10788

Szczegóły
Tytuł 10788
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10788 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10788 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10788 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alastair Reynolds Prawdziwa historia Obejmując dłońmi czarkę z kawą, zastanawiałam się, co ja tutaj robię i po co właściwie wróciłam do domu. Sprowadziło mnie z Ziemi jedno słowo, to, które zawsze chciałam usłyszeć, ale o którym niemalże całkiem zapomniałam po siedemnastu latach. Tym słowem było "kurwa". Oddawało mniej więcej to, jak się czułam. Grossart obiecał spotkać się ze mną w kawiarni pod nazwą "Leniwce", jakoś w połowie Strata City. Musiałam wywalczyć sobie drogę do dwuosobowego stolika pod oknem, zdziwiona przy tym, że akurat ten, z niezaprzeczalnie najlepszym widokiem – najnormalniej w świecie pozostawał pusty. Bardzo szybko odkryłam dlaczego. "Leniwce" były bezpośrednio pod punktem, z którego zaczynali lot skoczkowie, i raz za razem któryś z nich z hukiem mijał okno. Zupełnie jakby siedziało się w drapaczu chmur po wielkim krachu na giełdzie. – Jeszcze coś do picia, proszę pani? – Puszysty robot-kelner przedarł się przez splątane na podobieństwo jelit rury pod sufitem, by dotrzeć do mojego stolika. Wstałam zdecydowanie. – Nie, dziękuję, wychodzę. A jeśli ktoś by pytał o mnie, jakiś mężczyzna, o Carrie Clay, możesz mu powiedzieć, by poszedł się wysikać w burzy piaskowej – O, to akurat nie byłoby miłe, nieprawdaż? Mężczyzna pojawił się przy stoliku niczym duch. Spojrzałam na niego, kiedy już rozsiadł się na drugim krześle, westchnęłam i potrząsnęłam głową. – Rany... Mógłbyś przynajmniej spróbować wyglądać jak Grossart, skoro już przyjście o umówionej porze przekracza twoje możliwości. – Przykro mi bardzo. Wiesz, jak to jest z nami, Marsjanami, i punktualnością. Czy też, jak przypuszczam, kiedyś wiedziałaś. Zjeżyłam się. – A to co ma niby znaczyć? – No cóż, spędziłaś na Ziemi ładny kawałek czasu, prawda? – Strzelił palcami na kelnera, który podjął drogę powrotną przez sufit. – Jesteśmy zupełnie jak Japończycy, naprawdę – nigdy nie ufamy komuś, kto wyjechał i wrócił. Dwie kawy proszę. Podskoczyłam prawie, gdy za oknem przeleciał kolejny skoczek. – Niech będzie jedna... – zaczęłam, ale robot już się oddalił. – Widzisz, teraz jesteś już zobowiązana. Ponownie obrzuciłam łysiejącego mężczyznę w średnim wieku taksującym spojrzeniem. – Nie jesteś Jimem Grossartem. Nie jesteś nawet podobny. Widziałam bardziej przekonujących... – Sobowtórów Elvisa? – Co? – No, tak mówili o Elvisie, kiedy już wyszedł z ukrycia. Że nie wyglądał tak, jak się tego spodziewali. – Nie mam najmniejszego pojęcia o kim, czy też o czym mówisz. – Och, oczywiście, że nie masz – powiedział przepraszająco. – I wcale nie musisz mieć. To moja wina. Wciąż zapominam, że nie każdy pamięta rzeczy z tak zamierzchłej przeszłości jak ja. – Wskazał moje puste krzesło. – Dlaczego nie usiądziesz, żebyśmy mogli porozmawiać normalnie? – Dziękuję, ale nie. – I jak się spodziewam, jeśli powiem "kurwa", to niewiele pomoże? – Przykro mi – potrząsnęłam głową. – Musisz postarać się bardziej. To było to słowo, oczywiście – ale fakt, że je znał, nie był zaskakujący. Gdyby ktoś nie skontaktował się z agencją za pomocą tego słowa, nie przyleciałabym przecież na Marsa. Bardziej chodziło o to, że ten mężczyzna nie wydawał się tym, którego szukałam. Wszystko zaczęło się dawno temu. Wyrobiłam sobie nazwisko, pisząc reportaże z różnych miejsc na Ziemi – byłam jednym dziennikarzem w Watykanie w trakcie Papieskiego Restartu – ale wcześniej byłam też całkiem poważaną reporterką na Marsie. Pisałam artykuły na wiele tematów, ale ten, z którego byłam najbardziej dumna, dotyczył pierwszego lądowania. Wydarzenia, jakie z każdą mijającą dekadą stawało się mroczniejsze i coraz bardziej obrastało w legendy. Ogólnie panowało przekonanie, że Jim Grossart i inni zginęli w trakcie zamieszek, w swoim reportażu wykazałam, że wcale nie było to takie oczywiste ani pewne. W końcu nie odnaleziono przecież żadnego ciała. Same zamieszki zaś mogły stanowić doskonałą okazję, by zniknąć z życia publicznego, zanim sława okaże się zbyt wielkim obciążeniem. No i należało też pamiętać, że przełom medyczny, który leżał u podstaw tego całego zamieszania, w pierwszej kolejności pozwalał każdemu, kto urodził w tamtych czasach dożyć dnia dzisiejszego. I nie zmieniał tego fakt, że lądowanie Hydry miało miejsce sto lat temu. Nawet gdy to pisałam, wiedziałam, że to dość naciągana hipoteza, ale – pomijając z rozmysłem jeden z faktów, które udało mi się odkryć, gdy badałam tę sprawę – zostawiłam czytelną wskazówkę, by można się było ze mną skontaktować, jeśli przypadkiem moje domysły okazałyby się prawdziwe. – No dobrze – powiedział. – Pozwól, że nieco przybliżę ci kontekst. Pierwsze słowo wypowiedziane na Marsie to: "kurwa" – co do tego oboje się zgadzamy – ale nie każdy wie, że powiedziałem je, ponieważ poślizgnąłem się na przedostatnim szczeblu drabinki. Nie odpowiedziałam. Pozwoliłam jedynie, by moje brwi uniosły się lekko w wyrazie najlżejszego zdumienia – nic poza tym. A on mówił dalej: – Wycięli to z transmisji zanim ktokolwiek się zorientował. I tak przy przekazywaniu wiadomości na Ziemię opóźnienie wynosiło około dwudziestu minut. Nikt nie zauważył tych kilku dodatkowych sekund, spowodowanych działaniem programu cenzurującego. Pamiętasz jak Neil Armstrong się wysypał na Księżycu? Nikt nie zamierzał pozwolić, by to się to powtórzyło! Kelner wrócił z kawą, zwisał z sufitu na swoich czterech tylnych odnóżach. Dwa przednie, dłuższe, umieściły parujące naczynia na stoliku. Spod taniego brązowego futra widać było mechaniczny szkielet robota. – W zasadzie to chyba był Louis, ten, który się wysypał – zauważyłam. – Louis? – Armstrong. – Upiłam łyk kawy, o tej szczególnej barwie toffi, prawdziwego koloru marsjańskiego nieba. – Pierwszy człowiek na Księżycu. Ale mów dalej. Machnął dłonią, bagatelizując swoją pomyłkę. – Mniejsza z tym. Rzecz jest, czy też była, w tym, że wszystko, co zostało powiedziane na Marsie, było przekazywane na Ziemię poprzez Hydrę. Ale Hydra nie tylko przesyłała wszelkie wiadomości, zachowywała też i ich kopie, wypalone w chipie pamięci. A zawartość tego chipa nie była cenzurowana. Pociągnęłam kolejny ostrożny łyk z czarki. Zdążyłam już zapomnieć, jak my, Marsjanie, lubiliśmy mieć serwowane nasze napoje: piwo w kuflach z pokrywką, w których pijali kiedyś Wikingowie, i kawę w czarkach, z rodzaju tych, z jakich Dżyngis Chan mógł popijać kumys po udanym dniu rzeźniczenia. – Powiedz mi, jak znalazłam chip, a może zostanę, by dokończyć tę rozmowę. – Tego nie wiem dokładnie – A! – uśmiechnęłam się. – Haczyk. – Nie, nie wiem po prostu, komu Eddie mógł odsprzedać chip, bo ja sprzedałem go właśnie jemu. Rastafarianinowi handlującemu drobiazgami z okresu wczesnomarsjańskiego. Tylko że ostatni raz widziałem Eddiego kilka dekad temu. Nagle okazało się, że ta moja wycieczka na Marsa nie była wcale takim marnotrawstwem czasu, jak sądziłam jeszcze przed chwilą. – Eddie wciąż robi interesy – powiedziałam, przypominając sobie zapach ganji unoszący się we wnętrzu ruchomego śmietniska, jakim okazał się wóz Eddiego, wtedy gdy się spotkaliśmy, na łagodnych stokach Ares Vallis. – Nigdy nikomu nie sprzedał tego chipa. Dopiero mnie, kiedy poszukiwałam jakichś pozostałości z Hydry. – Więc? – Odchylił się na krześle. – Czy teraz jesteś gotowa przyznać, że jestem tym, za kogo się podaję? – Nie jestem pewna. Jeszcze. – Ale mniej sceptyczna niż kilka minut temu? – Być może. – To było jedyne potwierdzenie, na jakie wtedy zamierzałam sobie pozwolić. – Słuchaj, to jak wyglądam, to nie moja wina. Ten Grossart, którego znasz z czasów swojego śledztwa był dzieciakiem. Facetem zaledwie trzydziestoletnim. – Jednak w którymś momencie poddałeś się przedłużaniu, w przeciwnym razie nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. – Zgadza się. Ale nie było to z chwilą, kiedy zabieg dotarł na Marsa. Pamiętaj, że gdyby zabieg okazał się powszechnie dostępny, nie byłoby w ogóle żadnych zamieszek. I byłem zbyt zajęty znikaniem, by martwić się o to akurat wtedy. – Potarł dłonią czubek głowy, opaloną na czerwono skórę obwiedzioną wianuszkiem śnieżnobiałej szczeciny. – Fizjologicznie mam teraz około siedemdziesięciu lat, choć urodziłem się sto trzydzieści dwa lata temu. Spojrzałam na niego uważniej, wracając myślą do portretów Jima Grossarta, które znałam doskonale z tamtych lat. Jego twarz tak była pozbawiona wyraźnego charakteru – tabula rasa – że w zasadzie próby odgadnięcia, jak będzie wyglądał po latach, wydawały mi się bezcelowe. A przy tym moje oczekiwania w tym względzie nie stały w jawnej sprzeczności z wyglądem mężczyzny, który siedział teraz naprzeciw mnie. – Jeśli jesteś Jimem Grossartem... – zniżyłam głos – Nie ma żadnego "jeśli", Carrie. – To dlaczego, u diabła, czekałeś siedemnaście lat, by ze mną porozmawiać? Uśmiechnął się. – Skończyłaś tę kawę? *** Wyszliśmy z "Leniwców" i pojechaliśmy windą siedemnaście poziomów w górę, prosto do miejsca, z którego skakali skoczkowie. Zaczynali swój wielki lot nurkowy z pasażu, który sterczał poza granicą miasta na jakieś trzydzieści metrów, a zakończony był platformą w kształcie pierścienia. Jaskrawo poubierani czekali wokół – przy ogrodzeniu od zewnętrznej strony – i kiedy nadchodziła ich kolej, robili po prostu krok do wnętrza pierścienia. Czasami spadali we dwoje lub troje, czasem łączyli się razem. Sprzęt do oddychania i wiewiórczy kombinezon stanowiły ich całe wyposażenie. Nikt tu nigdy nie zakładał spadochronu czy rakietowej uprzęży. To wszystko mocno przypominało samobójstwo. I czasami dokładnie tym było. – To będzie świetna zabawa – powiedział Grossart, kiedy wciąż jeszcze staliśmy w zacisznej i hermetycznej galerii widokowej. – Jasne. O ile jest się ciężko chorym na umyśle. Natychmiast zapragnęłam ugryźć się w język, ale Grossart nie wyglądał na obrażonego. – Och, lot nurkowy nie jest taki trudny, jeśli masz intuicyjne wyczucie kwestii równań Naviera-Stokesa, no i podstawową znajomość praw aerodynamiki. Można tu nawet wypożyczyć kombinezony dla par. – Nawet o tym nie myśl. – Nie lubimy wysokości, co? – powiedział, ku mojej ogromnej uldze, odwracając się od okna. – To bardzo nie po marsjańsku z twojej strony. Miał rację, choć nie lubiłam się do tego przyznawać. Grawitacja Marsa była niewiele większa niż dwie piąte ziemskiej. Niewielkie miało to znaczenie, jeśli planowało się upadek z kilku metrów, ale całkiem sporo, by dostarczyć okazji do bolesnych kolizji kości z gruntem – jakie stawały się udziałem dorastających Marsjan, a które dla Ziemian były czymś więcej niż oczywistym. Jednak Marsjanie pojmowali wysokości w sposób, w jaki reszta ludzkości elektryczność – coś, co uznaje się za niebezpieczne z założenia, a nie coś, co budzi uczucie prawdziwego strachu, zogniskowanego gdzieś na dnie żołądka. A mnie nie było tu cholernie długo. – Chodź – powiedziałam – rozejrzyjmy się wśród pamiątek dla turystów. Moja pra-pra- babcia nie wybaczy mi, jeśli nie przyślę jej czegoś stosownie kiczowatego. Weszliśmy z Grossartem do jednego ze sklepów, które, jeden za drugim, ciągnęły się przy ścianie galerii widokowej. Panował w nich spory ruch, ale nikt nie poświęcił nam więcej niż jednego nieuważnego spojrzenia. – Rany, spójrz na to – odezwał się Grossart, podnosząc przycisk do papieru. Wypełniona sztucznym śniegiem kula zawierała maleńki model Hydry ustawionej na czerwonej plastikowej podstawce. Była tam nawet replika Grossarta. Maluśka figurka w kombinezonie kosmicznym niewiele mniejsza niż sam lądownik. – Gustowne – przyznałam. – Albo przynajmniej porównywalne do tego. – Trzymałam w dłoni breloczek do kluczy, w kształcie, który przy założeniu sporej dozy dobrej woli ze strony patrzącego, mógł być wyobrażeniem leniwca. – Nie, to jest definitywnie to, na czym kończy się jakość w dziedzinie handlu. Spójrz tylko. – Grossart podniósł bursztynowy kamień i przeczytał z etykietki: "Kryształ leczący leniwców. Kamień ten modyfikuje i skupia naturalne pola chromodynamiczne ludzkiego ciała, zapewniając psychiczną i fizyczną harmonię". – Nie możesz dowieść, że tak nie jest. – Nie, ale sądzę, że Brad Trichler mógłby mieć kilka interesujących rzeczy do powiedzenia właścicielowi. Na dźwięk nazwiska geologa z Hydry uniosłam głowę – Chciałabym poznać Treichlera. I Mannuela D’Oliveirę, jeśli już o tym mówimy. Czy to możliwe? – Oczywiście. – Mam na myśli tutaj i dzisiaj. – Wiem, co masz na myśli, i tak, jest to możliwe. W końcu oni wszyscy tu są. – I nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy o nich porozmawiali? – Ani trochę. – Odłożył kamień. – Ci faceci utrzymali mnie przy życiu, Carrie. Nigdy nie zapomnę o długu, jaki mam wobec nich. – Sądzę, że w takim razie wszyscy im coś zawdzięczamy. – Kiedy to mówiłam, zbliżyłam się do kosza wypełnionego, jak głosiła reklama, nagraniami z kompozycjami leniwców, niektóre z nich były łączone ze śpiewem wielorybów albo Eskimosów. – A w tym kontekście, oglądanie czegoś takiego musi być przygnębiające ponad wszelkie wyobrażenie. – Dlaczego? Ponieważ byłem pierwszym człowiekiem na Marsie? – Potrząsnął głową. – Wiem, jak według ciebie powinienem się czuć. Jak Elvis w sklepie z pamiątkami w Graceland, przyglądając się wielkiej plastikowej figurze w kształcie samego siebie. W erze hamburgerów i białych kombinezonów, oczywiście. Obrzuciłam go spojrzeniem bez wyrazu. – Nie jestem przerażony, Carrie. Jeśli mam być szczery, to wszystko bardzo mnie bawi. Popatrzyłam na wieszak z ciuchami. "Mój najlepszy przyjaciel pojechał do Strata City na Marsie i wszystko, co mi przywiózł, to ten wszawy T-shirt" głosił napis na froncie koszulki. – Jakoś trudno mi w to uwierzyć, Jim. – Więc mnie tak naprawdę wcale nie rozumiesz. Czego, jak myślisz, chciałem? Czci? Nie. Przybyłem na Marsa, żeby dać początek procesowi jego kolonizacji. Dlatego inni poszli w moje ślady, ponieważ ja zrobiłem pierwszy, trudny krok. I wierz mi, moja droga, był on rzeczywiście trudny, ale jednak go zrobiłem. Skinęłam potakująco głową. Choć minęło siedemnaście lat od czasu gdy pisałam swój artykuł o lądowaniu Hydry, pamiętałam wszystko doskonale: Jim Grossart opuścił Ziemię jako członek prywatnie finansowanej ekspedycji. Ekspedycji zorganizowanej tanim sposobem – w rzeczywistości tańszym nawet niż ktokolwiek wcześniej uznałby za możliwe – z mglistym bardzo założeniem w kwestii powrotu z Czerwonej Planety, kiedy już ekspedycja dotrze do celu. Sponsorzy Grossarta mieli mu wysłać zapasy a następnie więcej osadników, aż powstanie samoutrzymująca się kolonia. W końcu mieli zamiar wysłać też i większy statek, by mógł zabrać wszystkich chętnych do powrotu na Ziemię, ale założenie było takie, że część ludzi zostanie na Marsie na dobre. I tak mniej więcej się stało – jednak to, co przeszedł Grossart, okazało się w każdym najdrobniejszym szczególe tak trudne, jak się tego spodziewano. A on sam stanął w obliczu kilku kryzysów, które mogły pchnąć go na skraj poczytalności, a może nawet nieco poza tę granicę. Wszystko zależnie, jak przypuszczam, od tego, jak zdefiniuje się normalność. Grossart mówił dalej: – Wiesz, co martwiłoby mnie bardziej? Planeta, która zbyt serio traktowałaby swą przeszłość. To by oznaczało że jest coś, czego my, ludzie, nie potrafiliśmy ze sobą przenieść. – Czego? Masz na myśli ową nieopisaną wręcz skłonność do produkowania i konsumpcji wybitnie kiczowatego paskudztwa dla turystów? – Coś w tym rodzaju, tak. – W tym właśnie momencie zasłonił się plastikową maską i nagle patrzyłam w twarz człowieka, którego miałam nadzieję spotkać w "Leniwcach" – młodego Jima Grossarta. – Nie sądzę, żebyś miał powody do zmartwienia – powiedziałam. Grossart odłożył maskę do pojemnika z setkami jej podobnych, dokładnie w chwili gdy kierownik sklepu zaczął się nam wrogo przyglądać. – Nie, nie sądzę żebym miał. A teraz – klasnął i zatarł dłonie – wiesz, co zamierzam zaproponować, prawda? Patrzył przez okno wystawowe wprost na punkt skoków. *** Wydaje mi się, że właściwym określeniem byłby szantaż. Ja chciałam swojej historii (lub przynajmniej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Grossart skontaktował się ze mną po tych wszystkich latach), a on chciał zanurkować. Więcej, chciał nurkować z kimś jeszcze. – Słuchaj – powiedziałam. – Skoro to takie dla ciebie ważne, nie możesz tego po prostu zrobić, kiedy ja poczekam na ciebie na dole? Albo spotkamy się tutaj? – A co, jeśli zdecyduję się zniknąć raz jeszcze? Ugryzłabyś się w dupę, co? Za to, że spuściłaś mnie z oka? – Bardzo możliwe, ale wtedy miałabym przynajmniej satysfakcję, wiedząc, że nie dałam się namówić do zrobienia czegoś monstrualnie głupiego. Staliśmy już w kolejce po kombinezony. – Owszem – przytaknął – ale wtedy z kolei musiałabyś żyć z wiedzą o tym, że kiedy już przyjedzie do pisania tego twojego artykułu, a wiem, że do tego zmierzasz – nie będziesz mogła zamieścić w nim akapitu, w którym opiszesz, jak to zanurkowałaś z Kapitanem Jimem Grossartem. Spojrzałam na niego zimno. – Drań. Ale miał rację. Własny lęk to jedno, a daleko idący kompromis względem tego, co napiszę, to drugie. – No, nie ma potrzeby tak mówić. – Powiedz mi po prostu, że wiesz, co robisz, dobrze? – Oczywiście, że wiem. Mniej więcej. Dostaliśmy swoje wiewiórcze kombinezony. Pierwszą rzeczą, jaką należało zrobić, było podłączenie sprzętu do oddychania i komunikatorów. Każdy z kombinezonów miał zapas powietrza na zaledwie kilka minut, ale i więcej nie było trzeba. Same kombinezony to oślepiająco kolorowe, obcisłe stroje, grubo wyściełane i zdobne w jaskrawe znaki firmowe i slogany. Nazywane były wiewiórczymi z uwagi na płachty elastycznego materiału wszyte pomiędzy rękawy a nogawki, na podobieństwo płatów skóry u latających wiewiórek – dzięki nim w trakcie spadania podwajała się powierzchnia aerodynamiczna. Mój kombinezon miał zwykłe dodatkowe usztywnienie na piersi i brzuchu, ale Grossarta – grubą na sześć cali warstwę ochronnego uzbrojenia. Założyliśmy hełmy, zamknęliśmy przyłbice i sprawdziliśmy, czy możemy się porozumieć ze sobą. – Naprawdę, nie zmuszam cię do tego – odezwał się Grossart. – Nie, po prostu pogrywasz na tym, że jestem interesowną suką, która zrobi prawie wszystko, by mieć materiał na artykuł. Miejmy to już za sobą, dobrze? Przeszliśmy przez śluzę powietrzną, która prowadziła do platformy skoków. Strata City rozciągało się z każdej strony na kilka tysięcy metrów – budynki ściśnięte jeden przy drugim tak blisko siebie jak tylko pozwalała na to topologia ściany. Pomiędzy większymi strukturami wiły się hermetyczne pasaże, a poszczególne poziomy łączyły ze sobą szyby wind. W niewielkiej odległości od miejsca, w którym byliśmy, posadowione na krawędzi kanionu, rozległe kompleksy hotelowe jaśniały neonami na tle wieczornego nieba: Hilton, Holiday Inn, Najlepszy Marsjanin. W tym momencie – natychmiast też uświadamiając sobie, że nie był to najlepszy pomysł – zerknęłam w dół. Miasto ciągnęło się kilka kilometrów, po to, by stać się coraz cieńsze i cieńsze, aż w końcu zmienić się w rozległą, gładką ścianę kanionu, której stromizna budziła jeszcze większe mdłości. Valles Marineris był największym marsjańskim kanionem, a w tej chwili jego najniższa część pogrążona była całkowicie w cieniu. Mogłam dostrzec jedynie drobne iskierki bardzo małych i bardzo odległych świateł. – W Bogu nadzieja, że wiesz co robisz, Jim. Na końcu platformy członek obsługi spiął nas razem, mnie na plecach Grossarta. Nogi miałam związane razem, a ręce przymocowane niewygodnie wzdłuż boków. Stałam się niewiele więcej niż wielkim, martwym ciężarem na jego plecach. Kolejny obsługujący odłączył nasze przewody powietrza od zasobów platformy. Teraz oddychaliśmy już zapasem z naszych kombinezonów. Przesunęliśmy się do przodu w oczekiwaniu na swoją kolej. Zastanawiałam się, co tak właściwie robię. Poznałam w barze człowieka, który podsunął mi kilka prawdopodobnych odpowiedzi dotyczących pierwszego lądowania, ale nie miałam nawet skrawka dowodu, że faktycznie miałam do czynienia z Jimem Grossartem. Być może kiedy już zeskrobią mnie z dna kanionu, znajdą pod spodem resztki lokalnego wariata, który dobrze odrobił swoje zadanie domowe. – Przepraszam bardzo... – odezwał się, kiedy już byliśmy blisko krawędzi. – O co chodzi? – O coś, co powinna pani wiedzieć w tej sytuacji. Nie jestem Jimem Grossartem. – Nie? – Nie. Jestem komandor Manuel D’Oliveira. Czy istnieje jednak ktoś, z kim wolałaby pani skoczyć zamiast ze mną? Pomyślałam o tym, co mnie czeka – motyle, jakie czułam w żołądku, już dawały pokaz akrobatyki – i doszłam do wniosku, że on ma rację. D’Oliveira był pilotem Hydry, tym, który posadził na powierzchni planety maleńki lądownik, mimo że znaczna część powłok ablacyjnych została zerwana podczas wybuchu, który nastąpił w trakcie lotu na Marsa. To nie było podręcznikowe lądowanie, ale mając w perspektywie możliwość zapisania się w pamięci ludzkiej jako interesująca plama na mapie Argyre Planitia, D’Oliveira poradził sobie całkiem nieźle. – Niech pan to zrobi dobrze, komandorze. – Manuelu, proszę – mówił niemalże doskonałym amerykańskim angielskim, z nieznaczną jedynie naleciałością hiszpańskiego akcentu. – Proszę mi powiedzieć, jak się pani dogadywała z Jimem? – Och, dobrze. Lubię go. Może tylko poza tym szczególnym upodobaniem do opowieści o jakimś zmarłym człowieku, który nazywał się Elvis. – Rozumiem. Proszę nie mieć mu tego za złe i nie zwracać uwagi w tym względzie. Nie jest zły, zważywszy wszystko. Mogliśmy mieć gorszego dowódcę, jak sądzę. On nas spaja razem. No nic. Wygląda na to, że teraz nasza kolej. Jest pani na to gotowa, panno...? – Carrie Clay – czułam się dziwnie, przedstawiając się po raz drugi, ale z drugiej strony miałam wrażenie, że nie robiąc tego, zachowałabym się niegrzecznie. – Jestem gotowa. Przesunęliśmy się do przodu i skoczyliśmy, wprost do wnętrza okręgu. Spojrzałam do góry – choć przypasana do D’Oliveiry wciąż mogłam poruszać głową – i zobaczyłam pierścień platformy malejący w zawrotnym tempie. Zaledwie kilka uderzeń serca później minęliśmy poziom kawiarni "Leniwce" i spadaliśmy wciąż szybciej i szybciej. Poczucie nieważkości własnego ciała nie było dla mnie całkiem nowe, ale za to odczucie gwałtownego przyspieszenia i prędkość, z jaką przesuwała się ściana miasta, rekompensowały to z naddatkiem. – Jest w tym i haczyk, oczywiście – odezwał się D’Oliveira, zdążywszy już przyjąć pozycję brzuchem do dołu z rozpostartymi nogami i ramionami. – Wielu skoczków nie ma dość zimnej krwi, by tak blisko trzymać się ściany miasta. – Cholerna racja. – Ale to wielki błąd, postępować inaczej – stwierdził D’Oliveira. – Jeśli dobrze zna się miasto, można się go trzymać blisko i bezpiecznie. Zbytnie oddalenie się od ściany to pomyłka fatalna w skutkach. – Rzeczywiście. – Tak, tak, bardzo poważny błąd – zamilkł na moment. – Hm, poczuła pani? Już nie przyspieszamy. Znów ważymy tyle co zwykle. – Głuptas ze mnie. Nie... zauważyłam. – Ostateczną prędkość osiąga się po czterdziestu pięciu sekundach. Przelecieliśmy już cztery kilometry, ale nie odgadłaby pani tego, prawda? Spadaliśmy w głąb wąskiej przepaści, której dwie, pionowe niemalże, ściany stanowiły budynki, a trzecią płaszczyzna nagiej skały. D’Oliveira zaczął dawać mi wykład o prędkościach końcowych, który przy innej okazji z pewnością byłby fascynujący; jak to rafinerie podniosły ciśnienie atmosferyczne na Marsie do około pięciu procent tego, co na Ziemi jest normą, i które to powietrze nie było ani wystarczająco gęste, ani ciepłe, by nim oddychać, a jednak mogło zatrzymać człowieka ubranego w wiewiórczy kombinezon na tyle, by nie spadł jak kamień, nawet jeśli prędkość końcowa wynosiła wciąż przerażającą jedną szóstą kilometra na sekundę. Słuchałam tego z równą przyjemnością, z jaką skazaniec pod gilotyną słuchałby wykładu na temat anatomii ludzkiego karku. Znowu spojrzałam w dół i zorientowałam się, że zbliżamy się już do dolnych rubieży miasta, ale sama ściana kanionu wydawała się równie wysoka jak na początku, a światełka na dnie równie odległe. – Wie pani, jak powstało to miasto? – zapytał D’Oliveira. – Nie... ale jestem... cholernie pewna, że... zamierzasz mi... o tym opowiedzieć. – Wszystko zaczęło się od geologów, niedługo po zamieszkach. – Okręcił nas szybkim zrywem i ustawił kąt natarcia tak, że teraz lecieliśmy lekko głowami w dół. – Szukali śladów skamielin, pogrzebanych w pokładach skały, śladów dawnego życia. Dziura na osiem kilometrów nie wydała im się wystarczająca, więc pogłębili dno kanionu o kolejne dwa czy trzy, pokrywając przy tym cały stok rusztowaniem. Potem na tym rusztowaniu zbudowali laboratoria i kwatery mieszkalne, żeby sobie czasu zaoszczędzić i uniknąć ciągłego wjeżdżania na górę. Krawędź budynku przemknęła obok nas tak blisko, że można jej było dotknąć, a przynajmniej takie miałam wrażenie – i teraz spadaliśmy wzdłuż czystej płaszczyzny skały z rzadka jedynie urozmaiconej występami bądź innymi strukturami. – Ale wtedy właśnie, w innym zupełnie miejscu, odkryto na Marsie pierwsze relikty leniwców. Geologowie nie chcieli wyrzec się swojego udziału w odkryciach, więc pognali tam, aż się za nimi kurzyło, zostawiając wszystko to, co nie mieściło się w bagażu podręcznym. – D’Oliveira pokierował nas obok podobnego do palca występu skalnego, który w przeciwnym razie przebiłby nas na wylot. – Zanim wrócili, rusztowanie zajęli dzicy lokatorzy. Dzieciaki, głównie amatorzy wspinaczki i skoków, w poszukiwaniu nowych wrażeń. Wtedy ktoś otworzył bar, i zanim się zorientowałeś, to miejsce zmieniło się w mainstream. – Ostatnie słowo wypowiedział z dystansem. – Ale jak sądzę, wyszło to na dobre turystom. – Jim nie miał nic przeciw temu, prawda? – Nie, ale on to nie ja. Ja też nie mam nic przeciwko temu, że tu przybyliśmy, ani też temu, że inni ludzie przybyli za nami. Ale czy musiało być ich tak dużo? – Nie można racjonować planety. – Wcale tego nie chcę. Ale kiedyś było trudniej tu dotrzeć. Miesiące podróży w paskudnych warunkach. Jak długo trwała pani podróż, panno Clay? – Pięć dni na Hiawathcie – teraz już łatwiej było mówić, to, co jeszcze kilka minut temu było przerażającym doświadczeniem, teraz stało się doznaniem niemal przyjemnym. – I raczej nie nazwałabym jej paskudną. Można by się wprawdzie kłócić przy wystroju promenady, ale poza tym... – Wiem. Widziałem te turystyczne liniowce zaparkowane na orbicie, rozjaśniające światłami nocne niebo. – Ale gdybyście wy nie przybyli na Marsa, moglibyśmy nigdy nie odkryć reliktów leniwców, Manuelu. A to właśnie dzięki nim dowiedzieliśmy się, jak dotrzeć z Ziemi na Marsa w przeciągu pięciu dni. Nie można zjeść ciastka i mieć go nadal. – Wiem. I nikt nie jest bardziej zafascynowany leniwcami niż ja. Chodzi tylko o to – czy naprawdę musieliśmy nauczyć się tak wiele, tak prędko? – Cóż, powinieneś się do tego przyzwyczaić. Mówią o budowie statku kosmicznego, wiesz, o wiele wcześniej niż ktokolwiek z nas by sądził. Płaszczyzna skały stała się teraz o wiele gładsza – ciężko było ocenić, z jaką prędkością spadaliśmy, prawdę mówiąc, światełka na dnie kanionu nie były już tak nieskończenie odległe. – Wiem. Słyszałem o tym. Czasem to prawie chciałbym... – Co, Manuelu? – Proszę się trzymać. Czas zacząć zwalniać jak sądzę. Były tylko dwa sposoby zwalniania w przypadku lotu nurkowego. Pierwszy, wymagający mniej umiejętności, wiązał się nieodmiennie z walnięciem o grunt. Drugi był już znacznie bardzie wymyślny, polegał zaś na wykorzystaniu faktu, że dolna część ściany wykazywała nieznaczne odchylenie od pionu. Rzecz zasadzała się na tym, by spadać tak długo blisko ściany, aż zaczynało się muskać jej powierzchnię, pod bardzo delikatnym kątem. Wtedy trzeba już było tylko wykorzystać tarcie do wyhamowania prędkości. Im niżej, tym bardziej stromizna ściany łagodniała, łukiem łącząc się z dnem kanionu, więc jeśli umiejętnie zastosowało się sposób drugi, lot kończył się ślizgiem i bez większych kontuzji. Wszystko brzmiało łatwo, ale jak zapewnił mnie D’Oliveira, wcale łatwe nie było. Głównym problemem było to, że ludzie zazwyczaj za bardzo bali się trzymać zbyt blisko mijanej w pędzie ściany. Nie można ich było winić, takie przeżycie rujnowało nerwy, no i trzeba było dokładnie wiedzieć, gdzie spadać bezpiecznie. Ale jeśli skoczek bał się trzymać blisko ściany, jego lot trwał do momentu bezpośredniego kontaktu z dnem kanionu, i bynajmniej nie był to łagodny pocałunek, ale kolizja przy dużej prędkości i pod odpowiednim kątem. Jednak, według zapewnień D’Oliveiry, zwolennicy tego sposobu mieli z pewnością najlepsze widoki, dopóki lecieli. Poprowadził nas na delikatne spotkanie ze ścianą, głowami w dół, i wykorzystał swoją sześciocalową zbroję na przedzie kombinezonu, by uzyskać hamujące tarcie, podczas gdy zjeżdżaliśmy jak na toboganie w dół wciąż jeszcze niemal pionowej ściany. Niższa część była naturalnie gładka, ale teraz tysiące skoczków zdołało nadać jej doskonałość szklanej tafli. Kiedy już było po wszystkim, zatrzymaliśmy się w sposób mało godny, natomiast zupełnie bezpieczny, a obsługa odprowadziła nas poza granicę strefy niebezpieczeństwa. W pierwszej kolejności porozpinali nas, tak, że każde mogło stanąć na własnych nogach. Moje były jak z galarety. – No i? – zapytał D’Oliveira – W porządku. Przyznaję. To było dość zabawne. Myślę, że mogłabym nawet rozważyć zrobienie tego... – Świetnie. Tam jest winda, która zawiezie nas z powrotem na górę. – Ale po głębszym namyśle, czy możesz mi wskazać najbliższe miejsce, gdzie dostanę drinka? Nie musiałam się martwić. D’Oliveira bardzo chętnie przełożył na czas nieokreślony swój kolejny skok, no i uzyskałam zapewnienie, że doskonale zaopatrzony bar znajduje się na dnie kanionu. Przez moment oboje staliśmy, zadzierając głowy i patrząc na tę niemożliwą wręcz ścianę skalną, w kierunku świateł Strata City, które lśniły nad naszymi głowami. Miasto wydawało się ogromne, gdy było się w jego wnętrzu, niewiele mniejsze, gdy mijało się je w trakcie lotu, a teraz było takie malutkie, drobny znak ludzkiej obecności, na nieskończoności płaszczyzny skalnej ściany. D’Oliveira położył dłoń na moim ramieniu. – Coś się dzieje? – Tylko myślę, to wszystko. – Niedobry nawyk. – Poklepał mnie przyjaźnie. – No a teraz załatwimy pani tego drinka. *** Jakąś godzinę później D’Oliveira i ja siedzieliśmy w przedziale pociągu oddalającego się od Strata City. – Moglibyśmy pojechać gdzie indziej – powiedziałam wcześniej. – Nie jest jeszcze późno, a mój zegar biologiczny i tak wciąż myśli, że jest wczesne popołudnie. – Już znudzona Strata City? – Nie, niezupełnie, ale jakieś inne miejsce stanowiłoby doskonały kontrast. – Zaczęłam odczuwać efekty wypitej wódki, paliły mnie policzki. – Zamierzam opisać to spotkanie, wiesz przecież. – Dlaczego nie – wzruszył ramionami. – Jim powiedział pani, co sądzi o Marsie, więc i ja mogę równie dobrze to zrobić. – Część już mi powiedziałeś. Potaknął ruchem głowy. – Ale mogę gadać całą noc, jeśli mi tylko pozwolić. Proszę posłuchać, a może pojechalibyśmy pociągiem do Gołąbka? – To nie tak daleko – uznałam po chwili zastanowienia. – Ale przecież ty wiesz, co tam jest, prawda? – Z mojej strony to żaden kłopot, panno Clay. Ale i tak nie dlatego zaproponowałem wycieczkę do Gołąbka. Niedawno otworzyli tam dla zwiedzających grotę leniwców. Nie miałem dotąd okazji jej zobaczyć, a szczerze mówiąc, bardzo bym chciał. Tym razem ja wzruszyłam ramionami. – No cóż, po co się dostaje służbowe fundusze, jak nie po to, by puścić ich z dymem. Tak więc wróciliśmy windą na górę kanionu i złapaliśmy pierwszy pociąg do Gołąbka. Ekspres pędził przez łagodnie pofalowaną pustynię Marsa, przejeżdżając nad kolejnymi kanionami po eleganckich, białych mostach, wyrastających wprost ze skał. Było ciemno, krajobraz za oknem był jednolicie czarny, za wyjątkiem jedynie odległych świateł osad i ogromnych przysadzistych kształtów rafinerii. – Chyba już rozumiem – odezwałam się – dlaczego się ze mną skontaktowałeś. Siedzący naprzeciw mnie mężczyzna potrząsnął głową. – To tak naprawdę nie byłem ja. Tylko Jim. – Być może. Ale i tak rozumiem. Nadszedł czas, by dać się usłyszeć, prawda? Moment, w którym należy wyprostować całą historię. To jest właśnie problem ze znikaniem – pozwala innym ludziom przypisywać ci słowa, z którymi nie do końca byłbyś skłonny się zgodzić. Skinął głową. – Wykorzystała nas chyba każda frakcja, o jakiej mogłaby pani pomyśleć, wszystko jedno, czy dla poparcia swojej tezy o konieczności całkowitej ewakuacji Marsa, czy też o potrzebie utworzenia na całej powierzchni planety głębokich na milę oceanów. A to wszystko była gówno prawda. Same kłamstwa. – A jednak czy nie jest tak, że i wy nie zawsze się ze sobą zgadzacie? – Jest, ale – przerwał na chwilę – możemy się ze sobą nie zgadzać. W końcu i tak jest to prawda. To, co naprawdę myślimy, a nie jakieś wymysły dla poparcie cudzych celów. Przynajmniej jest to prawdziwa historia. – A jeśli ta prawdziwa historia wcale nie jest schludna i przyjemna? – Wciąż jest prawdziwa. Wyglądał oczywiście bardzo podobnie do Grossarta, ale nie powiedziałabym, że byli identyczni w każdym szczególe, bo D’Oliveira wydawał się wykorzystywać tę samą twarz w zupełnie różny sposób, skłaniając mięśnie do tworzenia odrębnych konfiguracji. Siedział też inaczej, nieco sztywno, w sposób właściwy wojskowym. Nawet do chwili, w której powstał mój artykuł – więcej niż osiem lat po samym lądowaniu – nikt tak naprawdę nie zrozumiał, co przytrafiło się Kapitanowi Jimowi Grossartowi. Wszyscy zgadzali się co do podstawowych założeń: Grossart był normalny w chwili, gdy opuszczał Ziemię jako jedyny członek jednoosobowej wyprawy na Marsa. Może zawinił tu wypadek, eksplozja w przestrzeni, która zniszczyła tarcze ablacyjne. I której skutkiem było też przerwanie łączności na kilka tygodni. Dopiero gdy antena kierunkowa zaczęła ponownie działać, ludzie na Ziemi zyskali pewność, że Grossart w ogóle przeżył. Przez następnych kilka dni, kiedy zaczął przesyłać na Ziemię pierwsze po przerwie wiadomości, z wolna objawiła się prawda. Jim Grossart rozpadł się na trzy osobowości. Teraz sam Grossart był tylko jedną trzecią całości, z dwoma nowymi i całkowicie fikcyjnymi częściami siebie, z którymi dzielił ciało. Każda osobowość przejęła jakiś zakres umiejętności, które wcześniej stanowiły ogół doświadczenia i kwalifikacji Grossarta. D’Oliveira odziedziczył umiejętności pilotażu, zaś Treichler był specjalistą od marsjańskiej fizyki i geologii. Obawiając się uczynić jeszcze większa krzywdę człowiekowi, będącemu na krawędzi całkowitego załamania, kontrolerzy misji na Ziemi zachowywali się odpowiednio do nowej sytuacji. Musieli mieć nadzieję, że reintegracja osobowości Grossarta nastąpi tak szybko, jak tylko skończy się kryzys, na przykład w chwili gdy Hydra wyląduje na powierzchni planety. Nigdy tak się nie stało. – Czy kiedykolwiek wracasz myślami do tego, jak było wcześniej? – zapytałam, w pełni świadoma, że stąpam po bardzo kruchym lodzie. – Wcześniej, czyli kiedy? – Przed wyprawą. Potrząsnął głową – Nie należę do tych, którzy zastanawiają się nad przeszłością. *** Gołąbek był lśniącym i barwnym gąszczem świątyń, wież i łączących je korytarzy; stosem rzuconych bezładnie choinkowych ozdób. Pociąg zanurkował się w tunelu, by zatrzymać się przy przyprawiającej o zawrót głowy promenadzie. Wysiedliśmy i przez godzinę włóczyliśmy się po sklepowych galeriach, zanim wreszcie zatrzymaliśmy się na drinka w barze "Sojourner". Podłogę pokrywał tu sztuczny pył, a niewiarygodnie drogie drinki przywoziły zamawiającym małe, sześciokołowe łaziki, które nieustannie się psuły. I tym razem ja zapłaciłam, tak samo jak za bilety na pociąg, ale nie miałam nic przeciwko temu. D’Oliveira, czy też Grossart, czy jak tam należało o nim myśleć, najwyraźniej nie mógł sobie pozwolić na rozrzutność. Jeśli brało się pod uwagę kwestie ekonomiczne, musiał pozostawać na Marsie niemalże niewidzialnym. – To była prawda, to, o czym mówiłeś wcześniej, czyż nie? – powiedziałam, kiedy już jechaliśmy tramwajem do groty leniwców. – Że nikt nie jest bardziej zafascynowany obcymi niż ty. – Tak. Nawet jeśli inni nazywają mnie czasem mistycznym głupcem. Dla Jima to po prostu martwi obcy. Użyteczne źródło nowych technologii i nic poza tym. Dla mnie, no cóż uważam, że jest w tym coś głębszego, że było nam pisane ich odnaleźć, pisane przebyć tak wielką odległość i kontynuować poszukiwania, nawet jeśli w końcu będzie to oznaczało, że część z nas opuści Marsa bezpowrotnie... – uśmiechnął się. – Może po prostu nasłuchałem się zbyt wiele ich muzyki podczas wielkiego lotu. – A co myśli o nich Brad Treichler? Przez kilka chwil nic nie mówił. – Brad nie zgadza się ze mną. – Jak bardzo? – Na tyle, by zastanawiać się, czy relikty nie są zatrutym kielichem, i na tyle, by wątpić, czy powinniśmy w ogóle przybyć na Marsa. – To bardzo ekstremalny pogląd w przypadku kogoś, kto ryzykował własnym życiem, by tu dotrzeć. – Wiem, i akurat nie jest to jeden z tych, które bym podzielał, od razu zaznaczam. Podjęłam wysiłek poprawienia nastroju. – Cieszę się. Gdybyś nie przybył na Marsa, nie byłoby wielkiego lotu, i musiałabym wtedy poszukać innego sposobu na to, by zesrać się ze strachu. – Tak, tak to zwykle jest za pierwszym razem, to prawda. – A za drugim? – Zazwyczaj jest gorzej. Za to trzeci raz... – Nie sadzę, by był jakiś trzeci raz, Manuelu. – Nawet za wódkę? – Nawet wtedy. Dotarliśmy już do groty, stuprocentowo prawdziwej, którą przeniesiono tu po kawałku z innej części planety. Okazało się, że miejsce, w którym była na początku, znajdowało się dokładnie pod akweduktem i zostałaby zalana w przeciągu kilku lat, jak tylko roztopiono by lodowce. Gdzieś w środku miałam dziwne odczucie, że doskonale znam to miejsce. Musiałam wciąż sobie przypominać, że tu były prawdziwe leniwce, prawdziwe artefakty ich cywilizacji, prawdziwe freski na ścianach, a same leniwce naprawdę zamieszkiwały kiedyś tę grotę. A jednak część mojego umysłu wciąż upierała się przy przekonaniu że to miejsce było po prostu kolejnym, lepszym niż przeciętne muzealną wystawą, czy też markową, choć wciąż nieco kiczowatą, stylizowaną restauracją "Leniwce" z lepszym wystrojem wnętrza. Ale one naprawdę tu były. W przeciwieństwie do tych nieautentycznych miejsc, które dotąd odwiedzałam, w grocie nie było podłogi. Podłoga była koncepcją , która nigdy nie przyszła leniwcom do ich włochatych głów. Prawdopodobnie wyewoluowały gdzieś na gęsto zalesionej planecie, gdzie jacyś groźni drapieżcy panowali na poziomie gruntu. Leniwce musiały zejść z drzew w jakimś momencie – nie stworzyłyby przecież zaawansowanej technicznie cywilizacji wycierając całymi dniami tyłki wśród liści – ale ta niechęć do podłoża musiała w nich pozostać. Tak jak my, ludzie, nadal lubimy wszelkimi sposobami odgradzać się od ciemności, tak leniwce lubiły trzymać się z dala od ziemi i po prostu sobie zwisać. To było naprawdę interesujące. Chciałabym móc spędzić tam wiele godzin, ale nie za jednym zamachem. Po dwóch godzinach okazywania szkolnej fascynacji kolejnymi eksponatami, miałam serdecznie dość futrzastych obcych z sześcioma odnóżami, na najbliższe dwa tygodnie. Spotkaliśmy się ponownie w sklepie z pamiątkami przy grocie. Kupiłam koszulkę z gustownym motywem leniwców, z dyskretnym napisem Grota Leniwców, Gołąbek, Mars pismem stylizowanym na skrypt obcych, oczywiście nie w opinii kseno-lingwistów. – Więc – powiedziałam, zaczynając się czuć odrobinę już zmęczona. – To była niezła zabawa. Co teraz? – Lądownik jest niedaleko stąd – odpowiedział. – Możemy tam pojechać jeśli chcesz. *** Powinnam była wyperswadować mu ten pomysł. Nie ma sprawy, mogłam rozmawiać z D’Oliveirą i pozostałymi jakby byli zupełnie różnymi osobami, ale ten maleńki jednoosobowy lądownik był jawnym tego zaprzeczeniem. Coś musiało się wydarzyć... Ale nie mogłabym przecież napisać swojej historii, pomijając kwestię lądownika. Co więcej, D’Oliveira najwyraźniej miał szczerą chęć zrealizować swój pomysł. Kolejny tramwaj zawiózł nas na przedmieścia Gołąbka. Miasto było pierwszym miejscem, jakie zwykle odwiedzali ludzie zaraz po wylądowaniu, więc też roiło się tutaj od czerwonookich nowoprzybyłych. Większość sklepów, barów i restauracji czynna była cała dobę, tak jak i większe atrakcje turystyczne, a Hydra była wśród nich najstarszą. Było kiedyś tak – na długo przed moim urodzeniem – że trzeba było wyjechać poza Gołąbek do miejsca lądowania, ale to już się zmieniło. Góra przyszła do Mahometa, przedmieścia podpełzły i otoczyły Hydrę. D’Oliveira i ja staliśmy chwilę, spoglądając w dół z hermetycznej galerii widokowej. Z obu stron miasto oddalało się od nas, przybierając kształt podkowy, zamykając pół kilometra kwadratowego powierzchni planety. Lądownik był wewnątrz. Maleńki, koślawy, srebrny stożek, sprawiał niewiele tylko lepsze wrażenie niż ten w przycisku do papieru, który pokazywał mi Jim. Spojrzałam na innych zwiedzających, obserwując, jak starają się ukryć swoje rozczarowanie widokiem. Nie winiłam ich. Pamiętałam doskonale, co czułam, widząc Hydrę po raz pierwszy. I to ma być wszystko? Ale dzisiaj byłam starsza i już nie czułam rozczarowania. Tak, Hydra była maleńka, tak, robiła wrażenie niezdolnej przetrzymać najbliższą burzę piaskową – ale o to właśnie chodziło. Gdyby lądownik był bardziej imponujący, to, czego dokonał Jim Grossart, nie byłoby w połowie nawet tym, czym było. – Masz ochotę popatrzeć z bliska? – odezwałam się w końcu. – W imię starych czasów... czemu nie Oczywiście już wtedy powinnam się zorientować: jego głos brzmiał jakoś inaczej. Zeszliśmy z galerii na poziom powierzchni. Ludzie czekali, by wsiąść do automatycznych autokarów, które zgodnie z zaprogramowaną trasa objeżdżały lądowisko, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. – Nie musimy robić tego w ten sposób – powiedział. – Możesz sobie wypożyczyć skafander i iść tam pieszo. – Aż do lądownika? – Nie, na to nie pozwalają. Ale zawsze bliżej niż podjeżdża autobus. Spojrzałam w kierunku placu i zobaczyłam troje ludzi w piaskowych skafandrach. Jeden robił zdjęcie dwóm pozostałym na tle lądownika, wyraźnie starał się tak je wykadrować, żeby w tle nie pojawiały się żadne elementy samego miasta. Mój towarzysz miał rację, ludzie w skafandrach byli bliżej Hydry, niż pozwalała na to trasa autobusów, ale wciąż w odległości jakichś czterdziestu pięćdziesięciu metrów. Nie robili wrażenia skłonnych podejść bliżej. Większość turystów nie zawracała sobie głowy wypożyczaniem skafandrów, więc nie musieliśmy czekać długo, by dostać swoje. – Jak sądzę wszystkie są w dwóch rozmiarach – powiedziałam, kiedy już czekaliśmy przy śluzie powietrznej. – Za małe i za duże. Spojrzał na mnie bez cienia rozbawienia. – Wystarczą. Kliknęła zapadka. – Oczywiście, Brad. Wyszliśmy na zewnątrz. Nad naszymi głowami panowała niepodzielnie noc, ale na samym lądowisku było jasno jak w dzień, nie było prawie cienia. Lądownik stał dwieście metrów od nas, otoczony najróżniejszymi modułami wyposażenia, łazikami, instrumentami do badań, zestawami przetrwania. Wyglądał jak noszący ślady licznych burz obelisk celtycki, otoczony kręgiem nieco mniej świętych kamieni. – No, Brad – zaczęłam – wiele o tobie słyszałam. – Wiem, co słyszałaś. – Wiesz? Zaczęliśmy iść przez pokryty rdzawym pyłem plac. – Wiem doskonale, co Grossart i D’Oliveira mówią o mnie. – Co? Że nie jesteś na równi z nimi przekonany, że kolonizacja Marsa była takim dobrym pomysłem? Trudno to uznać za krytykę. Każdy ma prawo wyrażać swoje opinie. Nawet trzech w tej samej chwili, pomyślałam. – Mają rację, oczywiście, uważam, że nie powinno nas tutaj być – ale czy to wszystko, co powiedzieli na mój temat... – zamilkł, pozwalając, by minął nas autobus, sunący po pyle na swoich szerokich, balonowych oponach. W środku tłoczyli się turyści, część z nich wyglądała na zainteresowanych bardziej swoimi przekąskami niż Hydrą. – Co jeszcze mówią, Brad? – Wiesz przecież, więc po co to udawanie? – Nie jestem pewna... – Eksplozja, cholera. Ta, która miała miejsce w trakcie lotu. Ta, przez którą omalże w ogóle nie wylądowaliśmy. Oni mówią, że to ja ją spowodowałem, że próbowałem sabotować misję. – Prawdę mówiąc, niewiele o niej wspominali, o ile w ogóle. – Jesteś dobra, przyznaję to. – Wiem, ale nie w tym rzecz. I tak nie mógłbyś przecież sabotować tej misji... – urwałam, bo moja argumentacja zmierzała do jednego konkretnego wniosku. Nie istniałeś wtedy; tak jak nie istniejesz teraz. W tamtym momencie był tylko Jim Grossart... – Nawet gdyby przemknęło ci to nawet przez myśl, nie zrobiłbyś przecież czegoś takiego – dokończyłam niezręcznie. – Nie. – Jego głos nabrał teraz miękkiego brzmienia. – Ale być może powinienem był. – Nie zgadzam się. Mars nie był jakąś pierwotną puszczą zanim tu przybyliśmy, Brad. Był niczym. Jedynie nieszczęsnym, zimnym i pozbawionym jakiegokolwiek życia kawałkiem skały, niezapisaną kartą. Niczego nie zniszczyliśmy, niczego nie popsuliśmy. Zatrzymał się i rozejrzał ostentacyjnie wokół, wskazując na kondygnacje galerii miasta, rozciągających się wokół nas jak zmrożona fala. – To nazywasz poprawą sytuacji. – W porównaniu z niczym, tak. – Dla mnie to wstrętne. – Rany, jesteśmy tutaj dopiero od wieku. To dopiero nasz pierwszy szkic z życia na Marsie. A co, jeśli to nie jest wszystko, na co nas stać? Będzie czas, by postarać się lepiej. Milczał przez kilka kolejnych sekund. – Mówisz zupełnie jak Jim Grossart. – Nie. Mogłabym spokojnie żyć bez kilku rzeczy, które Jima zdają się wyjątkowo