10779
Szczegóły |
Tytuł |
10779 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10779 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10779 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10779 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOSEPH JACOBS
BAŚNIE ANGIELSKIE
(Przełożyła: Janina Carlson i Kalina Wojciechowska)
NASZA KSIĘGARNIA
1984
TOM TIT TOT
Dawno, dawno temu była sobie pewna kobiecina, która upiekła pięć pierożków. Kiedy
wyjęła pierożki z pieca, okazało się, że trzymała je tam za długo, bo skórka zrobiła się tak
twarda, że nie sposób je było jeść. Woła tedy swą córkę i rzecze:
- Córuś, połóż pierożki na półce i niech tak stoją przez chwilę, to jeszcze dojdą.
Mówiąc to, wiecie, miała na myśli, że przyjdą do siebie, to znaczy, że skórka
zmięknie.
Ale córka powiedziała sobie:
„Jeżeli jeszcze mają dojść, to ja teraz te zjem”.
Zrobiła tak, jak powiedziała, i zjadła wszystkie po kolei. Kiedy nadeszła pora kolacji,
kobiecina rzecze:
- Idź i przynieś mi jeden pierożek. Na pewno musiały już dojść.
Dziewczyna poszła, rozejrzała się, ale zobaczyła tylko pusty talerz. Wróciła i mówi:
- Jeszcze nie doszły.
- Ani jeden? - pyta matka.
- Ani jeden.
- Dobrze, doszły czy nie doszły - rzekła matka - zjem sobie jeden na kolację.
- Ale nie będziesz mogła zjeść, jeżeli nie doszły - powiedziała dziewczyna.
- Zjem i już. Idź i przynieś najlepszy pierożek.
- Najlepszy czy najgorszy to wszystko jedno - odparła dziewczyna - bo ja zjadłam
wszystkie; nie będziesz miała pierożka, dopóki chociaż jeden nie dojdzie.
Wtedy kobieta przysunęła do drzwi swój kołowrotek i zaczęła prząść i śpiewać:
Moja córka zjadła pięć pierożków.
Pięć pierożków zjadła, niecnota, naraz!
Drogą przejeżdżał król i usłyszał jej śpiew, ale nie zrozumiał słów, zatrzymał się więc
i spytał:
- O czyni śpiewałaś, dobra kobieto?
Kobiecina wstydziła się powtórzyć królowi to, co zrobiła jej córka, więc zamiast tego
zaśpiewała:
Moja córka uprzędła pięć motków lnu.
Pięć motków lnu uprzędła jak nic!
- Wielkie nieba! - wykrzyknął król. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tyle uprządł w
jeden dzień. Słuchaj - dodał po chwili - szukam żony i ożenię się z twoją córką. Ale uważaj -
przez jedenaście miesięcy w roku będzie jadła, co tylko zechce, będzie nosiła suknie, jakie
tylko jej się spodobają, będzie miała towarzystwo, jakiego tylko zapragnie, ale przez ostatni
miesiąc roku będzie musiała uprząść codziennie pięć motków lnu, a jeżeli tego nie zrobi, to ją
wypędzę.
- Dobrze - powiedziała kobiecina; pomyślała sobie, że to wspaniała partia dla jej córki.
Co do pięciu motków, będzie jeszcze mnóstwo sposobów, żeby się wykręcić, kiedy nadejdzie
czas, a najprawdopodobniej król sam o tym zapomni.
Odbyło się więc wesele. Przez jedenaście miesięcy dziewczyna jadła to, co chciała,
nosiła suknie, jakie jej się spodobały, i zapraszała towarzystwo, jakiego tylko zapragnęła.
Lecz kiedy jedenasty miesiąc dobiegał końca, zaczęła myśleć o motkach lnu i
zastanawiać się, czy on też o tym pamięta. Ale on nie mówił ani słowa, więc myślała, że
zapomniał.
Jednakże ostatniego dnia przedostatniego miesiąca prowadzi ją do komnaty, której
nigdy przedtem nie widziała. Oprócz stołka i kołowrotka nic tam nie było. I powiada:
- Moja droga, zamknę cię tu aż do rana. Dostaniesz jedzenie i len, a jeśli nie
uprzędziesz przez noc pięciu motków - wypędzę cię.
I odszedł do swoich spraw, a dziewczyna bardzo się przestraszyła.
Zawsze była leniwa i nie nauczyła się nawet prząść, cóż więc teraz pocznie, jeśli nikt
jej nie przyjdzie z pomocą? Usiadła i och! jak gorzko zapłakała!
Wtem usłyszała cichutkie pukanie do drzwi. Wstała, otworzyła drzwi i co widzi?
Jakieś małe, czarne stworzonko, ni to zwierzę, ni człowieczek, z długim ogonem. Czarne
dziwo patrzy na nią ciekawie i pyta:
- Dlaczego płaczesz?
- A ciebie co to obchodzi? - powiedziała dziewczyna.
- To moja rzecz, ale powiedz mi, dlaczego płaczesz?
- Nic mi to nie pomoże, jeśli ci powiem - rzekła.
- Skąd wiesz? - nalegał czarny potworek i pokręcił ogonkiem.
- No, dobrze - zgodziła się dziewczyna. - Jeśli mi to nie pomoże, to i nie zaszkodzi.
Opowiedziała o pierożkach, o pasmach lnu i o wszystkim.
- Wiesz, co zrobię? - rzekł czarny potworek. - Przyjdę co rano pod twoje okno, zabiorę
len i wieczorem przyniosę uprzędzione motki.
- A co chcesz w zamian za to? - spytała dziewczyna.
Czarny spojrzał na nią z ukosa i powiada:
- Co wieczór zapytam ciebie trzy razy, jakie jest moje imię, a jeśli nie zgadniesz,
zanim miesiąc upłynie - będziesz moja.
Dziewczyna pomyślała sobie, że zgadnie jego imię, zanim miesiąc upłynie, i
westchnęła:
- Dobrze. Zgadzam się.
- To pięknie - rzekł czarny i szybko pokręcił ogonkiem.
Następnego dnia król zaprowadził swą żonę do komnaty, gdzie już znajdował się len i
pożywienie na cały dzień.
- Masz tutaj len - powiedział - a jeśli nie uprzędziesz tego przez noc, wypędzę cię.
To powiedziawszy, opuścił komnatę i zamknął drzwi. Ledwie wyszedł, rozległo się
stukanie do okna. Dziewczyna wstała, otworzyła okno, a na parapecie siedział już czarny
wilkołak.
- Gdzie jest len? - pyta.
- Tutaj - powiedziała i podała mu.
Gdy nadszedł wieczór, znów rozległo się stukanie do okna. Dziewczyna wstała i
otworzyła, a tam czekał już czarny z uprzędzionymi pięcioma motkami.
- Masz - powiada i podaje len. - No, a teraz powiedz mi, jak się nazywam.
- Czy może Jan?
- Nie, nie tak - i pokręcił ogonem.
- A może Kuba?
- Nie, nie tak - pokręcił ogonem.
- No to może Marek?
- Nie, nie tak - zakręcił ogon w supełek i uciekł.
A kiedy król przyszedł, czekało już na niego pięć gotowych pasm lnu.
- Widzę, że dzisiaj nie potrzebuję cię wypędzać - powiedział. - Rano znów dostaniesz
jedzenie i len.
I wyszedł.
Tak więc codziennie przynoszono jej nowy len i żywność. A czarny zjawiał się co
rano i co wieczór. Przez cały dzień dziewczyna rozmyślała, jakie też powiedzieć mu imiona,
gdy przyjdzie wieczorem. Ale nigdy nie mogła trafić na właściwe. A kiedy zbliżał się koniec
miesiąca, diablik zaczął uśmiechać się złośliwie i za każdym razem coraz szybciej i szybciej
kręcił ogonem.
Aż nadszedł przedostatni dzień miesiąca. Czarny przyszedł jak zwykle wieczorem z
pięcioma gotowymi motkami i zapytał:
- No cóż, wiesz już, jak mi na imię?
- Nikodem? - powiedziała dziewczyna.
- Nie.
- A Samuel?
- Nie.
- No, a Nabuchodonozor?
- Nie, też nie - odpowiedział diablik, patrząc na nią oczyma, co wyglądały jak dwa
rozżarzone węgliki.
- No, jeszcze tylko jedna noc, a będziesz należeć do mnie! - powiedział i zniknął.
Wzdrygnęła się z lęku i wstrętu, ale w tej chwili usłyszała, że król idzie przez
korytarz. Wszedł do komnaty i kiedy zobaczył pięć gotowych motków, tak powiedział:
- Doskonale, moja droga. Widzę, że i jutro poradzisz sobie równie dobrze, wobec tego
nie będę potrzebował cię wypędzać, a teraz zjem tutaj kolację.
Więc służba przyniosła wieczerzę i fotel dla niego, i oboje zasiedli do stołu.
Zaledwie przełknął jeden czy dwa kęsy, zaczął się głośno śmiać.
- Z czego się śmiejesz? - spytała dziewczyna.
- Ach, byłem dziś na polowaniu i zapuściłem się w tę stronę lasu, w której przedtem
nigdy nie byłem. Były tam kredowe skały i wśród nich wielka wyrwa w ziemi. Usłyszałem
jakiś szum. Zeskoczyłem z konia i podszedłem cichutko do brzegu jamy. Patrzę i cóż tam
widzę na dnie? Mały, czarny dziwoląg, ni to człowiek, ni to zwierzę, powiadam ci, boki
zrywać! I wiesz, co robi? Przędzie len na malutkim kołowrotku, kręci ogonem i śpiewa:
Moje imię: Tom Tit Tot.
Któż by mógł odgadnąć w lot?
Słysząc to dziewczyna omal nie podskoczyła z radości, ale nie powiedziała ani słowa.
Nazajutrz rano, kiedy diablik przyszedł po len, miał bardzo złośliwą minę. A
wieczorem, jak zwykle, usłyszała stukanie w szybę. Otworzyła okno i czarny zeskoczył
wprost z parapetu na środek komnaty. Brzydko się wykrzywił od ucha do ucha i pokręcił
ogonem szybko, szybko. Podał dziewczynie pięć motków i zapytał:
- Jak mi na imię?
- Może Salomon? - rzekła dziewczyna, udając, że się bardzo boi.
- Nie - odpowiedział i posunął się w głąb komnaty.
- A może Zebedeusz? - spytała znowu dziewczyna.
- Nie, i to nie - powiedział diabełek.
Roześmiał się i zaczął wywijać ogonem tak szybko, że ledwie można było go dojrzeć.
- Śpiesz się - dodał - jeszcze jedna zła odpowiedź i koniec.
To mówiąc wyciągnął do niej swoje czarne, koślawe łapska.
A dziewczyna cofnęła się parę kroków w tył, spojrzała mu prosto w oczy, potem
roześmiała się i wskazując na niego palcem, powiedziała:
Odgadłam to w lot,
Że nazywasz się Tom Tit Tot.
Kiedy diablik to usłyszał, krzyknął przeraźliwie. Znikł w ciemnościach i dziewczyna
nie zobaczyła go nigdy więcej.
TROJE GŁUPCÓW
Żył niegdyś stary gospodarz i jego żona. Mieli córkę, która spodobała się pewnemu
szlachcicowi. Co wieczór przyjeżdżał do niej i zostawał na wieczerzę w domu gospodarza;
córkę posyłano wtedy do piwnicy, żeby natoczyła piwa z beczki.
Pewnego wieczoru poszła córka po piwo do piwnicy. Aż tu nagle spojrzała w górę i
zobaczyła młotek wetknięty między belki stropu. Musiał tam być już od dawna, ale jakoś go
przedtem nie zauważyła, i zaczęła się nad tym zastanawiać. Przyszło jej do głowy, że młotek
w tym miejscu to bardzo niebezpieczna rzecz, i powiedziała do siebie: „Gdybym tak wyszła
za mąż za tego szlachcica i mielibyśmy syna, i ten syn byłby już dorosłym mężczyzną, i
przyszedłby do piwnicy nalać piwa, tak jak ja to teraz robię, a młotek spadłby mu na głowę i
zabiłby go - och, jakież by to było straszne!” Odstawiła na bok świecę i dzbanek, usiadła na
ławce i dalejże w płacz!
A tam na górze zaczęli się dziwić, czemu ona tak długo nalewa piwo, więc matka
zeszła na dół i zobaczyła, że córka siedzi na ławce i płacze, a piwo leje się z beczki na
podłogę.
- Co się stało? - zapytała matka.
- Ach, matuś - jęknęła córka - spójrz na ten okropny młotek! Pomyśl sobie, że
gdybyśmy się pobrali i mieli syna, i on byłby już dorosły, i poszedłby do piwnicy po piwo, i
młotek spadłby mu na głowę, i zabiłby go, cóż to byłaby za straszna rzecz!
- Och, kochanie, och, jakież by to było okropne! - powiedziała matka, usiadła obok
niej i zaczęła płakać.
Po chwili ojciec zaczął się dziwić, czemu one nie wracają, więc sam zszedł na dół do
piwnicy i patrzy, a tam obie siedzą i płaczą, a piwo leje się po podłodze.
- Co się tu dzieje? - zapytał.
- Spójrz tylko na ten okropny młotek - odrzekła matka. - Wyobraź sobie, że nasza
córka wyszłaby za mąż za swego narzeczonego i mieliby syna, i on byłby już dorosły, i
poszedłby do piwnicy po piwo, a ten młotek spadłby mu na głowę i zabiłby go, jakież to
byłoby okropne!
- Och, tak moja droga, to byłoby straszne - przyznał ojciec, usiadł obok i także zaczął
płakać.
Tymczasem szlachcicowi znudziło się czekać samemu w kuchni, poszedł więc też do
piwnicy, żeby zobaczyć, co oni tam robią; wszyscy troje siedzieli obok siebie i płakali, a piwo
zalało już całą podłogę. Szlachcic podbiegł do beczki i zakręcił kurek, a potem spytał:
- Cóż wy tu siedzicie i płaczecie wszyscy troje, a tymczasem piwo wycieka na
podłogę?
- Ach - odpowiedział ojciec - spójrz na ten okropny młotek. Pomyśl tylko, gdybyś się
ożenił z naszą córką i miałbyś syna, i ten syn byłby już dorosły, i poszedłby do piwnicy po
piwo, a młotek spadłby mu na głowę i zabiłby go!
I wszyscy troje podnieśli jeszcze większy lament. Na to szlachcic wybuchnął
śmiechem, wspiął się na palce i zdjął młotek.
- Przejechałem już kawał świata - powiedział - ale nigdy nie spotkałem takich
strasznych głupców, jak wy troje. Teraz znów ruszę w świat i jeżeli znajdę trzech większych
głupców od was, to wrócę i ożenię się z waszą córką.
Pożegnał się z nimi i odjechał, a oni dalej płakali z żalu, że dziewczyna straciła
narzeczonego.
Długo, długo podróżował szlachcic, aż wreszcie zobaczył chatę, gdzie na dachu rosło
trochę trawy. Mieszkała w niej pewna kobiecina. Oparła ona drabinę o dach i próbowała
zmusić swoją krowę, żeby weszła po drabinie, a biedne stworzenie broniło się, jak mogło.
Szlachcic zapytał kobietę, co to ma znaczyć.
- Spójrz na tę piękną trawę - odparła. - Chcę, żeby ta krowa weszła na dach i zjadła ją.
Będzie zupełnie bezpieczna, bo przywiążę jej sznurek do szyi, przeciągnę dokoła komina,
przyczepię sobie do ręki i chodząc wokół domu będę uważać, żeby krowa nie spadła.
- Ach, ty niemądra! - rzekł szlachcic. - Powinnaś ściąć trawę i zrzucić ją krowie!
Ale kobieta uważała, że łatwiej będzie krowę wepchnąć po drabinie niż zrzucić trawę,
więc goniła i popychała biedne zwierzę, dopóki nie weszło na dach. Kobieta okręciła sznurem
szyję krowy, przeciągnęła go wokół komina i przywiązała sobie do ręki. Szlachcic ruszył w
dalszą drogę, ale nim ujechał ćwierć mili, krowa spadła z dachu i zawisła na sznurze, którym
miała obwiązaną szyję. Ciężar spadającej krowy wciągnął kobietę do komina, gdzie
utknąwszy w połowie drogi, o mało nie udusiła się od sadzy.
Tak więc była to pierwsza głupia osoba, jaką napotkał szlachcic.
A szlachcic tymczasem jechał i jechał, aż dotarł do gospody, gdzie zatrzymał się na
noc. Tego dnia zjechało tam tyle gości, że dano mu izbę, w której miał spać jeszcze jeden
podróżny. Podróżny ów okazał się bardzo miłym towarzyszem i obaj zaprzyjaźnili się z sobą.
Ale rano jakież było zdumienie szlachcica, kiedy zobaczył, jak jego towarzysz powiesił
spodnie na gałkach od szuflady i przebiegał pędem przez cały pokój starając się w nie
wskoczyć. Próbował tego wiele razy, ale bez skutku. Wreszcie zatrzymał się, otarł sobie twarz
chusteczką i rzekł:
- Ach, mój drogi, uważam, że spodnie to najkłopotliwsza część garderoby, jaka
kiedykolwiek istniała. Pojąć nie mogę, kto też je wymyślił. Co rano tracę dobrą godzinę,
zanim je nałożę, a co się przy tym napocę! A jak ty wkładasz swoje?
Szlachcic roześmiał się i pokazał, jak się wkłada spodnie; towarzysz jego podziękował
mu gorąco, zapewniając, że sam nigdy nie wpadłby na taki pomysł.
Był to więc drugi wielki głupiec.
Szlachcic ruszył w dalszą drogę i przybył do pewnej wsi. Za tą wsią znajdował się
staw, a naokoło stawu zebrał się tłum ludzi. Uzbrojeni byli w grabie, widły i szczotki, które
zanurzali w wodzie. Szlachcic zapytał, co się stało.
- To poważna sprawa! - odrzekli. - Księżyc wpadł do stawu i nie możemy go wyłowić.
Szlachcic wybuchnął śmiechem i powiedział im, żeby spojrzeli w górę, bo w stawie
jest tylko odbicie księżyca. Ale oni nie chcieli go słuchać i obrzucili wyzwiskami, szlachcic
więc odjechał czym prędzej.
Była to gromada głupców większych niż tamci troje w domu.
Szlachcic wrócił do swojej wsi rodzinnej, ożenił się z córką gospodarza, a jeśli później
nie zawsze żyli szczęśliwie, to nie ma w tym ani waszej, ani mojej winy.
NIEPOSŁUSZNA ŚWINKA
Pewna staruszka robiła kiedyś w domu porządki i znalazła pogiętą monetę
sześciopensową*. [Pens - drobna moneta angielska.] - Co mam zrobić z tą monetą? - zaczęła
się zastanawiać. - Chyba pójdę na targ i kupię świnkę.
Wracając do domu, trzeba było przejść przez płotek; ale świnka nie chciała przejść
przez płotek. Staruszka poszła dalej i spotkała psa.
- Piesku, piesku - powiedziała do niego - ugryź świnkę, świnka nie chce przejść przez
płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą.
Ale piesek nie chciał ugryźć świnki. Staruszka poszła dalej i zobaczyła kij.
Powiedziała do niego:
- Kiju, kiju, uderz psa! Pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez
płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą.
Ale kij nie chciał uderzyć psa.
Staruszka poszła dalej i zobaczyła ogień. Powiedziała do niego:
- Ogniu, ogniu, spal kij! Kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka
nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą.
Ale ogień nie chciał spalić kija. Staruszka poszła dalej i zobaczyła wodę. Powiedziała
do niej:
- Wodo, wodo, ugaś ogień. Ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies
nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do
domu przed nocą.
Ale woda nie chciała ugasić ognia.
Staruszka poszła dalej i spotkała wołu. Powiedziała do niego:
- Wołku, wołku, wypij wodę! Woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija,
kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a
ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą.
Ale wół nie chciał wypić wody.
Staruszka poszła dalej i spotkała rzeźnika. Powiedziała do niego:
- Rzeźniku, rzeźniku, zabij wołu! Wół nie chce wypić wody, woda nie chce ugasić
ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki,
świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić przed nocą do domu.
Ale rzeźnik nie chciał zabić wołu.
Staruszka poszła dalej i zobaczyła gruby sznur. Powiedziała do niego:
- Sznurze, sznurze, powieś rzeźnika! Rzeźnik nie chce zabić wołu, wół nie chce wypić
wody, woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies
nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do
domu przed nocą.
Ale sznur nie chciał powiesić rzeźnika. Staruszka poszła dalej i spotkała szczura.
Powiedziała do niego:
- Szczurze, szczurze, przegryź sznur! Sznur nie chce powiesić rzeźnika, rzeźnik nie
chce zabić wołu, wół nie chce wypić wody, woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić
kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez
płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą.
Ale szczur nie chciał.
Staruszka poszła dalej i spotkała kota. Powiedziała do niego:
- Kocie, kocie, zjedz szczura! Szczur nie chce przegryźć sznura, sznur nie chce
powiesić rzeźnika, rzeźnik nie chce zabić wołu, wół nie chce wypić wody, woda nie chce
ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki,
świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą.
A kot na to:
- Jeśli pójdziesz do krowy i przyniesiesz mi miseczkę mleka, zjem szczura.
Staruszka poszła do krowy. Ale krowa powiedziała:
- Jeśli pójdziesz do tamtego kopca i przyniesiesz mi wiązkę siana, dam ci mleka.
Staruszka poszła i przyniosła krowie wiązkę siana.
Jak tylko krowa zjadła siano, dała staruszce mleka; staruszka nalała mleka do miseczki
i zaniosła je kotu.
Kot, gdy tylko wychłeptał mleko, zaczął łapać szczura, szczur zaczął przegryzać
sznur, sznur zaczął wieszać rzeźnika, rzeźnik zabrał się do zabijania wołu, wół do picia wody,
woda do gaszenia ognia, ogień do palenia kija, kij zaczął bić psa, pies zaczął gryźć świnkę,
świnka ze strachu przeskoczyła przez płotek i staruszka wróciła przed nocą do domu.
O TYM, JAK JACUŚ POSZEDŁ SZUKAĆ SZCZĘŚCIA
Żył niegdyś chłopczyk imieniem Jacuś. Pewnego dnia wyruszył w świat szukać
szczęścia.
Przeszedł kawałek drogi, gdy spotkał kota.
- Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał kot.
- Idę szukać szczęścia.
- Czy mogę iść z tobą?
- Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej.
Poszli razem, tup, tup, tup!
Ledwie przeszli kawałek drogi, spotkali psa.
- Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał pies.
- Idę szukać szczęścia.
- Czy mogę iść z tobą?
- Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej.
Poszli razem, tup, tup, tup!
Ledwie przeszli kawałek drogi, spotkali kozę.
- Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytała koza.
- Idę szukać szczęścia.
- Czy mogę iść z tobą?
- Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej.
Poszli razem, tup, tup, tup!
Spotkali wołu.
- Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał wół.
- Idę szukać szczęścia.
- Czy mogę iść z tobą?
- Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej.
Poszli razem, tup, tup, tup!
Ledwie przeszli kawałek drogi, spotkali koguta.
- Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał kogut.
- Idę szukać szczęścia.
- Czy mogę iść z tobą?
- Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej.
Poszli razem, tup, tup, tup!
Szli, szli, a kiedy zrobiło się ciemno, zaczęli myśleć, gdzie by tu przenocować.
Właśnie zbliżyli się do jakiegoś domu i Jacuś przykazał wszystkim, żeby byli cicho. Sam
podszedł do okna i zajrzał do środka. A tam zbójcy przeliczali zrabowane pieniądze. Jacuś
wrócił i kazał swoim towarzyszom zaczekać na znak dany przez niego. A wtedy wszczęli taki
hałas, ile im tylko sił starczyło. Kot zaczął miauczeć, pies szczekać, koza beczeć, wół ryczeć,
kogut piać i podniosła się tak wielka wrzawa, że przestraszeni zbójcy uciekli.
Wtedy wszyscy weszli do środka i objęli dom w posiadanie. Jacuś bał się, że zbójcy
wrócą w nocy. Kiedy więc nadeszła pora snu, umieścił kota w fotelu, psa pod stołem, kozie
kazał pójść na górę, wołu ulokował w piwnicy, koguta na dachu, a sam położył się do łóżka.
Zbójcy poczekali, aż zapadła noc, i wysłali jednego spośród siebie do domu, aby
poszukał zgubionych podczas ucieczki pieniędzy.
Wkrótce zbójca wrócił i trzęsąc się ze strachu opowiedział im, co go spotkało:
- Przyszedłem do domu, wszedłem do środka i chciałem usiąść na fotelu, a tam
siedziała jakaś stara kobieta z robotą na drutach i ukłuła mnie drutami! (A wy już wiecie, że
to był kot).
Zbliżyłem się do stołu, żeby poszukać pieniędzy, a pod stołem siedział szewc i ukłuł
mnie szydłem! (Domyślacie się już, że to był pies).
Poszedłem na górę, a tam jakiś człowiek młócił zboże i uderzył mnie cepem! (A wy
wiecie, że to była koza).
Zszedłem do piwnicy, a tam jakiś człowiek rąbał drzewo i zdzielił mnie siekierą! (A
wy wiecie, że to był wół).
Nie zwróciłbym uwagi na to wszystko, gdyby nie to, że na dachu jakiś łobuziak przez
cały czas krzyczał: „Dajcie mi go tu! Dajcie mi go tu!” (A to przecież był kogut ze swoim
„Kukuryku”).
TRZY MAŁE ŚWINKI
Ongiś, dawno już temu, gdy świnki wiersze mówiły,
A małpy paliły papierosy,
A kury tytoń żuły, żeby nabrać sił,
A kaczki gdakały kwa, kwa wniebogłosy,
była sobie stara maciora, która miała trzy małe świnki. Kiedy już nie miała ich czym
karmić, wysłała je w świat.
Pierwsza świnka spotkała człowieka, który niósł wiązkę słomy. Poprosiła go:
- Dajcie mi, proszę, tę słomę, to wybuduję sobie z niej domek.
Człowiek dał jej słomę i świnka wybudowała sobie domek.
Przyszedł wilk, zastukał do drzwi i powiedział:
- Świnko, mała świnko, wpuść mnie!
A świnka odrzekła:
- Nic z tego, wilku, nie wpuszczę cię.
Na to wilk:
- To ja chuchnę, dmuchnę i twój domek się rozleci!
Chuchnął, dmuchnął, domek się rozleciał i wilk pożarł świnkę.
Druga świnka spotkała człowieka, który niósł gałęzie. Poprosiła go:
- Daj mi, proszę, trochę gałęzi, to wybuduję sobie domek.
Człowiek dał jej gałęzie i świnka wybudowała sobie domek.
Przyszedł wilk i powiedział:
- Świnko, mała świnko, wpuść mnie!
- Nic z tego, wilku, nie wpuszczę cię.
- To ja chuchnę, dmuchnę i twój domek się rozleci!
Wilk chuchał i dmuchał, dmuchał i chuchał, w końcu domek się zawalił i wilk pożarł
świnkę.
Trzecia świnka spotkała człowieka, który niósł cegły. Powiedziała do niego:
- Daj mi, proszę, te cegły, a wybuduję sobie domek.
Człowiek dał jej cegły i świnka wybudowała sobie domek.
I tak, jak do tamtych świnek, przyszedł do niej wilk i powiedział :
- Świnko, mała świnko, wpuść mnie!
- Nic z tego, wilku, nie wpuszczę cię.
- To ja chuchnę, dmuchnę i twój domek się rozleci!
Chuchał i dmuchał, dmuchał i chuchał, ale nie mógł rozwalić domku. Kiedy się
przekonał, że chuchaniem i dmuchaniem nic domkowi nie zrobi, powiedział:
- Świnko, mała świnko, wiem, gdzie rośnie smaczna rzepa.
- Gdzie? - spytała świnka.
- Na polu pana Smitha. Jeżeli jutro rano będziesz gotowa, to wstąpię po ciebie,
pójdziemy razem i przyniesiemy sobie rzepy na obiad.
- Doskonale. Będę gotowa - odpowiedziała świnka. - A o której masz zamiar tam się
wybrać?
- O szóstej.
Świnka wstała o piątej i przyniosła rzepy. O szóstej zjawił się wilk i zapytał:
- Jesteś gotowa, świnko?
Świnka odpowiedziała:
- Gotowa! Byłam tam, wróciłam i przyniosłam sobie pełen garnek rzepy na obiad.
Wilk się bardzo rozgniewał, ale pomyślał sobie, że i tak złapie świnkę w jakiś inny
sposób, więc powiedział:
- Świnko, mała świnko, wiem, gdzie rośnie piękna jabłoń.
- Gdzie? - spytała świnka.
- Na dole, w ogrodzie Merrych - odpowiedział wilk. - Jeżeli mnie nie zwiedziesz,
przyjdę po ciebie jutro o piątej i pójdziemy po jabłka.
Następnego ranka świnka wstała o czwartej i pobiegła po jabłka w nadziei, że wróci,
zanim wilk przyjdzie. Ale tym razem droga była dłuższa i świnka musiała wdrapać się na
drzewo.
Właśnie kiedy schodziła z drzewa, z daleka zobaczyła wilka. Możecie sobie
wyobrazić, jak bardzo się zlękła. Kiedy wilk był już pod drzewem, powiedział:
- Ach, więc to tak, mała świnko! Jesteś tu przede mną! Ładne są jabłka?
- Tak, bardzo ładne - odrzekła świnka. - Chcesz, to ci zrzucę jedno.
Rzuciła jabłko tak daleko, że kiedy wilk pobiegł za nim, zdążyła zeskoczyć z drzewa i
puściła się pędem do domu.
Następnego dnia wilk znów przyszedł do świnki i powiedział :
- Mała świnko, dziś po południu jest jarmark w Shanklin, czy pójdziesz?
- Tak - rzekła świnka - pójdę; kiedy będziesz gotów?
- O trzeciej - powiedział wilk.
Tymczasem świnka wyszła wcześniej niż zwykle, poszła na jarmark i kupiła maślnicę.
Kiedy wracała z nią do domu, zobaczyła wilka z daleka. Nie wiedziała, co robić. Schowała się
więc do maślnicy, zakręciła się w środku, a maślnica stoczyła się ze wzgórza wprost na wilka,
który tak się przestraszył, że uciekł do domu i nie poszedł wcale na jarmark. Przyszedł potem
do świnki i opowiedział jej, że jakiś duży, okrągły przedmiot stoczył się ze wzgórza tuż koło
niego i bardzo go przestraszył. A świnka na to:
- Cha, cha! Ale cię przestraszyłam! Byłam na jarmarku, kupiłam maślnicę i kiedy
ciebie zobaczyłam, wskoczyłam do środka i razem z nią stoczyłam się w dół.
Teraz wilk naprawdę wpadł w gniew i zagroził śwince, że ją zje, bo dostanie się do
domku przez komin. Usłyszawszy to, świnka rozpaliła wielki ogień i zawiesiła kocioł z wodą,
a kiedy wilk schodził z komina, podniosła pokrywkę i wilk wpadł do kotła. Świnka
natychmiast przykryła go pokrywą, ale wilk wyskoczył jak z procy i uciekł, gdzie pieprz
rośnie. A świnka odtąd już żyła szczęśliwie i spokojnie.
TRZY NIEDŹWIADKI
Dawno, dawno temu były sobie Trzy Niedźwiadki, które mieszkały razem w swoim
własnym domku w lesie. Jeden z nich był Mały, Maciupeńki Niedźwiadek, drugi Średni
Niedźwiadek, a trzeci Duży Niedźwiadek. Każdy miał swoją miseczkę, z której jadł
owsiankę: Mały, Maciupeńki Niedźwiadek miał małą miseczkę, Średni Niedźwiadek miał
średnią miseczkę, a Duży Niedźwiadek miał dużą miskę.
Każdy miał swój fotel: Mały, Maciupeńki Niedźwiadek - mały fotelik, Średni
Niedźwiadek - średni fotelik, a Duży Niedźwiadek - duży fotel. I każdy z nich miał swoje
łóżko: Mały, Maciupeńki Niedźwiadek miał malutkie łóżeczko, Średni - średnie łóżeczko, a
Duży - duże łóżko.
Pewnego dnia Niedźwiadki ugotowały owsiankę na śniadanie i nalały jej do miseczek,
ale ponieważ była jeszcze gorąca i mogłyby się poparzyć, gdyby ją zjadły za wcześnie -
zamiast czekać, aż wystygnie, poszły na spacer do lasu. Tymczasem do ich domku przyszła
jakaś starucha. To nie mogła być dobra, uczciwa staruszka, bo najpierw zajrzała przez okno,
potem popatrzyła przez dziurkę od klucza, a nie widząc nikogo w domu, nacisnęła klamkę.
Drzwi nie były zamknięte, bo nasze Niedźwiadki to były dobre Niedźwiadki, które
nigdy nikogo nie skrzywdziły i nie spodziewały się, że ktoś mógłby im zrobić krzywdę. A
więc starucha otworzyła drzwi, weszła do środka i bardzo się ucieszyła widząc owsiankę na
stole.
Gdyby to była dobra staruszka, zaczekałaby, aż Niedźwiadki wrócą do domu. Może
by ją zaprosiły na śniadanie, bo to były dobre Niedźwiadki - może trochę szorstkie, bo zwykle
takie są niedźwiadki, ale za to bardzo gościnne i dobroduszne. Starucha była jednak niedobra
i bezczelna, i zaczęła się szarogęsić nie proszona.
Najpierw spróbowała owsianki Dużego Niedźwiadka, ale była dla niej za gorąca, więc
powiedziała brzydkie słowo. Potem spróbowała owsianki Średniego Niedźwiadka, ale ta była
dla niej za zimna, więc znów powiedziała brzydkie słowo. W końcu spróbowała owsianki
Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka i ponieważ nie była ani za gorąca, ani za zimna, tak jej
smakowała, że zjadła całą miseczkę. Niedobra starucha powiedziała miseczce brzydkie słowo
dlatego, że zmieściło się w niej tak mało owsianki.
Potem starucha usiadła na fotelu Dużego Niedźwiadka, ale był dla niej za twardy.
Usiadła na foteliku Średniego Niedźwiadka, ale ten znów był za miękki. Usiadła w foteliku
Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka i ten nie był ani za twardy, ani za miękki, ale w sam
raz. Siadła na nim tak ciężko, że aż siedzenie wypadło i bęc! starucha wywróciła się na
podłogę. I powiedziała fotelikowi parę brzydkich słów.
Poszła na górę do sypialnego pokoju, gdzie sypiały Trzy Niedźwiadki. Najpierw
położyła się na łóżku Dużego Niedźwiadka, ale oparcie na głowę było dla niej zbyt wysokie.
Położyła się na łóżku Średniego Niedźwiadka, ale tu znów za wysoko musiała trzymać nogi.
Położyła się na łóżeczku Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka - ani w głowach, ani w
nogach nie było dla niej za wysoko, ale w sam raz. Wyciągnęła się wygodnie, przykryła i
wkrótce zasnęła.
Tymczasem Niedźwiadki pomyślały, że owsianka już pewnie wystygła, wróciły więc
do domu. A starucha zostawiła łyżkę w miseczce Dużego Niedźwiadka.
- KTOŚ JADŁ MOJĄ OWSIANKĘ - oburzył się Duży Niedźwiadek swoim grubym,
szorstkim, chrapliwym głosem.
Średni Niedźwiadek spojrzał na swoją owsiankę i zobaczył, że w jego miseczce też
jest łyżka. Była to drewniana łyżka; gdyby była srebrna, niedobra starucha włożyłaby ją sobie
do kieszeni.
- KTOŚ JADŁ MOJĄ OWSIANKĘ - zamruczał Średni Niedźwiadek.
Mały, Maciupeńki Niedźwiadek spojrzał na swoje nakrycie - w miseczce była łyżka,
ale owsianka znikła.
- KTOŚ JADŁ MOJA OWSIANKĘ I ZJADŁ WSZYSTKO! - zapiszczał Mały,
Maciupeńki Niedźwiadek swoim cienkim głosikiem.
Trzy Niedźwiadki zobaczywszy, że ktoś tu był i zjadł śniadanie Małego,
Maciupeńkiego Niedźwiadka, zaczęły rozglądać się po mieszkaniu.
Starucha nie poprawiła twardego oparcia wstając z fotela Dużego Niedźwiedzia.
- KTOŚ SIEDZIAŁ W MOIM FOTELU! - oburzył się Duży Niedźwiadek swoim
grubym, szorstkim, chrapliwym głosem.
Starucha pozrzucała poduszki z fotelika Średniego Niedźwiadka.
- KTOŚ SIEDZIAŁ W MOIM FOTELIKU! - zamruczał Średni Niedźwiadek swoim
średnim głosem.
A z trzecim fotelikiem to już wiecie, co starucha zrobiła.
- KTOŚ SIEDZIAŁ W MOIM FOTELIKU I WYŁAMAŁ SIEDZENIE! - zapiszczał
Mały, Maciupeńki Niedźwiadek swym cienkim głosikiem.
Starucha słyszała przez sen gruby, szorstki, chrapliwy głos Dużego Niedźwiadka, ale
tak mocno spała, że wydawało jej się, jak gdyby to szumiał wiatr lub huczał grzmot. Słyszała
mruczenie Średniego Niedźwiadka i wydawało jej się przez sen, jakby ktoś mówił. Ale cienki
głosik Małego Niedźwiadka był tak ostry i piskliwy, że zbudziła się od razu.
Kiedy zobaczyła przy łóżku Trzy Niedźwiadki, zerwała się na równe nogi i pobiegła
do okna. Okno było otwarte, bo Niedźwiadki, tak jak przystało na dobre, porządne, czyste
Niedźwiadki, zawsze otwierały okno w sypialnym pokoju, skoro tylko wstały. Starucha
wyskoczyła przez okno i czy upadając skręciła sobie kark, czy pobiegła do lasu i tam
zbłądziła, czy też wydostała się z lasu i została zatrzymana przez policjanta i odesłana do
domu poprawczego za włóczęgostwo, nie umiem wam powiedzieć. W każdym razie Trzy
Niedźwiadki nie widziały jej już nigdy więcej.
LENIWY JANEK
Był sobie niegdyś chłopiec imieniem Janek, który mieszkał na wsi razem z matką.
Oboje byli bardzo biedni. Matka przędła i w ten sposób zarabiała na życie, a Janek był tak
leniwy, że nie chciało mu się nic robić, wygrzewał się więc na słońcu całe lato, a przez całą
zimę siedział przy kominie. Nazywano go więc Leniwym Jankiem. Matka nie mogła się
doprosić, żeby w czymkolwiek jej pomógł; wreszcie pewnego poniedziałku oświadczyła mu,
że jeżeli nie zacznie pracować na swoją owsiankę, to znajdzie się sposób, żeby zmusić go do
roboty.
To poskutkowało. Janek ruszył się z domu, poszedł do gospodarza w sąsiedztwie i
zgodził się pracować u niego cały dzień za jednego pensa. Ale Janek nigdy przedtem nie miał
pieniędzy i kiedy wracał z zarobionym pensem, zgubił go przechodząc przez strumyk.
- Ach, ty głupcze! Trzeba go było schować do kieszeni! - powiedziała matka.
- Na drugi raz tak zrobię - odrzekł Janek.
W środę Janek znów wyszedł z domu i zgodził się na parobka do hodowcy krów. Za
cały dzień pracy otrzymał dzbanuszek mleka. Włożył go sobie do kieszeni kurtki i zanim
doszedł do domu, wszystko mleko wylało się po drodze.
- Coś ty narobił najlepszego! - zawołała matka. - Trzeba było je nieść na głowie!
- Dobrze, zrobię tak na przyszły raz.
W czwartek Leniwy Janek znów poszedł do gospodarza z sąsiedztwa i ten zgodził się
dać mu krążek sera śmietankowego za cały dzień pracy. Wieczorem Janek położył sobie ser
na głowie i tak wracał do domu. Zanim doszedł do domu, cały ser się zmarnował, bo część
spadła na ziemię, a reszta poprzyklejała się do włosów.
- Ach ty głupcze! - gniewała się matka. - Trzeba było go nieść ostrożnie w rękach.
- Zrobię tak na przyszły raz - zgodził się Janek.
W piątek Janek poszedł pomagać piekarzowi, który jako jedyne wynagrodzenie dał
mu dużego kota. Janek wziął kota i niósł go ostrożnie w rękach, ale wkrótce kot tak go
podrapał, że musiał go wypuścić. Kiedy wrócił do domu, matka tak mu powiedziała:
- Ach, ty niezdaro, trzeba było przywiązać kotu sznurek i ciągnąć go za sobą.
- Zrobię tak na przyszły raz - obiecał Janek.
W sobotę Janek najął się do rzeźnika, który szczodrze go obdarował, dając mu łopatkę
baranią. Janek wziął mięso, przewiązał sznurkiem i ciągnął za sobą po zakurzonej drodze, tak
że zanim doszedł do domu, mięso było nic niewarte. Tym razem matka straciła cierpliwość,
bo nazajutrz była niedziela i mogła zrobić tylko kapustę na obiad.
- Ty nogo stołowa! - zwymyślała syna. - Nie mogłeś ponieść mięsa na plecach?
- Zrobię tak na przyszły raz - powiedział Janek.
W poniedziałek Leniwy Janek znów poszedł pracować do hodowcy bydła i jako
zapłatę dostał osła. Z wielkim trudem wsadził sobie osła na plecy i ruszył w drogę powrotną
do domu. Tak się zdarzyło, że przy drodze, którą szedł Janek, mieszkał pewien bogaty kupiec,
który miał córkę jedynaczkę, piękną, ale głuchą i niemą. Nigdy w życiu jeszcze się nie śmiała,
a doktorzy orzekli, że przemówi dopiero wtedy, gdy komuś uda się ją rozśmieszyć. Ta młoda
panienka właśnie patrzyła przez okno, kiedy przechodził Janek, dźwigając na plecach osła,
którego nogi sterczały w powietrzu. Widok był tak zabawny, że wybuchnęła serdecznym
śmiechem i natychmiast odzyskała słuch i mowę. Ojciec jej nie posiadał się z radości i
dotrzymał obietnicy, wydając ją za mąż za Leniwego Janka, który w ten sposób stał się
bogatym panem. Mieszkali w pięknym domu, sprowadzili do siebie matkę Janka i wszyscy
żyli szczęśliwie aż do samej śmierci.
O JASIOWYM PLACUSZKU
Byli sobie kiedyś dziadek, babcia i mały chłopiec. Pewnego dnia babcia zrobiła takie
ciasto, które się nazywa „Jasiowy Placuszek”, i włożyła je do pieca.
- Pilnuj placuszka - powiedziała do chłopczyka - żeby się upiekł, a tymczasem my z
dziadkiem popracujemy trochę w ogrodzie.
I poszła z dziadkiem kopać kartofle, a chłopczyk został, żeby dokładać do ognia. Ale
nie siedział cały czas przy piecu. Nagle usłyszał jakiś hałas i zobaczył, że drzwiczki od pieca
otworzyły się z hukiem i wyskoczył stamtąd Jasiowy Placuszek i potoczył się po podłodze w
stronę otwartych drzwi. Chłopczyk pobiegł, żeby zamknąć drzwi, ale Jasiowy Placuszek
wyprzedził go i zanim udało się go schwytać, wytoczył się już po schodach na drogę.
Chłopiec popędził za nim co tchu, wołając na dziadka i babcię, a ci usłyszeli rwetes i
zostawiwszy motyki puścili się w pogoń. Ale Jasiowy Placuszek wyprzedził ich o dobry
kawał drogi i kiedy sapiąc ze zmęczenia usiedli na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, znikł im z
oczu.
Jasiowy Placuszek potoczył się dalej i po jakimś czasie spotkał dwóch robotników,
którzy kopali studnię. Popatrzyli na niego i zapytali:
- Dokąd pędzisz, Jasiowy Placuszku?
A on odpowiedział:
- Prześcignąłem dziadka i babcię, i małego chłopczyka, i was mogę prześcignąć też!
- Możesz prześcignąć? No, to zobaczymy!
Odłożyli swoje kilofy i puścili się pędem za nim, ale nie mogli go dogonić i wkrótce
musieli odpocząć przy drodze.
Jasiowy Placuszek biegł dalej i spotkał dwóch robotników, którzy kopali rów.
- Dokąd biegniesz, Jasiowy Placuszku? - spytali.
- Prześcignąłem dziadka i babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali
studnię, i was mogę prześcignąć teeeż!
- Naprawdę? No, to jeszcze zobaczymy - powiedzieli robotnicy. Odrzucili łopaty i
pobiegli za Jasiowym Placuszkiem. Ale on ich także prześcignął i kiedy przekonali się, że go
nie dogonią, usiedli, żeby odpocząć.
A Jasiowy Placuszek pędził dalej i spotkał niedźwiedzia. Niedźwiedź zapytał:
- Dokąd biegniesz, Jasiowy Placuszku?
- Prześcignąłem dziadka i babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali
studnię, dwóch robotników, co kopali rów, i ciebie mogę prześcignąć teeeż!
- Naprawdę? - zamruczał niedźwiedź. - No, to zobaczymy.
I poczłapał za Jasiowym Placuszkiem tak prędko, jak tylko łapy mogły go unieść. Ale
Jasiowy Placuszek ani się za nim obejrzał i wkrótce niedźwiedź został daleko w tyle.
Zrezygnował z pogoni, żałując, że nie zrobił tego wcześniej, i wyciągnął się przy drodze.
Jasiowy Placuszek biegł i biegł, i spotkał wilka. Zapytał go wilk:
- Dokąd biegniesz, Jasiowy Placuszku?
- Prześcignąłem dziadka, babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali
studnię, dwóch robotników, co kopali rów, niedźwiedzia i mogę prześcignąć ciebie teeeż!
- Możesz? - warknął wilk. - Zobaczymy!
I skoczył za Jasiowym Placuszkiem, ale ten popędził tak szybko, że wilk zaniechał
wyścigu i położył się, żeby odsapnąć.
Tymczasem Jasiowy Placuszek pędził i pędził, i spotkał lisa, który leżał sobie
spokojnie pod płotem.
- Dokąd pędzisz, Jasiowy Placuszku? - zapytał.
- Prześcignąłem dziadka, babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali
studnię, dwóch robotników, co kopali rów, niedźwiedzia, wilka i mogę ciebie prześcignąć
teeeż!
- Nie słyszę cię dobrze, Jasiowy Placuszku. Nie mógłbyś podejść bliżej? - rzekł lis,
przechylając na bok głowę.
Jasiowy Placuszek po raz pierwszy przystanął, zbliżył się do lisa i zawołał głośno:
- Prześcignąłem dziadka, babcię i małego chłopca, dwóch robotników, co kopali
studnię, dwóch takich, co kopali rów, niedźwiedzia, wilka i ciebie mogę prześcignąć
teeeż!
- Niedobrze cię słyszę, podejdź jeszcze bliżej - powiedział słabym głosem lis i
wyciągnął szyję w stronę Jasiowego Placuszka, przykładając jednocześnie łapę do ucha.
Jasiowy Placuszek podszedł do lisa i nachylając się nad nim krzyknął:
- PRZEŚCIGNĄŁEM DZIADKA, BABCIĘ I MAŁEGO CHŁOPCA, DWÓCH
ROBOTNIKÓW, CO KOPALI STUDNIĘ, DWÓCH ROBOTNIKÓW, CO KOPALI
RÓW, NIEDŹWIEDZIA, WILKA I CIEBIE MOGĘ PRZEŚCIGNĄĆ TEEEŻ!
- Doprawdy możesz? - szczeknął lis i w mgnieniu oka porwał Jasiowy Placuszek i
schrupał swoimi ostrymi zębami.
KOT I MYSZKA
Kot i mysz razu pewnego
Bawili się w chowanego.
Kot odgryzł myszce ogonek.
- Kotku, proszę, oddaj mi mój ogonek.
- Nie - powiedział kot - nie oddam ci ogonka, dopóki nie pójdziesz do krowy i nie
przyniesiesz mi mleka.
Myszka co tchu pośpieszyła
I do krowy przemówiła:
- Krowo, proszę cię, daj mi mleka, żebym mogła je zanieść kotu, żeby mi oddał mój
ogonek.
- Nie - rzekła krowa. - Nie dam ci mleka, dopóki nie pójdziesz do gospodarza i nie
przyniesiesz mi siana.
Myszka co tchu pośpieszyła
I tak do niego przemówiła:
- Gospodarzu, proszę, daj mi siana, żebym mogła siano zanieść krowie, żeby mogła mi
dać mleka, żebym mogła zanieść mleko kotu, żeby mi oddał mój ogonek.
- Nie - odpowiedział gospodarz. - Nie dam ci siana, dopóki nie pójdziesz do rzeźnika i
nie przyniesiesz mi mięsa.
Myszka co tchu pośpieszyła
I do rzeźnika tak przemówiła:
- Rzeźniku, proszę, daj mi mięsa, żebym mogła je zanieść gospodarzowi, żeby
gospodarz dał mi siana, żebym mogła siano zanieść krowie, żeby krowa dała mi mleka,
żebym mogła zanieść mleko kotu i żeby on mi oddał mój ogonek.
- Nie - odpowiedział rzeźnik - nie dam ci mięsa, dopóki nie pójdziesz do piekarza i nie
przyniesiesz mi chleba.
Myszka co tchu pośpieszyła
I do piekarza tak przemówiła:
- Piekarzu, proszę, daj mi chleba, żebym mogła chleb zanieść rzeźnikowi, żeby
rzeźnik dał mi mięsa, żebym mogła zanieść mięso rolnikowi, żeby rolnik dał mi siana, żebym
mogła siano zanieść krowie, żeby krowa dała mi mleka, żebym mogła zanieść mleko kotu,
żeby on mi oddał ogonek.
Zgoda - rzeki piekarz - lecz dobrze wiesz,
Że utnę ci głowę, jeśli mąkę mi zjesz.
Piekarz dał myszce chleba i myszka zaniosła chleb rzeźnikowi, i rzeźnik dał myszce
mięsa, i myszka zaniosła mięso gospodarzowi, i gospodarz dał myszce siana, i myszka
zaniosła siano krowie, i krowa dała myszce mleka, i myszka zaniosła mleko kotu, i kot oddał
myszce ogonek.
PAN NAD PANAMI
Pewna dziewczynka poszła kiedyś na jarmark do miasta, żeby znaleźć dla siebie pracę
służącej. Jakiś starszy, bardzo śmieszny pan zgodził się ją zatrudnić i zabrał ją z sobą do
domu. Kiedy już byli na miejscu, powiedział jej, że musi nauczyć ją nowych wyrazów, bo w
jego domu wszystkie przedmioty mają specjalne nazwy.
- Jak będziesz mnie nazywać ? - spytał dziewczyny.
- Pan albo pan gospodarz, albo jak pan sobie życzy - odpowiedziała.
- Musisz mnie nazywać „pan nad panami”. A to jak nazwiesz? - zapytał, wskazując
swoje łóżko.
- Łóżko albo posłanie, albo jak pan sobie życzy.
- Nie, to jest „przystań moich snów”. A to jak nazwiesz? - rzekł, wskazując spodnie.
- Spodnie albo portki, albo jak pan sobie życzy.
- Musisz to nazywać „fajerwerki i race”. A ją jak nazwiesz? - pokazał na kotkę.
- Kotka albo kicia, albo jak panu się podoba.
- Musisz ją nazywać „Mruczysława Białolica”. A to? - i pokazał na ogień.
- Ogień czy płomień, czy jak pan sobie życzy.
- Nazywaj to „gorące kokalorum”. A to jak? - i pokazał wodę w szklance.
- Woda lub napój, czy jak pan będzie chciał.
- Nie, to się nazywa „pondalorum”. A to? - zapytał, wskazując dom.
- Dom czy chata, jak pan sobie życzy.
- Nie, to będzie „wysoka magóra”.
Tej samej nocy przerażona służąca zerwała swego pana ze snu wołając:
- Panie nad panami, proszę wyjść z przystani swych snów i włożyć race i fajerwerki,
bo Mruczysławie Białolicej spadła iskra gorącego kokalorum na ogon i jeśli pan nad panami
nie przyniesie pondalorum, wysoka magóra cała pójdzie z gorącym kokalorum.
WŁAŚNIE JA
W małej chatce na północy, daleko od jakiegokolwiek miasta czy wsi, żyła nie tak
dawno temu pewna biedna wdowa, sama jedna tylko z małym sześcioletnim synkiem. Chatka
stała na wprost wzgórza, pośród wrzosowisk, a naokoło były wielkie głazy i bagna, i błotniste
rozpadliny.
Jak okiem sięgnąć, nigdzie żadnego domu ani śladu życia, a jedynymi sąsiadami były
chochliki na mokradłach i błędne ogniki w dolinie.
Mogłaby niejedno opowiedzieć o małych ludkach, co wołały do siebie spośród
dębowej gęstwiny, o mrugających światełkach, podchodzących aż pod same okna w ciemną
noc, lecz rok mijał po roku, a ona mimo samotności mieszkała w swej chatce, może dlatego,
że nikt nigdy nie kazał jej płacić komornego.
Nie lubiła tylko siedzieć długo wieczorem przy dogasającym ogniu, bo wtedy nikt nie
wie, co może się stać; toteż roznieciwszy potężny ogień, zaraz po kolacji kładła się do łóżka,
bo gdyby zdarzyło się coś strasznego, to zawsze mogła, schować głowę pod poduszkę.
Ale ten zwyczaj zupełnie się nie podobał jej synkowi i kiedy matka wołała go, żeby
szedł spać, on bawił się dalej przy ogniu, jak gdyby jej nie słyszał.
Od pierwszego dnia, gdy tylko się urodził, zawsze matka miała z nim kłopoty i nieraz
musiała się na niego gniewać. Im bardziej jednak starała się zmusić go do posłuszeństwa, tym
mniej zważał na to, co mówiła, i zwykle kończyło się tym, że robił tak, jak chciał.
Któregoś wieczoru, tuż pod koniec zimy, wdowa nie mogła się zdecydować pójść
spać, a chłopca zostawić bawiącego się przy ogniu, bo wiatr łomotał drzwiami i szyby trzęsły
się w oknach. Wiedziała dobrze, że w takie noce wychodzą wróżki i elfy i może stać się coś
złego. Próbowała więc przekonać chłopca, aby położył się zaraz do łóżka.
- W taką noc najbezpieczniej we własnym łóżeczku - mówiła, ale chłopiec nie chciał
słyszeć o tym. Zagroziła mu, że dostanie w skórę, lecz i to nic nie pomogło.
Prosiła i gniewała się, ale on tylko potrząsał głową. Wreszcie, straciwszy cierpliwość,
krzyknęła, że przyjdą czarownice i zabiorą go na pewno, a on roześmiał się na to i powiedział,
że chciałby, żeby przyszły, to mógłby się z nimi pobawić.
Matka wybuchnęła płaczem i zrozpaczona położyła się do łóżka, pewna, że po takich
słowach stanie się coś strasznego, tymczasem jej niegrzeczny synek siedział na stołeczku
przed ogniem, wcale nie wzruszony jej łzami.
Ale niedługo tak siedział sam, bo wtem usłyszał jakiś szelest w kominku i tuż obok
niego stanęła maleńka dziewczynka, taka malusieńka, że trudno sobie wyobrazić. Była nie
większa niż paluszek dziecka, włoski miała jakby ze srebra, oczki zielone jak trawa, a
policzki jak róża.
Chłopiec patrzył na nią oniemiały ze zdumienia.
- Ach! - zawołał wreszcie. - Jak ty się nazywasz?
- Właśnie ja - powiedziała ostrym, ale miłym głosikiem spoglądając na niego. - A ty
jak się nazywasz?
- Także właśnie ja - odparł przezornie chłopiec i zaczęli się razem bawić.
Dziewczynka pokazała mu kilka ślicznych zabaw. Z popiołu robiła zwierzątka, które
wyglądały i poruszały się jak żywe, i drzewa z zielonymi listkami, i malutkie domki, gdzie w
środku byli maleńcy ludzie, a kiedy na nich dmuchnęła, chodzili i mówili jak prawdziwi.
Ale ogień zaczynał się dopalać i zrobiło się ciemniej, więc chłopiec poruszył węgle
kijem, żeby zapaliły się żywszym blaskiem. Wtem wyskoczy