur. Czy możesz przenieść mnie gdzie indziej? - Nie mogę, już podałem nasze współrzędne. Szybko zapadał zmrok. Księżyc pędził wśród chmur. Pomarszczoną twarzą uśmiechał się do Selgina. Ten zaś poczuł rozdrażnienie, poczuł się ściśnięty i skrępowany. Zapragnął walczyć, wszystko odrzucić od siebie - idiotyczny kombinezon, wodę, zbyt gęste i mokre powietrze - i uciec. Księżyc uśmiechał się znacząco. Obok Selgina przepływał statek. Zjawił się niespodziewanie - czarny, bez świateł i łoskotu silnika. Selgin w milczeniu patrzył, jak obok przepływa czarny, długi kształt. Nie chce nawiązać łączności, nie chce pomóc. Dlaczego? Muszę połączyć się z Si-nugolą. Milczący statek płynął przez zalane światłem księżyca fale. Jego burta... Była w niej czarna szczelina. Wpływała lam woda i wylewała się z powrotem. Ogromne, czarne postacie, poruszające się na pokładzie, nagle połączyły się w jedno wielkie ciało. Wpadło ono z pluskiem do wody i rzuciło się na Selgina. Woda zagotowała się, dokoła zakręciły się grube czarne sznury. Jednocześnie aparat ratunkowy wyrzucił z siebie z przeciągłym sykiem gęstą, czarną chmurę. Zakryła ona księżyc. Selginowi odjęło dech. - To kalmar... Proszę nie oddychać przez półtorej minuty, przez półtorej minuty - mamrotał kombinezon. - To napad kalmara. Proszę liczyć do dziewięćdziesięciu, proszę liczyć. Selgin potrząsnął głową - żrąca para paliła go w twarz. Gdy gaz ulotnił się, statek był już daleko. Błyszczał i przypominał wrzucony do wody kawałek księżyca. Dokoła nie było nikogo - tylko woda i woda... Przeklęty kalmar uciekł. Kombinezon ratunkowy brzęczał sygnałami elektrycznymi, wzywając jakiegoś Tiki. To daremne, pomyślał Selgin. W abrakadabrze wody, strzępów powietrza i morskich okropności znaleźć go jest prawie niepodobieństwem. Cóż to za wściekły i okrutny żywioł! Przyjemnie zmierzyć się z takim. Oto prawdziwa walka! - Wspaniale! - krzyknął. - Kombinezonie, tu jest wspaniale! - On oszalał, wzywam „Tiki”, wzywam „Tiki” - powtarzał kombinezon ratunkowy. - Zalecam uspokoić się. Mnie też jest trudno, mam spalony opornik Nr 1001882. Proszę wziąć do ust świecącą rurkę. Proszę wziąć do ust rurkę, pokrytą świecącą farbą. Natychmiast! Wzywam pilnie „Tiki”, niech nas przesuną... - Kombinezon mamrotał i jęczał. Selgin wyciągnął szyję, złapał ustami rurkę, poczuł gorzki smak. Wraz z nim w głowie pojawił się mglisty czarnozielony zamęt i Selgin zapadł w sen. Nie, to był tylko początek snu - migotanie i marszczenie się zielonych plam. A może ciemnych, żywych ciał? Plamy podskakiwały i pluskały. To tylko fale. Sen... Sen... W przyjemnym śnie, który go ogarnął, przemieszczały się różne wrażenia i dźwięki: wstrząsy, przenikliwe świsty, czyjeś pośpieszne mamrotanie. Selgin poczuł ruch... Sen... Wtem woda zalała mu twarz. Parsknął i podniósł głowę - dokoła kręcił się zwany kłąb ciał. W słuchawkach - dziwny gwar. Sen. Opuścił głowę, zacisnął powieki, słuchał dziwnych głosów: - Niesiemy, niesiemy człowieka, unosimy go wysoko. (To sen, ja śpię, ale w kosmosie takie sny się nie zdarzają). Znów spojrzał - czarne grzbiety kręcą się w wodzie. Wesoło, ścisk, unoszą go... Piękny sen! - To ratownicy - mamrotał we śnie znajomy głos. (Ach, to kombinezon ratunkowy). - Pracują w tej strefie, to pomocnicy Rufusa. Proszę słuchać elektronicznego tłumacza. (To też jest sen, myślał Selgin. Sen, sen). Lecz śpiew wdzierał się ciągle do słuchawek, dźwięki zlewały się w słowa. - Sarti co robiłeś wśród kamieni Sinugoli? - Szukałem małży perłowych... Płyniemy, płyniemy, płyniemy... - Znalazłeś Je? - Prosił mnie Yamamoto, chce odświeżyć krew stada ostryg. - Co widziałeś wśród kamieni przybrzeżnych? - Wiele rzeczy... Płyniemy, płyniemy... - Jak uniknąłeś niebezpiecznych Manuezów? - Nie zaczepiały mnie i nie przeszkadzały. Widziałem Ewana, twego dorosłego syna, on tam mieszka. - Płyniemy, płyniemy, płyniemy... - Co mu powiedziałeś? - Nie chciałem go martwić, nie wspomniałem o twojej przegryzionej płetwie grzbietowej... - Płyniemy, niesiemy człowieka... - Ależ to nie sen! - krzyknął Selgin. Gwałtownie uniósł głowę. Dokoła niego szybkie, prześlizgujące się czarne cienie... Rekiny? Zamarł z przerażenia. Ach, to delfiny! Słyszy przekład ich pisków w zrozumiale słowa. W oceanie jest cudownie. Koledzy, kombinezony ratunkowe, delfiny, woda, ewany. Wspaniale. W porównaniu z oceanem kosmos lo tylko zwykła czarna tablica z wzorami napisanymi kredą. Pustka. Życie jest tu! - Mówcie dalej - prosił delfiny. - Żygo, gdzie się wczoraj podziewałeś? Bawiliśmy się przez cały dzień. - Byłem w czarnych zalewach. - Co tam robiłeś? - Towarzyszyłem wielkim maszynom, pilnowałem, by nie siadły na mieliznę. Bawiłem się z nimi. Ludzie rzucali mi smaczne sardynki. - Było ci dobrze, ale mnie leż, mnie leż. - A ty co robiłeś? - Podskakiwałem do góry, rozpędzałem się i znów podskakiwałem, niemal żyłem w żywiole człowieka. - Niepotrzebnie, każdy ma własny żywioł. Porzuciliśmy ziemię, odeszliśmy do ciepłego i obfitego morza, przypomnij sobie nasze legendy. Gdyby nasz nowy przyjaciel zamieszkał z nami, czułby się tu dobrze. Nie szukałby grzmiącego lotu, lecz pływał w błękitnych lagunach i poznawał naszą mądrość... - Każda istota rna swoją mądrość... - Istnieje leż mądrość wspólna. - Wiem, każe ona pomagać i poświęcać się. Szybciej, słyszę, jak Rufus mnie woła. Słyszę go, słyszę, on prawie mieszka z nami, strzeżemy go. - Czy jest blisko? - Jest obok nas, zostało do niego sto, i dwieście, i jeszcze pięćdziesiąt, i jeszcze tysiąc ruchów płetwą. Zaraz nasz przyjaciel w zimnym obcisłym kombinezonie wypuści w górę błyszczącą gwiazdę i kapitan Jerry zobaczy ją. - Płyniemy, niesiemy człowieka... Gdy zazgrzytało żelazo i światło reflektora uderzyło go w twarz, Selgin podniósł głowę. Zbliżał się doń świecący się ogrom - statek „Tiki” pod dowództwem kapitana Jerry’ego Rufusa. Mówią, że to właśnie Jerry Rufus namówił Selgina, by ten został oceanonautą, ale to nieprawda. Decyzja zrodziła się wówczas, gdy Selgin zobaczył ruch ciemnych ciał, usłyszał głosy delfinów. Ale prawdą jest to, co powiedział Jerry’emu Rufusowi, gdy ten w kajucie poczęstował go dla rozgrzewki kieliszkiem koniaku. Powiedział: - Do diabła, wściekle chciałbym znaleźć się wśród was, wśród nich, w wodzie.