Joanna Grzelka-Kopeć IDZIE RAK czyli: jak się pacjent uprze, że będzie zdrowy, to i medycyna jest bezsilna Pamięci Izabeli Podworskiej Projekt okładki i strony tytułowej Dariusz Piekarski Zdjęcie na okładce Andrzej Oramus © Copyright by Joanna Grzelka-Kopeć, 2004 ----------------------------------------------------------------------------- Druk i oprawa: Drukarnia Cyfrowa, WSiP SA Przedmowa Wokół raka nadal panuje swoista zmowa milczenia. Nie chcemy o tym ani mówić, ani słyszeć, bo paraliżuje nas strach. Bardzo powoli przełamywane są bariery otaczające tę chorobę, choć coraz więcej osób dotkniętych rakiem zaczyna – i bardzo dobrze się dzieje - mówić głośno o cierpieniu, lęku, o widmie śmierci z nim związanym. Rak nadal nas przeraża i tak trudno w jego obliczu zachować zimną krew. Tym cenniejsze są opowieści osób, które z nim walczą i coraz częściej wygrywają. Osoby te mają również chwile zwątpienia, tak jak każdy z nas, w każdej innej sytuacji, ale mają również coś ważniejszego: siłę, chęć pokonania choroby, przemożną wolę życia tak mocną, że zasługują na podziw. Taką osobą jest Joanna Grzelka-Kopeć, autorka dziennika „Idzie rak”, który Państwo właśnie trzymają. Naprawdę wiem o czym mówię, bo byłam z Nią w tym trudnym okresie Jej życia; operacja, wyniszczająca organizm chemioterapia, okresy zwątpienia, powrót do pracy i alarmy (na szczęście fałszywe) nawrotu choroby. Do pisania dziennika sama Ją namówiłam, bo – mówiąc po ludzku – nie mogłam się z nią na początku dogadać, a znałam Jej „lekkie pióro”. Mówiłam: pisz, ja przeczytam, zobaczę, co w Tobie siedzi i spróbuję pomóc. I tak się to zaczęło. Większości wydaje się, że człowiek chory na raka leży i ryczy. I tak bywa. Ale Asia, po otrząśnięciu się z szoku, jakim była diagnoza, zachowywała się inaczej; wiele spraw obracała jak zawsze w żart, do życia nadal podchodzi z humorem i dystansem. Taką ma filozofię życia. Człowiek nie zdaje sobie sprawy ze swej wewnętrznej siły. Aby żyć, potrafi stoczyć niejedną batalię z losem i wygrać ją. Owszem, ta choroba jest jak znamię, co pozostaje na całe życie. Można z nią żyć, ale zapomnieć niestety nie sposób. Ludzie, którzy nie przeżyli „zderzenia ze smokiem” lub nie byli jej świadkami, nie potrafią nawet sobie wyobrazić, ile wewnętrznej siły i odwagi potrzeba, by stawić jej czoło, by napisać o najtrudniejszym okresie swojego życia z ironią, z humorem, z wiarą w życie, napisać po to, by innym łatwiej było przejść tę samą drogę. Małgorzata Polonka psycholog i przyjaciółka Autorki Zamiast wstępu Wojnę, a nawet batalię z rakiem trudno jest wygrać samemu. Nie sposób przecenić roli rodziny: męża, córki, rodziców i brata. Okrutnie ważni są moi przyjaciele: Asia, Małgosia, Krzysztof, a nawet Wiesiek, który z uporem maniaka twierdzi, że do pracy latam na miotle. Nie wiem, czy byłoby komu napisać to „wiekopomne dzieło”, gdybym nie spotkała na swojej drodze mądrych, ciepłych ludzi: * dra n. med. Piotra Koralewskiego – onkologa klinicznego, * lek. med. Małgorzatę Gąsiorek – onkologa, chemioterapeutę, * lek. med. Monikę Strug - lekarza rodzinnego * mgr Małgorzatę Polonkę – psychologa klinicznego i moją przyjaciółkę, * i wiele, wiele innych osób. Joanna Grzelka-Kopeć Rozdział pierwszy i jedyny Połowa lipca 2003 roku Nareszcie. Słońce, morze nieprzyzwoicie ciepłe, lekka bryza od morza. Z tarasu hotelu przecudnej urody widoczek: Olimp sięgający chmur. Moja ukochana Grecja. W końcu tu jestem, po sześciu latach tęsknoty. Chłonę atmosferkę tego boskiego kraju. Jak mawiał „poeta”: tu mi dobrze, tu mi ciepło, tu się mogę rozmnażać. No może rozmnażanie sobie odpuszczę! Nie te lata. Uwielbiam spokój Greków, ich gościnność, otwarte serca, morze, góry, starożytne klimaty i oddech bogów Olimpu na plecach. Czuję, że żyję. Mój Ślubny kręcił nosem: już tam raz byliśmy, ale padł pod naporem koalicji: Ślubna i Młoda. On wolałby norweskie fiordy (po moim trupie, mam dość zimna w kraju) i moczenie kija w wodzie (czytaj: robak uczy się pływać). On to jednak nazywa wędkowaniem. Ale dał się skusić i chyba nie żałuje. Odpoczywa, aż widać. Młoda nie daje się wyciągnąć z morza, zżera codziennie wiadro lodów, zaczyna przypominać nastoletnią Mulatkę i jest zdrowa jak rzepa. Żadnych kaszelków, duszności, bólu gardła. Sielanka. I guzik mnie obchodzi, że te dziesięć dni raju będę spłacać do następnych wakacji. Warto!!! Kilka dni później Jak zwykle po porannej dawce jakże szkodliwych, ale jakże przyjemnych promieni słonecznych (dlaczego wszystko co miłe musi być zaraz szkodliwe?) i moczeniu brązowiejącego ciałka w słonych wodach Morza Egejskiego wracamy do hotelu. Kostas (rewelacyjny Grek po sześćdziesiątce, właściciel hotelu) serwuje mi tradycyjnie pysznościowatą frape (mrożoną kawę) i frunę pod prysznic. Wakacyjny dzień jak co dzień. Do tej chwili. Odruchem Pawłowa przejeżdżam opuszkami palców po piersiach – na wszelki wypadek. Chryste!!! To nie może być prawda! Sprawdzam jeszcze raz. Prawa czysta. Teraz lewa. O Boże, jest! Groszek. Twardy. Jednoznacznie wyczuwalny, usuwający się pod palcami. Matko Boska – mam guza w lewej piersi!!! Pełna histeria. Ryczę pod prysznicem jak ciężka idiotka. Ręce mi się trzęsą. Co robić? Jezu! Co robić? Nie, to nie może być prawda. Mnie to nie mogło się przydarzyć. Za co? Dlaczego? Sprawdzam jeszcze raz. Niestety nie zniknął. Jest. Ślubny – nieświadom otchłani mojej rozpaczy – zasnął snem sprawiedliwego, a ja płakałam do świtu. Wyryczałam się do spodu. Dzień następny Nie chciałam rodzince psuć ostatnich dni wakacji, ale nie wytrzymałam napięcia i kazałam Ślubnemu zweryfikować swoje odkrycie. Może mi się wydaje?! No nie, nie wydaje mi się! Ślubny lekko pobladł, ale swoim zwyczajem emocje chowa głęboko pod skorupką spokoju. Jest. Groszek. Dobrze, że pojutrze wracamy do kraju. Odechciało mi się wszystkiego. Mojej ukochanej Hellady także. Do domu. Do doktora. Druga połowa lipca Jak tylko wyspałam się porządnie i zmyłam podróżny brud (dwa dni w autokarze robią swoje), zadzwoniłam do doktor Moniki, mojej lekarki rodzinnej. Umówiłam się tego samego dnia wieczorem. Wyszłam od niej ze skierowaniem do chirurga i obrazem konsternacji na twarzy doktor Moniki w pamięci. Jej też się to nie podoba. Nic dziwnego – śliczne nie jest! Po tygodniu (mam fuksa) jestem w gabinecie chirurga – doktora Marka. Obmacał, pokręcił głową i rzekł: * Wiesz co mała, ja to jestem doktor – podobno niezły – ale od łękotek i gnatów. Poskładać połamane to chętnie, ale od cycków jest Poradnia Chorób Sutka. Kształciły się doktory po Amerykach, dostały aparaty do super biopsji, to niech się chłopaki habilitują na twoim cycku. Dostałam skierowanie do Kliniki i zaczęły się schody. W rzeczonej klinice dostąpiłam audiencji u rejestratorki medycznej. Cóż, że dziewczę miłe nawet i ładniutkie, kiedy terminy na audiencję u doktora są najwcześniej na: koniec listopada! Ludzie, przecież jeśli to jest to o czym myślę, a o czym boję się nawet powiedzieć głośno, to zdąży mnie to do tego czasu zeżreć z butami! Ratunku! Panienka przybrała myślący – z odcieniem życzliwości – wyraz twarzy i wymyśliła! * Ile pani ma lat? – zapytało dziewczę. * Czterdzieści – rzekłam. * Skończone? – dociekało dziewczę. * Tak w styczniu – odparłam nieco zdziwiona, bo co ma moja nieszczęsna czterdziecha do guza w lewym cycku?! * To świetnie – ucieszyło się wyraźnie dziewczę (jak dla kogo – pomyślałam zjadliwie) – i widząc postępujący obraz zidiocenia, malujący się na mojej twarzy, dziewczę dodało: * Bo widzi pani, terminy konsultacji są na koniec listopada, ale zrobimy to inaczej. Ruszył właśnie program przesiewowego badania mammograficznego dla kobiet po czterdziestym roku życia. Mogę panią zapisać na mammografię na 14 sierpnia. Po mammografii wyjdzie, że ma pani guza w lewej piersi i że jest to sukces programu, no i wtedy się panią zajmą z mety. No proszę! Ładna, miła i w dodatku myśli! Dwa tygodnie to nie cztery miesiące. Jakoś wytrzymam. Do listopada zdechłabym jak amen w pacierzu, zapewne w przytulnym szpitalu psychiatrycznym. Postanowiłam podkarmić dziewczę dużą ilością czekoladek, co uczyniłam. Okrutnie się dziewczę krygowało, poczerwieniało, ale przyjęło bombonierę – giganta, bom okrutnie zdeterminowana była w swym zamiarze odwdzięczenia się za jej dobre serce. Wzięłam karteczkę z terminem mammografii i lekko uspokojona pognałam w domowe pielesze, nie wychodząc z podziwu nad sprytem i życzliwością zupełnie obcego mi dziewczęcia. 14 sierpnia 2003 roku Mammografię mam wyznaczoną na godzinę 9.00. Przybyłam więc wraz ze Ślubnym wręcz przed czasem. Usiadłam w poczekalni wraz z czterema innymi kobietami, które dzierżyły identyczne jak moja karteczki z terminem. Nie upłynęło wiele czasu (sic!), jak około godziny 14.30 dostąpiłam zaszczytu ujrzenia po raz pierwszy na oczęta ustrojstwa pod tytułem mammograf. Bolało! O kurde, jak bolało! Prawa pierś dzielnie znosiła ściskanie prasą hydrauliczną, choć świeczki w oczach stanęły. Przy maltretowaniu lewej nie zdzierżyłam, rozryczałam się z bólu jak gówniarz. A guzek dostał przyspieszenia i miał już wtedy coś koło 1,5 x 1,5 cm. Po wyniki kazano mi się zgłosić 6 września. 6 września 2003 roku Od „radosnej” chwili wymacania guzka minęły już dwa miesiące, a ja idę dopiero po wyniki mammografii. No i rzeczywiście mammografia wykazała czarno na białym (eureka!), że mam guza w lewej piersi. Teraz zajmie się mną lekarz. Młodziutka, śliczna doktor Kasia obejrzała klisze i opis lekarza radiologa i poinformowała mnie: * Ma pani guza w lewej piersi. Taak? Poważnie? Cud techniki! Moje paluchy zdiagnozowały go już dwa miesiące temu, ale rżnę głupa koncertowo. No i co dalej? Teraz dostanę skierowanie na biopsję pod kontrolą USG. Termin? Rozsądny, bo doktor Kasia popełniła dopisek: bardzo pilne. Teraz pilne, a w lipcu nie było pilne? Niewiele z tego łapię! 14 września 2003 roku Biopsja cienkoigłowa. Może i ona „cienko”, ale sympatyczna nie bardzo. A długa jak jasna cholera. Leżę na stole, czekam, a we mnie wszystko umiera trzy razy pod rząd. Trzęsę się ze strachu. Zastanawiam się, czy najpierw zeżre mnie rak, czy wykończy zawał. Pod kontrolą USG dystyngowana, pachnąca dobrymi perfumami pani doktor wbija igłę w guza. Znieczulenie? Zapomnij! Manipuluje igłą w środku guza: * Muszę nabrać materiału do igły – świergocze. Boli. Robi mi się miękko i lekko odpływam. Nie zemdlałam, ale niewiele brakowało. Nie z bólu, ze strachu. 20 września 2003 roku Wyniki biopsji. Do bani. Zaczynam się bać. Nie stwierdzono jednoznacznie, że to włókniak czy inny gruczolak, ale „wielokomórkowa budowa guza” może sugerować paskudztwo. Boję się nazwać rzeczy po imieniu. Doktor Kasia informuje mnie, że nie jest dobrze. Tyle to i ja wiem. To koniecznie trzeba wyciąć. Kawałek czy całość? Doktor Kasia optuje za wersją: do żeber. Panika. Płacz. Ręce mi się trzęsą. Świat wali mi się w gruzy. Jezu, Młoda ma dopiero trzynaście lat. Potrzebuje matki. A ja potrzebuję widzieć jak ona dorasta. Ja chcę żyć!!! Zbieram papiery i w amoku wytaczam się z gabinetu, głaskana po plecach przez doktor Kasię. Wpadam w objęcia Ślubnego i wyję. Kilka dni później W pracy sympozjum na temat: ranking szpitali i fachowców w naszym mieście wojewódzkim. Wszyscy powyciągali tajne notesy z bardzo ważnymi numerami. Telefony. Dużo telefonów. Komórki się grzeją. Szukanie kontaktów, namiarów, opinii. Wieczorem wpadam na genialny pomysł (czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy?). Dzwonię do zaprzyjaźnionej doktor Lidzi, ginekologa-położnika, dzięki której mam Młodą (inni lekarze proponowali mi rozważenie tematu: adopcja). Bingo. Doktor Lidzia jest w temacie. Niestety w samym środku. Przerabiała ten sam motyw: ma amputowaną pierś, brała chemię. Jej opinia: tylko szpital onkologiczny i tylko do żeber. Jeśli tak sugerują, to tak trzeba. Dzień następny Pognałam na onkologię. Jezu, ale ludzi! Czekałam jedyne sześć godzin w kolejce, ale za to wiem po co. W pierwszej kolejności był doktor „selekcjoner”. Dzielił na pilne, pilniejsze i natychmiastowe. Potem był konsultant – doktor Piotruś, a zaraz później kolejna (kontrolna) biopsja. Tym razem przeżyłam to z godnością. Widocznie rzeczywiście cierpienie uszlachetnia. Wyniki za tydzień. 23 września 2003 roku Onkologia. Kolejka. Nerwy. Doktor Piotruś. Nie jest tak źle. Nie znaleziono komórek nowotworowych!!! Żyję, będę żyć!!! Świat jest piękny, a Bóg litościwy. Ryczę. Tym razem ze szczęścia. Ale są i zgrzyty w tej euforii: guz ma już 2,5 x 3,5 cm i to jak szybko rośnie nie podoba się doktorowi. Termin przyjęcia do szpitala: 17 października. Doktor Piotruś podejmuje decyzję: operacja oszczędzająca. Potem miesiąc naświetlań. Po mastektomii konieczna byłaby chemioterapia. Wytną mi guz z otoczką. Będzie dobrze. Kwitek skierowania na oddział chirurgii onkologicznej z długaśną listą badań i szczepień, które muszę popełnić przed przyjęciem do szpitala. Mam na to niecały miesiąc. Na wszelki wypadek robią mi trzecią biopsję. Kontrolną. Guz jest duży, igła mała, wkłują się z jego drugiej strony. Dla pewności. Po wynik mam się nie fatygować. Będzie w moich papierach przy przyjęciu do szpitala. Wyfruwam z gabinetu. Koniec września/początek października Szlag mnie trafia. Po jaką cholerę ja płacę co miesiąc od dziewiętnastu lat składki na ubezpieczenie zdrowotne?! Za wszystko muszę płacić. Badania przedoperacyjne winien wykonać szpital, ale nie ma kasy. Kłócić się nie myślę, bo mnie poślą do diabła. Moje zdrowie – mój biznes. Lekarz domowy nie ma w kontrakcie z Funduszem takiej pozycji, jak badania przedoperacyjne. Latam więc jak ta przepióreczka po prywatnych laboratoriach i gabinetach i płacę. Full serwis: biochemia krwi, USG brzucha, cytologia, badanie ginekologiczne, HBS – czy nie noszę wirusa żółtaczki, nie noszę, więc muszę wziąć trzy szczepionki (jedna 50 zł), EKG, rentgen klatki piersiowej itd., itd. No, mam wszystko. Rzutem na taśmę zdążyłam się wyrobić w terminie. Jestem lżejsza o kilkaset złotych, ale mam komplet badań, wyników i szczepień. Uff. 17 października 2003 roku Zgodnie z rozpiską, o godzinie 8.00 Ślubny zaholował mnie na onkologię wraz z wielkim torbiszczem wyposażenia (sam szlafrok zajmował pół torby, mam tylko frotowy – nie cierpię szlafroków). Na oddziale zainstalowano mnie niebawem, a na 11.30 wyznaczono konsylium. Badał mnie ordynator – docent, dystyngowany, poważny jegomość, którego twarz nie zna chyba hasła: uśmiech. W obecności sześciu innych chirurgów onkologicznych. Obmacał. Bolało. Ale nie tak jak to, co powiedział tonem beznamiętnym: * Ostatnia biopsja (ta kontrolna, na wszelki wypadek) wykazała nowotwór złośliwy. Trzeba amputować pierś, mastektomia radykalna metodą Pateya, mięsień piersiowy w rzucie guza oraz węzły chłonne lewej pachy. Nie ma innego wyjścia, ale decyzja należy do pani. Koniec konsultacji. Następna proszę. Nie pamiętam jak wróciłam na salę. Zgłupiałam, zatkało mnie, zaniemówiłam, podłoga pod nogami zaczęła mi uciekać, a sufit tańczył. Histeria. Pełny odlot. Niemoc, przerażenie, strach, rozpacz. Na szpitalnym wyrku skuliłam się jak zbity szczeniak. Powoli zaczęły pojawiać się łzy. Bez fonii. Same łzy. Dużo łez. Leciały i leciały, a ja nie mogłam zebrać myśli. Wtedy poczułam na plecach dotyk dłoni. To Martusia. Kobieta z łóżka obok. Kilka dni wcześniej przerabiała mastektomię. Miała na głowie perukę. Przerobiła też trzy kursy chemioterapii. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Taka przyjaźń od pierwszego dotyku. Zrobiła mi dużo dobrego. Łagodnym, ciepłym, optymistycznie nastawionym do świata i ludzi głosem tłumaczyła mi cierpliwie, że musi być dobrze. Nie ma innej możliwości. To, że przeżyłam bez gustownego, białego kaftanika (elegancko rękawkami na pleckach wiązanego) te pierwsze godziny z informacją, że wyhodowałam w sobie wrednego zwierzaka, zawdzięczam właśnie Martusi. Żeby nie było zbyt łatwo w życiu, dostałam jeszcze jednego kopa tego dnia. Zadzwoniłam o pomoc do znajomego psychologa Darka, którego uważałam za przyjaciela. Opowiedziałam mu co się dzieje, a on się zobowiązał obdzwonić znajomych lekarzy i poinformować mnie w ciągu godziny, co oni myślą o tej sprawie. Amputować czy robić oszczędzającą. Kiedy nie odezwał się po sześciu godzinach, zadzwoniłam ponownie. Był kompletnie pijany. Bełkotał. Od tego czasu się nie odezwał. Tak więc piątek, sobotę i niedzielę w szpitalu przeżyłam, ale jak – nie wiem do dziś! Pod prysznicem oglądałam efekty radosnej twórczości chirurgów na klatkach piersiowych koleżanek. Nie jest to widok radosny, ale nie powalił mnie na ziemię. Odbyłam też kilkanaście konferencji z pielęgniarkami, innymi kobietami, no i oczywiście z doktorem Piotrusiem, który na swoje nieszczęście miał dyżur weekendowy. Miał facet do mnie anielską cierpliwość. Musiał mi dokładnie wyjaśnić wszystko z zakresu radykalnej mastektomii metodą Pateya. Na koniec, z uśmiechem na ustach, stwierdził z wrodzonym wdziękiem, że gdyby wiedział, że będę się habilitować z chirurgii onkologicznej, to nie przyjmowałby mnie do szpitala w piątek, ale dopiero w poniedziałek, tuż przed operacją, żebym nie miała czasu myśleć. I kokieteryjnie rzucił tekścik o upierdliwości myślących kobiet. No widzieliście go państwo! Antyfeminista. Ale obiecał solennie, że zaceruje mnie artystycznie. W niedzielę wieczorem podpisałam cyrograf. Zgodę na amputację lewej piersi i węzłów chłonnych. 20 października 2003 roku Świtem bladym siostrzyce wygnały mnie z łóżka. Pognały pod prysznic z użyciem specjalnego środka antyseptycznego, zwanego tutaj „Ludwikiem” ze względu na zielonkawy kolorek. Dostałam „Głupiego Jasia”, ale guzik dało. Świadoma do bólu. Zero spania. Jest 8.00. Wiozą mnie, gołą jak święty turecki, na salę operacyjną. Żegnam się z Martusią. Obie mamy łzy w oczach. Operacyjna zielono-biała. Kupa światła. Bolą oczy. Wkłuwają mi wenflon i dostaję „usypiacza”. Anestezjolog co chwila zadaje głupie pytania (sprawdza poziom odlotu), ja zaś logicznie odpowiadam na pytania i modlę się, żeby nie zaczęli póki nie zasnę, ona zaś kręci głową i pakuje w wenflon kolejną działkę tego „czegoś”. Wreszcie wchodzi doktor Piotruś i śmieje się od ucha do ucha: * A ta czemu jeszcze nie śpi? * Bo czeka na pana – odpowiadam rezolutnie spod zielonego przykrywadełka - pamięta pan, co mi pan obiecał doktorze? * Pamiętam: ma być ścieg artystyczny – śmieje się mój doktorek – ma pani to jak w banku. * No to idę spać. Anestezjolog i pielęgniarka ryczą ze śmiechu. Powolutku odpływam. Jeszcze kilka kretyńskich pytań typu: Pani Joanno, jak Pani ma na imię? I po herbacie. Podobno wybudzili mnie jeszcze na sali operacyjnej, ale mnie chyba przy tym nie było. Potem na wyrko w sali chorych. Nie boli. Dziwne, ale nie boli. Boję się dotknąć lewej strony klatki piersiowej. Więc nie dotykam. Z lewego boku wystaje mi rura połączona z kulistym pojemnikiem, do którego odsysana jest krew i chłonka (limfa). Nazywają to drenem ssącym Redona (skarbnica wiedzy doktora Piotrusia). Dużo śpię. Przesypiam właściwie cały poniedziałek. Wieczorem umyła mnie pielęgniarka. Gąbką, bo ja ani rączką, ani nóżką. Na noc Ślubny uparł się wynająć mi osobistą pielęgniarkę. Była przy mnie calutką noc, na krzesełku obok mego łoża boleści. Ewidentnie zasłużyła na swoje wynagrodzenie. 21 października 2003 roku Pierwsza doba po operacji. Nie boli tak bardzo. Dużo mocnych leków przeciwbólowych. Pielęgniarka zaordynowała koniec byczenia i poleciła wyprawę do łazienki. Zdjąć opatrunek i wykąpać się. Jak mus, to mus. Powiesiłam zbiornik na chłonkę na szyi, na specjalnym sznurku (tutaj ma to ksywkę: medal za odwagę) i poczłapałam, trzymając się ściany. Do łazienki doszłam, zdołałam się rozebrać i odkleić opatrunek. I to by było na tyle. Wróciłam na salę. na wózku, bo zaliczyłam odlot. Przed odlotem były torsje giganty. Pierwszy raz w życiu rzygałam na widok własnego ciała. Potem straciłam przytomność. Piękna to ja nie jestem! Chryste – jak z tym żyć? 22 października 2003 roku Gdyby mi ktoś w piątek powiedział, że w środę będę umiała śmiać się do łez – kazałabym mu popukać się w łepetynę. A jednak. Na oddziale chirurgii onkologicznej tragiczny jest tylko szyld. Wewnątrz są cudowne pielęgniarki, zabiegani, ale kompetentni lekarze, no i niesamowite baby z jednym cyckiem, które same siebie nazywają jednorożcami i potrafią się śmiać z byle czego, do łez. A może w tym szaleństwie jest metoda? Wieczorem przyszła Amazonka. Kobitka ze Stowarzyszenia Amazonek, też jednorożec, który uczy nowe koleżanki, jak podjąć pierwsze kroki w rehabilitacji ręki po mastektomii. To wcale nie jest takie proste. Boli jak cholera, a ćwiczyć trzeba natychmiast po operacji, aby nie dopuścić do przykurczy ręki. Bo wtedy kalectwo gotowe. 23 października 2003 roku Zawieram nowe znajomości. Pani Władzia jest emerytowaną nauczycielką. Cudowny, pogodny człowiek. Niezmierzone pokłady humoru i dowcipu. Straciła pierś w dwie godziny po mnie. Lidka – doktor nauk humanistycznych, pracownik naukowy uniwersytetu. Ciepło, skromność i iloraz inteligencji w granicach maximum. Pani hrabina Marianna. Piękne, bujne włosy, ładna cera, maniery. Na oko 60–62 lata. Karta choroby na łóżku twierdzi zaś, że nasza koleżanka (tu wszystkie, bez względu na wiek, mówią do siebie po imieniu) ma 84 lata. Boże, tak wyglądać w tym wieku. Co ja gadam?! Dożyć tego wieku! I wiele, wiele innych kobitek, znaczna większość bucha optymizmem. Może tylko na zewnątrz? Martusia też rżnie odważną, ale nocami popłakuje. 27 października 2003 roku Idę do domu. Tu nikogo długo nie trzymają. Kolejka czeka. O której – nie wiem. Jak będzie wypis. Jeszcze wizyta w zabiegowym. Usuwają mi dren. Trochę nieprzyjemne uczucie. Nie boli, bo nie mam czucia w lewym boku. Zupełnie. Poprzecinane nerwy. Ma to ustąpić do pół roku. Niektórym nie ustępuje. Mój świętej pamięci lewy cycek i węzły chłonne poszły do badania histopatologicznego. Za dwa, trzy tygodnie dowiem się, jak mój zwierzak ma na imię i jak bardzo należy się go bać. Na moje miejsce od rana czeka już nowa. Ma 24 lata, siedmiomiesięczne dziecko i objawy totalnej paniki w oczach. Bierzemy się za nią. Odpowiadamy na pytania, uspakajamy, wciskamy ciemnotę, że musi być dobrze, choć same nie do końca w to wierzymy. Dostałam wypis. Ślubny zabiera mnie do domu (Jezu, jak on przez te dziesięć dni posiwiał). Jedzie samochodem jak z transportem jaj. Powoli i ostrożnie, omijając wszystkie dziury w jezdni, bo wyję z bólu na wybojach. Zapomniałam poprosić siostrę o procha na drogę. W domu dopada mnie niestety wisielczy humorek. Nie ma już dziewczyn z oddziału, nie ma tematów o dupie Maryni, nie ma wspólnoty w „przypadku medycznym”. Jestem sama z rodziną, która nie bardzo wie jak ze mną gadać. Młoda popłakuje i tuli się do mnie jak niemowlak. Ślubny cichy jak zwykle, bardziej tylko jakby zmęczony i siwy, próbuje nieba mi przychylić. Zaczynam roztkliwiać się nad sobą. Październik/listopad Czyżbym się jednak urodziła pod szczęśliwą gwiazdą? Znów dobry człowiek na mojej drodze. Dobra znajoma, psycholog Małgosia, zostaje moim dobrym duchem, powiernikiem. Przegania złe myśli. Wraca mi rezon. Nie dam się. Dziś mogę o Gosi z pełnym przekonaniem powiedzieć: przyjaciel. Mądry przyjaciel. Pracuje nade mną telefonicznie. Odbywamy długaśne pogaduchy. Jest w tym wiadro optymizmu, wagon śmiechu i kupa gadania o wszystkim i o niczym. Co kilka dni Ślubny wozi mnie na onkologię na punkcje – muszą mi ściągać chłonkę, bo nadal się gromadzi. Nie boli. Bok nadal bez czucia. Pozostaję w stałym kontakcie telefonicznym z dziewczynami ze szpitala: Lidką i Martusią. Obie dostały czerwoną chemię. Zupełnie straciły włosy. Lidka znosi to lepiej niż Martusia. Przez internet gadam z Amazonkami z całej Polski. Góra problemów, ale i wiele dobrych rad z własnych doświadczeń. 1 listopada 2003 roku Ślubny po raz pierwszy zobaczył, co mi zostało po lewym cycku. Dotychczas nie było żywej siły, abym mu to pokazała z własnej woli. Awaria. Z rany (szwy jeszcze tkwią w ranie) leje się pulsacyjnym strumieniem chłonka. Ryczę przerażona w łazience. Ślubny tonem nie znoszącym sprzeciwu każe mi to pokazać. Moje okaleczone ciało nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jak fakt, że dzieje się coś złego. Leje się jak jasna cholera. Dzwonimy na onkologię. Dyżurny doktor Jan każe przyjechać na oddział. Na „dzwonkach” gnamy do szpitala. Lekarz robi kilka punkcji, ściąga nadmiar nagromadzonej pod skórą chłonki i uspakaja, że takie rzeczy się zdarzają, ale nie oznacza to niczego złego. Bywa. Kilka dni później Podczas wyciągania szwów pielęgniarka woła doktorka (młodziutkie toto), który informuje mnie, że są już wyniki badań histopatologicznych. Potwierdziły, że w amputowanej piersi znaleziono guz z nowotworem złośliwym, czyli rakiem (i to jest informacja zła) oraz że na szesnaście wyciętych węzłów chłonnych żaden nie był zajęty przerzutami (i to jest informacja dobra). Mój lokator nazywa się: Carcinoma ductale infiltrans, czyli rak przewodowy naciekowy. Jeden z bardziej inwazyjnych nowotworów złośliwych. Jest też wyjątkowo wrednym egzemplarzem. Ma III stopień złośliwości w trzystopniowej skali Blooma. Mam więc maxa. No cóż, nigdy nie uważałam się za minimalistkę. Następnie młodziutki polecił mi odbyć wycieczkę po poradniach: radiologii i chemioterapii. I to był koniec mego romansu z chirurgią onkologiczną. Odstałam swoje pod drzwiami radiologa, aby się dowiedzieć od czarującej doktor Eli, że naświetlań nie będzie, bo się nie kwalifikuję. Zajmują się guzami powyżej pięciu cm. W poradni chemioterapii Sajgon. Dziki tłum ludzi. Od dzieci po staruszków. Po kilku wizytach u doktora Marka (każdorazowo należy odstać 5–6 godzin w kolejce po 2–3 minuty rozmowy), okazało się że nie dostanę chemii, choć doktor Marek sugerował, że byłby za, ale decyzję podjął profesor. Zapisał mi tabletki: tamoksyfen na pięć lat zażywania. Przyszły też inne wyniki; receptory hormonalne. Są dodatnie, to podobno dobrze, bo przynajmniej wiemy, że mój lokator był (wolę „był” niż „jest”) hormonozależny (żywi się estrogenem, wydzielanym przez jajniki). Bez chemii? Zgłupiałam. Dotychczas wszystkie doktory opowiadały, że bez chemii ani rusz, a tu masz! Ciekawostka. Kupiłam tabletki (tamoksyfen) i przeczytałam ulotkę. Jezu kochany! To jest lek czy to ma mnie dobić?! Ulotka – płachta formatu A-4, a ? jej powierzchni zajmuje motyw skutków ubocznych, z rakiem macicy włącznie. A co najciekawsze, lek jest przeznaczony dla kobiet po menopauzie. Przecież ja nadal miesiączkuję i to do cholery regularnie. O co tu do diabła chodzi? Wpadłam w internet. Zeżarłam wszystko, co o raku napisano. Kupiłam książkę o raku piersi, autorstwa „mojego” profesora. W dziele tym facet pisze, że światowe standardy medyczne zalecają chemioterapię adjuwantową (profilaktyczną) w każdym stwierdzonym raku piersi, zwłaszcza o dużym stopniu złośliwości. Nie można bowiem wykluczyć, iż nie doszło do mikroprzerzutów (zwłaszcza w raku naciekowym) poprzez układ krwionośny. No więc dlaczego gość mnie olał? Odpowiedź nasunęła mi się tylko jedna. Jest listopad, koniec roku, wszystkie media trąbią, że polskiej onkologii skończyły się pieniądze. Rozpoczęłam więc wędrówki po sławach z zakresu onkologii i chemioterapii. Prywatne wizyty oczywiście. Drogo jak cholera. Wszyscy zwizytowani byli zgodni. Chemioterapia jest konieczna i to zaraz. Należy ją podać maksymalnie do ośmiu tygodni po operacji. Co robić? Termin upływa za kilka dni. I znów powiesiłam się na telefonie. Znalazłam. W innym szpitalu: im. Rydygiera w Krakowie. Tam nie patrzą na kalendarz. Tam nie patrzą na pieniądze. Tam ratują ludzi! Rana jest już sucha, ładnie się goi. Teraz mogę wybrać się na zakupy. Idę po nowego cycka. Prawy jest samotny. Salon prowadzi Amazonka. Przymierzamy, dopasowujemy dobrą godzinę. Musi być idealny, jak ten świętej pamięci. I pasować do prawego. No i mam go. Jest naprawdę milusi. Pochodzi z firmy Amonea. Mam też specjalne staniczki z kieszonką, do której go pakuję. No patrzcie państwo, znów zaczynam wyglądać jak kobitka w jednym kawałku. 16 grudnia 2003 roku Moja pierwsza chemia. Pierwsza z dwunastu zaplanowanych. To ma być tak: chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy, chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy. I tak do 11 maja 2004 roku. Niezła perspektywa. Pół roku z głowy. Trzy półlitrowe butelki z płynem: jedna z żółtym, dwie z przeźroczystym jak woda. Pierwszą chemię biorę na oddziale chemioterapii. Zostaję w szpitalu. Ordynator chce sprawdzić, jak ją będę znosić. Jeśli bez sensacji, na następne będę przychodzić z domu. Dostaję w żyłę. Próbuję czytać, przysypiam. Nic się nie dzieje. Jestem trochę osłabiona, ale żadnych sensacji. Na drugi dzień wypisują mnie do domu. Wrócę tu za tydzień, ale tylko na chwilę i to mnie trzyma przy zdrowych zmysłach. Te dwa dni na oddziale chemioterapii złachały mnie psychicznie gorzej, niż wszystko do tej pory. I nie chodzi wcale o mnie. Ja swego zwierzaka zostawiłam na sali operacyjnej i tej wersji będę się trzymać! Postanowiłam, że z tego wyjdę i będę zdrowa. Tak postanowiłam i basta. Trzepnęło mnie coś innego. Inni. Byli tam młodzi ludzie, którzy twierdzili, że wyrok śmierci mają „wpisany” w kartę historii choroby. Jedni mówili o tym z zadziwiającym spokojem – inni z dziką wręcz złością. Odchorowałam to psychiatrycznie, wyłam w domu do sufitu i w poduszkę. I znów mój domowy psycholog Małgosia stanęła na wysokości zadania. Nie dali jej dyplomu za osełkę masła, oj nie dali. Wie baba co robi. I na pewno nie pomyliła się z wyborem zawodu. Kocham Cię Gosiu. 23 grudnia 2003 roku Druga chemia. Jutro Wigilia, a ja ledwo trzymam się na nogach. Dobrze, że rodzice przyjechali i mama króluje w kuchni, bo jak amen w pacierzu zdechlibyśmy z głodu w Święta Bożego Narodzenia. Właściwie sama nie wiem co mi się dzieje. To coś jakby zestawienie gigantycznego kaca z totalną grypą. Każdy flak we mnie telepie się w swoim rytmie. Kości, skóra, paznokcie i wszystko inne boli dziwnym, tępym bólem. Nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Fuj. Nadto – spokojnie mogłabym wystąpić o obywatelstwo Chińskiej Republiki Ludowej. Moja skóra ma kolor dojrzałej cytryny. 8 stycznia 2004 roku Wróciłam do pracy. Doktor sugerował zwolnienie do końca chemioterapii (do maja), ale to nie dla mnie. Nie mam natury zwierzęcia domowego. Gna mnie do ludzi. W domu głupieję. Doktor był zdziwiony. Koledzy powitali mnie z „pewną taką nieśmiałością”, bo nie wiedzieli, jak ze mną gadać, ale cholernie ciepło. 13 i 20 stycznia 2004 roku Chemia numer 3 i 4. Bez horrorów. Wyniki krwi w normie. W górnej granicy. To zapewne zasługa świeżych soków, które z uporem maniaka preparuję i spożywam każdego dnia. Pani doktor Małgosia jest w szoku. Na pytanie: ile pani schudła od początku chemioterapii rzekłam: przytyłam dwa kilogramy. Szok. Skutki uboczne; wymioty, biegunka – brak. Ile zwolnienia – nie dziękuję. Pracuję. Chyba jestem przypadkiem patologicznym, ale mnie z tym nieźle. Rzuciła do pielęgniarki coś w stylu: widzisz, nastawienie psychiczne pacjenta to faktycznie 80% sukcesu. Co w tym dziwnego, że jak uparta baba postanowi, że będzie dobrze, to tak być po prostu musi?! 30 stycznia 2004 roku Mój współpracownik z pokoju nie przyszedł do pracy. Fakt, wczoraj lało mu się trochę z nosa, ale on nie z tych, co z katarem do łóżka włażą. Zadzwonił, że dostał temperatury i kaszle, a w związku z tym, że za tydzień mam następną chemię i mam obniżony poziom odporności, to on nie będzie mnie narażał i podkuruje się w domu. I jak tu nie kochać ludzi? 9 lutego 2004 roku Chyba oszaleję! Młoda była zdrowa trzy tygodnie. Była! Z domu wyszła ok, ale na drugiej lekcji zaczęła się jazda. Kaszel krtaniowy, brzmi to tak, jakby pies szczekał. I to na swojego! Pognałyśmy wieczorem do naszej lekarki rodzinnej. Kobieta pracowała już dziesiątą godzinę, ale nas jeszcze „zmieściła”. Wiedziała, że jutro mam chemię. Doktor Monika po wnikliwej analizie karty choroby Młodej orzekła, że nie chce być inaczej, tylko Młoda ma astmę wieku dojrzewania. Dostała wziewne, typowo astmatyczne leki sterydowe i skierowanie do pulmunologa-alergologa. Przez myśl przeleciało mi, aby olać jutrzejszą chemię, bo dziecko mi się dusi, ale od czego ma się przyjaciół?! 10 lutego 2004 roku Piąta chemia. Z młodą została moja sąsiadka i przyjaciółka, zwana „ ciotką” Asią lub pieszczotliwie „Szczotką Asią”. Dopilnowała Młodej i ugotowała jej obiad. Przynajmniej spokojnie przeżyłam horrorek chemijny, bo Aśka to odpowiedzialny człowiek. Rano o 8.00 pobrano mi krew do badania. O 11.30 poinformowano mnie, że moja krew uległa hemolizie (?!) i pobrano krew drugi raz. I znów czekałam na wyniki. Do 13.20! Kiedy dotarłam na oddział chemioterapii była prawie 14.00. I zaczęła się jazda z szukaniem żyły. Pięć prób okazało się nieudanych. Starsza pielęgniarka poradziła, aby ta młodsza, która się nade mną pastwiła, zaprzestała swej zbrodniczej działalności i podstawiła mi rękę pod gorącą (uff!) wodę z kranu. Po kilku minutach gotowania na żywo – sama wzięła się za igłę. Poszło od pierwszego razu. Co rutyna to rutyna. W sumie mam osiem dziur w ręce, każda z fioletowym kolorkiem pod skórą. Nie ma co! Wyglądam jak nieudolny narkoman. 11 lutego 2004 roku Cholera, miało mi nic nie być, jak do tej pory! Odmieniło się czy mój organizm ma już dosyć tej trucizny. Po wczorajszej chemii zasnęłam w samochodzie, w drodze do domu. Ja nigdy nie zasnęłam w samochodzie! Byłam słaba jak niemowlę we mgle. A dziś to już czysty skandal, co się ze mną wyprawia; w kibelku byłam tyle razy, że wyczerpałam miesięczną normę, a próbując coś ugotować musiałam zatykać nos. Zapachy – wszystkie po kolei – rwały mnie na wymioty. Mało brakowało, a założyłabym na nos klamerkę od bielizny! Ohyda. O jedzeniu też nie było mowy. No ale Ślubny i Młoda orzekli, że łazanki były prima sort! Nie wiem, nie próbowałam, ale wierzę im na słowo. Telefonowała znów Beata. Kuzynka z Australii. Mieszka w Perth. Wkurzyła mnie trochę, bo ma u siebie 40 stopni ciepła i bokiem jej te upały wychodzą. Ratunku! Zamieniam się na naszą zimę z dopłatą. Ona i jej córka Madzia marzą o śniegu i sankach. Jest to sprawiedliwość na tym świecie? Ja marzę o ciepełku!!! Może być i 50 stopni. 17 lutego 2004 roku Rano byłam z Młodą u alergologa-pulmunologa. Zrobił jej spirometrię i potwierdził diagnozę lekarza rodzinnego. Doktor Monika miała rację: kaszlowa wersja astmy. Rodzaj astmy wieku dojrzewania. Wymaga długiego, stałego leczenia, codziennego przyjmowania wziewnych leków. Ale jest szansa, że za dwa, trzy lata temat się skończy. Grunt, że wiemy o co chodzi i jak to leczyć. Szósta chemia. Półmetek!!! Są wyniki markerów nowotworowych. Sukces. We krwi nie znaleziono śladów komórek nowotworowych. Nie miały prawa się uchować, nie są tutaj zbytnio lubiane! Doktor Małgosię zastrzeliłam tematem: wczoraj dostałam okres! Trzeci podczas chemioterapii, trzeci, którego nie miało już być. Widocznie jestem silniejsza niż to paskudztwo, które pakują mi w żyłę, a doktor Małgosia orzekła: „130% kobitki”. Jeśli się zdarzy, że chemioterapia nie zatrzyma okresu, trzeba będzie go zatrzymać farmakologicznie, aby móc podać zaplanowany na dalszą, pięcioletnią kurację tamoksyfen. Ale to jeszcze kwestia sześciu następnych chemii. Pożyjemy, zobaczymy. I następny sukces: siostrzyca wkłuła wenflon w żyłę od pierwszego strzału, ale po uprzednim „ugotowaniu” ręki pod strumieniem gorącej wody. W tym szaleństwie jednak jest metoda. Małgosia, mój domowy psycholog, nie zapomina o mnie i o moich terminach chemii, znów odbyłyśmy długaśne pogaduchy na drucie. Buzia mnie bolała ze śmiechu, a ucho od słuchawki telefonu. A dusza się radowała, że są jednak ludzie na świecie, którzy za darmo chleba nie jedzą. Dzień następny Niedobrze mi!!! Rany, jak mi niedobrze. Żołądek wyprawia wolty, raz siedzi na swoim miejscu, raz podskakuje do gardła i tak w koło Macieju. Idzie się skończyć. Ani leżeć, ani siedzieć, ani chodzić! Zapodałam sobie Zofran – lek przeciw nudnościom. Czekam aż zacznie działać, a tymczasem zdycham. Ratunku!!! Koniec lutego 2004 roku W pracy Sajgon. Rząd grzebie przy naszej ustawie emerytalnej. Ludzie panikują. Jako kadrowiec mam pełne ręce roboty. Przeliczam wysługi emerytalne na potęgę. Jak tak dalej pójdzie to 60% stanu pójdzie na emeryturę! Po pokojach wiatr będzie gwizdał. Nie widzę na oczy ze zmęczenia i nie mam czasu myśleć o sobie. Ręka boli. Zaniedbałam ćwiczenia i są efekty. Waga zwariowała! Twierdzi, że od początku chemii przytyłam 5 kg! Idiotka! Waga ma się rozumieć. 5 marca 2004 roku Panika emerytalna odwołana. Z Sejmu nadeszła wiadomość, że nie trzepią naszej ustawy emerytalnej, ale minister mówi coś zupełnie odwrotnego. I komu tu wierzyć?! 9 marca 2004 roku Siódma chemia. To fachowo oznacza: pierwsza część czwartego kursu. Jak zwał, tak zwał, a faktem jest, że po raz siódmy nawiedziłam oddział chemioterapii. Zaliczyłam tam solidną dniówkę; od 8.15 do 16.20. Idzie zdechnąć. O godz. 8.10 zarejestrowałam się, o godz. 8.15 pobrano mi krew do badania (od pierwszego strzału w żyłę o dziwo!) i warowałam na drewnianej ławeczce bez oparcia do 13.30, kiedy to dostąpiłam zaszczytu audiencji u doktor Małgosi. Nic do kobitki nie mam osobiście, bo miła, dokładna w badaniu i nader komunikatywna (a w przypadku zestawu moich pytań trzeba wykazać dużo cierpliwości, gdyż organicznie wiedzieć muszę wszystko na temat i w sprawie). Ma kobieta roboty do jasnej cholery, bo pacjentów jak mrówek i wręcz widać, jaka jest zmęczona, co jednakże nie zwiewa uśmiechu z jej ust i ogólnej życzliwości dla świata i ludzi, wyzierającej z ładnych oczu. Faktem zaś pozostaje, że czeka się cholernie długo. Na pocieszenie usłyszałam, że krew mam jak koń pociągowy; górne granice norm. Nakazano mi kontynuować terapię soczkową i ponownie zakazano odchudzania do końca chemioterapii. Ratunku: mam już 5 kg nad stan, jak tak dalej pójdzie, to w maju wtoczę się do gabinetu doktor Gosi niczym kulka!!! Potem już tylko walka z żyłami – dzień jak co dzień. Zameldowałam pielęgniarce na Odcinku Dziennym Oddziału Chemioterapii, że moje żyły strajkują, chowają się na widok białego uniformu najgłębiej jak potrafią i że tylko kąpiel ręki we wrzątku tu skutkuje. Ironicznie pokiwała głową z tekstem: „damy sobie radę”. Uprzedziłam, że wytrzymuję psychicznie ok. ośmiu prób wkłucia się w żyłę wenflonem, a potem schodzę z tego padołu w charakterze chwilowego umrzyka. Kobitka przybrała na twarz wyraz obrazujący wyższość świąt wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia i z dużą dawką pewności siebie przystąpiła do dziurawienia mojej nieszczęsnej prawej ręki.(lewa jest nietykalna dla igieł z powodu wyciętych węzłów chłonnych). Zmiana na obliczu fachowej siły medycznej średniego szczebla nastąpiła coś koło czwartej dziury (plus krwiak, też czwarty). Spoglądając na mnie ukradkiem (odjeżdża już, czy za chwilę), zawołała na pomoc koleżankę, która przystąpiła do zmasowanego ataku kłującego. Wytrzymałam kolejne cztery dziury i zgodnie z umową odmówiłam dalszej współpracy (pot spływał mi po plecach, krew z twarzy odpłynęła i czułam, że zaraz zejdę). Autorytatywnie zadecydowałam, że idę pod kran z gorącą wodą. Nawet nie oponowały. Ugotowałam rękę. I udało się. Miny siostrzyce miały głupawo-przepraszające. Potem już tylko dwie godziny wlewu żrącej trucizny w żyłę i do domu. Powrót annały zanotowały ok. 17.40. Jestem padnięta jak pies po spotkaniu z walcem drogowym. Zaś skutki kilkugodzinnego oczekiwania na wyniki krwi i przyjęcie u pani doktor zaowocowały lekkością portfela i lekką poprawą humoru w postaci srebrnej biżuterii. No bo czy to moja wina, że miałam długą przerwę technologiczną a w szpitalu był kiermasz tejże biżuterii? Wypatrzyłam cudnej urody pierścionek, a że do kompletu były kolczyki, czy to też moja wina?! Czuję się paskudnie. Ale kolację wrąbałam koncertowo. Krwiaki na prawej ręce dostają kolorków i zaczynają tworzyć obraz nawiedzonego artysty. Młoda podsumowała to po swojemu: „Mam, znów wyglądasz jak nieudolny narkoman!” Zero zrozumienia wśród młodego pokolenia. Chyba spełnię groźby i zamknę Młodą w jej pokoju na następne 13 lat, może dorośnie i przestanie nabijać się ze zgnębionej, podziurawionej rodzicielki!!! 12 marca 2004 roku Uff! Ciężka noc. Około 3.15 nad ranem obudziła mnie sąsiadka: Gosia. Jej czteroletni synek Kacper (mój ulubieniec) zaczął się dusić. Ma ten sam motyw co moja Młoda kiedyś: infekcje krtani. Przydusiło malucha, Gosia spanikowała. Podałyśmy mu leki wziewne i siedziałyśmy nad bidulą do rana. Ślubny był pod parą w razie potrzeby wyjazdu do szpitala. W końcu Kacperek zasnął ciężkim snem, ale u nas było po spaniu. Pocieszyłam Gosię, że czeka ją jakieś 13 lat strachu o dziecko, a potem tylko astma. Nie miała siły mnie walnąć! Śliczny dzień. Pierwszy ze słońcem, aż chce się żyć. Kacper funkcjonuje jakby nic się nie stało. To faktycznie „choroba jednej nocy”, za to ja i Gocha mamy worki pod oczami. 15 marca 2004 roku Cuda, cuda, dziwy. Mój boss zamaszyście podpisał zgodę na mój wyjazd do sanatorium w Sopocie w czerwcu tego roku, po zakończeniu chemioterapii. Moja „fabryka” dopłaca do tego interesu ? ceny pobytu; są to tzw. turnusy kondycyjne, na które kwalifikuje psycholog. Wobec przeżytej przeze mnie „traumy” moja Gosia-psycholog dawno mnie na ten myk namawiała, ale byłam sceptykiem, czy mnie puszczą z roboty – trochę czasu mnie przecież nie było po operacji. 16 marca 2004 roku Rano wizyta u lekarza Młodej: dziadek pulmonolog-alergolog (ma jakieś 99 lat i problemy z Niemcem: niejakim alzheimerem, który mu wszystko chowa), ale fachowiec doskonały. Zmienił jej lek na astmę, tym razem już bez sterydów. Kontrola za dwa miesiące. Tylko czy doktorek będzie o nas pamiętał? Na 10.30 dotarłam do swojego szpitala (45 min. jazdy po Krakowie – korki). Moja doktor Małgosia – chemioterapeutka (muszę ponumerować „moje” Małgosie), poprosiła mnie po pięciu minutach i powiedziała mi coś, od czego urosły mi skrzydła. Orle lub huzarskie, jak kto woli. Zapytałam, czy nie ma przeciwwskazań do mego planowanego wyjazdu do Sopotu w czerwcu, bo baby różnie w poczekalniach gadają. Doktor Gosia oburzyła się święcie i rzekła: * A od kiedy to zdrowa baba ma mieć jakiekolwiek przeciwwskazania do wypoczynku w tak pięknych okolicznościach przyrody?! * Czy to znaczy, że mam szansę kiedyś powiedzieć: jestem zdrowa?! – zapytałam z pewną taką nieśmiałością (a serducho pakowało pod ciśnieniem 300, bo to pytanie telepało mi się po mózgu od samej diagnozy). * Jakie kiedyś? – zaoponowała – ja dziś twierdzę, że mam do czynienia z kobitą zdrową fizycznie, a co najważniejsze psychicznie. Albo nie tak: zdrową fizycznie, bo psychicznie zdrową jak mało kto w tej poradni. Miałam ochotę ją ucałować. Skrzydła pod bluzką mnie uwierały, podziękowałam za nie i tanecznym krokiem pofrunęłam na oddział dać sobie w żyłę po raz ósmy. I co? Znów happy! Mam dziś farta! Siostra Ania najpierw pochwaliła pomysł ugotowania ręki pod kranem z gorącą wodą, a potem wkłuła wenflon za pierwszym razem!!! Sama sobie nie wierząc – zrobiła próbę z solą fizjologiczną – buły nie było, więc krzyknęła: yees! Uśmiałyśmy się obie ze szczęścia. No i trafiła w nieco grubszą niż przed tygodniem żyłę, więc żrące świństwo leciało w żyłę sporym strumyczkiem, tym sposobem już po 60 minutach było po herbacie. Byłam wolna. W drodze do domu (czułam się świetnie) Ślubny chciał mnie zabić! Tak, wykrzyczałam mu to prosto w nos! Co zrobił? Spryskał szyby w aucie płynem, żeby je wyczyścić wycieraczkami. To jest płyn zimowy, ten co nie zamarza, dlatego ma w sobie dużo dziwnych rzeczy, a przede wszystkim smród nie do opisania. Pociągnęło mi żołądkiem do samego gardła. Głowę wiozłam za oknem przez dłuższą chwilę. Podrażniło mi gardło, zaniosłam się kaszlem, kaszel powodował odruch wymiotny. Jezu, to było obrzydliwe! Przeżyłam, ale nadal twierdzę, że chciał mnie zabić! 20 marca 2004 roku – pierwszy dzień wiosny No to skończył się pewien etap w moim i Młodej życiu. Przeżywam to jak stonka oprysk. Moja Młoda pojechała dziś na swoją pierwszą „randkę”. Moja mała dziewczynka!!! Zaprosił ją do kina. Ma na imię Kuba i jest jej rówieśnikiem z równoległej klasy matematycznej. Młoda jest w językowej. Humanistka i umysł ścisły?! Niezła mieszanka. Ślubny przeżywa to chyba jeszcze bardziej. Jego mała księżniczka i jakiś nieznany chłopak! Przygadują sobie na okrągło, ale na wesoło. Cholernie się cieszę, że Młoda ma do nas zaufanie. My odwzajemniamy się jej zaufaniem i jakoś nam leci ten „cielęcy” wiek Młodej bez większych zgrzytów. Wieczorem przyjechały moje psiapsióły: Dodi, z którą jadę w czerwcu do Sopotu i Małgosia – psycholog. Przyszła też „ciotka” Asia. Ślubny poszedł na noc do pracy, a my zrobiłyśmy sobie babski wieczór. 21 marca 2004 roku Wieczór przeciągnął się do 4.00 rano. Nie mogłyśmy się nagadać, dzioby nas bolały ze śmiechu, a dziś leczymy lekki „zespół nabyty dnia poprzedniego” (no przecież nie napiszę, że kaca). Warto było, choć łeb boli. Ciało cierpi, ale dusza śpiewa. Takie babskie pogaduchy są koniecznie do życia!!! Psychicznego. 23 marca 2004 roku Zbyt długo było fajnie. Od soboty Młoda narzekała na lekki ból ucha, ale świat się nie walił. Jak zwykle olejek kamforowy wokół ucha, kropelki „Otinum” do ucha – standard. Nie tym razem! Dziś rano Młoda dała koncert wycia i przedstawiała obraz nędzy, rozpaczy i bezgranicznego bólu. Nigdy mnie ucho nie bolało, więc nie znam jego mocy, ale z obrazu porannego Młodej wyglądało na koniec świata! Bardzo miła i dowcipna Pani laryngolog, do której trafiłyśmy ze skierowaniem od naszej doktor Moniki Rodzinnej, powiedziała, że istotnie boli jak jasna cholera, gorzej chyba niż sam poród. Atmosferka była luźniutka, więc nie zastanawiałam się długo i walnęłam z uśmiechem na twarzoszczęce: * To ja wolę obcinanie cycka, chociaż mój Ślubny zapewne polemizowałby z kopniakiem w klejnoty rodowe. Rozchichotała się kobita porządnie, pogadałyśmy o urzynaniu cycków, pozaglądała Młodej we wszystkie otwory umiejscowione na głowie i zawyrokowała, że to nie podejrzewane zapalenie ucha środkowego, a infekcja przewodu słuchowego spowodowana jakąś paskudną bakterią lub innym gronkowcem. Najprawdopodobniej przywlekła toto z basenu. Zaordynowała antybiotyk giganta i wsadziła Młodej do ucha ? metra tasiemki umoczonej w brunatnej mazi. Nazwała to opatrunkiem. Jutro zmiana „tasiemki”. A w robocie total! Nie wiem w co pierwej łapy wsadzić, a moja „ukochana” instancja zwierzchnia, czytaj wojewódzka, zaczęła przerastać samą siebie w wymyślaniu schodów. Wbrew pierwotnym zamierzeniom występowania w pracy w charakterze niemego anioła, który poprzysiągł milczeć jak ten zmurszały głaz, począł we mnie pokwikiwać bunt i nie zdzierżyłam. Rozwarłam twarz dostojnie, aczkolwiek tonem nie znoszącym sprzeciwu, bo nie dam się przecież na starość wpuszczać w gęste maliny. O dziwo – w całej rozciągłości poparł mnie mój Szefciuś i osobiście rozwarł twarz (bez dostojeństwa) na województwo. Wyszło na nasze, ale kilka komórek nerwowych należy zapisać na straty. Zmęczona jestem obrzydliwie, ale zmusiłam się do spreparowania soczku, co by mi krew nie „siadła” przed następną chemią. W tym temacie trzeba pamiętać o systematyczności w dostarczaniu organizmowi witaminek. A i pewnie wiosenne szaleństwa pogodowe nie pozostają bez wpływu na moje samopoczucie. Do tego chyba pożegnałam się z okresem, nie było go już ponad 40 dni. Witaj klimakterium!!! 26 marca 2004 roku Obudził mnie dzwonek telefonu. Była zupełnie niechrześcijańska godzina: 5.00. Moja „fabryka” się za mną stęskniła! Dowiedziałam się, że jestem koniecznie, niezbędnie potrzebna w robocie teraz, zaraz, już. Wychynęłam z pieleszy mnąc w ustach słowa nie nadające się do druku i powlokłam się do łazienki, konstatując półprzytomnie, że rąbie mnie tępy ból w dole brzucha, i co? Witaj wiosno: krwotok gigant! Co jest do cholery, przecież kilka dni temu powitałam klimakterium, to już 47 dzień cyklu, miało go już nie być!!! Chemioterapeutka zabije mnie śmiechem. Inne kobitki po pierwszym kursie chemii robią menstruacji pa, pa, a ja co? Jajco! Matka Natura robi sobie ze mnie jaja i to kwadratowe. Ja chyba faktycznie nadałabym się na tarczę strzelniczą do Iraku (tekst Małgosi–psycholożki). Nic mnie cholera nie rusza! Zapodałam sobie procha na ból, siorbnęłam kawusi i powlokłam się do roboty. Wiosna zrobiła w tył zwrot – w nocy nawaliło ? metra śniegu. Moje ślady na nim były pierwsze tego dnia! Przecierałam szlaki. Reszta sąsiadów spała snem sprawiedliwego, tylko mnie niosło w świat. Około południa byłam już tak złachana jak koń po Wielkiej Pardubickiej, bolał mnie brzuch, robota mnie goniła, spać mi się chciało tak, że ostatkiem sił udało mi się nie dać twarzą w blat biurka. Ciężki, oj ciężki dzionek dziś miałam. 30 marca 2004 roku Młodą odbierałam w podskokach ze szkoły. Pielęgniarka szkolna zadzwoniła do mnie, że Młoda leci z bólu przez ręce. Ucho. Świńskim truchtem pomknęłam służbowym wozem do szkoły, a następnie do szpitala, do naszej pani laryngolog, która zapodała Młodej zastrzyki, dwa razy dziennie – antybiotyk, silny lek przeciwbólowy: ketonal, nową maść do ucha i skierowanie na RTG wyrostków jakichśtam. Znów przerwa w edukacji Młodej. Ludzie, to moje dziecko wykończy mnie nerwowo zanim dorośnie 5 kwietnia 2004 roku Młoda dostała drugą serię (10) zastrzyków. Nazywają się Zinacef, płacę za nie jak za zboże, a bolą jak jasna cholera. Młoda robi z domu operę: wyje regularnie, dwa razy dziennie, a przychodząca do domu pielęgniarka – Pani Jadzia – twierdzi, że delbeta i B12 przy tym paskudztwie to mały pryszczyk. Szkoła w odstawce, ucho boli, Młoda cierpi, a mnie serce pęka. Nie ma już gdzie pakować igły w tej dupinie. Krwiaki jak złoto. Okładamy toto Altacetem i białkiem jajka (skarbnica mądrości Pani Jadzi, pielęgniarki środowiskowej), żeby się zrosty nie porobiły. Rtg wykazał zapalenie wyrostka sutkowatego przy uchu prawym. Tego laryngolog się chyba spodziewała. Leczenie około sześciu tygodni, zaniedbanie grozi głuchotą. Ratunku, co jeszcze na mnie spadnie?! Mam cykora jak stąd do Warszawy. Jutro dziewiąta chemia. Jak pomyślę o zmasowanym ataku kłującym – schodzę! Boję się też o wyniki krwi; przez ostatni weekend przerobiłam paskudne przeziębienie z kaszlem i katarem, ostatnia miesiączka bardziej przypominała krwotok tętniczy, a w robocie orka na ugorze. Ostatni tydzień pracowałam sama, Krzysztof był na urlopie. Trochę ciężko (coś szybko się męczę), ale dałam radę. Nie wiem czemu zawdzięczam fakt, iż nie czuję się jak normalna osoba, ale jak złachana szkapa po westernie; może to wiosna, a może chemia, a może wszystko cuzamen ales do kupy. Jestem porządnie wykończona robotą, chemią, chorobą Młodej, ciężkim krwotokiem i szalejącymi zmianami pogody i ciśnienia. Ale dam radę! Muszę. 6 kwietnia 2004 roku Odwaliłam pełną dniówkę (z nadgodzinami) na oddziale chemioterapii. Krew pobrano mi o 8.15 – w domu byłam po 17.15. Słaba jestem jak dwudniowe kocię. Ale i sukcesy dziś kroniki odnotowały: przy pobieraniu krwi siostra Basia za jednym razem wkłuła wenflon. Mam dziś tylko jedną dziurę w ręce!!! Wyniki krwi książkowe! Górna granica norm! Kocham moje soczki! Na „dolewkę” zaproszono mnie za tydzień: 13.04.2004 r. Na następny kurs (w maju) już dziś dostałam skierowania na badania: rtg klatki piersiowej, USG jamy brzusznej, mammografię jedynej piersi, USG tejże piersi i markery nowotworowe. Pobiegam, oj pobiegam po gabinecikach. Ślubny zabrał Młodą do kontroli do laryngologa. Nie dałam rady z nimi pojechać. Padam na twarz. We łbie mi się kręci, mowę cosik mam bełkotliwą i spać mi się chce jak misiowi coala po śniadanku z eukaliptusa. Lekarka skierowała Młodą na konsultację do Kliniki AM. Jedziemy jutro. Do końca tortur zostały 3 chemie. 7 kwietnia 2004 roku Dzisiejsze pochemijne odczucia są trudne do sprecyzowania. Na peryferiach umysłu pęta mi się niejasne wrażenie, że nie wszystko z moją skromną osobą jest w idealnym porządku. Ta sugestia docierała do ośrodka myślenia dosyć długo. Myślę, to niezaprzeczalny fakt, ale tak jakoś inaczej, wolniej (czyżby „myśląca inaczej”). Ruszam się jak manekin na baterie, które się jakby wyczerpywały. Czuję się jak robot, któremu nawiedzony konstruktor, tak dla hecy, cofnął trybik funkcji życiowych na ? gwizdka. Oj nie lubię dziś siebie, nie lubię. W klinice otolaryngologicznej AM pan doktor Marian zajrzał Młodej we wszystkie otwory usytuowane w głowie i orzekł, że cokolwiek to było – zdechło. Zresztą, kto by wytrzymał 20 zastrzyków Zinacefu pod rząd. Nie boli ją już ucho, boli tyłek od igieł. Ledwie siedzi. Ulga. Wielka ulga. Młoda zdrowa. Nie grozi jej głuchota. Mogę zająć się sobą, a jest czym. W klinice, czekając trzy godziny na lekarza Młodej, przeżyłam pierwszy rozdział horrorku pod tytułem: uderzenia gorąca na twarz. Dobrze prognozowała doktor Małgosia: ostatni okres, który zdarzył mi się w 47 dniu cyklu wskazuje jednoznacznie, że zaczyna się menopauza, czyli początek końca okresu miesiączkowania. Wracając do domu kupiłam Soyfem – ziołowy preparat, oparty na wyciągu z soi, który łagodzi objawy menopauzy. Podobno skutecznie. Tani nie jest, ale opinie o nim słyszałam dobre. Spróbujemy. Wieczór pod znakiem wynalazku Bella. Przez godzinę świergotałam z Lidzią. Jest dzielna jak jasna cholera, skończyła książkę (pisać!), oddała ją do drukarni pomiędzy chemioterapią a radioterapią. Ta książka to praca habilitacyjna. Mam obiecany egzemplarz autorski z dedykacją pani dr hab. Drugą godzinę gadałam z Martusią – wreszcie się pozbierała, głos ma dźwięczny, skończyła i chemię i naświetlania, bierze tamoxifen, dostała rentę i zamierza wkrótce wrócić na pół etatu do pracy. Grzeczna dziewczynka. Obie z Lidką kończymy leczenie w okolicy 12 maja, więc we trzy umówiłyśmy się na spotkanie w połowie maja na krakowskim Rynku Głównym. Po siedmiu miesiącach od czasu, jak latałyśmy w piżamkach po onkologii, czekając na swoją kolejkę do rżnięcia cycka, a następnie liżąc rany i zaśmiewając się do łez Bóg wie z czego, bo normalny człowiek do śmiechu nie znalazłby tam wielu powodów. No i czy jest coś dziwnego w fakcie, że moja Gosia - psycholożka nie mogła się do mnie dodzwonić przez dwie godziny?! Powiesiły się baby na drucie i finał. Trzecią godzinę gadałam z Gosią!!! 8 kwietnia 2004 roku (Wielki Czwartek) A u mnie okna nie myte, firanki nie prane, kołacze nie pieczone. Sorry, ale nie dam rady. Ciasto kupię w cukierni, a okna umyję za miesiąc jak będę silniejsza. W końcu mieszkanie jest dla mnie, a nie ja dla mieszkania! W pracy urwanie pędzla. Roboty na hektary. Normalna niewyróba! Próbuję zwiększyć tempo, ale niewiele z tego wychodzi. Cóż, dziewięć chemii gdzieś przecież wlazło. 9 kwietnia 2004 roku (Wielki Piątek ) Zdycham nadal. Wróciłam z pracy i padłam. Poszłam spać z misiem Młodej na trzy godziny. Nie mam na nic siły. Najgorszy jest ten paskudny, metaliczny smak w ustach. Niczym tego dziadostwa nie idzie zlikwidować. Pomyśleć, że jak dojdę lekko do siebie, to znów pójdę na chemię – w najbliższy wtorek. Coraz gorzej znoszę chemioterapię. Coraz więcej czasu potrzebuję na dojście do równowagi. 10 kwietnia 2004 roku (Wielka Sobota) Żyję!!! Wyspałam się do spodu, smak żelastwa w buzi zelżał wyraźnie. Wzięłam się za pichcenie. Żadne wielkie mecyje. Sałatka jarzynowa, żur, tarty chrzan, jajka do koszyczka. Dziś już lepiej. O wiele lepiej. Tak lubię! Pogoda jak złoto; pełne słońce, zero wiatru. Idzie wiosna na całego. Tylko te brudne okna mnie wkurzają, ale nic na siłę. Jutro będzie jeszcze lepiej. Zmarła Daria Trafankowska. Skończył ją rak. Miała tylko 50 lat. 11 kwietnia 2004 roku Zmarł Jacek Kaczmarski. Rak krtani. Nie chce mi się pisać. 13 kwietnia 2004 roku (Święta, Święta i po Świętach) Dziesiąta chemia, czyli koniec piątego kursu. Został jeden kurs; dwuczłonowy: 5 i 12 maja. Później jestem wolna i zdrowa. Dziś było miło, nie było badania krwi, więc i długiego czekania nie było. Doktor Małgosia sprawiła się ze mną szybko, ale ja z doktor Małgosią nie. Znów nagromadziło mi się kilka pytań, więc dziś ja robiłam za hamulcowego (przecież nigdy nie taiłam, że jestem upierdliwa w temacie: „muszę wiedzieć, co mnie je”). Ale dostałam rzetelną i wyczerpującą odpowiedź na temat inhibitorów aromatazy, scyntygrafii kości i częstotliwości badania USG dopochwowego po zakończeniu chemioterapii (w kontekście tamoxifenu). Doktor Małgosia rozważa zaś zastąpienie popularnego Tamoksyfenu (w tabletkach, przez okres pięciu lat, codziennie) innym lekiem na paskudę hormonozależną: Zoladex (przez okres dwóch lat, w postaci zastrzyków w brzuch co 28 dni), jeśli się nie mylę (skarbnica wiedzy z internetu, jak wszystko co wiem o tej paskudzie: www.rakpiersi.pl), jest to lek znany też pod nazwą Goserelina, z rodzaju analogów LHRH, stosowany u kobiet z rakiem hormonozależnym, w wieku przedmenopauzalnym. Muszę doczytać. Samopoczucie mierne, ale bez sensacji. Po południu przespałam trzy godziny i jest nieźle. Spokój na trzy tygodnie. Wieczorkiem konferencja z Gosią – psycholożką, która sugeruje małą bibkę na zakończenie półrocznej walki z paskudą w połowie maja. Przeszkód nie stwierdzam. Byle końcowe wyniki były po mojej myśli. Czasami brzydko mnie pokłuwa w żebrach, w okolicy rany, a może to płuco? Nie bardzo mi przechodzi przez gardło słowo przerzut, ale telepie się ono w mózgownicy. 18 kwietnia 2004 roku To już przestaje być śmieszne! Dostałam kolejny okres! Piąty od początku chemii. Przecież miało nie być żadnego z nich! Nie wiem jak to powiem doktor Małgosi, żeby nie spadła z krzesła ze śmiechu. Ale utwierdza mnie ten fakt w przekonaniu, że mój organizm jest cholernie silny, a to z kolei daje nadzieję, że poradzi sobie z paskudą. Nadzieja umiera ostatnia! 22 kwietnia 2004 roku Załamka! Kompletna załamka! Jestem na dnie rozpaczy. Powodem zejścia w otchłań smutku są rozmiary mojego tyłka. Polatałam po sklepach odzieżowych w celu sprawienia sobie kreacji na wesele koleżanki, które odbędzie się 1 maja br. (pierwsze unijne małżeństwo w „fabryce” i ponoć w powiecie). I co? Jajeczko! Moja nadwaga w ilości 8 kg ulokowała się (zapewne w całości) w moim odwłoku. Matko, jak ja wyglądam!!! Nie mogę na siebie patrzeć. Nogi mnie rozbolały od latania po sklepach, zresztą mają niebożęta co nosić! W końcu wybrałam kostium w kolorze kremowym; eleganckie, szerokie, wizytowe spodnie, bluzeczka z dekoltem zakrywającym tyle ile trzeba, żeby dziury na piersi nie było widać, a do tego długi do kolan, zwiewny żakiet, zakrywający mój wielki tyłek. Jednak i tu był problem, ale miła ekspedientka rozkompletowała dwa zestawy: portki i żakiet mam z nr 42, a bluzeczkę z nr 38. Inaczej się nie dało! 23 kwietnia 2004 roku Znów cuda! Mój boss oświadczył mi, że wystąpił do naszego ministra o przyznanie mi odznaki resortowej za całokształt ”twórczości”!! No patrzcie państwo! Dużo czasu spędzam ostatnio przy komputerze. Siedzę w internecie. Rozmawiam codziennie z Izabelą z Olkusza, na czacie „Rowan”. Założyła pokój czatowy na Onecie pod nazwą: rak_piersi. Ma już pięcioletnie doświadczenie w walce z tym cholerstwem, a ma niespełna 31 lat. Dużo się od niej dowiaduję. Umawiamy się na spotkanie w realu. 25 kwietnia 2004 roku Natknęłam się gdzieś na genialny tekst (niestety nie znam autora), który jak ulał pasuje do paskudy, z którą toczę wojnę: „Wierzę w bajki. Bajka jest mądra nie dlatego, że potwierdza istnienie smoka, ale dlatego, iż dowodzi, że smoka można pokonać.” Smokom i paskudom śmierć!!! 1 maja 2004 roku No to jesteśmy Europejczyki pełną gębą. Niezbyt mam czas na latanie z niebieską flagą po ulicach, bo fryzjerka czeka, potem kosmetyczka domaluje mi urodę i na wesele. Dziecię moje rodzone poszło w ajencję do siostry Ślubnego Dorotki, do Krakowa, na trzy dni, więc na chwilę mamy spokój z motywem przewodnim ostatnich tygodni, który brzmi: kup mi psa, powtarzanym na wszelkie możliwe sposoby; prośby, groźby i strumienie łez kapiące do pomidorówki. Idzie oszaleć! Aha, zapomniałam dodać, że ma to być konkretnie czarny sznaucer miniaturka. 2 maja 2004 roku 11.05 – właśnie wstałam. Do 4.00. rano balowałam na weselu Beaty i Michała. Rety, dawno tak wspaniałego wesela nie widziałam. Gości było blisko dwie setki, setka rodziny i setka przyjaciół i znajomych z pracy. Beata olśniewająca, Michał zapatrzony w nią jak w obrazek, piękna, dojrzała miłość (państwo „młodzi” oboje w okolicy trzydziestki). Sala przygotowana bajecznie, jedzonka do bólu i dobrego, kapela po prostu odlot! Kelnerki fruwające stadami na wysokości lamperii i z prędkością światła. W dodatku z uśmiechem na ustach. Ogółem: full wypas – jak mawia moje nastoletnie dziecię. Podawano różnej maści alkohole, ale największym wzięciem cieszyła się wódka weselna, chyba ze spirytusu, z tzw. przepalanką. Kiedy wychodziliśmy, nad ranem, nie widziałam ani jednej pijanej osoby! Natomiast parkiet cały czas był pełen tancerzy. Nawet mój Ślubny tańcował na okrągło, choć organicznie tej czynności nie znosi. (To coś tak, jak z tym hrabią, który wychodząc z alkowy hrabiny zapytał: hrabino, czy czujesz się już zapłodnioną? nie chciałbym drugi raz powtarzać tych śmiesznych ruchów!). Nie żeby nie umiał, wręcz przeciwnie – tańczy całkiem w porządku, tylko nie lubi tego robić osobniczo. Widocznie uległ czarowi chwili i poszedł za przykładem mas. A co najważniejsze – dziś nie ma nawet śladu „zespołu nabytego dnia poprzedniego”. Czuję się rewelacyjnie. A może to nie skutek dobrej jakości trunków tylko efekt chemioterapii?! Po takiej ilości trucizny, wlewanej we mnie na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy, byle alkohol nie jest w stanie mnie ruszyć?! Były też niestety ofiary w ludziach. Podczas tańców dzikich Aga, żona Waldka, oberwała w stopę obcasem Pani Młodej i polała się krew, a mnie bliżej niezidentyfikowana osoba płci lepszej stanęła szpilką na stopę i mam siniora jak marzenie. No niestety, dobra zabawa wymaga ofiar. Poprawiny dzisiejsze też były oryginalne. Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w karaoke. Ludzie, ale odjazd! Gardło mam lekko zdarte od „śpiewu” masowego, ale wrażenia niesamowite. 4 maja 2004 roku Jestem mądrą dziewczynką, bo wzięłam sobie na dziś urlop. Jutro jadę na przedostatnią chemię i końcowe badania. Między innymi na USG brzucha. W tym celu Pani doktor Małgosia poleciła mi oczyścić brzuszek z ... – no może bez wyrazów. Dlatego też od wczoraj pobieram doustnie herbatkę pod tytułem „Normosan” oraz tabletki pod tytułem Espumisan, likwidujące wzdęcia. Nie muszę chyba zbyt obrazowo opowiadać o sytuacji na froncie toaletowym?! Całe szczęście kibelek pod ręką, więc dziadostwa nie narobiłam, ale brzuszek ma już tego dosyć. Ostatni odcinek przewodu pokarmowego też! Skasowałam budżet rodzinny na sporą sumkę. Zakupiłam kwiatki na balkonowe sadzenie i bawiłam się dziś w ogrodnika (oczywiście pomiędzy posiedzeniami w WC). Efekt rewelacyjny! Lubię zielone balkony. 5 maja 2004 roku No i oczywiście dałam plamę! Zgodnie z rozpiską Pani Doktor Małgosi zastosowałam wszystkie szykany, związane z USG brzucha, ale nie przewidziałam reakcji mojego organizmu. Niestety nie doczekałam się na badanie. Mój brzuch zaczął wyprawiać takie wolty, że poryczałam się z bólu, robiło mi się gorąco i słabo. Myślałam, że zemdleję. Pokazało się w toalecie, że to nie tylko pęcherz był na granicy rozerwania, ale i „Normosan” nadal czynił swoją powinność czyszczącą. Ludzie – jaka to była ulga!!! Tak niewiele czasami brakuje człowiekowi do szczęścia; jedna wizyta w WC. Badanie wykonano, ale chyba nie było zbyt dokładne, bo pęcherz pusty. Na USG piersi samotniczki znaleziono 3,5 mm czegoś, co wygląda na torbiel. Po porównaniu z wynikiem mammografii będzie można to wyjaśnić. Jestem dobrej myśli. Miałam też dziś dobre rozdanie pielęgniarek. I pobieranie krwi do badania i wkłuwanie wenflonu poszło znakomicie, od pierwszego razu. Jedenastą chemię uważam za przyjętą! Za tydzień ostatnia chemia!!!!!!!!!!! 10 maja 2004 roku No i pękł, jak bańka mydlana, mit o mojej niezniszczalności! Od pięciu dni nic nie jem. Od pięciu dni mój brzuch wygląda jak balon. Zgaga męczy mnie na potęgę, wymiotuję nawet wodą mineralną. Moja wątroba i żołądek mają dosyć. Chemia przelewa mi się uszami. Pojutrze zaś kolejna (Bogu dzięki – ostatnia) działka trucizny. Mam dosyć. Wykupiłam pół apteki; ranigast pro, sylimarol i inne cuda – i nic! Nie pomaga! W pracy wytrzymałam do 13.00, na jutro wzięłam urlop. Nie wyrabiam. A żeby było jeszcze ciekawiej Młoda zafundowała sobie chorobę: kaszle jak upiór! Byłyśmy u doktor Moniki Rodzinnej. Swoją drogą nadal nie pojmuję jak taka nieduża osóbka (moje niespełna 14-letnie dziecko musi usiąść, aby dr Monika mogła zajrzeć jej do gardła, na stojąco konieczna byłaby drabina) wyrabia te swoje 300% normy?! Przyjmuje od świtu do ciemnej nocy i nadal się uśmiecha!!! Nadal ma dla każdego czas, nie 2–3 minuty, ale po 30–40 minut dla pacjenta. Chyba jest z żelaza. Ja niestety, po ostatniej chemijce – skorodowałam!!! 12 maja 2004 roku Skończyłam chemię. Dziś był ostatni raz. Jednak radość z tak długo oczekiwanego finału mąci wynik mammografii prawej piersi samotniczki. „Istnieje podejrzenie o mikrozwapnienia” w okolicy odkrytych torbieli, a to wiadomo o co chodzi. Tak, już są dwie torbiele. Nie stwierdza się, ale istnieje podejrzenie. A to już wystarczy, aby zacząć się bać. Wprawdzie doktor Małgosia jest raczej dobrej myśli; markery i wszystkie inne wyniki są w absolutnej normie i nie przypuszcza, aby podczas regularnej chemioterapii uchowało się coś starego lub wykluło nowego, ale... No i to „ale” nie pozwala się cieszyć z końca chemii. Dostałam skierowanie na konsultację chirurgiczną na Onkologię. Rwę tam jutro ze świtu. Wracam do doktora Piotrusia. Nie chcę horroryzować, ale pietra mam sporego. Żeby tylko udało mi się dostać do mojego chirurga! Dziś o mało nie padłam na zawał, kiedy zajechałam rano do swojego szpitala resortowego. Musiałam zrobić konsultację ginekologiczną przed rozpoczęciem leczenia Zoladexem. Miałam zresztą skierowanie od doktor Małgosi. Usłyszałam od panienki z okienka, że do ginekologa rejestrują dziś na wrzesień!!! Przecież to jest chore! Przecież 8-procentowy haracz na „bezpłatną” służbę zdrowia ściągają mi z pensji od 19 lat w każdym miesiącu, a nie co kwartał. To dlaczego mam czekać na przyjęcie do lekarza aż cztery miesiące?! Oczywiście panienka z okienka mi nie straszna, pognałam do doktor Ewy bez rejestracji. Zero problemów. Oczywiście mnie przyjęła, zbadała, wydała świadectwo konsultacji i od siebie jeszcze zrobiła mi kontrolną cytologię. I jak tu nie kochać ludzi?! Konkluzja: bzdurne, nieudolne zarządzanie resortem zdrowia z „góry” i normalni, mądrzy, zapracowani, „ludzcy” lekarze. A swoją drogą muszę przyznać, że w kontekście opowieści „podgabinetowych” – mam cholernie dużo szczęścia do lekarzy mądrych i normalnych. To co opowiadają ludzie o traktowaniu ich przez służbę zdrowia (ci z lokatorem chodzącym do tyłu) podnosi włosy na głowie. Dziś spotkałam kobietę po usunięciu nerki (rak) trzy lata temu. Nie dostała żadnej chemii. Obecnie bardzo boli ją noga. Lekarz – chirurg orzekł, że to przerzut do kości i trzeba kawałek kości wyciąć. Nie zrobił żadnych badań! Kiedy kobieta zwróciła się o opinię do onkologa, dostała skierowanie na tomografię komputerową. Chirurg, dowiedziawszy się o ustalonym terminie badania, sklął kobitę jak małego Jasia od szewca i wydarł się, że on żadnych badań nie potrzebuje, bo wie!!! Bóg Ojciec czy jak?! Oj, chyba nie zdzierżyłabym jak amen w pacierzu!. 13 maja 2004 roku Byłam na Onkologii. Czysty horror. Jak zawsze. W rejestracji niekompetentny, bezczelny babol – standard! Nic się nie zmieniło. Nie zastałam doktora Piotrusia, ale dostałam się (po lekkiej awanturze z pielęgniarą) do doktora Jana, równie cudnego doktora, pogodnego człowieka. Obejrzał papiery i klisze, zbadał mnie i skierował klisze do konsultantów od RTG. Wynik za tydzień, w czwartek. Ma już być doktor Piotr. Mikrozwapnienia w prawej piersi jeśli są, to są bardzo drobniutkie, orzekł dr Jan. Może to być również wina starego mammografu z mojego szpitala. Zobaczymy. 20 maja 2004 roku Jak przeżyłam ostatni tydzień, proszę nie pytać! Psychoza totalna! Kolejny raz przekonałam się na własnej skórze, że najgorsze jest czekanie. Jechałam na Onkologię jak na ścięcie. Informacja, że druga pierś pójdzie pod nóż – zwalała mnie z nóg. Jednakże moja kochana doktor Małgosia znów miała rację: cienie na kliszy mammograficznej okazały się rzeczywiście sprawami technicznymi!!! Albo urządzenie już ma dosyć, albo ułożenie piersi do zdjęcia było niezbyt fartowne. Jest czysto! Nie stwierdza się żadnych zmian patologicznych. Wyfrunęłam z Instytutu pod postacią jaskółeczki i niewiele mnie interesowały zdziwione miny przechodniów; no co, to już nie można podskakiwać jak sześciolatek i uśmiechać się do własnych myśli pełną gębą?! I co z tego, że jaskółeczka ma deko nadwagi i czterdziechę na karku. Natychmiast wykonałam kilka telefonów; do mojej Gosi psycholożki (wrzasnęła z ulgą w słuchawkę coś w rodzaju: „o k., dzięki Bogu”), do Szczotki Asi („a mówiłam kretynko, że wszystko będzie dobrze!”), do Ślubnego („a nie mówiłem!”) i do mamy („Bóg jest dobry”). Wszyscy czekali na wieści, a to ewidentny dowód na to, że nie jestem sama. Mam ich wszystkich obok siebie, czuję ich obecność i że nie jestem im obojętna. A to jest cholernie ważne. Jutro pierwszy zastrzyk Zoladexu. Amok z powodu braku raka w jedynej piersi nie pozwala mi się zbytnio trząść ze strachu. Będę się bała jutro! 21 maja 2004 roku Najpierw badał mnie ordynator chemioterapii, dzięki któremu trafiłam do tego szpitala i w ogóle dostałam chemię. Kocham ordynatora Piotra Koralewskiego! Badanko, tak na koniec przygody z chemią. Potem doktor Małgosia zaprezentowała urocze prychnięcie i salwę perlistego śmiechu, na wieść, że znów mam właśnie okres. Następnie wraz z siostrą Basią, nabijając się ze mnie do woli (cykora miałam w oczach gigantycznego, a moje zachowanie wręcz śmierdziało tchórzem), zabrały się za przygotowania do podania Zoladexu. Siostra Beata, właścicielka przepięknej urody i obfitości rudych włosów (moja ulubiona siostra od chemii) zapytana, czy często pacjentki przy Zoladexie wyskakują z bólu przez okno odrzekła, że raczej nie, bo kozetka jest daleko od okna. No i zaczęło się. Jałowe rękawiczki, Lignokaina w sprayu na brzuch (o kurde, jak zimno), siostra Basia zaoferowała, że potrzyma mnie za rączkę, zagadały mnie na amen i miały niezły ubaw, kiedy nadal czekałam na dziurę w brzuchu, a siostra Basia właśnie kończyła zakładać opatrunek. Nie wiem, kiedy doktor Małgosia to zrobiła, nic a nic nie czułam. Kocham doktor Gosię i siostrę Basię. Kochliwa dziś jestem nad wyraz. Następna dziura w brzuchu – za 28 dni. Już ni cholery się nie boję. I tak przez dwa lata. Bardzo się cieszę, że co miesiąc będę się widziała z moją doktor Małgosią, bo to daje komfort psychiczny, że gdyby coś, to jestem w dobrych rękach. Ale nic się już złego nie może wydarzyć. Limit katastrof mam wykorzystany na cały żywot! 25 maja 2004 roku Wczoraj były moje imieniny. Było słodko. Jutro jest Dzień Matki, Młoda lata zaaferowana, coś kombinuje, cholernie to sympatyczne, ale... Nie wiem jak to napisać. Nie przechodzą mi te słowa przez gardło. Myśl nie potrafi ogarnąć tego co się stało. Nie mogę zrozumieć, że Bóg jest aż tak okrutny! Ale muszę to z siebie wywalić! Izabela Podworska („Rowan”) nie żyje. Zmarła dziś nad ranem o godz. 4.20. W szpitalu chorób płuc w Zabrzu. Miała tylko 31 lat. Kochającego Ją nad życie męża i marzenie o dziecku. Walczyła pięć długich lat. Przegrała z rakiem piersi. Nic nie wskazywało, że jest aż tak źle. Kiedy szła do szpitala, bo zbierał Jej się płyn w opłucnej, była pełna życia i optymizmu. Zresztą nigdy się nie skarżyła. Kilka dni temu był u mnie w pracy Jarek (załatwiał jakieś sprawy w moim mieście) – przekazałam mu dla Izabeli sympatycznego, pluszowego misia, którego przypadkiem wypatrzyłam na wystawie sklepu jak wyciągał do mnie łapy i natychmiast wiedziałam, że jest on dla Izabeli, do szpitala, żeby miała się do czego przytulić. Moja Młoda buczy po kątach. Kilkakrotnie rozmawiała z Izabelą na czacie, zwłaszcza o psiaku Izabeli: Szeri, z którym Młoda chciała się zaprzyjaźnić podczas planowanej wizyty u Izy i Jarka. Jezu, to do mnie nie dochodzi – taka cudowna, mądra, pogodna, młoda dziewczyna. Dlaczego? Za co? Jakim prawem? Czy Bóg istnieje? Gdyby istniał nie dopuściłby do takiej niesprawiedliwości! Przecież to Ona – Iza – uczyła mnie jak posługiwać się internetem, uczyła mnie mówić głośno i otwarcie o chorobie. Przekonała, że nie mamy się czego wstydzić, że jesteśmy okaleczone – to nie nasza wina! To Ona założyła pokoik czatowy na Onecie pod nazwą: rak_piersi. To Ona pomagała tam wielu takim jak ja w pokonywaniu trudności podczas leczenia. Izabela mówiła mi co robić, co jeść, czego nie tykać, aby możliwie łagodnie znieść chemioterapię. Była kopalnią wiedzy o chorobie – bardzo dużo czytała – tak jak ja – chciała wiedzieć ze szczegółami, co Ją je. I dzieliła się swoją wiedzą z innymi, przerażonymi dziewczynami, lejąc im otuchę w serca. I nadzieję graniczącą z pewnością, że wszystko będzie dobrze, bo musi być dobrze! Boże – jeśli jesteś – dlaczego to zrobiłeś?! 28 maja 2004 roku Byłam na pogrzebie Izabeli w Olkuszu. Jej mogiłę pokryła prawie dwumetrowa warstwa białych kalii. Nie pytajcie mnie jak się czuję. Właściwie nie czuję się w ogóle. Mam ochotę upić się do nieprzytomności. Zasnąć i spać wiele dni. Byle nie myśleć. Żeby nie czuć. Żeby nie myśleć. Żeby się nie bać. Niestety, nawet łyk wody przez gardło mi nie przechodzi. Siedzę i wyję. Leżę i wyję. Płaczę nad losem Izabeli, nad losem Jarka, nad swoim nieznanym losem. Nad losem mojej Młodej jak mnie zabraknie. Nad sensem tego parszywego życia. Nad niesprawiedliwymi wyrokami boskimi, jeśli Bóg naprawdę jest. Przepłakałam cały pogrzeb. Wtórowała mi poznana właśnie osobiście Magda z Sosnowca (również Amazonka, 4 lata po operacji), znajoma z czata, z pokoju Izabeli. I być może psychika mi już siadała, ale cały czas byłam przekonana, że Izabela tylko zasnęła snem katatonicznym, że to tylko letarg, że na pewno lekarze się pomylili, uznając Ją za zmarłą. Byłam przekonana, że za chwilę z trumny dadzą się słyszeć jakieś odgłosy, że Ona wstanie i uśmiechnie się do nas. Przysięgam, że byłam tego pewna! Tak chciałam, tak bardzo tego chciałam. Jednak, kiedy złożono Jej ciało do grobowca i zatrzaśnięto wielką, ciężką betonową płytę wszelkie nadzieje i imaginacje uleciały jak bańka mydlana. Chyba dopiero wtedy doszło do mnie, że Izabela odeszła. Magda z mężem podwieźli mnie do centrum Olkusza, pogadaliśmy trochę jak w amoku i wsiadłam do busa do Krakowa. Nie pamiętam drogi. Czas minął nie wiadomo kiedy. Prawdopodobnie na Ziemi obecna byłam jedynie ciałem. Tuż przed Krakowem z odrętwienia wyrwał mnie głos komórki. Moja Asia. Wraca z Krakowa do domu i chce się spotkać. Głos ma nieswój. Już wiem, że coś się stało. Nie pytam, zaraz się zobaczymy. Jakby mało było tragedii na jeden dzień! Aśka opiekowała się przez ostatnie kilka lat byłą koleżanką z pracy Heleną, która miała amputowane obie nogi powyżej kolan z powodu choroby Burgera, ale dawała sobie radę. W porządkach domowych, zakupach czy wyprawach do lekarzy pomagała jej moja Asia. Dziś w południe Helena zmarła. Pękł tętniak w brzuchu, o którego istnieniu nie miała pojęcia ani ona, ani lekarze. 1 czerwca 2004 roku Zaczynam się powoli pakować. Przecież jutro jadę do Sopotu. Zdarzenia ostatnich dni wyprowadziły mnie ostatecznie z równowagi. Jutro wyjazd nad morze – jakieś 700 km – a ja nie jestem spakowana. Nawrzucałam coś chaotycznie do torby, okaże się na miejscu, czego zapomniałam. Z Jarkiem rozmawiam w pokoju Izabeli. Pokój zostanie. Jarek obiecał to Izie. Dostałam od Jarka „gwiazdę szeryfa” – uprawnienia operatora pokoju. Nie wiem czemu, ale nie oburza mnie zupełnie tekst Jarka: „jeśli mamy brać przykład z Boga – winniśmy wyjść na ulice i zacząć mordować 30-letnie dziewczyny!” 2 czerwca 2004 roku Myślałam, że mnie, mój organizm już chyba nie jest w stanie niczym zaskoczyć. A jednak! Że 12 chemii nie zablokowało mi menstruacji – wyczynem było niewąskim, ale po zastrzyku Zoladexu 21 maja – nie było (teoretycznie) żadnych szans na ekscesy. Dziś rano, tuż przed podróżą dostałam kolejny okres! Ups! Ale daleko nad ten nasz Bałtyk. Jedziemy z Dodi samochodem Staszka, naszego przyjaciela. Mieliśmy szczęście, że załapaliśmy się na turnus we troje. Znamy się, lubimy się, no i nie musimy się z Dodi tłuc pociągami, bo Staś nas wiezie starą, kochaną „Felą” (Skoda Felicja). Droga niezbyt zapchana, więc i czas przejazdu rozsądny, ale i tak kręgosłup daje mi się we znaki. Pozycje, jakie przybierałam w samochodzie, szukając takiej, gdzie choć na chwilę mi odpuści – musiały budzić uśmiech w przejeżdżających mimo kierowcach. Trudno – niech suszą zęby – mój kręgosłup ważniejszy. Pokoje dostaliśmy obok siebie, ja z Dorotką – Staś za ścianą. Siódme piętro, dwuosobowy, balkon, radio, TV z satelitą, łazienka własna, czysto, schludnie, komfortowo. Z balkonu widać morze! I o to mi właśnie chodziło. Szum morza zawsze koił moje rozkołatane emocje. Może tu się pozbieram. Wieczorem wizyta u lekarza sanatoryjnego. Uśmiałam się do łez. Kobitka – doktorka – autentycznie mało z krzesła nie spadła, kiedy zobaczyła rozpoznanie: carcinoma mammae. Podekscytowana zakrzyknęła w pąsach: * Kto panią tu skierował? * Jak to kto? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, bo dobrze wiedziała, że przyjechałam na dwutygodniowy turnus kondycyjny, na który kieruje psycholog resortowy. * To oni nie wiedzą, że do 5 lat od rozpoznania raka żadne sanatorium nie przyjmuje!? * Ja nie wiem, czy oni wiedzą, ja na przykład nie wiedziałam – odburknęłam już w nieco mniej przyjaznym tonie. * Jezu, co ja mam z panią zrobić? * Odesłać do domu, albo zapisać masaże kręgosłupa lędźwiowego, bo mi dokucza oraz masaż limfatyczny lewej ręki i tyle! * Tak, tak – poczęła gdakać w amoku – ale czy któryś z masażystów ma kwalifikacje do limfatycznego?! Drżącą ręką sięgnęła po słuchawkę telefonu i połączyła się z fizykoterapią. Okazało się, że jedynie kierownik masażystów ma ukończony kurs masażu limfatycznego i że chętnie się mną zajmie! Dodatkowo on wyjaśnił pani doktor, że nic innego nie wolno mi zapisywać, żadnych diadynamiców czy innych cudów. Dostałam więc masaże ręczne – klasyczne kręgosłupa, masaż limfatyczny lewej ręki i salę gimnastyczną - ćwiczenia do wyboru. 3–16 czerwca 2004 roku No to się nazywa życie! Jeść dadzą, garów myć nie każą, pokój posprzątają, plecy i rękę wymasują! Moim zadaniem jest odpoczywać, spacerować, wdychać jod i nie denerwować się! Tak lubię!. Dorotka jest cudowną współlokatorką; pogodna, ciepła, uśmiechnięta – idylla. No – tylko ze dwa razy na jakieś dwie godziny wycięło ją z życia doczesnego. Były mecze w TV. Jakie? No oczywiście siatkówka! Dodi jest byłą siatkarką, dobrą siatkarką. Kiedy TV dawała relacje z meczy reprezentacji Polski w siatkówce mężczyzn, Dodi traciła kontakt z rzeczywistością. Wtedy grzecznie spadałam na dół do bufetu, przynosiłam fanatykowi zimne napoje i znikałam na spacerek nad morze, bo i tak nie było z kim gadać! Kiedy wracałam, Dodi znów była wśród żywych, mecz się skończył! Pogoda trafiła nam się rewelacyjna, choć prognozy wiały grozą. Upałów afrykańskich nie było oczywiście, ale jak na nasz Bałtyk – rewelacja! Codziennie słoneczko, sporo wiatru, ale wiaterek podobno lepiej opala. No i tak – nie zalegając martwym bykiem na plaży – buzie mamy osmagane na brązowo. Dopadłyśmy świetną kawiarenkę „Pod Żaglami” tuż koło naszego sanatorium. Właściciel ma zapewne aspiracje artystyczne, bo codziennie organizował coś fajnego. Byłyśmy na wieczorze, gdzie dwóch tenorów z trójmiejskich teatrów dało popis szlagierów muzyki operowej i operetkowej. Po prostu rewelacja! Innym razem załapałyśmy się na wieczór gitary klasycznej. Warte wysłuchania. A przebojem dla mnie był wieczór piosenki francuskiej! No to było po prostu świetne. Choć nie mogę nie wspomnieć o wieczorze z piosenkami Bułata Okudżawy i Wysockiego! No, tu już cała sala śpiewała z artystami. Przednia zabawa i naprawdę wielkie przeżycia artystyczne. Podczas naszego pobytu w Sopocie odbywał się na molo festiwal bluesa. Większej frajdy nie mogli mi zrobić. Ja organicznie kocham bluesa, ale kiedy posłuchałam młodych kapel startujących w konkursie stwierdziłam, że to, co oni wywrzaskują do mikrofonów, niewiele ma wspólnego z bluesem. Przynajmniej takim, jaki ja znam i kocham. Jednak organizatorzy zapowiedzieli perełkę, czyli występ zespołu „Dżem”! No – tu jestem w domu. To znam, to lubię! Okazało się, że takich wariatów jak ja nie jest wiele w naszym towarzystwie. Do końca koncertu zostało nas tylko troje: Dodi, Sławek i ja. A koncert zakończył się około 3.00 nad ranem. Tego nie da się opowiedzieć. Na scenie młody solista „Dżemu” – Maciek, godny następca niezapomnianego śp. Ryśka Rydla – leciał „whisky, moja żono” i „czerwony ja cegła” – a my razem z nim! Powrót do czasów studenckich, kiedy darłam się w Krakowie razem z „Dżemem”; 20 lat wstąpiło się jak sweterek wyprany w zbyt ciepłej wodzie. Czułam się znów młoda i wolna. Sanatorium jest olbrzymie, dziesięć pięter kuracjuszy. Ale z tego tylko ok. 40 osób w wieku „produkcyjnym”, czyli nasz turnus kondycyjny. Z tej liczby ok. 25 osób trzyma się razem. Stanowimy zgraną paczkę, mimo że poznaliśmy się kilka dni temu. Silną grupę stanowią piloci ze Straży Granicznej, inteligentni faceci na poziomie. Większość z nich przyjechała samochodami, my też mamy naszą „Felę”, więc w czasie wolnym od zabiegów robimy wypady do Gdańska, Gdyni, na Hel. Zwiedzamy ile się da. A wieczorami lecimy „Pod Żagle” lub do „Parkowej” posłuchać muzyki. Próbowaliśmy wkomponować się naszą grupą w wieczorki „rozpoznawcze” w naszym sanatorium, ale odpuściliśmy po pierwszym razie. Niestety większość kuracjuszy jest w wieku odbiegającym znacznie od średniej naszego wieku – i dysharmonia jest wyraźnie wyczuwalna. Nawet jeśli chodzi o odzież wierzchnią! Nasze dziewczyny oczywiście w portkach i adidasach – panie w krynolinach, sylwestrowych kreacjach, kapiących srebrem i złotem. Fryzury na sztywno i but na szpilce. A my? Prosto ze spaceru po plaży! To się po prostu gryzło! Daliśmy sobie spokój z przebojami Miecia Fogga. Mamy też w swojej grupie świetnego gitarzystę. Andrzejek z Bydgoszczy instrument przywiózł ze sobą. To co z nim wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie. To nie takie brzdąkanie przy watrze na obozie zuchów. To czysta poezja śpiewana. Ma chłopak talent! I gitara wyraźnie go lubi. Żal było wyjeżdżać. Tylko dwa tygodnie – a jednak aż dwa tygodnie. Nowe przyjaźnie, nowy zapas sił na dalszą walkę z paskudą, do dalszej pracy, do życia. 18 czerwca 2004 roku Drugi zastrzyk Zoladexu. Doktor Małgosia szeroko otwiera oczy i mówi, że wprawdzie uczone księgi medyczne dopuszczają wystąpienie okresu po Zoladexie, ale ona się jeszcze z takim przypadkiem nie spotkała. No dobra – znów robię za przypadek patologiczny! Koniec czerwca 2004 roku Młoda wyjechała na kolonie do Tuszyna pod Łodzią. Dzwoni bardzo rzadko, bo nie ma czasu! Dla własnej, rodzonej matki czasu nie ma! Jest zachwycona towarzystwem i wychowawcami. Pogoda jej dopisuje. Zapytała w przelocie, co ma zrobić z nowymi spodniami dżinsowymi, bo są zielono-bure?! Wyjaśniła mi lakonicznie, że mieli podchody w lesie i trzeba było się czołgać, aby przeciwna grupa ich nie wypatrzyła. Poza tym oznajmiła mi bez emocji, że właśnie skakała do basenu z pięciometrowej wieży i że było extra. Włosy mi na głowie stanęły, ale skoro przeżyła ten skok, to znaczy, że się nieźle bawi. Połowa lipca 2004 roku W moim miasteczku organizowane są co roku o tej porze Dni Miasta, czyli festyn w stylu folk. Pogoda dopisała, zjechał mój braciszek z narzeczoną, przyjechał Jarek z Olkusza i całą bandą; ze Szczotką Asią i sąsiadami – ruszyliśmy na błonia. Produkował się Michał Milowicz (nie przepadam) i „Trubadurzy”. Potem zabawa taneczna do rana. Tańce sobie odpuściłam, Jarek tańczyć nie może – dotrzymałam mu towarzystwa przy stole. Moje dziecko oszalało, bo przyjechało wielkie, czeskie wesołe miasteczko i starym zwyczajem musiała zaliczyć każdą lasującą mózg karuzelę. Niby już panna, a jeszcze dzieciuch. Młoda została wywieziona do moich rodziców do Wałbrzycha. Tam przynajmniej nie ma pięciometrowych wież nad basenem! Babcia by nie pozwoliła na takie ekscesy jedynej wnusi, ale dziadek, kto wie?! 16 lipca 2004 roku Trzeci Zoladex. Nie boli nic a nic. Siostra zamraża brzuch. Doktor Gosi nie ma – wypoczywa na urlopie. Wyniki krwi i markery nowotworowe w absolutnej normie. W pracy kołomyja – za kilka dni nasze święto resortowe. Wszystkie przygotowania do uroczystej akademii na mojej głowie. Krzysztof na urlopie, a ja już nosem się podpieram. W międzyczasie niespodziewana kontrola z województwa – jest nieźle! Nie wiem czy wytrzymam. Zaczynają dopadać mnie dziwne rzeczy. Uderzenia gorąca na twarz są tak silne, że czasami boje się, że zemdleję. A w nocy pływam we własnym pocie. Menopauza, to nie jest to co tygrysy kochają najbardziej. 2 sierpnia 2004 roku Nareszcie! Od dziś zaczynam urlop wypoczynkowy! I jak nazwa wskazuje – zamierzam odpocząć! Cały miesiąc. Tego mi trzeba. Ostatni miesiąc w pracy był bardzo wyczerpujący. Niestety, wakacje na południu Europy nie wchodzą w grę – doktory zabroniły. Skoro tak to trzeba zrobić w domu remont! Przecież nie usiedzę bezczynnie. Tapety wybrałam chyba najdroższe – włoskie. Zaprojektowałam meble do salonu, wynajęłam ekipę do ich wykonania. No i co chwilę wyłazi coś nowego do kupienia lub zrobienia. Ślubny tylko oczami przewraca, bo on bardzo nie lubi jak mu pieniążki z portfela wychodzą, tak ma. Nic to. I ze Ślubnym sobie poradzę. Stanęło na moim. Salon wywracam do góry nogami. Zupełnie nowa koncepcja wystroju wnętrza. Nowe życie to i nowy dom. Jest jasno, czysto, nowocześnie, żadnych starych mebli, żadnych ciężkich kolorów. Ma być optymistycznie. 13 sierpnia 2004 roku No i co z tego, że dziś 13. i do tego piątek? Nie jestem przesądna. Czwarty Zoladex. Przyjmują mnie w szpitalu szybko, sprawnie i bezboleśnie. Pani doktor chwali, że dobrze wyglądam. No cóż, staram się jak mogę. Po zastrzyku – na zakupy. W Krakowie większy wybór niż u nas. Brakuje mi jeszcze lampy do salonu, telefonu bezprzewodowego, ceramicznych doniczek, kilku grafik na ściany i paru innych drobiazgów. Oczywiście w tonacji matowego srebra, bo tak mi się komponuje. Niby wszystko w sklepach jest, ale jak sobie człowiek coś wyobrazi, to takiego czegoś oczywiście nie ma. No i trzeba się nieźle nabiegać, żeby marzenia stały się rzeczywistością. 22 sierpnia 2004 roku Przywieźliśmy Młodą od dziadków. Rety, myślałam, że już z tego wyrosła, ale nic podobnego! Kiedy wyjeżdża z domu: ryczy za mną i Ślubnym, kiedy wyjeżdża od dziadków, ryczy za nimi! Obłęd! 24 sierpnia 2004 roku Wybrałam się z Młodą do Krakowa. W programie „wycieczki” były dwa punkty: 1) kupić grafiki na krakowskim rynku (kupione – są śliczne), 2) odwiedzić w szpitalu Basię. Basię z Rudy Śląskiej poznałam w pokoju Izabeli. Jest moją rówieśnicą i ma przewlekłą białaczkę limfatyczną (chłoniak limfocytarny). Przez blisko trzy miesiące walczyła z NFZ o zgodę na sfinansowanie leczenia w Klinice Hematologii AM w Krakowie. No i wreszcie się udało! Od wczoraj jest w szpitalu. Już leją jej w żyły coś, co ma uratować jej życie. Trzy butelki (właściwie worki) tego „coś” kosztują 38 tys. zł! I o te pieniądze chodziło. Ubrali nas tam jak lekarza do operacji: zielone fartuchy od szyi po kostki, foliowe buty i maseczka na twarz. Temperaturka otoczenia „sprzyjająca” takiemu odzieniu: ok. 27 stopni w cieniu. Plus moje uderzenia gorąca. Że ja to przeżyłam, to cud! Basia – cudna! Ciepła, pogodna, uśmiechnięta. No i stwierdziła, że zaczyna mi wierzyć, że istnieją lekarze, tacy, jakich ja spotkałam. Prowadzi ją doktor Nowak, nie dość, że pogodny, uśmiechnięty, ma zawsze czas dla pacjenta i wszystko dokładnie wytłumaczy, to jeszcze młody i przystojny! Klinika czyściutka, nowoczesna – normalna Europa! Trzymam kciuki za Basię. Gdybym się nie obraziła na Boga za śmierć Izabeli – pewnie bym się i pomodliła. 26 sierpnia 2004 roku Jutro jadę znów do Basi do Krakowa, a potem dalej – do Olkusza. Pojutrze u Jarka odbywać się będzie zjazd stałych bywalców pokoju czatowego Izabeli. Poznamy się „w realu”. Odwiedzimy Izabelę. Mocno chcę wierzyć, że już nikt z tego towarzystwa nas zbyt wcześnie nie opuści. Nie odejdzie na zawsze. Muszę w to wierzyć, bo inaczej nic nie miałoby sensu. Teraz zaczynam życie od nowa. Żywot zdrowego człowieka po przejściach. Ostatni rok był dla mnie przełomowy. Skończyłam 40 lat, otarłam się o tamten świat, doceniłam ten świat. Przestałam przejmować się duperelami. Uświadomiłam sobie, że jestem cholernie szczęśliwym egzemplarzem : * mam cudowną córkę, * mam przy sobie dobrego faceta, * mam duże grono przyjaciół i znajomych, * mam kochanych rodziców, * mam pracę, * mam farta do kochanych, mądrych lekarzy, * żyję i jestem zdrowa!!! W ten sposób zamykam w swoim życiu rozdział powieści pt. „rak piersi”. Bez żalu żegnam drania. Chciałabym, aby rozdziałów bez tego gada było jeszcze wiele, choć wiem, że będę musiała żyć ze wspomnieniem o nim i z obawą przed nim. Jednak nie zrezygnuję z kontaktu z moimi nowymi, wirtualnymi przyjaciółmi. Wiem, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. W internecie, na stronie: www.rakpiersi.pl poznałam wiele cudnych osób: śp. Izabelę Podworską i Jarka Podworskiego z Olkusza, Magdę i jej męża Piotra z Sosnowca, Violę, Gosię z Gdyni, Zuzę i Pana Janusza, administratora portalu. W pokoju czatowym Izabeli: rak_piersi na Onecie poznałam kolejne osoby, które są mi teraz bliskie: Basię z Rudy Śląskiej, Danusię ze Słubic, Marcina z Warszawy, Mirkę z Katowic, Hanię z Płocka i wiele, wiele innych osób, które chorują lub mają chorą na nowotwór osobę w rodzinie. To właśnie dziewczyny z internetu były dla mnie bodźcem do pisania tego dziennika. Wiele z nich, młodszych sporo ode mnie, przejawiało symptomy doła psychicznego po zderzeniu ze „smokiem”. Ale smoka – jak mówi bajka – można pokonać. I o tym właśnie chciałam im powiedzieć. Czy mi się udało? Nie mnie sądzić. Ale próbowałam. 46