10807
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10807 |
Rozszerzenie: |
10807 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10807 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10807 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10807 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Joanna Grzelka-Kopeć
IDZIE RAK
czyli: jak się pacjent uprze, że będzie zdrowy,
to i medycyna jest bezsilna
Pamięci Izabeli Podworskiej
Projekt okładki i strony tytułowej
Dariusz Piekarski
Zdjęcie na okładce
Andrzej Oramus
© Copyright by Joanna Grzelka-Kopeć, 2004
-----------------------------------------------------------------------------
Druk i oprawa: Drukarnia Cyfrowa, WSiP SA
Przedmowa
Wokół raka nadal panuje swoista zmowa milczenia. Nie chcemy o tym ani mówić, ani słyszeć, bo paraliżuje nas strach. Bardzo powoli przełamywane są bariery otaczające tę chorobę, choć coraz więcej osób dotkniętych rakiem zaczyna – i bardzo dobrze się dzieje - mówić głośno o cierpieniu, lęku, o widmie śmierci z nim związanym.
Rak nadal nas przeraża i tak trudno w jego obliczu zachować zimną krew. Tym cenniejsze są opowieści osób, które z nim walczą i coraz częściej wygrywają. Osoby te mają również chwile zwątpienia, tak jak każdy z nas, w każdej innej sytuacji, ale mają również coś ważniejszego: siłę, chęć pokonania choroby, przemożną wolę życia tak mocną, że zasługują na podziw.
Taką osobą jest Joanna Grzelka-Kopeć, autorka dziennika „Idzie rak”, który Państwo właśnie trzymają. Naprawdę wiem o czym mówię, bo byłam z Nią w tym trudnym okresie Jej życia; operacja, wyniszczająca organizm chemioterapia, okresy zwątpienia, powrót do pracy i alarmy (na szczęście fałszywe) nawrotu choroby. Do pisania dziennika sama Ją namówiłam, bo – mówiąc po ludzku – nie mogłam się z nią na początku dogadać, a znałam Jej „lekkie pióro”. Mówiłam: pisz, ja przeczytam, zobaczę, co w Tobie siedzi i spróbuję pomóc. I tak się to zaczęło.
Większości wydaje się, że człowiek chory na raka leży i ryczy. I tak bywa. Ale Asia, po otrząśnięciu się z szoku, jakim była diagnoza, zachowywała się inaczej; wiele spraw obracała jak zawsze w żart, do życia nadal podchodzi z humorem i dystansem. Taką ma filozofię życia.
Człowiek nie zdaje sobie sprawy ze swej wewnętrznej siły. Aby żyć, potrafi stoczyć niejedną batalię z losem i wygrać ją.
Owszem, ta choroba jest jak znamię, co pozostaje na całe życie. Można z nią żyć, ale zapomnieć niestety nie sposób. Ludzie, którzy nie przeżyli „zderzenia ze smokiem” lub nie byli jej świadkami, nie potrafią nawet sobie wyobrazić, ile wewnętrznej siły i odwagi potrzeba, by stawić jej czoło, by napisać o najtrudniejszym okresie swojego życia z ironią, z humorem, z wiarą w życie, napisać po to, by innym łatwiej było przejść tę samą drogę.
Małgorzata Polonka
psycholog i przyjaciółka Autorki
Zamiast wstępu
Wojnę, a nawet batalię z rakiem trudno jest wygrać samemu.
Nie sposób przecenić roli rodziny: męża, córki, rodziców
i brata.
Okrutnie ważni są moi przyjaciele: Asia, Małgosia,
Krzysztof, a nawet Wiesiek, który z uporem maniaka
twierdzi, że do pracy latam na miotle.
Nie wiem, czy byłoby komu napisać to „wiekopomne
dzieło”, gdybym nie spotkała na swojej drodze mądrych,
ciepłych ludzi:
* dra n. med. Piotra Koralewskiego – onkologa klinicznego,
* lek. med. Małgorzatę Gąsiorek – onkologa,
chemioterapeutę,
* lek. med. Monikę Strug - lekarza rodzinnego
* mgr Małgorzatę Polonkę – psychologa klinicznego
i moją przyjaciółkę,
* i wiele, wiele innych osób.
Joanna Grzelka-Kopeć
Rozdział pierwszy i jedyny
Połowa lipca 2003 roku
Nareszcie. Słońce, morze nieprzyzwoicie ciepłe, lekka bryza od morza. Z tarasu hotelu przecudnej urody widoczek: Olimp sięgający chmur. Moja ukochana Grecja. W końcu tu jestem, po sześciu latach tęsknoty. Chłonę atmosferkę tego boskiego kraju. Jak mawiał „poeta”: tu mi dobrze, tu mi ciepło, tu się mogę rozmnażać. No może rozmnażanie sobie odpuszczę! Nie te lata.
Uwielbiam spokój Greków, ich gościnność, otwarte serca, morze, góry, starożytne klimaty i oddech bogów Olimpu na plecach. Czuję, że żyję. Mój Ślubny kręcił nosem: już tam raz byliśmy, ale padł pod naporem koalicji: Ślubna i Młoda. On wolałby norweskie fiordy (po moim trupie, mam dość zimna w kraju) i moczenie kija w wodzie (czytaj: robak uczy się pływać). On to jednak nazywa wędkowaniem. Ale dał się skusić i chyba nie żałuje. Odpoczywa, aż widać. Młoda nie daje się wyciągnąć z morza, zżera codziennie wiadro lodów, zaczyna przypominać nastoletnią Mulatkę i jest zdrowa jak rzepa. Żadnych kaszelków, duszności, bólu gardła. Sielanka. I guzik mnie obchodzi, że te dziesięć dni raju będę spłacać do następnych wakacji. Warto!!!
Kilka dni później
Jak zwykle po porannej dawce jakże szkodliwych, ale jakże przyjemnych promieni słonecznych (dlaczego wszystko co miłe musi być zaraz szkodliwe?) i moczeniu brązowiejącego ciałka w słonych wodach Morza Egejskiego wracamy do hotelu. Kostas (rewelacyjny Grek po sześćdziesiątce, właściciel hotelu) serwuje mi tradycyjnie pysznościowatą frape (mrożoną kawę) i frunę pod prysznic.
Wakacyjny dzień jak co dzień. Do tej chwili. Odruchem Pawłowa przejeżdżam opuszkami palców po piersiach – na wszelki wypadek. Chryste!!! To nie może być prawda! Sprawdzam jeszcze raz. Prawa czysta. Teraz lewa. O Boże, jest! Groszek. Twardy. Jednoznacznie wyczuwalny, usuwający się pod palcami. Matko Boska – mam guza w lewej piersi!!! Pełna histeria. Ryczę pod prysznicem jak ciężka idiotka. Ręce mi się trzęsą. Co robić? Jezu! Co robić? Nie, to nie może być prawda. Mnie to nie mogło się przydarzyć. Za co? Dlaczego? Sprawdzam jeszcze raz. Niestety nie zniknął. Jest.
Ślubny – nieświadom otchłani mojej rozpaczy – zasnął snem sprawiedliwego, a ja płakałam do świtu. Wyryczałam się do spodu.
Dzień następny
Nie chciałam rodzince psuć ostatnich dni wakacji, ale nie wytrzymałam napięcia i kazałam Ślubnemu zweryfikować swoje odkrycie. Może mi się wydaje?!
No nie, nie wydaje mi się! Ślubny lekko pobladł, ale swoim zwyczajem emocje chowa głęboko pod skorupką spokoju. Jest. Groszek.
Dobrze, że pojutrze wracamy do kraju. Odechciało mi się wszystkiego. Mojej ukochanej Hellady także. Do domu. Do doktora.
Druga połowa lipca
Jak tylko wyspałam się porządnie i zmyłam podróżny brud (dwa dni w autokarze robią swoje), zadzwoniłam do doktor Moniki, mojej lekarki rodzinnej. Umówiłam się tego samego dnia wieczorem. Wyszłam od niej ze skierowaniem do chirurga i obrazem konsternacji na twarzy doktor Moniki w pamięci. Jej też się to nie podoba. Nic dziwnego – śliczne nie jest!
Po tygodniu (mam fuksa) jestem w gabinecie chirurga – doktora Marka. Obmacał, pokręcił głową i rzekł:
* Wiesz co mała, ja to jestem doktor – podobno niezły – ale od łękotek i gnatów. Poskładać połamane to chętnie, ale od cycków jest Poradnia Chorób Sutka. Kształciły się doktory po Amerykach, dostały aparaty do super biopsji, to niech się chłopaki habilitują na twoim cycku.
Dostałam skierowanie do Kliniki i zaczęły się schody.
W rzeczonej klinice dostąpiłam audiencji u rejestratorki medycznej. Cóż, że dziewczę miłe nawet i ładniutkie, kiedy terminy na audiencję u doktora są najwcześniej na: koniec listopada! Ludzie, przecież jeśli to jest to o czym myślę, a o czym boję się nawet powiedzieć głośno, to zdąży mnie to do tego czasu zeżreć z butami! Ratunku!
Panienka przybrała myślący – z odcieniem życzliwości – wyraz twarzy i wymyśliła!
* Ile pani ma lat? – zapytało dziewczę.
* Czterdzieści – rzekłam.
* Skończone? – dociekało dziewczę.
* Tak w styczniu – odparłam nieco zdziwiona, bo co ma moja nieszczęsna czterdziecha do guza w lewym cycku?!
* To świetnie – ucieszyło się wyraźnie dziewczę (jak dla kogo – pomyślałam zjadliwie) – i widząc postępujący obraz zidiocenia, malujący się na mojej twarzy, dziewczę dodało:
* Bo widzi pani, terminy konsultacji są na koniec listopada, ale zrobimy to inaczej. Ruszył właśnie program przesiewowego badania mammograficznego dla kobiet po czterdziestym roku życia. Mogę panią zapisać na mammografię na 14 sierpnia. Po mammografii wyjdzie, że ma pani guza w lewej piersi i że jest to sukces programu, no i wtedy się panią zajmą z mety.
No proszę! Ładna, miła i w dodatku myśli!
Dwa tygodnie to nie cztery miesiące. Jakoś wytrzymam. Do listopada zdechłabym jak amen w pacierzu, zapewne w przytulnym szpitalu psychiatrycznym. Postanowiłam podkarmić dziewczę dużą ilością czekoladek, co uczyniłam. Okrutnie się dziewczę krygowało, poczerwieniało, ale przyjęło bombonierę – giganta, bom okrutnie zdeterminowana była w swym zamiarze odwdzięczenia się za jej dobre serce. Wzięłam karteczkę z terminem mammografii i lekko uspokojona pognałam w domowe pielesze, nie wychodząc z podziwu nad sprytem i życzliwością zupełnie obcego mi dziewczęcia.
14 sierpnia 2003 roku
Mammografię mam wyznaczoną na godzinę 9.00. Przybyłam więc wraz ze Ślubnym wręcz przed czasem. Usiadłam w poczekalni wraz z czterema innymi kobietami, które dzierżyły identyczne jak moja karteczki z terminem. Nie upłynęło wiele czasu (sic!), jak około godziny 14.30 dostąpiłam zaszczytu ujrzenia po raz pierwszy na oczęta ustrojstwa pod tytułem mammograf.
Bolało! O kurde, jak bolało! Prawa pierś dzielnie znosiła ściskanie prasą hydrauliczną, choć świeczki w oczach stanęły. Przy maltretowaniu lewej nie zdzierżyłam, rozryczałam się z bólu jak gówniarz. A guzek dostał przyspieszenia i miał już wtedy coś koło 1,5 x 1,5 cm. Po wyniki kazano mi się zgłosić 6 września.
6 września 2003 roku
Od „radosnej” chwili wymacania guzka minęły już dwa miesiące, a ja idę dopiero po wyniki mammografii. No i rzeczywiście mammografia wykazała czarno na białym (eureka!), że mam guza w lewej piersi. Teraz zajmie się mną lekarz. Młodziutka, śliczna doktor Kasia obejrzała klisze i opis lekarza radiologa i poinformowała mnie:
* Ma pani guza w lewej piersi.
Taak? Poważnie? Cud techniki! Moje paluchy zdiagnozowały go już dwa miesiące temu, ale rżnę głupa koncertowo. No i co dalej? Teraz dostanę skierowanie na biopsję pod kontrolą USG. Termin? Rozsądny, bo doktor Kasia popełniła dopisek: bardzo pilne. Teraz pilne, a w lipcu nie było pilne? Niewiele z tego łapię!
14 września 2003 roku
Biopsja cienkoigłowa. Może i ona „cienko”, ale sympatyczna nie bardzo. A długa jak jasna cholera. Leżę na stole, czekam, a we mnie wszystko umiera trzy razy pod rząd. Trzęsę się ze strachu. Zastanawiam się, czy najpierw zeżre mnie rak, czy wykończy zawał.
Pod kontrolą USG dystyngowana, pachnąca dobrymi perfumami pani doktor wbija igłę w guza. Znieczulenie? Zapomnij! Manipuluje igłą w środku guza:
* Muszę nabrać materiału do igły – świergocze.
Boli. Robi mi się miękko i lekko odpływam. Nie zemdlałam, ale niewiele brakowało. Nie z bólu, ze strachu.
20 września 2003 roku
Wyniki biopsji. Do bani. Zaczynam się bać. Nie stwierdzono jednoznacznie, że to włókniak czy inny gruczolak, ale „wielokomórkowa budowa guza” może sugerować paskudztwo. Boję się nazwać rzeczy po imieniu. Doktor Kasia informuje mnie, że nie jest dobrze. Tyle to i ja wiem.
To koniecznie trzeba wyciąć. Kawałek czy całość? Doktor Kasia optuje za wersją: do żeber. Panika. Płacz. Ręce mi się trzęsą. Świat wali mi się w gruzy. Jezu, Młoda ma dopiero trzynaście lat. Potrzebuje matki. A ja potrzebuję widzieć jak ona dorasta. Ja chcę żyć!!!
Zbieram papiery i w amoku wytaczam się z gabinetu, głaskana po plecach przez doktor Kasię. Wpadam w objęcia Ślubnego i wyję.
Kilka dni później
W pracy sympozjum na temat: ranking szpitali i fachowców w naszym mieście wojewódzkim. Wszyscy powyciągali tajne notesy z bardzo ważnymi numerami. Telefony. Dużo telefonów. Komórki się grzeją. Szukanie kontaktów, namiarów, opinii.
Wieczorem wpadam na genialny pomysł (czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy?). Dzwonię do zaprzyjaźnionej doktor Lidzi, ginekologa-położnika, dzięki której mam Młodą (inni lekarze proponowali mi rozważenie tematu: adopcja). Bingo. Doktor Lidzia jest w temacie. Niestety w samym środku. Przerabiała ten sam motyw: ma amputowaną pierś, brała chemię. Jej opinia: tylko szpital onkologiczny i tylko do żeber. Jeśli tak sugerują, to tak trzeba.
Dzień następny
Pognałam na onkologię. Jezu, ale ludzi! Czekałam jedyne sześć godzin w kolejce, ale za to wiem po co. W pierwszej kolejności był doktor „selekcjoner”. Dzielił na pilne, pilniejsze i natychmiastowe. Potem był konsultant – doktor Piotruś, a zaraz później kolejna (kontrolna) biopsja. Tym razem przeżyłam to z godnością. Widocznie rzeczywiście cierpienie uszlachetnia. Wyniki za tydzień.
23 września 2003 roku
Onkologia. Kolejka. Nerwy. Doktor Piotruś. Nie jest tak źle. Nie znaleziono komórek nowotworowych!!! Żyję, będę żyć!!! Świat jest piękny, a Bóg litościwy. Ryczę. Tym razem ze szczęścia. Ale są i zgrzyty w tej euforii: guz ma już 2,5 x 3,5 cm i to jak szybko rośnie nie podoba się doktorowi. Termin przyjęcia do szpitala: 17 października.
Doktor Piotruś podejmuje decyzję: operacja oszczędzająca. Potem miesiąc naświetlań. Po mastektomii konieczna byłaby chemioterapia. Wytną mi guz z otoczką. Będzie dobrze. Kwitek skierowania na oddział chirurgii onkologicznej z długaśną listą badań i szczepień, które muszę popełnić przed przyjęciem do szpitala. Mam na to niecały miesiąc.
Na wszelki wypadek robią mi trzecią biopsję. Kontrolną. Guz jest duży, igła mała, wkłują się z jego drugiej strony. Dla pewności. Po wynik mam się nie fatygować. Będzie w moich papierach przy przyjęciu do szpitala. Wyfruwam z gabinetu.
Koniec września/początek października
Szlag mnie trafia. Po jaką cholerę ja płacę co miesiąc od dziewiętnastu lat składki na ubezpieczenie zdrowotne?! Za wszystko muszę płacić. Badania przedoperacyjne winien wykonać szpital, ale nie ma kasy. Kłócić się nie myślę, bo mnie poślą do diabła. Moje zdrowie – mój biznes. Lekarz domowy nie ma w kontrakcie z Funduszem takiej pozycji, jak badania przedoperacyjne. Latam więc jak ta przepióreczka po prywatnych laboratoriach i gabinetach i płacę. Full serwis: biochemia krwi, USG brzucha, cytologia, badanie ginekologiczne, HBS – czy nie noszę wirusa żółtaczki, nie noszę, więc muszę wziąć trzy szczepionki (jedna 50 zł), EKG, rentgen klatki piersiowej itd., itd.
No, mam wszystko. Rzutem na taśmę zdążyłam się wyrobić w terminie. Jestem lżejsza o kilkaset złotych, ale mam komplet badań, wyników i szczepień. Uff.
17 października 2003 roku
Zgodnie z rozpiską, o godzinie 8.00 Ślubny zaholował mnie na onkologię wraz z wielkim torbiszczem wyposażenia (sam szlafrok zajmował pół torby, mam tylko frotowy – nie cierpię szlafroków). Na oddziale zainstalowano mnie niebawem, a na 11.30 wyznaczono konsylium. Badał mnie ordynator – docent, dystyngowany, poważny jegomość, którego twarz nie zna chyba hasła: uśmiech. W obecności sześciu innych chirurgów onkologicznych. Obmacał. Bolało. Ale nie tak jak to, co powiedział tonem beznamiętnym:
* Ostatnia biopsja (ta kontrolna, na wszelki wypadek) wykazała nowotwór złośliwy. Trzeba amputować pierś, mastektomia radykalna metodą Pateya, mięsień piersiowy w rzucie guza oraz węzły chłonne lewej pachy. Nie ma innego wyjścia, ale decyzja należy do pani.
Koniec konsultacji. Następna proszę.
Nie pamiętam jak wróciłam na salę. Zgłupiałam, zatkało mnie, zaniemówiłam, podłoga pod nogami zaczęła mi uciekać, a sufit tańczył. Histeria. Pełny odlot. Niemoc, przerażenie, strach, rozpacz. Na szpitalnym wyrku skuliłam się jak zbity szczeniak. Powoli zaczęły pojawiać się łzy.
Bez fonii. Same łzy. Dużo łez. Leciały i leciały, a ja nie mogłam zebrać myśli. Wtedy poczułam na plecach dotyk dłoni. To Martusia. Kobieta z łóżka obok. Kilka dni wcześniej przerabiała mastektomię. Miała na głowie perukę. Przerobiła też trzy kursy chemioterapii.
Do dziś jesteśmy w kontakcie. Taka przyjaźń od pierwszego dotyku. Zrobiła mi dużo dobrego. Łagodnym, ciepłym, optymistycznie nastawionym do świata i ludzi głosem tłumaczyła mi cierpliwie, że musi być dobrze. Nie ma innej możliwości. To, że przeżyłam bez gustownego, białego kaftanika (elegancko rękawkami na pleckach wiązanego) te pierwsze godziny z informacją, że wyhodowałam w sobie wrednego zwierzaka, zawdzięczam właśnie Martusi.
Żeby nie było zbyt łatwo w życiu, dostałam jeszcze jednego kopa tego dnia. Zadzwoniłam o pomoc do znajomego psychologa Darka, którego uważałam za przyjaciela. Opowiedziałam mu co się dzieje, a on się zobowiązał obdzwonić znajomych lekarzy i poinformować mnie w ciągu godziny, co oni myślą o tej sprawie. Amputować czy robić oszczędzającą. Kiedy nie odezwał się po sześciu godzinach, zadzwoniłam ponownie. Był kompletnie pijany. Bełkotał. Od tego czasu się nie odezwał.
Tak więc piątek, sobotę i niedzielę w szpitalu przeżyłam, ale jak – nie wiem do dziś!
Pod prysznicem oglądałam efekty radosnej twórczości chirurgów na klatkach piersiowych koleżanek. Nie jest to widok radosny, ale nie powalił mnie na ziemię. Odbyłam też kilkanaście konferencji z pielęgniarkami, innymi kobietami, no i oczywiście z doktorem Piotrusiem, który na swoje nieszczęście miał dyżur weekendowy. Miał facet do mnie anielską cierpliwość. Musiał mi dokładnie wyjaśnić wszystko z zakresu radykalnej mastektomii metodą Pateya. Na koniec, z uśmiechem na ustach, stwierdził z wrodzonym wdziękiem, że gdyby wiedział, że będę się habilitować z chirurgii onkologicznej, to nie przyjmowałby mnie do szpitala w piątek, ale dopiero w poniedziałek, tuż przed operacją, żebym nie miała czasu myśleć. I kokieteryjnie rzucił tekścik o upierdliwości myślących kobiet. No widzieliście go państwo! Antyfeminista. Ale obiecał solennie, że zaceruje mnie artystycznie.
W niedzielę wieczorem podpisałam cyrograf. Zgodę na amputację lewej piersi i węzłów chłonnych.
20 października 2003 roku
Świtem bladym siostrzyce wygnały mnie z łóżka. Pognały pod prysznic z użyciem specjalnego środka antyseptycznego, zwanego tutaj „Ludwikiem” ze względu na zielonkawy kolorek. Dostałam „Głupiego Jasia”, ale guzik dało. Świadoma do bólu. Zero spania.
Jest 8.00. Wiozą mnie, gołą jak święty turecki, na salę operacyjną. Żegnam się z Martusią. Obie mamy łzy w oczach.
Operacyjna zielono-biała. Kupa światła. Bolą oczy. Wkłuwają mi wenflon i dostaję „usypiacza”. Anestezjolog co chwila zadaje głupie pytania (sprawdza poziom odlotu), ja zaś logicznie odpowiadam na pytania i modlę się, żeby nie zaczęli póki nie zasnę, ona zaś kręci głową i pakuje w wenflon kolejną działkę tego „czegoś”. Wreszcie wchodzi doktor Piotruś i śmieje się od ucha do ucha:
* A ta czemu jeszcze nie śpi?
* Bo czeka na pana – odpowiadam rezolutnie spod zielonego przykrywadełka - pamięta pan, co mi pan obiecał doktorze?
* Pamiętam: ma być ścieg artystyczny – śmieje się mój doktorek – ma pani to jak w banku.
* No to idę spać.
Anestezjolog i pielęgniarka ryczą ze śmiechu. Powolutku odpływam. Jeszcze kilka kretyńskich pytań typu: Pani Joanno, jak Pani ma na imię? I po herbacie.
Podobno wybudzili mnie jeszcze na sali operacyjnej, ale mnie chyba przy tym nie było. Potem na wyrko w sali chorych. Nie boli. Dziwne, ale nie boli. Boję się dotknąć lewej strony klatki piersiowej. Więc nie dotykam. Z lewego boku wystaje mi rura połączona z kulistym pojemnikiem, do którego odsysana jest krew i chłonka (limfa). Nazywają to drenem ssącym Redona (skarbnica wiedzy doktora Piotrusia).
Dużo śpię. Przesypiam właściwie cały poniedziałek. Wieczorem umyła mnie pielęgniarka. Gąbką, bo ja ani rączką, ani nóżką. Na noc Ślubny uparł się wynająć mi osobistą pielęgniarkę. Była przy mnie calutką noc, na krzesełku obok mego łoża boleści. Ewidentnie zasłużyła na swoje wynagrodzenie.
21 października 2003 roku
Pierwsza doba po operacji. Nie boli tak bardzo. Dużo mocnych leków przeciwbólowych.
Pielęgniarka zaordynowała koniec byczenia i poleciła wyprawę do łazienki. Zdjąć opatrunek i wykąpać się. Jak mus, to mus. Powiesiłam zbiornik na chłonkę na szyi, na specjalnym sznurku (tutaj ma to ksywkę: medal za odwagę) i poczłapałam, trzymając się ściany. Do łazienki doszłam, zdołałam się rozebrać i odkleić opatrunek. I to by było na tyle. Wróciłam na salę. na wózku, bo zaliczyłam odlot. Przed odlotem były torsje giganty.
Pierwszy raz w życiu rzygałam na widok własnego ciała. Potem straciłam przytomność. Piękna to ja nie jestem! Chryste – jak z tym żyć?
22 października 2003 roku
Gdyby mi ktoś w piątek powiedział, że w środę będę umiała śmiać się do łez – kazałabym mu popukać się w łepetynę. A jednak. Na oddziale chirurgii onkologicznej tragiczny jest tylko szyld. Wewnątrz są cudowne pielęgniarki, zabiegani, ale kompetentni lekarze, no i niesamowite baby z jednym cyckiem, które same siebie nazywają jednorożcami i potrafią się śmiać z byle czego, do łez. A może w tym szaleństwie jest metoda?
Wieczorem przyszła Amazonka. Kobitka ze Stowarzyszenia Amazonek, też jednorożec, który uczy nowe koleżanki, jak podjąć pierwsze kroki w rehabilitacji ręki po mastektomii. To wcale nie jest takie proste. Boli jak cholera, a ćwiczyć trzeba natychmiast po operacji, aby nie dopuścić do przykurczy ręki. Bo wtedy kalectwo gotowe.
23 października 2003 roku
Zawieram nowe znajomości. Pani Władzia jest emerytowaną nauczycielką. Cudowny, pogodny człowiek. Niezmierzone pokłady humoru i dowcipu. Straciła pierś w dwie godziny po mnie. Lidka – doktor nauk humanistycznych, pracownik naukowy uniwersytetu. Ciepło, skromność i iloraz inteligencji w granicach maximum. Pani hrabina Marianna. Piękne, bujne włosy, ładna cera, maniery. Na oko 60–62 lata. Karta choroby na łóżku twierdzi zaś, że nasza koleżanka (tu wszystkie, bez względu na wiek, mówią do siebie po imieniu) ma 84 lata. Boże, tak wyglądać w tym wieku. Co ja gadam?! Dożyć tego wieku! I wiele, wiele innych kobitek, znaczna większość bucha optymizmem. Może tylko na zewnątrz? Martusia też rżnie odważną, ale nocami popłakuje.
27 października 2003 roku
Idę do domu. Tu nikogo długo nie trzymają. Kolejka czeka. O której – nie wiem. Jak będzie wypis. Jeszcze wizyta w zabiegowym. Usuwają mi dren. Trochę nieprzyjemne uczucie. Nie boli, bo nie mam czucia w lewym boku. Zupełnie. Poprzecinane nerwy. Ma to ustąpić do pół roku. Niektórym nie ustępuje.
Mój świętej pamięci lewy cycek i węzły chłonne poszły do badania histopatologicznego. Za dwa, trzy tygodnie dowiem się, jak mój zwierzak ma na imię i jak bardzo należy się go bać.
Na moje miejsce od rana czeka już nowa. Ma 24 lata, siedmiomiesięczne dziecko i objawy totalnej paniki w oczach. Bierzemy się za nią. Odpowiadamy na pytania, uspakajamy, wciskamy ciemnotę, że musi być dobrze, choć same nie do końca w to wierzymy.
Dostałam wypis. Ślubny zabiera mnie do domu (Jezu, jak on przez te dziesięć dni posiwiał). Jedzie samochodem jak z transportem jaj. Powoli i ostrożnie, omijając wszystkie dziury w jezdni, bo wyję z bólu na wybojach. Zapomniałam poprosić siostrę o procha na drogę.
W domu dopada mnie niestety wisielczy humorek. Nie ma już dziewczyn z oddziału, nie ma tematów o dupie Maryni, nie ma wspólnoty w „przypadku medycznym”. Jestem sama z rodziną, która nie bardzo wie jak ze mną gadać. Młoda popłakuje i tuli się do mnie jak niemowlak. Ślubny cichy jak zwykle, bardziej tylko jakby zmęczony i siwy, próbuje nieba mi przychylić. Zaczynam roztkliwiać się nad sobą.
Październik/listopad
Czyżbym się jednak urodziła pod szczęśliwą gwiazdą? Znów dobry człowiek na mojej drodze. Dobra znajoma, psycholog Małgosia, zostaje moim dobrym duchem, powiernikiem. Przegania złe myśli. Wraca mi rezon. Nie dam się. Dziś mogę o Gosi z pełnym przekonaniem powiedzieć: przyjaciel. Mądry przyjaciel. Pracuje nade mną telefonicznie. Odbywamy długaśne pogaduchy. Jest w tym wiadro optymizmu, wagon śmiechu i kupa gadania o wszystkim i o niczym.
Co kilka dni Ślubny wozi mnie na onkologię na punkcje – muszą mi ściągać chłonkę, bo nadal się gromadzi. Nie boli. Bok nadal bez czucia.
Pozostaję w stałym kontakcie telefonicznym z dziewczynami ze szpitala: Lidką i Martusią. Obie dostały czerwoną chemię. Zupełnie straciły włosy. Lidka znosi to lepiej niż Martusia.
Przez internet gadam z Amazonkami z całej Polski. Góra problemów, ale i wiele dobrych rad z własnych doświadczeń.
1 listopada 2003 roku
Ślubny po raz pierwszy zobaczył, co mi zostało po lewym cycku. Dotychczas nie było żywej siły, abym mu to pokazała z własnej woli. Awaria. Z rany (szwy jeszcze tkwią w ranie) leje się pulsacyjnym strumieniem chłonka. Ryczę przerażona w łazience. Ślubny tonem nie znoszącym sprzeciwu każe mi to pokazać. Moje okaleczone ciało nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jak fakt, że dzieje się coś złego. Leje się jak jasna cholera. Dzwonimy na onkologię. Dyżurny doktor Jan każe przyjechać na oddział. Na „dzwonkach” gnamy do szpitala. Lekarz robi kilka punkcji, ściąga nadmiar nagromadzonej pod skórą chłonki i uspakaja, że takie rzeczy się zdarzają, ale nie oznacza to niczego złego. Bywa.
Kilka dni później
Podczas wyciągania szwów pielęgniarka woła doktorka (młodziutkie toto), który informuje mnie, że są już wyniki badań histopatologicznych. Potwierdziły, że w amputowanej piersi znaleziono guz z nowotworem złośliwym, czyli rakiem (i to jest informacja zła) oraz że na szesnaście wyciętych węzłów chłonnych żaden nie był zajęty przerzutami (i to jest informacja dobra).
Mój lokator nazywa się: Carcinoma ductale infiltrans, czyli rak przewodowy naciekowy. Jeden z bardziej inwazyjnych nowotworów złośliwych. Jest też wyjątkowo wrednym egzemplarzem. Ma III stopień złośliwości w trzystopniowej skali Blooma. Mam więc maxa. No cóż, nigdy nie uważałam się za minimalistkę. Następnie młodziutki polecił mi odbyć wycieczkę po poradniach: radiologii i chemioterapii. I to był koniec mego romansu z chirurgią onkologiczną.
Odstałam swoje pod drzwiami radiologa, aby się dowiedzieć od czarującej doktor Eli, że naświetlań nie będzie, bo się nie kwalifikuję. Zajmują się guzami powyżej pięciu cm.
W poradni chemioterapii Sajgon. Dziki tłum ludzi. Od dzieci po staruszków.
Po kilku wizytach u doktora Marka (każdorazowo należy odstać 5–6 godzin w kolejce po 2–3 minuty rozmowy), okazało się że nie dostanę chemii, choć doktor Marek sugerował, że byłby za, ale decyzję podjął profesor. Zapisał mi tabletki: tamoksyfen na pięć lat zażywania. Przyszły też inne wyniki; receptory hormonalne. Są dodatnie, to podobno dobrze, bo przynajmniej wiemy, że mój lokator był (wolę „był” niż „jest”) hormonozależny (żywi się estrogenem, wydzielanym przez jajniki).
Bez chemii? Zgłupiałam. Dotychczas wszystkie doktory opowiadały, że bez chemii ani rusz, a tu masz! Ciekawostka.
Kupiłam tabletki (tamoksyfen) i przeczytałam ulotkę. Jezu kochany! To jest lek czy to ma mnie dobić?! Ulotka – płachta formatu A-4, a ? jej powierzchni zajmuje motyw skutków ubocznych, z rakiem macicy włącznie. A co najciekawsze, lek jest przeznaczony dla kobiet po menopauzie. Przecież ja nadal miesiączkuję i to do cholery regularnie. O co tu do diabła chodzi?
Wpadłam w internet. Zeżarłam wszystko, co o raku napisano. Kupiłam książkę o raku piersi, autorstwa „mojego” profesora. W dziele tym facet pisze, że światowe standardy medyczne zalecają chemioterapię adjuwantową (profilaktyczną) w każdym stwierdzonym raku piersi, zwłaszcza o dużym stopniu złośliwości. Nie można bowiem wykluczyć, iż nie doszło do mikroprzerzutów (zwłaszcza w raku naciekowym) poprzez układ krwionośny. No więc dlaczego gość mnie olał? Odpowiedź nasunęła mi się tylko jedna. Jest listopad, koniec roku, wszystkie media trąbią, że polskiej onkologii skończyły się pieniądze.
Rozpoczęłam więc wędrówki po sławach z zakresu onkologii i chemioterapii. Prywatne wizyty oczywiście. Drogo jak cholera. Wszyscy zwizytowani byli zgodni. Chemioterapia jest konieczna i to zaraz. Należy ją podać maksymalnie do ośmiu tygodni po operacji. Co robić? Termin upływa za kilka dni. I znów powiesiłam się na telefonie.
Znalazłam. W innym szpitalu: im. Rydygiera w Krakowie. Tam nie patrzą na kalendarz. Tam nie patrzą na pieniądze. Tam ratują ludzi!
Rana jest już sucha, ładnie się goi. Teraz mogę wybrać się na zakupy. Idę po nowego cycka. Prawy jest samotny. Salon prowadzi Amazonka. Przymierzamy, dopasowujemy dobrą godzinę. Musi być idealny, jak ten świętej pamięci. I pasować do prawego. No i mam go. Jest naprawdę milusi. Pochodzi z firmy Amonea. Mam też specjalne staniczki z kieszonką, do której go pakuję.
No patrzcie państwo, znów zaczynam wyglądać jak kobitka w jednym kawałku.
16 grudnia 2003 roku
Moja pierwsza chemia. Pierwsza z dwunastu zaplanowanych. To ma być tak: chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy, chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy. I tak do 11 maja 2004 roku. Niezła perspektywa. Pół roku z głowy.
Trzy półlitrowe butelki z płynem: jedna z żółtym, dwie z przeźroczystym jak woda. Pierwszą chemię biorę na oddziale chemioterapii. Zostaję w szpitalu. Ordynator chce sprawdzić, jak ją będę znosić. Jeśli bez sensacji, na następne będę przychodzić z domu.
Dostaję w żyłę. Próbuję czytać, przysypiam. Nic się nie dzieje. Jestem trochę osłabiona, ale żadnych sensacji. Na drugi dzień wypisują mnie do domu. Wrócę tu za tydzień, ale tylko na chwilę i to mnie trzyma przy zdrowych zmysłach. Te dwa dni na oddziale chemioterapii złachały mnie psychicznie gorzej, niż wszystko do tej pory. I nie chodzi wcale o mnie.
Ja swego zwierzaka zostawiłam na sali operacyjnej i tej wersji będę się trzymać! Postanowiłam, że z tego wyjdę i będę zdrowa. Tak postanowiłam i basta.
Trzepnęło mnie coś innego. Inni. Byli tam młodzi ludzie, którzy twierdzili, że wyrok śmierci mają „wpisany” w kartę historii choroby. Jedni mówili o tym z zadziwiającym spokojem – inni z dziką wręcz złością.
Odchorowałam to psychiatrycznie, wyłam w domu do sufitu i w poduszkę.
I znów mój domowy psycholog Małgosia stanęła na wysokości zadania. Nie dali jej dyplomu za osełkę masła, oj nie dali. Wie baba co robi. I na pewno nie pomyliła się z wyborem zawodu. Kocham Cię Gosiu.
23 grudnia 2003 roku
Druga chemia. Jutro Wigilia, a ja ledwo trzymam się na nogach. Dobrze, że rodzice przyjechali i mama króluje w kuchni, bo jak amen w pacierzu zdechlibyśmy z głodu w Święta Bożego Narodzenia. Właściwie sama nie wiem co mi się dzieje. To coś jakby zestawienie gigantycznego kaca z totalną grypą. Każdy flak we mnie telepie się w swoim rytmie. Kości, skóra, paznokcie i wszystko inne boli dziwnym, tępym bólem. Nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Fuj. Nadto – spokojnie mogłabym wystąpić o obywatelstwo Chińskiej Republiki Ludowej. Moja skóra ma kolor dojrzałej cytryny.
8 stycznia 2004 roku
Wróciłam do pracy. Doktor sugerował zwolnienie do końca chemioterapii (do maja), ale to nie dla mnie. Nie mam natury zwierzęcia domowego. Gna mnie do ludzi. W domu głupieję. Doktor był zdziwiony.
Koledzy powitali mnie z „pewną taką nieśmiałością”, bo nie wiedzieli, jak ze mną gadać, ale cholernie ciepło.
13 i 20 stycznia 2004 roku
Chemia numer 3 i 4. Bez horrorów. Wyniki krwi w normie. W górnej granicy. To zapewne zasługa świeżych soków, które z uporem maniaka preparuję i spożywam każdego dnia.
Pani doktor Małgosia jest w szoku. Na pytanie: ile pani schudła od początku chemioterapii rzekłam: przytyłam dwa kilogramy. Szok. Skutki uboczne; wymioty, biegunka – brak. Ile zwolnienia – nie dziękuję. Pracuję. Chyba jestem przypadkiem patologicznym, ale mnie z tym nieźle. Rzuciła do pielęgniarki coś w stylu: widzisz, nastawienie psychiczne pacjenta to faktycznie 80% sukcesu.
Co w tym dziwnego, że jak uparta baba postanowi, że będzie dobrze, to tak być po prostu musi?!
30 stycznia 2004 roku
Mój współpracownik z pokoju nie przyszedł do pracy. Fakt, wczoraj lało mu się trochę z nosa, ale on nie z tych, co z katarem do łóżka włażą. Zadzwonił, że dostał temperatury i kaszle, a w związku z tym, że za tydzień mam następną chemię i mam obniżony poziom odporności, to on nie będzie mnie narażał i podkuruje się w domu. I jak tu nie kochać ludzi?
9 lutego 2004 roku
Chyba oszaleję! Młoda była zdrowa trzy tygodnie. Była! Z domu wyszła ok, ale na drugiej lekcji zaczęła się jazda. Kaszel krtaniowy, brzmi to tak, jakby pies szczekał. I to na swojego! Pognałyśmy wieczorem do naszej lekarki rodzinnej. Kobieta pracowała już dziesiątą godzinę, ale nas jeszcze „zmieściła”. Wiedziała, że jutro mam chemię. Doktor Monika po wnikliwej analizie karty choroby Młodej orzekła, że nie chce być inaczej, tylko Młoda ma astmę wieku dojrzewania. Dostała wziewne, typowo astmatyczne leki sterydowe i skierowanie do pulmunologa-alergologa. Przez myśl przeleciało mi, aby olać jutrzejszą chemię, bo dziecko mi się dusi, ale od czego ma się przyjaciół?!
10 lutego 2004 roku
Piąta chemia. Z młodą została moja sąsiadka i przyjaciółka, zwana „ ciotką” Asią lub pieszczotliwie „Szczotką Asią”. Dopilnowała Młodej i ugotowała jej obiad. Przynajmniej spokojnie przeżyłam horrorek chemijny, bo Aśka to odpowiedzialny człowiek.
Rano o 8.00 pobrano mi krew do badania. O 11.30 poinformowano mnie, że moja krew uległa hemolizie (?!) i pobrano krew drugi raz. I znów czekałam na wyniki. Do 13.20!
Kiedy dotarłam na oddział chemioterapii była prawie 14.00. I zaczęła się jazda z szukaniem żyły. Pięć prób okazało się nieudanych. Starsza pielęgniarka poradziła, aby ta młodsza, która się nade mną pastwiła, zaprzestała swej zbrodniczej działalności i podstawiła mi rękę pod gorącą (uff!) wodę z kranu. Po kilku minutach gotowania na żywo – sama wzięła się za igłę. Poszło od pierwszego razu. Co rutyna to rutyna. W sumie mam osiem dziur w ręce, każda z fioletowym kolorkiem pod skórą.
Nie ma co! Wyglądam jak nieudolny narkoman.
11 lutego 2004 roku
Cholera, miało mi nic nie być, jak do tej pory! Odmieniło się czy mój organizm ma już dosyć tej trucizny. Po wczorajszej chemii zasnęłam w samochodzie, w drodze do domu. Ja nigdy nie zasnęłam w samochodzie! Byłam słaba jak niemowlę we mgle. A dziś to już czysty skandal, co się ze mną wyprawia; w kibelku byłam tyle razy, że wyczerpałam miesięczną normę, a próbując coś ugotować musiałam zatykać nos. Zapachy – wszystkie po kolei – rwały mnie na wymioty. Mało brakowało, a założyłabym na nos klamerkę od bielizny! Ohyda.
O jedzeniu też nie było mowy. No ale Ślubny i Młoda orzekli, że łazanki były prima sort! Nie wiem, nie próbowałam, ale wierzę im na słowo.
Telefonowała znów Beata. Kuzynka z Australii. Mieszka w Perth. Wkurzyła mnie trochę, bo ma u siebie 40 stopni ciepła i bokiem jej te upały wychodzą. Ratunku! Zamieniam się na naszą zimę z dopłatą. Ona i jej córka Madzia marzą o śniegu i sankach. Jest to sprawiedliwość na tym świecie? Ja marzę o ciepełku!!! Może być i 50 stopni.
17 lutego 2004 roku
Rano byłam z Młodą u alergologa-pulmunologa. Zrobił jej spirometrię i potwierdził diagnozę lekarza rodzinnego. Doktor Monika miała rację: kaszlowa wersja astmy. Rodzaj astmy wieku dojrzewania. Wymaga długiego, stałego leczenia, codziennego przyjmowania wziewnych leków. Ale jest szansa, że za dwa, trzy lata temat się skończy. Grunt, że wiemy o co chodzi i jak to leczyć.
Szósta chemia. Półmetek!!! Są wyniki markerów nowotworowych. Sukces. We krwi nie znaleziono śladów komórek nowotworowych. Nie miały prawa się uchować, nie są tutaj zbytnio lubiane! Doktor Małgosię zastrzeliłam tematem: wczoraj dostałam okres! Trzeci podczas chemioterapii, trzeci, którego nie miało już być. Widocznie jestem silniejsza niż to paskudztwo, które pakują mi w żyłę, a doktor Małgosia orzekła: „130% kobitki”. Jeśli się zdarzy, że chemioterapia nie zatrzyma okresu, trzeba będzie go zatrzymać farmakologicznie, aby móc podać zaplanowany na dalszą, pięcioletnią kurację tamoksyfen. Ale to jeszcze kwestia sześciu następnych chemii. Pożyjemy, zobaczymy.
I następny sukces: siostrzyca wkłuła wenflon w żyłę od pierwszego strzału, ale po uprzednim „ugotowaniu” ręki pod strumieniem gorącej wody. W tym szaleństwie jednak jest metoda.
Małgosia, mój domowy psycholog, nie zapomina o mnie i o moich terminach chemii, znów odbyłyśmy długaśne pogaduchy na drucie. Buzia mnie bolała ze śmiechu, a ucho od słuchawki telefonu. A dusza się radowała, że są jednak ludzie na świecie, którzy za darmo chleba nie jedzą.
Dzień następny
Niedobrze mi!!! Rany, jak mi niedobrze. Żołądek wyprawia wolty, raz siedzi na swoim miejscu, raz podskakuje do gardła i tak w koło Macieju. Idzie się skończyć. Ani leżeć, ani siedzieć, ani chodzić! Zapodałam sobie Zofran – lek przeciw nudnościom. Czekam aż zacznie działać, a tymczasem zdycham. Ratunku!!!
Koniec lutego 2004 roku
W pracy Sajgon. Rząd grzebie przy naszej ustawie emerytalnej. Ludzie panikują. Jako kadrowiec mam pełne ręce roboty. Przeliczam wysługi emerytalne na potęgę. Jak tak dalej pójdzie to 60% stanu pójdzie na emeryturę! Po pokojach wiatr będzie gwizdał. Nie widzę na oczy ze zmęczenia i nie mam czasu myśleć o sobie. Ręka boli. Zaniedbałam ćwiczenia i są efekty.
Waga zwariowała! Twierdzi, że od początku chemii przytyłam 5 kg! Idiotka! Waga ma się rozumieć.
5 marca 2004 roku
Panika emerytalna odwołana. Z Sejmu nadeszła wiadomość, że nie trzepią naszej ustawy emerytalnej, ale minister mówi coś zupełnie odwrotnego. I komu tu wierzyć?!
9 marca 2004 roku
Siódma chemia. To fachowo oznacza: pierwsza część czwartego kursu. Jak zwał, tak zwał, a faktem jest, że po raz siódmy nawiedziłam oddział chemioterapii. Zaliczyłam tam solidną dniówkę; od 8.15 do 16.20. Idzie zdechnąć. O godz. 8.10 zarejestrowałam się, o godz. 8.15 pobrano mi krew do badania (od pierwszego strzału w żyłę o dziwo!) i warowałam na drewnianej ławeczce bez oparcia do 13.30, kiedy to dostąpiłam zaszczytu audiencji u doktor Małgosi. Nic do kobitki nie mam osobiście, bo miła, dokładna w badaniu i nader komunikatywna (a w przypadku zestawu moich pytań trzeba wykazać dużo cierpliwości, gdyż organicznie wiedzieć muszę wszystko na temat i w sprawie).
Ma kobieta roboty do jasnej cholery, bo pacjentów jak mrówek i wręcz widać, jaka jest zmęczona, co jednakże nie zwiewa uśmiechu z jej ust i ogólnej życzliwości dla świata i ludzi, wyzierającej z ładnych oczu. Faktem zaś pozostaje, że czeka się cholernie długo. Na pocieszenie usłyszałam, że krew mam jak koń pociągowy; górne granice norm. Nakazano mi kontynuować terapię soczkową i ponownie zakazano odchudzania do końca chemioterapii. Ratunku: mam już 5 kg nad stan, jak tak dalej pójdzie, to w maju wtoczę się do gabinetu doktor Gosi niczym kulka!!!
Potem już tylko walka z żyłami – dzień jak co dzień. Zameldowałam pielęgniarce na Odcinku Dziennym Oddziału Chemioterapii, że moje żyły strajkują, chowają się na widok białego uniformu najgłębiej jak potrafią i że tylko kąpiel ręki we wrzątku tu skutkuje. Ironicznie pokiwała głową z tekstem: „damy sobie radę”. Uprzedziłam, że wytrzymuję psychicznie ok. ośmiu prób wkłucia się w żyłę wenflonem, a potem schodzę z tego padołu w charakterze chwilowego umrzyka. Kobitka przybrała na twarz wyraz obrazujący wyższość świąt wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia i z dużą dawką pewności siebie przystąpiła do dziurawienia mojej nieszczęsnej prawej ręki.(lewa jest nietykalna dla igieł z powodu wyciętych węzłów chłonnych). Zmiana na obliczu fachowej siły medycznej średniego szczebla nastąpiła coś koło czwartej dziury (plus krwiak, też czwarty). Spoglądając na mnie ukradkiem (odjeżdża już, czy za chwilę), zawołała na pomoc koleżankę, która przystąpiła do zmasowanego ataku kłującego. Wytrzymałam kolejne cztery dziury i zgodnie z umową odmówiłam dalszej współpracy (pot spływał mi po plecach, krew z twarzy odpłynęła i czułam, że zaraz zejdę). Autorytatywnie zadecydowałam, że idę pod kran z gorącą wodą. Nawet nie oponowały. Ugotowałam rękę. I udało się. Miny siostrzyce miały głupawo-przepraszające. Potem już tylko dwie godziny wlewu żrącej trucizny w żyłę i do domu. Powrót annały zanotowały ok. 17.40. Jestem padnięta jak pies po spotkaniu z walcem drogowym.
Zaś skutki kilkugodzinnego oczekiwania na wyniki krwi i przyjęcie u pani doktor zaowocowały lekkością portfela i lekką poprawą humoru w postaci srebrnej biżuterii. No bo czy to moja wina, że miałam długą przerwę technologiczną a w szpitalu był kiermasz tejże biżuterii? Wypatrzyłam cudnej urody pierścionek, a że do kompletu były kolczyki, czy to też moja wina?!
Czuję się paskudnie. Ale kolację wrąbałam koncertowo. Krwiaki na prawej ręce dostają kolorków i zaczynają tworzyć obraz nawiedzonego artysty. Młoda podsumowała to po swojemu: „Mam, znów wyglądasz jak nieudolny narkoman!” Zero zrozumienia wśród młodego pokolenia. Chyba spełnię groźby i zamknę Młodą w jej pokoju na następne 13 lat, może dorośnie i przestanie nabijać się ze zgnębionej, podziurawionej rodzicielki!!!
12 marca 2004 roku
Uff! Ciężka noc. Około 3.15 nad ranem obudziła mnie sąsiadka: Gosia. Jej czteroletni synek Kacper (mój ulubieniec) zaczął się dusić. Ma ten sam motyw co moja Młoda kiedyś: infekcje krtani. Przydusiło malucha, Gosia spanikowała. Podałyśmy mu leki wziewne i siedziałyśmy nad bidulą do rana. Ślubny był pod parą w razie potrzeby wyjazdu do szpitala. W końcu Kacperek zasnął ciężkim snem, ale u nas było po spaniu. Pocieszyłam Gosię, że czeka ją jakieś 13 lat strachu o dziecko, a potem tylko astma. Nie miała siły mnie walnąć!
Śliczny dzień. Pierwszy ze słońcem, aż chce się żyć. Kacper funkcjonuje jakby nic się nie stało. To faktycznie „choroba jednej nocy”, za to ja i Gocha mamy worki pod oczami.
15 marca 2004 roku
Cuda, cuda, dziwy. Mój boss zamaszyście podpisał zgodę na mój wyjazd do sanatorium w Sopocie w czerwcu tego roku, po zakończeniu chemioterapii. Moja „fabryka” dopłaca do tego interesu ? ceny pobytu; są to tzw. turnusy kondycyjne, na które kwalifikuje psycholog. Wobec przeżytej przeze mnie „traumy” moja Gosia-psycholog dawno mnie na ten myk namawiała, ale byłam sceptykiem, czy mnie puszczą z roboty – trochę czasu mnie przecież nie było po operacji.
16 marca 2004 roku
Rano wizyta u lekarza Młodej: dziadek pulmonolog-alergolog (ma jakieś 99 lat i problemy z Niemcem: niejakim alzheimerem, który mu wszystko chowa), ale fachowiec doskonały. Zmienił jej lek na astmę, tym razem już bez sterydów. Kontrola za dwa miesiące.
Tylko czy doktorek będzie o nas pamiętał?
Na 10.30 dotarłam do swojego szpitala (45 min. jazdy po Krakowie – korki). Moja doktor Małgosia – chemioterapeutka (muszę ponumerować „moje” Małgosie), poprosiła mnie po pięciu minutach i powiedziała mi coś, od czego urosły mi skrzydła. Orle lub huzarskie, jak kto woli. Zapytałam, czy nie ma przeciwwskazań do mego planowanego wyjazdu do Sopotu w czerwcu, bo baby różnie w poczekalniach gadają. Doktor Gosia oburzyła się święcie i rzekła:
* A od kiedy to zdrowa baba ma mieć jakiekolwiek przeciwwskazania do wypoczynku w tak pięknych okolicznościach przyrody?!
* Czy to znaczy, że mam szansę kiedyś powiedzieć: jestem zdrowa?! – zapytałam z pewną taką nieśmiałością (a serducho pakowało pod ciśnieniem 300, bo to pytanie telepało mi się po mózgu od samej diagnozy).
* Jakie kiedyś? – zaoponowała – ja dziś twierdzę, że mam do czynienia z kobitą zdrową fizycznie, a co najważniejsze psychicznie. Albo nie tak: zdrową fizycznie, bo psychicznie zdrową jak mało kto w tej poradni.
Miałam ochotę ją ucałować. Skrzydła pod bluzką mnie uwierały, podziękowałam za nie i tanecznym krokiem pofrunęłam na oddział dać sobie w żyłę po raz ósmy. I co?
Znów happy!
Mam dziś farta! Siostra Ania najpierw pochwaliła pomysł ugotowania ręki pod kranem z gorącą wodą, a potem wkłuła wenflon za pierwszym razem!!! Sama sobie nie wierząc – zrobiła próbę z solą fizjologiczną – buły nie było, więc krzyknęła: yees! Uśmiałyśmy się obie ze szczęścia. No i trafiła w nieco grubszą niż przed tygodniem żyłę, więc żrące świństwo leciało w żyłę sporym strumyczkiem, tym sposobem już po 60 minutach było po herbacie. Byłam wolna.
W drodze do domu (czułam się świetnie) Ślubny chciał mnie zabić!
Tak, wykrzyczałam mu to prosto w nos! Co zrobił? Spryskał szyby w aucie płynem, żeby je wyczyścić wycieraczkami. To jest płyn zimowy, ten co nie zamarza, dlatego ma w sobie dużo dziwnych rzeczy, a przede wszystkim smród nie do opisania. Pociągnęło mi żołądkiem do samego gardła. Głowę wiozłam za oknem przez dłuższą chwilę. Podrażniło mi gardło, zaniosłam się kaszlem, kaszel powodował odruch wymiotny. Jezu, to było obrzydliwe!
Przeżyłam, ale nadal twierdzę, że chciał mnie zabić!
20 marca 2004 roku – pierwszy dzień wiosny
No to skończył się pewien etap w moim i Młodej życiu. Przeżywam to jak stonka oprysk. Moja Młoda pojechała dziś na swoją pierwszą „randkę”. Moja mała dziewczynka!!! Zaprosił ją do kina. Ma na imię Kuba i jest jej rówieśnikiem z równoległej klasy matematycznej. Młoda jest w językowej. Humanistka i umysł ścisły?! Niezła mieszanka. Ślubny przeżywa to chyba jeszcze bardziej. Jego mała księżniczka i jakiś nieznany chłopak! Przygadują sobie na okrągło, ale na wesoło. Cholernie się cieszę, że Młoda ma do nas zaufanie. My odwzajemniamy się jej zaufaniem i jakoś nam leci ten „cielęcy” wiek Młodej bez większych zgrzytów.
Wieczorem przyjechały moje psiapsióły: Dodi, z którą jadę w czerwcu do Sopotu i Małgosia – psycholog. Przyszła też „ciotka” Asia. Ślubny poszedł na noc do pracy, a my zrobiłyśmy sobie babski wieczór.
21 marca 2004 roku
Wieczór przeciągnął się do 4.00 rano. Nie mogłyśmy się nagada�