10797
Szczegóły |
Tytuł |
10797 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10797 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10797 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10797 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Emil Zola
W MATNI
I
Gerwazyna czekała na powrót Lantiera aż do drugiej godziny nad ranem. Potem, dygocąc z
zimna po spędzeniu w samym kaftanie tylu godzin w chłodzie wiejącym od okna, rzuciła się
w poprzek na łóżko i popadła w gorączkową drzemkę; policzki miała zalane łzami. Od
tygodnia — ilekroć wychodzili z lokalu „Pod Dwugłowym Cielakiem", gdzie się stołowali —
mąż wyprawiał ją z dziećmi do łóżka, a sam zjawiał się. dopiero późną nocą, bajdurząc, że
szukał pracy. Tego właśnie wieczora, gdy tak wypatrywała jego powrotu, wydawało się jej, że
go widziała, jak wchodził do Wielkiej Sali Balkonowej hotelu, w którym odbywał się bal;
dziesięć rozjarzonych okien tej sali. rozświetlało jak łuna pożarna ciemną czeluść zamiejskich
bulwarów; za jego plecami dojrzała małą Adelę — poliserkę, jadającą w tej samej co oni
restauracji: szła o pięć czy sześć kroków z tyłu, machając rękami, jakby przed chwilą
wysunęła ramię spod jego ramienia, żeby razem z nim nie przechodzić przez smugę
jaskrawego światła bijącego z kulistych lamp przy wejściu.
Gdy Gerwazyna ocknęła się około piątej — zesztywniała, z kośćmi jak gdyby
pogruchotanymi — wybuchła gwałtownym szlochem. Lantiera jeszcze nie było. Po raz
pierwszy spędzał noc poza domem. Usiadła na brzegu łóżka i tak trwała pod strzępem
spłowiałego płótna, który zwisał z połcia słoniny, przywiązanego sznurkiem u sufitu.
Oczyma, przesłoniętymi łzami, obiegała zwolna wnętrze żałosnego pokoiku, którego
umeblowanie sta.nowiła orzechowa komoda bez jednej szuflady, trzy krzesła i mały,
zatłuszczony stolik; na stoliku stał wyszczerbiony dzbanek, który zapomniała sprzątnąć. Dla
dzieci wstawiono żelazne łóżko; zagradzało ono dostęp do komody i zajmowało dwie trzecie
pokoju. Kufer Gerwazyny i Lantiera, z odrzuconym w tył wiekiem, stał w kącie, ukazując
pustawe swe wnętrze; stary kapelusz męski leżał tam na samym dnie, pod kupką brudnych
koszul i skarpetek. Na ścianach, na oparciach mebli wisiał to jakiś dziurawy szal, to jakieś
spodnie całe schlapane błotem — ostatnie łachy, którymi pogardzili handlarze starzyzny. Na
środku konsoli nad kominkiem, między dwoma lichtarzami nie do pary, leżał pakiet
bladoróżowych kwitów lombardowych. Tak wyglądał piękny pokój hotelowy, pokój
pierwszego piętra, z oknem wychodzącym na bulwar.
Tymczasem obydwa dzieciaki spały, ułożone główka w główkę na jednej poduszce.
Ośmioletni Klaudiusz wysunął małe rączki spod kołdry i oddychał powoli i spokojnie;
Stefanek, który miał ledwie cztery latka, uśmiechał się objąwszy braciszka za szyję. Gdy
zalane łzami oczy matki zatrzymały się na nich, zaczęła na nowo gwałtownie szlochać;
zatkała sobie chusteczką usta, żeby zdławić ciche jęki, które się z nich dobywały. Boso, nie
myśląc wcale o włożeniu zniszczonych domowych pantofli, które zsunęły się jej ze stóp,
wróciła znowu do okna i oparła się na nim łokciami, podejmując przerwane oczekiwanie
nocne, wytężając oczy ku dalekim trotuarom.
Hotel mieścił się przy bulwarze Chapelle, na lewo od rogatek Poissonniere. Był to
dwupiętrowy budynek, pomalowany aż po drugie piętro na ko-lor ciemnoczerwony, z
żaluzjami zbutwiałymi od deszczów. Nad latarnią o popękanych szybkach można było
odczytać napis umieszczony między dwoma oknami: „Hotel Boncoeur, pod zarządem
Marsoulliera"; wielkie, żółte litery napisu powygryzała gdzieniegdzie pleśń trawiąca
otynkowanie. Gerwazyna, której latarenka zasłaniała widok, trzęsła się przyciskając
chusteczkę do ust. Patrzyła na prawo, w stronę bulwaru Rochechouart, gdzie przed jatkami
stały grupki rzeźników w zakrwawionych fartuchach; chłodny wiatr przynosił stamtąd
chwilami fale smrodu, drapieżnej woni ubitych zwierząt. Patrzyła na lewo, to przemierzając
wzrokiem długą wstęgę alei, to zatrzymując oczy na znajdującym się prawie naprzeciwko
białym masywie szpitala Lariboisiere, będącym podówczas w okresie budowy. Wędrując
powoli z jednego krańca horyzontu na drugi, przesuwała wzrok wzdłuż murów grodzkich,
spoza których nieraz słyszała nocą krzyki mordowanych. Szperała oczyma po ciemnych
kątach, po odległych zakamarkach, czarnych od wilgoci i brudu — w obawie, żeby nie ujrzeć
gdzieś ciała Lantiera z brzuchem podziurawionym ciosami noża: Gdy podnosiła oczy ponad
ten szary, nie kończący się mur, który okalał miasto pasem pustyni, dostrzegała rozjarzoną
światłość, kurzawę słoneczną, pełną już porannego zgiełku Paryża. Ale oczy jej wracały stale
i uparcie do rogatek Poissonniere; wyciągała szyję i bezmyślnie przyglądała się, jak między
dwiema przysadkowatymi wieżyczkami muru grodzkiego toczy się nieprzerwana fala ludzi,
zwierząt i wozów, spływająca ze wzgórza Montmartre i od strony Chapelle. Dobiegał
stamstąd tupot jakby stada bydła: to tłum ludzi — nagle wstrzymany — brnął przez kałuże na
jezdni. Robotnicy nie kończącym się sznurem szli do pracy, z narzędziami na plecach i
śniadaniem pod pachą. Cała ta ciżba wciskała się w bramy Paryża i nieustannie rozlewała się
po nim. Chwilami wydawało się Gerwazynie, że w tym tłoku dostrzega postać Lantiera —
wychylała się wtedy bardziej, narażając się niemal na wypadnięcie; potem jeszcze mocniej
przyciskała chusteczkę do ust, chcąc jakby zdławić ból.
Jakiś młody i wesoły głos oderwał ją od okna.
— Cóż to, pani Lantier, gospodarz nieobecny?
— Ano, nie ma go, panie Coupeau — odpowiedziała usiłując się uśmiechnąć.
Był to blacharz, który na najwyższym pięterku hotelu zajmował numer za dziesięć franków.
Worek z narzędziami zarzucony miał na ramię. Ujrzawszy sterczący w drzwiach klucz,
wstąpił do sąsiadów jako przyjaciel domu;
— Wie pani — mówił dalej — teraz to ja pracuję tam, w szpitalu... Ho, ho! jaki ładny maj
mamy. Ależ tęgi chłód tego ranka.
I patrzył Gerwazynie w twarz zaczerwienioną od płaczu. Gdy zobaczył, że łóżko nie było
wcale rozścielane na noc, potrząsnął łagodnie głową; następnie podszedł do łóżka, na którym
dzieci w dalszym ciągu spały z różowymi twarzyczkami cherubinów, i rzekł cicho:
— Tak to, tak! Szanowny gospodarz sprawia kłopoty, co? Niech się pani nie martwi, pani
Lantier. Jego całkiem pochłaniapolityka; któregoś dnia, kiedy głosowano za Eugeniuszem
Sue — podobno poczciwcem z kościami — zachowywał się, jakby zwariował. Pewnie
spędził noc z przyjaciółmi, wspólnie z nimi urągając temu draniowi Bonapartemu.
— Nie, nie — szepnęła Gerwazyna z wysiłkiem — to nie to. Ja wiem, gdzie jest Lantier... No
cóż, mój ty Boże! I my mamy swoje zmartwienia, tak jak wszyscy inni!
Coupeau przymrużył oczy na znak, że nie dał się nabrać na to kłamstwo. Zanim opuścił
pokój, zaproponował Gerwazynie, że pójdzie po mleko, jeśli jej się nie chce wychodzić z
domu: ona jest przecież piękna i zacna kobieta, może na mego liczyć, jeśliby kiedyś popadła
w kłopoty. Ledwo wyszedł, Gerwazyna pośpieszyła z powrotem do okna.
W chłodzie poranka przy szlabanie słychać było dalej tupot stada. Kręcili się tam ślusarze w
niebieskich bluzach, murarze w pochlapanych wapnem spodniach roboczych, malarze w
kusych kurtkach, spod których wystawały długie bluzy. Cały ten tłum — z daleka — wtarty
był jakby w szarość gipsu, w bezbarwną mgłę, w której przeświecały bladoniebieskie i
brudnobure plamy. Chwilami jakiś robotnik przystawał, zapalał wygasłą fajkę, a wszyscy
dokoła niego parli nieustannie naprzód, bez uśmiechu, bez słowa do któregokolwiek z
towarzyszy; policzki mieli ziemiste, szyje wyciągnięte w stronę Paryża, który ich pożerał
jednego po drugim rozdziawioną jak paszcza ulicą Faubourg-Poissonniere. Jednak na obu
rogach ulicy Poissonniers, u drzwi dwóch winiarni, gdzie właśnie otwierano okiennice, ludzie
zwalniali kroku i zanim weszli do środka, długo stali z obwisłymi rękami na skraju chodnika,
patrząc ukosem ku Paryżowi — już opanowani chętką, żeby ten dzień przewałęsać. Inni,
skupieni przy bufecie, stawiali sobie nawzajem kolejki; zapominali o troskach, wypełniali salę
plując, kaszląc i dla zwilżenia gardła pociągając łykami z małych szklaneczek. Gerwazyna
wytężała wzrok w kierunku winiarni ojca Colombe po lewej stronie ulicy; spodziewała się
dojrzeć tam Lantiera. Nagle jakaś tęga kobieta z gołą głową i w fartuchu zawołała do niej ze
środka jezdni:
— Cóż to, pani Lantier? Wcześnie dziś pani wstała!
Gerwazyna wychyliła się:
— Ach, to pani, pani Boche! O, mam dziś kupę roboty!
— No pewnie, żadna robota nie zrobi się sama, prawda?
I między oknem a chodnikiem zawiązała się rozmowa. Pani Boche była dozorczynią domu,
którego parter zajmowała restauracja „Pod Dwugłowym Cielakiem". Gerwazyna często
czekała na Lantiera w stróżówce, nie chciało się jej tkwić samej przy stole w sąsiedztwie tych
wszystkich zajętych jedzeniem mężczyzn. Dozorczyni zaczęła jej opowiadać, że musi
skoczyć o dwa kroki, na ulicę Charbonniere, żeby zastać jeszcze w łóżku pewnego urzędnika,
od którego jej mąż nie mógł wydębić należności za reperację surduta. Potem rozgadała się na
temat jednego z lokatorów, który poprzedniego wieczora sprowadził sobie do domu kobietę i
aż do trzeciej nad ranem nie dawał ludziom spać. Tak pogadując to o tym, to o owym, pani
Boche przyglądała się młodej kobiecie z wyrazem nieopanowanej ciekawości; wydawało się
że pod oknem Gerwazyny znalazła się jedynie po to, żeby się czegoś dowiedzieć.
A pan Lantier dotąd jeszcze w łóżku? — rzuciła znienacka pytanie.
— Tak, śpi jeszcze — odpowiedziała Gerwazyna i zaczerwieniła się mimo woli.
Pani Boche zobaczyła, że do oczu napływają jej łzy, więc — niewątpliwie zadowolona — już
miała odejść wymyślając mężczyznom od przeklętych wałkoniów, ale nagle wróciła i
zawołała:
— To właśnie dziś rano wybiera się pani do pralni, prawda? Ja mam także coś do prania, więc
zatrzymam dla pani miejsce obok siebie, to sobie porozmawiamy.
Potem, jakby przejęta nagłym współczuciem:
— Moje biedactwo, niech pani lepiej odejdzie od okna, bo się pani przeziębi... Jest pani po
prostu sina.
Gerwazyna trwała jeszcze uparcie przy oknie przez dwie długie jak wieczność godziny, aż do
ósmej. Pootwierano sklepiki. Fala roboczych bluz, spływająca z wysoka, zatamowała się i
teraz tylko kilku spóźnionych przechodniów długimi krokami wymijało szlaban. W
winiarniach tłoczyli się wciąż ci sami mężczyźni, dalej popijając, kaszląc i plu-
jąc. Po robotnikach przyszła kolej na robotnice — poliserki, modystki, kwiaciarki, kuląc się w
swoich cienkich sukienkach, dreptały drobnym kroczkiem wzdłuż zamiejskich bulwarów.
Szły grupami po trzy albo cztery, żywo rozmawiając, śmiejąc się z cicha i strzelając dokoła
błyszczącymi oczami. Od czasu do czasu jakaś robotnica — wątła, o twarzy bladej i poważnej
— kroczyła sama jedna wzdłuż murów grodzkich, omijając ścieki pełne śmieci. Potem
przepłynęli falą urzędnicy, chuchając po drodze w palce i zajadając groszową kromkę chleba;
stąpali wychudli młodzi ludzie w przykrótkich ubraniach, z podkrążonymi oczami, jeszcze
zamroczeni sennością; mali staruszkowie toczyli się na krótkich nóżkach, twarze mieli blade,
zniszczone długimi godzinami ślęczenia po biurach, spoglądali co chwila na zegarek, żeby
szybkość swych kroków dostosować ściśle do biegu sekund. Potem bulwary przybrały jak
zwykle swój rannym spokojny wygląd; rentierzy z sąsiednich kamienic spacerowali w słońcu;
matki — rozczochrane, w brudnych spódnicach — kołysały w ramionach niemowlęta i
przewijały je na ławkach; tłumy dzieciaków zasmarkanych, porozpinanych potrącały się
nawzajem, czołgały się po ziemi wśród pisków, śmiechów i popłakiwać... Gerwazyna poczuła
wreszcie, że się dusi, ogarnięta trwogą, u kresu nadziei; wydało się jej, że wszystko
skończone, że czas przestał płynąć, że Lantier nie- wróci już nigdy. Nieprzytomnymi oczami
wodziła od starych jatek, czarnych od juchy bydlęcej i smrodliwych, do nowych ścian
szpitala, wybielonych i ukazujących przez rzędy pustych jeszcze otworów okiennych gołe
ściany sal, gdzie pokłosie będzie zbierać, śmierć. Naprzeciwko Gerwazyny, za murami
grodzkimi, na rozjarzonym niebie wschodziło słońce olbrzymiejąc nad tym ogromnym
rozbudzonym Paryżem i olśniewając ją swoim blaskiem.
Młoda kobieta siedziała na krześle, z rękami bezwładnie opuszczonymi i oczami już bez łez
— gdy wszedł najspokojniej Lantier.
— To ty! to ty! — zawołała chcąc mu się rzucić na szyję.
— Tak, to ja: no więc co? — odparł. — Może byś raz już wreszcie przestała wyprawiać swoje
brewerie!
Odsunął ją od siebie. Potem — ruchem znamionującym zły humor — rzucił z daleka na
komodę czarny filcowy kapelusz. Był to młodzieniec dwudziestosześcioletni, niski, bardzo
czarny, o ładnej twarzy z cienkim wąsikiem, który odruchowym gestem stale podkręcał. Miał
na sobie robocze spodnie i stary, poplamiony surdut, bardzo obcisły; po akcencie można w
nim było od razu poznać Prowansalczyka.
Gerwazyna padła z powrotem na krzesło i zaczęła się żalić łagodnie, urywanymi zdaniami:
— Nie mogłam wcale zmrużyć oka... Myślałam, że ci się coś stało... Gdzieś ty chodził? Gdzie
spędziłeś noc? Mój Boże, nie rób tak więcej, bo ja oszaleję... Powiedz, August, gdzieś ty
chodził?
— To mój interes, u diabła! —odpowiedział wzruszając ramionami. — Byłem o ósmej na
Glaciere, u tego przyjaciela, co ma zakładać fabrykę kapeluszy. Zasiedziałem się u niego i
wolałem już tam się przespać... A zresztą, wiesz, że nie lubię, jak mnie kto szpiclu je. Więc
daj mi święty spokój!
Młoda kobieta znowu poczęła szlochać. Podniesione głosy, gwałtowne ruchy Lantiera, który
roztrącał krzesła, zbudziły na koniec dzieci. Półnagie, usiadły w łóżku, rozczesując sobie
małymi paluszkami włosy. Słysząc płacz matki, zaczęły krzyczeć przeraźliwie; z ich ocząt,
które dopiero co się rozwarły, również popłynęły łzy.
— Ach! To ci dopiero muzyczka! — krzyknął Lantier wściekły. — Uprzedzam was, że zaraz
wynoszę się stąd z powrotem! Ale tym razem zwieję na dobre... Może już wreszcie
przestaniecie wrzeszczeć? Do widzenia! Wracam, skąd przyszedłem.
Brał już kapelusz z komody, ale Gerwazyna rzuciła się ku niemu bełkocąc:
— Nie, nie!
Płaczące maleństwa, utulone jej pieszczotami, przycichły. Całowała dzieci po włosach,
układała je z powrotem do snu, kojąc czułymi słówkami. Malcy, szybko uspokojeni, poczęli
śmiać się w poduszkę i zabawiać szczypiąc się nawzajem. Tymczasem ojciec, nie zdejmując
nawet butów, rzucił się na posłanie głęboko znużony, z twarzą pobladłą po nie przespanej
nocy. Nie usypiał, leżał z oczami szeroko otwartymi, wodząc nimi po pokoju. — Ależ tu
czystość wzorowa! — mruknął. Potem popatrzywszy chwilę na Gerwazynę dodał złośliwie:
— Czy ty przestałaś się w ogóle myć? Gerwazyna miała zaledwie dwadzieścia dwa
lata. Była rosła, dość szczupła, rysy miała delikatne, już wyostrzone trudami życia. Nie
uczesana, w domowych pantoflach na nogach, trzęsła się w swym białym kaftaniku,
zatłuszczonym i zbrudzonym od kurzu zalegającego wszędzie na meblach. Godziny udręki i
płaczu, które dopiero co przeżyła, sprawiły, że wyglądała o dziesięć lat starzej. Słowa
Lantiera wyrwały ją ze stanu zalęknienia i rezygnacji.
— Jesteś niesprawiedliwy — powiedziała z ożywieniem. — Wiesz dobrze, że robię, co mogę.
To nie moja wina, żeśmy się znaleźli w tym położeniu... Chciałabym ciebie widzieć z
dwojgiem dzieci w pokoju, gdzie nie ma nawet piecyka, żeby zagrzać trochę wody... Trzeba
było zaraz po przybyciu do Paryża, zamiast zjadać pieniądze, jakoś się zagospodarować —
tak jak mi to obiecałeś...
— To dobre! — krzyknął. — Puściłaś ten gruby majątek razem ze mną; nie uchodzi ci dzisiaj
pluć na smaczne kąski.
Ale ona, jak gdyby tego nie słyszała, ciągnęła dalej: — Koniec końców, jak się weźmiemy w
kupę, będzie jeszcze można wyleźć z tej biedy... Wczoraj wieczorem widziałam się z panią
Fauconnier, właścicielką pralni z ulicy Nowej; w poniedziałek przyjmie mnie do pracy. Jeżeli
ty się dogadasz ze swoim przyjacielem z Glaciere, wypłyniemy na czyste wody, jeszcze nim
minie sześć miesięcy — obsprawimy się jako tako i wynajmiemy jakąś dziurę, gdzie
będziemy się czuli jak w domu... O! trzeba będzie zakasać rękawy, pracować...
Lantier odwrócił się do ściany ze znudzoną miną. Gerwazynę wytrąciło to z równowagi.
— Tak, tak! Wiadomo, że nadmiarem miłości do pracy bynajmniej nie grzeszysz. Ponosi cię
ambicja, chciałbyś się ubierać jak wielki pan i paradować z dziewuchami w jedwabnych
kieckach. Prawda? Moja powierzchowność już ci nie dogadza, odkąd mnie zmusiłeś do
zastawienia wszystkich sukien w lombardzie... Słuchaj, August, nie chciałam ci o tym mówić,
byłabym jeszcze czekała, ale wiem, gdzie spędziłeś noc; widziałam cię, jak wchodziłeś do
Sali Balkonowej z tą dziwką Adelą. Ach! Ty umiesz je sobie dobierać. Ta to przynajmniej
czyściutka! Ma rację, że stroi miny księżniczki... Wszyscy z naszej restauracji już z nią spali.
Jednym skokiem Lantier znalazł się w nogach łóżka. Oczy jego w pobladłej twarzy stały się
czarne jak atrament. W tym małym człowieczku gniew kipiał jak nawałnica.
— Tak, tak, wszyscy z naszej restauracji! — powtórzyła młoda kobieta. — Pani Boche chce
drzwi pokazać i jej, i tej jej siostrze jak tyka, bo ciągle cały ogon mężczyzn wystaje na
schodach.
Lantier podniósł pięści; po chwili; hamując żądzę uderzenia Gerwazyny, chwycił ją tylko za
ramię, potrząsnął gwałtownie i popchnął, aż upadła na łóżko dzieci, które znowu podniosły
wrzask. Potem położył się z powrotem i wyjąkał z okrutną miną człowieka, który przestał się
wahać i powziął w końcu postanowienie:
— Ty nie wiesz, coś w tej chwili zrobiła, Gerwazyno... Pożałujesz tego, zobaczysz.
Przez chwilą słychać było tylko łkanie dzieci. Matka leżała skulona na krawędzi łóżka i
obejmowała obu malców, monotonnym głosem powtarzając w kółko jedno i to samo zdanie:
— Ach! gdyby was nie było, moje biedne maleństwa!... Gdyby was nie było!... Gdyby was
nie było!...
Lantier spokojnie wyciągnął się na łóżku, oczy podniósł wysoko w górę i utkwił w strzępku
spłowiałego płótna; nie słuchał biadolenia żony, całkowicie owładnięty jedną jedyną myślą.
Trwał tak prawie godzinę, nie ulegając senności, mimo zmęczenia, które mu przymykało
powieki. Gdy się odwrócił i oparł na łokciu, twarz miał surową i pełną stanowczości;
Gerwazyna kończyła właśnie sprzątać pokój. Zaścielała łóżko dzieci, które przed chwilą
poubierała. Lantier przyglądał się jej, jak zamiatała i odkurzała meble; pokój był mimo to
nadal ciemny i żałośnie wyglądał ze swym zakopconym sufitem, tapetami, które poodlepiały
się od wilgoci, trzema kulawymi krzesełkami i komodą, na której kurz leżał warstwami i
wzbijał się w górę przy każdym dotknięciu ścierką. Potem, gdy żona myła się pod kranem,
wpierw uczesawszy się przed małym okrągłym lusterkiem, które wisiało na gwoździku i
służyło Lantierowi przy goleniu — zdawał się badać oczami jej nagie ramiona, nagą szyję,
całą jej nagość dostępną spojrzeniu — jak gdyby układały mu się w głowie jakieś
porównania... Skrzywił się. Gerwazyna utykała na prawą nogę, ale można to było dostrzec
tylko w dni, gdy była tak zmęczona, że kości miała jakby pogruchotane i wskutek tego
zapominała o swoim kalectwie. Tego ranka, złamana nocnymi przeżyciami, powłóczyła chorą
nogą i chodząc opierała się o ściany.
Panowało milczenie; nie wymienili ze sobą już ani jednego słowa. Lantier jakby czekał.
Gerwazyna, tłumiąc ból, wysilała się na obojętny wyraz twarzy, śpieszyła się. Gdy zaczęła
zwijać w paczkę brudną bieliznę, rzuconą w kącie za kufrem, Lantier otworzył wreszcie usta
pytając:
— Co ty robisz?... Gdzie idziesz? Gerwazyna nie od razu odpowiedziała. Dopiero
gdy z wściekłością powtórzył pytanie, postanowiła się odezwać:
— Chyba widzisz... Idę poprać to wszystko... Dzieciaki nie mogą chodzić w takich brudach.
Dał jej czas na zebranie dwóch czy trzech chusteczek i po chwili milczenia podjął:
— Masz pieniądze?
Gerwazyna dźwignęła się naraz z podłogi, spojrzała mu prosto w twarz, nie wypuszczając z
ręki brudnych koszulek dziecinnych, które właśnie trzymała.
— Pieniądze! Chcesz, żebym je gdzieś kradła?... Wiesz dobrze, że przedwczoraj dostałam
trzy franki za moją czarną suknię. Za tę sumę dwa razy jedliśmy obiad; pieniądze po prostu
znikają, wędlina taka droga... Skąd ja mam niby mieć pieniądze. Mamy cztery su na pralnię...
Ja nie zarabiam tak jak niektóre kobiety.
Nie zwrócił uwagi na tę aluzję. Wstał z łóżka i zaczął przeglądać łachy porozwieszane dokoła
w pokoju. W końcu zdjął z haka spodnie i szal, otworzył komodę, dołączył do paczki kaftanik
i dwie koszule damskie; potem rzucił to wszystko Gerwazynie na ręce:.
— Masz, zanieś to do lombiku.
— Chyba nie żądasz, żebym i dzieci zastawiła? — zapytała. — Oho! Gdyby dzieci
przyjmowali w zastaw, wnet wszyściutkie kłopoty spadłyby nam z głowy!
Ale jednak poszła do lombardu. Gdy po upływie pół godziny wróciła, położyła na kominku
monetą pięciofrankową, dołączając jeszcze jeden kwitek do pliku leżącego między
lichtarzami.
— Oto, ile dostałam — powiedziała. — Żądałam sześć franków, ale w żaden sposób nie
chcieli dać. O, oni nie zbankrutują... A ludzi tam ciągle pełno, w tym lombardzie!
Lantier nie od razu wziął pięciofrankówkę. Chciał, żeby ją żona przedtem rozmieniła, by
mógł zostawić jej trochę drobnych. Ale w końcu wsunął ją ukradkiem do kieszeni kamizelki,
skoro zobaczył na komodzie resztę szynki zawiniętej w papier i piętkę bułki.
— Nie zachodziłam do mleczarki, bo od tygodnia jesteśmy u niej zadłużeni — wyjaśniła
Gerwazyna.
— Ale ja wrócę wcześnie; pod moją nieobecność zejdziesz po chleb i kotlety w tartej bułce,
to zjemy obiad:.. Przynieś także litr wina.
Nie powiedział, że tego nie zrobi. Zdawało się, że nastała zgoda. Młoda kobieta kończyła
pakować brudną bieliznę. Ale gdy chciała wyjąć z głębi kufra koszule i skarpetki Lantiera,
krzyknął na nią, żeby to zostawiła.
— Zostaw moją bieliznę, słyszysz? Ja nie chcę!
— Czego nie chcesz? — zapytała podnosząc się z ziemi. — Chyba nie zamierzasz kłaść na
siebie tych brudów? Koniecznie trzeba to przeprać.
Zaczęła mu się bacznie i z niepokojem przyglądać, odnajdując w jego twarzy młodego
pięknisia wciąż tę samą surowość, jakby odtąd już nic nie miało go wzruszyć. Lantier żachnął
się, wyrwał jej z rąk bieliznę i z powrotem wrzucił do kufra
— Do stu diabłów! Usłuchajże mnie choć raz, skoro ci mówię, że nie chcę!
— Ale dlaczego? —zapytała blednąc, tknięta straszliwym podejrzeniem. — Przecież nie
potrzeba ci teraz tych koszul, bo nigdzie nie wyjeżdżasz... Co ci to szkodzi, że je zabiorę do
prania?
Wahał się chwilę, zmieszany, że wpatruje się w niego gorejącymi oczami.
— Dlaczego? Dlaczego? — wyjąkał. — Do pioruna! Będziesz rozpowiadać wszędzie, że
mnie utrzymujesz, że mnie opierasz, że obrządzasz mi ubrania. No, więc dość mam tego, i
basta... Pilnuj swojego, a ja będę pilnował swojego... W pralniach nie psom piorą bieliznę.
Błagała go, zaklinała się, że nigdy się na to przed nikim nie żaliła, ale on zatrzasnął brutalnie
wieko kufra, usiadł na nim i prosto w nos krzyknął jej: Nie! Jest chyba panem tego, co do
niego należy!... Potem, żeby uniknąć spojrzeń, którymi go ścigała, wrócił do łóżka i rozłożył
się na nim, tłumacząc, że mu się chce spać i żeby mu więcej głowy nie zawracała. Tym razem
istotnie wydawało się, że zasypia.
Gerwazyna stała chwilę, niezdecydowana. Miała ochotę kopnąć nogą paczkę z bielizną,
usiąść i wziąć się do szycia. Miarowy oddech Lantiera napełnił ją otuchą. Wzięła gałkę
niebieskiej farbki, kawałek mydła, który jej został z ostatniego prania, i podchodząc do
malców, którzy jakby nigdy nic bawili się pod oknem starymi korkami, ucałowała ich i
powiedziała po cichu:
— Zachowujcie się grzecznie, nie róbcie hałasu. Tatuś śpi.
Gdy znalazła się za progiem, usłyszała tylko przyciszone śmiechy Klaudiusza i Stefana, które
dzwoniły w wielkiej ciszy pod czarnym sufitem. Była dziesiąta. Smuga słońca wpadała przez
uchylone okno.
Na bulwarze Gerwazyna skręciła w lewo i poszła ulicą Nową. Mijając sklep pani Fauconnier
ukłoniła się jej nieznacznym skinieniem głowy. Pralnia mieściła się mniej więcej w połowie
ulicy, w tym miejscu, gdzie poziom bruku zaczynał się podnosić. Nad budynkiem o płaskim
dachu trzy olbrzymie rezerwuary napełnione wodą i cynkowe cylindry, solidnie umocowane
sworzniami, ukazywały swe szare okrągłości; za nimi, na bardzo wysokim drugim piętrze,
mieściła się suszarnia zamknięta ze wszystkich stron żaluzjami z cienkich prętów, poprzez
które przewiewało powietrze i które pozwalały widzieć pojedyncze sztuki bielizny
rozwieszone na mosiężnych drutach. Na prawo od rezer-
wuarów wąski komin maszyny parowej dyszał ciężko i miarowo, wyrzucając kłęby białego
dymu. Gerwazyna nie unosząc spódnicy, jak kobieta przyzwyczajona do kałuż, śmiało
wkroczyła w bramę zastawioną dzbanami z chlorowaną wodą. Znała już właścicielkę pralni
— drobną, wątłą kobietę, chorą na oczy, siedzącą w oszklonym pokoiku nad regestrami; na
półkach znajdowały się foremne kawałki mydła, słoje pełne gałek niebieskiej farbki i torebki
z sodą. Przechodząc obok pokoiku Gerwazyna poprosiła o swoją kijankę i szczotkę, którą
zostawiła tu na przechowanie po ostatnim praniu. Następnie po otrzymaniu numerka weszła
do wnętrza budynku.
Była to olbrzymia hala z płaskim dachem i odkrytym belkowaniem, wsparta na słupach z
lanego żelaza i zamknięta szerokimi, widnymi oknami. Bladawe światło dnia przenikało na
wskroś kłęby ciepłej pary, wiszące w powietrzu jak chmury mlecznej barwy. Gdzieniegdzie z
kątów unosił się dym, rozpościerał się wszerz i spowijał cale wnętrze niebieskawą zasłoną.
Wszystko wokół ociekało kroplistą parą tchnącą zapachem mydła, mdłym, przesyconym
wilgocią, natrętnym; chwilami dominowały nad nim fale woni chlorowanej wody. Przy
baliach, ustawionych po obu stronach, wzdłuż głównego przejścia, uwijały się szeregi kobiet
z rękami obnażonymi do samych ramion, z gołymi szyjami, w podkasanych spódnicach
ukazujących kolorowe pończochy i grube sznurowane trzewiki. Uderzały zaciekle kijankami,
śmiały się, odwracały, by dorzucić jakieś słowo do ogólnej wrzawy, pochylały się sięgając w
głąb cebrzyków — niechlujne, brutalne, rozmamłane, całe mokre, jakby je zsiekła ulewa;
zaczerwienione ich ciała parowały. Wokoło, pod nimi, płynął jeden ogromny strumień: kubły
z gorącą wodą przenoszone były i opróżniane jednym zamachem ręki, z pootwieranych
kranów zimna woda lała się z wysoka, pryskała spod kijanek, kapała z płukanej bielizny,
tworząc kałuże, w których kobiety brodziły, i spływając małymi strugami po flizach pochyłej
kamiennej podłogi. Wśród krzyków, miarowego dudnienia, szmeru i szeptu kropel, wśród
tego łoskotu burzy cichnącej pod wilgotnym dachem — stojąca po prawej stronie hali
maszyna parowa, cała pokryta drobniutkimi kroplami białej rosy, dyszała i parskała bez
ustanku, a jej koło rozpędowe obracało się tanecznie, jakby regulując olbrzymie napięcie
hałasu.
Tymczasem Gerwazyna szła drobnymi kroczkami głównym przejściem, spoglądając to na
prawo, to na lewo. Pod pachą niosła tobołek z bielizną; podpierała go biodrem i kulejąc
bardziej niż zwykle. przesuwała się wśród uwijających się gorączkowo praczek, które ją
potrącały łokciami.
— Tędy, tędy, moja mała! — rozległ się gruby głos pani Boche.
Gdy młoda kobieta przedostała się w jej stronę, na sam koniec lewego szeregu piorących,
dozorczyni, szorująca zaciekle skarpetkę, zaczęła mówić rzucając krótkie zdania i nie
przerywając roboty.
— Niech się pani roztasuje, zatrzymałam tu dla pani miejsce... O, ja tu dużo czasu nie strawię.
Boche prawie nie brudzi bielizny... A pani? pani też chyba długo tu nie zabawi, co? Ten
tobołek z bielizną jest całkiem mały. Przed południem uporamy się ze wszystkim i będziemy
mogły iść na obiad... Ja oddawałam bieliznę do praczki z ulicy Poulet; ale wszystko mi
niszczyła tam swoim chlorkiem i tą swoją szczotką. Toteż teraz robię pranie sama. Czysty
zysk. Tylko mydło kosztuje... Niech no pani powie, te koszule wystarczyłoby namoczyć w
wodzie — ale cóż: te dzieci, łajdaki, daję słowo, mają sadze na tyłkach.
Gerwazyna rozwiązała paczkę z brudami i rozłożyła koszulki malców; gdy jej pani Boche
radziła, żeby wzięła wiadro wody z ługiem, odpowiedziała:
— O! nie, zwykła ciepła woda wystarczy.... Ja się na tym znam.
Przebrała bieliznę i odłożyła na bok kilka sztuk kolorowych. Potem wlała do cebrzyka cztery
kubły zimnej wody z kranu, który mieścił się za jej plecami, i zanurzyła w cebrzyku stos
białej bielizny; podkasując spódnicę i wciskając ją między uda, weszła do ustawionej
pionowo skrzyni, której krawędzie sięgały jej do pasa.
— Pani się na tym zna, co? — powtórzyła pani Boche. — Była pani praczką w swoich
rodzinnych stronach, prawda, moja mała?
Gerwazyna, podwinąwszy rękawy i pokazując przy tym swe piękne, młode jeszcze ręce
blondynki, ledwie zaróżowione na łokciach — zaczęła prać bieliznę. Rozpostarła właśnie
koszulę na wąskiej drewnianej tarze, przeżartej i wybielonej stałym przepływem wody;
nacierała materiał mydłem, odwracała i znów nacierała mydłem od spodu. Zanim
odpowiedziała, ujęła w garść kijankę i zaczęła nią uderzać wykrzykując zdanie po zdaniu,
akcentując je miarowymi twardymi ciosami.
— Tak, tak, praczką... Miałam wtedy dziesięć lat... To już dwanaście lat temu... Szło się do
rzeki... tam pachniało przyjemniej niż tu... Był tam taki kącik pod drzewami... z bieżącą,
przejrzystą wodą... Pani wie, tam, w Plassans... Nie była pani w Plassans? Koło Marsylii?
— Olaboga! — zawołała pani Boche zachwycona siłą uderzeń kijanki migającej w rękach
Gerwazyny. — A to szelma! Podkowy mogłaby łamać tymi swoimi drobnymi, panieńskimi
rączkami!
Rozmowa prowadzona była bardzo głośno. Czasami dozorczyni musiała się schylić i nic
wtedy nie słyszała. Wszystka biała bielizna była wymłócona kijanką, i to jak! Gerwazyna
znowu zanurzyła ją w cebrze; potem, wyjmując sztukę po sztuce, po raz drugi nacierała je
mydłem i szorowała szczotką. Jedną ręką przytrzymywała rzeczy kolejno prane na tarze, w
drugiej zaś miała krótkowłosą szczotkę i wywabiała nią z bielizny każdą plamkę brudu, który
odpływał podłużnymi smużkami. Kobiety znowu się do siebie zbliżyły i przy wtórze
szurającej z cicha szczotki zaczęły ze sobą rozmawiać bardziej poufnie.
— Nie, nie pobraliśmy się — podjęła Gerwazyna. — Ja bynajmniej z tym się nie kryję.
Lantier wcale nie jest taki miły, żebym miała ochotę zostać jego ślubną żoną. Gdyby nie było
dzieci, to — oho!... Miałam czternaście lat, a on osiemnaście, gdy przyszedł na świat nasz
pierworodny. Drugi urodził się w cztery lata później... Tak to poszło, jak idzie zawsze, pani
wie. Nie byłam szczęśliwa między swoimi; ojciec Macquart za jedno „tak" albo jedno „nie"
dawał kopniaka w tyłek. No więc, dalibóg, przychodziło na myśl, żeby zabawić się gdzieś
poza domem... Bylibyśmy się i pobrali, ale — nie wiem dlaczego — rodzice nasi nie chcieli.
Potrząsnęła czerwonymi rękami, pokrytymi białą pianą.
— Ależ tu twarda woda w Paryżu — powiedziała.
Pani Boche przerywała co chwila robotę, przeciągała namydlanie bielizny, żeby tylko dłużej
zostać z Gerwazyna, żeby tylko usłyszeć całą tę historię, do której od dwóch tygodni paliła się
z ciekawości. Usta w jej twarzy o grubych rysach były na pół otwarte; wyłupiaste oczy
błyszczały. Myślała z zadowoleniem, że udało się jej przeniknąć zagadkę:
— Więc to tak, mała rozgadała się— widać była u nich kłótnia.
Potem odezwała się na głos:
— Więc miły to on nie jest?
— Niech mi pani o tym nie mówi! — odparła Gerwazyna. — Tam, w naszej okolicy, było mi
z nim dobrze; ale odkąd jesteśmy w Paryżu, ani rusz nie mogę z nim dojść do ładu... Bo
trzeba pani wiedzieć, że jego matka zmarła ubiegłego roku, zostawiając mu coś niecoś w
spadku — było tego prawie siedemnaście setek. Chciał jechać do Paryża. No więc, ponieważ
ojciec Macquart tłukł tylko ciągle po gębie bez dania racji, zgodziłam się z nim jechać;
wyruszyliśmy w podróż z dwojgiem dzieci. Obiecał mi założyć pralnię, a sam miał pracować
w swoim zawodzie, jako kapelusznik. Nic by nam więcej nie brakowało do szczęścia... Ale —
widzi pani —Lantier jest zarozumialec, rozrzutnik, o niczym innym nie myśli, tylko o
zabawie. Ladaco z tego chłopa, co tu dużo gadać... Zamieszkaliśmy w hotelu Montmartre
przy ulicy Montmartre. Tam on nic, tylko co dzień kolację, powozy, teatr, zegarek dla siebie,
jedwabną suknię dla mnie; bo on ma dobre serce, kiedy jest przy pieniądzach. Pani pojmuje,
cały ten kram trwał niedługo i po dwóch niespełna miesiącach, spłukani byliśmy doszczętnie.
Właśnie w tym położeniu przyszło nam zamieszkać w hotelu Boncoeur, gdzie się zaczęło to
przeklęte życie...
Przerwała opowiadanie, gardło nagle jej się ścisnęło i zaczęła się krztusić łzami. Skończyła
szorować szczotką bieliznę.
— Muszę pójść po ciepłą wodę — szepnęła.
Ale pani Boche, bardzo nierada tej przerwie w zwierzeniach, wezwała posługacza, który
właśnie przechodził:
— Karolku, bądź tak grzeczny i przynieś pani kubełek gorącej wódy, bo jej się śpieszy.
Chłopak wziął wiadro, napełnił je i przyniósł z powrotem. Gerwazyna zapłaciła; liczono po su
za wiadro. Wlała gorącą wodę do cebrzyka i namydliła bieliznę po raz ostatni, zanurzając ręce
w balii i zginając się wpół nad jej krawędzią w kłębie pary, która burymi pasemkami
zaczepiała się o jej jasne włosy.
— Ma pani, niech pani doda sody, mnie wystarczy — rzekła uprzejmie dozorczyni.
I wypróżniła nad cebrzykiem Gerwazyny torebkę sody, którą miała ze sobą. Zaofiarowała jej
również trochę wody z ługiem, ale młoda kobieta odmówiła; woda z ługiem jest dobra na
plamy z tłuszczu albo na plamy po winie.
— Wydaje mi się, że on lubi uganiać się za spódniczkami — ciągnęła pani Boche wracając do
osoby Lantiera bez wymienienia, o kogo chodzi.
Gerwazyna, zgięta wpół, z rękami zanurzonymi w balii i wszczepionymi w bieliznę, w
odpowiedzi potrząsnęła tylko głową.
— Tak, tak ,— wywodziła dalej tamta — mówię to, bo zrobiłam parę drobnych spostrzeżeń...
Ale zaraz zaczęła z krzykiem się wycofywać — wobec nagłego poruszenia Gerwazyny, która
wyprostowała się, uniosła twarz bardzo bladą i spojrzała jej w same oczy:
— No nie, ja nic nie wiem!... On lubi się pośmiać jak sądzę, i to wszystko... Toteż... pani zna
te dwie
dziewczyny, które u nas mieszkają, Adelę i Wirginię... on sobie z nimi żartuje, ale nic poza
tym, jestem tego pewna.
Młoda kobieta, wyprostowana, z twarzą zroszoną, z ramionami ociekającymi wodą, patrzyła
na nią spojrzeniem nieustępliwym i przenikającym. Wtedy dozorczyni rozsierdziła się i
uderzając się mocno w piersi, dała jej słowo honoru. Zawołała:
— Ja o niczym nie wiem, naprawdę, skoro pani to mówię!
Potem uspokoiła się i dodała głosem pełnym słodyczy, jakim się mówi do. osoby, której
prawdy mówić nie warto:
— Mnie się wydaje, że on ma szczere oczy... On się z tobą ożeni, moja mała, ręczę ci za to!
Gerwazyna mokrą dłonią przetarła czoło. Potem wydobyła z wody następną sztukę bielizny i
znów potrząsnęła głową. Przez chwilę obie milczały. Wokoło nich w pralni zapanowała cisza.
Była jedenasta. Połowa praczek, przysiadłszy bokiem na krawędzi cebrzyków, z
odkorkowanymi butelkami wina u stóp, zajadała się kiełbasą, przegryzając kawałkami chleba,
odłamywanymi z bochenków. Tylko służące, które tu przyszły, żeby przeprać bieliznę
przyniesioną w małych paczuszkach, śpieszyły się, spoglądając co chwila na okrągły zegar
wiszący nad drzwiami kantoru. Łoskot kijanek rozbrzmiewał jeszcze ż rzadka pośród
przyciszonych śmiechów i rozmów, których odgłosy mieszały się z chrzęstem łapczywych
szczęk; a tymczasem maszyna parowa działała nieustannie, bez przerwy i odpoczynku, jak
gdyby podnosiła głos drgający, chrapliwy, napełniając nim ogromną halę. Ale żadna z kobiet
tego głosu nie słyszała; był on jakby przyrodzonym oddechem pralni, oddechem gorejącym,
który skłębiał się pod belkowanie dachu w tuman mgły, co nigdy się nie rozpraszała. Żar
stawał się nie do zniesienia; smugi słońca wpadały z lewej strony przez wysokie okna,
prześwietlając obłoki pary jak mieniącą się łunę świeżej barwy szaroróżowej i
szaroniebieskiej. Ponieważ rozlegały się narzekania, posługacz Karol chodził od jednego
okna do drugiego i spuszczał firanki ze zgrzebnego płótna; potem przeszedł na stronę
przeciwną, ocienioną, i pootwierał lufciki. Chwalono go za to, klaskano w dłonie; zapanowała
niepohamowana wesołość. Niebawem ostatnie uderzenia kijanek umilkły. Piorące, ponieważ
usta miały zapchane, mogły tylko gestykulować pootwieranymi kozikami, które trzymały w
garści. Cisza panowała tak głęboka, że słychać było jedynie dobiegający z samego końca sali
miarowy zgrzyt łopaty, którą palacz zagarniał węgiel i wrzucał na palenisko maszyny.
Gerwazyna tymczasem prała kolory w ciepłej wodzie pełnej mydlin, których przedtem
umyślnie nie wylewała. Gdy skończyła, przysunęła wieszadło i pozarzucała na jego
poprzeczkę wszystkie sztuki bielizny, tworzące na posadzce niebieskawe kałuże. Zaczęło się
płukanie. Z tyłu poza nią zimna woda z kranu przelewała się przez wręby stojącego na
posadzce pojemnego cebrzyka z dwoma drążkami w poprzek, służącymi do układania
bielizny. Ponad cebrzykiem, górą, biegły dwa inne drążki, na których wieszano bieliznę, żeby
się obsączyła ostatecznie.
— No, nareszcie widaćkoniec roboty, dzięki Bogu! — rzekła pani Boche. — Zostanę, żeby
pani pomóc w wyżymaniu.
— O! nie warto, serdecznie pani dziękuję! — odparła młoda kobieta, wygniatając dłońmi i
płucząc kolory w przejrzystej wodzie. — Gdybym miała prześcieradła, to co innego.
Ale w końcu musiała skorzystać z pomocy dozorczyni. Poczęły razem wyżymać — jedna z
jednego końca, druga z drugiego — spódnicę z cienkiej wełny, licho farbowanej na
kasztanowy kolor, z której ściekała żółtawa woda; pani Boche zawołała:
— Patrzcie! Przyszła tyczkowata Wirginia!... Co ona tu będzie prać — chyba swoje cztery
łachy, które przyniosła tutaj w chustce do nosa?
Gerwazyna podniosła gwałtownie głowę. Wirgi nia była to dziewczyna w jej wieku, wyższa
od niej, brunetka, ładna — mimo zbyt wydłużonej twarzy. Miała na sobie starą, czarną
sukienkę z falbanami i czerwoną wstążką pod szyją; uczesana była starannie, a kok ujęła w
siatkę z niebieskiego, jedwabnego sznurka. Przez chwilę stała pośrodku głównego przejścia,
mrugając oczami, jakby kogoś szukała; potem zauważywszy Gerwazynę podeszła w jej stronę
sztywna, zuchwała, kołysząc się w biodrach, i umieściła się w tym samym rzędzie, co tamta;
oddzielało je pięć cebrzyków.
— Coś jej strzeliło do głowy! — ciągnęła zniżywszy głos pani Boche. — Ona przecież nigdy
sobie nie upierze nawet pary mankietów... Niebywały z niej leń, zaręczam pani! Szwaczka, co
nie umie nawet zeszyć sobie trzewików! Tak samo zresztą jak jej siostra poliserka, ta
łajdaczka Adela, która co drugi dzień opuszcza pracę w fabryce! Nie ma to to prawowitego
ojca ani matki, utrzymuje się nie wiadomo z czego; żeby mi się chciało mówić, to... Co ona
tam tak szoruje? Jakąś kieckę? Coś naprawdę obrzydliwego; ładne rzeczy musiała widzieć ta
kiecka!
Pani Boche najwyraźniej chciała zrobić przyjemność Gerwazynie. W rzeczywistości często
cho-
dziła razem z Adelą i Wirginią na kawę, kiedy dziewczęta miały pieniądze. Gerwazyna wcale
się nie odzywała, pilno jej było, ręce jej się trzęsły. Przed chwilą rozcieńczyła farbkę w
małym cebrzyku na trzech nogach. Zanurzała w nim białą bieliznę, pławiła ją przez chwilę w
zaniebieszczonej wodzie, która przybrała odcień laku; potem wyżąwszy delikatnie sztukę po
sztuce, wieszała je po kolei wysoko na drewnianym drążku. W czasie tej roboty ostentacyjnie
odwracała się do Wirginii plecami. Ale słyszała jej szyderczy śmiech, czuła na sobie jej kose
spojrzenia. Zdawało się, że Wirginia przyszła tu tylko po to, żeby ją sprowokować. W
pewnym momencie Gerwazyna odwróciła się i obie nawzajem obrzuciły się przeciągłym
spojrzeniem.
— Niech pani da jej spokój! — szepnęła pani Boche. — Chyba nie zamierzacie złapać się
wzajem za kudły? Przecież pani mówię, że jej z pani mężem nic a nic nie łączy! To tamta...
W chwili gdy młoda kobieta wieszała ostatnią sztukę bielizny; u wejścia do pralni rozległy się
śmiechy.
—Jakieś dwa bachory pytają o mamusię! — zawołał Karol.
Wszystkie kobiety powyciągały szyje. Gerwazyna poznała Klaudiusza i Stefana. Dzieciaki,
jak tylko ją dostrzegły, podbiegły do niej poprzez kałuże, tupiąc po kamiennych flizach
podeszwami rozsznurowanych trzewików. Starszy, Klaudiusz, trzymał za rękę małego
braciszka. Praczki, gdy je mijali, rozczulały się z cicha nad nimi, gdyż chłopcy byli trochę
przestraszeni, choć się uśmiechali. Stanęli przed matką, wciąż trzymając się za ręce, i
podnieśli ku jej twarzy jasnowłose głowy.
— To tatuś was tu przysłał? — zapytała Gerwazyna.
Ale gdy się schylała, żeby zawiązać Stefankowi sznurowadła u trzewików, spostrzegła, że
Klaudiusz trzyma w ręku klucz od ich pokoju, z metalowym numerkiem, huśtając nim.
— Jak to, przynosisz mi klucz? — rzekła niesłychanie zaskoczona. — Co się stało?
Dziecko spostrzegając w ręku klucz, o którym zapomniało, zaczęło sobie coś na gwałt
przypominać i zawołało dźwięcznym głosikiem:
— Tatuś wyjechał.
— Pewnie poszedł kupić coś na obiad i kazał wam przyjść tutaj po mnie?
Klaudiusz spojrzał z wahaniem na brata, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Potem zaczął
mówić jednym ciągiem:
— Tatuś wyjechał... Wyskoczył z łóżka, powrzucał wszystkie swoje rzeczy do kufra, zniósł
kufer do dorożki... Wyjechał.
Gerwazyna, która przed chwilą przykucnęła, podniosła się powoli; twarz jej pobladła, dłońmi
dotknęła policzków i skroni, jakby słyszała chrzęst pękającej czaszki. Jedno tylko słowo
przyszło jej na usta; powtarzała je po wielekroć niezmiennym tonem:
— Ach! mój Boże... ach! mój Boże... ach! mój Boże...
Tymczasem pani Boche z kolei poczęła zarzucać malców pytaniami, niesłychanie
podniecona, że stała się uczestniczką całej tej historii:
— No więc, mój mały, mów jasno... To tatuś zamknął mieszkanie na klucz i kazał wam klucz
zanieść matce, tak?
I zniżając głos szepnęła Klaudiuszowi do ucha:
— Czy była z nim razem w dorożce jakaś pani? Dziecko znów się zmieszało. Zaczęło
powtarzać
wszystko od nowa z miną triumfującą:
— Wyskoczył z łóżka, powrzucał wszystkie swoje rzeczy do kufra i wyjechał...
I ponieważ pani Boche pozwoliła mu odejść, pociągnął brata w stronę kranu. Obaj z. uciechą
rozkręcili kurek i patrzyli na płynącą wodę.
Gerwazyna nie była w stanie zapłakać. Dusiła się, oparta biodrami o cebrzyk, z twarzą ukrytą
w dłoniach. Ciałem jej wstrząsał gwałtowny dreszcz. Co pewien czas dobywało się z niej
przeciągłe westchnienie; wciskała pięści coraz mocniej w oczy, jakby chcąc się całkowicie
pogrążyć w czarnej nocy zamroczenia. Była to — zdało się jej — jakaś bezdenna otchłań
ciemności, w którą zapadała.
— U diabła, co się z panią dzieje, moja mała! — szepnęła pani Boche.
— Gdyby pani wiedziała! Gdyby pani wiedziała — odrzekła W końcu cichutko. — Dziś rano
kazał mi zanieść mój własny szal i koszule do lombardu, żeby mieć na tę dorożkę...
I zapłakała. Wspomnienie drogi do lombardu uwypuklając wyraziście jedno ze zdarzeń
porannych, dobyło z jej piersi dławiący szloch.
Ta droga — to było coś ohydnego, coś straszliwie bolącego w jej obecnym stanie rozpaczy.
Łzy spływały jej po brodzie, którą już przedtem zbroczyła dotykiem swych rąk — i nawet jej
na myśl nie przyszło, żeby sięgnąć po chusteczkę.
— Niech pani będzie rozsądna, cicho że, patrzą na panią — powtarzała pani Boche krzątając
się koło niej. — Czy można tak się zagryzać dla jakiegoś chłopa!... Więc wciąż go pani
kocha, tak? Moje drogie biedactwo... A przed chwileczką ślicznie się pani przeciwko niemu
buntowała. I oto zaraz po-
tem opłakuje go pani, serce sobie dla niego łamie... Mój Boże, jakie my, kobiety, jesteśmy
głupie! Zaczęła do niej przemawiać po macierzyńsku: — Taka śliczna kobietka jak pani! Czy
to wolno?... Teraz to już wszystko mogę pani opowiedzieć, prawda? No więc: pani pamięta
— wtedy kiedy znalazłam się pod pani oknem, domyślałam się wszystkiego. Niech pani sobie
wyobrazi, że tej nocy, jak tylko Adela wróciła, usłyszałam oprócz jej kroków kroki jakiegoś
mężczyzny . Chciałam wiedzieć, kto to taki, i wyjrzałam na schody. Gość był już na drugim
piętrze, ale po surducie poznałam pana Lantier. Boche, który czuwał dziś rano, widział go
schodzącego najspokojniej na dół... Był u Adeli, słyszy pani. Wirginia ma teraz jakiegoś
jegomościa, u którego bywa dwa razy na tydzień. Ale to i tak paskudna historia, bo one mają
we dwie tylko jeden pokój i alkowę i nie mam po prostu pojęcia, gdzie mogła spać Wirginia.
Przestała na chwilę mówić, spojrzała za siebie i znów zaczęła swym grubym, stłumionym
głosem;
— Ona pęka ze śmiechu widząc, że pani płacze — ta dziewka bez czci i sumienia. Dałabym
sobie rękę uciąć, że to jej pranie to tylko tak dla pucu... Uprowadziła gdzieś tamtych dwoje i
przyszła tutaj, żeby im potem powiedzieć, jaką pani miała minę..
Gerwazyna odjęła ręce od twarzy i spojrzała. Gdy ujrzała przed sobą Wirginię zajętą cichą
rozmową z trzema czy czterema innymi kobietami i przyglądającą się jej, opanował ją
szalony gniew. Wysunęła w przód ręce i zaczęła czegoś szukać po ziemi; kręcąc się w kółko,
drżąc przy tym na całym ciele, postąpiła parę kroków naprzód, trafiła na pełny wody kubeł,
chwyciła go oburącz i chlusnęła jednym zamachem.
— Precz, ty klempo! — krzyknęła długonoga Wirginia.
Zdążyła w porę uskoczyć w tył i woda z kubła zalała jej tylko trzewiki. Tymczasem
wszystkie, obecne w pralni kobiety, które już od dłuższej chwili były mocno zaintrygowane
łzami Gerwazyny, zaczęły się przepychać w stronę pola bitwy. Te z piorących, które
skończyły się już posilać, wspięły się na krawędzie cebrzyków. Nadbiegły także inne, z
rękami pełnymi mydlin. Utworzyło się koło.
— Ach! To klempa! — powtarzała tykowata Wirginia. —Co