10809

Szczegóły
Tytuł 10809
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10809 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10809 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10809 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Meissner Czarna bandera Opowie�� o korsarzu Janie Martenie Cykl �Opowie�� o korsarzu Janie Martenie� Czarna bandera Czerwone krzy�e Zielona brama Opracowanie graficzne Janusz Wysocki Redaktor Ewa Mironkin Redaktor techniczny El�bieta �l�ska Korektor Janina Brzezi�ska Ilustrowa�: Antoni Uniechowski ISBN 83-209-0512-5 Copyright by Janusz Meissner, Warszawa 1958 Ksi��ka z dorobku edytorskiego Pa�stwowego Wydawnictwa �Iskry� Tekst wed�ug wydania z roku 1974. Wydanie VII SPIS WA�NIEJSZYCH POSTACI Alvaro Pedro � jezuita, sekretarz rezydenta w Ciudad Rueda. Belmont Ryszard de � Francuz, kapitan okr�tu �Arrandora�, p�niej �Toro�. Burnes Percy (Sloven) � marynarz z okr�tu �Zephyr�. Carotte Piotr � Francuz, kapitan �Vanneau�. Drake Franciszek � Anglik, korsarz, kapitan okr�tu �Golden Hind� (�Z�ota �ania�). Herrera y Gamma Wincenty � gubernator Vera Cruz. Hoogstone William � Anglik, porucznik okr�tu �Ibex�. Inika � c�rka india�skiego kacyka Quiche-M�drca. Klops � marynarz z okr�tu �Zephyr�. Kuna Jan (Marten) � korsarz, kapitan okr�tu �Zephyr�, Polak. Kuna Karol � brat Jana Martena. Kuna Katarzyna � matka Jana Martena. Kuna Miko�aj � kaper polski, ojciec Jana Martena. Lengen Elza � mieszczka z Antwerpii. Maddock Gerwazy � korsarz angielski, kapitan okr�tu �Knight�. Matlok � Indianka, babka Iniki. Paliwoda Maciej � rzemie�lnik gda�ski, ojciec Jadwigi. Paliwodzianka Jadwiga � c�rka Macieja Paliwody. Pociecha Tomasz � Kaszub, g��wny bosman okr�tu �Zephyr�. Quiche-M�drzec � kacyk india�ski, w�adca kraju Amaha. Ramirez Diego de � gubernator Ciudad Rueda, Hiszpan. Ramirez Blasco de � syn Diega, kapitan okr�tu �Santa Maria�. Schultz Henryk � gda�szczanin, porucznik okr�tu �Zephyr�. Stauffl Herman � �aglomistrz okr�tu �Zephyr�. Tessari (Cyrulik) � W�och, marynarz okr�tu �Zephyr�. Totnak � Indianin, w�dz plemienia Haihole. Uatholok � kap�an india�ski bo�ka Tlaloka. Vizella Franceska de � �ona gubernatora portugalskiego na Jawie. Wedecke Zygfryd � cz�onek senatu gda�skiego. White Salomon � Anglik, kapitan okr�tu �Ibex�. SPIS OKR�T�W I STATK�W Holk kaperski �Karolina� � w�asno�� Gotlieba Schultza i sp. Kapitan � Miko�aj Kuna. Kogga kaperska �Czarny Gryf� � w�asno�� Gotlieba Schultza i sp. Kapitan � Miko�aj Kuna. Galeona �Zephyr� � w�asno�� Miko�aja Kuny. Kapitan � Miko�aj Kuna, p�niej Jan Marten Kuna. Okr�t korsarski �Golden Hind� (�Z�ota �ania�) � w�asno�� Franciszka Drake. Kapitan � Franciszek Drake. Okr�t wojenny �Revenge� � w�asno�� El�biety, kr�lowej Anglii. Kapitan � Jan Hawkins M�odszy. Statek �Castro Verde� � w�asno�� sp�ki portugalskiej. Statek �Toro� � zdobyty przez Martena. Kapitan � Ryszard de Belmont. Statek �Santa Veronica� � zdobyty przez Martena. Kapitan � Henryk Schultz. Fregata �Vanneau� � w�asno�� Piotra Carotte. Kapitan � Piotr Carotte. Fregata �Knight� � w�asno�� Gerwazego Maddocka. Kapitan � Gerwazy Maddock. CZʌ� I Castro Verde ROZDZIA� I Jan Kuna, zwany Martenem, szyper korsarskiego okr�tu �Zephyr�, sta� na pok�adzie i patrzy� w g�r�, gdzie na szczyt grotmasztu wspina�a si� szybko czarna bandera z wizerunkiem z�otej kuny rozci�gni�tej w skoku. Pod t�gim tchnieniem p�nocno-wschodniego pasatu ci�ka jedwabna materia zwija�a si� i rozwija�a jak w�� czy te� smok o d�ugim ogonie, po�yskuj�c w s�o�cu z�otym haftem. Na szczycie przedniego masztu, tu� pod �jab�kiem� rze�bionym w kszta�t or�a powiewa�a ju� inna flaga, prostok�tna, o czterech polach z herbami Tudor�w, angielskimi lampartami i irlandzk� harf�. Upewniwszy si�, �e czarno-z�ote god�o �Zephyra� zosta�o nale�ycie umocowane, Marten odwr�ci� si� i obj�� wzrokiem cztery inne okr�ty spowite ob�okami dymu po odpaleniu salw armatnich. Dwie du�e trzymasztowe karawele manewrowa�y z bocznym wiatrem, okr��aj�c smuk�y, znacznie mniejszy angielski okr�t o niskich kasztelach � zapewne po to, aby u�y� przeciw niemu swych dzia� z drugiej burty. Na ich masztach powiewa�y czerwono-��te flagi hiszpa�skie. Anglik � �Golden Hind�, jak brzmia�a jego nazwa, kt�r� Marten zdo�a� odczyta� na rufie � szed� pe�nym wiatrem wprost pomi�dzy nie a najwi�kszy, czteromasztowy statek frachtowy z opuszczonymi i porwanymi przez pociski �aglami dryfowa� bokiem, poddaj�c si� fali. Jego bia�o-niebieska flaga wskazywa�a na przynale�no�� portugalsk�, a stan omasztowania i o�aglowania zdradza�, �e ogie� dzia�owy napastnika by� celny i skuteczny. Ten napastnik widocznie sam z kolei sta� si� celem ataku okr�t�w hiszpa�skich, lecz � jak dot�d � wymyka� im si� bardzo zr�cznie. Marten podziwia� w duchu bystro�� jego orientacji: �adna z karawel nie mog�a go teraz razi� nie ryzykuj�c przy tym, �e pociski podziurawi� burty i pok�ad portugalskiego statku. Lecz wiedzia� tak�e, i� �w statek tylko przez kr�tk� chwil� b�dzie os�ania� Anglika, kt�ry musia� go min��. Dlatego, chc�c zwr�ci� uwag� obu walcz�cych stron na �Zephyra�, podni�s� na przednim maszcie r�wnie� angielsk� bander�. Spodziewa� si� w ten spos�b odci�gn�� cho�by jeden z hiszpa�skich okr�t�w, a zarazem umocni� na duchu za�og� �Z�otej �ani�, zanim jeszcze sam wmiesza si� do bitwy. Ale Hiszpanie, pewni swojej przewagi, maj�c tu� blisko jednego wroga, widocznie postanowili sko�czy� najpierw z nim, a dopiero potem pokona� drugiego, kt�ry mu przybywa� z odsiecz�. Zaufali ilo�ci swych dzia� i pot�dze ognia, z pewno�ci� znacznie wi�kszej od tej, jak� rozporz�dzali tamci dwaj; nie wzi�li jednak w rachub� ich zr�czno�ci w manewrowaniu lekkimi, zwinnymi okr�tami. Oto w chwili, gdy obie karawele wykona�y zwrot i gdy podw�jne rz�dy paszcz armatnich skierowa�y si� przeciw �Z�otej �ani�, jej szyper nagle zmieni� kurs, wykr�caj�c w lewo, tu� za ruf� Portugalczyka. Prawie jednocze�nie zagrzmia�y jego cztery falkonety umieszczone na tylnym kasztelu, a jedna z kul strzaska�a reje fok-masztu bli�szej karaweli. Wielki czworok�tny �agiel spad� na pok�ad, sprawiaj�c tam nag�e zamieszanie, a salwa wymierzona w burt� Anglika chybi�a o kilka jard�w. W tej samej chwili opustosza�y dot�d pok�ad statku portugalskiego zaroi� si� lud�mi. Marten ujrza� z daleka k��bki dymu, a potem us�ysza� bez�adn�, g�st� palb� z hakownic, od kt�rej na angielskim okr�cie pad�o kilku marynarzy. Druga karawela wykr�ci�a obszernym �ukiem w lewo, odcinaj�c odwr�t Anglikom, a jej przednie dzia�a zagrzmia�y raz po raz dwiema salwami z g�rnego i dolnego pok�adu. To przy�pieszy�o decyzj� Martena. �Zephyr�, lec�c jak na skrzyd�ach, znalaz� si� wreszcie w odleg�o�ci skutecznego ognia, a je�li jego interwencja mia�a uratowa� �Z�ot� �ani�, by� ju� wielki czas, aby dzia�a�. Kanonierzy z zapalonymi lontami stali przy dzia�ach tu� za celowniczymi, kt�rzy rychtowali lufy; g��wny bosman, Tomasz Pociecha, czeka� na znak szypra, aby skoczy� w g��b luku, na dolny pok�ad do swoich baterii; sternik, Henryk Schultz, patrzy� na Martena z g�ry, got�w do manewru; bosmani i ch�opcy trwali nieruchomo u burt przy brasach w oczekiwaniu na rozkaz obr�cenia rej. Wszystkie spojrzenia utkwione by�y w wysokiej, barczystej postaci kapitana, czujne, wyostrzone, p�on�ce niecierpliwo�ci�. On za� sta� po�rodku g��wnego pok�adu, rozstawiwszy szeroko nogi, du�y, mocny, jak t�gi m�ody d�bczak z rodzinnych pomorskich las�w. Nozdrza drga�y mu wci�gaj�c s�ony powiew pasatu; zdawa�y si� wietrzy� zapach prochu i krwi, kt�r� mia� przela�. Krwi hiszpa�skiej, tak samo, a mo�e nawet bardziej nienawistnej ni� krwi gda�skich patrycjuszy, z kt�rymi kiedy� w przysz�o�ci tak�e mia� si� policzy�. Nie my�la� teraz o nich; przed sob� mia� Hiszpan�w, a los walki, do kt�rej si� gotowa�, by� niepewny. Po raz ostatni rozejrza� si� po swojej za�odze i ukradkiem rzuci� spojrzenie w ty�, za ruf�. Spodziewa� si�, �e ujrzy tam na horyzoncie maszty i �agle �Ibexa�. Lecz jego towarzysz, Salomon White, sp�nia� si�. �Ibex� nie dor�wnywa� szybko�ci� �Zephyrowi�. Nie mo�na by�o liczy� na jego pomoc, kt�ra wyr�wna�aby szans� wobec przewagi Hiszpan�w. Marten postanowi� wszystko postawi� na jedn� kart�: min�� pierwsz� karawel�, na kt�rej zapewne nie zdo�ano jeszcze nabi� powt�rnie dzia� u prawej burty, i zaatakowa� t�, kt�ra odcina�a odwr�t Anglikowi. � Dwa rumby w prawo! � zawo�a�. � Ay, ay, dwa rumby w prawo! � powt�rzy� bosman przy sterze. �Zephyr� pochyli� si� wchodz�c na �uk zakr�tu, a gdy pad�a nast�pna komenda: �Prosto ster!� � wsta�, pos�uszny i zwinny, jakby sam d�wi�k tych s��w kierowa� jego biegiem, chy�ym jak lot mewy. Marten skin�� na g��wnego bosmana, wskaza� mu cel. � Reje i �agle � powiedzia� g�o�no. � Musicie je znie�� za pierwszym razem. Brodat�, zaro�ni�t� a� po oczy twarz Pociechy wykrzywi� grymas, kt�ry mia� by� u�miechem. Podni�s� ogromn�, s�kat� d�o� i uczyni� ruch na�laduj�cy poci�gni�cie no�em po gardle. Potem znik� pod pok�adem. Tymczasem za�oga hiszpa�skiego okr�tu, kt�ry ostrzela� �Z�ot� �ani� i teraz zbli�a� si� do niej od strony zawietrznej, szykowa�a si� do aborda�u: kilkudziesi�ciu ludzi z d�ugimi bosakami w r�kach t�oczy�o si� u burty, a inni, stoj�c na przednim kasztelu, usi�owali z g�ry zarzuci� liny z hakami na wanty Anglika, aby przyci�gn�� go do siebie. Druga karawela zostawa�a coraz bardziej w tyle, a jej dow�dca widocznie zdecydowa� si� na zwrot, bo wykr�ca�a powoli w lewo, jakby z zamiarem omini�cia pozosta�ych dw�ch okr�t�w i podej�cia do �Z�otej �ani� od przodu. Wtem hukn�y cztery dzia�a �Zephyra� z dolnego pok�adu lewej burty, a w sekund� po nich jeszcze trzy ustawione pomi�dzy przednim a �rodkowym masztem. Spi�owe lufy skoczy�y w ty�, szarpn�y linami, lawety podda�y si� nieco i wr�ci�y na miejsca, chmura czarnego dymu na chwil� przes�oni�a widok. Gdy wiatr j� rozwia�, okrzyk tryumfu wyrwa� si� z piersi puszkarzy. Ani jeden �agiel nie pozosta� na grotmaszcie, a jego reje b�d� zwisa�y na po�y zerwane, b�d� run�y na pok�ad szerz�c zamieszanie i spustoszenie w�r�d za�ogi. Marten skoczy� do steru. � Gotuj zwrot! � zawo�a�. Schultz pobieg� na dzi�b, starsi bosmani odko�kowali brasy, ludzie zacz�li ci�gn��, a �Zephyr� gwa�townie wykr�ci� w prawo pod wiatr, przeci�� spienion� bruzd� wody, kt�r� przed chwil� pozostawi� za ruf�, zn�w nabra� p�du i pogna� w �lad za drug� karawel�. Mijaj�c z bliska wci�� dryfuj�cy statek portugalski, Marten odczyta� jego nazw� u�o�on� ze z�oconych liter na rze�bionych �cianach przedniego kasztelu: �Castro Verde�, a potem ze swych dziesi�ciu arkebuz ostrzela� pok�ad, na kt�rym k��bili si� w nie�adzie marynarze zap�dzani przez kapitana i jego pomocnika do stawiania �agli. Salwa �Zephyra� sp�dzi�a ich do kasztelu, a umieszczeni na marsach wyborowi strzelcy Martena razili z muszkiet�w ka�- dego, kto odwa�y� si� stamt�d wychyli�. Lecz Marten nie zamierza� jeszcze rozprawi� si� ostatecznie z Portugalczykiem, kt�ry nie wydawa� si� gro�ny. Obie hiszpa�skie karawele � pomimo uszkodze�, jakim uleg�o o�aglowanie jednej z nich � nadal mia�y przewag�. Ka�da musia�a liczy� co najmniej czterdzie�ci armat i oko�o trzystu lub czterystu ludzi za�ogi. �Zlota �ania� mog�a ich mie� co najwy�ej dwustu, jej artyleria nie przekracza�a trzydziestu kartaun�w i falkonet�w, a �Zephyr� by� od niej prawie o po�ow� mniejszy. Marten pomy�la�, �e osiemna�cie dzia� �Ibexa� i jego hakownice bardzo by si� teraz przyda�y... Ta przelotna my�l ani na chwil� zreszt� nie odwr�ci�a jego napi�tej uwagi od rozgrywaj�cej si� bitwy; nie mia� czasu nawet na jedno spojrzenie ku p�nocy, sk�d m�g� nadp�yn�� White. Sam uj�� ster, a bosman, kt�ry dotychczas trzyma� uchwyty ko�a, usun�� si� o krok w ty�, aby mu zrobi� miejsce. Bliski huk dzia� znowu targn�� powietrzem, pociski z piekielnym wyciem i chichotem przelecia�y obok burty �Zephyra� i wpadaj�c do morza wznios�y pot�ne wytryski wody, a r�j kul z muszkiet�w za�wista� przeci�gle nad pok�adem, klaszcz�c o kolumny maszt�w, dziurawi�c �agle i od�upuj�c drzazgi od �cian tylnego kasztelu. Jaki� cz�owiek spada� z g�ry, czepiaj�c si� po drodze want i lin, a� z �oskotem rozp�aszczy� si� na wznak u st�p Martena, rzygaj�c krwi�. Szyper spojrza� na jego twarz i zmarszczy� brwi; straci� jednego z najlepszych muszkieter�w. � Odpowiedz im! � zawo�a� do Schultza. Trzy oktawy zagrzmia�y z przedniego kasztelu, wymiataj�c trzy bruzdy w�r�d za�ogi hiszpa�skiej karaweli, lecz sze�ciofuntowe lekkie pociski nie mog�y wyrz�dzi� powa�niejszych szk�d jej burtom. Marten nie liczy� zreszt� na to; czeka� sposobnej chwili, by da� Tomaszowi Pociesze okazj� u�ycia dw�ch p�kartaun�w, kt�re mia� na dolnym pok�adzie. �Zephyr�, �egluj�c z bocznym wiatrem, p�yn�� teraz niemal dwukrotnie szybciej ni� ci�ki okr�t hiszpa�ski; dop�dza� go, a Marten postanowi� min�� go z lewej strony, przypuszczaj�c, �e hiszpa�scy puszkarze nie zd��yli ponownie nabi� lewoburtowych armat. Te przypuszczenia potwierdzi�y si�, gdy bukszpryt �Zephyra� znalaz� si� na jednej linii z ruf� Hiszpana: grad kul z hiszpa�skich muszkiet�w i hakownic przeszy� powietrze, nie donosz�c zreszt� do celu i tylko burz�c wod� u burty korsarskiego okr�tu, ale artyleria karaweli milcza�a. Marten roze�mia� si�. Ma�y, dwustu�asztowy �Zephyr� � niedo�cigniony �Zephyr�, zwinny jak drapie�ny ptak � raz jeszcze bra� g�r� nad pot�nie uzbrojonym trzykrotnie wi�kszym wrogiem. W tej chwili siedem armat bluzn�o dymem i ogniem, �Zephyr� ugi�� si�, jakby z wysi�ku, a okr�t hiszpa�ski, trafiony poni�ej linii wodnej i nad ni�. wykr�ci� w prawo, pochyli� si� na lewo i wypad�szy spod wiatru za�opota� rozpaczliwie �aglami. Wrzask rado�ci rozleg� si� na pok�adzie i nagle zamilk� jak uci�ty no�em. Z ob�ok�w dymu na wprost dzioba �Zephyra� wy�oni�a si� druga karawela, przecinaj�c mu drog� tak blisko, �e nie spos�b j� by�o wymin��. Oba okr�ty sz�y ku sobie pod ostrym k�tem: hiszpa�ski z ogo�oconym grotmasztem, ale z �aglami pe�nymi wiatru na masztach przednim i tylnym, �Zephyr� za� z dzia�ami, kt�re jeszcze dymi�y po oddanej salwie. W owej chwili nie mia�o to zreszt� znaczenia. Starcie z pot�n� mas� karaweli tak czy owak mog�o sko�czy� si� tylko strzaskaniem mniejszego okr�tu. Wysoka, okuta �elazem sztaba, wynios�y kasztel i stercz�cy przed nim sko�nie gruby d�bowy bukszpryt g�rowa�y nad pok�adem �Zephyra� jak stroma ska�a, o kt�r� musia� si� rozbi�. Lecz Marten nie straci� zimnej krwi. Jednym rzutem ramienia wprawi� w ruch ko�o sterowe z tak� szybko�ci�, �e rozp�dzone szprychy zal�ni�y w s�o�cu jak g�adka, wypolerowana tarcza, a �Zephyr� � pos�uszny jak dobrze uje�d�ony ko� �ci�gni�ty w�dzid�em � zwin�� si� w miejscu i burta w burt� przytar� do wysokiego kad�uba. Rozleg� si� trzask, zgrzyt i pisk twardego drewna �cieraj�cego si� w mia�d��cym zwarciu. Zdumieni i zaskoczeni Hiszpanie patrzyli z g�ry na to, co si� sta�o, nie mog�c poj��, dlaczego ich karawela nie rozci�a na dwoje ma�ego okr�tu. Zanim si� opami�tali, zgraja dziko wrzeszcz�cych korsarzy z toporami, no�ami i pistoletami w r�kach wtargn�a na ich pok�ad. Cofn�li si� zrazu przed tym w�ciek�ym natarciem, lecz spostrzeg�szy, �e maj� przed sob� zaledwie kilkudziesi�ciu napastnik�w, ruszyli przeciw nim ze wszystkich stron, usi�uj�c zepchn�� ich pod przedni kasztel, sk�d zacz�y pada� g�ste strza�y z r�cznej broni palnej. Ta ostatnia dywersja zmiesza�a korsarzy, ale sytuacj� matowali g��wny bosman, Tomasz Pociecha, i cie�la Broer Worst. Obaj mieli topory, kt�rymi w�adali zaiste z si�� olbrzym�w. Pod ich ciosami okute d�bowe wrota kasztelu rozpad�y si� w drzazgi, a gdy wej�cie stan�o otworem, run�li tam we dw�ch, poci�gaj�c za sob� jeszcze z dziesi�ciu innych. Hiszpa�ski oficer, kt�ry o�mieli� si� stawi� im czo�o, zosta� rozp�atany od g�owy do pasa przez olbrzymiego Worsta. Pociecha, wal�c obuchem, szerzy� spustoszenie w�r�d st�oczonych �o�nierzy, kt�rzy nie mogli teraz ani strzela�, ani te� u�y� skutecznie swoich pik i halabard na d�ugich drzewcach. Dziesi�ciu wyj�cych wniebog�osy diab��w d�ga�o no�ami, wypruwa�o im wn�trzno�ci, r�ba�o i k�u�o kr�tkimi mieczami, toruj�c sobie drog� naprz�d. Rozleg�y si� wo�ania o lito��; przera�eni Hiszpanie rzucali bro�, padali na kolana, wznosili r�ce w g�r� i � umierali albo zalani krwi� walili si� na o�liz�y pok�ad. Tymczasem na zewn�trz wrza�a walka pomi�dzy niespe�na trzydziestu lud�mi Martena a ca�� niemal pozosta�� za�og� karaweli. By�o tam wi�cej miejsca i ogromna przewaga Hiszpan�w zdawa�a si� przechyla� szal� zwyci�stwa na ich korzy��. Na pr�no Marten z ociekaj�cym krwi� rapierem w r�ku raz po raz rzuca� si� w t�um wrog�w; na pr�no wspierali go najdzielniejsi bosmani z �aglomistrzem Hermanem Staufflem na czele. Szeregi regularnej piechoty morskiej cofa�y si� wprawdzie przed tymi w�ciek�ymi wypadami, ale z bok�w naciera�y inne, a na rufie oficerowie gromadzili rezerwy, aby przedosta� si� z nimi na opustosza�y pok�ad �Zephyra�, gdzie pozosta� tylko Schultz z kilku ch�opcami okr�towymi. Marten wiedzia�, �e je�li dot�d jeszcze �Zephyr� nie zosta� zaatakowany bezpo�rednio, to tylko dlatego, i� Hiszpanie liczyli si� z mo�liwo�ci� wysadzenia go w powietrze przez zrozpaczon� za�og�. Lecz gdy ujrza� dwudziestu hiszpa�skich muszkieter�w wspinaj�cych si� na wanty fokmasztu, zrozumia�, �e teraz zbli�a si� kl�ska: jego ludzie zostan� wystrzelani jak zwierzyna zap�dzona w �lepy zau�ek, sk�d nie ma odwrotu... Pozosta�o mu podda� si� lub zgin�� broni�c si� do ostatka w przednim kasztelu, kt�ry zdobyli Worst i Pociecha. Bez namys�u wybra� to drugie. Przelecia�o mu przez g�ow�, �e � by� mo�e � zdo�a przedosta� si� stamt�d na ni�sze pok�ady karaweli i podpali� prochowni�. By�by to koniec lepszy ni� niewola i �mier� na powrozie, poprzedzona wymy�lnymi katuszami. Obejrza� si� na Stauffla i wskaza� mu rozwalone wrota kasztelu. � Tam! � krzykn��. � Wszyscy! Sam cofa� si�, os�aniaj�c ten odwr�t z garstk� swych najstarszych kaszubskich bosman�w, kt�rzy s�u�yli na �Zephyrze� jeszcze pod Miko�ajem Kun�, a jego, Jana Martena, znali od dziecka. Ka�dy z nich walczy� za czterech; ka�dy bez wahania odda�by �ycie za m�odego szypra; ka�dy � tak jak on � wybra�by raczej �mier� z broni� w r�ku ni� ha�b� hiszpa�skiej niewoli, nawet gdyby ta niewola nie grozi�a m�k� i stryczkiem. Gdy byli ju� u wej�cia do kasztelu, Marten ostatnim spojrzeniem obj�� sw�j okr�t, omi�t� wzrokiem b��kitny horyzont i nagle ujrza� zbli�aj�c� si� od p�nocy wynios��, bia�� piramid� �agli. Serce skoczy�o mu w piersi, a gor�ca fala krwi buchn�a do twarzy: �Ibex� przybywa z odsiecz�! � White! White p�ynie! � zawo�a� g�o�no. Ten okrzyk powt�rzony przez kilku bosman�w wznieci� w�r�d korsarzy dzik� rado��; doda� im si�, jak t�gi �yk wina � spragnionym. Nie zwa�aj�c na nic wypadli z kasztelu i raz jeszcze rzucili si� naprz�d, wbijaj�c si� klinem w piechot�, kt�ra prys�a na obie strony przed tym niespodziewanym natarciem. Niemal w tej samej chwili gdzie� blisko gruchn�a przeci�g�a salwa, cie� pad� na pok�ad karaweli, a z want fokmasztu jeden po drugim zacz�li spada� muszkieterowie jak chrab�szcze otrz�sane z drzewa. To �Z�ota �ania� sczepi�a si� z przeciwleg�� burt� Hiszpan�w i razi�a ich g�stym ogniem, a chmara angielskich marynarzy sypn�a si� z ty�u i z boku na oniemia�ych z przera�enia piechur�w. Teraz nic ju� nie mog�o powstrzyma� straszliwej rzezi. W ci�gu kilku minut pok�ad karaweli za�cielony zosta� trupami i rannymi, a tylny kasztel, w kt�rym zabarykadowa�o si� paru oficer�w z niedobitkami, obj�� ogie� pod�o�ony przez bosmana ze �Z�otej �ani�. Jej kapitan, szczup�y, niewysoki m�czyzna o k�dzierzawych, ognistorudych w�osach i g�stych brwiach wygi�tych w wysokie �uki nad jasnoniebieskimi oczyma, rozgl�da� si� po owym krwawym pok�adzie, jakby szukaj�c wzrokiem tego. komu zawdzi�cza� nieoczekiwan� pomoc w rozprawie z Hiszpanami. Dojrza� go wreszcie: Marten, zziajany, mokry od potu i krwi, ukaza� si� na czele kilkunastu ludzi. Zmierza� w stron� p�on�cego kasztelu, a jego gniewna twarz i b�yszcz�ce oczy wyra�nie wskazywa�y, �e bynajmniej nie �yczy sobie po�aru i got�w jest zaatakowa� z kolei tych, kt�rzy go wzniecili. Krzykn�� na nich z daleka, a gdy to nie odnios�o �adnego skutku, zwr�ci� si� do swoich i ju� mia� wyda� jaki� rozkaz, gdy szyper �Z�otej �ani� wyr�s� mu pod bokiem i spokojnym, opanowanym g�osem zapyta�: � Kim jeste�cie? Marten spojrza� na niego z g�ry i uczyni� ruch, jakby go chcia� usun�� z drogi, lecz powstrzyma� si� w ostatniej chwili. We wzroku, w postawie, w tonie pytania tego cz�owieka, o g�ow� ni�szego ni� on, by�o co�, co nakazywa�o szacunek. � To wasz okr�t? � spyta� zn�w tamten wskazuj�c ruchem g�owy �Zephyra�. � M�j � odrzek� Marten. � Zdoby�em t� karawel� i... � Jestem kapitanem �Z�otej �ani� � przerwa� mu angielski szyper wyci�gaj�c do niego d�o�. � Nazywam si� Drake. Francis Drake. Marten cofn�� si� o krok. � Jak? � spyta� zdumiony. � Drake? Machinalnie uj�� jego r�k� i zamkn�wszy j� w swojej pot�nej d�oni potrz�sn�� ni� raz po raz. � Drake!... � powtarza�. � Drake! To wy? Do licha... Nazwisko najs�awniejszego z angielskich �eglarzy podzia�a�o na� jak haust t�giej gorza�ki prze�kni�tej omy�kowo zamiast wody: nie m�g� z�apa� tchu, niemal si� krztusi�. Drake roze�mia� si�. � Zga�cie ogie�! � zawo�a� odwracaj�c g�ow� ku swoim marynarzom. Spe�nili ten rozkaz w milczeniu, z wyra�n� niech�ci�, jakkolwiek bia�a szmata wysuni�ta na zewn�trz kasztelu od d�u�szej chwili �wiadczy�a, �e Hiszpanie pragn� si� podda�. Kapitan �Z�otej �ani� zn�w spojrza� w oczy Martena. � Dzi�kuj� � powiedzia�. � Zjawili�cie si� tutaj w sam� por�. Chcia�bym wiedzie�, do kogo nale�y �Zephyr�. Marten opanowa� si� wreszcie. � Nazywam si� Jan Marten � rzek�. � Jeste�cie Anglikiem? � Jestem korsarzem pod opiek� kr�lowej. W moim kraju nazywam si� Kuna. To po polsku � wyja�ni� � to samo co Marten po angielsku. � A ten? � spyta� Drake wskazuj�c zbli�aj�cy si� okr�t White'a. � Przyjaciel � odrzek� Marten. � Troch� si� sp�ni�. W tej chwili podszed� do nich Pociecha, tr�ci� Martena w rami� i szepn�� mu co�, czego Drake nie zrozumia�. Marten drgn��, rozejrza� si� po morzu. Druga karawela pochyla�a si� coraz bardziej na burt�, widocznie ton�c; spuszczono z niej �odzie i tratwy. �Castro Verde� z rejami ogo�oconymi z �agli nadal dryfowa� z wiatrem, lecz na horyzoncie, daleko na po�udniu, mo�na by�o dostrzec cztery bia�e plamki, kt�rych kszta�t nie pozostawia� �adnych w�tpliwo�ci: okr�ty! Marten odwr�ci� si� gwa�townie i spotka� pogodny wzrok Drake'a. � To moi � powiedzia� kapitan �Z�otej �ani�. � Te� si� troch� sp�nili. Tylko wy przybyli�cie na czas. � Aha � mrukn�� Marten uspokojony. � My�la�em... � Co chcecie zrobi� z t� karawela? � zapyta� Drake. � Zatopi� j� � odrzek� Marten bez namys�u. � Nie lubi� �ywcem pali� ludzi. Nawet Hiszpan�w. Drake u�miechn�� si� nieco ironicznie. � Wolicie, �eby poton�li? � Pozwol� im spu�ci� �odzie. Portugalczykom tak�e. W jasnych oczach Drake'a zamigota�y iskierki. Zmarszczy� lekko brwi. � Czy uwa�acie, �e zdobyli�cie tak�e �Castro Verde�? � zapyta�, nie zmieniaj�c tonu. � Zaraz go zdob�d� � odpar� Marten. � Zanim jeszcze wasze okr�ty znajd� si� na odleg�o�ci skutecznego ognia. Drake roze�mia� si�. � A niech was!... � powiedzia�. � Podobacie mi si�, s�owo daj�! Nikt nie b�dzie do was otwiera� ognia � doda�. � Zabierzcie sobie ten statek, nale�y wam si�. Tylko, je�eli chcecie przyj�� dobr� rad�, nie zatapiajcie go zbyt spiesznie i nie puszczajcie wolno wszystkich, kt�rzy si� na nim znajduj�. Jest tam niezgorszy �adunek i, by� mo�e, kilku ludzi wartych niezgorszego okupu. Marten spojrza� na niego przyja�nie. � W takim razie mo�emy to zrobi� razem � rzek�. � Po po�owie. Ale Drake potrz�sn�� g�ow�. � Wiem, �e sami dacie sobie rad�. Ja mam dosy� zdobyczy: takiej ilo�ci z�ota i srebra nie widzieli�cie jeszcze w �yciu; my�l�, �e nikt w ca�ej Anglii tyle naraz nie widzia�. � Ho-ho � wykrzykn�� Marten z odcieniem niedowierzania. � Odkryli�cie nowy Tenochtitlan? � By� mo�e � odpar� wymijaj�co Drake. ROZDZIA� II Zdobycie portugalskiego statku �Castro Verde� odby�o si� bez rozlewu krwi. Podczas gdy �Ibex� i �Z�ota �ania� trzyma�y go w szachu, �Zephyr� sczepi� si� z nim za pomoc� d�ugich bosak�w, a Marten wszed� na pok�ad na czele po�owy swej za�ogi. Bro� r�czna � muszkiety, pistolety, szpady, czekany i topory, no�e i sztylety le�a�y po�rodku pok�adu rzucone na stos, a za�oga � oddzielnie oficerowie, oddzielnie marynarze � sta�a uszykowana w kilka rz�d�w, tak jak tego za��da� zwyci�ski korsarz. Kapitan, niski, kr�py cz�owiek o smag�ej cerze i siwiej�cej brodzie, wspiera� si� na swojej szpadzie, patrz�c spode �ba na Martena z takim wyrazem chmurnej twarzy, jakby zamierza� stawia� op�r i nie da� si� rozbroi�. Lecz gdy Marten zatrzyma� si� przed nim i wyci�gn�� r�k� po bro�, doby� j� z pochwy i, uj�wszy obur�cz kling�, uderzy� ni� na p�ask o kolano. Ten gest maj�cy na celu z�amanie szpady, aby nie mog�a* s�u�y� wrogowi � chybi�: stal wygi�a si�, ale nie p�k�a, a Marten roze�mia� si� g�o�no. � To si� nie tak robi � powiedzia�, ujmuj�c b�yskawicznym chwytem r�koje��. � Daj pochw�. Portugalczyk p�on�c wstydem i gniewem pu�ci� kling�, w obawie, aby ostrze nie przeci�o mu d�oni, po czym dr��cymi r�kami odpasa� srebrn�, grawerowan� pochw� i rzuci� przed siebie. Marten schwyci� j� w lot, wsun�� szpad� i bez �adnego widocznego wysi�ku zgi�� j� w kab��k przed twarz� kapitana. J�k p�kaj�cej stali i chrupni�cie srebrnej pochwy rozleg�y si� w ciszy; z�amana bro� b�ysn�a w promieniach zachodz�cego s�o�ca, zatoczy�a wysoki �uk w powietrzu i wpad�a w morze za burt�. � Dzi�kuj� � mrukn�� Portugalczyk. Marten ju� na niego nie patrzy�. Zainteresowa�y go cztery �elazne falkonety ustawione sko�nie przy burtach na przednim, wy�szym pok�adzie. � Przydadz� si� nam � powiedzia� do swego porucznika. Henryk Schultz skin�� g�ow�. Jego niezwykle d�ugi, cienki nos zwisaj�cy nad g�rn� warg�, porusza� si� lekko, jakby obw�chiwa� dzia�a. Poci�g�a, blada, melancholijna twarz nie zmienia�a wyrazu, ale zmru�one ciemne oczy ciekawie myszkowa�y po pok�adzie. � Zobaczymy, co jest w �rodku? � zapyta� oblizuj�c usta ko�cem j�zyka. � Tak � odrzek� Marten. � Zostaw tu Pociech�. Stauffl p�jdzie z nami. I ten � wskaza� portugalskiego kapitana. Zeszli ciasn�, kr�t� schodni� na samo dno statku. Portugalczyk prowadzi� ich w milczeniu, odpowiadaj�c kr�tko, gdy Marten rzuca� jakie� pytania. Na najni�szym poziomie, od dzioba do rufy, ci�gn�� si� d�ugi ciemny korytarz przeci�ty w kilku miejscach grodziami z mocnych belek. W ka�dej z tych grodzi by�y ma�e, okute �elazem drzwi, kt�re kapitan otwiera� prostym kluczem zwalniaj�cym wewn�trzne zasuwy i zostawia� otwarte. W obszernych �adowniach si�gaj�cych lukami a� ku g�rnemu pok�adowi pi�trzy�y si� bele bawe�ny, paki z koszenil�, worki z badianem, imbirem, kardamonem, pieprzem, skrzynki cynamonu, go�dzik�w, owoc�w muszkatowca, migda��w pistacjowych i innych �korzeni�. Silny aromat jak prze�roczysta, wonna mg�a wisia� w powietrzu, zapieraj�c oddech. Wy�ej w przewiewnych pomieszczeniach by� sk�ad �ywno�ci: wisia�y d�ugie, w�skie p�aty suszonego mi�sa, sta�y wory m�ki i kaszy, skrzynie suchar�w, beczki z wod� i winem, a dalej � zwoje lin, p��tno �aglowe i �elastwo. Wreszcie � kilka beczek prochu i kule armatnie u�o�one w specjalnych zagrodach. Na widok tych bogactw Schultz doznawa� raz po raz gwa�townego skurczu w krtani. Ostra, wystaj�ca grdyka podskakiwa�a mu w g�r�, krople potu sp�ywa�y po twarzy, a palce r�k zaciska�y si� jak szpony. Herman Stauffl, t�gi, rumiany jak dojrza�e jab�ko, wytrzeszcza� z podziwu swoje dziecinne, niebieskie oczy i nieustannie porusza� w g�r� i w d� lewym przedramieniem, jak zawsze, gdy bywa� czym� podniecony. By� ma�kutem, a �w charakterystyczny odruch pochodzi� od rzucania no�em, w kt�rej to gro�nej sztuce �aglomistrz �Zephyra� nie mia� sobie r�wnego mi�dzy korsarzami Anglii, Niderland�w i Francji. Jan Kuna zwany Martenem �mia� si� g�o�no i od czasu do czasu klepa� po plecach portugalskiego kapitana, kt�ry a� przysiada� wskutek tych przyjaznych kares�w, cho� korsarski szyper miarkowa� sw� nied�wiedzi� si��. Zaiste by�o co podziwia� i z czego si� cieszy�. Tak cennego �upu, zdobytego z tak� �atwo�ci�, �aden z nich si� nie spodziewa�, gdy przed niespe�na dwoma tygodniami �Zephyr� i �Ibex� opuszcza�y Plymouth. Oto w ci�gu godziny stali si� lud�mi zamo�nymi; po odliczeniu dziesi�ciny, nale�nej skarbowi jej kr�lewskiej mo�ci, nawet najmniejszy udzia� zwyk�ego majtka przedstawia� okr�g�� sumk�, kt�r� mo�na b�d� od�o�y� na staro��, b�d� umie�ci� na procent w zyskownym przedsi�biorstwie, b�d� przehula� w niezliczonych szynkach. Marten dopiero teraz u�wiadomi� sobie, jak hojnym sojusznikiem okaza� si� Drake. M�g� przecie� za��da� co najmniej trzeciej cz�ci, je�li nie po�owy zdobyczy; m�g� pokusi� si� o zagarni�cie tego statku wy��cznie dla siebie, bo wszak walka przeciw �Z�otej �ani� w obliczu zbli�aj�cych si� czterech angielskich okr�t�w by�aby przedsi�wzi�ciem bardzo ryzykownym. Chyba nie wie, z czego zrezygnowa� � pomy�la� Marten. Wtem przelecia�o mu przez g�ow�, �e w post�powaniu Drake'a kryje si� podst�p. Czy� nie by�o prawdopodobne, i� Drake gra� na zw�ok�? Z chwil� gdy przyb�d� tamci czterej, kt� im si� oprze? Zaniepokoi� si�, ale po chwili odrzuci� t� mo�liwo��. Po pierwsze � to, co ze s�yszenia wiedzia� o Drake'u, nie zgadza�o si� z tak� zdrad�. Po wt�re � Drake ju� kilkakrotnie wraca� ze skarbami z Indii Zachodnich, a s�awa tych jego wypraw nie pozostawia�a w�tpliwo�ci, �e i tym razem towarzyszy�o mu powodzenie. Tak, Francis Drake nie k�ama�: jego powr�t po trzyletniej podr�y m�g� by� tylko nowym wielkim tryumfem. Martenowi obija�y si� o uszy zdumiewaj�ce wie�ci o tej wyprawie doko�a �wiata; o dziesi�tkach zdobytych okr�t�w hiszpa�skich, o zrabowanych i spalonych miastach na wybrze�ach Meksyku, Peru i Chile, o odkryciu Nowego Albionu, o z�ocie i srebrze zagrabionym w Zacatecas, Potosi i Veta Madre. Drake wraca� z olbrzymim �upem; ka�dy z jego okr�t�w by� p�ywaj�cym skarbcem. Nie nara�a�by �adnego z nich na zatopienie przez takiego cz�owieka, jakim okaza� si� Jan Kuna zwany Martenem, a czeg� innego m�g� si� po nim spodziewa�, gdyby podst�pnie doprowadzi� go do ostateczno�ci? Z drapie�c�w walcz�cych o zdobycz najcz�ciej zwyci�a ten, kt�ry jest g�odny, a je�li ginie pod przewag� sytych, zadaje wiele ran �miertelnych. Mimo tych rozwa�a� Marten zapragn�� jak najpr�dzej znale�� si� zn�w na pok�adzie �Zephyra�. Tylko tam czu� si� pewnie; tylko stamt�d m�g�by stawi� czo�o wszelkim niespodziankom. � Do�� � powiedzia� nagle do kapitana �Castro Verde�. � Chc� zobaczy� waszych pasa�er�w. Portugalczyk spojrza� na niego ponuro i ruszy� przodem. Wspi�li si� na wy�szy poziom i przemierzali teraz szerszy korytarz, z kt�rym krzy�owa�y si� boczne przej�cia ku burtom i strzelnicom mi�dzy pomieszczeniami za�ogi. Wsz�dzie panowa�a g�ucha, �miertelna cisza, m�cona jedynie dudni�cym odg�osem ich krok�w. Pod�oga pod nogami unosi�a si� i opada�a rytmicznie, grodzie pochyla�y si� z prawa na lewo i z lewa na prawo, smugi �wiat�a wpadaj�ce z bok�w przez strzelnice i od g�ry przez skylighty zatacza�y eliptyczne kr�gi w p�mroku. U ko�ca korytarza na rufie wi�a si� w g�r� tylna schodnia, jak w�� unosz�cy g�ow� przed uk�szeniem ofiary. Wtem, w chwili gdy min�li ostatnie poprzeczne skrzy�owanie, spoza ma�ych drzwi z okratowanym okienkiem, kt�re pozosta�y za nimi, rozleg� si� zduszony okrzyk i �oskot padaj�cego cia�a, a w sekund� potem drzwi otwar�y si� gwa�townie i wypad� z nich jaki� cz�owiek o zmierzwionych w�osach i dawno nie golonym zaro�cie, odziany w strz�py cienkiej, niegdy� bia�ej koszuli i czarnych at�asowych pantalon�w. W r�ku mia� zwyk�y d�ugi rapier o szerokiej mosi�nej gardzie, za pasem � zatkni�t� machet� bez pochwy. Wygl�da� gro�nie, a w jego przenikliwych, ciemnych oczach p�on�a desperacka odwaga. Schultz i Stauffl skoczyli pod �ciany, a Marten odwr�ci� si� b�yskawicznie, unosz�c za ko�nierz przera�onego Portugalczyka i stawiaj�c go przed sob� jak wypchany wi�rami manekin. Ten manewr, wykonany w mgnieniu oka, �wiadcz�cy o niezwyk�ej sile m�odego korsarza, wywo�a� najpierw zdumienie, nast�pnie za� b�ysk u�miechu na twarzy uzbrojonego obszarpa�ca. � Rzu�cie bro�! � zawo�a� Marten, uprzedzaj�c jakikolwiek jego ruch lub s�owa. Cz�owiek z rapierem nie zareagowa� na to wezwanie; sk�oni� si� lekko, okr�g�ym gestem przy�o�y� gard� rapiera do piersi i... w tej samej chwili dwa no�e jeden po drugim utkwi�y tu� nad jego g�ow� w deskach otwartych drzwi. Stauffl opu�ci� rami� i zezowa� ku Martenowi w oczekiwaniu na jego znak, aby od ostrze�e� przej�� do czyn�w decyduj�cych. Lecz Marten nie da� �adnego znaku, mimo i� rapier zatoczywszy p�ynne p�kole salutu pozosta� w r�ku intruza. Ten ostatni spojrza� w prawo i w lewo na dwie jednakowe ko�ciane r�koje�ci no�y, kt�re jeszcze drga�y na l�ni�cych klingach, wbitych g��boko w twarde drewno, potrz�sn�� z uznaniem g�ow� i zwracaj�c si� do Martena rzek�: � Nie nale�� do za�ogi tego statku. Przed chwil� by�em tu wi�niem. My�l�, �e przynajmniej w cz�ci jestem winien panu wdzi�czno�� za okazj� do wyj�cia z tej nory. Zr�cznie przerzuci� rapier w powietrzu, chwyci� go za kling� i poda� r�koje�� Martenowi. � Nazywam si� de Belmont � pochyli� g�ow�. � Kawaler Ryszard de Belmont, kapitan korsarskiego okr�tu �Arrandora�, kt�ry, niestety, spoczywa ju� na dnie, i to w bardzo z�ym towarzystwie pewnej portugalskiej fregaty, do�� daleko st�d. Czy mam odda� r�wnie� t� drobnostk�? � zapyta� si�gaj�c do pasa po ci�k� machet�. � Nie � odrzek� Marten. � Zatrzymajcie tak�e ten szpikulec, kawalerze de Belmont � roze�mia� si� swobodnie. � Co do mnie, to jestem kapitanem okr�tu �Zephyr� i nazywam si� Jan Marten. To jest m�j porucznik, Henryk Schultz. � Panowie... � wytworny oberwaniec sk�oni� si� im obu kolejno � jest mi niezmiernie mi�o. Schultz patrzy� na niego nie zmieniaj�c ani na chwil� wyrazu swej melancholijnej, bladej twarzy. Tylko w jego zmru�onych oczach mo�na by�o dostrzec odcie� podejrzliwej niech�ci. Natomiast Stauffl otworzy� g�b� z podziwu i przys�uchiwa� si� dziwacznej w jego mniemaniu, potoczystej wymowie kawalera de Belmont, pierwszego cz�owieka, kt�ry nawet nie mrugn�� powiek�, gdy dwa no�e utkwi�y o cal od jego g�owy. Kapitan �Castro Verde� milcza� r�wnie�, ze wzrokiem wbitym w pod�og�, a gdy Marten pu�ci� go wreszcie, aby u�cisn�� d�o� Belmonta, zatoczy� si� na por�cz schodni i odetchn�� z ulg�: nabrzmia�e �y�y na jego czole i szyi �wiadczy�y, �e przez d�u�szy czas by� bliski uduszenia si� w �elaznym chwycie korsarza. � Nie chcia�bym teraz sprawia� k�opotu swoj� osob� � m�wi� dalej de Belmont ze swobod� �wiatowca. � Zdaje mi si�, �e panowie si� �piesz�. Mo�e by jednak poprosi� mego dotychczasowego... hm... gospodarza, aby zamkn�� te drzwi. Obawiam si�, �e cz�owiek, kt�ry mnie tam pilnowa�, przez pewien czas nie zdo�a chodzi� o w�asnych si�ach, ale dla pewno�ci... Schultz, kt�ry sta� najbli�ej, zajrza� do ciasnego wn�trza. Poza prost� �aw�, sto�em i tward� prycz� z tarcic nie by�o tam innych sprz�t�w. W ciemnym k�cie majaczy� nieruchomy kszta�t ludzki, rozci�gni�ty na pod�odze. � Lepiej go st�d zabra� � mrukn�� Schultz. Skin�� na Stauffla i we dw�ch wywlekli nieprzytomnego marynarza na korytarz. Ujrzawszy jego zwalist� posta�, Marten uni�s� brwi w g�r�, a potem z uznaniem popatrzy� na Belmonta. � Widz�, �e sami niezgorzej dali�cie sobie rad� z tym drabem � powiedzia� z u�miechem. � Och, interesowa� si� bardziej armatni� kanonad� ni� moj� osob� � odrzek� niedbale kawaler de Belmont. � Skorzysta�em z jego roztargnienia, aby go rozbroi�, a nast�pnie... � wykona� gest uderzenia gard� po g�owie. � Co z nim zrobimy? � spyta�. � Jest zdaje si� dosy� ci�ki. Marten da� znak Staufflowi. � Nasz �aglomistrz si� nim zaopiekuje. Przy�lesz mu kogo� do pomocy, Henryku � zwr�ci� si� do Schultza. � Chod�my. Kapitan �Castro Verde� poprowadzi� ich na g�r�, do tylnego kasztelu. Po drodze Marten p�g�osem wydawa� Schultzowi jakie� polecenia. Porucznik skin�� potakuj�co g�ow� i ruszy� ku wyj�ciu na pok�ad. De Belmont zamierza� odej�� wraz z nim, lecz korsarz go zatrzyma�. � Chcia�bym, �eby�cie poszli ze mn� � powiedzia�. � Na pewno rozumiecie lepiej ich mow� ni� ja. Belmont z niesmakiem spojrza� po strz�pach swojej odzie�y, ale Marten stanowczo uj�� go pod rami�. � To nie b�dzie dworska wizyta. Przebierzecie si� p�niej. Pasa�erowie � trzej m�czy�ni i dwie kobiety � czekali w obszernej, niskiej kajucie, kt�ra zajmowa�a ca�� szeroko�� rufy. Panowa� tam przepych � je�li nie kr�lewski, jak go os�dzi� Marten, to w ka�dym razie nie spotykany na zwyk�ych statkach. �ciany wyk�adane politurowanym drzewem, wschodnie dywany, ci�kie, wy�cie�ane fotele obite adamaszkiem, sto�y i �awy z mahoniu i palisandru. Na jednej z tych �aw w g��bi siedzia� siwow�osy starzec w pozie pe�nej godno�ci, wspieraj�c si� na hebanowej lasce ze z�ot� ga�k�. Na jego d�ugich, cienkich palcach b�yszcza�y dwa pier�cienie � jeden z rozet� z szafir�w, drugi z wielkim diamentem. Obok, na p� zwr�cona ku niemu, spoczywa�a m�oda, niezwykle pi�kna kobieta o ciemnych, wysoko upi�tych w�osach, uj�tych w z�ocist� siatk� i �bramk� sadzon� per�ami. Mia�a na sobie lekk� b��kitn� sukni�, zdobn� w bia�e weneckie forboty i bryzy, spi�te pod szyj� kosztown� szkofi� ze z�ota i drogich kamieni. W r�ku trzyma�a ogromny, oprawny w ko�� s�oniow� wachlarz z bia�ych pi�r, kt�ry zas�ania� j� do po�owy. Porusza�a nim lekko od czasu do czasu, co wywo�ywa�o cichy d�wi�k maneli na przegubie d�oni. Pod zmarszczonymi �ukami brwi trzepota�y jej ciemne, d�ugie rz�sy jak motyle skrzyd�a, kryj�c oczy, kt�rych spojrzenia Marten na pr�no oczekiwa�. Po obu stronach �awy, nieco w tyle, stali dwaj m�czy�ni � jeden w sile wieku, czarno ubrany, z koronkow� krez� doko�a grubej, kr�tkiej szyi i ze z�otym �a�cuchem, kt�rego ogniwa sp�ywa�y mu a� na wydatny brzuch; drugi � m�ody, o nalanej, bladej twarzy i cofni�tym podbr�dku. Jeszcze dalej, w k�cie, kuli�a si� jaka� posta� dziewcz�ca, t�umi�c �kania w chusteczce, kt�r� trzyma�a przy oczach. � Kim oni s�? � spyta� Marten, zwracaj�c si� do Belmonta. Wytworny oberwaniec tr�ci� ko�cem rapiera milcz�cego Portugalczyka, powt�rzy� pytanie w jego ojczystym j�zyku, po czym, wys�uchawszy zwi�z�ej odpowiedzi, wyja�ni�: � Ma pan przed sob�, kapitanie Marten, ekscelencj� Juana de Tolosa, pe�nomocnika kr�lewskiego do spraw Indii Wschodnich. Ta pi�kna i dumna pani, kt�ra �adnego z nas nie chce obdarzy� spojrzeniem, jest jego c�rk� i nazywa si� seniora Franceska de Vizella. Jej m�� jest obecnie gubernatorem Jawy. Opas�y szlachcic z �a�cuchem � to don Diego de Ibarra, w�a�ciciel rozleg�ych d�br ziemskich na Jawie, sk�d wraca do swoich winnic w dolinie Duero. Pochlebiam sobie, kapitanie, �e znam si� na dobrych winach; lepszego porto na pr�no szuka�by pan po ca�ym �wiecie. Mam nadziej�, �e w�r�d zapas�w na pok�adzie �Castro Verde� znajdzie si� tak�e bary�ka tego nektaru, stanowi�ca prywatn� w�asno�� don Diega, i �e zdo�amy j� osuszy� przed ko�cem tej czaruj�cej podr�y, jakkolwiek osobi�cie wol� wino burgundzkie. � Dobrze, a ten wymoczek? � spyta� niecierpliwie Marten wskazuj�c palcem bladego m�odzie�ca. � Szlachetnie urodzony caballero Formoso da Lancha, sekretarz osobisty jego ekscelencji � odrzek� Belmont. � Jedna z pierwszych rodzin w Traz os Montes. Natomiast �adniutka i bardzo zmartwiona morenita, kt�ra zalewa si� �zami nie zaniedbuj�c przy tym zerka� na was z wielkim upodobaniem, co zdaje si� dowodzi jej dobrego gustu, pe�ni obowi�zki cameristy seniory Franceski. Marten spojrza� na dziewczyn� i rzeczywi�cie pochwyci� b�ysk jej czarnych oczu. Roze�mia� si� ubawiony bystro�ci� obserwacji swego przygodnego t�umacza, lecz zaraz potem na jego czole ukaza�a si� zmarszczka, a rysy twarzy przybra�y wyraz powagi i lekkiego zak�opotania. Przygryz� ciemnego w�sa, kt�ry wi� mu si� mi�kko nad g�rn� warg�; zdawa� si� wa�y� w my�li losy tych pi�ciorga ludzi i milcza�. De Belmont wypytywa� o co� p�g�osem portugalskiego kapitana, wspania�y starzec patrzy� nieruchomo przed siebie kamiennym wzrokiem, pani de Vizella poruszy�a kilka razy wachlarzem i opu�ci�a d�o�, przy czym kosztowne bransolety zadzwoni�y j�kliwie, a dwaj stoj�cy za ni� m�czy�ni wymienili kr�tkie spojrzenie. � S�u�ba tych pa�stwa znajduje si� na pok�adzie wraz z za�og� � powiedzia� Belmont. � S�u�ba? � powt�rzy� Marten. � Tak. Sze�� os�b, nie licz�c cameristy. � Do diab�a z ich s�u�b� � mrukn�� Marten. � My�l�, co z nimi zrobi�... W tej chwili Juan de Tolosa wolno uni�s� si� ze swego miejsca i opieraj�c si� na lasce post�pi� dwa kroki naprz�d. � Kapitanie Marten � przem�wi� po angielsku � czy zechce mnie pan wys�ucha�? Marten patrzy� na niego troch� zaskoczony. Tolosa, wysoki, suchy, wyprostowany, zdawa� si� spogl�da� na� z g�ry, jakkolwiek nie dor�wnywa� mu wzrostem. Jego c�rka wsta�a tak�e i podesz�a bli�ej. Dopiero teraz mo�na by�o dostrzec, �e jest w ostatnich miesi�cach ci��y, co jeszcze bardziej zmiesza�o Martena. Spotka� jej wrogi, pe�en pogardy wzrok. Odwr�ci�a g�ow� i wyrzek�a do ojca kilka gniewnych s��w, po czym oddali�a si� ku przeciwleg�ej �cianie i zn�w usiad�a w g��bokim fotelu. � S�ucham � powiedzia� Marten. � Jestem do�� bogaty, aby wam zap�aci� ka�d� cen� za jej �ycie i zdrowie � rzek� starzec. � Senior Ibarra z pewno�ci� tak�e wynagrodzi was tak, jak si� z nim u�o�ycie, a krewni tego m�odzie�ca dadz� za niego okup r�wnej warto�ci. � Gdzie i kiedy? � spyta� niedbale Marten. � Nie wiem, dok�d p�yniecie � odrzek� senior Tolosa. � Gdyby�cie jednak zechcieli zawin�� do Bordeaux albo do La Rochelle, to mo�na by... � Nie wybieram si� do �adnego z port�w francuskich � przerwa� Marten. Tolosa niecierpliwie wzruszy� ramionami. � Chc� zap�aci� za nasz� wolno�� tak� sum�, kt�ra pozwoli�aby wam na spokojne �ycie a� do �mierci... � zacz�� wynio�le. Ale Marten roze�mia� si� tylko. � Nie ma takiej sumy, za jak� zgodzi�bym si� na �spokojne �ycie�, tak samo jak nie ma ceny, za kt�r� sprzeda�bym sw�j okr�t. Musi pan to zrozumie�, ekscelencjo. Odwr�ci� si�, bo w tej chwili do kajuty wszed� Henryk Schultz. � Wszystko gotowe � powiedzia� p�g�osem. Marten skin�� g�ow�. � Ci dwaj przesi�d� si� na �Ibexa� � wskaza� na don Diega i kawalera da Lancha. � White ma si� z nimi dobrze obchodzi�. Kobiety zajm� twoj� kajut� na �Zephyrze�. A pan, ekscelencjo � zwr�ci� si� do Tolosy � zostanie na �Castro Verde� pod opiek� mego porucznika. Tolosa zblad� i zachwia� si� us�yszawszy ten wyrok. Spojrza� z rozpacz� na c�rk�. Lecz seniora de Vizella u�miecha�a si� lekko. � Uspok�j si�, ojcze � powiedzia�a. � Ten mo�e nie o�mieli si� mnie tkn��. A je�eli, to... por Dios! Nie b�dzie mnie mia� �ywej! Cztery fregaty poprzedzane przez �Z�ot� �ani� zatoczy�y szeroki �uk doko�a miejsca, gdzie woda pieni�a si� gwa�townie od b�bli powietrza wydzieraj�cych si� z kad�uba hiszpa�skiej karaweli. Jej pochylone w ty� maszty pogr��a�y si� coraz bardziej, a czerwono-��ta flaga szamota�a si� rozpaczliwie na wietrze, p�ki nadbiegaj�ca fala nie zliza�a jej z powierzchni morza. Wtedy pi�� flag angielskich zjecha�o w d� i wznios�o si� z powrotem w g�r�, a �Zephyr�, �Ibex� i �Castro Verde� odpowiedzia�y podobnym salutem. Ryszard de Belmont, umyty, ogolony, pachn�cy i wy�wie�ony, z kruczoczarnymi puklami l�ni�cych w�os�w odczesanymi na ty� g�owy, odziany w �nie�nobia�� koszul� z najcie�szego flamandzkiego p��tna, czarne aksamitne pantalony do kolan i lekki kaftan z mi�kkiej sarniej sk�ry, sta� na rufie �Zephyra� obok Martena, kt�ry patrzy� ku wschodowi, gdzie majaczy�y jeszcze w zapadaj�cym zmierzchu �agle hiszpa�skich �odzi i tratew z obu zatopionych karawel. � Za trzy lub cztery dni powinni wyl�dowa� � powiedzia� Marten. � Jeste�my w pobli�u brzegu. � Mieli szcz�cie, �e trafili na was � odrzek� Belmont. � Drake zapewne nie troszczy�by si� o nich tak dalece. � Drake le�a�by teraz na dnie, gdyby nie ja � zauwa�y� Marten che�pliwie. Belmont spojrza� na niego z boku i u�miechn�� si�. � Zyskali�cie w nim przyjaciela � powiedzia�. � To warte jeszcze wi�cej ni� ten pryz � wskaza� ruchem g�owy portugalski statek, kt�ry ko�ysa� si� obok z �aglami ustawionymi w dryf. �Z�ota �ania� mija�a ich w odleg�o�ci kilkudziesi�ciu jard�w. Francis Drake sta� na wzniesionym pok�adzie rufy za plecami steruj�cego bosmana. Wiatr rozwiewa� mu rude w�osy o miedzianym blasku. Gdy okr�ty zr�wna�y si�, uni�s� w g�r� praw� r�k� i zawo�a�: � Spotkamy si� w Anglii, kapitanie Marten! Znajdziecie mnie w Deptford! � Do zobaczenia, kapitanie Drake! � odkrzykn�� Marten. � Spotkamy si� na pewno! Potem zwr�ci� si� do Belmonta i uj�wszy si� pod boki rzek�: � Moja przyja��, kawalerze de Belmont, warta jest w�a�nie tyle, ile przyja�� Drake'a. Chyba �e t� warto�� mierzy�by kto� wy��cznie liczb� dzia� i okr�t�w albo wag� posiadanego przez ka�dego z nas z�ota i srebra. Przypuszczam, �e wy do takich nie nale�ycie? Belmont patrzy� na niego z coraz wi�kszym zainteresowaniem. Nie mo�na powiedzie�, �eby ten ba�tycki awanturnik grzeszy� skromno�ci� � pomy�la�. � W ka�dym razie to, czego dokona�, �wiadczy, �e lepiej nie wchodzi� mu w drog�. Nawet w obronie czci pi�knej pani de Vizella... � doda� w duchu. � Nie nale�� � powiedzia� g�o�no. � Ale potrafi� oceni� tak�e si�� dzia�owego ognia i pot�g� z�ota. Wprawdzie nie mo�na okupi� z�otem szczerej przyja�ni, lecz mo�na za jego pomoc� naby� i uzbroi� okr�t. A ja, kapitanie Marten, straci�em swoj� �Arrandor�... Nuta goryczy zad�wi�cza�a w ostatnich jego s�owach i Jan Kuna zwany Martenem natychmiast j� odczu� i zrozumia�. � Nie mog� wam ofiarowa� ani tego pryzu � rzek� wskazuj�c wynios�� naw� �Castro Verde� � ani nawet udzia�u, jaki otrzymaj� moi ludzi ze sprzeda�y �adunku. Mog� wam tylko zaproponowa� stanowisko pierwszego sternika na �Zephyrze�, takie, jakie tu zajmuje Schultz. Przyjmujecie? Kawaler de Belmont zdawa� si� waha�, co widocznie gniewa�o Martena. Musia� obsadzi� pryz swoimi lud�mi, pozostawiaj�c tam cz�� za�ogi portugalskiej i zabieraj�c tak�e kilku bosman�w White'owi. Skutkiem tego sam zosta� bez porucznika i pomoc Belmonta bardzo mu by�a potrzebna. Z drugiej strony uwa�a� sw� propozycj� za niezwykle wielkoduszn�. Wszak ten cz�owiek, pokonany przez los, nie posiadaj�cy nic zgo�a, jeszcze przed paru godzinami by� wi�niem w r�kach swych wrog�w, a oto w tej chwili otwiera si� przed nim okazja, kt�rej pozazdro�ci�by mu niejeden r�wnie do�wiadczony marynarz w znacznie bardziej sprzyjaj�cych okoliczno�ciach. A ten waha� si�, zamiast z wdzi�czno�ci� pochwyci� tak� sposobno��! � Mo�ecie na mnie liczy� do ko�ca podr�y � przem�wi� wreszcie, a Marten poczu� si� tak, jakby mu wy�wiadczono niczym nie op�acon� us�ug�. ROZDZIA� III Salomon White, szyper korsarskiej fregaty �Ibex� z niejakim trudem wspi�� si� po trapie opuszczonym z burty �Zephyra� i postukuj�c drewnian� kul�, kt�ra zast�powa�a mu lew� nog�, wolno poku�tyka� w stron� rufy. Schultz wyda� jakie� polecenie wio�larzom ma�ej �odzi, kt�ra ich tu przywioz�a, i zr�wnawszy si� ze starym korsarzem powiedzia�: � Mo�ecie mu zaproponowa� po pi�tna�cie szyling�w za funt. Cena rynkowa wynosi oko�o dwudziestu pi�ciu. W ten spos�b ka�dy z nas zarobi po trzy tysi�ce gwinei opr�cz swego udzia�u. White zatrzyma� si� i z bliska popatrzy� mu w oczy. �wiat�o ksi�yca odbija�o si� od jego �ysej czaszki obci�gni�tej g�adk�, ��taw� jak pergamin sk�r�, tworz�c doko�a g�owy rodzaj aureoli w�r�d resztek rzadkich, siwiej�cych w�os�w na skroniach i za odstaj�cymi uszami. Pomarszczone policzki, przypominaj�ce sczernia��, zasuszon� gruszk�, otoczon� bia�aw� ple�ni� zarostu, i nos ostry, zakrzywiony jak dzi�b drapie�nego ptaka � ton�y w cieniu. Tylko para jarz�cych �renic �wieci�a w g��boko zapad�ych oczodo�ach, zdaj�c si� przenika� na wskro� ka�dego, na kim spocz�o ich pal�ce spojrzenie. Henryk Schultz nie lubi� takich spojrze�. Cofn�� si� odruchowo. � Co wy? White podni�s� g�rn� warg� w z�ym u�miechu, obna�aj�c kilka spr�chnia�ych z�b�w. � Wiem przypadkiem, �e rynkowa cena koszenili wynosi ponad trzydzie�ci szyling�w za funt � powiedzia� cicho. � Je�eli chcesz ze mn� robi� interesy, nie staraj si� mnie oszuka�, rozumiesz? � Nie mia�em takiego zamiaru � odpar� Schultz tonem pe�nym urazy. � Dobili�my ju� niejednego targu i chyba nie stracili�cie na tym, prawda? Je�eli rzeczywi�cie jest tak, jak m�wicie... � Wiem, co m�wi� � warkn�� White. � Trzydzie�ci szyling�w, ani pensa mniej! � Mo�e panowie zechcecie wej�� � rozleg� si� za ich plecami uprzejmy g�os, w kt�rego tonie mo�na by�o pochwyci� lekki odcie� ironii. Schultz drgn�� i omal nie uskoczy� w bok, jakby chlu�ni�to mu na grzbiet ukropem; White wyprostowa� si� i rzucaj�c przez rami� szybkie spojrzenie w ty�, machinalnie si�gn�� ku r�koje�ci no�a, kt�ry mia� za pasem. � Kapitan Marten oczekuje pan�w z wieczerz� � m�wi� dalej kawaler de Belmont na sw�j dworny spos�b � a seniora Franceska de Vizella zaszczyci nas swoim towarzystwem przy stole. T�dy, panowie � sk�oni� si� lekko, wyci�gaj�c r�k� w kierunku wej�cia do tylnego kasztelu. Whi