JOSEPH JACOBS BAŚNIE ANGIELSKIE (Przełożyła: Janina Carlson i Kalina Wojciechowska) NASZA KSIĘGARNIA 1984 TOM TIT TOT Dawno, dawno temu była sobie pewna kobiecina, która upiekła pięć pierożków. Kiedy wyjęła pierożki z pieca, okazało się, że trzymała je tam za długo, bo skórka zrobiła się tak twarda, że nie sposób je było jeść. Woła tedy swą córkę i rzecze: - Córuś, połóż pierożki na półce i niech tak stoją przez chwilę, to jeszcze dojdą. Mówiąc to, wiecie, miała na myśli, że przyjdą do siebie, to znaczy, że skórka zmięknie. Ale córka powiedziała sobie: „Jeżeli jeszcze mają dojść, to ja teraz te zjem”. Zrobiła tak, jak powiedziała, i zjadła wszystkie po kolei. Kiedy nadeszła pora kolacji, kobiecina rzecze: - Idź i przynieś mi jeden pierożek. Na pewno musiały już dojść. Dziewczyna poszła, rozejrzała się, ale zobaczyła tylko pusty talerz. Wróciła i mówi: - Jeszcze nie doszły. - Ani jeden? - pyta matka. - Ani jeden. - Dobrze, doszły czy nie doszły - rzekła matka - zjem sobie jeden na kolację. - Ale nie będziesz mogła zjeść, jeżeli nie doszły - powiedziała dziewczyna. - Zjem i już. Idź i przynieś najlepszy pierożek. - Najlepszy czy najgorszy to wszystko jedno - odparła dziewczyna - bo ja zjadłam wszystkie; nie będziesz miała pierożka, dopóki chociaż jeden nie dojdzie. Wtedy kobieta przysunęła do drzwi swój kołowrotek i zaczęła prząść i śpiewać: Moja córka zjadła pięć pierożków. Pięć pierożków zjadła, niecnota, naraz! Drogą przejeżdżał król i usłyszał jej śpiew, ale nie zrozumiał słów, zatrzymał się więc i spytał: - O czyni śpiewałaś, dobra kobieto? Kobiecina wstydziła się powtórzyć królowi to, co zrobiła jej córka, więc zamiast tego zaśpiewała: Moja córka uprzędła pięć motków lnu. Pięć motków lnu uprzędła jak nic! - Wielkie nieba! - wykrzyknął król. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tyle uprządł w jeden dzień. Słuchaj - dodał po chwili - szukam żony i ożenię się z twoją córką. Ale uważaj - przez jedenaście miesięcy w roku będzie jadła, co tylko zechce, będzie nosiła suknie, jakie tylko jej się spodobają, będzie miała towarzystwo, jakiego tylko zapragnie, ale przez ostatni miesiąc roku będzie musiała uprząść codziennie pięć motków lnu, a jeżeli tego nie zrobi, to ją wypędzę. - Dobrze - powiedziała kobiecina; pomyślała sobie, że to wspaniała partia dla jej córki. Co do pięciu motków, będzie jeszcze mnóstwo sposobów, żeby się wykręcić, kiedy nadejdzie czas, a najprawdopodobniej król sam o tym zapomni. Odbyło się więc wesele. Przez jedenaście miesięcy dziewczyna jadła to, co chciała, nosiła suknie, jakie jej się spodobały, i zapraszała towarzystwo, jakiego tylko zapragnęła. Lecz kiedy jedenasty miesiąc dobiegał końca, zaczęła myśleć o motkach lnu i zastanawiać się, czy on też o tym pamięta. Ale on nie mówił ani słowa, więc myślała, że zapomniał. Jednakże ostatniego dnia przedostatniego miesiąca prowadzi ją do komnaty, której nigdy przedtem nie widziała. Oprócz stołka i kołowrotka nic tam nie było. I powiada: - Moja droga, zamknę cię tu aż do rana. Dostaniesz jedzenie i len, a jeśli nie uprzędziesz przez noc pięciu motków - wypędzę cię. I odszedł do swoich spraw, a dziewczyna bardzo się przestraszyła. Zawsze była leniwa i nie nauczyła się nawet prząść, cóż więc teraz pocznie, jeśli nikt jej nie przyjdzie z pomocą? Usiadła i och! jak gorzko zapłakała! Wtem usłyszała cichutkie pukanie do drzwi. Wstała, otworzyła drzwi i co widzi? Jakieś małe, czarne stworzonko, ni to zwierzę, ni człowieczek, z długim ogonem. Czarne dziwo patrzy na nią ciekawie i pyta: - Dlaczego płaczesz? - A ciebie co to obchodzi? - powiedziała dziewczyna. - To moja rzecz, ale powiedz mi, dlaczego płaczesz? - Nic mi to nie pomoże, jeśli ci powiem - rzekła. - Skąd wiesz? - nalegał czarny potworek i pokręcił ogonkiem. - No, dobrze - zgodziła się dziewczyna. - Jeśli mi to nie pomoże, to i nie zaszkodzi. Opowiedziała o pierożkach, o pasmach lnu i o wszystkim. - Wiesz, co zrobię? - rzekł czarny potworek. - Przyjdę co rano pod twoje okno, zabiorę len i wieczorem przyniosę uprzędzione motki. - A co chcesz w zamian za to? - spytała dziewczyna. Czarny spojrzał na nią z ukosa i powiada: - Co wieczór zapytam ciebie trzy razy, jakie jest moje imię, a jeśli nie zgadniesz, zanim miesiąc upłynie - będziesz moja. Dziewczyna pomyślała sobie, że zgadnie jego imię, zanim miesiąc upłynie, i westchnęła: - Dobrze. Zgadzam się. - To pięknie - rzekł czarny i szybko pokręcił ogonkiem. Następnego dnia król zaprowadził swą żonę do komnaty, gdzie już znajdował się len i pożywienie na cały dzień. - Masz tutaj len - powiedział - a jeśli nie uprzędziesz tego przez noc, wypędzę cię. To powiedziawszy, opuścił komnatę i zamknął drzwi. Ledwie wyszedł, rozległo się stukanie do okna. Dziewczyna wstała, otworzyła okno, a na parapecie siedział już czarny wilkołak. - Gdzie jest len? - pyta. - Tutaj - powiedziała i podała mu. Gdy nadszedł wieczór, znów rozległo się stukanie do okna. Dziewczyna wstała i otworzyła, a tam czekał już czarny z uprzędzionymi pięcioma motkami. - Masz - powiada i podaje len. - No, a teraz powiedz mi, jak się nazywam. - Czy może Jan? - Nie, nie tak - i pokręcił ogonem. - A może Kuba? - Nie, nie tak - pokręcił ogonem. - No to może Marek? - Nie, nie tak - zakręcił ogon w supełek i uciekł. A kiedy król przyszedł, czekało już na niego pięć gotowych pasm lnu. - Widzę, że dzisiaj nie potrzebuję cię wypędzać - powiedział. - Rano znów dostaniesz jedzenie i len. I wyszedł. Tak więc codziennie przynoszono jej nowy len i żywność. A czarny zjawiał się co rano i co wieczór. Przez cały dzień dziewczyna rozmyślała, jakie też powiedzieć mu imiona, gdy przyjdzie wieczorem. Ale nigdy nie mogła trafić na właściwe. A kiedy zbliżał się koniec miesiąca, diablik zaczął uśmiechać się złośliwie i za każdym razem coraz szybciej i szybciej kręcił ogonem. Aż nadszedł przedostatni dzień miesiąca. Czarny przyszedł jak zwykle wieczorem z pięcioma gotowymi motkami i zapytał: - No cóż, wiesz już, jak mi na imię? - Nikodem? - powiedziała dziewczyna. - Nie. - A Samuel? - Nie. - No, a Nabuchodonozor? - Nie, też nie - odpowiedział diablik, patrząc na nią oczyma, co wyglądały jak dwa rozżarzone węgliki. - No, jeszcze tylko jedna noc, a będziesz należeć do mnie! - powiedział i zniknął. Wzdrygnęła się z lęku i wstrętu, ale w tej chwili usłyszała, że król idzie przez korytarz. Wszedł do komnaty i kiedy zobaczył pięć gotowych motków, tak powiedział: - Doskonale, moja droga. Widzę, że i jutro poradzisz sobie równie dobrze, wobec tego nie będę potrzebował cię wypędzać, a teraz zjem tutaj kolację. Więc służba przyniosła wieczerzę i fotel dla niego, i oboje zasiedli do stołu. Zaledwie przełknął jeden czy dwa kęsy, zaczął się głośno śmiać. - Z czego się śmiejesz? - spytała dziewczyna. - Ach, byłem dziś na polowaniu i zapuściłem się w tę stronę lasu, w której przedtem nigdy nie byłem. Były tam kredowe skały i wśród nich wielka wyrwa w ziemi. Usłyszałem jakiś szum. Zeskoczyłem z konia i podszedłem cichutko do brzegu jamy. Patrzę i cóż tam widzę na dnie? Mały, czarny dziwoląg, ni to człowiek, ni to zwierzę, powiadam ci, boki zrywać! I wiesz, co robi? Przędzie len na malutkim kołowrotku, kręci ogonem i śpiewa: Moje imię: Tom Tit Tot. Któż by mógł odgadnąć w lot? Słysząc to dziewczyna omal nie podskoczyła z radości, ale nie powiedziała ani słowa. Nazajutrz rano, kiedy diablik przyszedł po len, miał bardzo złośliwą minę. A wieczorem, jak zwykle, usłyszała stukanie w szybę. Otworzyła okno i czarny zeskoczył wprost z parapetu na środek komnaty. Brzydko się wykrzywił od ucha do ucha i pokręcił ogonem szybko, szybko. Podał dziewczynie pięć motków i zapytał: - Jak mi na imię? - Może Salomon? - rzekła dziewczyna, udając, że się bardzo boi. - Nie - odpowiedział i posunął się w głąb komnaty. - A może Zebedeusz? - spytała znowu dziewczyna. - Nie, i to nie - powiedział diabełek. Roześmiał się i zaczął wywijać ogonem tak szybko, że ledwie można było go dojrzeć. - Śpiesz się - dodał - jeszcze jedna zła odpowiedź i koniec. To mówiąc wyciągnął do niej swoje czarne, koślawe łapska. A dziewczyna cofnęła się parę kroków w tył, spojrzała mu prosto w oczy, potem roześmiała się i wskazując na niego palcem, powiedziała: Odgadłam to w lot, Że nazywasz się Tom Tit Tot. Kiedy diablik to usłyszał, krzyknął przeraźliwie. Znikł w ciemnościach i dziewczyna nie zobaczyła go nigdy więcej. TROJE GŁUPCÓW Żył niegdyś stary gospodarz i jego żona. Mieli córkę, która spodobała się pewnemu szlachcicowi. Co wieczór przyjeżdżał do niej i zostawał na wieczerzę w domu gospodarza; córkę posyłano wtedy do piwnicy, żeby natoczyła piwa z beczki. Pewnego wieczoru poszła córka po piwo do piwnicy. Aż tu nagle spojrzała w górę i zobaczyła młotek wetknięty między belki stropu. Musiał tam być już od dawna, ale jakoś go przedtem nie zauważyła, i zaczęła się nad tym zastanawiać. Przyszło jej do głowy, że młotek w tym miejscu to bardzo niebezpieczna rzecz, i powiedziała do siebie: „Gdybym tak wyszła za mąż za tego szlachcica i mielibyśmy syna, i ten syn byłby już dorosłym mężczyzną, i przyszedłby do piwnicy nalać piwa, tak jak ja to teraz robię, a młotek spadłby mu na głowę i zabiłby go - och, jakież by to było straszne!” Odstawiła na bok świecę i dzbanek, usiadła na ławce i dalejże w płacz! A tam na górze zaczęli się dziwić, czemu ona tak długo nalewa piwo, więc matka zeszła na dół i zobaczyła, że córka siedzi na ławce i płacze, a piwo leje się z beczki na podłogę. - Co się stało? - zapytała matka. - Ach, matuś - jęknęła córka - spójrz na ten okropny młotek! Pomyśl sobie, że gdybyśmy się pobrali i mieli syna, i on byłby już dorosły, i poszedłby do piwnicy po piwo, i młotek spadłby mu na głowę, i zabiłby go, cóż to byłaby za straszna rzecz! - Och, kochanie, och, jakież by to było okropne! - powiedziała matka, usiadła obok niej i zaczęła płakać. Po chwili ojciec zaczął się dziwić, czemu one nie wracają, więc sam zszedł na dół do piwnicy i patrzy, a tam obie siedzą i płaczą, a piwo leje się po podłodze. - Co się tu dzieje? - zapytał. - Spójrz tylko na ten okropny młotek - odrzekła matka. - Wyobraź sobie, że nasza córka wyszłaby za mąż za swego narzeczonego i mieliby syna, i on byłby już dorosły, i poszedłby do piwnicy po piwo, a ten młotek spadłby mu na głowę i zabiłby go, jakież to byłoby okropne! - Och, tak moja droga, to byłoby straszne - przyznał ojciec, usiadł obok i także zaczął płakać. Tymczasem szlachcicowi znudziło się czekać samemu w kuchni, poszedł więc też do piwnicy, żeby zobaczyć, co oni tam robią; wszyscy troje siedzieli obok siebie i płakali, a piwo zalało już całą podłogę. Szlachcic podbiegł do beczki i zakręcił kurek, a potem spytał: - Cóż wy tu siedzicie i płaczecie wszyscy troje, a tymczasem piwo wycieka na podłogę? - Ach - odpowiedział ojciec - spójrz na ten okropny młotek. Pomyśl tylko, gdybyś się ożenił z naszą córką i miałbyś syna, i ten syn byłby już dorosły, i poszedłby do piwnicy po piwo, a młotek spadłby mu na głowę i zabiłby go! I wszyscy troje podnieśli jeszcze większy lament. Na to szlachcic wybuchnął śmiechem, wspiął się na palce i zdjął młotek. - Przejechałem już kawał świata - powiedział - ale nigdy nie spotkałem takich strasznych głupców, jak wy troje. Teraz znów ruszę w świat i jeżeli znajdę trzech większych głupców od was, to wrócę i ożenię się z waszą córką. Pożegnał się z nimi i odjechał, a oni dalej płakali z żalu, że dziewczyna straciła narzeczonego. Długo, długo podróżował szlachcic, aż wreszcie zobaczył chatę, gdzie na dachu rosło trochę trawy. Mieszkała w niej pewna kobiecina. Oparła ona drabinę o dach i próbowała zmusić swoją krowę, żeby weszła po drabinie, a biedne stworzenie broniło się, jak mogło. Szlachcic zapytał kobietę, co to ma znaczyć. - Spójrz na tę piękną trawę - odparła. - Chcę, żeby ta krowa weszła na dach i zjadła ją. Będzie zupełnie bezpieczna, bo przywiążę jej sznurek do szyi, przeciągnę dokoła komina, przyczepię sobie do ręki i chodząc wokół domu będę uważać, żeby krowa nie spadła. - Ach, ty niemądra! - rzekł szlachcic. - Powinnaś ściąć trawę i zrzucić ją krowie! Ale kobieta uważała, że łatwiej będzie krowę wepchnąć po drabinie niż zrzucić trawę, więc goniła i popychała biedne zwierzę, dopóki nie weszło na dach. Kobieta okręciła sznurem szyję krowy, przeciągnęła go wokół komina i przywiązała sobie do ręki. Szlachcic ruszył w dalszą drogę, ale nim ujechał ćwierć mili, krowa spadła z dachu i zawisła na sznurze, którym miała obwiązaną szyję. Ciężar spadającej krowy wciągnął kobietę do komina, gdzie utknąwszy w połowie drogi, o mało nie udusiła się od sadzy. Tak więc była to pierwsza głupia osoba, jaką napotkał szlachcic. A szlachcic tymczasem jechał i jechał, aż dotarł do gospody, gdzie zatrzymał się na noc. Tego dnia zjechało tam tyle gości, że dano mu izbę, w której miał spać jeszcze jeden podróżny. Podróżny ów okazał się bardzo miłym towarzyszem i obaj zaprzyjaźnili się z sobą. Ale rano jakież było zdumienie szlachcica, kiedy zobaczył, jak jego towarzysz powiesił spodnie na gałkach od szuflady i przebiegał pędem przez cały pokój starając się w nie wskoczyć. Próbował tego wiele razy, ale bez skutku. Wreszcie zatrzymał się, otarł sobie twarz chusteczką i rzekł: - Ach, mój drogi, uważam, że spodnie to najkłopotliwsza część garderoby, jaka kiedykolwiek istniała. Pojąć nie mogę, kto też je wymyślił. Co rano tracę dobrą godzinę, zanim je nałożę, a co się przy tym napocę! A jak ty wkładasz swoje? Szlachcic roześmiał się i pokazał, jak się wkłada spodnie; towarzysz jego podziękował mu gorąco, zapewniając, że sam nigdy nie wpadłby na taki pomysł. Był to więc drugi wielki głupiec. Szlachcic ruszył w dalszą drogę i przybył do pewnej wsi. Za tą wsią znajdował się staw, a naokoło stawu zebrał się tłum ludzi. Uzbrojeni byli w grabie, widły i szczotki, które zanurzali w wodzie. Szlachcic zapytał, co się stało. - To poważna sprawa! - odrzekli. - Księżyc wpadł do stawu i nie możemy go wyłowić. Szlachcic wybuchnął śmiechem i powiedział im, żeby spojrzeli w górę, bo w stawie jest tylko odbicie księżyca. Ale oni nie chcieli go słuchać i obrzucili wyzwiskami, szlachcic więc odjechał czym prędzej. Była to gromada głupców większych niż tamci troje w domu. Szlachcic wrócił do swojej wsi rodzinnej, ożenił się z córką gospodarza, a jeśli później nie zawsze żyli szczęśliwie, to nie ma w tym ani waszej, ani mojej winy. NIEPOSŁUSZNA ŚWINKA Pewna staruszka robiła kiedyś w domu porządki i znalazła pogiętą monetę sześciopensową*. [Pens - drobna moneta angielska.] - Co mam zrobić z tą monetą? - zaczęła się zastanawiać. - Chyba pójdę na targ i kupię świnkę. Wracając do domu, trzeba było przejść przez płotek; ale świnka nie chciała przejść przez płotek. Staruszka poszła dalej i spotkała psa. - Piesku, piesku - powiedziała do niego - ugryź świnkę, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale piesek nie chciał ugryźć świnki. Staruszka poszła dalej i zobaczyła kij. Powiedziała do niego: - Kiju, kiju, uderz psa! Pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale kij nie chciał uderzyć psa. Staruszka poszła dalej i zobaczyła ogień. Powiedziała do niego: - Ogniu, ogniu, spal kij! Kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale ogień nie chciał spalić kija. Staruszka poszła dalej i zobaczyła wodę. Powiedziała do niej: - Wodo, wodo, ugaś ogień. Ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale woda nie chciała ugasić ognia. Staruszka poszła dalej i spotkała wołu. Powiedziała do niego: - Wołku, wołku, wypij wodę! Woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale wół nie chciał wypić wody. Staruszka poszła dalej i spotkała rzeźnika. Powiedziała do niego: - Rzeźniku, rzeźniku, zabij wołu! Wół nie chce wypić wody, woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić przed nocą do domu. Ale rzeźnik nie chciał zabić wołu. Staruszka poszła dalej i zobaczyła gruby sznur. Powiedziała do niego: - Sznurze, sznurze, powieś rzeźnika! Rzeźnik nie chce zabić wołu, wół nie chce wypić wody, woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale sznur nie chciał powiesić rzeźnika. Staruszka poszła dalej i spotkała szczura. Powiedziała do niego: - Szczurze, szczurze, przegryź sznur! Sznur nie chce powiesić rzeźnika, rzeźnik nie chce zabić wołu, wół nie chce wypić wody, woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. Ale szczur nie chciał. Staruszka poszła dalej i spotkała kota. Powiedziała do niego: - Kocie, kocie, zjedz szczura! Szczur nie chce przegryźć sznura, sznur nie chce powiesić rzeźnika, rzeźnik nie chce zabić wołu, wół nie chce wypić wody, woda nie chce ugasić ognia, ogień nie chce spalić kija, kij nie chce uderzyć psa, pies nie chce ugryźć świnki, świnka nie chce przejść przez płotek, a ja nie będę mogła wrócić do domu przed nocą. A kot na to: - Jeśli pójdziesz do krowy i przyniesiesz mi miseczkę mleka, zjem szczura. Staruszka poszła do krowy. Ale krowa powiedziała: - Jeśli pójdziesz do tamtego kopca i przyniesiesz mi wiązkę siana, dam ci mleka. Staruszka poszła i przyniosła krowie wiązkę siana. Jak tylko krowa zjadła siano, dała staruszce mleka; staruszka nalała mleka do miseczki i zaniosła je kotu. Kot, gdy tylko wychłeptał mleko, zaczął łapać szczura, szczur zaczął przegryzać sznur, sznur zaczął wieszać rzeźnika, rzeźnik zabrał się do zabijania wołu, wół do picia wody, woda do gaszenia ognia, ogień do palenia kija, kij zaczął bić psa, pies zaczął gryźć świnkę, świnka ze strachu przeskoczyła przez płotek i staruszka wróciła przed nocą do domu. O TYM, JAK JACUŚ POSZEDŁ SZUKAĆ SZCZĘŚCIA Żył niegdyś chłopczyk imieniem Jacuś. Pewnego dnia wyruszył w świat szukać szczęścia. Przeszedł kawałek drogi, gdy spotkał kota. - Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał kot. - Idę szukać szczęścia. - Czy mogę iść z tobą? - Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej. Poszli razem, tup, tup, tup! Ledwie przeszli kawałek drogi, spotkali psa. - Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał pies. - Idę szukać szczęścia. - Czy mogę iść z tobą? - Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej. Poszli razem, tup, tup, tup! Ledwie przeszli kawałek drogi, spotkali kozę. - Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytała koza. - Idę szukać szczęścia. - Czy mogę iść z tobą? - Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej. Poszli razem, tup, tup, tup! Spotkali wołu. - Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał wół. - Idę szukać szczęścia. - Czy mogę iść z tobą? - Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej. Poszli razem, tup, tup, tup! Ledwie przeszli kawałek drogi, spotkali koguta. - Dokąd idziesz, Jacusiu? - spytał kogut. - Idę szukać szczęścia. - Czy mogę iść z tobą? - Naturalnie. Im więcej nas będzie, tym weselej. Poszli razem, tup, tup, tup! Szli, szli, a kiedy zrobiło się ciemno, zaczęli myśleć, gdzie by tu przenocować. Właśnie zbliżyli się do jakiegoś domu i Jacuś przykazał wszystkim, żeby byli cicho. Sam podszedł do okna i zajrzał do środka. A tam zbójcy przeliczali zrabowane pieniądze. Jacuś wrócił i kazał swoim towarzyszom zaczekać na znak dany przez niego. A wtedy wszczęli taki hałas, ile im tylko sił starczyło. Kot zaczął miauczeć, pies szczekać, koza beczeć, wół ryczeć, kogut piać i podniosła się tak wielka wrzawa, że przestraszeni zbójcy uciekli. Wtedy wszyscy weszli do środka i objęli dom w posiadanie. Jacuś bał się, że zbójcy wrócą w nocy. Kiedy więc nadeszła pora snu, umieścił kota w fotelu, psa pod stołem, kozie kazał pójść na górę, wołu ulokował w piwnicy, koguta na dachu, a sam położył się do łóżka. Zbójcy poczekali, aż zapadła noc, i wysłali jednego spośród siebie do domu, aby poszukał zgubionych podczas ucieczki pieniędzy. Wkrótce zbójca wrócił i trzęsąc się ze strachu opowiedział im, co go spotkało: - Przyszedłem do domu, wszedłem do środka i chciałem usiąść na fotelu, a tam siedziała jakaś stara kobieta z robotą na drutach i ukłuła mnie drutami! (A wy już wiecie, że to był kot). Zbliżyłem się do stołu, żeby poszukać pieniędzy, a pod stołem siedział szewc i ukłuł mnie szydłem! (Domyślacie się już, że to był pies). Poszedłem na górę, a tam jakiś człowiek młócił zboże i uderzył mnie cepem! (A wy wiecie, że to była koza). Zszedłem do piwnicy, a tam jakiś człowiek rąbał drzewo i zdzielił mnie siekierą! (A wy wiecie, że to był wół). Nie zwróciłbym uwagi na to wszystko, gdyby nie to, że na dachu jakiś łobuziak przez cały czas krzyczał: „Dajcie mi go tu! Dajcie mi go tu!” (A to przecież był kogut ze swoim „Kukuryku”). TRZY MAŁE ŚWINKI Ongiś, dawno już temu, gdy świnki wiersze mówiły, A małpy paliły papierosy, A kury tytoń żuły, żeby nabrać sił, A kaczki gdakały kwa, kwa wniebogłosy, była sobie stara maciora, która miała trzy małe świnki. Kiedy już nie miała ich czym karmić, wysłała je w świat. Pierwsza świnka spotkała człowieka, który niósł wiązkę słomy. Poprosiła go: - Dajcie mi, proszę, tę słomę, to wybuduję sobie z niej domek. Człowiek dał jej słomę i świnka wybudowała sobie domek. Przyszedł wilk, zastukał do drzwi i powiedział: - Świnko, mała świnko, wpuść mnie! A świnka odrzekła: - Nic z tego, wilku, nie wpuszczę cię. Na to wilk: - To ja chuchnę, dmuchnę i twój domek się rozleci! Chuchnął, dmuchnął, domek się rozleciał i wilk pożarł świnkę. Druga świnka spotkała człowieka, który niósł gałęzie. Poprosiła go: - Daj mi, proszę, trochę gałęzi, to wybuduję sobie domek. Człowiek dał jej gałęzie i świnka wybudowała sobie domek. Przyszedł wilk i powiedział: - Świnko, mała świnko, wpuść mnie! - Nic z tego, wilku, nie wpuszczę cię. - To ja chuchnę, dmuchnę i twój domek się rozleci! Wilk chuchał i dmuchał, dmuchał i chuchał, w końcu domek się zawalił i wilk pożarł świnkę. Trzecia świnka spotkała człowieka, który niósł cegły. Powiedziała do niego: - Daj mi, proszę, te cegły, a wybuduję sobie domek. Człowiek dał jej cegły i świnka wybudowała sobie domek. I tak, jak do tamtych świnek, przyszedł do niej wilk i powiedział : - Świnko, mała świnko, wpuść mnie! - Nic z tego, wilku, nie wpuszczę cię. - To ja chuchnę, dmuchnę i twój domek się rozleci! Chuchał i dmuchał, dmuchał i chuchał, ale nie mógł rozwalić domku. Kiedy się przekonał, że chuchaniem i dmuchaniem nic domkowi nie zrobi, powiedział: - Świnko, mała świnko, wiem, gdzie rośnie smaczna rzepa. - Gdzie? - spytała świnka. - Na polu pana Smitha. Jeżeli jutro rano będziesz gotowa, to wstąpię po ciebie, pójdziemy razem i przyniesiemy sobie rzepy na obiad. - Doskonale. Będę gotowa - odpowiedziała świnka. - A o której masz zamiar tam się wybrać? - O szóstej. Świnka wstała o piątej i przyniosła rzepy. O szóstej zjawił się wilk i zapytał: - Jesteś gotowa, świnko? Świnka odpowiedziała: - Gotowa! Byłam tam, wróciłam i przyniosłam sobie pełen garnek rzepy na obiad. Wilk się bardzo rozgniewał, ale pomyślał sobie, że i tak złapie świnkę w jakiś inny sposób, więc powiedział: - Świnko, mała świnko, wiem, gdzie rośnie piękna jabłoń. - Gdzie? - spytała świnka. - Na dole, w ogrodzie Merrych - odpowiedział wilk. - Jeżeli mnie nie zwiedziesz, przyjdę po ciebie jutro o piątej i pójdziemy po jabłka. Następnego ranka świnka wstała o czwartej i pobiegła po jabłka w nadziei, że wróci, zanim wilk przyjdzie. Ale tym razem droga była dłuższa i świnka musiała wdrapać się na drzewo. Właśnie kiedy schodziła z drzewa, z daleka zobaczyła wilka. Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo się zlękła. Kiedy wilk był już pod drzewem, powiedział: - Ach, więc to tak, mała świnko! Jesteś tu przede mną! Ładne są jabłka? - Tak, bardzo ładne - odrzekła świnka. - Chcesz, to ci zrzucę jedno. Rzuciła jabłko tak daleko, że kiedy wilk pobiegł za nim, zdążyła zeskoczyć z drzewa i puściła się pędem do domu. Następnego dnia wilk znów przyszedł do świnki i powiedział : - Mała świnko, dziś po południu jest jarmark w Shanklin, czy pójdziesz? - Tak - rzekła świnka - pójdę; kiedy będziesz gotów? - O trzeciej - powiedział wilk. Tymczasem świnka wyszła wcześniej niż zwykle, poszła na jarmark i kupiła maślnicę. Kiedy wracała z nią do domu, zobaczyła wilka z daleka. Nie wiedziała, co robić. Schowała się więc do maślnicy, zakręciła się w środku, a maślnica stoczyła się ze wzgórza wprost na wilka, który tak się przestraszył, że uciekł do domu i nie poszedł wcale na jarmark. Przyszedł potem do świnki i opowiedział jej, że jakiś duży, okrągły przedmiot stoczył się ze wzgórza tuż koło niego i bardzo go przestraszył. A świnka na to: - Cha, cha! Ale cię przestraszyłam! Byłam na jarmarku, kupiłam maślnicę i kiedy ciebie zobaczyłam, wskoczyłam do środka i razem z nią stoczyłam się w dół. Teraz wilk naprawdę wpadł w gniew i zagroził śwince, że ją zje, bo dostanie się do domku przez komin. Usłyszawszy to, świnka rozpaliła wielki ogień i zawiesiła kocioł z wodą, a kiedy wilk schodził z komina, podniosła pokrywkę i wilk wpadł do kotła. Świnka natychmiast przykryła go pokrywą, ale wilk wyskoczył jak z procy i uciekł, gdzie pieprz rośnie. A świnka odtąd już żyła szczęśliwie i spokojnie. TRZY NIEDŹWIADKI Dawno, dawno temu były sobie Trzy Niedźwiadki, które mieszkały razem w swoim własnym domku w lesie. Jeden z nich był Mały, Maciupeńki Niedźwiadek, drugi Średni Niedźwiadek, a trzeci Duży Niedźwiadek. Każdy miał swoją miseczkę, z której jadł owsiankę: Mały, Maciupeńki Niedźwiadek miał małą miseczkę, Średni Niedźwiadek miał średnią miseczkę, a Duży Niedźwiadek miał dużą miskę. Każdy miał swój fotel: Mały, Maciupeńki Niedźwiadek - mały fotelik, Średni Niedźwiadek - średni fotelik, a Duży Niedźwiadek - duży fotel. I każdy z nich miał swoje łóżko: Mały, Maciupeńki Niedźwiadek miał malutkie łóżeczko, Średni - średnie łóżeczko, a Duży - duże łóżko. Pewnego dnia Niedźwiadki ugotowały owsiankę na śniadanie i nalały jej do miseczek, ale ponieważ była jeszcze gorąca i mogłyby się poparzyć, gdyby ją zjadły za wcześnie - zamiast czekać, aż wystygnie, poszły na spacer do lasu. Tymczasem do ich domku przyszła jakaś starucha. To nie mogła być dobra, uczciwa staruszka, bo najpierw zajrzała przez okno, potem popatrzyła przez dziurkę od klucza, a nie widząc nikogo w domu, nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte, bo nasze Niedźwiadki to były dobre Niedźwiadki, które nigdy nikogo nie skrzywdziły i nie spodziewały się, że ktoś mógłby im zrobić krzywdę. A więc starucha otworzyła drzwi, weszła do środka i bardzo się ucieszyła widząc owsiankę na stole. Gdyby to była dobra staruszka, zaczekałaby, aż Niedźwiadki wrócą do domu. Może by ją zaprosiły na śniadanie, bo to były dobre Niedźwiadki - może trochę szorstkie, bo zwykle takie są niedźwiadki, ale za to bardzo gościnne i dobroduszne. Starucha była jednak niedobra i bezczelna, i zaczęła się szarogęsić nie proszona. Najpierw spróbowała owsianki Dużego Niedźwiadka, ale była dla niej za gorąca, więc powiedziała brzydkie słowo. Potem spróbowała owsianki Średniego Niedźwiadka, ale ta była dla niej za zimna, więc znów powiedziała brzydkie słowo. W końcu spróbowała owsianki Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka i ponieważ nie była ani za gorąca, ani za zimna, tak jej smakowała, że zjadła całą miseczkę. Niedobra starucha powiedziała miseczce brzydkie słowo dlatego, że zmieściło się w niej tak mało owsianki. Potem starucha usiadła na fotelu Dużego Niedźwiadka, ale był dla niej za twardy. Usiadła na foteliku Średniego Niedźwiadka, ale ten znów był za miękki. Usiadła w foteliku Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka i ten nie był ani za twardy, ani za miękki, ale w sam raz. Siadła na nim tak ciężko, że aż siedzenie wypadło i bęc! starucha wywróciła się na podłogę. I powiedziała fotelikowi parę brzydkich słów. Poszła na górę do sypialnego pokoju, gdzie sypiały Trzy Niedźwiadki. Najpierw położyła się na łóżku Dużego Niedźwiadka, ale oparcie na głowę było dla niej zbyt wysokie. Położyła się na łóżku Średniego Niedźwiadka, ale tu znów za wysoko musiała trzymać nogi. Położyła się na łóżeczku Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka - ani w głowach, ani w nogach nie było dla niej za wysoko, ale w sam raz. Wyciągnęła się wygodnie, przykryła i wkrótce zasnęła. Tymczasem Niedźwiadki pomyślały, że owsianka już pewnie wystygła, wróciły więc do domu. A starucha zostawiła łyżkę w miseczce Dużego Niedźwiadka. - KTOŚ JADŁ MOJĄ OWSIANKĘ - oburzył się Duży Niedźwiadek swoim grubym, szorstkim, chrapliwym głosem. Średni Niedźwiadek spojrzał na swoją owsiankę i zobaczył, że w jego miseczce też jest łyżka. Była to drewniana łyżka; gdyby była srebrna, niedobra starucha włożyłaby ją sobie do kieszeni. - KTOŚ JADŁ MOJĄ OWSIANKĘ - zamruczał Średni Niedźwiadek. Mały, Maciupeńki Niedźwiadek spojrzał na swoje nakrycie - w miseczce była łyżka, ale owsianka znikła. - KTOŚ JADŁ MOJA OWSIANKĘ I ZJADŁ WSZYSTKO! - zapiszczał Mały, Maciupeńki Niedźwiadek swoim cienkim głosikiem. Trzy Niedźwiadki zobaczywszy, że ktoś tu był i zjadł śniadanie Małego, Maciupeńkiego Niedźwiadka, zaczęły rozglądać się po mieszkaniu. Starucha nie poprawiła twardego oparcia wstając z fotela Dużego Niedźwiedzia. - KTOŚ SIEDZIAŁ W MOIM FOTELU! - oburzył się Duży Niedźwiadek swoim grubym, szorstkim, chrapliwym głosem. Starucha pozrzucała poduszki z fotelika Średniego Niedźwiadka. - KTOŚ SIEDZIAŁ W MOIM FOTELIKU! - zamruczał Średni Niedźwiadek swoim średnim głosem. A z trzecim fotelikiem to już wiecie, co starucha zrobiła. - KTOŚ SIEDZIAŁ W MOIM FOTELIKU I WYŁAMAŁ SIEDZENIE! - zapiszczał Mały, Maciupeńki Niedźwiadek swym cienkim głosikiem. Starucha słyszała przez sen gruby, szorstki, chrapliwy głos Dużego Niedźwiadka, ale tak mocno spała, że wydawało jej się, jak gdyby to szumiał wiatr lub huczał grzmot. Słyszała mruczenie Średniego Niedźwiadka i wydawało jej się przez sen, jakby ktoś mówił. Ale cienki głosik Małego Niedźwiadka był tak ostry i piskliwy, że zbudziła się od razu. Kiedy zobaczyła przy łóżku Trzy Niedźwiadki, zerwała się na równe nogi i pobiegła do okna. Okno było otwarte, bo Niedźwiadki, tak jak przystało na dobre, porządne, czyste Niedźwiadki, zawsze otwierały okno w sypialnym pokoju, skoro tylko wstały. Starucha wyskoczyła przez okno i czy upadając skręciła sobie kark, czy pobiegła do lasu i tam zbłądziła, czy też wydostała się z lasu i została zatrzymana przez policjanta i odesłana do domu poprawczego za włóczęgostwo, nie umiem wam powiedzieć. W każdym razie Trzy Niedźwiadki nie widziały jej już nigdy więcej. LENIWY JANEK Był sobie niegdyś chłopiec imieniem Janek, który mieszkał na wsi razem z matką. Oboje byli bardzo biedni. Matka przędła i w ten sposób zarabiała na życie, a Janek był tak leniwy, że nie chciało mu się nic robić, wygrzewał się więc na słońcu całe lato, a przez całą zimę siedział przy kominie. Nazywano go więc Leniwym Jankiem. Matka nie mogła się doprosić, żeby w czymkolwiek jej pomógł; wreszcie pewnego poniedziałku oświadczyła mu, że jeżeli nie zacznie pracować na swoją owsiankę, to znajdzie się sposób, żeby zmusić go do roboty. To poskutkowało. Janek ruszył się z domu, poszedł do gospodarza w sąsiedztwie i zgodził się pracować u niego cały dzień za jednego pensa. Ale Janek nigdy przedtem nie miał pieniędzy i kiedy wracał z zarobionym pensem, zgubił go przechodząc przez strumyk. - Ach, ty głupcze! Trzeba go było schować do kieszeni! - powiedziała matka. - Na drugi raz tak zrobię - odrzekł Janek. W środę Janek znów wyszedł z domu i zgodził się na parobka do hodowcy krów. Za cały dzień pracy otrzymał dzbanuszek mleka. Włożył go sobie do kieszeni kurtki i zanim doszedł do domu, wszystko mleko wylało się po drodze. - Coś ty narobił najlepszego! - zawołała matka. - Trzeba było je nieść na głowie! - Dobrze, zrobię tak na przyszły raz. W czwartek Leniwy Janek znów poszedł do gospodarza z sąsiedztwa i ten zgodził się dać mu krążek sera śmietankowego za cały dzień pracy. Wieczorem Janek położył sobie ser na głowie i tak wracał do domu. Zanim doszedł do domu, cały ser się zmarnował, bo część spadła na ziemię, a reszta poprzyklejała się do włosów. - Ach ty głupcze! - gniewała się matka. - Trzeba było go nieść ostrożnie w rękach. - Zrobię tak na przyszły raz - zgodził się Janek. W piątek Janek poszedł pomagać piekarzowi, który jako jedyne wynagrodzenie dał mu dużego kota. Janek wziął kota i niósł go ostrożnie w rękach, ale wkrótce kot tak go podrapał, że musiał go wypuścić. Kiedy wrócił do domu, matka tak mu powiedziała: - Ach, ty niezdaro, trzeba było przywiązać kotu sznurek i ciągnąć go za sobą. - Zrobię tak na przyszły raz - obiecał Janek. W sobotę Janek najął się do rzeźnika, który szczodrze go obdarował, dając mu łopatkę baranią. Janek wziął mięso, przewiązał sznurkiem i ciągnął za sobą po zakurzonej drodze, tak że zanim doszedł do domu, mięso było nic niewarte. Tym razem matka straciła cierpliwość, bo nazajutrz była niedziela i mogła zrobić tylko kapustę na obiad. - Ty nogo stołowa! - zwymyślała syna. - Nie mogłeś ponieść mięsa na plecach? - Zrobię tak na przyszły raz - powiedział Janek. W poniedziałek Leniwy Janek znów poszedł pracować do hodowcy bydła i jako zapłatę dostał osła. Z wielkim trudem wsadził sobie osła na plecy i ruszył w drogę powrotną do domu. Tak się zdarzyło, że przy drodze, którą szedł Janek, mieszkał pewien bogaty kupiec, który miał córkę jedynaczkę, piękną, ale głuchą i niemą. Nigdy w życiu jeszcze się nie śmiała, a doktorzy orzekli, że przemówi dopiero wtedy, gdy komuś uda się ją rozśmieszyć. Ta młoda panienka właśnie patrzyła przez okno, kiedy przechodził Janek, dźwigając na plecach osła, którego nogi sterczały w powietrzu. Widok był tak zabawny, że wybuchnęła serdecznym śmiechem i natychmiast odzyskała słuch i mowę. Ojciec jej nie posiadał się z radości i dotrzymał obietnicy, wydając ją za mąż za Leniwego Janka, który w ten sposób stał się bogatym panem. Mieszkali w pięknym domu, sprowadzili do siebie matkę Janka i wszyscy żyli szczęśliwie aż do samej śmierci. O JASIOWYM PLACUSZKU Byli sobie kiedyś dziadek, babcia i mały chłopiec. Pewnego dnia babcia zrobiła takie ciasto, które się nazywa „Jasiowy Placuszek”, i włożyła je do pieca. - Pilnuj placuszka - powiedziała do chłopczyka - żeby się upiekł, a tymczasem my z dziadkiem popracujemy trochę w ogrodzie. I poszła z dziadkiem kopać kartofle, a chłopczyk został, żeby dokładać do ognia. Ale nie siedział cały czas przy piecu. Nagle usłyszał jakiś hałas i zobaczył, że drzwiczki od pieca otworzyły się z hukiem i wyskoczył stamtąd Jasiowy Placuszek i potoczył się po podłodze w stronę otwartych drzwi. Chłopczyk pobiegł, żeby zamknąć drzwi, ale Jasiowy Placuszek wyprzedził go i zanim udało się go schwytać, wytoczył się już po schodach na drogę. Chłopiec popędził za nim co tchu, wołając na dziadka i babcię, a ci usłyszeli rwetes i zostawiwszy motyki puścili się w pogoń. Ale Jasiowy Placuszek wyprzedził ich o dobry kawał drogi i kiedy sapiąc ze zmęczenia usiedli na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, znikł im z oczu. Jasiowy Placuszek potoczył się dalej i po jakimś czasie spotkał dwóch robotników, którzy kopali studnię. Popatrzyli na niego i zapytali: - Dokąd pędzisz, Jasiowy Placuszku? A on odpowiedział: - Prześcignąłem dziadka i babcię, i małego chłopczyka, i was mogę prześcignąć też! - Możesz prześcignąć? No, to zobaczymy! Odłożyli swoje kilofy i puścili się pędem za nim, ale nie mogli go dogonić i wkrótce musieli odpocząć przy drodze. Jasiowy Placuszek biegł dalej i spotkał dwóch robotników, którzy kopali rów. - Dokąd biegniesz, Jasiowy Placuszku? - spytali. - Prześcignąłem dziadka i babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali studnię, i was mogę prześcignąć teeeż! - Naprawdę? No, to jeszcze zobaczymy - powiedzieli robotnicy. Odrzucili łopaty i pobiegli za Jasiowym Placuszkiem. Ale on ich także prześcignął i kiedy przekonali się, że go nie dogonią, usiedli, żeby odpocząć. A Jasiowy Placuszek pędził dalej i spotkał niedźwiedzia. Niedźwiedź zapytał: - Dokąd biegniesz, Jasiowy Placuszku? - Prześcignąłem dziadka i babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali studnię, dwóch robotników, co kopali rów, i ciebie mogę prześcignąć teeeż! - Naprawdę? - zamruczał niedźwiedź. - No, to zobaczymy. I poczłapał za Jasiowym Placuszkiem tak prędko, jak tylko łapy mogły go unieść. Ale Jasiowy Placuszek ani się za nim obejrzał i wkrótce niedźwiedź został daleko w tyle. Zrezygnował z pogoni, żałując, że nie zrobił tego wcześniej, i wyciągnął się przy drodze. Jasiowy Placuszek biegł i biegł, i spotkał wilka. Zapytał go wilk: - Dokąd biegniesz, Jasiowy Placuszku? - Prześcignąłem dziadka, babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali studnię, dwóch robotników, co kopali rów, niedźwiedzia i mogę prześcignąć ciebie teeeż! - Możesz? - warknął wilk. - Zobaczymy! I skoczył za Jasiowym Placuszkiem, ale ten popędził tak szybko, że wilk zaniechał wyścigu i położył się, żeby odsapnąć. Tymczasem Jasiowy Placuszek pędził i pędził, i spotkał lisa, który leżał sobie spokojnie pod płotem. - Dokąd pędzisz, Jasiowy Placuszku? - zapytał. - Prześcignąłem dziadka, babcię, małego chłopca, dwóch robotników, co kopali studnię, dwóch robotników, co kopali rów, niedźwiedzia, wilka i mogę ciebie prześcignąć teeeż! - Nie słyszę cię dobrze, Jasiowy Placuszku. Nie mógłbyś podejść bliżej? - rzekł lis, przechylając na bok głowę. Jasiowy Placuszek po raz pierwszy przystanął, zbliżył się do lisa i zawołał głośno: - Prześcignąłem dziadka, babcię i małego chłopca, dwóch robotników, co kopali studnię, dwóch takich, co kopali rów, niedźwiedzia, wilka i ciebie mogę prześcignąć teeeż! - Niedobrze cię słyszę, podejdź jeszcze bliżej - powiedział słabym głosem lis i wyciągnął szyję w stronę Jasiowego Placuszka, przykładając jednocześnie łapę do ucha. Jasiowy Placuszek podszedł do lisa i nachylając się nad nim krzyknął: - PRZEŚCIGNĄŁEM DZIADKA, BABCIĘ I MAŁEGO CHŁOPCA, DWÓCH ROBOTNIKÓW, CO KOPALI STUDNIĘ, DWÓCH ROBOTNIKÓW, CO KOPALI RÓW, NIEDŹWIEDZIA, WILKA I CIEBIE MOGĘ PRZEŚCIGNĄĆ TEEEŻ! - Doprawdy możesz? - szczeknął lis i w mgnieniu oka porwał Jasiowy Placuszek i schrupał swoimi ostrymi zębami. KOT I MYSZKA Kot i mysz razu pewnego Bawili się w chowanego. Kot odgryzł myszce ogonek. - Kotku, proszę, oddaj mi mój ogonek. - Nie - powiedział kot - nie oddam ci ogonka, dopóki nie pójdziesz do krowy i nie przyniesiesz mi mleka. Myszka co tchu pośpieszyła I do krowy przemówiła: - Krowo, proszę cię, daj mi mleka, żebym mogła je zanieść kotu, żeby mi oddał mój ogonek. - Nie - rzekła krowa. - Nie dam ci mleka, dopóki nie pójdziesz do gospodarza i nie przyniesiesz mi siana. Myszka co tchu pośpieszyła I tak do niego przemówiła: - Gospodarzu, proszę, daj mi siana, żebym mogła siano zanieść krowie, żeby mogła mi dać mleka, żebym mogła zanieść mleko kotu, żeby mi oddał mój ogonek. - Nie - odpowiedział gospodarz. - Nie dam ci siana, dopóki nie pójdziesz do rzeźnika i nie przyniesiesz mi mięsa. Myszka co tchu pośpieszyła I do rzeźnika tak przemówiła: - Rzeźniku, proszę, daj mi mięsa, żebym mogła je zanieść gospodarzowi, żeby gospodarz dał mi siana, żebym mogła siano zanieść krowie, żeby krowa dała mi mleka, żebym mogła zanieść mleko kotu i żeby on mi oddał mój ogonek. - Nie - odpowiedział rzeźnik - nie dam ci mięsa, dopóki nie pójdziesz do piekarza i nie przyniesiesz mi chleba. Myszka co tchu pośpieszyła I do piekarza tak przemówiła: - Piekarzu, proszę, daj mi chleba, żebym mogła chleb zanieść rzeźnikowi, żeby rzeźnik dał mi mięsa, żebym mogła zanieść mięso rolnikowi, żeby rolnik dał mi siana, żebym mogła siano zanieść krowie, żeby krowa dała mi mleka, żebym mogła zanieść mleko kotu, żeby on mi oddał ogonek. Zgoda - rzeki piekarz - lecz dobrze wiesz, Że utnę ci głowę, jeśli mąkę mi zjesz. Piekarz dał myszce chleba i myszka zaniosła chleb rzeźnikowi, i rzeźnik dał myszce mięsa, i myszka zaniosła mięso gospodarzowi, i gospodarz dał myszce siana, i myszka zaniosła siano krowie, i krowa dała myszce mleka, i myszka zaniosła mleko kotu, i kot oddał myszce ogonek. PAN NAD PANAMI Pewna dziewczynka poszła kiedyś na jarmark do miasta, żeby znaleźć dla siebie pracę służącej. Jakiś starszy, bardzo śmieszny pan zgodził się ją zatrudnić i zabrał ją z sobą do domu. Kiedy już byli na miejscu, powiedział jej, że musi nauczyć ją nowych wyrazów, bo w jego domu wszystkie przedmioty mają specjalne nazwy. - Jak będziesz mnie nazywać ? - spytał dziewczyny. - Pan albo pan gospodarz, albo jak pan sobie życzy - odpowiedziała. - Musisz mnie nazywać „pan nad panami”. A to jak nazwiesz? - zapytał, wskazując swoje łóżko. - Łóżko albo posłanie, albo jak pan sobie życzy. - Nie, to jest „przystań moich snów”. A to jak nazwiesz? - rzekł, wskazując spodnie. - Spodnie albo portki, albo jak pan sobie życzy. - Musisz to nazywać „fajerwerki i race”. A ją jak nazwiesz? - pokazał na kotkę. - Kotka albo kicia, albo jak panu się podoba. - Musisz ją nazywać „Mruczysława Białolica”. A to? - i pokazał na ogień. - Ogień czy płomień, czy jak pan sobie życzy. - Nazywaj to „gorące kokalorum”. A to jak? - i pokazał wodę w szklance. - Woda lub napój, czy jak pan będzie chciał. - Nie, to się nazywa „pondalorum”. A to? - zapytał, wskazując dom. - Dom czy chata, jak pan sobie życzy. - Nie, to będzie „wysoka magóra”. Tej samej nocy przerażona służąca zerwała swego pana ze snu wołając: - Panie nad panami, proszę wyjść z przystani swych snów i włożyć race i fajerwerki, bo Mruczysławie Białolicej spadła iskra gorącego kokalorum na ogon i jeśli pan nad panami nie przyniesie pondalorum, wysoka magóra cała pójdzie z gorącym kokalorum. WŁAŚNIE JA W małej chatce na północy, daleko od jakiegokolwiek miasta czy wsi, żyła nie tak dawno temu pewna biedna wdowa, sama jedna tylko z małym sześcioletnim synkiem. Chatka stała na wprost wzgórza, pośród wrzosowisk, a naokoło były wielkie głazy i bagna, i błotniste rozpadliny. Jak okiem sięgnąć, nigdzie żadnego domu ani śladu życia, a jedynymi sąsiadami były chochliki na mokradłach i błędne ogniki w dolinie. Mogłaby niejedno opowiedzieć o małych ludkach, co wołały do siebie spośród dębowej gęstwiny, o mrugających światełkach, podchodzących aż pod same okna w ciemną noc, lecz rok mijał po roku, a ona mimo samotności mieszkała w swej chatce, może dlatego, że nikt nigdy nie kazał jej płacić komornego. Nie lubiła tylko siedzieć długo wieczorem przy dogasającym ogniu, bo wtedy nikt nie wie, co może się stać; toteż roznieciwszy potężny ogień, zaraz po kolacji kładła się do łóżka, bo gdyby zdarzyło się coś strasznego, to zawsze mogła, schować głowę pod poduszkę. Ale ten zwyczaj zupełnie się nie podobał jej synkowi i kiedy matka wołała go, żeby szedł spać, on bawił się dalej przy ogniu, jak gdyby jej nie słyszał. Od pierwszego dnia, gdy tylko się urodził, zawsze matka miała z nim kłopoty i nieraz musiała się na niego gniewać. Im bardziej jednak starała się zmusić go do posłuszeństwa, tym mniej zważał na to, co mówiła, i zwykle kończyło się tym, że robił tak, jak chciał. Któregoś wieczoru, tuż pod koniec zimy, wdowa nie mogła się zdecydować pójść spać, a chłopca zostawić bawiącego się przy ogniu, bo wiatr łomotał drzwiami i szyby trzęsły się w oknach. Wiedziała dobrze, że w takie noce wychodzą wróżki i elfy i może stać się coś złego. Próbowała więc przekonać chłopca, aby położył się zaraz do łóżka. - W taką noc najbezpieczniej we własnym łóżeczku - mówiła, ale chłopiec nie chciał słyszeć o tym. Zagroziła mu, że dostanie w skórę, lecz i to nic nie pomogło. Prosiła i gniewała się, ale on tylko potrząsał głową. Wreszcie, straciwszy cierpliwość, krzyknęła, że przyjdą czarownice i zabiorą go na pewno, a on roześmiał się na to i powiedział, że chciałby, żeby przyszły, to mógłby się z nimi pobawić. Matka wybuchnęła płaczem i zrozpaczona położyła się do łóżka, pewna, że po takich słowach stanie się coś strasznego, tymczasem jej niegrzeczny synek siedział na stołeczku przed ogniem, wcale nie wzruszony jej łzami. Ale niedługo tak siedział sam, bo wtem usłyszał jakiś szelest w kominku i tuż obok niego stanęła maleńka dziewczynka, taka malusieńka, że trudno sobie wyobrazić. Była nie większa niż paluszek dziecka, włoski miała jakby ze srebra, oczki zielone jak trawa, a policzki jak róża. Chłopiec patrzył na nią oniemiały ze zdumienia. - Ach! - zawołał wreszcie. - Jak ty się nazywasz? - Właśnie ja - powiedziała ostrym, ale miłym głosikiem spoglądając na niego. - A ty jak się nazywasz? - Także właśnie ja - odparł przezornie chłopiec i zaczęli się razem bawić. Dziewczynka pokazała mu kilka ślicznych zabaw. Z popiołu robiła zwierzątka, które wyglądały i poruszały się jak żywe, i drzewa z zielonymi listkami, i malutkie domki, gdzie w środku byli maleńcy ludzie, a kiedy na nich dmuchnęła, chodzili i mówili jak prawdziwi. Ale ogień zaczynał się dopalać i zrobiło się ciemniej, więc chłopiec poruszył węgle kijem, żeby zapaliły się żywszym blaskiem. Wtem wyskoczyła z ognia czerwona iskierka i upadła na nóżkę maleńkiej czarodziejki, która krzyknęła z bólu. Chłopiec upuścił kij i zatkał sobie rękami uszy, ale krzyk był tak przeraźliwy, jak gdyby wszystkie wiatry całego świata wdzierały się przez jedną malutką dziurkę od klucza. Znów rozległ się szelest w kominku, ale tym razem chłopiec już nie czekał, tylko wskoczył do łóżka, przykrył się kołdrą i cały drżący nasłuchiwał, co będzie dalej. Z kominka dał się słyszeć szorstki głos: - Kto tam jest i co się stało? - To właśnie ja - łkało dziecko wróżki - mam oparzoną nóżkę. O-o-och! - Kto to zrobił? - zapytał gniewny głos. Tym razem głos był bliżej i chłopiec, zerkając spod kołdry, ujrzał białą twarz wyglądającą przez otwór kominka. - Też właśnie ja. - Jeżeli więc sama się oparzyłaś, to po co ten cały gwałt? - powiedziała ostro matka- wróżka. To mówiąc wyciągnęła długie, chude ramię, schwyciła dziewczynkę za ucho, wytargała mocno, a potem wciągnęła ją za sobą w głąb komina. A synek wdowy długi czas leżał nie mogąc zasnąć w obawie, że wróżka wróci. Jakież było zdumienie jego matki, gdy następnego dnia zgodził się pójść do łóżka zaraz po kolacji. „Nareszcie zaczyna się poprawiać” - powiedziała do siebie, a chłopiec w tej samej chwili pomyślał, że kiedy następnym razem jakaś wróżka przyjdzie się z nim bawić, to już nie uda mu się wykręcić tak łatwo. SEN KRAMARZA W dawnych czasach, kiedy jeszcze po obu stronach wielkiego Mostu Londyńskiego mieściły się sklepy, a pomiędzy przęsłami przepływały łososie, żył sobie w Swaffham, w hrabstwie Norfolk, pewien ubogi kramarz. W pocie czoła musiał zarabiać na kawałek chleba wędrując przez dzień cały z towarem na plecach i psem przy nodze, a gdy wieczór zapadał, kramarz był szczęśliwy, że może wreszcie odpocząć. Pewnej nocy przyśnił mu się wielki most w dalekim Londynie i usłyszał we śnie głos, który mówił, że jeśli tam pójdzie, usłyszy dobrą nowinę. Nie zwrócił uwagi na ów sen, ale następnej nocy przyśniło mu się to samo. Ten sam sen powtórzył się i trzeciej nocy. Wtedy kramarz powiedział do siebie: - Coś jednak musi w tym być - i wyruszył do Londynu. Droga była żmudna i kramarz odetchnął z radością, gdy wreszcie stanął na wielkim moście i zobaczył wysokie domy na lewo i na prawo, lśniącą wodę i statki na rzece. Cały dzień spacerował tam i z powrotem, ale nie usłyszał nic takiego, z czego mógłby się ucieszyć. Następnego dnia znów stał na moście i wytrzeszczał oczy, i spacerował wzdłuż mostu, ale nic nie usłyszał i nic nie zobaczył. Na trzeci dzień, kiedy tak stał i rozglądał się wokoło, zagadnął go jakiś kupiec: - Przyjacielu - rzekł - ciekaw jestem, czemu stoisz tak bezczynnie? Nie masz nic do sprzedania? - Nie - odparł kramarz. - I nie prosisz o jałmużnę? - Nie, nie zrobię tego, póki potrafię zarobić na siebie. - W takim razie powiedz, co robisz tutaj i co cię tu sprowadziło? - Aby nie skłamać, dobry panie, śniło mi się, że jeśli tutaj przyjdę, to usłyszę dobrą nowinę. Kupiec roześmiał się serdecznie. - Musisz być chyba obłąkany, jeśli dla takiej przyczyny udałeś się w podróż. Mogę ci powiedzieć, mój kmiotku, że i ja miewam sny. Otóż ubiegłej nocy śniło mi się, że byłem w jakiejś miejscowości, zupełnie mi nie znanej, gdzieś w hrabstwie Norfolk, i znalazłem się w sadzie, za domkiem kramarza. W tym sadzie rósł wielki dąb i śniło mi się, że jeżeli zacznę kopać pod tym dębem, to znajdę wielki skarb. Ale czy wyglądam na takiego głupca, który by wyruszył w długą i męczącą podróż dla jakiejś fantazji? Nie, mój przyjacielu, musisz się nauczyć rozumu od kogoś mądrzejszego niż ty sam. Wracaj do domu i pilnuj swoich spraw. Usłyszawszy to, kramarz nie odezwał się ani słowem, ale omal nie oszalał z radości. Czym prędzej wrócił do domu, zaczął kopać pod wielkim dębem i znalazł ogromny skarb. Stał się bardzo bogaty i choć rozporządzał tak znacznym majątkiem, nie zapomniał o swoich obowiązkach. Odbudował kościół w Swaffham, a kiedy umarł, w kościele ustawiono jego posąg, wykuty w kamieniu, z torbą na plecach i psem u nogi. Stoi tam po dziś dzień, na dowód tego, że mówię prawdę. SIWEK ZŁOTOGRZYWEK Była sobie kiedyś biedna babuleńka, która chodziła na posługi do rożnych gospodyń mieszkających w tej samej wsi, co ona. Niewiele z tego miała - czasem w jednym domu dostała kawałek mięsa, kubek herbaty w drugim, ale jakoś sobie radziła i zawsze wyglądała na osobę szczęśliwą, której nic na tym świecie nie brakuje. Pewnego letniego wieczoru, wracając do domu, natknęła się na wielki, czarny garnek, leżący przy drodze. Przystanęła, żeby mu się przyjrzeć, i rzekła: - Hm, byłby dla mnie w sam raz, gdybym miała co do niego włożyć! Ale kto go mógł zostawić? Rozejrzała się wokoło, ale nikogo nie zobaczyła. - Może jest dziurawy - powiedziała - i dlatego go tutaj zostawili. Ale i tak będzie bardzo ładnie wyglądał, jeśli włożę do niego kwiatek i postawię na oknie. Myślę, że w każdym razie trzeba go zabrać do domu. Zgięła swoje stare, zesztywniałe plecy i uniosła pokrywkę, żeby zajrzeć do środka. - Wielkie nieba! - zawołała i odskoczyła na drugą stronę drogi. - Pełno w nim ZŁOTYCH MONET aż po brzegi! Przez chwilę nic innego nie robiła, tylko chodziła wciąż naokoło swego skarbu, wpatrując się w błyszczące złoto i mówiąc do siebie raz po raz: - Teraz będę bogata i można! Na razie jednak zaczęła rozmyślać nad tym, jak zabrać garnek do domu; najlepszym sposobem wydało jej się przywiązać do niego jeden koniec chusty i ciągnąć go za sobą po drodze. - Wkrótce już zrobi się ciemno - powiedziała do siebie. - Nikt nie zobaczy, co ja tu niosę do domu, i mam całą noc przed sobą, żeby pomyśleć, co z tym zrobić. Mogę kupić wspaniały dom i wszystko, co trzeba, i żyć jak królowa, i nie będę musiała harować cały dzień, tylko będę siedzieć przy kominku i popijać herbatę; a może dam pieniądze księdzu na przechowanie i będę wybierała je po trochu, a może zakopię w ogrodzie, a część położę na kominku między porcelanowym czajnikiem a łyżkami, tak sobie, dla ozdoby. Ach, czuję się tak wspaniale, sama siebie nie poznaję! Zmęczyła się ciągnąc taki ciężar, przystanęła więc na chwilę, żeby odpocząć i upewnić się jednocześnie, że jej skarb jest w porządku. Ale kiedy zajrzała do garnka, nie zobaczyła wcale złota, tylko połyskujące srebro. Patrzy, przeciera oczy i znów patrzy, ale nic innego nie widzi, tylko srebro. - Przysięgłabym, że w garnku było złoto - powiedziała wreszcie - ale chyba mi się śniło. W każdym razie to i tak zmiana na lepsze. Mniej kłopotu z pilnowaniem i nie tak łatwo ktoś na to się połakomi. A o złoto musiałabym się wciąż troszczyć, jak je zabezpieczyć. Dobrze, że go nie ma, a z moim srebrem i tak będę bogata! Ruszyła dalej raźno w stronę domu, rozmyślając, jakie to wspaniałości będzie mieć za te pieniądze. Wkrótce ogarnęło ją zmęczenie i znów przystanęła na chwilę, żeby nabrać tchu. Rzuciła okiem na swój skarb i jak nie krzyknie ze zdumienia : - A cóż to znowu! Przecież to kawał żelaza! Ależ to najlepsze, co być może, i najwygodniejsze! Mogę to sprzedać w każdej chwili i dostać dużo pieniędzy! Cóż za porównanie ze złotem i srebrem! Przy tamtych skarbach spać bym nie mogła, tylko wciąż myślałabym, że sąsiedzi mnie ograbią. A to jest solidna rzecz, którą naprawdę warto mieć. Zawsze się w domu przyda, a jak się sprzeda, będzie za to dużo pieniędzy. I podreptała śmiejąc się sama do siebie, rada ze swego szczęścia. Potem znów zajrzała do garnka, żeby „upewnić się, czy to tam jeszcze jest”, tak jak sobie mówiła. - Do licha! - zawołała. - Coś mi się zdaje, że tym razem zamieniło się to w wielki kamień! A właśnie tak bardzo mi potrzeba dużego kamienia do przytrzymywania otwartych drzwi! Przecież to doskonała zamiana! Jak to dobrze mieć takie szczęście! I chcąc jak najszybciej zobaczyć, jak kamień będzie wyglądał przy drzwiach, drobnymi kroczkami zeszła ze wzgórza i zatrzymała się w dole przed swoją furtką. Otworzywszy ją, odwróciła się, żeby odwiązać chustę od kamienia, który tym razem nie zmieniony leżał sobie spokojnie na ścieżce za nią. Było jeszcze zupełnie jasno i babuleńka schyliwszy się, żeby rozwiązać węzeł, widziała kamień całkiem wyraźnie. Wtem kamień podskoczył, zarżał i w jednej chwili stał się tak duży, jak rosły koń. Opadły w dół cztery długie nogi, wyskoczyła para długich uszu, wykwitł ogon i żywe stworzenie pogalopowało wyrzucając nogi w górę i śmiejąc się jak niegrzeczny, dokuczliwy chłopak. Staruszka patrzyła za nim, dopóki nie znikło jej z oczu. - A to dopiero! - rzekła w końcu. - Jestem najszczęśliwszą osobą w okolicy! Niech się tylko wszyscy dowiedzą, że widziałam Siwka Złotogrzywka na własne oczy! Mogę powiedzieć, że to WSPANIAŁE! Weszła do chatki i usiadła przy ogniu, żeby rozmyślać o swoim niezwykłym szczęściu. TRZY ŻYCZENIA Pewnego razu - a było to już dawno, dawno temu - w głębokim lesie żył biedny drwal, który przez całe życie dzień w dzień chodził do lasu ścinać drzewa. Pewnego ranka, kiedy wychodził, żona włożyła mu do torby trochę jedzenia i przewiesiła na plecach butelkę, żeby mógł się w lesie posilić i ugasić pragnienie. Drwal naznaczył już sobie przedtem potężny dąb, z którego, jak myślał, można było mieć wiele dobrych desek. Kiedy przyszedł pod dąb, wziął siekierę do ręki i zamachnął się nią tak, jakby chciał powalić drzewo za jednym uderzeniem. Ale nie zdążył jeszcze zadać ciosu, gdy usłyszał jakiś żałosny jęk i stanęła przed nim wróżka, która zaczęła go prosić i błagać, żeby oszczędził to drzewo. Możecie sobie wyobrazić, że drwal osłupiał ze strachu i zdumienia i nie mógł otworzyć ust, aby choć słowo wypowiedzieć. Wreszcie odzyskał mowę i rzekł: - Dobrze, zrobię, jak sobie życzysz. - Ten dobry uczynek opłaci ci się lepiej, niż przypuszczasz - odpowiedziała wróżka. - Aby ci pokazać, że umiem być wdzięczna, spełnię pierwsze trzy życzenia, które wypowiesz, jakiekolwiek one będą. Po tych słowach znikła. Drwal zawiesił na plecach swoją torbę i butelkę i ruszył z powrotem do domu. Ale droga była długa i biedak tak był oszołomiony tym, co go spotkało, że gdy wrócił do domu, pragnął tylko wypoczynku. Może to była sztuczka wróżki? Kto wie? Kiedy już rozsiadł się przy trzaskającym ogniu, poczuł, że chce mu się strasznie jeść, chociaż do kolacji było jeszcze daleko. - Czy kolacja może już gotowa? - zagadnął żonę. - O, nie, jeszcze trzeba poczekać - odpowiedziała. - Ach - jęknął drwal - tak bym chciał, żeby tu przede mną zjawił się kawał prawdziwego puddingu*. [Pudding - narodowa potrawa angielska z mąki, jarzyn, mięsa, z różnymi przyprawami; również legumina z mąki lub ryżu, tapioki, jaj, mleka i różnych owoców.] Zanim zdążył wypowiedzieć ostatnie słowo, szast, szast! plast, plast! - i cóż spada z sufitu, przez komin, jeśli nie kawał wspaniałego puddingu, takiego właśnie, na jaki drwal miał apetyt! Zdumiał się drwal, a jego żona zdumiała się trzy razy bardziej. - Co to znaczy? - pyta. Wtedy drwal przypomniał sobie, co mu się rano przydarzyło w lesie, i opowiedział wszystko od początku do końca. W miarę jak opowiadał, żonę ogarniał coraz większy gniew, aż wreszcie, gdy skończył, wybuchnęła: - Ach, Janie, Janie! Jakiż z ciebie straszny głupiec! Oby ci ten pudding przyrósł do nosa! Wart tego jesteś! I w tej samej chwili poczuł, że jego nos powiększył się o spory kawał puddingu. Pociągnął, ale nic, pociągnął znowu - też nic, pociągnęli oboje, mało nosa nie oberwali, a pudding ani się ruszył od nosa. - Co teraz robić? - spytał drwal. - Nie wygląda to tak źle - odpowiedziała żona, patrząc na niego surowo. Wtedy drwal przypomniał sobie, że nie wykorzystał jeszcze jednego życzenia, pomyślał więc szybko, żeby mu ten pudding odpadł od nosa! Patrzy, a już pudding leży na talerzu na stole. Tak więc drwal i jego żona nie dostali wprawdzie złotej karocy ani jedwabnych szat, ale mieli przynajmniej na kolację tak wspaniały pudding, jaki tylko można sobie wymarzyć. KRÓL KOTÓW Pewnego zimowego wieczoru przy kominku siedziała żona grabarza, a obok niej rozłożył się wielki, czarny kot, Stary Tom. Drzemiąc, oboje czekali na powrót gospodarza. Czekali tak i czekali, a jego wciąż nie było widać. Wreszcie grabarz z hałasem wpadł do domu. - Kto to jest Tom Tildrum? - zawołał tak zmienionym głosem, że aż żona i kot ze zdumienia wytrzeszczyli oczy i oniemieli. - Co się stało? - pyta wreszcie żona. - I dlaczego chcesz wiedzieć, kto to jest Tom Tildrum? - Och, co za przygoda mi się wydarzyła! Kopałem właśnie grób dla starego pana Fordyce i chyba musiałem zasnąć. Obudziłem się dopiero wtedy, gdy coś koło mnie zamiauczało jakby kot. - Miau! - odezwał się na to Stary Tom. - O, właśnie tak! Spojrzałem więc ponad grobem i jak myślisz, co widzę? - Doprawdy nie wiem - rzekła żona. - Dziewięć czarnych kotów, akurat takich samych, jak nasz przyjaciel Tom. Wszystkie miały białą łatkę z przodu. I jak myślisz, co niosą? Otóż niosą trumienkę przykrytą czarnym aksamitem, a na tym aksamicie leży mała korona, cała ze złota. Co ujdą trzy kroki, chórem zaczynają miauczeć: Miau! - Miau! - powtórzył Stary Tom. - O, właśnie tak - powtórzył grabarz. - Kiedy zbliżyły się do mnie, zobaczyłem je wyraźniej, bo z ich oczu padał jakiś zielony blask. Wszystkie koty szły wprost na mnie. Osiem niosło trumienkę, a największy prowadził orszak - ale spójrz na naszego Toma, jak on na mnie patrzy! Można by pomyśleć, że rozumie, co mówię. - Mów dalej, mów - rzekła żona. - Nie zwracaj uwagi na Toma. - Otóż, jak już powiedziałem, zbliżały się ku mnie wolno i uroczyście i co trzy kroki powtarzały wszystkie razem: Miau! - Miau! - znów zamiauczał Tom. - Tak, właśnie tak samo. Kiedy stanęły naprzeciwko grobu pana Fordyce, umilkły i patrzyły prosto na mnie. Zrobiło mi się jakoś dziwnie. Ale spójrz na Starego Toma - on patrzy na mnie akurat tak samo, jak one. - Mów dalej, mów - powiedziała żona. - Nie zwracaj uwagi na Toma. - Na czym skończyłem? A więc koty wciąż stoją, wpatrzone we mnie, aż wreszcie ten, który nie niósł trumienki, występuje naprzód i ciągle patrząc na mnie powiada tak, naprawdę rzecze piskliwym głosem: „Powiedz Tomowi Tildrum, że Tim Toldrum nie żyje”. Właśnie dlatego pytałem cię, czy nie wiesz, kto to jest Tom Tildrum, bo jakże mogę powiedzieć Tomowi Tildrum, że Tim Toldrum nie żyje, jeśli nie wiem, kto jest Tom Tildrum? - Spójrz na Starego Toma, spójrz na Starego Toma! - zawołała kobieta. Spojrzał grabarz, a tu Tom wyprężył grzbiet, jakby urósł, i patrzy, patrzy, aż wreszcie zawołał: - Co, stary Tim nie żyje? A więc ja jestem Królem Kotów! Skoczył, czmychnął przez komin i tyle go widzieli. OCIUPINEK Dawno, dawno temu, kiedy wszyscy dorośli ludzie byli malutkiego wzrostu, a wszystkie kłamstwa były prawdziwe, żył sobie maciupeńki człowieczek imieniem Ociupinek i duża, duża krowa. Pewnego ranka Ociupinek poszedł ją wydoić i tak rzekł do niej: Stój grzecznie, krówko miła, Miła krówko, grzecznie stój, Co będziesz sobie życzyła, Dostaniesz na obiad swój. Ale duża, duża krowa nie chciała stać spokojnie. Więc Ociupinek znów powiedział: Stój, krówko, spokojnie, koniecznie, I daj duży mleka kubeczek, A jeśli posłuchasz mnie grzecznie, Kupię ci srebrny dzwoneczek. Ale duża, duża krowa nie chciała stać spokojnie. - A to dopiero! - rzekł Ociupinek. Jaką tu radę znaleźć skuteczną Na taką krowę niegrzeczną? I poszedł do swej matki, do domu. - Mamo - powiada - krowa nie chce stać spokojnie i twój Ociupinek nie może wydoić dużej krowy. - Weź gałąź - rzekła matka - i uderz krowę. Ociupinek podszedł do drzewa, żeby ułamać gałąź, i prosi: Złam się, gałązko, złam, Dobre ciasteczko ci dam. Ale gałąź nie chciała się ułamać, więc wrócił do domu. - Mamo - powiada znowu - krowa nie chce stać spokojnie, gałąź nie chce się ułamać i twój Ociupinek nie może uderzyć dużej, dużej krowy. - Hm - rzekła matka - idź do rzeźnika i każ mu zabić krowę. Ociupinek poszedł do rzeźnika i powiedział: Rzeźniku, zabić krowę czas wielki, Nie chce dawać mleka ani kropelki. Ale rzeźnik nie chciał zabić krowy, dopóki nie dostanie srebrnego pieniążka, więc Ociupinek wrócił do domu. - Mamo - powiada - krowa nie chce stać spokojnie, gałąź nie chce się ułamać, rzeźnik nie chce zabić krowy, dopóki nie dostanie srebrnego pieniążka, a twój Ociupinek nie może wydoić dużej, dużej krowy. - Pójdź do krowy - rzekła matka - i powiedz jej, że pewna chora, bardzo słaba pani z długimi, jasnymi włosami płacze, bo nie może dostać filiżanki mleka. Poszedł Ociupinek i powtórzył to krowie, ale krowa nie chciała stać spokojnie, wrócił więc do domu i powiedział o tym matce - Powiedz krowie, - rzecze na to matka - że piękny, bardzo piękny chłopiec który wrócił z wojny, siedzi przy chorej pani o złotych włosach, a pani ta płacze, bo chciałaby dostać trochę mleka. Ociupinek poszedł i powiedział to krowie, ale krowa nie chciała stać spokojnie, wrócił więc i powtórzył to matce. - Powiedz dużej, dużej krowie, że ostry, ostry miecz tkwi za pasem pięknego, pięknego chłopca, który wrócił z wojny i siedzi przy biednej, chorej pani o złotych włosach, a pani płacze, bo chciałaby dostać trochę mleka. Ociupinek powiedział to krowie, lecz ona nie chciała stać spokojnie. Wtedy matka zawołała: - Pobiegnij szybko i powiedz krowie, że chłopiec, który wrócił z wojny, utnie jej głowę ostrym, ostrym mieczem, jeżeli nie da mleka płaczącej, chorej pani. Ociupinek poszedł i powiedział to dużej, dużej krowie. Kiedy krowa zobaczyła błysk ostrego, ostrego miecza w rękach chłopca, który wrócił z wojny, i chorą panią, która płakała, że nie ma mleka, pomyślała, że lepiej będzie stać spokojnie. A więc Ociupinek wydoił dużą, dużą krowę i biedna, chora pani o złotych włosach przestała płakać, bo dostała kubek mleka, a piękny, piękny chłopiec, który dopiero co wrócił z wojny, zatknął za pas swój ostry, ostry miecz; i wszystko skończyło się dobrze, co się nie skończyło źle. KUBA HANNAFORD Był sobie stary żołnierz, który długo tułał się po różnych wojaczkach, tak długo, że stracił wszystko, co posiadał, i nie wiedział, co ma z sobą począć. Wędrował przez wrzosowiska i jary, aż wreszcie trafił do pewnego gospodarza. Gospodarza nie było w domu. bo pojechał na jarmark. Gospodyni nie miała więcej rozumu od kury, a była już wdową, gdy gospodarz się z nią ożenił. Gospodarz także nie odznaczał się mądrością i trudno powiedzieć, które z nich było głupsze. Kiedy usłyszycie moją opowieść, osądzicie sami. Otóż gospodarz, zanim pojechał na jarmark, powiedział do żony: - Masz tu dziesięć funtów w złocie. Pilnuj ich, dopóki nie wrócę do domu. Gdyby gospodarz był mądry, nigdy nie dałby żonie pieniędzy na przechowanie. Pojechał wozem na targ, a żona powiedziała do siebie: - Schowam dziesięć funtów przed złodziejami w bezpieczne miejsce. Zawinęła je w gałgan i schowała w szparę nad kominkiem. - Tutaj - powiedziała - żaden złodziej ich nie znajdzie, nie ma obawy. W tej chwili stary żołnierz, Kuba Hannaford, zakołatał do drzwi. - Kto tam? - spytała gospodyni. - Kuba Hannaford. - Skąd przychodzisz? - Z raju. - O rety! A może widziałeś tam mego starego? - spytała, mając na myśli swego pierwszego męża. - Widziałem. - Co on tam robi? - spytała gospodyni. - Źle mu się wiedzie. Łata stare buty, a całym jego pożywieniem jest kapusta. - To niesłychane! - zawołała kobieta. - Czy nie dał ci dla mnie jakiegoś polecenia? - Ależ tak - odparł Kuba Hannaford. - Powiedział, że nie ma już skóry i ani grosza w kieszeni, tak że masz posłać mu parę groszy, żeby mógł sobie kupić nowy zapas skóry. - Dostanie je! Boże, zlituj się nad jego duszą! Kobieta poszła do pokoju, wyciągnęła znad kominka gałgan z zawiniętymi dziesięcioma funtami i wręczyła całą sumę żołnierzowi, dodając, żeby stary wziął sobie tyle, ile mu potrzeba, a resztę niech odeśle. Kuba, otrzymawszy pieniądze, nie czekał długo. Ruszył w dalszą drogę tak szybkim krokiem, jak tylko mógł. Tymczasem gospodarz wrócił do domu i pyta o pieniądze. Żona powiedziała mu, że posłała je przez pewnego żołnierza swemu pierwszemu mężowi do raju, na kupno skóry, żeby miał czym naprawiać buty świętych i aniołów w niebie. Gospodarz wpadł w wielki gniew i zaklinał się, że nigdy nie widział kogoś głupszego od żony. Na to żona powiedziała mu, że on jest jeszcze głupszy, bo zostawił jej pieniądze. Nie było jednak czasu do stracenia, więc gospodarz siadł na konia i pojechał szukać Kuby Hannaforda. Stary żołnierz usłyszał stukot kopyt końskich na drodze za sobą i domyślił się, że to pewnie gospodarz jedzie w ślad za nim. Położył się na ziemi i przysłoniwszy jedną ręką oczy, patrzył w niebo, a drugą rękę wyciągnął w tym samym kierunku. - Co tu robisz? - spytał gospodarz. - Na Boga! - wykrzyknął Kuba. - Co za ciekawy widok! - Co tam zobaczyłeś? - Człowieka, który idzie prosto do nieba, tak jakby szedł drogą. - Widzisz go jeszcze? - Tak, widzę. - Gdzie on jest? - Zejdź z konia i połóż się tutaj. - A popilnujesz mi konia? Kuba skwapliwie przytrzymał konia. - Nic nie widzę - rzekł gospodarz. - Przysłoń sobie oczy ręką, a zaraz zobaczysz człowieka unoszącego się w powietrzu. Gospodarz zrobił tak, a Kuba skoczył na konia i odjechał. Gospodarz wrócił do domu bez konia. - Jesteś głupszy niż ja - powiedziała mu żona - bo ja zrobiłam tylko jedno głupstwo, a ty aż dwa! PAN OCET Pan Ocet i pani Octowa mieszkali w butelce od octu. Pewnego dnia, kiedy pan Ocet wyszedł z domu, pani Octowa, która była skrzętną gospodynią, zamiatała mieszkanie. Poruszała szczotką tak zamaszyście, że w pewnej chwili rozległ się straszny brzęk i cały dom zatrząsł się i runął. Przerażona i zmartwiona wybiegła z domu na spotkanie męża. Ledwie go zobaczyła, zawołała z rozpaczy: - Ach, mój mężu, jesteśmy zrujnowani! Rozwaliłam nasz dom i cały rozpadł się w kawałeczki! A pan Ocet na to: - Moja droga, zobaczymy, co się da zrobić. Zostały nam jeszcze drzwi. Wezmę je na plecy i pójdziemy poszukać szczęścia. Wędrowali cały dzień i z nadejściem nocy weszli w gęsty las. Oboje byli bardzo, bardzo zmęczeni i pan Ocet rzekł: - Wdrapię się na drzewo, wciągnę drzwi, a ty, moja kochana, wejdziesz za mną. Zrobili tak i wyciągnąwszy swoje strudzone członki na drzwiach, szybko usnęli. W połowie nocy pana Octa obudziły jakieś głosy dochodzące z dołu. Przetarł oczy i ku swemu przerażeniu zobaczył, że to banda złodziei zgromadziła się pod drzewem i dzieli między siebie zdobyte łupy. - Masz, Kubo - mówił jeden z nich - to pięć funtów dla ciebie. A ty, Bill, masz dziesięć funtów. Ty, Bob, masz trzy. Pan Ocet nie mógł słuchać dłużej. Ogarnęła go taka trwoga, że zaczął się trząść na całym ciele, wskutek czego zatrzęsły się i drzwi i spadły na dół. Złodzieje rozpierzchli się, ale pan Ocet nie odważył się opuścić swej kryjówki, dopóki dzień nie zajaśniał pełnym blaskiem.. Zsunął się wtedy z drzewa i podnosząc drzwi, zobaczył na ziemi mnóstwo złotych gwinei*. [Gwinea - złota moneta angielska z XVII-XIX w.] - Zejdź na dół! - zawołał do żony. - Mówię ci, zejdź! Jesteśmy bogaci! Jesteśmy bogaci! No, zejdź już! Pani Octowa zeszła tak szybko, jak tylko mogła, i kiedy zobaczyła pieniądze, podskoczyła z radości. - Teraz, mój kochany, ja ci powiem, co masz zrobić. W sąsiednim miasteczku jest jarmark. Weź czterdzieści gwinei i idź kupić krowę. Będę robiła masło i ser, a ty potem je będziesz sprzedawać na targu, i w ten sposób zapewnimy sobie wygodne życie. Pan Ocet chętnie się na to zgodził, wziął pieniądze i poszedł na jarmark. Na placu targowym przeszedł się w jedną i w drugą stronę i wreszcie zobaczył piękną, czerwoną krowę. Była to bardzo mleczna krowa i pod każdym względem doskonała. „Ach - pomyślał pan Ocet - gdybym tylko miał tę krowę, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!” Zaproponował więc czterdzieści gwinei za krowę, na co właściciel powiedział, że przez życzliwość zrobi to dla niego i sprzeda mu ją za tę cenę. Dobito więc targu i nowy właściciel zabrał krowę i odszedł. Idzie, idzie, aż zobaczył człowieka grającego na kobzie: Trala-la, trala-li! Wokół niego kręciło się pełno dzieci i ze wszystkich stron wciskano mu pieniądze do kieszeni. „Ach - pomyślał pan Ocet - gdybym tylko miał ten wspaniały instrument, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem i zrobiłbym majątek!” Podszedł do kobziarza i rzecze: - Przyjacielu, cóż to za piękny instrument! Musi ci przynosić sporo pieniędzy. - O tak - odpowiedział kobziarz. - Rzeczywiście zarabiam sporo, a instrument jest wspaniały. - Jakże chciałbym go mieć! - zawołał pan Ocet. - No cóż - powiedział grajek - dla przyjaciela mogę ostatecznie to zrobić. Tylko w zamian za to dasz mi tę czerwoną krowę. - Doskonale - ucieszył się pan Ocet. Tak więc pan Ocet zyskał kobzę, pozbywając się jednocześnie krowy. Chodził tu i tam ze swoim nowym nabytkiem, ale na próżno usiłował wydobyć jakieś dźwięki, a dzieci zamiast rzucać mu pieniądze, śmiały się z niego i gwizdały. Biedny pan Ocet miał całkiem zziębnięte palce i kiedy już wychodził z miasta, spotkał człowieka w prześlicznych, ciepłych rękawiczkach. „Ach, jak zmarzłem, palce zupełnie mi zgrabiały - pomyślał sobie pan Ocet. - Gdybym miał takie piękne rękawice, byłbym najszczęśliwszym ze wszystkich ludzi!” Zbliżył się do człowieka i rzekł: - Przyjacielu, zdaje się, że masz wspaniałe rękawiczki. - Tak - odparł człowiek. - To prawda, i w ręce tak mi ciepło, jak to tylko możliwe w taki zimny, listopadowy dzień. - Chciałbym je mieć - powiedział pan Ocet. - A co mi za to dasz? - spytał tamten. - Mogę ci je oddać, jeśli w zamian dasz mi te piszczałki. - Zrobione! - zawołał pan Ocet. Nałożył rękawiczki i w drodze powrotnej do domu czuł się bardzo szczęśliwy. Wreszcie zmęczył się długą drogą i zobaczył człowieka, który nadchodził ku niemu, podpierając się grubym kijem. - Ach - westchnął pan Ocet. - Gdybym ja miał ten kij! Byłbym wtedy najszczęśliwszym z ludzi! Rzecze więc do człowieka z kijem: - Przyjacielu, jaki ty masz nadzwyczajny kij! - Tak - odpowiedział tamten. - Służył mi przez wiele mil i był z niego dobry przyjaciel, ale jeżeli ci się podoba, to nie będę się wzbraniał dać ci go w zamian za te rękawiczki. Pan Ocet miał już ciepłe ręce, a nogi tak zmęczone, że chętnie przystał na zamianę. Zbliżając się do lasu, gdzie zostawił żonę, usłyszał papugę, która siedziała na drzewie i wołała: - Ej, ty głupi człowieku, ty zakuta głowo, niezdaro! Poszedłeś na jarmark i wydałeś wszystkie pieniądze na kupno krowy. Niezadowolony z tego zamieniłeś ją na kobzę, na której nie umiałeś grać i która była warta akurat jedną dziesiątą krowy. Ledwo dostałeś kobzę, już ją zamieniłeś na rękawiczki, które były warte najwyżej jedną czwartą kobzy, a kiedy dostałeś rękawiczki, zamieniłeś je na nędzny kij, i teraz za swoje czterdzieści gwinei, krowę, kobzę i rękawiczki masz tylko ten zwykły kij, który mógłbyś sobie wyciąć z pierwszego lepszego krzaka! To powiedziawszy ptak zaczął się śmiać i śmiać, a pan Ocet wpadł w straszliwy gniew i rzucił kijem w papugę, ale kij utknął pośród gałęzi. Tak to pan Ocet wrócił do żony bez pieniędzy, krowy, kobzy, bez rękawiczek i kija, a żona sprawiła mu takie tęgie lanie, że omal nie połamała mu wszystkich kości. NIKTUŚ NICUŚ Żyli sobie kiedyś król i królowa, jakich wiele już było w bajkach. Dawno już byli po ślubie i nie mieli dzieci, ale wreszcie, gdy król przebywał w dalekich krajach, królowej urodził się synek. Królowa nie chciała ochrzcić chłopca, dopóki król nie wróci, i powiedziała: - Będziemy go nazywać Niktuś Nicuś aż do czasu, kiedy wróci jego ojciec. Ojciec jednak długo nie wracał i malec wyrósł na pięknego, silnego chłopaczka. Kiedy król już był w drodze powrotnej do domu, zatrzymał się przed wielką rzeką i nie mógł jej przejść, bo w wodzie był wir. Wtem zjawił się przed nim jakiś olbrzym i rzekł: - Przeniosę cię. - Co chcesz za to? - zapytał król. - Daj mi Niktusia Nicusia, a przeniosę cię na moich plecach przez rzekę. Król nie wiedział, że Niktuś Nicuś to jego syn, odpowiedział więc: - Dam ci chętnie i jeszcze podziękuję na dodatek. Gdy król wrócił do domu, ucieszył się bardzo na widok swej żony i młodziutkiego syna. Królowa powiedziała mu, że nie dała synowi żadnego imienia i dopóki król nie wróci, mieli go wszyscy nazywać Niktuś Nicuś. Biedny król zasmucił się i rzekł: - Co ja zrobiłem! Obiecałem Niktusia Nicusia dać olbrzymowi, który niósł mnie na plecach przez rzekę! Król i królowa martwili się oboje, ale powiedzieli sobie: - Kiedy olbrzym przyjdzie, damy mu syna nadzorczym kurników; nie pozna, że to kto inny. Następnego dnia olbrzym przyszedł upomnieć się u króla o jego obietnicę i król posłał po chłopca nadzorczyni. Olbrzym wsadził sobie chłopca na plecy i poszedł. Wędrował tak długo, dopóki nie zobaczył wielkiego kamienia. Usiadł na nim, żeby odpocząć, i mówi: - Hej, ty mały tam na moich plecach, powiedz, jaką mamy teraz porę dnia? Biedny chłopiec odpowiedział: - To jest pora, kiedy moja matka, nadzorczyni kurników, wybiera jajka na śniadanie dla królowej. Słysząc to olbrzym wpadł w gniew i pchnął chłopca na kamień tak mocno, że chłopiec zemdlał z bólu i strachu. Sam zaś rozwścieczony wrócił do króla i tym razem dali mu synka ogrodnika. Wziął go na plecy i poszedł. Zatrzymał się, aby odpocząć na tym samym kamieniu, i spytał: - Hej, ty mały tam na moich plecach, jaka to może być teraz pora dnia? Synek ogrodnika odpowiedział: - O tej porze na pewno moja matka przygotowuje jarzyny na obiad dla królowej. Gdy olbrzym to usłyszał, w przystępie straszliwego gniewu zrzucił i tego chłopca z ramion. Chłopiec zemdlał, a olbrzym wściekły znów wrócił do zamku królewskiego i zapowiedział, że pozabija wszystkich, jeśli tym razem nie dadzą mu Niktusia Nicusia. Musieli więc go dać, i kiedy olbrzym przyszedł do wielkiego kamienia i zapytał: - Jaka to pora dnia? Niktuś Nicuś odpowiedział: - O tej porze mój ojciec, król, zasiada do wieczerzy. - Tym razem mam tego, kogo chciałem - rzekł olbrzym i zabrał Niktusia Nicusia do swego domu i wychowywał go, aż ten stał się dorosłym mężczyzną. Olbrzym miał dorodną córkę, która polubiła Niktusia Nicusia, a on ją. Pewnego dnia olbrzym powiada: - Mam dla ciebie robotę. Jest stajnia siedem mil długa i siedem mil wysoka, której nikt nie czyścił przez siedem lat. Jutro musisz ją uprzątnąć, bo inaczej zjem cię na kolację. Następnego dnia, gdy córka olbrzyma poszła do stajni ze śniadaniem, zobaczyła Niktusia Nicusia w rozpaczy, bo ledwo wysprzątał kawałeczek, natychmiast robiło się znowu brudno i nie było widać ani śladu roboty. Córka olbrzyma powiedziała, że mu pomoże, i zwołała wszystkie zwierzątka i ptactwo. Zjawiły się w ciągu minuty, usunęły wszystkie brudy, jakie były w stajni, i oczyściły ją, zanim olbrzym wrócił do domu. - Biada temu spryciarzowi, który ci pomoże - rzekł olbrzym do Niktusia Nicusia. - Na jutro mam dla ciebie gorszą robotę. Jest jezioro na siedem mil długie, siedem mil głębokie i siedem mil szerokie. Musisz je osuszyć przez dzień jutrzejszy, nim zapadnie noc, w przeciwnym razie zjem cię na kolację. Wczesnym rankiem Niktuś Nicuś zaczął czerpać wodę wiadrem, ale jezioro nie zmniejszyło się ani trochę, nie wiedział więc, co począć. Wtedy córka olbrzyma przywołała z morza wszystkie ryby, które wypiły wodę, i w krótkim czasie z jeziora nie zostało ani kropelki. Kiedy olbrzym zobaczył, że praca została wykonana, nie mógł opanować wściekłości i rzekł: - Jutro czeka cię jeszcze gorsza robota: oto jest drzewo wysokie na siedem mil i nie ma na nim żadnej gałęzi. Kiedy wdrapiesz się na wierzchołek drzewa, znajdziesz tam gniazdo z siedmioma jajkami; musisz je wszystkie znieść na dół i nie stłuc żadnego, bo inaczej zjem cię na kolację. Córka olbrzyma nie wiedziała z początku, jak ma pomóc Niktusiowi. Nazbierała patyczków i zrobiła z nich stopnie, po których Niktuś wszedł na wierzchołek i zabrał wszystkie jajka, ale kiedy zeskoczył na ziemię, jedno z nich się stłukło. Wtedy oboje postanowili uciec razem, tylko córka olbrzyma wróciła jeszcze do swego pokoju po flakon z czarodziejskim płynem, po czym zaczęli biec co tchu. Minęli zaledwie trzy pola, kiedy obejrzeli się za siebie i zobaczyli olbrzyma, który gonił ich sadząc wielkimi krokami. - Prędko, prędko! - zawołała córka olbrzyma. - Wyjmij grzebień z moich włosów i rzuć go na ziemię! Niktuś Nicuś wyjął grzebień z jej włosów i rzucił go na ziemię, a wówczas z każdego zęba wyrósł potężny, gęsty krzew dzikiej róży i zastąpiły one drogę olbrzymowi. Możecie być pewni, że sporo czasu upłynęło, zanim olbrzym przedarł się przez krzaki róży, a tymczasem Niktuś i jego ukochana byli już daleko. Lecz wkrótce olbrzym dogonił ich i już, już miał ich schwytać, gdy córka jego zawołała: - Niktusiu, weź moją szpilkę do włosów i rzuć na ziemię szybko, szybko! Niktuś rzucił na ziemię szpilkę i na drodze olbrzyma, szybko jak błyskawica, wyrosła zapora z ostrych, ułożonych na krzyż brzytew. Olbrzym musiał stąpać bardzo ostrożnie, żeby ominąć tę przeszkodę, a tymczasem oni biegli i biegli dalej i dalej, aż znikli mu prawie z oczu. W końcu jednak olbrzym przedostał się i niewiele brakowało, żeby ich złapał. Ale właśnie kiedy wyciągnął rękę po Niktusia, córka olbrzyma wyjęła flakon z czarodziejskim płynem i rzuciła go na ziemię. Z rozbitego flakonu wypłynęła wielka, ogromna fala, która wciąż rosła i rosła, aż dosięgła piersi olbrzyma, potem jego szyi, potem doszła do głowy i zatopiła go raz na zawsze. Tymczasem zbiegowie uciekali i wiecie, dokąd dotarli? Właśnie w okolice zamku, gdzie mieszkał ojciec i matka Niktusia Nicusia. Ale córka olbrzyma była tak wyczerpana, że nie mogła ujść ani kroku dalej. Niktuś Nicuś kazał jej zaczekać u studni pod drzewem, a sam poszedł szukać jakiegoś schronienia na noc. Szedł w kierunku świateł jaśniejących na zamku i po drodze natrafił na chatkę, gdzie mieszkała nadzorczyni kurników, której syna, jak pamiętacie, zranił olbrzym. Od razu poznała Niktusia Nicusia, którego nienawidziła śmiertelnie, bo był on przecież przyczyną cierpienia jej synka. Gdy więc spytał o drogę do zamku, rzuciła na niego czar: ledwie przed nim otworzono bramę, padł na ławę uśpiony snem śmiertelnym. Król i królowa robili wszystko, co było w ich mocy, aby go obudzić, ale na próżno. Ogłosili wreszcie, że jeśli znajdzie się w okolicy dziewczyna, która obudzi śpiącego królewicza, dostanie go za męża. Tymczasem córka olbrzyma czekała i czekała na powrót Niktusia Nicusia. Wdrapała się wreszcie na drzewo, żeby go dostrzec z daleka. W tej samej chwili do studni przyszła po wodę córka ogrodnika i zobaczywszy odbicie jakiejś pięknej damy w wodzie, pomyślała, że to jej własne, rzekła więc do siebie: - Jeżeli jestem taka śliczna, jeżeli jestem taka zgrabna, to dlaczego każą mi nosić wodę? Rzuciła wiadro i postanowiła spróbować, a nuż jej się uda wyjść za mąż za śpiącego przybysza. Poszła do nadzorczyni kurników, a ta nauczyła ją zaklęcia, które mogło zdjąć czar ze śpiącego na tak długo, jak tylko będzie się jej podobało. Potem córka ogrodnika poszła do zamku i wymówiła zaklęcie, a Niktuś Nicuś przebudził się na chwilę. Przyrzeczono jej więc, że go poślubi. Tymczasem ogrodnik poszedł do studni po wodę i zobaczył cień córki olbrzyma na powierzchni wody. Spojrzał w górę i ujrzawszy piękną dziewczynę zniósł ją z drzewa i zaprowadził do domu. Powiedział jej, że pewien obcy przybysz ma się ożenić z jego córką, a potem zabrał córkę olbrzyma do zamku i pokazał jej śpiącego, którym był Niktuś Nicuś. Kiedy córka olbrzyma ujrzała go, zawołała: - Obudź się, obudź i przemów do mnie! Ale Niktuś Nicuś spał dalej, zawołała więc znowu: Stajnię wyczyściłam, Jezioro osuszyłam, Na drzewo się wspięłam - dla ciebie, Bo kocham cię z całej siły. A ty się nie chcesz obudzić I słowa przemówić, o miły! Usłyszeli to król i królowa i przybiegli do pięknej, młodej damy, a ona powiedziała: - Żadnym ze znanych mi sposobów nie mogę zmusić Niktusia Nicusia, żeby do mnie przemówił. Zdumieli się oboje, kiedy wymówiła imię Niktusia Nicusia, i zapytali, gdzie on jest. A ona na to: - Siedzi tu na ławie. Pobiegli do niego, pocałowali i nazwali swoim najdroższym synkiem. Potem wezwali córkę ogrodnika i kazali jej odczynić zaklęcie. Niktuś Nicuś obudził się i opowiedział im o wszystkim, co córka olbrzyma zrobiła dla niego, i o jej wielkiej dobroci. Król i królowa pochwycili córkę olbrzyma w ramiona, uściskali ją i powiedzieli, że odtąd będzie ich córką, bo ich syn się z nią ożeni. Nadzorczym kurników została surowo ukarana. Oni zaś żyli długo i szczęśliwie. SITOWIANKA Żył niegdyś rycerz bogaty, który miał trzy córki. Pewnego dnia zapragnął dowiedzieć się, jak one go kochają. Spytał więc pierwszej: - Jak bardzo mnie kochasz, moja droga? - Tak, jak życie własne. - Dobrze - odpowiedział. Spytał drugiej córki: - A ty, moja droga, jak mnie kochasz? - Jak nic innego na świecie. - Dobrze - powiedział i zwrócił się do trzeciej: - A jak bardzo ty mnie kochasz, moja droga? - Tak, jak mięso kocha sól. Rozgniewał się rycerz. - Nie kochasz mnie wcale - powiedział. - Nie ma dla ciebie miejsca w moim domu. Wypędził ją i zatrzasnął drzwi przed nosem. Poszła córka z domu i wędrowała tak długo, aż doszła do trzęsawiska. Tam nazbierała sitowia i zrobiła sobie z niego niby płaszcz z kapturem, chcąc przykryć w ten sposób od stóp do głów swój piękny strój. Tak przyodziana szła dalej i wciąż dalej, aż zatrzymała się przed domem, w którym mieszkali bogaci ludzie. - Czy nie potrzebujecie służącej ? - spytała. - Nie, nie potrzebujemy. - Nie mam dokąd pójść - mówiła dalej dziewczyna. - Nie chcę żadnej zapłaty i wykonam każdą pracę. - No dobrze, jeżeli lubisz zmywać naczynia i szorować garnki, możesz zostać. Dziewczyna została, zmywała naczynia, szorowała garnki i wykonywała całą brudną robotę. Ponieważ nie powiedziała swego imienia, nazwano ją Sitowianka. Pewnego dnia w okolicy miał się odbyć bal i służbie pozwolono popatrzeć, jak wielcy państwo się bawią. Sitowianka powiedziała, że jest zmęczona, i została w domu. Lecz kiedy wszyscy wyszli, zdjęła swoje okrycie z sitowia, umyła się i poszła na zabawę. Nikt nie miał tak strojnej szaty, jak ona. Na balu był syn państwa, u których służyła Sitowianka, i ledwie ją ujrzał, z miejsca się w niej zakochał i tańczył cały czas tylko z nią. Przed końcem zabawy Sitowianka wymknęła się i pobiegła do domu. A kiedy wróciły inne dziewczęta, udała, że śpi, okryta płaszczem z sitowia. Rankiem dziewczęta rzekły do niej: - Szkoda, Sitowianko, że nie byłaś z nami, Zobaczyłabyś coś ślicznego. - Cóż to takiego było? - Najśliczniejsza pani, jaką sobie możesz wyobrazić, przystrojona w piękne szaty. Nasz młody pan patrzył na nią jak w tęczę. - Chciałabym ją zobaczyć - rzekła Sitowianka. - Dziś wieczorem też będzie bal i może piękna pani znowu przyjdzie. Ale kiedy nadszedł wieczór, Sitowianka powiedziała dziewczętom, że jest zanadto zmęczona, żeby pójść z nimi. Ledwo wyszły, zdjęła swoje okrycie z sitowia, umyła się i poszła na bal. Młody pan poznał ją od razu i z nikim innym nie tańczył, tylko z nią, i nie spuszczał z niej oczu ani na chwilę. Zanim skończyły się tańce, Sitowianka wymknęła się i pobiegła do domu, a kiedy wróciły dziewczęta, udała, że śpi, przykryta płaszczem z sitowia. Następnego dnia powiedziały do niej: - Żałuj, żeś nie poszła z nami. Piękna pani była znowu na zabawie i blask bił od jej postaci, a nasz młody pan oczu od niej oderwać nie mógł. - Och, naprawdę chciałabym ją zobaczyć! - rzekła Sitowianka. - Wieczorem znów będą tańce i musisz pójść z nami, bo ona na pewno przyjdzie. Kiedy nadszedł wieczór, Sitowianka powiedziała, że jest tak zmęczona, że niech się dzieje, co chce, ona zostanie w domu. Ale skoro tylko dziewczęta wyszły, zdjęła swoje okrycie z sitowia, umyła się i poszła na bal. Na jej widok młody pan ucieszył się bardzo. Tańczył tylko z nią i tylko na nią patrzył. Nie chciała mu powiedzieć swego imienia ani skąd przychodzi, a on dał jej pierścień i powiedział, że umrze, jeśli jej znów nie zobaczy. Przed końcem balu, jak zwykle, Sitowianka wymknęła się i pobiegła do domu, a kiedy wróciły dziewczęta, udała, że śpi, przykryta swym płaszczem z sitowia. Następnego dnia powiedziały jej: - Widzisz, Sitowianko, nie poszłaś z nami wczoraj i już więcej nie zobaczysz tej damy, bo już się zabawy skończyły. - Bardzo żałuję, że jej nie widziałam - odpowiedziała. Syn gospodarzy wszelkimi sposobami starał się odnaleźć ślad pięknej nieznajomej, ale gdziekolwiek poszedł i kogokolwiek pytał, nikt mu nic o niej nie potrafił powiedzieć. Cierpiał coraz bardziej z tego powodu i czuł się coraz gorzej, aż wreszcie musiał położyć się do łóżka. - Ugotuj kleik dla młodego pana - wydano polecenie kucharce. - Młody pan umiera z miłości do pięknej nieznajomej. Kucharka zabierała się do gotowania, kiedy weszła Sitowianka. - Co robisz? - spytała. - Gotuję kleik dla młodego pana - odparła kucharka. - Umiera z miłości do pięknej nieznajomej. - Pozwól mi to zrobić - poprosiła Sitowianka. Kucharka z początku nie chciała się zgodzić, w końcu jednak ustąpiła i Sitowianka ugotowała kleik. Kiedy już był gotowy, wrzuciła po kryjomu pierścień do kleiku, zanim kucharka zabrała go na górę. Młodzieniec wypił kleik i wtedy zobaczył pierścień. - Poślijcie po kucharkę! - zawołał. Przyszła kucharka. - Kto gotował kleik? - spytał. - Ja - odpowiedziała kucharka, bojąc się wyznać prawdę. Młodzieniec popatrzył na nią i rzekł: - Nie, to nie ty. Powiedz, kto gotował, a nic złego ci się nie stanie. - Kleik gotowała Sitowianka. - Przyślij ją tutaj. Przyszła Sitowianka. - Czy to ty gotowałaś mój kleik? - spytał młody pan. - Tak, to ja - odpowiedziała. - Skąd miałaś ten pierścień? - Od tego, kto mi go dał. - Kim więc jesteś? - spytał młodzieniec. - Zaraz ci pokażę. To mówiąc zdjęła okrycie z sitowia i stanęła przed nim w swojej strojnej sukni. Młody pan szybko wracał do zdrowia i wkrótce wyznaczono dzień wesela z Sitowianką. Miało to być huczne wesele i zaproszono wszystkich z okolicy, z daleka i z bliska. Zaproszony również został ojciec dziewczyny. Przed samym weselem Sitowianka poszła do kucharki i powiedziała: Niech wszystkie potrawy będą przyrządzone bez soli. - Będą bardzo niesmaczne - zauważyła kucharka. - Nic nie szkodzi - odrzekła Sitowianka. - Dobrze, wedle życzenia. Nadszedł dzień weselny. Po uroczystości zaślubin wszyscy zasiedli do stołu. Kiedy spróbowali mięsa, okazało się tak niesmaczne, że nikt nie mógł go przełknąć. Ojciec Sitowianki skosztował jednej potrawy, potem drugiej i wybuchnął płaczem. - Co się stało ? - zapytał go młody gospodarz. - Och - odrzekł - miałem córkę. Spytałem ją kiedyś, jak bardzo mnie kocha. „Jak świeże mięso sól” - odpowiedziała. Wypędziłem ją z domu myśląc, że drwi sobie ze mnie. A teraz widzę, że kochała mnie najwięcej ze wszystkich. Może już nie żyje? A ja o niej nic nie wiem. - Nie, ojcze, jestem tutaj! - zawołała Sitowianka i rzuciła mu się w ramiona. I odtąd wszyscy żyli szczęśliwie. O JASIU I ŁODYDZE FASOLI Żyła w dawnych czasach pewna uboga wdowa ze swym jedynakiem Jasiem i krową Łaciatą. Jedynym źródłem ich utrzymania było mleko, które zanosili na targ i sprzedawali. Lecz pewnego ranka Łaciata nie dała ani kropli mleka, nie wiedzieli więc, co począć. - Co teraz zrobimy? Co teraz zrobimy? - powtarzała wdowa, załamując ręce. - Nie martw się, matko, pójdę poszukać jakiejś pracy - powiedział Jaś. - Próbowaliśmy już przedtem, ale nikt nie chciał cię wziąć do roboty - rzekła matka. - Musimy sprzedać Łaciatą, a za te pieniądze założymy sklep lub może co innego. - Dobrze, matko - zgodził się Jaś. - Dziś jest dzień targowy, szybko się więc uwinę ze sprzedażą Łaciatej, a potem zobaczymy. Wziął do ręki rzemień, na którym była uwiązana krowa, i ruszył w drogę. Nie uszedł daleko, gdy spotkał dziwacznego staruszka, który powiedział: - Dzień dobry, Jasiu. - Dzień dobry - odpowiedział Jaś zdumiony, skąd tamten zna jego imię. - Dokąd idziesz, Jasiu? - pytał staruszek. - Idę na targ sprzedać naszą krowę. - Ho, ho, akurat wyglądasz na takiego, co umie sprzedawać krowy! - roześmiał się staruszek. - Ciekaw jestem, czy wiesz, ile to jest pięć ziaren fasoli? - Dwa w każdym ręku i jedno w ustach - ostro odpowiedział mu Jaś. - Dobrze - odrzekł staruszek. - A tu właśnie masz ziarna fasoli - i wyciągnął z kieszeni kilka dziwacznie wyglądających ziaren. - Ponieważ jesteś taki sprytny, chętnie zrobię z tobą zamianę: dasz mi twoją krowę za tę fasolę. - Też pomysł - obruszył się Jaś. - Niech pan sobie idzie i zostawi mnie w spokoju! - Ej, nie wiesz, co to za fasola! - powiada staruszek. - Jeśli posadzisz ją w nocy, rano wyrośnie ci aż do nieba! - Naprawdę? - zaciekawił się Jaś. - Tak jest, a jeżeli to się okaże nieprawdą, dostaniesz swoją krowę z powrotem. - Zgoda - odpowiedział Jaś i natychmiast wręczył staruszkowi rzemień Łaciatej, wkładając jednocześnie fasolę do kieszeni. Potem ruszył w drogę powrotną, a że nie uszedł był daleko, nim zmierzch zapadł, znalazł się znów przed drzwiami domu. - Już jesteś z powrotem ? - przywitała go matka. - Widzę, że nie ma Łaciatej, to znaczy, że ją sprzedałeś. Ile ci dali? - Nigdy nie zgadniesz, mamo - odrzekł Jaś. - Dobry z ciebie chłopiec! Pięć funtów, dziesięć, piętnaście? No, może dwadzieścia? - Mówiłem ci, że nie zgadniesz. Czy widzisz tę fasolę? To czarodziejskie ziarno, trzeba je w nocy zasadzić i... - Co? - zawołała wdowa. - Toś ty tak zgłupiał? Oddać taką krowę, co miała najlepszą skórę na buty i dawała najwięcej mleka w całej parafii, za garść nic niewartej fasoli! Masz! Masz! Twoja drogocenna fasola już wylatuje przez okno! A ty marsz do łóżka! Nie dostaniesz dziś ani zupy, ani kawałeczka mięsa! Jaś poszedł na górę do swojej izdebki i było mu smutno, i gniewał się na siebie, że zrobił przykrość matce i że nie dostał kolacji. W końcu usnął. Kiedy się obudził, izdebka wyglądała jakoś dziwnie. Słońce oświecało tylko jej część, reszta pogrążona była w cieniu. Jaś wyskoczył z łóżka, ubrał się i pobiegł do okna. I jak myślicie, co zobaczył? Ziarna fasoli, wyrzucone przez matkę za okno, wyrosły przez noc w jedną potężną łodygę, która wystrzeliła w górę wysoko, wysoko, aż sięgnęła nieba. A więc jednak staruszek mówił prawdę. Fasola wyrosła tuż przy Jasiowym oknie, tak że wystarczyło tylko je otworzyć, by wskoczyć na łodygę. Wspinał się po niej, jakby po drabinie, coraz wyżej i wyżej, wyżej i wyżej, aż w końcu doszedł do samego nieba. Tam zobaczył szeroki gościniec wiodący prosto jak strzelił. Puścił się więc tym gościńcem i szedł, szedł, szedł, aż zatrzymał się przed ogromnym domem, gdzie przed drzwiami stała ogromnego wzrostu kobieta. - Dzień dobry pani - rzekł grzecznie Jaś. - Czy byłaby pani taka dobra i dała mi śniadanie? Bo, wie pani, nie dostałem nic do jedzenia wieczorem i poszedłem spać głodny jak pies. - Chcesz dostać śniadanie ? - powiedziała ogromna kobieta. - Jeśli nie pójdziesz stąd zaraz, to ty sam będziesz śniadaniem. Mój mąż jest ludożercą! Zmykaj lepiej, bo wkrótce nadejdzie. - Och, bardzo proszę, niech mi pani da coś zjeść! Od wczoraj rana nic nie jadłem, naprawdę! - nalegał Jaś. - Wszystko mi jedno, czy zginę usmażony, czy umrę z głodu! Żona ludożercy nie była taka bardzo zła. Zaprowadziła Jasia do kuchni i dała mu kawałek chleba z serem i kubek mleka. Jaś jeszcze nie zdążył się najeść, kiedy bum, bum, bum! - cały dom zaczął trząść się od łoskotu kroków kogoś, kto właśnie nadchodził. - Boże, zlituj się! To mój stary! - zawołała żona ludożercy. - Co ja teraz pocznę? Prędko, prędko schowaj się tutaj, w piecu. Ledwo zdążyła wepchnąć Jasia do pieca, wszedł ludożerca. Był naprawdę olbrzymi. Cztery cielęta zwisały mu u pasa, przytroczone kopytami do góry. Odczepił je, rzucił na stół i rzekł: - Hej, żono, upiecz mi dwa cielaki na śniadanie. A co to za zapach? Fu-fu-fe-fi, Czuję zapach ludzkiej krwi! - Głupstwa mówisz - rzekła do niego żona - śni ci się. Idź się umyć i oporządzić, a jak przyjdziesz, śniadanie będzie gotowe. Ludożerca poszedł i Jaś właśnie chciał wyskoczyć z pieca i uciec, ale kobieta zatrzymała go. - Poczekaj, aż zaśnie - powiedziała. - Zawsze ucina sobie drzemkę po śniadaniu. Ludożerca zjadł śniadanie, potem podszedł do wielkiej skrzyni, wyjął stamtąd kilka worków ze złotem, usiadł i zaczął liczyć. Wkrótce głowa zaczęła mu się kiwać i zachrapał tak, że znów cały dom zadrżał w posadach. Wtedy Jaś na paluszkach wysunął się z pieca, a przechodząc obok ludożercy porwał jeden worek ze złotem i wybiegł szybko za drzwi. Zatrzymał się dopiero przy swojej fasoli. Rzucił na dół worek, który wpadł oczywiście do ogrodu matki, a sam zaczął zsuwać się w dół coraz niżej i niżej, aż wreszcie znalazł się w domu. Opowiedział matce wszystko, pokazał jej złoto i rzekł: - A nie mówiłem, że fasola jest zaczarowana? Złota starczyło im na jakiś czas, aż wreszcie wyczerpało się i Jaś postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia. Pewnego pięknego ranka wstał wcześnie, wskoczył na łodygę fasoli i zaczął wspinać się coraz wyżej, wyżej i wyżej, wyżej i wyżej, aż dotarł do tego samego gościńca i do tego samego ogromnego domu, gdzie już był przedtem. Ogromna kobieta tym razem też stała na progu. - Dzień dobry pani - śmiało rzekł Jaś. - Czy byłaby pani taka dobra i dała mi coś do zjedzenia? - Uciekaj stąd, chłopcze - odpowiedziała kobieta - bo inaczej mój mąż zje ciebie na śniadanie. Ale czy to nie ty jesteś tym smykiem, który był tu już raz? Czy wiesz, że mój mąż tego samego dnia nie mógł się doliczyć jednego worka ze złotem? - To dziwne - rzekł Jaś. - Mógłbym coś o tym powiedzieć, ale jestem taki głodny, że jeżeli czegoś nie zjem, nie będę mógł wyrzec ani słowa. Ogromna kobieta była tak ciekawa, że wprowadziła go do środka i dała mu coś przegryźć. Lecz zaledwie wziął kęs chleba do ust, gryząc tak wolno, jak tylko mógł, bum, bum, bum! - rozległy się kroki olbrzyma i Jaś znów musiał schować się za piecem. Wszystko odbyło się tak, jak poprzednim razem. Ludożerca znów powiedział: „Fu-fu- fe-fi”, i zjadł na śniadanie trzy pieczone cielęta. Po czym zażądał: - Żono, przynieś mi kurę, która znosi złote jajka. Żona przyniosła kurę, a ludożerca powiedział: - Kuro, znieś jajko! I kura zniosła szczerozłote jajko. Potem głowa ludożercy zaczęła się kiwać i chrapnął tak, że dom się zatrząsł. Wtedy Jaś na paluszkach wylazł ze swojej kryjówki, schwycił kurę i zanim policzylibyście do trzech, był już daleko. Ale tym razem kura zaczęła gdakać i zbudziła ludożercę. Wybiegając z domu, Jaś usłyszał wołanie olbrzyma: - Żono, żono, coś zrobiła z moją złotopiórką? - Co takiego? - zapytała żona. Ale to było wszystko, co Jaś usłyszał, bo pomknął co tchu do swej fasoli i spuścił się w dół po łodydze, jakby uciekał przed pożarem. Kiedy już był w domu, pokazał matce cudowną kurę i rzekł: „Znieś jajko!” I kura znosiła szczerozłote jajko za każdym razem, kiedy tego żądał. Jednakże Jaś nie był zadowolony i po pewnym czasie znów postanowił spróbować szczęścia. Któregoś pięknego poranka wstał wcześnie, wskoczył na łodygę fasoli i zaczął wspinać się coraz wyżej, wyżej, wyżej i wyżej, wyżej i wyżej, aż wreszcie dotarł do wierzchołka. Tym razem już wiedział lepiej, co robić. Zamiast wejść wprost do domu ludożercy, przyczaił się w krzakach i czekał, dopóki ogromna kobieta nie wyszła z wiadrem po wodę. Wśliznął się wtedy do domu i schował się do kotła. Wkrótce rozległo się bum, bum, bum!, jak przedtem, wszedł ludożerca wraz z żoną i zaraz od progu zawołał: Fu-fu-fe-fi, Czuję zapach ludzkiej krwi! - Doprawdy, mój drogi? - powiedziała żona. - A więc jeśli to jest ten łobuz, który ukradł ci twoje złoto i kurkę złotopiórkę, co znosiła złote jaja, to na pewno schował się do pieca. I oboje podbiegli do pieca, ale szczęśliwie Jasia tam nie było. Żona ludożercy rzekła: - Tobie zawsze coś się wydaje. Ludożerca zasiadł do śniadania i jedząc mruczał raz po raz: - Mógłbym przysiąc... Wstał, zaczął szukać w spiżarni, w szafach i wszędzie, tylko kocioł szczęśliwie nie przyszedł mu do głowy. Kiedy zjadł już śniadanie, zawołał: - Żono, żono, przynieś moją harfę! Żona przyniosła harfę i położyła przed nim na stole. - Śpiewaj, harfo! - zawołał ludożerca. Z harfy wydobyły się najpiękniejsze tony i rozbrzmiewały tak długo, aż ludożerca zasnął i zaczął chrapać, co przypominało głuche grzmoty. Wtedy Jaś ostrożnie podniósł pokrywę kotła, wysunął się cichutko jak myszka i na czworakach przyczołgał się do stołu. Podniósł się, schwycił złotą harfę i ruszył z nią ku drzwiom. Ale harfa zawołała głośno: - Panie mój, panie! Ludożerca obudził się w jednej chwili i zobaczył Jasia, jak ucieka z jego harfą. Jaś zmykał, ile sił w nogach, a ludożerca pędził za nim. Byłby może już go schwycił, ale Jaś wybiegł z domu przed nim, nie dał się wyprzedzić i co najważniejsze, wiedział, dokąd uciekać. Ludożerca znajdował się nie więcej niż dwadzieścia jardów* [Jard - angielska miara długości, równa 0,91144 metra.] za Jasiem, kiedy ten dopadł do swojej fasoli i znikł mu z oczu. Olbrzym zatrzymał się na skraju gościńca i zobaczył Jasia zsuwającego się na złamanie karku po łodydze fasoli, sam jednak nie odważył się zaufać tak dziwnej drabinie, stał więc i czekał, a Jaś tymczasem dał nowego susa w dół. Wtedy harfa zawołała: - Panie, mój panie! Ludożerca rzucił się na wierzchołek fasoli, która zatrzęsła się pod jego ciężarem. Jaś zsuwał się wciąż w dół, a ludożerca za nim. Ale Jaś był już coraz niżej i niżej, a gdy znalazł się tuż nad ziemią, zawołał: - Matko, matko! Przynieś mi siekierę, przynieś mi siekierę ! Matka przybiegła z siekierą w ręku, ale zmartwiała z przerażenia, ujrzawszy w górze łodygi ludożercę, którego nogi właśnie przedzierały się przez chmury. Tymczasem Jaś już zeskoczył, chwycił siekierę i uderzył nią w łodygę fasoli, przecinając ją do połowy. Ludożerca spostrzegł, że łodyga chwieje się i drży, zatrzymał się więc, aby spojrzeć, co się dzieje. Jaś uderzył siekierą po raz drugi i podcięta łodyga zaczęła się przechylać. Ludożerca spadł na ziemię i rozbił sobie głowę, a fasola przywaliła go swoim ciężarem. Wtedy Jaś pokazał matce harfę. I tak, urządzając popisy gry na harfie i sprzedając szczerozłote jajka, Jaś i jego matka doszli do wielkiego majątku, a potem Jaś ożenił się z piękną księżniczką i wszyscy żyli szczęśliwie przez długie lata. PAN MNIAM MNIAM Tomek Grymaśnicki bywał czasami grzeczny, a czasami niegrzeczny, a kiedy się zdarzyło, że był niegrzeczny, to już był naprawdę bardzo niegrzeczny. Wtedy matka mówiła do niego: - Tomciu, Tomciu, bądź grzeczny i nie wychodź nigdzie dalej poza naszą ulicę, bo porwie cię pan Mniam Mniam. Jednakże Tomek, kiedy był niegrzeczny, wychodził dalej, niż mu matka pozwalała, i pewnego dnia, ledwie skręcił za narożnik, złapał go pan Mniam Mniam, wsadził do worka i zaniósł do swego domu. W domu rozwiązał worek i wyciągnął stamtąd Tomka, po czym obmacał jego ramiona i nogi. - Jesteś dość twardy - powiedział - ale oprócz ciebie nie mam nic na kolację. Trzeba cię dobrze przyrządzić, bo nie będziesz smakował jak należy. Do licha! Zapomniałem o ziołach, a bez ziół wszystko na nic. Sally! Chodź tu, Sally! - zawołał na żonę. Pani Mniam Mniam przyszła z drugiego pokoju i zapytała: - Czego chcesz, mój drogi? - Mam tu chłopczyka na kolację, a zapomniałem o przyprawach. Popilnuj go, a ja tymczasem skoczę po zioła. - Dobrze - powiedziała pani Mniam Mniam i pan Mniam Mniam wyszedł. - Czy pan Mniam Mniam zawsze zjada na kolację małych chłopców? - zapytał Tomek. - Przeważnie tak - odpowiedziała pani Mniam Mniam - o ile chłopcy są niegrzeczni i trafiają tam, którędy on akurat przechodzi. - A nie ma pani nic innego oprócz mięsa chłopców? Żadnego puddingu? - pytał Tomek. - Ach, jak ja bardzo lubię pudding! - powiedziała pani Mniam Mniam. - Ale takie osoby jak ja nieczęsto to jadają. - A moja matka właśnie dziś robi pudding - powiedział Tomek. - Jestem pewien, że gdybym poprosił, dałaby pani kawałek. Mógłbym pobiec i przynieść pani kawałek puddingu. - Co za domyślny chłopiec! - powiedziała pani Mniam Mniam. - Tylko nie siedź długo i wracaj tu na kolację! Tomek wybiegł, jak gdyby go ktoś wystrzelił z procy, zadowolony, że tak łatwo udało mu się wykręcić. I przez dobrych parę dni był tak grzeczny, jak tylko potrafił, i nie wychodził poza róg ulicy. Ale nie mógł zawsze być grzeczny i pewnego dnia, kiedy zrobił parę kroków dalej, traf chciał, że znowu schwycił go pan Mniam Mniam, wsadził do worka i zaniósł do domu. Kiedy był już u siebie, wyciągnął Tomka z worka i zawołał : - Ach, to ten sam łobuz, który spłatał mnie i mojej żonie brzydkiego figla i zostawił nas bez kolacji. O, tym razem ci się to nie uda! Sam cię przypilnuję. Właź tu, pod kanapę, a ja siądę na niej i będę patrzył, czy się gotuje dla ciebie woda w garnku. Biedny Tomek musiał wczołgać się pod kanapę, a pan Mniam Mniam usiadł na niej i czekał, aż się zagotuje woda. Czekał tak, czekał, ale woda wciąż się nie gotowała, aż wreszcie panu Mniam Mniam znudziło się czekać i rzekł: - Hej, ty tam, dość tego czekania! Wysuń nogę. Zaraz odechce ci się uciekać. Tomek wysunął nogę, a pan Mniam Mniam wziął topór i odciął ją, a potem wrzucił do garnka. Nagle zawołał: - Sally, moja droga Sally! Nikt się nie odezwał. Poszedł więc pan Mniam Mniam do drugiego pokoju poszukać pani Mniam Mniam, a tymczasem Tomek wylazł spod kanapy i wybiegł przez drzwi, bo noga, którą odrąbał pan Mniam Mniam, była nogą od kanapy. Tomek popędził do domu i już nigdy więcej nie wychodził za narożnik, aż wyrósł na tyle, że mógł chodzić sam. WHITTINGTON I JEGO KOT Za panowania sławnego króla Edwarda III żył sobie pewien chłopiec nazwiskiem Dick Whitongton. Rodzice odumarli go bardzo wcześnie, a ponieważ biedny Dick był jeszcze za mały, żeby pracować na siebie, źle mu się powodziło. Obiad jadał nędzny, a śniadania czasem wcale, gdyż ludzie, którzy mieszkali w tej samej wiosce, byli biedni i nie mogli dać mu więcej niż parę kartofli i od czasu do czasu suchą skórkę chleba. Dick słyszał wiele, bardzo wiele dziwnych rzeczy o dużym mieście, które nazywa się Londyn, bo w tych czasach ludzie na wsi wyobrażali sobie, że w Londynie mieszkają sami piękni panowie i panie, że przez cały czas rozbrzmiewają tam śpiewy i muzyka, a ulice całe są wybrukowane złotem. Pewnego dnia, kiedy Dick stał sobie przy drogowskazie, przejeżdżał przez wieś duży wóz zaprzężony w osiem koni, a każdy koń miał dzwoneczek u szyi. Dick pomyślał sobie, że ten wóz na pewno jedzie do pięknego miasta Londynu, więc zebrał się na odwagę i poprosił woźnicę, żeby pozwolił mu pójść obok siebie piechotą przy wozie. Jak tylko woźnica usłyszał, że biedny Dick nie ma ani ojca, ani matki, i poznał po jego łachmanach, że jest w takiej biedzie, że już nie może być gorzej, pozwolił mu jechać z sobą i razem ruszyli w drogę. W ten sposób Dick dotarł bezpiecznie do Londynu i tak mu się śpieszyło, żeby zobaczyć wspaniale ulice całe ze złota, że nie zatrzymał się nawet, aby podziękować uprzejmie woźnicy, tylko popędził co sił w nogach przed siebie, w nadziei, że zaraz zobaczy wybrukowane złotem ulice. Dick widział bowiem trzy razy złotą gwineę w swej małej wiosce i pamiętał, ile drobnych monet się za nią dostaje; myślał więc, że nie będzie potrzebował robić nic więcej, tylko wyrwać kawałek bruku, i że za to dostanie tyle pieniędzy, ile zechce. Biedny Dick biegał i biegał po ulicach, aż zmęczył się tak, że nie mógł iść dalej. Zupełnie zapomniał o swym przyjacielu woźnicy i w końcu, widząc, że zaczęło się ściemniać i że w którąkolwiek zwróci się stronę, nigdzie nie ma złota, tylko kurz i błoto, usiadł i płakał, póki nie zmorzył go sen. Całą noc przespał na ulicy i rano wstał bardzo głodny. Kręcił się tu i ówdzie, prosząc każdego napotkanego przechodnia o pół pensa, żeby nie umrzeć z nędzy. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi i tylko dwie czy trzy osoby dały mu jałmużnę, wkrótce więc chłopiec osłabł z głodu i znużenia. Zrozpaczony błagał o litość kilku przechodniów; jeden z nich odpowiedział gniewnie: - Poszukaj sobie pracy u jakiego próżniaka i włóczęgi! - Właśnie chcę to zrobić - odparł Dick - chętnie poszedłbym pracować u pana, jeśliby mi pan pozwolił. Lecz mężczyzna zaklął tylko i odszedł. Wreszcie jakiś jegomość o poczciwym wyglądzie zwrócił uwagę na wynędzniałą postać Dicka. - Czemu nie pójdziesz do pracy, mój chłopcze? - zapytał. - Właśnie chciałbym to zrobić, ale nie wiem, gdzie szukać pracy - odparł Dick. - Jeżeli masz ochotę, to pójdź ze mną - powiedział jegomość i zaprowadził go na łąkę, którą trzeba było skosić i zebrać siano. Dick zabrał się ochoczo do roboty i czas płynął mu wesoło, dopóki siano nie zostało zebrane. Potem jednak znalazł się w takim samym opłakanym położeniu, jak przedtem, i ledwie żywy z głodu położył się przed drzwiami pana Fitzwarrena, bogatego kupca. Wkrótce zobaczyła go kucharka złośnica, bardzo niedobra kobieta, która właśnie w tej chwili była zajęta szykowaniem obiadu dla swoich państwa, krzyknęła więc na biednego chłopca: - Czego tu chcesz, włóczykiju?! Wiecznie się tu wałęsają jacyś żebracy! Jeśli się stąd nie zabierzesz, zaraz cię obleję pomyjami! A mam właśnie gorące, będziesz skakał na jednej nodze! W tej samej chwili pan Fitzwarren wracał na obiad i gdy zobaczył brudnego, obdartego chłopca leżącego przed drzwiami, rzekł do niego: - Dlaczego tu leżysz, mój chłopcze? Zdaje się, że jesteś dość duży, żeby pracować. Obawiam się, że wolisz lenistwo od uczciwej pracy. - Ależ nie, proszę pana - odrzekł Dick - to nieprawda. Z całego serca chciałbym pracować, ale nie znam w tym mieście nikogo i zdaje się, że jestem chory z głodu. - Biedaku, wstań, pozwól mi zobaczyć, co ci dolega. Dick próbował wstać, ale znów upadł, bo trzy dni nie miał nic w ustach, i był zbyt słaby, żeby utrzymać się na nogach. Nie mógł już nawet chodzić po ulicach i prosić przechodniów o pół pensa. Dobry kupiec kazał zabrać go do domu. nakarmić i zatrzymać do pomocy kucharce. Małemu Dickowi żyłoby się bardzo szczęśliwie przy tej zacnej rodzinie, gdyby nie kucharka. Ta sekutnica dokuczała mu, jak mogła, i wciąż mówiła: - Masz mnie słuchać, więc zwijaj się: wyczyść rożen i brytfannę, zrób ogień i wszystko posprzątaj dokładnie, bo inaczej! - i tu wymachiwała nad nim warząchwią. Poza tym lubiła tłuc mięso, że gdy mięsa nie było, to tłukła Dicka po głowie i po plecach miotłą lub byle czym, wszystkim, co jej wpadło pod rękę. W końcu o tym znęcaniu się nad chłopcem dowiedziała się córka pana Fitzwarrena, Alicja, i zagroziła kucharce, że ją odprawią, jeśli nie będzie lepiej się obchodziła z Dickiem. Kucharka zmieniła swe postępowanie, wiodło się więc Dickowi nieco lepiej, ale za to pojawiły się nowe kłopoty. Jego łóżko stało w komórce na poddaszu, gdzie było pełno dziur w podłodze i w ścianach. Przez te dziury przedostawały się szczury i myszy, dokuczając mu co noc tak, że nie mógł spać. Kiedyś za wyczyszczenie butów pewnemu panu Dick dostał pensa i postanowił za to kupić kota. Nazajutrz, ujrzawszy jakąś dziewczynkę z kotem, zapytał: - Czy dasz mi tego kota za pensa? - Dobrze, panie, choć szkoda mi go, bo świetnie łapie myszy. Dick schował kota w komórce, gdzie sypiał, i zawsze pamiętał o tym, aby zanieść mu część swego obiadu; w krótkim czasie mógł już spokojnie sypiać w nocy, bo myszy i szczury przestały go niepokoić. Niedługo potem statek pana Fitzwarrena gotów był do podróży i zgodnie ze zwyczajem cała służba miała sposobność wysłać za morze coś, co można tam było sprzedać z zyskiem, podobnie jak czynił ich chlebodawca. Zwołano wszystkich do salonu i pan Fitzwarren pytał każdego, co chciałby sprzedać za morzem. Każdy miał coś do wysłania, z wyjątkiem Dicka. Ten nie miał ani pieniędzy, ani żadnego towaru i nie mógł nic wysłać. Dlatego też nie poszedł nawet wcale do salonu, ale panna Alicja, domyślając się, o co chodzi, wezwała go i powiedziała do ojca: - Wyłożę za niego trochę pieniędzy z mojej sakiewki. Lecz ojciec nie zgodził się: - Tak nie można, musi to być coś, co jest jego własnością. Kiedy biedny Dick to usłyszał, rzekł: - Nie mam nic prócz kota, którego kiedyś kupiłem za pensa od jakiejś dziewczynki. - No to przynieś swego kota, mój chłopcze - zawołał pan Fitzwarren - i niech on pojedzie! Dick poszedł na górę, przyniósł biednego kota i ze łzami w oczach wręczył go kapitanowi. - Teraz już nie będę mógł zmrużyć oka w nocy przez myszy i szczury - powiedział. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, widząc dziwną przesyłkę Dicka, a panna Alicja, której żal było chłopca, dała mu pieniądze na kupno nowego kota. To oraz wiele innych dowodów życzliwości, jaką okazywała mu panna Alicja, wzbudziło zazdrość złośliwej kucharki: zaczęła dręczyć go bardziej niż kiedykolwiek i drwiła wciąż z niego, że posłał swego kota za morze. Pytała go często: - Jak myślisz, czy tych pieniędzy, co dostaniesz za kota, starczy na kupno kija, żeby ci sprawić lanie? W końcu biedny Dick nie mógł znieść tego dłużej i postanowił uciec; spakował więc tylko kilka drobiazgów, które posiadał, i wyruszył wczesnym rankiem w dzień Wszystkich Świętych. Doszedł do Holoway; tam usiadł na kamieniu, który po dziś dzień nosi nazwę „Kamienia Whittingtona”, i zaczął myśleć, w jaką udać się stronę. Kiedy tak rozmyślał, rozległo się bicie dzwonów miejscowego kościoła, których było tylko sześć. Dzwony zdawały się mówić: Wracaj, Whittingtonie, mój synu. Trzykrotny burmistrzu Londynu! - „Burmistrz Londynu!” - powiedział do siebie Dick. - Jeśli tak, to wytrzymam wszystko, żeby tylko zostać Lordem Burmistrzem Londynu i jeździć w pięknej karecie, gdy dorosnę. Wrócę i nie będę zwracał uwagi na łajanie i szturchańce starej kucharki, jeżeli w końcu mam być Lordem Burmistrzem Londynu! Tak zrobił i szczęśliwy, że wrócił do domu, zabrał się do roboty, zanim kucharka zeszła na dół. A teraz musimy pojechać śladem panny Kici do Afryki. Statek z kotkiem na pokładzie przez długi czas żeglował po morzach i w końcu wiatr zagnał go na wybrzeże Barbarii, gdzie jedynymi mieszkańcami byli Maurowie, nie znani Anglikom. Ludność ta licznie wyległa na spotkanie żeglarzy, różniących się od nich barwą skóry, i przyjęła ich życzliwie. A gdy już bliższa znajomość została zawarta, Maurowie chętnie zaczęli kupować piękne towary, którymi załadowany był statek. Kiedy zobaczył to kapitan, posłał próbki najlepszych towarów królowi, któremu tak się wszystko podobało, że zaprosił kapitana do pałacu. Jak to było zwyczajem kraju - usadzono gości na wspaniałych dywanach przetykanych złotem i srebrem. Król i królowa zasiedli na podwyższeniu, po czym wniesiono obiad, złożony z wielu dań. Ledwie zabrali się do jedzenia, wtargnęła niezliczona ilość myszy i szczurów i w okamgnieniu pożarła całe mięso. Kapitan zdumiał się i zapytał, czy królestwo są zadowoleni z wizyty tych intruzów. - Ależ skąd, cierpimy bardzo z tego powodu! - odrzekli. - Król oddałby połowę swych skarbów za to, aby wytępić te obrzydliwe stworzenia, bo nie tylko zjadają nam obiad, jak widzisz, ale napastują tak króla w jego komnacie, nawet w łóżku, że gdy król śpi, musi go stale ktoś pilnować z obawy przed myszami. Kapitan podskoczył z radości. Przypomniał sobie o Whittingtonie i jego kocie i powiedział królowi, że ma na statku takie stworzenie, które uwolni go natychmiast od tej plagi. Słysząc to, król uradował się wielce i podskoczył tak wysoko, że aż turban spadł mu z głowy. - Przynieś mi to stworzenie! - zawołał. - Szczury w pałacu to nieszczęście, więc jeśli to zwierzę dokona tego, co mówisz, w zamian za nie załaduję twój statek złotem i klejnotami. Kapitan, który znał się na interesach, wykorzystał te okazję, aby podkreślić zalety panny Kici. Powiedział do Jego Wysokości : - Niezbyt mi na rękę rozstawać się z tym kotem, bo gdy go nie będzie, szczury i myszy mogą zniszczyć towary na statku, lecz aby dogodzić Waszej Wysokości, przyniosę go zaraz. - Biegnij, biegnij - rzekła królowa - bardzo jestem ciekawa zobaczyć to miłe stworzonko. Kapitan poszedł na statek, a tymczasem przygotowano drugi obiad. Wziął Kicię pod pachę i wróci do pałacu właśnie w chwili, gdy stół roił się od szczurów. Gdy kot ujrzał je, nie czekał na polecenie, ale wyrwał się z ramion kapitana i w ciągu kilku minut prawie wszystkie szczury i myszy leżały martwe u jego stóp. Reszta pierzchła w popłochu do kryjówek. Król był zachwycony, że tak łatwo pozbył się swych prześladowców, a królowa, chcąc się przyjrzeć czworonożnemu dobroczyńcy, zażądała, aby przyniesiono jej zwierzątko, które oddało im tak wielką przysługę. Kapitan zawołał: „Kici, kici!”, i kotka przybiegła natychmiast, on zaś przedstawił ją królowej. Królowa cofnęła się, nie mając odwagi dotknąć stworzenia, które uczyniło taki pogrom wśród szczurów i myszy. Lecz kiedy kapitan pogłaskał kotkę, mówiąc „Kici, kici!”, królowa dotknęła jej również i zawołała: „Tyci, tyci!”, bo nie znała angielskiej wymowy. Kapitan położył kotkę na kolanach monarchini, a kotka zaczęła mruczeć i bawić się ręką Jej Wysokości i wreszcie usnęła. Król widząc na własne oczy, czego dokonała panna Kicia, i zapewniony przez kapitana, że jej małe zrobią to samo i wytępią wszystkie szczury w całym kraju, zaproponował kapitanowi, że zakupi cały ładunek, jaki znajdował się na statku, i w końcu dał mu za kotkę dziesięciokroć tyle, ile za resztę towarów. Wtedy kapitan pożegnał parę królewską i z pomyślnym wiatrem pożeglował do Anglii, a po szczęśliwej podróży dotarł bezpiecznie do Londynu. Pewnego dnia, wczesnym rankiem, pan Fitzwarren przyszedł do swego kantoru i usiadł przy biurku, aby przeliczyć gotówkę i ułożyć sobie interesy na cały dzień, gdy wtem stuk, stuk! ktoś zapukał do drzwi. - Kto tam? - zapytał pan Fitzwarren. - Przyjaciel - odpowiedział jakiś głos. - Przynoszę dobre nowiny o pańskim statku „Unicorn”*. [Unicorn (ang.) - Jednorożec.] Kupiec zerwał się z takim pośpiechem, że zapomniał o swej podagrze, otworzył drzwi i kogóż zobaczył, jeśli nie kapitana i jednego z marynarzy ze szkatułką klejnotów i plikiem listów handlowych. Na ich widok kupiec wzniósł oczy w górę i podziękował niebu za pomyślne przybycie statku. Następnie kapitan i marynarz opowiedzieli mu historię kota i pokazali kosztowne prezenty, jakie w zamian za kota król i królowa przysłali biednemu Dickowi. Usłyszawszy to, kupiec zawołał do służby: Idźcie, radosną mu wieść powiadajcie I odtąd Whittingtona panem nazywajcie! Jeszcze raz okazało się, jakim dobrym panem był pan Fitzwarren. Kiedy jeden z pracowników zrobił mu uwagę, że tak wielki skarb to za dużo dla Dicka, pan Fitzwarren odpowiedział : - Boże uchowaj, żebym miał uszczknąć mu choć najmniejszą cząstkę; to jego własność i otrzyma wszystko, co do szylinga! Posłał po Dicka, który w tej chwili, cały umorusany, zajęty był szorowaniem garnków. Chciał się wykręcić od przyjścia do kantoru twierdząc, że nie chce zabrudzić podłogi swoimi ciężkimi buciorami, ale kupiec kazał mu przyjść koniecznie. Pan Fitzwarren polecił usadowić Dicka na krześle, a Dick pomyślał, że stroją sobie z niego żarty, więc powiedział: - Nie wyśmiewajcie się z biednego, prostego chłopca i pozwólcie mi, proszę, wrócić do roboty. - Panie Whittington - rzekł kupiec - traktujemy pana zupełnie poważnie, a ja cieszę się z całego serca z wiadomości, jaką dla pana przywieźli ci panowie. Kapitan sprzedał pańskiego kota królowi Barbarii i przywiózł panu więcej bogactw, niż ja sam posiadam na całym świecie, i życzę, aby pan mógł jak najdłużej z nich korzystać. Pan Fitzwarren kazał otworzyć szkatułkę ze skarbem i powiedział : - Teraz panu Whittingtonowi nie pozostaje nic innego, jak umieścić swoje bogactwa w bezpiecznym miejscu. Biedny Dick z radości nie wiedział, jak się ma zachować. Prosił swego pana, aby wziął sobie taką część skarbu, jaką zechce, bo przecież jego dobroci wszystko to zawdzięcza. - Nie, nie - odrzekł pan Fitzwarren - cały skarb jest twoją własnością i nie wątpię, że zrobisz z niego dobry użytek. Wtedy Dick poprosił swoją panią, a potem pannę Alicję, aby przyjęły część jego majątku, lecz obie odmówiły, zapewniając go jednocześnie, że bardzo się cieszą z jego szczęścia. Biedak Dick miał jednak zbyt szczodre serce, aby zatrzymać cały skarb dla siebie, obdarował więc kapitana i całą służbę pana Fitzwarrena, nie wyłączając złej kucharki. Potem pan Fitzwarren poradził Dickowi, żeby posłał po dobrego krawca i sprawił sobie ubranie, jak przystało na zamożnego obywatela. Powiedział mu również, że nadal będzie mile widziany w jego domu, dopóki sobie nie wybuduje wspanialszej rezydencji. Whittington z umytą twarzą, ułożonymi włosami, w pięknym kapeluszu i elegancko ubrany wyglądał tak samo wdzięcznie i wytwornie, jak wszyscy młodzi ludzie, którzy bywali u pana Fitzwarrena. A panna Alicja, która zawsze dla niego była taka dobra, patrząc nań teraz myślała, że mogłaby go pokochać, zwłaszcza że Whittington, chcąc pozyskać jej względy, zasypywał ją wspaniałymi podarunkami. Pan Fitzwarren, widząc wzajemną miłość obojga, zaproponował im, aby się pobrali, na co zgodzili się z wielką radością. Wkrótce naznaczono dzień wesela i na uroczystości w kościele byli obecni pan burmistrz, radni miejscy, szeryf i mnóstwo najbogatszych kupców Londynu, których następnie zaproszono na wystawne przyjęcie. Historia wspomina o tym, że pan Whittington i jego małżonka żyli w wielkim dostatku i byli bardzo szczęśliwi. Mieli kilkoro dzieci. Pan Whittington został burmistrzem Londynu i dostąpił zaszczytu pasowania na rycerza przez Henryka V. Po zwycięskim pochodzie króla na Francję Whittington podejmował Ich Królewskie Moście prawdziwie po wielkopańsku, tak że król rzekł: - Nigdy jeszcze żaden władca nie miał takiego poddanego! Słysząc to sir* [Sir - tytuł szlachecki w Anglii.] Ryszard* [Ryszard - w zdrobnieniu Dick.] odparł: - Nigdy jeszcze żaden poddany nie miał takiego władcy. Postać sir Ryszarda Whittingtona z kotkiem na ręku, wykutą w kamieniu, oglądać można było aż do roku 1780 ponad bramą starego więzienia Newgate, które wybudował dla przestępców. RYBA I PIERŚCIEŃ Żył kiedyś na Północy możny baron, który był czarownikiem i umiał przepowiadać przyszłość. Pewnego dnia, kiedy synek jego skończył cztery lata, baron zajrzał do Księgi Przeznaczeń, pragnąc wyczytać, jaki los go czeka. Ku swemu niezadowoleniu dowiedział się, że syn jego poślubi uroczą dziewczynę, która właśnie przyszła na świat w domu położonym w cieniu katedry Yorku. Baron dowiedział się, że ojciec dziewczynki jest bardzo, ale to bardzo biedny i ma już pięcioro dzieci. Kazał sobie podać konia i pojechał aż do Yorku, dotarł do domu biedaka i zobaczył go, jak siedział w drzwiach smutny i znękany. Zsiadł z konia, podszedł do niego i spytał: - Co się stało, dobry człowieku? Biedak odrzekł: - Wielmożny panie, oto mam już pięcioro dzieci, a teraz urodziło mi się szóste, dziewczynka. Skąd mam wziąć chleba, aby je wszystkie nakarmić? Mówić wprost o tym nie mogę! - Nie upadaj na duchu - rzekł baron. - Jeśli to cię dręczy, będę mógł ci pomóc. Zabiorę najmłodsze dziecko i nie będziesz potrzebował się o nie troszczyć. - Stokrotne dzięki, panie - powiedział człowiek, po czym wszedł do domu i wyniósł stamtąd dziewczynkę. Podał ją baronowi, który wsiadł na konia i odjechał. Kiedy dojechał do rzeki Ouse, wrzucił maleństwo do wody i wrócił do zamku. Lecz dziewczynka nie utonęła. Przez jakiś czas sukienki utrzymywały ją na powierzchni i płynęła, płynęła, aż fale wyrzuciły ją na brzeg przed chatą pewnego rybaka. Znalazł ją tam rybak, ulitował się nad nią i zabrał do chaty. Minęło piętnaście lat. Porzucone maleństwo wyrosło na piękną, pełną wdzięku dziewczynę. Zdarzyło się pewnego dnia, że baron ze swymi towarzyszami pojechał na polowanie nad brzeg rzeki Ouse i zatrzymał się przed chatą rybaka, żeby ugasić pragnienie. Wyszła do nich dziewczyna, niosąc im coś do picia, i wszyscy uderzeni jej pięknością spytali barona: - Ty umiesz czytać losy ludzkie, powiedz więc, kogo ona poślubi? - Och, to łatwo odgadnąć - odrzekł baron - pewno jakiegoś wieśniaka. Ale powróżę jej. Chodź tu, dziewczyno, i powiedz mi, jakiego dnia się urodziłaś? - Nie wiem - odparła dziewczyna - mniej więcej piętnaście lat temu rzeka mnie tu przyniosła. Baron wiedział już, kim była, i kiedy całe towarzystwo odjechało, wrócił i rzekł do dziewczyny: - Chcę się tobą zająć i ulżyć twemu losowi. Zanieś ten list do mego brata w Scarborough, a tam będziesz miała zapewnioną opiekę na całe życie. Dziewczyna wzięła list i powiedziała, że pójdzie. A oto, co było napisane w liście: Drogi Bracie, zatrzymaj oddawczynię tego listu i zabij ją natychmiast. Twój szczerze oddany Humphrey Wkrótce potem dziewczyna ruszyła w drogę do Scarborough i zatrzymała się na noc w małej oberży. Tej samej nocy wtargnęła do oberży banda opryszków. Rabusie obszukali dziewczynę, która nie miała przy sobie pieniędzy, tylko list. Otworzyli go, przeczytali i nawet im zrobiło się wstyd. Herszt bandy wziął papier i pióro i tak napisał: Drogi Bracie, zatrzymaj oddawczynię tego listu i natychmiast wydaj ją za mąż za mego syna. Twój szczerze oddany Humphrey I wręczywszy dziewczynie ten list, pozwolił jej odejść. Poszła więc do brata barona w Scarborough, szlachetnego rycerza, u którego przebywał syn barona. Kiedy wręczyła mu list, wydał polecenie, żeby natychmiast przygotować wszystko do wesela, które odbyło się jeszcze tego samego dnia. Niedługo sam baron przybył do zamku brata i jakież było jego zdumienie, gdy się dowiedział, że właśnie doszło do skutku to, przeciwko czemu knuł swe niecne plany. Pragnąc postawić na swoim, zabrał dziewczynę na spacer wzdłuż skalistego wybrzeża. Kiedy już odeszli daleko, schwycił ją za ramiona i chciał zrzucić w dół. Ale dziewczyna błagała rozpaczliwie, żeby jej nie zabijał. - Nic złego nie zrobiłam ci, panie - mówiła. - Jeśli tylko darujesz mi życie, uczynię wszystko, co zechcesz. Nie ujrzę już nigdy ciebie ani twego syna, chyba że sam tego zapragniesz. Wtedy baron zdjął swój złoty pierścień i rzucił go do morza, mówiąc: - Nie wcześniej zechcę cię ujrzeć, niż będziesz mogła pokazać mi ten pierścień. I pozwolił jej odejść. Biedna dziewczyna błąkała się długo, aż w końcu doszła do zamku jakiegoś znamienitego rycerza i spytała, czy nie znalazłaby się dla niej jakaś praca. Dano jej więc całą robotę kuchenną w zamku, taką, do jakiej przywykła w chacie rybaka. Pewnego dnia zobaczyła, że jacyś goście nadjeżdżają do zamku. Zdumiona, poznała barona, jego brata i syna, a swego męża. Nie wiedziała, co czynić, pomyślała jednak, że chyba w kuchni zamkowej jej nie zobaczą. Westchnąwszy, zabrała się więc do czyszczenia olbrzymiej ryby, która miała być ugotowana na obiad. Wtem zobaczyła coś błyszczącego w jej wnętrznościach i jak myślicie, co znalazła? Oto pierścień barona, ten sam, który rzucił ze skały w Scarborough. Możecie być pewni, że naprawdę bardzo się ucieszyła. Przyrządziła rybę tak znakomicie, jak tylko umiała, i posłała do sali jadalnej. Kiedy goście skosztowali ryby, tak im smakowała, że spytali rycerza, kto ją gotował. Rycerz odpowiedział, że nie wie, lecz zawołał na służących: - Hej tam, przyślijcie kucharkę, która tak doskonale przyrządziła rybę! Posłano więc do kuchni po dziewczynę, żeby zjawiła się w sali. Przystroiwszy się, dziewczyna włożyła pierścień barona na wielki palec i wyszła do gości. Zdumieli się biesiadnicy na widok tak pięknej i młodej kucharki. Lecz baron, uniesiony gniewem, porwał się z miejsca, jakby chciał zrobić jej jakąś krzywdę. Wtedy dziewczyna zbliżyła się do niego i wyciągnąwszy przed siebie rękę, na której miała pierścień, zdjęła go i położyła przed nim na stole. Wówczas baron zrozumiał, że nie może walczyć przeciwko losowi, i posadził ją za stołem, przedstawiając ją całemu towarzystwu jako prawdziwą żonę swego syna. Potem zabrał ich oboje do swego zamku i odtąd już wszyscy żyli razem szczęśliwie. O KASI, CO ORZECHY ŁUSKAŁA Żyli przed laty król i królowa, jakich wielu było w innych krajach. Król miał córkę Anię, a królowa miała córkę imieniem Kasia. Ania była o wiele piękniejsza niż córka królowej, mimo to obie kochały się jak rodzone siostry. Królowa była zazdrosna o to, że córka króla przewyższa urodą jej własną córkę, i obmyślała, jak by tu oszpecić Anię. Zasięgnęła więc rady czarownicy, która poleciła królowej przysłać do niej dziewczynę rano następnego dnia, na czczo. Nazajutrz więc wczesnym rankiem królowa rzekła do Ani: - Moja droga, idź do jaru, gdzie mieszka czarownica, i poproś o kilka jajek. Ania poszła, lecz przechodząc przez kuchnię wzięła skórkę chleba i gryzła ją po drodze. Kiedy przyszła do czarownicy, poprosiła ją o jajka, tak jak jej kazała macocha. Czarownica na to: - Podnieś pokrywkę i zajrzyj do tego garnka. Dziewczyna zrobiła tak, lecz nic się nie stało, a czarownica rzekła: - Wracaj do twojej mamusi i powiedz jej, żeby zamykała drzwi od spiżarni. Ania wróciła do królowej i powtórzyła to, co kazała czarownica. Królowa w ten sposób dowiedziała się, że dziewczyna musiała coś zjeść, pilnowała więc już, żeby następnego dnia wyprawić ją na czczo. Księżniczka jednak spotkała wieśniaków zbierających przy drodze groch, a że była bardzo grzeczna, porozmawiała z nimi i wzięła garść grochu, który zjadła po drodze. Kiedy przyszła do czarownicy, ta powiedziała: - Podnieś pokrywkę garnka, a zaraz coś zobaczysz. Ania podniosła pokrywkę, ale nic się nie stało. Wtedy czarownica wpadła w srogi gniew i rzekła: - Powiedz swojej mamusi, że garnek nie będzie się gotował, jeżeli ogień wygaśnie. Ania wróciła do domu i powtórzyła to królowej. Trzeciego dnia królowa sama poszła z nią do czarownicy. Tym razem, kiedy Ania podniosła pokrywkę z garnka, odpadła jej wdzięczna główka, a na to miejsce wskoczył łeb owcy. Królowa, zadowolona, wróciła do domu. A jej córka, Kasia, wzięła kawałek cienkiego lnianego płótna, owinęła nim głowę siostry i wziąwszy się za ręce, wyruszyły obie w świat. Wędrowały tak, wędrowały, aż przybyły do jakiegoś zamku. Kasia zastukała do drzwi i poprosiła o nocleg dla siebie i chorej siostry. Kiedy je wpuszczono, dowiedziały się, że zamek jest własnością pewnego króla, który ma dwóch synów: jeden z nich jest śmiertelnie chory i nikt nie może odgadnąć, co mu dolega. I ciekawe, ktokolwiek czuwał przy nim przez noc, przepadał bez wieści. Jako nagrodę król wyznaczył trzos srebra dla tego, komu uda się wytrwać przy jego chorym synu. Kasia była odważną dziewczyną, więc zaofiarowała się posiedzieć przy królewiczu. Aż do północy wszystko szło dobrze. Z chwilą kiedy wybiła północ, chory królewicz wstał, ubrał się i wymknął z zamku, a Kasia niepostrzeżenie za nim. Królewicz poszedł do stajni, osiodłał konia, przywołał psa, wskoczył na siodło, a Kasia przycupnęła cichutko za nim na siodle. Jechał królewicz, a z nim Kasia, przez las; w drodze Kasia zrywała orzechy z drzew i chowała je do fartuszka. Przybyli wreszcie na zielone wzgórze i wtedy królewicz ściągnął lejce i rzekł: - Otwórz się, otwórz, zielone wzgórze, i wpuść młodego królewicza z jego koniem i psem. A Kasia dodała: - I z jego damą z tyłu na siodle. Zielone wzgórze rozwarło się natychmiast i wpuściło ich do wnętrza. Królewicz wszedł do wspaniałego, rzęsiście oświetlonego przedsionka, gdzie otoczyły go rojem piękne wróżki i powiodły do tańca. Tymczasem Kasia, nie zauważona przez nikogo, ukryła się za drzwiami. Widziała, jak królewicz tańczy, tańczy, aż w końcu zabrakło mu sił i upadł na posłanie. Wtedy wróżki zaczęły go wachlować, dopóki nie wstał i nie zaczął tańczyć od nowa. W końcu zapiał kogut i królewicz z pośpiechem wsiadł na konia. Kasia wskoczyła za nim i pojechali do domu. Kiedy zabłysło poranne słońce, otworzono drzwi i ujrzano Kasię, siedzącą przy kominku i obierającą orzechy. Kasia powiedziała, że królewicz spał spokojnie, lecz ona nie spędzi przy nim drugiej nocy, o ile nie dostanie trzosu złota. Następna noc przeszła tak, jak poprzednia. Królewicz wstał o północy i pojechał na zielone wzgórze tańczyć z wróżkami, a Kasia pojechała z nim, zbierając orzechy, gdy przejeżdżali przez las. Tym razem nie przyglądała się księciu, bo wiedziała, że będzie on tańczyć, tańczyć i tańczyć. Zobaczyła maleńkie dziecko wróżek, które bawiło się pałeczką, i podsłuchała, jak jedna z wieszczek mówi: - Trzeba chorą siostrę Kasi uderzyć tą pałeczką trzy razy, a stanie się tak piękna, jak była przedtem. Kasia zaczęła toczyć orzechy w stronę dziecka wróżek tak długo, aż maleństwo, chwiejąc się na swych maleńkich nóżkach, podreptało za orzechami i upuściło pałeczkę. Wtedy Kasia schwyciła ją i ukryła w fartuszku. Gdy kogut zapiał, wyruszyli z powrotem, a gdy znów znaleźli się w zamku, Kasia pobiegła do swego pokoju i uderzyła Anię trzy razy pałeczką. Ohydny łeb owczy odpadł i wróciła dawna piękność Ani. Trzecią noc Kasia zgodziła się czuwać tylko pod tym warunkiem, że poślubi chorego królewicza. Wszystko odbyło się tak, jak podczas ubiegłych nocy. Tym razem małe wróżątko bawiło się ptaszkiem i Kasia usłyszała, jak jedna z wróżek mówi: - Jeśli chory królewicz zje trzy kęsy tego ptaszka, będzie uzdrowiony. Kasia rzuciła maleństwu wszystkie orzechy, jakie miała, aż w końcu dziecko upuściło ptaszka, a Kasia schowała go do fartuszka. Gdy kogut zapiał, wyruszyli w drogę powrotną. Ale tym razem zamiast łuskać orzechy Kasia oskubała piórka i ugotowała ptaszka. Wkrótce rozszedł się smakowity zapach po całej komnacie. - Och - westchnął chory królewicz - chciałbym skosztować tej potrawy. Kasia dała mu ugryźć ptaszka, a królewicz uniósł się na łokciu. Po jakimś czasie zawołał znowu: - Ach, gdyby tak zjeść jeszcze jeden kąsek tego ptaszka! Kasia dała mu drugi kawałek, a królewicz usiadł na łóżku i po chwili znów zawołał: - Och, gdybym dostał jeszcze trzeci kawałek tego smacznego ptaszka! Kasia dała mu trzeci kawałek, a królewicz wstał zdrów i silny, ubrał się i usiadł przy kominku, a gdy rano weszli dworzanie, zobaczyli Kasię i królewicza razem łuskających orzechy. Tymczasem drugi królewicz zobaczył Anię i zapalał do niej miłością, tak jak każdy, kto ujrzał jej słodką, wdzięczną twarzyczkę. Tak więc chory syn króla poślubił zdrową siostrę, a zdrowy syn poślubił chorą siostrę; i ja na tym weselu byłem, miód i wino piłem, a co usłyszałem, to wam opowiedziałem. O OŚLE, STOLIKU I KIJU SAMOBIJU Był sobie niegdyś chłopiec, imieniem Kuba, bardzo nieszczęśliwy, ponieważ miał złego ojca, który znęcał się nad nim. Pewnego dnia postanowił uciec i poszukać szczęścia w szerokim świecie. Biegł i biegł, gdzie oczy poniosą, a gdy już nie mógł biec dalej, wpadł wprost na staruszkę, która zbierała chrust. Był tak zdyszany, że nie mógł wymówić słowa przeproszenia, ale poczciwa staruszka nie robiła mu wymówek, tylko powiedziała, że Kuba wygląda na sprytnego chłopca, więc chciałaby go wziąć do siebie na służbę za sowitym wynagrodzeniem. Kuba zgodził się, bo był bardzo głodny, poszedł więc za staruszką do jej domku w lesie i służył jej przez rok i jeden dzień. Kiedy rok minął, staruszka wezwała go do siebie i powiedziała, że ma dla niego dobrą zapłatę. Ofiarowała mu osła ze stajni i kiedy Kuba pociągnął Marcinka za uszy, ten zaryczał: Iii-ooo! A kiedy ryczał, z pyska wypadały mu srebrne monety sześciopensowe, półkoronówki i złote gwineje. Chłopiec uradował się z takiej zapłaty, podziękował i odjechał. Gdy przybył do przydrożnego zajazdu, zażądał wszystkiego, co najlepsze. Gospodarz jednak odmówił obsługi, póki gość nie zapłaci z góry, poszedł więc Kuba do stajni, pociągnął osła za uszy i nasypał sobie pełno monet do kieszeni. Ale gospodarz podglądał go przez szparę w drzwiach i gdy nadeszła noc, podstawił swego osła na miejsce drogocennego Marcinka. Biedny Kuba, nie podejrzewając zamiany, wyruszył nazajutrz rano do ojcowskiego domu. Muszę wam powiedzieć, że w pobliżu mieszkała uboga wdowa z córką jedynaczką. Chłopiec i dziewczyna szybko zaprzyjaźnili się z sobą i pokochali, lecz gdy Kuba poprosił ojca, żeby mu pozwolił wziąć dziewczynę za żonę, usłyszał w odpowiedzi : - Nigdy się nie zgodzę, dopóki nie będziesz miał dość pieniędzy na jej utrzymanie. - Mam pieniądze, ojcze - rzekł chłopiec i poszedł do osła. Pociągnął go za długie uszy - i nic. Ciągnął znowu i ciągnął, omal ich nie urwał; osioł wprawdzie ryczał swoje iii-ooo, lecz z pyska wcale nie wypadały mu monety. Ojciec chwycił widły do siana i wypędził syna z domu. Żebyście wiedzieli, jak Kuba biegł! Ach, biegł i biegł, aż uderzył nosem w drzwi i wywalił je, i znalazł się w warsztacie stolarza. - Chwacki z ciebie chłopak - rzekł stolarz. - Zgódź się do mnie do pracy na dwanaście miesięcy i jeden dzień, a zapłacę ci dobrze. Chłopiec zgodził się i pracował u stolarza rok i jeden dzień. - A teraz - rzekł majster - masz twoją zapłatę. I dał mu stolik, mówiąc przy tym, że ilekroć wypowie słowa: „Stoliczku, nakryj się”, wraz zjawią się przeróżne smakołyki do jedzenia i picia. Kuba wziął stolik na plecy i ruszył w drogę. Szedł, szedł, aż przyszedł do gospody. - Hej, gospodarzu - zawołał - daj mi obiad, i to jaki masz najlepszy! - Przykro mi, ale nic nie mam w domu, tylko jajecznicę z szynką. - Co, jajecznica z szynką! - wykrzyknął Kuba. - To ja mam coś lepszego. Chodź, mój stoliczku, nakryj się! W okamgnieniu na stoliku zjawił się indyk i kiełbasa, pieczona baranina, kartofle i zielony groszek. Właściciel gospody otworzył szeroko oczy, lecz nie rzekł nic. W nocy przyniósł ze strychu stolik, bardzo podobny do tego, jaki miał Kuba, i zamienił stoliki. Kuba, bynajmniej nie nauczony doświadczeniem, wziął na plecy podstawiony stolik i zaniósł go do domu. - No, a teraz, ojcze - zapytał - mogę ożenić się z moją lubą? - Nie, jeżeli nie będziesz jej mógł utrzymać - odrzekł ojciec. - Spójrz, ojcze! - wykrzyknął Kuba. - Oto stolik, który spełni każde moje żądanie. - Chciałbym to ujrzeć na własne oczy - powiedział ojciec. Chłopiec postawił stolik na środku pokoju i kazał mu się nakryć, ale na próżno - stolik ani drgnął. W przystępie wściekłości ojciec schwycił wiszącą na ścianie patelnię i zaczął nią tak walić syna po plecach, że chłopiec z krzykiem wybiegł z domu i biegł, i biegł, aż dobiegł do rzeki i wpadł do wody. Wyciągnął go jakiś człowiek i kazał pomagać sobie przy przerzuceniu mostu przez rzekę. I co myślicie, jak zamierzał to zrobić? Otóż chciał zwalić drzewo w poprzek rzeki. Kuba wdrapał się na czubek drzewa i swoim ciężarem pochylił je w dół: gdy więc człowiek podważył drzewo od korzeni. Kuba wraz z wierzchołkiem drzewa runął na przeciwległy brzeg rzeki. - Dziękuję - rzekł człowiek. - A teraz należy ci się zapłata za to, co uczyniłeś. - To mówiąc ułamał gałąź z drzewa i wystrugał z niej tęgi kij. - Weź ten kij i kiedy powiesz: „Bij, kiju-samobiju!”, kij tak wygrzmoci każdego, kto cię rozgniewa, że nie będzie mógł się ruszyć Otrzymawszy kij-samobij, Kuba nie posiadał się z radości. Poszedł do gospody, a gdy ukazał się gospodarz, chłopiec zawołał: - Bij, kiju-samobiju! Na te słowa kij wyskoczył mu z ręki i zaczął okładać gospodarza po plecach, po głowie, tłukł go po ramionach, łaskotał po żebrach, aż nieszczęśnik padł z jękiem na podłogę. A kij dalej bił leżącego, i nie prędzej Kuba odwołał swój rozkaz, aż odzyskał skradzionego osła i stolik. Wtedy pogalopował na ośle do domu, ze stolikiem na plecach i kijem w ręku. Kiedy przybył do domu, dowiedział się, że ojciec umarł. Kuba wprowadził osła do stajni i ciągnął go za uszy tak długo, aż żłób wypełnił się pieniędzmi. Wkrótce rozeszła się po mieście wieść, że wrócił Kuba i opływa w bogactwa; wszystkie więc miejscowe dziewczęta pragnęły wyjść za niego za mąż. Kuba zaś oznajmił: - Ożenię się z najbogatszą dziewczyną w mieście, przyjdźcie więc jutro wszystkie przed mój dom z pieniędzmi w fartuszkach. Nazajutrz rano ulica zapełniła się dziewczętami, które w wyciągniętych przed siebie fartuszkach pokazywały złoto i srebro. Umiłowana przez Kubę dziewczyna znajdowała się między nimi, lecz nie miała srebra ani złota - dwie miedziane monety to był cały jej majątek. - Stań z boku - rzekły do niej szorstko inne dziewczęta. - Nie masz ani srebra, ani złota. Stań daleko od innych. Dziewczyna usłuchała i łzy spływały jej z oczu, a spadając do fartuszka, napełniły go diamentami. - Bij, kiju-samobiju! - zawołał Kuba, na co kij wyskoczył i dalejże rozdzielać dziewczętom tęgie uderzenia. - A teraz, dziewczyno - wykrzyknął Kuba - ty jesteś najbogatsza i z tobą się ożenię! O STUDNI NA KOŃCU ŚWIATA Dawno, dawno już temu, a dobre to były czasy, tak dobre, że nikt już ich nie pamięta, żyła sobie dziewczyna, której matka umarła, a ojciec ożenił się po raz drugi. Macocha nienawidziła pasierbicy, ponieważ ta przewyższała ją urodą, i dlatego znęcała się nad biedną, śliczną dziewczyną. Kazała jej wykonywać najgorsze roboty w domu i nie dawała chwili spokoju. Wreszcie pewnego dnia postanowiła się jej pozbyć, wręczyła więc dziewczynie sito, mówiąc: - Idź do Studni na Końcu Świata, nabierz stamtąd wody i przynieś mi pełne sito, gdyż inaczej biada ci! Pomyślała sobie, że pasierbica nigdy nie znajdzie Studni na Końcu Świata, a gdyby nawet znalazła, to jak przyniesie do domu sito pełne wody? Dziewczyna wyruszyła, pytając wszystkich po drodze, gdzie może być Studnia na Końcu Świata. Ale nikt nie słyszał o takiej studni, więc dziewczyna nie wiedziała, co począć i gdzie się obrócić. Wtedy podeszła do niej zgięta we dwoje staruszka i wytłumaczyła jej, gdzie to jest i jak się tam można dostać. Dziewczyna zrobiła, co jej poleciła staruszka, i wreszcie dotarła do Studni na Końcu Świata. Ale gdy zanurzyła sito, cała woda wyciekła znowu i znowu, lecz za każdym razem było to samo, więc usiadła i zapłakała tak żałośnie, jakby jej serce miało pęknąć. Nagle usłyszała jakiś skrzeczący głos, obejrzała się i zobaczyła wielką żabę, wpatrującą się w nią wyłupiastymi oczyma: - Co się stało, kochanie? - spytała żaba. - Ach, mój Boże - szlochała dziewczyna - macocha kazała mi iść taki szmat drogi, żebym napełniła sito wodą ze Studni na Końcu Świata, ale ja tego przecież nie potrafię zrobić. - Nie płacz - rzekła żaba. - Jeżeli mi obiecasz, że cały czas będziesz robiła to, co ci każę, powiem ci, jak masz napełnić sito. Dziewczyna zgodziła się, a żaba tak powiedziała: Chcesz wodę w sicie ponieść, dziewczyno? Zatkaj je mchem i szczelnie wylep gliną. Potem odbiła się łapkami i wskoczyła w głąb Studni na Końcu Świata. Dziewczyna poszukała mchu, wysłała nim dno sita i położyła na to warstwę gliny, po czym ponownie zanurzyła sito w Studni na Końcu Świata; tym razem woda jej nie wyciekła. Już zabierała się do odejścia, gdy ze studni wychyliła łeb żaba i rzekła: - Pamiętaj o swoim przyrzeczeniu! - Dobrze - odpowiedziała dziewczyna, bo pomyślała sobie: „Cóż złego może mi zrobić żaba?” Wróciła do macochy i wręczyła jej sito, pełne wody ze Studni na Końcu Świata. Macocha była wściekła, lecz nic nie mogła zrobić. Tego samego wieczoru dziewczyna usłyszała stukanie do drzwi, ciche, cichutkie, i jakiś głos zawołał: Otwórz drzwi, moje drogie kochanie, Otwórz drzwi, moje kwiecie pachnące, Wspomnij na słowa, któreś wyrzekła Przy Studni z Końca Świata, na łące. - Co to może być?! - wykrzyknęła macocha i dziewczyna musiała opowiedzieć o wszystkim i o przyrzeczeniu danym żabie. - Dziewczęta powinny dotrzymywać obietnicy. Idź i otwórz drzwi w tej chwili! - rzekła macocha, zadowolona, że dziewczyna musi być posłuszna brzydkiej żabie. Dziewczyna poszła, otworzyła drzwi i zobaczyła żabę ze Studni na Końcu Świata. Żaba wskoczyła i skakała dopóty, aż przyskoczyła do dziewczyny i powiedziała: Weź mnie na ręce, moje drogie kochanie, Weź mnie na ręce, kwiecie pachnące, Wspomnij na słowa, któreś wyrzekła Przy Studni z Końca Świata, na łące. Ale dziewczyna nie chciała tego zrobić, więc macocha zawołała : - Weź ją w tej chwili, ty garkotłuku! Dziewczęta powinny dotrzymywać obietnic! W końcu dziewczyna wzięła żabę na ręce; żaba leżała przez jakiś czas spokojnie, a potem odezwała się: Daj mi coś zjeść, moje drogie kochanie, Daj mi coś zjeść, moje kwiecie pachnące. Wspomnij na słowa, któreś wyrzekła Przy Studni z Końca Świata, na łące. Dziewczyna nie sprzeciwiła się temu, przyniosła miskę mleka i chleb i nakarmiła żabę do syta. Kiedy żaba najadła się, rzekła: Weź mnie z sobą do łóżka, moje drogie kochanie, Weź mnie do łóżka, moja umiłowana, Wspomnij na słowa, któreś wyrzekła Tam, przy chłodnej Studni, taka spłakana. Ale dziewczyna nie chciała tego zrobić, aż znowu wtrąciła się macocha: - Zrób, co obiecałaś, dziewczyno! Dziewczęta powinny dotrzymywać swoich obietnic. Zrób wszystko, do czego się zobowiązałaś, albo idź stąd precz razem z żabą! Wzięła więc dziewczyna żabę do łóżka i trzymała ją jak najdalej od siebie. Zaczęło już świtać, a tu żaba powiada: Utnij mi głowę, moje drogie kochanie, Utnij mi głowę, moja umiłowana, Wspomnij na to, co ongiś przyrzekłaś Tam, przy chłodnej Studni, spłakana. Z początku dziewczyna nie chciała o tym słyszeć, pamiętając, co żaba uczyniła dla niej przy Studni na Końcu Świata. Lecz kiedy żaba powtórzyła swoje słowa, poszła po siekierę i ciach! ucięła jej głowę. Patrzy, a tu stoi przed nią młody i piękny królewicz i mówi jej, że był zaczarowany przez złego czarnoksiężnika, a czar mogła zdjąć z niego tylko młoda dziewczyna, która by spełniła wszystkie jego polecenia, a w końcu ucięła mu głowę. Macocha zdumiała się wielce, zobaczywszy młodego królewicza zamiast oślizłej żaby. Ale możecie być pewni, że niezbyt się ucieszyła, kiedy królewicz oświadczył, że ma zamiar ożenić się z jej pasierbicą z wdzięczności za to, że wyzwoliła go z zaklęcia. Młodzi pobrali się jednak i odjechali, żeby zamieszkać w zamku starego króla, a jedyną pociechą, która pozostała macosze, była myśl, że za jej to sprawą pasierbica poślubiła królewicza. BIEDA Był sobie niegdyś wieśniak imieniem Jan, który mieszkał sam jeden na swoim gospodarstwie. Pewnego dnia przyszło mu do głowy, że powinien znaleźć sobie żonę, która by utrzymywała porządek w domu. Zaczął więc chodzić w zaloty do pewnej pięknej dziewczyny i zapytał ją: - Chcesz być moją żoną? - O, tak, bardzo chcę! - odrzekła. Poszli do kościoła i wzięli ślub. Po skończonej uroczystości Jan wsiadł na konia, ona usiadła z tyłu za nim i pojechali do domu. Życie płynęło im szczęśliwie bez żadnej chmurki, jak pogodny dzionek. Pewnego dnia Jan zapytał żonę: - Żono, czy umiesz doić krowę? - O, tak, Janie, umiem! Matka zawsze doiła krowę, gdy byłam jeszcze w domu. Poszedł Jan na jarmark i kupił jej dziesięć czerwonych krów. Wszystko szło dobrze aż do pewnego dnia, kiedy gospodyni poprowadziła krowy nad staw. Wydało jej się, że krowy za wolno piją wodę, więc popędziła je w głąb stawu, żeby piły szybciej, a one wszystkie potonęły. Kiedy Jan wrócił do domu, przybiegła żona i opowiedziała mu, co się stało, a on na to: - Nic nie szkodzi, moja droga, na drugi raz powiedzie ci się lepiej. Po niejakim czasie Jan zapytał żonę: - Żono, umiesz obrządzać świnie? - O, tak, Janie, umiem! Matka zawsze hodowała świnie, kiedy byłam jeszcze w domu. Poszedł Jan na jarmark i kupił jej kilka świń. Wszystko szło dobrze aż do pewnego dnia, kiedy gospodyni dała świniom jeść w korycie i wydało się jej, że jedzą za wolno. Wepchnęła im łby do koryta, żeby jadły szybciej, a one wszystkie się podusiły. Kiedy Jan wrócił do domu, gospodyni przybiegła do niego i opowiedziała, co zrobiła, a on na to: - No, nic się nie stało, moja droga, na drugi raz powiedzie ci się lepiej. Upłynął jakiś czas i pewnego dnia Jan pyta żonę: - Żono, czy umiesz piec chleb? - O, tak, Janie, umiem! Matka zawsze piekła chleb, kiedy jeszcze byłam w domu. Kupił więc Jan wszystko, co trzeba, aby żona mogła upiec chleb. Wszystko szło dobrze aż do pewnego dnia, kiedy gospodyni zdecydowała, że trzeba by upiec białą bułkę dla Jana, ponieważ trochę niedomagał. Zaniosła więc mąkę na szczyt wysokiego wzgórza i pozostawiła ją odkrytą, bo pomyślała, że wiatr wydmucha wszystkie otręby. Ale wiatr zdmuchnął mąkę i otręby i nic nie zostało. Kiedy Jan wrócił do domu, opowiedziała mu, co zrobiła, a on na to: - No, nic się nie stało, moja droga, na drugi raz będziesz miała więcej szczęścia. Minął jakiś czas i pewnego dnia Jan spytał żonę: - Żono, czy umiesz warzyć piwo? - O, tak, Janie, umiem! Matka zawsze warzyła piwo, kiedy jeszcze byłam w domu. Kupił więc Jan wszystko, co potrzeba, aby żona mogła uwarzyć piwo. Wszystko szło dobrze, aż pewnego dnia, kiedy gospodyni warzyła piwo i wlała je do beczki, wszedł do izby jakiś wielki, czarny pies i spojrzał na nią. Wypędziła go z domu, ale pies stanął przed domem i wciąż patrzył jej w twarz. Tak się rozgniewała, że wyciągnęła kołek z beczki i rzuciła nim w psa, mówiąc: - Czego się na mnie gapisz? Jestem żoną Jana. Pies uciekł drogą, a ona pobiegła za nim, chcąc go przepędzić. Gdy wróciła, zobaczyła, że całe piwo wyciekło. Kiedy Jan wrócił do domu, opowiedziała mu, co zrobiła. A Jan rzekł na to: - Nic się nie stało, moja droga, na drugi raz powiedzie ci się lepiej. Po niejakim czasie gospodyni pomyślała sobie, że trzeba by w domu sprzątnąć. Kiedy porządkowała swoje wielkie łóżko, zobaczyła worek z pieniędzmi pod siennikiem. Jak tylko Jan wrócił do domu, zapytała: - Janie, na co ten worek pieniędzy? - A tego, moja droga, nie ruszaj, aż przyjdzie bieda. Tymczasem pod okno zakradł się zbójca i usłyszał, co mówił Jan. Nazajutrz poczekał, aż Jan wyszedł z domu na jarmark, wtedy przyszedł i zastukał do drzwi. - Kto tam? - spytała żona Jana. - Nazywam się Bieda - rzekł zbójca - i przyszedłem po worek pieniędzy. Ponieważ zbójca ubrany był w piękne szaty, gospodyni pomyślała sobie, że to bardzo grzecznie ze strony takiego wytwornego jegomościa, że sam przyszedł po worek pieniędzy, pobiegła więc na górę, przyniosła pieniądze i wręczyła mu worek, a zbójca oddalił się czym prędzej. Kiedy Jan wrócił do domu, żona powiedziała mu: - Janie, był tu pan Bieda po worek z pieniędzmi. - O czym ty mówisz, żono? - zapytał Jan. Opowiedziała mu, jak było, a Jan na to: - Jestem zrujnowany, bo to były pieniądze przeznaczone na zapłacenie naszej dzierżawy. Jedyne, co nam teraz pozostało, to wędrować po świecie, wzdłuż i wszerz, dopóki nie znajdziemy naszego worka z pieniędzmi. To powiedziawszy wyjął drzwi z zawiasów. - A na tym teraz będziemy sypiać - rzekł. Wziął drzwi na plecy i oboje ruszyli na poszukiwanie Biedy. Wędrowali przez długie dni, a nocami Jan układał drzwi na konarach drzew i tak sypiali oboje. Pewnego wieczoru przybyli pod wysoki pagórek, u stóp którego rosło potężne drzewo. Jan położył drzwi na gałęziach, po czym oboje wdrapali się na drzewo i ułożyli się do snu. Po chwili żona Jana posłyszała jakiś hałas i zaciekawiła się, co by to mogło być. Ktoś otworzył drzwi w chatce na zboczu pagórka. Wyszli stamtąd dwaj panowie, niosąc długi stół, a za nimi piękne panie i panowie, każde z nich niosło worek, a jednym z mężczyzn był Bieda z workiem pieniędzy. Wszyscy zasiedli za stołem, zaczęli pić, rozmawiać i liczyć pieniądze. Wtedy żona Jana zbudziła go i spytała, co mają robić. - Teraz nadeszła nasza godzina - rzekł Jan i zepchnął drzwi z drzewa; spadły na sam środek stołu, co tak przeraziło zbójców, że wzięli nogi za pas. A Jan i jego żona zeszli z drzewa, załadowali na drzwi tyle worków z pieniędzmi, ile tylko mogli udźwignąć, i poszli prosto do domu. Jan kupił żonie wiele krów i świń i już zawsze żyli szczęśliwie. TOMEK ŁAMIGNAT Przed panowaniem Wilhelma Zdobywcy* [Wilhelm Zdobywca - William I Zdobywca (ok. 1027-1087), książę Normandii, dokonał podboju Anglii i po bitwie pod Hastings objął tron angielski.] na bagnistej wyspie Ely mieszkał pewien ubogi wieśniak nazwiskiem Tomasz Łamignat. Nie miał własnej ziemi, tylko wynajmował się do pracy na dniówkę, a był z niego taki osiłek, że przez jeden dzień mógł zrobić tyle, co inni przez dwa. Miał jedynego syna, który nazywał się tak samo, jak on... Tom Łamignat. Chciał go ojciec czegoś nauczyć, ale że chłopak nie należał do najpojętniejszych, a przy tym wydawał się rzeczywiście nieco słabowity, na nic się nie przydały ojcowskie nauki. Ojciec Toma zmarł, a matka, bardzo przywiązana do jedynaka, dogadzała mu, jak tylko mogła. Rozleniwiony chłopak siedział całymi dniami przy kominku i zjadał tyle, ile starczyłoby dla czterech lub pięciu ludzi. A rósł tak, że w wieku lat dziesięciu miał osiem stóp wzrostu i ręce jak barania łopatka. Pewnego dnia matka poszła do bogatego gospodarza poprosić o wiązkę słomy dla siebie i dla Toma. - Weź, ile chcesz - rzekł gospodarz, który był litościwym i zacnym człowiekiem. Wróciła więc do domu i kazała Tomowi pójść po słomę, ale ten nie chciał, i nic nie pomogły jej prośby, dopóki nie pożyczyła dla niego grubej liny od sąsiadów. Wtedy poszedł do gospodarza i zastał go wraz z parobkami w stodole, zajętego młóceniem. - Przyszedłem po słomę - powiedział Tom. - Weź tyle, ile udźwigniesz - rzekł gospodarz. Tom położył linę na ziemi i przygotował sobie snop słomy. - Zdaje się, że masz za krótką linę - zażartował gospodarz. Ale żart okazał się niewczesny, bo kiedy Tom podniósł w górę związany snop, okazało się, że waży ni mniej, ni więcej tylko jakieś dwadzieścia cetnarów*. [Cetnar - dawna miara ciężaru, około 65 kg.] Wszyscy wyśmiewali się z niego, mówiąc, że nie uniesie nawet dziesiątej części, ale on zarzucił sobie cały ładunek na plecy, jakby to był jeden cetnar, ku wielkiemu zdumieniu obecnych. Tak więc Tom zyskał sobie rozgłos jako wielki siłacz i skończyło się dla niego wygrzewanie przy kominku. Wszyscy pragnęli wynająć go do pracy i mówili, że to wstyd prowadzić taki leniwy tryb życia. A Tom, widząc, że mu nadskakują, pracował raz u jednego, kiedy indziej u drugiego. Kiedyś pewien drwal poprosił, żeby Tom pomógł mu przywieźć drzewo do domu. Poszedł Tom, a z nim czterech ludzi, i kiedy przyszli na miejsce, zaczęli wciągać drzewo na wóz za pomocą bloków. Wreszcie Tom widząc, że nie mogą dać sobie rady, zawołał: - Hej, niedołęgi, odejdźcie stąd! I schwyciwszy drzewo za odziomek, położył je na wozie. - Widzicie - powiedział - co jeden człowiek może zrobić! - A to ci krzepa! - odrzekli ludzie, a drwal spytał, jaką chce za to nagrodę. - Och, wystarczy jedna szczapka na rozpałkę do kuchni - rzekł Tom i zobaczywszy drzewo większe od tego, które leżało na wozie, zarzucił je sobie na plecy i poszedł z nim do domu tak szybko, że wóz zaprzężony w sześć koni nie mógł go doścignąć. Tak więc Tom przekonał się, że ma więcej siły niż dwudziestu chłopa, i od razu nabrał humoru, zaczął szukać wesołego towarzystwa, chodzić na jarmarki i na wiece, brać udział w grach i zabawach. W walce na kije, w zapasach wręcz czy rzucaniu młotem nie miał sobie równego; w końcu nikt nie śmiał wyjść na plac, by się z nim zmierzyć, a jego sława rozeszła się po całym kraju. Blisko czy daleko, Tom nie omijał żadnej okazji, aby zagrać w piłkę nożną, krokieta czy kręgle. Pewnego dnia, znajdując się w okolicy, gdzie nikt go nie znał i nie słyszał jeszcze o nim, przystanął, aby przyjrzeć się grze w piłkę nożną. Gra szła nadzwyczaj sprawnie, ale Tom zepsuł wszystko, bo złapawszy piłkę kopnął ją z takim impetem, że poleciała nie wiadomo dokąd. Możecie sobie wyobrazić, jak wszyscy gracze rozgniewali się na Toma, ale nic nie mogli zrobić, bo Tom wziął do ręki potężny drąg i zaczął nim wymachiwać z taką siłą, że choć cała okolica chwyciła za broń przeciwko niemu, wszyscy ustępowali mu z drogi, w którąkolwiek zwrócił się stronę. Wracał właśnie do domu późnym wieczorem, gdy wtem na gościńcu zatrzymało go czterech rosłych drabów. Przez cały dzień rabowali podróżnych i ucieszyli się na widok Toma, przekonani, że trafiła im się gratka, bo Tom był sam, i z góry już dzielili się jego pieniędzmi. - Pieniądze albo życie! - zawołali. - Jakie pieniądze? - zapytał Tom. - Te, które masz przy sobie - odrzekli. - Moglibyście wprzód mnie grzecznie poprosić - rzekł Tom. - No, dość już tego gadania, chcemy pieniędzy i musimy je dostać. - Doprawdy? - rzekł Tom. - A więc chodźcie i weźcie sobie. Krótko mówiąc, Tom zabił dwóch opryszków i ciężko ranił pozostałych dwóch, zabierając im przy tym wszystkie pieniądze, a było ich dość dużo - bo dwieście funtów. Po powrocie do domu opowiedział starej matce, jak to poradził sobie z grającymi w piłkę i czterema zbójami, Ale zobaczycie, że Tom trafiał czasami na godnego siebie przeciwnika. Wędrując pewnego dnia po lesie spotkał kotlarza, chłopa jak dąb, z solidnym drągiem na plecach. Kotlarz miał z sobą wielkiego psa, który niósł w pysku worek i narzędzia swego pana. - Skąd i dokąd idziesz? - zaczepił go Tom. - Tu nie ma drogi. - Co ci do tego! - odpowiedział kotlarz. - Głupi zawsze musi się wtrącać! - Zaraz się dowiesz, co mi do tego! - Gotów jestem bić się z każdym, a słyszę, że mieszka gdzieś w tej okolicy Tom Łamignat, o którym opowiadają wielkie dziwy. Chciałbym go spotkać i zmierzyć się z nim na pięści! - Hm - odrzekł Tom. - Mnie się zdaje, że mógłby cię położyć. Zresztą, to ja jestem! Co masz mi do powiedzenia? - Jeśli tak, to bardzo się cieszę z tego spotkania. - Chyba żartujesz? - rzekł Tom. - Skądże, mówię najpoważniej w świecie - powiedział kotlarz. - Bijemy się? - Zrobione. - Najpierw muszę sobie ułamać gałązkę - rzekł Tom. - Pewnie, taki, co z bronią rzuca się na bezbronnego, wart szubienicy. Wyrwał więc Tom młodego dębczaka z korzeniami i dopadli do siebie. Kotlarz natarł na Toma, a Tom na kotlarza i okładali się nawzajem, podobni do dwóch olbrzymów. Kotlarz miał na sobie skórzany kubrak i za każdym uderzeniem, jakie wymierzał mu Tom, kubrak aż trzeszczał, lecz kotlarz nie ustępował. Wreszcie Tom zdzielił w głowę swego przeciwnika i powalił na ziemię. - No, jak teraz wyglądasz, kotlarzu? - spytał Tom. Ale kotlarz, zwinny i ruchliwy, zerwał się i zadał mu cios tak potężny, że Tom się zatoczył, a potem poprawił z drugiej strony, aż Tomowi coś zatrzeszczało w karku. Wtedy Tom odrzucił swój dębczak i uznawszy przewagę kotlarza, zabrał go do domu, gdzie obaj opatrzyli swoje rany. I odtąd nie było równie wiernej pary przyjaciół, jak Tom Łamignat i kotlarz. Sława Toma wciąż rosła, aż w końcu pewien piwowar z Lynn, który potrzebował krzepkiego pachołka do przewożenia piwa, przyszedł do Toma proponując mu pracę u siebie. Obiecywał sprawić mu nowe ubranie, a także zapewniał jak najlepsze jedzenie i picie. Tom zgodził się pracować u niego, a nowy pan objaśnił, którędy ma jeździć wozem; bo musicie wiedzieć, że pewien straszliwy olbrzym miał w swym władaniu część moczarów, i nikt nie ważył się chodzić w tę stronę. Tak więc Tom jeździł codziennie do miasta, odległego o dobre dwadzieścia mil drogi. „To bardzo długa droga” - myślał Tom, lecz wkrótce odkrył, że przejazd przez posiadłości olbrzyma skróciłby ją o połowę. A w tym czasie Tom miał siłę większą niż kiedykolwiek, ponieważ odżywiał się doskonale i pił mocne piwo. Pewnego dnia, kiedy wybierał się do miasta, nie mówiąc słowa o tym ani swemu panu, ani nikomu innemu, postanowił przejechać skrótem przez błota lub zginąć - zyskać konia albo stracić siodło - jak mówi przysłowie. Wjechał więc z wozem i końmi na krótszą drogę, prosto w bramę, która rozwarła się przed nim szeroko. Tymczasem olbrzym, który go śledził, nadbiegł w pośpiechu, pewny, że piwo Toma stanie się jego łupem. Wpadł na Toma niczym lew, jak gdyby chciał go połknąć żywcem. - Kto ci pozwolił jechać tędy? - ryczał. - Zaraz pożałujesz swej śmiałości! Spójrz, ile głów wisi na tamtym drzewie! Twoją powieszę wyżej od innych, ku przestrodze. To będzie nauczka dla wszystkich włóczęgów pod słońcem! A Tom na to: - Figa z makiem! Nie złapiesz mnie tak jak tamtych, ty zdrajco, ty łotrze! Wielkolud przyjął te słowa z najwyższą pogardą i pobiegł do swej pieczary po maczugę, zamierzając jednym uderzeniem rozwalić Tomowi głowę, Tom nie wiedział, jaką broń sobie przygotować - bat niewiele mógł pomóc przeciwko straszliwej bestii, mającej dwanaście stóp wysokości i sześć stóp obwodu. Gdy olbrzym szukał maczugi, Tom niewiele myśląc, wywrócił wóz do góry nogami i wyjął oś i koło, które miało mu posłużyć jako tarcza. Dobra to była broń! Wyszedł olbrzym i zobaczywszy broń Toma, zaryczał: - Myślisz, że to ci coś pomoże? Mam tu pałkę, która jednym ciosem zwali cię z nóg razem z twoją tarczą! Maczuga olbrzyma była gruba jak słup milowy, lecz Tom nie uląkł się ani trochę, chociaż olbrzym natarł na niego z taką furią, że aż koło zatrzeszczało. Ale Tom odpłacił mu się takim ciosem w głowę, że tamten omal się nie wywrócił. - Co to? - zawołał Tom. - Już się upiłeś moim mocnym piwem? I bili się dalej, a Tom walił wielkoluda, aż tamtemu pot i krew zaczęły spływać po twarzy, a że był opasły, przy tym zamroczony i zmęczony już długą walką, zapytał Toma, czy nie pozwoli mu ugasić pragnienia. - O nie - odrzekł Tom. - Ładnie bym na tym wyszedł! Nie ma głupich! I widząc, że olbrzym zaczyna się słaniać i zadaje mu coraz słabsze uderzenia, pomyślał, że najlepiej zebrać żniwo, póki słońce świeci, nacierał więc coraz silniej, uderzał coraz szybciej, jak szalony, aż w końcu powalił swego przeciwnika na ziemię. Wówczas olbrzym zaczął błagać o litość, obiecywał, że się podda, że będzie sługą Toma. Wtedy Tom puścił olbrzyma, a ten zaprowadził go do jaskini, gdzie Tom znalazł takie mnóstwo złota i srebra, że aż serce zabiło mu na ten widok. Naładował sobie wóz i odwiózłszy piwo do miasta, wrócił do swego pana i opowiedział, co mu się przydarzyło. Nazajutrz Tom, jego pan i liczni mieszkańcy Lynn poszli do pieczary olbrzyma. Olbrzyma już nie było, powędrował, gdzie pieprz rośnie. Niejeden człowiek odetchnął z ulgą, olbrzym był bowiem okrutnym i niebezpiecznym wrogiem dla całej okolicy. Wieść o tym, że Tom pokonał olbrzyma, rozeszła się wkrótce i jak kraj długi i szeroki powtarzano ją sobie z ust do ust. A każdy, kto mógł pobiec i obejrzeć pieczarę, bardzo był zadowolony. Ludzie rozpalali ogniska na znak radości, a szacunek, jakim otaczano Toma, wzrósł teraz w dwójnasób. Za ogólną zgodą Tom objął w posiadanie pieczarę olbrzyma i każdy przyznawał, że słusznie mu się to należy, choćby nawet znajdowało się tam dwakroć większe bogactwo. Tom zburzył pieczarę i wybudował sobie obszerny dom. Część ziemi, przemocą przywłaszczonej niegdyś przez olbrzyma, rozdarował biednym na wspólną gospodarkę, a resztę zamienił na uprawne pola dla siebie i starej matki. Tom stał się pierwszą osobą w całej okolicy - nie był to już prosty Tom, ale pan Łamignat, którego nazwisko wymawiano z należytym szacunkiem, wierzcie mi. Trzymał liczną służbę i opływał we wszelkie dostatki, założył sobie park, w którym hodował jelenie, i żył szczęśliwie w okazałym domu aż do końca swoich dni. O KUBIE I JEGO OJCU Żył sobie niegdyś człowiek, Kubę. Pewnego dnia wysłał ojciec Kubę do miasta, żeby sprzedał kożuch z owczej skóry, i tak mu powiedział: - Masz mi przynieść kożuch i to, co zań zapłacą Poszedł Kuba, ale nie mógł znaleźć nikogo, kto by mu chciał zostawić kożuch, za który zapłacił. Wrócił więc do domu zniechęcony. Ale ojciec powiedział: - Nic nie szkodzi, jutro musisz znowu spróbować szczęścia. Spróbował więc znów, lecz nikt nie chciał kupić kożucha na tych warunkach. - Musisz pójść jutro i jeszcze raz spróbować szczęścia - powiada ojciec. Trzeciego dnia zanosiło się na to samo. Kuba pomyślał, że lepiej w ogóle nie wracać do domu, bo ojciec będzie się gniewał. Wszedł na most, oparł się o poręcz i zaczął rozmyślać nad swoim położeniem i nad tym, jak ma postąpić. Myślał i myślał, ale nic nie mógł wymyślić. Wtem spostrzegł dziewczynę, która prała na brzegu nie opodal mostu. Dziewczyna także go zobaczyła i rzekła: - Czy nie obrazisz się, jeżeli zapytam, dlaczego jesteś taki zmartwiony? - Ojciec kazał mi sprzedać ten kożuch, ale mam mu przynieść z powrotem i pieniądze, i kożuch. - To wszystko? Daj go tutaj, a zaraz się to zrobi. Dziewczyna wyprała kożuch w strumyku, wyskubała wełnę, zapłaciła mu za nią, a skórę oddała z powrotem. Ojciec był bardzo zadowolony i rzekł do Kuby: - To jakaś roztropna dziewczyna. Byłaby z niej dobra żona dla ciebie. Jak sądzisz, potrafiłbyś ją odszukać i poznać? Kuba odpowiedział, że potrafi, więc ojciec kazał mu zaraz wrócić na most i zobaczyć, czy ona tam jeszcze jest, a gdyby była, to zaprosić ją do domu na herbatę. Oczywiście Kuba wypatrzył ją i powtórzył, że jego stary ojciec chciałby ją zobaczyć i cieszyłby się, gdyby przyszła do nich na herbatę. Dziewczyna podziękowała mu grzecznie i odparła, że przyjdzie następnego dnia, bo w tej chwili jest bardzo zajęta. - Tym lepiej - rzekł Kuba - będę miał więcej czasu, żeby wszystko przygotować. Kiedy przyszła, ojciec przekonał się wkrótce, że sprytna z niej dziewczyna, i zapytał, czy nie zechciałaby poślubić Kuby. Odpowiedziała, że i owszem, i pobrali się. Wkrótce potem ojciec powiedział Kubie, że król rozkazał im wybudować zamek, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widziano, ponieważ chciał olśnić wszystkich swoją wspaniałą rezydencją. Kiedy wyruszyli, aby położyć fundamenty, ojciec rzekł do Kuby: - Czy nie mógłbyś mi skrócić tej drogi? Kuba spojrzał przed siebie, a tu gościniec długi, więc rzecze: - Nie widzę, ojcze, w jaki sposób mógłbym ująć choć kawałek drogi. - W takim razie na nic mi się nie przydasz i najlepiej będzie, jak wrócisz do domu. Zawrócił więc biedny Kuba, a kiedy przyszedł do domu, żona spytała: - Jak to? Czemu wróciłeś sam? A Kuba opowiedział, co rzekł mu ojciec i co on na to. - Ach, ty głuptasie! - rzekła jego roztropna żona. - Gdybyś mu opowiedział jakąś ciekawą historię, skróciłbyś mu drogę! Posłuchaj tego, co ci opowiem, a potem dogoń ojca i od razu powtórz mu to opowiadanie. Na pewno mu się spodoba i zanim skończysz, dojdziecie już do celu podróży. Pomknął Kuba co tchu i dopędził ojca. Tamten nie odezwał się do niego ani słowem, lecz Kuba zaczął swoją opowieść i droga stała się krótsza, tak jak to powiedziała jego żona. Kiedy już doszli na miejsce, zabrali się do budowania zamku, który miał zaćmić wszystkie inne zamki i pałace. Żona Kuby poradziła im, aby postarali się zjednać sobie służbę, tak więc zrobili i za każdym razem, jak wchodzili i wychodzili, nigdy nie omieszkali powiedzieć „Dzień dobry” i „Do widzenia”. Z końcem dwunastego miesiąca ojciec Kuby wybudował tak wspaniały zamek, że tysiące ludzi schodziły się, aby go podziwiać. A król rzekł: - Zamek jest gotów. Wrócę jutro i zapłacę wam wszystko. - Jeszcze tylko muszę wykończyć sufit w sali na górze - rzekł ojciec Kuby - i to już będzie koniec. Lecz kiedy król się oddalił, gospodyni posłała po Kubę i jego ojca i powiedziała im, że od dawna już chciała ich ostrzec przed niebezpieczeństwem. Król bowiem lęka się, że gdy obaj odejdą, zechcą zaofiarować swe usługi innemu królowi i wybudować równie piękny zamek, tak że postanowił zgładzić ich nazajutrz. Ojciec powiedział Kubie, aby był dobrej myśli, bo nic im się nie stanie. Kiedy król wrócił, ojciec Kuby oświadczył mu, że nie mógł skończyć pracy, ponieważ zostawił jedno z narzędzi w domu i chciał, by posłać po nie Kubę. - Nie, nie - odrzekł król - czy nie można by posłać jednego z moich ludzi? - Nie, bo nie potrafią wytłumaczyć, o co chodzi - powiedział ojciec Kuby. - Tylko Kuba potrafi wykonać moje polecenie. - Ty i twój syn musicie tu pozostać. Ale gdybym tak posłał mojego własnego syna? - Dobrze. Posłano więc królewicza do żony Kuby z poleceniem, żeby mu dała narzędzie, które nazywa się „zgięte i proste”. W ścianie był niewielki otwór dość wysoko i żona Kuby chciała sięgnąć tam ręką po „zgięte i proste”, ale nie mogła dostać, poprosiła więc królewicza, żeby jej pomógł, bo jest wyższy od niej. Lecz kiedy królewicz, odwrócony do niej plecami, sięgnął w górę, schwyciła go za pięty, wepchnęła do skrzyni i zamknęła ją. Tak więc znalazł się w skrzyni, „zgięty i prosty” zarazem. Wtedy królewicz poprosił o pióro, atrament i papier. Żona Kuby przyniosła mu, co chciał, i powiedziała, żeby napisał list, ale nie pozwoliła mu wyjść, a oddychać mógł przez wywiercone w skrzyni otwory. Kiedy król otrzymał list, w którym królewicz mu donosił, że będzie mógł odejść z chwilą, gdy ojciec i Kuba bezpiecznie wrócą do domu, zrozumiał, że musi zapłacić za wybudowanie zamku i puścić ich wolno. W drodze powrotnej ojciec powiedział, że teraz już Kuba skończył swoją służbę i musi wybudować dla swej mądrej żony zamek o wiele wspanialszy niż zamek króla. Tak Kuba zrobił i odtąd już zawsze żyli szczęśliwie w zamku. O DLABOGA RETY Posłuchajcie, dzieci, króciutka to bajka: Poszła babuleńka na targ sprzedać jajka. Szła, szła od świtania, znużyła ją droga, Więc, kucnąwszy pod drzewem, zasnęła nieboga. Idzie kramarz drogą, widzi babuleńkę. Ach, to świetny pomyśl skrócić jej sukienkę! I ciach! nożycami. Babcia chrapie jeszcze, Lecz czuje, że z zimna chwytają ją dreszcze. Zbudziła się wreszcie i widzi zaspana, Że suknia jej sięga ledwie po kolana. Więc lament podnosi, dziwi się i łka: „O dlaboga rety, przecież to nie ja! A jeżeli to ja, bo jednak tak czuję, To piesek mój mały, co domu pilnuje, Gdy wrócę, ogonkiem pomerda z daleka, A jeśli nie ja - zawyje i zaszczeka”. Noc już. Poszła babcia i do wrót kołacze, Wtem zerwał się piesek i wnet szczekać zaczął. Piesek szczeka, a babcia rozpacza i łka: „O dlaboga rety, widać to nie ja!” JAŚ IGIEŁKA Jaś Igiełka był z zawodu krawcem, lecz jako człowiek z fantazją znudził się wkrótce swym krawiectwem i postanowił poszukać jakiejś innej drogi, która doprowadziłaby go do zaszczytów i sławy. Ale nie wiedział, od czego ma zacząć, aby zdobyć rozgłos i bogactwo, wylegiwał się więc tymczasem na słońcu, zaniedbując igłę i nożyczki. Pewnego ciepłego dnia, kiedy drzemał sobie leniwie w słońcu, zaczęły mu dokuczać muchy łażące po jego bosych piętach. Trzepnął się z całej siły w nogę i zabił ich całe mnóstwo. Policzywszy ofiary swego bohaterstwa, uradował się tym sukcesem i serce zabiło mu na myśl o wielkich czynach, jakich może dokonać. Dał wyraz zadowoleniu, wołając: Patrzcie, jaki z Jasia zuch, Plask! - i leży dziesięć much. Teraz już postanowił niezłomnie utorować sobie przebojem drogę do powodzenia i sławy. Zdjął ze ściany stary, zardzewiały miecz, należący do któregoś z praprapradziadków, nie używany od niepamiętnych czasów, i wyruszył na poszukiwanie przygód. Po długiej podróży przybył do kraju, który prześladowali i pustoszyli bezkarnie dwaj olbrzymi; nie znalazł się bowiem nikt, kto by miał dość odwagi, by stawić im czoło, i dość siły, by ich pokonać. Do Jasia doszła wkrótce wieść o olbrzymach, jak również o tym, że król tego kraju obiecał wielką nagrodę wraz z ręką swej córki śmiałkowi, który oswobodzi kraj od tej strasznej klęski. Serce Jasia przepełniała chęć dokazania wielkich rzeczy, zgłosił więc swe usługi. Dwaj olbrzymi mieszkali w lesie i tam Jaś wyruszył ze starym mieczem, aby spełnić swe zadanie. Kiedy doszedł do lasu, położył się na ziemi, chcąc spokojnie pomyśleć, co ma dalej czynić, bo zdawał sobie sprawę, jak jest słaby w porównaniu z tymi, których postanowił pokonać. Nie czekał długo, gdy wtem zobaczył olbrzymów nadchodzących z wozem po drzewo na opał. Ojej! Ależ byli wielcy! Głowy ogromne jak ceber, długie kły zamiast zębów. Jaś skrył się w dziupli drzewa, myśląc już tylko o własnej skórze. Bezpieczny w swej kryjówce raz po raz wychylał głowę i patrzył, co robią olbrzymi. Obserwując ich układał sobie jednocześnie plan działania. Podniósł kamyk i rzucił nim z całej siły w głowę jednego z olbrzymów. Olbrzym krzyknął z bólu i zwrócił się od razu do swego towarzysza, wymyślając mu za to uderzenie. Tamten z gniewem zaprzeczył, mówiąc, że wcale nie cisnął w niego kamykiem. Jaś teraz już wiedział, że jest na najlepszej drodze do nagrody i małżeństwa z córką królewską. Siedział cicho i cierpliwie czekał, aż znów nadarzy się sposobność do rzucenia kamyka. Wkrótce doczekał się i drugi kamyk poleciał prosto w głowę olbrzyma. Olbrzym z wściekłością rzucił się na swego towarzysza i obaj poczęli się tarmosić nawzajem, aż całkiem opadli z sił. Usiedli na pniu, żeby zaczerpnąć tchu, odpocząć i przyjść do siebie. Wreszcie jeden odezwał się do drugiego: - Cała armia królewska nie dała sobie rady z nami, a teraz boję się, że stara baba bez trudu wzięłaby nas na postronek. - Naprawdę?! - zawołał Jaś Igiełka wyskakując śmiało ze swej kryjówki. - To może wolicie Jasia Igiełkę z jego zardzewiałym mieczem? To mówiąc rzucił się na nich, odciął im głowy mieczem i wrócił w triumfie na dwór króla. Otrzymał rękę córki królewskiej i czas jakiś żył spokojnie i szczęśliwie. Nigdy nie powiedział, w jaki sposób pokonał olbrzymów. Po kilku latach wybuchł bunt wśród poddanych króla. Jasiowi, pamiętając o jego bohaterskim czynie, polecono uśmierzyć bunt. Serce w nim zamarło, lecz nie mógł się wymówić, nie chcąc utracić sławy, jaka otaczała jego imię. Dosiadł najdzikszego wierzchowca, jakiego kiedykolwiek widziało słońce i wiatr, i ruszył w bój. Nie przyzwyczajony do jazdy konnej nie mógł jednak poskromić dzikiego rumaka i galopował na złamanie karku w kierunku zbuntowanej armii. W szalonym pędzie przejechał pod szubienicą, która stała przy drodze. Szubienica była spróchniała ze starości i spadła koniowi na szyję. Ale to nie wstrzymało dzielnego młodzieńca, galopował dalej, razem z belką od szubienicy, w stronę buntowników. Na widok niezwykłego zjawiska zbliżającego się ku nim z zawrotną szybkością buntowników ogarnął lęk i zaczęli krzyczeć: - To Jaś Igiełka, który zabił dwóch olbrzymów! Jedzie tu z szubienicą, żeby nas wszystkich powiesić! Przerwali szeregi i rozpierzchli się w popłochu do domów. Tak więc Jaś Igiełka po raz drugi odniósł zwycięstwo. Odziedziczył tron królewski i panował długo i szczęśliwie. STARA WIEDŹMA Dawno już temu były sobie dwie dziewczynki, które mieszkały razem z ojcem i matką. Ojciec ich był bez pracy, więc dziewczynki postanowiły wyruszyć w świat i poszukać szczęścia. Jedna z nich chciała pójść na służbę i matka zgodziła się na to. Poszła więc dziewczynka do miasta szukać sobie pracy. Chodziła, chodziła po mieście, ale nikt nie chciał wziąć jej na służącą. Poszła dalej za miasto, a wtem zobaczyła wielki piec, w którym było pełno bochenków chleba. Chleby zawołały: - Dziewczynko, dziewczynko, wyjmij nas z pieca! Pieczemy się już siedem lat i nikt nie zjawił się, żeby nas powyjmować! Dziewczynka wyjęła wszystkie chleby i położyła je na ziemi, po czym ruszyła w dalszą drogę. Po pewnym czasie spotkała krowę, a krowa rzekła: - Dziewczynko, dziewczynko, wydój mnie, wydój mnie! Czekam już siedem lat i nikt nie przychodzi mnie wydoić! Dziewczynka wydoiła krowę do wiader, które stały opodal. Ponieważ miała pragnienie, napiła się trochę mleka, a resztę zostawiła w wiadrach. Poszła dalej i zobaczyła jabłoń, tak uginającą się pod ciężarem jabłek, że gałęzie groziły złamaniem. Jabłoń rzekła: - Dziewczynko, dziewczynko, pomóż mi i strząśnij moje owoce. Gałęzie moje łamią się, tak mi ciężko! Dziewczynka odpowiedziała: - Ach, biedne drzewo, chętnie to zrobię! Otrząsnęła wszystkie owoce, podparła gałęzie i ułożyła jabłka na ziemi pod drzewem. Poszła dalej, a tu dom stoi przy drodze; w tym domu mieszkała stara wiedźma, a ta wiedźma przyjmowała do siebie dziewczęta na służbę. Kiedy się dowiedziała, że dziewczynka opuściła dom rodziców i szuka pracy, zaproponowała, że weźmie ją na próbę i dobrze jej zapłaci. Czarownica objaśniła dziewczynce, jakie będą jej obowiązki: - Musisz utrzymywać w domu czystość i porządek, zamiatać podłogę i kominek, ale jednej rzeczy nie wolno ci robić. Nie zaglądaj nigdy do wylotu komina, bo może ci się przydarzyć coś złego. Dziewczynka obiecała robić wszystko, co jej kazano, lecz pewnego ranka, kiedy została sama i robiła porządki, zapomniała o tym, co jej mówiła czarownica, i zajrzała do wylotu komina. W tej samej chwili spadł na nią wielki worek z pieniędzmi. Powtórzyło się to jeszcze raz i jeszcze raz. Wtedy dziewczynka wzięła te trzy worki i udała się w drogę powrotną do domu. Kiedy uszła już kawałek drogi, usłyszała, że wiedźma ją goni. Pobiegła do jabłoni i zawołała: Jabłonko, ratuj, proszę cię, Bo stara wiedźma złapać mnie chce! A jeśli złapie, to mnie zabije I zimna mogiła kości me przykryje. I jabłonka ukryła dziewczynkę wśród swych gałęzi. Zdyszana wiedźma przybiegła pod drzewo. Drzewko, drzewko, pomóż strapionej niebodze, Czyś widziało gdzieś tutaj dziewczynkę na drodze? Uciekła i skradła mi trzy worki złota, Cały mój majątek zabrała niecnota! A jabłonka odpowiedziała: - Nie, matko, od siedmiu lat nie widziałam tu dziewczynki. Wiedźma oddaliła się, a dziewczynka zeskoczyła i poszła w dalszą drogę, a kiedy była już niedaleko krowy, posłyszała, że wiedźma znów ją goni. Pobiegła więc do krowy i zawołała: Ach, krówko, ratujże, moja miła, Żeby mnie wiedźma nie dogoniła! Ratuj, krówko, ratuj, boję się ogromnie, Bo jak mnie złapie, no, to już po mnie! I krowa pomogła jej się schować. Kiedy nadbiegła wiedźma, rozejrzała się i rzecze do krowy: Krówko, krówko, pomóż strapionej niebodze, Nie widziałaś gdzieś tutaj dziewczynki po drodze? Uciekła i skradła mi trzy worki złota, Cały mój majątek zabrała niecnota! A krowa odpowiedziała: - Nie, matko, nie widziałam tu żadnej dziewczynki od siedmiu lat. Wiedźma oddaliła się, a dziewczynka poszła w swoją drogę, i kiedy była już blisko pieca, posłyszała, że wiedźma znów ją goni. Przybiegła do pieca i woła: Ach, piecu, ratuj, proszę cię, Bo stara wiedźma złapać mnie chce! A jeśli złapie, wnet mnie zabije I ciemna mogiła kości me przykryje. A piec odpowiedział: - Nie mam miejsca, żeby cię schować, ale poproś piekarza. I piekarz ukrył ją za piecem. Kiedy nadeszła wiedźma, rozejrzała się tu i tam i powiedziała do piekarza: O piekarzu miły, co tu chleby pieczesz, Okradli mnie! Więc pomóż że, poczciwy człecze, Nieboraczce, co ledwie powłóczy nogami. Nie widziałeś tu gdzie dziewczynki z workami? A piekarz na to: - Zajrzyj do pieca. Starucha zbliżyła się do pieca, żeby tam zajrzeć, a piec powiedział : - Wejdź do środka i wciśnij się w najgłębszy kąt. Wiedźma zrobiła tak i kiedy już była wewnątrz, piec zamknął drzwiczki i wiedźma została uwięziona na długi, długi czas. Tymczasem dziewczynka poszła dalej, wróciła do domu z workami pieniędzy; później wyszła za mąż za bogatego człowieka i żyła szczęśliwie. Druga siostra pomyślała sobie, że pójdzie tą samą drogą i to samo ją spotka. Poszła więc i kiedy zobaczyła piec, chleb zawołał: - Dziewczynko, dziewczynko, wyjmij mnie! Ale dziewczynka odpowiedziała: - Nie chcę poparzyć sobie palców. Poszła dalej i spotkała krowę, a krowa mówi do niej: - Dziewczynko, dziewczynko, proszę cię, wydój mnie. Siedem lat tu czekam i nikt nie przychodzi mnie wydoić. Lecz dziewczynka odpowiedziała: - Nie mogę cię wydoić, śpieszy mi się bardzo - i przyśpieszyła kroku. Zobaczyła jabłonkę, a jabłonka prosi, żeby z niej otrząsnęła owoce. Ale dziewczynka na to: - Nie mogę tego zrobić. Może innego dnia. I poszła dalej, aż dotarła do domku wiedźmy. No i przydarzyło jej się to samo, co tamtej dziewczynce - zapomniała, co jej powiedziano, i pewnego dnia, kiedy wiedźma wyszła, zajrzała do wylotu komina, a stamtąd wypadł worek z pieniędzmi. Dziewczynka pomyślała, że najlepiej wziąć nogi za pas i wracać do domu. Kiedy doszła do jabłonki, usłyszała, że wiedźma ją goni, zawołała więc: Jabłonko, ratuj, proszę cię, Bo stara wiedźma złapać mnie chce! A jeśli złapie, to mnie zabije I zimna mogiła kości me przykryje. Lecz drzewo nic jej nie odpowiedziało i dziewczynka pobiegła dalej. Tymczasem nadbiegła wiedźma i pyta: Drzewko, drzewko, pomóż strapionej niebodze, Czyś widziało gdzieś tutaj dziewczynkę na drodze? Uciekła i skradła mi trzy worki złota, Cały mój majątek zabrała niecnota! A drzewko odrzekło: - Tak, matko, poszła w tamtą stronę. Wiedźma dogoniła dziewczynkę, złapała ją, odebrała jej pieniądze i wygrzmociwszy porządnie kijem, wyprawiła z niczym do domu. JAK GŁUPIEC KUPIŁ KWARTĘ ROZUMU Niegdyś w tych stronach i nie tak dawno temu był sobie głupiec, który chciał kupić kwartę rozumu, bo zawsze padał ofiarą swej głupoty i narażał się na pośmiewisko. Ludzie powiedzieli mu, że może dostać wszystko, czego dusza zapragnie, u jednej mądrej staruchy, która mieszkała na szczycie wzgórza i zajmowała się przyrządzaniem leków, zbieraniem ziół, czarami i przepowiadaniem ludziom, co ich czeka w przyszłości. Głupiec powtórzył to matce i zapytał, czy może pójść do staruchy i kupić sobie kwartę rozumu. - Zrób to, synku - rzekła matka. - Bardzo ci rozumu potrzeba, bo gdy umrę, kto zajmie się takim biednym głuptasem, jak ty, niezaradnym jak nowo narodzone dziecko? Ale uważaj na swoje zachowanie i rozmawiaj grzecznie, bo mądrzy ludzie łatwo się obrażają. Zaraz po herbacie głupiec poszedł do domu znachorki. Stała właśnie przy ogniu, mieszając coś w wielkim garnku. - Dobry wieczór pani - odezwał się głupiec. - Mamy dziś piękny wieczór. - I owszem - odpowiedziała nie przestając mieszać lekarstwa. - Ale później może być deszcz - dodał, przestępując z nogi na nogę. - Może - odpowiedziała starucha. - A może nie będzie deszczu? - powiada głuptas i wygląda przez okno. - Może nie będzie. Podrapał się głupiec w głowę, zmiął kapelusz i mówi: - O pogodzie to już nie mogę nic innego wymyślić, ale co by tu jeszcze rzec - aha, zboże pięknie dojrzewa. - Pięknie - odpowiedziała znachorka. - I... i... bydło rośnie jak się patrzy. - To prawda - rzecze ona. - I... i... - nie wiedział, co mówić dalej, i zatrzymał się. - Uważam, że możemy przystąpić do interesu, bo grzeczności chyba dość już było. Czy ma pani rozum na sprzedaż? - To zależy - odpowiedziała - bo jeżeli chcesz rozum króla czy żołnierza, czy nauczyciela, to tych nie trzymam. - Co znowu - rzekł głupiec - potrzebny mi jest taki zwykły rozum - w sam raz dla głupca, taki, jak wszyscy mają; coś całkiem prostego. - Jeśli tak, to da się zrobić, ale sam sobie musisz trochę pomóc - powiada starucha. - A jak? - zapytał. - Posłuchaj - rzekła stara zaglądając do garnka. - Przynieś mi serce tego, co lubisz najbardziej, a powiem ci, gdzie dostaniesz garniec rozumu. - Ale - powiedział głuptas drapiąc się w głowę - jak ja to mogę zrobić? - To już nie moja rzecz - odrzekła. - Domyśl się sam, chłopcze, jeśli nie chcesz być głupcem przez całe życie. I będziesz musiał odgadnąć zagadkę, żebym wiedziała, że to, co przyniosłeś, jest naprawdę tym, co ci kazałam, i że jesteś przy zdrowych zmysłach. A teraz już idź, bo mam co innego do roboty. To mówiąc zdjęła garnek z ognia i odstawiła go na bok. Wrócił głupiec do matki i powtórzył jej, co mu mówiła znachorka. - Zdaje mi się, że powinienem zabić świnię - rzekł - bo najwięcej ze wszystkiego lubię tłustą szynkę. - Zrób więc tak, mój chłopcze - powiedziała matka - bo z pewnością wiele na tym skorzystasz, jeżeli będziesz mógł sobie kupić kwartę rozumu i nauczysz się troszczyć sam o siebie. Zabił głuptas świnię i następnego dnia poszedł do chaty znachorki i zastał ją, jak czytała wielką księgę. - Dobry wieczór - powiedział - przyniosłem serce tego, co lubię najbardziej. - Naprawdę? - odezwała się starucha, spoglądając nań przez okulary. - Powiedz mi zatem, co chodzi bez nóg? Podrapał się głupiec w głowę, myślał, myślał, ale nie mógł zgadnąć. - Wracaj, skąd przyszedłeś - rzekła - nie przyniosłeś mi przecież tego, co ci kazałam. Dziś nie mam dla ciebie rozumu. Zamknęła księgę i odwróciła się do niego tyłem. Głuptas wyszedł, żeby powiedzieć wszystko matce. Ale kiedy zbliżył się do domu, wybiegli stamtąd ludzie ze smutną wieścią, że jego matka umiera. Ledwie wszedł do środka, matka spojrzała na niego i uśmiechnęła się, jakby chcąc powiedzieć, że może już spokojnie odejść, bo nabył przecież dość rozumu, żeby sam sobie poradzić w życiu - po czym wyzionęła ducha. Usiadł głuptas i im więcej myślał o tym, co go spotkało, tym bardziej się smucił. Przypomniał sobie, jak matka niańczyła go, kiedy był jeszcze maleńki, pomagała mu w nauce, gotowała obiady, łatała jego ubranie i zamartwiała się jego głupotą - i coraz większy smutek go ogarniał, aż począł płakać i rozpaczać. - O matko, matko - lamentował - kto się teraz mną zajmie! Nie powinnaś była zostawiać mnie samego, kochałem cię przecież nade wszystko! Kiedy to powiedział, przyszły mu na myśl słowa znachorki. - Hej! - powiedział - czyżbym miał zanieść jej serce matki? Nie, nie mogę tego uczynić. Ale co mi pozostaje? Jak mam postąpić, żeby zdobyć tę kwartę rozumu teraz, kiedy zostałem sam na świecie? Myślał, myślał i myślał, a nazajutrz poszedł do chaty znachorki. - Dobry wieczór pani - rzekł. - Teraz wiem już na pewno, co kochałem najbardziej. - Być może - odezwała się starucha - ale powiedz mi, co to takiego: żółte i świeci, a nie złoto ? Głuptas podrapał się w głowę, myślał, ale nie mógł odgadnąć. - A więc i tym razem nie przyniosłeś mi tego, co ci poleciłam. Widzę, że większy z ciebie głupiec, niż mi się zdawało. I zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. - A to dopiero! - powiedział głuptas. Usiadł przy drodze i lamentuje: - Straciłem jedyną bliską istotę, jaką miałem na świecie. Cóż innego mogę znaleźć, żeby za to kupić kwartę rozumu? I tak żałośnie zawodził, że aż łzy zaczęły mu spływać po policzkach. Nadeszła dziewczyna, która mieszkała niedaleko, i spojrzała na niego. - Co ci jest, głuptasie? - spytała. - Oo, straciłem matkę i zostałem sam jeden, głupi, na świecie - szlochał sierota. - To źle - powiedziała. - I nie masz nikogo, kto by się tobą zajął? - Nie, i nie mogę kupić kwarty rozumu, bo już nic mi nie zostało takiego, co kocham. - O czym ty mówisz ? - spytała. I siadła przy nim, a on jej opowiedział wszystko o znachorce, o matce, o zagadkach i o tym, że jest sam na świecie. - Cóż - powiedziała - nie miałabym nic przeciwko temu, żeby się tobą zaopiekować. - Mogłabyś to zrobić? - spytał. - No tak, ludzie mówią, że głupcy są dobrymi mężami, wyjdę za ciebie, jeśli zechcesz. - Umiesz gotować ? - spytał głupiec. - Umiem - odparła. - I zamiatać? - Pewno, że umiem. - I potrafisz łatać moje ubrania? - Potrafię. - No, więc myślę, że możesz być moją żoną - powiedział głuptas. - Ale co mam zrobić z tym rozumem? - Poczekaj jeszcze trochę - rzekła dziewczyna - może coś się odmieni, a zresztą cóż to szkodzi, że jesteś głupcem, skoro będziesz miał mnie przy sobie? - To prawda - przyznał. Poszli i wzięli ślub. A ona utrzymywała taki porządek i taką czystość w domu i gotowała mu takie smaczne obiady, że pewnego wieczoru odezwał się do niej: - Dziewczyno, zdaje się, że lubię cię najbardziej ze wszystkiego. - Bardzo mi przyjemnie to usłyszeć - rzekła - ale co z tego? - Jak myślisz, czy mam cię zabić, wyjąć twoje serce i zanieść tej starej w zamian za kwartę rozumu? - Oj, nie! - zawołała przestraszona. - Nie chcę tego! Ale zabierz mnie do niej tak, jak jestem cała i z sercem, a ręczę, że pomogę ci i odgadnę zagadki. - Doprawdy ? - zapytał z powątpiewaniem. - Myślę, że one są za trudne dla kobiet. - No, to się przekonamy - powiedziała dziewczyna. - Jaka jest pierwsza? - Co chodzi, a nie ma nóg? - Zegar. - No tak - rzekł głuptas, drapiąc się w głowę. - A co to takiego: żółte i świeci, a nie jest złoto? - Przecież to słońce! - Do licha, to prawda - powiedział głupiec. - Chodź, pójdziemy zaraz do staruchy. Z daleka już zobaczyli znachorkę, jak siedziała na progu i robiła plecionkę ze słomy. - Dobry wieczór pani - odezwał się głuptas. - Dobry wieczór, głupcze - odpowiedziała. - Zdaje mi się, że w końcu przyniosłem już naprawdę to, co mi pani kazała. Znachorka popatrzyła na nich oboje i przetarła okulary. - Powiedz mi, co to jest: najpierw nie ma żadnej nogi, potem ma dwie, a w końcu cztery? Dziewczyna szepnęła mu do ucha: - To jest kijanka. - To może być kijanka, proszę pani - powtórzył głupiec. Znachorka kiwnęła głową. - Zgadłeś - powiedziała. - Masz już swoją kwartę rozumu! - Gdzie ona jest ? - zapytał rozglądając się wokoło i szukając po kieszeniach. - W głowie twojej żony - odparła. - Jedyne lekarstwo dla głupca to dobra żona, która się nim zajmie, a ponieważ ty taką dostałeś - do widzenia! To mówiąc kiwnęła im ręką, wstała i weszła do chatki. A oni wrócili razem do domu i głupiec już nigdy więcej nie chciał kupować kwarty rozumu, bo żona miała dość rozumu za dwoje. O DZIEWCZYNCE I GWIAZDKACH Z NIEBA Pewnego razu, dawno już, dawno temu, była sobie dziewczynka, która płakała po całych dniach, bo pragnęła mieć gwiazdki z nieba do zabawy; nie chciała tego, nie chciała tamtego i nic innego nie chciała - tylko gwiazdki. Wyruszyła więc któregoś pięknego dnia na ich poszukiwanie. Wędrowała, wędrowała i wędrowała, aż wreszcie doszła do grobli przy młynie. - Dzień dobry - powiedziała. - Szukam gwiazdek z nieba do zabawy. Czy widziałaś je może? - O tak, moja droga dziewczynko - odpowiedziała grobla - co noc tak błyszczą na wodzie, że zupełnie nie mogę sypiać. Wejdź do wody, a może je znajdziesz. Dziewczynka wskoczyła do rzeczki, popłynęła w jedną, w drugą, w trzecią stronę, ale nie znalazła ani jednej gwiazdki. Ruszyła więc w dalszą drogę i doszła do strumyczka. - Dzień dobry, strumyczku - powiedziała - szukam gwiazdek z nieba, żeby się z nimi pobawić. Czy widziałeś je może? - Widziałem, moja dobra dziewczynko. Zapalają się wieczorem na mych brzegach. Popluskaj się trochę w wodzie, a może którąś wyłowisz. Dziewczynka pluskała się, rozpryskiwała wodę bosymi nóżkami, ale nie znalazła ani jednej gwiazdki. Poszła więc dalej, aż dotarła do Krainy Elfów. - Dzień dobry wam, Elfy - rzekła. - Szukam gwiazdek z nieba do zabawy. Czy widziałyście je kiedy? - Naturalnie, że widziałyśmy - odparły Elfy. - Świecą tu w trawie, wieczorem. Zatańcz z nami, a może znajdziesz którą. Dziewczynka tańczyła, tańczyła, tańczyła, ale nie ujrzała ani jednej gwiazdki. Usiadła więc i, jak przypuszczam, zapłakała gorzko. - Oj, dolo, moja dolo - mówiła - pływałam i pluskałam się w wodzie, i tańczyłam w trawie, ale jeśli wy mi nie pomożecie, to nigdy nie znajdę gwiazdek z nieba do zabawy. Elfy poszeptały między sobą, po czym jeden z nich zbliżył się do dziewczynki, wziął ją za rękę i powiada: - Jeśli nie chcesz wrócić do domu, do matki, idź naprzód, ciągle naprzód; uważaj, żeby nie zejść z właściwej drogi. Poproś Czterech Nóg, żeby zaniosły cię do Beznogiego, i powiedz, żeby Beznogi zaniósł cię do schodów bez stopni, i jeżeli będziesz mogła wspiąć się po nich... - Ach, czy znajdę się wtedy wśród gwiazd na niebie? - A jeżeli nie, to znajdziesz się gdzie indziej - powiedziały Elfy i znów zaczęły tańczyć. Z lekkim sercem dziewczynka poszła dalej i napotkała osiodłanego konia, przywiązanego do drzewa. - Dzień dobry ci, rumaku - rzekła - szukam gwiazdek z nieba do zabawy. Czy możesz mnie trochę ponieść, bo już mnie bolą wszystkie moje biedne kosteczki? - Nie - odrzekł koń. - Nic nie wiem o żadnych gwiazdkach z nieba i jestem tu po to, aby spełniać rozkazy Elfów, a nie dla własnej przyjemności. - Przychodzę z polecenia Elfów, które kazały mi powiedzieć Czterem Nogom, żeby zaniosły mnie do Beznogiego. - Jeśli tak, to w porządku - odrzekł koń - wskocz na mój grzbiet i pojedziemy. Jechali, jechali i jechali, aż wyjechali z lasu i znaleźli się na brzegu morza. Naprzeciw nich, po wodzie, wiódł połyskujący szlak prosto do czegoś, co przypominało świetlistą kolumnę, która wyłaniała się z fal i wznosiła do nieba, mieniąc się niebieskimi, czerwonymi i zielonymi, i wszystkimi innymi barwami tęczy. Cudowny to był widok! - Teraz zejdź już - rzekł koń. - Przyniosłem cię na skraj ziemi i to jest wszystko, co Cztery Nogi mogą zrobić. Muszę już wracać do swoich. - Ale - zapytała dziewczynka - gdzie jest Beznogi i gdzie są schody bez stopni? - Nie wiem - powiedział koń - to już nie moja sprawa. A więc do widzenia, dziewczynko. I popędził z powrotem. Dziewczynka stała i patrzyła na wodę, a wtem do jej stóp podpłynęła jakaś dziwaczna ryba. - Dzień dobry, rybko - powiedziała dziewczynka. - Szukam gwiazdek z nieba i schodów, które prowadzą do nich. Czy możesz mi wskazać drogę? - Nie - odrzekła ryba. - Nie mogę tego zrobić, jeżeli nie masz dla mnie jakiegoś słowa od Elfów. - Ależ mam - rzekła dziewczynka. - Powiedziały mi Elfy, abym kazała się zanieść Czterem Nogom do Beznogiego, a Beznogi ma mnie zanieść do schodów bez stopni. - Jeśli tak, to w porządku - rzekła ryba. - Siadaj na mój grzbiet i trzymaj się mocno. I plusk! popłynęła ryba srebrnym szlakiem w stronę lśniącej kolumny. Im bardziej się do niej zbliżały, tym jaśniejszy bił blask, aż wreszcie dziewczynka musiała przysłonić sobie oczy. A gdy znalazły się u stóp kolumny, dziewczynka spostrzegła, że jest to szeroka, jasna droga, wznosząca się w górę i sięgająca aż do nieba, a na odległym, bardzo odległym jej końcu mogła dojrzeć maluchne, świetliste punkciki, tańczące wkoło. - Jesteśmy na miejscu - rzekła ryba - tam są schody. Wejdź na nie, jeśli potrafisz, ale trzymaj się mocno. Zapewniam cię, że dużo łatwiej wchodzić po schodach w domu niż po tych stopniach. Nie były robione z myślą o dziewczęcych stopach. Po tych słowach odpłynęła z pluskiem. A dziewczynka wspinała się, wspinała, ale nie posunęła się ani o jeden stopień wyżej. Przed nią i wokół niej była jasność, a za nią woda. Im bardziej się trudziła, tym silniej spychało ją coś na dół, w ciemność i chłód, im wyżej próbowała się wspiąć, tym opadała niżej. Oślepiona blaskiem, drżąca z zimna i zmartwiała z przerażenia, nie ustawała wszakże w swym trudzie, aż wreszcie opuściły ją siły i runęła w wodę, zanurzając się głęboko, coraz głębiej i głębiej. Aż nagle stuk! uderzyła o twarde deski i znalazła się w domu na podłodze, przy łóżku, płacząc żałośnie. O MAŁYM BYCZKU Przed wiekami, kiedy cała ta część kraju była jednym wielkim pustkowiem, żył sobie mały chłopiec na ubogim skrawku ziemi. Dostał on od ojca małego byczka, a wraz z nim wszystko, co było mu dla niego potrzebne. Lecz wkrótce potem ojciec zmarł, a matka wyszła za mąż po raz drugi za człowieka, który okazał się bardzo niedobrym ojczymem. Ojczym nie chciał trzymać małego byczka w domu i wreszcie któregoś dnia powiedział: - Nie pokazuj mi się z nim na oczy, bo go zabiję. Prawda, że był niegodziwy? Codziennie chłopczyk chodził do byczka i karmił go chlebem jęczmiennym. Któregoś dnia, kiedy właśnie był zajęty karmieniem, przyszedł do niego pewien staruszek - możemy domyślić się, kto to był, prawda? - i rzekł: - Lepiej będzie dla ciebie i dla twego byczka, jeśli pójdziecie sobie stąd i będziecie szukać szczęścia. Powędrował więc chłopiec i wędrował, i wędrował tak daleko, że mógłbym wam opowiadać do jutra wieczora, aż przybył do pewnej zagrody i poprosił o skórkę od chleba. Wróciwszy do byczka, przełamał skórkę na dwie połowy i jedną dał byczkowi. Poszedł do innego domu i poprosił o trochę sera śmietankowego, a kiedy wrócił, chciał dać byczkowi połowę. - Nie - powiedział byczek. - Pójdę przez pola, do kraju dzikich puszcz, gdzie są tygrysy, lamparty, wilki, małpy i smok ognisty. Pozabijam wszystkie zwierzęta oprócz smoka, który mnie zabije. Zapłakał chłopczyk i rzecze: - Och, nie, mój mały byczku; mam nadzieję, że cię nie zabije. - Owszem, zabije - odpowiedział byczek. - A ty wdrap się wtedy tak wysoko na drzewo, że nikt nie będzie się mógł dostać do ciebie oprócz małp. A jeżeli one przyjdą, ocali cię serek śmietankowy. Kiedy już będę zabity, smok odejdzie i wtedy ty musisz zejść z drzewa, ściągnąć ze mnie skórę, wyjąć mój pęcherz i nadmuchać go. Zabijesz każdego, kogo nim dotkniesz. Kiedy spotkasz ognistego smoka, uderz go moim pęcherzem i utnij mu język. (Wiemy, że w tych czasach były straszliwe smoki, jak na przykład ten, którego zabił święty Jerzy. Ale teraz to już nie jest ten sam świat! Świat się przekręcił do góry nogami, jak gdyby ktoś wziął go na łopatę i odwrócił.) Poszli więc przez pola, do kraju dzikich puszcz, a chłopiec oczywiście zrobił to, co mu powiedział byczek. Wdrapał się na drzewo, a małpa za nim. Ale on, trzymając w ręku ser śmietankowy, zawołał: - Wycisnę twoje serce niby ten krzemień. Wtedy małpa zmrużyła oczy, jak gdyby chciała powiedzieć : „Jeżeli potrafisz wycisnąć sok z krzemienia, możesz łatwo zgnieść i mnie”. Ale nic nie powiedziała, bo małpa to chytre stworzenie, i zeskoczyła z drzewa. Tymczasem byczek walczył na ziemi ze wszystkimi dzikimi zwierzętami, a chłopiec na drzewie klaskał w ręce i wołał: - Dalejże, byczku! Dobrze, byczku! Jeszcze go raz! Byczek pokonał wszystkie zwierzęta oprócz ognistego smoka, a ognisty smok zabił małego byczka. Chłopiec zaczekał, aż smok się oddalił, po czym zlazł z drzewa, zdarł z byczka skórę i wyjąwszy z wnętrzności pęcherz, poszedł za smokiem. Idzie, idzie i kogóż zobaczył? Oto córkę królewską, przywiązaną za włosy do słupa i zostawioną tu dla smoka na pożarcie. Podszedł do niej chłopiec, odwiązał ją, ale ona powiedziała : - Przyszedł czas, aby smok mnie pożarł. Odejdź stąd, bo nic mi nie pomożesz. Ale on na to: - Nie. Ja go pokonam i nie pójdę stąd. I został, nie zważając na jej prośby. Wkrótce usłyszał wycie smoka, który zbliżał się wściekły, ziejący ogniem, z językiem jak wielka dzida. Odgłos ten słyszeć można było na kilka mil wokoło. Gad zmierzał wprost do słupa, przy którym pozostawiono dla niego córkę królewską. Lecz gdy się zbliżył, chłopiec uderzył go pęcherzem w głowę i smok padł martwy. Zanim jednak zdechł, odgryzł chłopcu wskazujący palec. Wtedy chłopiec odciął smokowi język i rzekł do córki królewskiej: - Uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, i teraz muszę cię opuścić. Zasmuciło to królewnę i zanim odszedł, dała mu diamentowy pierścień, po czym pożegnała go z żalem. Po niejakim czasie nadszedł stary król, lamentując i rozpaczając, nie spodziewał się bowiem znaleźć nawet szczątków swej córki, tylko ślad miejsca, w którym ją przywiązano. Jakież było jego zdumienie, gdy zastał ją całą i zdrową. - Jak to się stało, że ocalałaś? - zapytał. Królewna opowiedziała mu, co się zdarzyło, i król zabrał ją z powrotem na zamek. Potem ogłosił we wszystkich gazetach, że szuka rycerza, który ocalił królewnę. Ktokolwiek pokaże ucięty język smoka, pierścień diamentowy, a przy tym będzie mu brak wskazującego palca, dostanie rękę jego córki i odziedziczy po nim królestwo. Zjeżdżali się rycerze ze wszystkich stron Anglii z poucinanymi palcami wskazującymi i pokazywali pierścienie diamentowe i ucięte języki najróżniejszych bestii. Nie mogli jednak pokazać języka smoka, więc odsyłano ich z powrotem. Wreszcie zjawił się chłopiec, obdarty i wynędzniały, a córka królewska nie spuszczała zeń oczu, aż ojciec jej wpadł w gniew i kazał wyprowadzić przybysza. - Ojcze - rzekła królewna - ja znam tego chłopca! A tymczasem wciąż jeszcze przybywali świetni rycerze, przynosząc języki smoka, które nie były językami smoka, i w końcu znów przyszedł chłopiec, tym razem nieco lepiej przyodziany. Wtedy stary król powiedział: - Widzę, że ten chłopiec wpadł ci w oko. Jeżeli to ma być on, to nie ma rady. Ale inni rycerze chcieli go zabić i wołali: - Hola! Wyrzućcie tego intruza, to nie może być on! A na to król rzekł: - Pokaż no, mój chłopcze, co masz do pokazania. Chłopiec pokazał pierścień diamentowy z wyrytym imieniem królewny i język straszliwego smoka. A w tamtych jakby piorun strzelił, gdy zobaczyli niezbite dowody jego bohaterstwa. Król zaś zwrócił się do niego, mówiąc: - Moją córkę i moje królestwo ty dostaniesz. Chłopiec ożenił się z królewną i potem został królem. A wtedy zjawił się jego ojczym i chciał panować razem z nim. Lecz młody król nie chciał go znać i odprawił z niczym. KOSMATE LICHO Z HILTON Wiele już lat minęło od czasu, gdy w Hilton Hall żył sobie skrzat, który był zupełnie inny niż wszystkie skrzaty, o jakich słyszeliście kiedykolwiek. W nocy, kiedy cała służba pokładła się już spać, zaczynał buszować i przewracał wszystko na opak: cukier wsypywał do solniczek, pieprz do piwa i stroił najróżniejsze psie figle. Przewracał krzesła, stoły ustawiał nogami do góry, wygaszał ogień i wyrządzał różne szkody. Ale czasem był w dobrym humorze, a wtedy! Och! - A co to jest skrzat? - spytacie. Och, to taki kosmaty chochlik, ale nie tak złośliwy, jak Czerwona Czapeczka. Co, nie wiecie, kto to jest chochlik i kto Czerwona Czapeczka? Ach, do czego to doszło! Naturalnie, że skrzat to takie małe stworzonko, pół człowiek - pół diablik, ze spiczastymi uszkami i włochatą sierścią. Na czym to ja skończyłem? A więc mówiłem o chochliku w Hilton Hall, że robił szkody, ale jeśli służąca zostawiła dla niego miseczkę śmietany albo pieczony kołacz polany miodem, to mogła być pewna, że pozmywa za nią naczynia i wysprząta całą kuchnię. Ale pewnego wieczoru, gdy służące długo nie kładły się spać, usłyszały w kuchni jakiś hałas i zajrzawszy tam zobaczyły skrzata, który przestępował z nogi na nogę i żalił się: Biada mi, biada, Ciężkie życie mam, Wciąż muszę biegać To tu, to tam. Garnki powywracać, Nie budząc dziecka, Żołędzie sypać Do ciasta w nieckach. Zepsuć stare skrzypki, By nie chciały grać, I wreszcie samemu Położyć się spać! Ulitowały się więc nad biednym skrzatem i zapytały najbliższej babki-znachorki, co zrobić, żeby go uwolnić i odesłać do lasu. - To bardzo proste - rzekła babka i powiedziała, że skrzat, któremu zapłaci się za usługi czymś trwałym, co się nie zniszczy, od razu sobie pójdzie. Służące zrobiły więc pelerynę z zielonego sukna z kapturem, położyły przy palenisku w kuchni i czekały. Wkrótce przydreptał skrzat. Zobaczywszy kaptur i pelerynę nałożył ją na siebie i podskoczył, a potem tańcząc na jednej nodze tak powiedział: Biorę kaptur i płaszcz i ruszam sobie w drogę; Jakem Skrzat z Hilton, więcej wam nie pomogę. Po tych słowach znikł i nigdy go już nie widziano ani nie słyszano o nim więcej. KOCIA SKÓRKA Był niegdyś pewien bogaty pan. Miał żyzne ziemie i domy i bardzo pragnął mieć syna, który by to wszystko po nim odziedziczył. Toteż kiedy żona powiła mu córkę tak śliczną, jak tylko można sobie, wyobrazić, nie zwrócił wcale na nią uwagi i rzekł: - Nie chcę oglądać jej na oczy. Dziewczynka rosła więc i piękniała, a ojciec nigdy na nią nawet nie spojrzał. Kiedy skończyła piętnaście lat i mogła już wyjść za mąż, ojciec powiedział: - Niech poślubi pierwszego lepszego, który po nią przyjdzie. Gdy wieść o tym rozeszła się w okolicy, zjawił się natychmiast pewien wstrętny, gburowaty starzec. Dziewczyna nie wiedziała, co robić, poszła więc po radę do wróżki, a ta jej tak poradziła: - Powiedz, że nie wyjdziesz za niego, dopóki nie dostaniesz srebrzystego płaszcza. Dostała więc srebrzysty płaszcz, ale dalej nie chciała starca, tylko poszła znów do wróżki, a ta jej radzi: - Powiedz, że nie wyjdziesz za niego, dopóki nie dostaniesz płaszcza z litego złota. Dostała płaszcz z litego złota, ale wciąż nie chciała starca; poszła do wróżki, która jej rzekła: - Powiedz, że nie wyjdziesz za niego, dopóki nie dostaniesz płaszcza utkanego z piór wszystkich ptaków, jakie latają w powietrzu. Wtedy starzec posłał po człowieka, który przyniósł z sobą korzec grochu i zaczął zwoływać wszystkie ptaki, jakie latają w powietrzu. Każdemu ptakowi kazał wziąć ziarnko grochu i zostawić piórko. I każdy ptak wziął ziarnko grochu i zostawił jedno ze swych piórek. I zebrano wszystkie pióra, utkano z nich płaszcz i ofiarowano dziewczynie. Ale ona wciąż nie chciała się zgodzić i znów poszła do wróżki, a ta rzecze: - Powiedz, żeby ci jeszcze zrobił płaszcz z kociej skóry. Dostała płaszcz z kociej skóry, włożyła go na siebie, zabrała tamte płaszcze i uciekła do lasu. Szła, szła, szła, aż przywędrowała na skraj lasu i zobaczyła wspaniały zamek. Ukryła swe piękne szaty, podeszła do bramy i poprosiła o jakąś pracę. Pani na zamku zobaczywszy ją powiedziała: - Żałuję, że nie mogę ci dać lepszej pracy, ale jeśli chcesz, to możesz zostać naszą pomywaczką. Poszła więc dziewczyna do kuchni i z powodu płaszcza nazwano ją Kocią Skórką. Kucharka była dla niej okrutna i codziennie zatruwała jej życie. Wkrótce potem w pałacu oczekiwano powrotu młodego pana i na jego cześć miał się odbyć wielki bal. A gdy służące rozmawiały o tym między sobą, Kocia Skórka odezwała się nieśmiało: - Och, pani kucharko, tak bardzo chciałabym być na tym balu! - Ach, ty brudny garkotłuku! - zawołała kucharka. - Ty chcesz pójść między strojne panie i panów w swojej brudnej, kociej skórze? Ładnie byś wyglądała! To mówiąc schwyciła miednicę z wodą i chlusnęła nią prosto w twarz Kociej Skórki. A ona tylko otrząsnęła się i nic nie powiedziała. Kiedy nadszedł dzień, w którym miał się odbyć bal, wymknęła się z domu i pobiegła na skraj lasu, gdzie ukryła swoje szaty. Wykąpała się w kryształowym wodospadzie i nałożywszy na siebie srebrny płaszcz, pośpieszyła na bal. Ledwo weszła, zachwyciła wszystkich swą urodą i wdziękiem, a młody lord od razu zapałał do niej miłością. Poprosił ją, aby zechciała z nim przetańczyć pierwszy taniec, a potem nie tańczył z nikim innym, tylko z nią przez całą długą noc. Kiedy nadeszła chwila pożegnania, młody pan powiedział: - Proszę cię, powiedz mi, dziewczyno, gdzie mieszkasz? A Kocia Skórka dygnęła i odrzekła tak: Jeśli prawdę chcesz wiedzieć, miły panie, Znak „Miski z wodą” zdobi me mieszkanie. To mówiąc, wybiegła z zamku, przywdziała płaszcz z kociej skóry i wśliznęła się niepostrzeżenie do kuchni. Następnego dnia młody lord poszedł do matki, pani na zamku, i oświadczył, że nie poślubi nikogo innego, tylko damę w srebrnej szacie, i że nie zazna wytchnienia, dopóki jej nie odszuka. Postanowiono więc urządzić bal, w nadziei, że śliczna dziewczyna zjawi się znów. - Ach, jak bardzo chciałabym pójść na bal - rzekła znowu Kocia Skórka do kucharki. A na to kucharka wrzasnęła z gniewem: - Co, taki bezwstydny, niechlujny brudas, jak ty? A to dopiero natrząsaliby się z ciebie wszyscy - strojne damy i panowie! I schwyciwszy warząchew grzmotnęła nią po plecach Kocią Skórkę, aż złamała się rączka warząchwi. Ale Kocia Skórka tylko potrząsnęła głową, pobiegła do lasu, gdzie przede wszystkim wykąpała się w kryształowym źródle, a potem włożyła na siebie szatę z litego złota i poszła na bal. Gdy tylko weszła na salę, wszystkie oczy zwróciły się na nią, a młody lord od razu poznał w niej dziewczynę spod znaku „Miski z wodą”. Poprosił ją do pierwszego tańca i aż do ostatniego nie odstąpił jej nikomu. Po ostatnim tańcu znów zapytał ją, gdzie mieszka, a dziewczyna tak odpowiedziała: Jeśli prawdę chcesz wiedzieć, miły panie, „Złamana warząchew” zdobi me mieszkanie. Dygnęła i wybiegła z sali. Potem zrzuciła swą złotą szatę, przywdziała kocią skórę i wśliznęła się do kuchni, nie zauważona przez kucharkę. Na drugi dzień młody lord po bezowocnych poszukiwaniach znaku „Miski z wodą” i „Złamanej warząchwi” poprosił matkę, żeby wydała jeszcze jeden wielki bal, bo może i tym razem zjawi się tam śliczna dziewczyna. Wszystko odbyło się tak, jak przedtem. Kocia Skórka powiedziała kucharce, że bardzo pragnęłaby pójść na ten bal, a kucharka zwymyślała ją od „niechlujnych brudasów” i uderzyła po głowie durszlakiem. A dziewczyna tylko potrząsnęła głową i poszła do lasu, gdzie jak zwykle wykąpała się w kryształowym źródle, a potem, przybrana w strój z ptasich piór, udała się na bal. Ledwo przekroczyła próg sali balowej, zebrani goście zdumieli się na widok cudnej damy strojnej w tak niezwykłą i bogatą szatę, a młody lord natychmiast poznał w niej wybrankę swego serca i cały wieczór tańczył tylko z nią. Kiedy zabawa dobiegała końca, zażądał od niej, by powiedziała mu, gdzie mieszka, lecz za całą odpowiedź usłyszał: Jeśli prawdę chcesz wiedzieć, miły panie, „Pogięty durszlak” zdobi me mieszkanie. Z tymi słowy skłoniła się i pobiegła do lasu. Ale tym razem młody lord udał się jej śladem, a ujrzawszy, jak zamieniała swą piękną szatę na kocią skórę, poznał w niej pomywaczkę z zamku. Nazajutrz poszedł do swej matki, pani na zamku, i oznajmił jej, że pragnie poślubić pomywaczkę Kocią Skórkę. - Nigdy - odpowiedziała matka i wyszła z komnaty. A młody pan tak ciężko się zmartwił, że zachorował i musiał się położyć do łóżka. Lekarz próbował go leczyć, ale młodzieniec przyjmował lekarstwa tylko z rąk Kociej Skórki. Wtedy lekarz poszedł do pani na zaniku i powiedział, że syn jej umrze, jeżeli nie zgodzi się na jego małżeństwo z Kocią Skórką. Musiała więc ustąpić i wezwała do siebie Kocią Skórkę. A ona przywdziała szatę z litego złota i poszła do pani na zamku, która po chwili już była rada, że syn jej poślubi tak piękną dziewczynę. Odbyło się wesele i po niejakim czasie urodził im się maleńki synek, który wyrósł na ładnego chłopca. Gdy chłopiec miał już cztery lata, pewnego dnia do drzwi zastukała żebraczka z dzieckiem na ręku. Kocia Skórka, która była już panią na zamku, dała małemu lordowi trochę pieniędzy i poleciła mu zanieść je żebraczce. Chłopiec poszedł i włożył pieniądze do rączki dziecka żebraczki, które wychyliło się z ramion matki i ucałowało małego lorda. Tymczasem stara, złośliwa kucharka - dlaczego jej nie odprawiono? - przyglądała się temu i powiedziała: - Patrzcie no tylko, jak to dzieci żebraków lgną do siebie. Kocia Skórka wzięła sobie do serca tę zniewagę, poszła więc do małżonka, opowiedziała mu wszystko o swym ojcu i poprosiła, aby pojechał dowiedzieć się, co się stało z jej rodzicami. Wyruszyli oboje razem w wielkiej karecie, jechali przez lasy, aż przybyli do domu ojca Kociej Skórki i stanęli w pobliskiej gospodzie. Tutaj Kocia Skórka została, a tymczasem jej mąż poszedł dowiedzieć się, czy ojciec przyzna się do niej. A ojciec jej nie miał już więcej dzieci, żona mu umarła, więc był całkiem sam na świecie, przygnębiony i nieszczęśliwy. Gdy wszedł młody lord, ledwie raczył nań spojrzeć, ten zaś usiadł tuż przy starcu i zapytał: - Panie, proszę cię, powiedz, czy nie miałeś niegdyś młodziutkiej córki, której nie chciałeś nigdy oglądać na oczy? Starzec odrzekł: - To prawda. Jestem zatwardziałym grzesznikiem. Ale dziś oddałbym wszystkie bogactwa za to, abym mógł ją choć raz przed śmiercią zobaczyć. Wtedy młody lord opowiedział mu, co się wydarzyło Kociej Skórce, zaprowadził go do gospody, a potem zabrał swego teścia do zamku, gdzie odtąd wszyscy razem żyli szczęśliwie. KSIĘŻNICZKA CANTERBURY Żył przed laty w hrabstwie Cumberland pewien szlachcic, który miał trzech synów. Dwaj byli urodziwi i mądrzy, a trzeci, imieniem Kuba, był głupi od urodzenia. Kuba przez cały dzień pilnował owiec, nosił pstry kubrak i spiczasty kapelusz z pomponem, jak przystało na błazna. Król Canterbury, który miał przepiękną córkę, obdarzoną wielkim dowcipem i bystrością umysłu, rozgłosił, że ktokolwiek odpowie na trzy pytania, jakie mu zada księżniczka, posiędzie jej rękę, a po jego śmierci odziedziczy królestwo. Wkrótce po ogłoszeniu dekretu królewskiego wiadomość ta dotarła do synów szlachcica. Dwaj mądrzy postanowili poddać się próbie, lecz byli w wielkim kłopocie, jak powstrzymać brata-półgłówka, żeby nie szedł razem z nimi. W żaden sposób nie mogli się go pozbyć i w końcu musieli przystać na to, że Kuba będzie im towarzyszył. Nie ujechali daleko, gdy Kuba wybuchnął śmiechem, mówiąc: - Znalazłem jajko! - Włóż je do kieszeni - powiedzieli bracia. Po chwili znów zaczął chichotać na widok zakrzywionego patyka leszczynowego, który również schował do kieszeni, a za trzecim razem, gdy znalazł orzech, o mało nie pękł ze śmiechu. Orzech także powędrował do jego kieszeni razem z innymi skarbami. Gdy przybyli do pałacu, wpuszczono ich natychmiast do środka (powiedzieli, w jakiej przychodzą sprawie) i wprowadzono do sali, gdzie księżniczka siedziała wraz ze swą świtą. Kuba, który nigdy nie brał udziału w żadnych uroczystościach, wrzasnął: - A to co za zebranie szlachetnych dam? - Zaiste - rzekła księżniczka - szlachetne z nas damy, gdyż ogień szlachetny płonie w naszych sercach. - Doprawdy? - spytał Kuba. - To usmażcie mi jajko! I pokazał, że ma w kieszeni jajko. - A jak je stamtąd wyjmiesz? - spytała księżniczka. - Zakrzywionym patykiem - powiedział Kuba, pokazując patyk leszczynowy. - Skąd się to wzięło? - spytała księżniczka. - Z orzecha - odrzekł Kuba, wyciągając orzech z kieszeni. - Odpowiedziałem na trzy pytania, więc księżniczka mnie się należy. - Nie, nie - wtrącił król - nie tak szybko! Musisz wytrzymać całą próbę do końca. Przyjdziesz tu za tydzień i przez całą noc będziesz czuwał przy księżniczce, mej córce. Jeśli potrafisz nie zmrużyć oka ani przez chwilę, poślubisz ją następnego dnia. - A jeżeli nie? - spytał Kuba. - Zetnę ci głowę - rzekł król. - Ale nie potrzebujesz próbować, jeśli nie chcesz. Wrócił Kuba do domu i rozmyślał, czy poddać się próbie i zdobyć księżniczkę. W końcu zdecydował się. - A więc spróbuję szczęścia. Albo będę miał córkę królewską za żonę, albo będę pastuchem bez głowy. I wziąwszy z sobą butelkę i sakwę, wyruszył znowu na dwór królewski. Po drodze musiał się przeprawić na drugi brzeg rzeki, ściągnął więc buty i skarpetki i przechodząc przez wodę przyglądał się ślicznym rybkom pląsającym wokół jego nóg. Schwytał kilka i włożył sobie do kieszeni. Gdy stanął przed pałacem, głośno zastukał do bramy swoim zakrzywionym patykiem i oznajmiwszy cel wizyty, został niezwłocznie wprowadzony do sali, gdzie już siedziała księżniczka w oczekiwaniu wielbicieli. Usadowiono go na drogocennym krześle; postawiono przed nim kosztowne wina, przyprawy korzenne oraz wyszukane potrawy mięsne. Kuba, nie przyzwyczajony do takiego stołu, jadł i pił za trzech, tak że przed północą już prawie zasypiał. - Och, pasterzu - rzekła księżniczka - złapałam cię na drzemce. - O nie, słodka pani, łowiłem tylko ryby. - Łowiłeś ryby? - rzekła księżniczka z najwyższym zdumieniem. - Przecież tu w sali nie ma sadzawki z rybami. - Nic nie szkodzi, łapałem ryby w mojej kieszeni i właśnie złapałem jedną. - Naprawdę? Pokażesz mi? Pasterz chytrze wyciągnął rybę z kieszeni i udając, że ją złapał, pokazał księżniczce, a ona powiedziała, że nigdy nie widziała ładniejszej rybki. Po upływie pół godziny księżniczka spytała: - Pasterzu, czy myślisz, że mógłbyś złapać dla mnie jeszcze jedną? - Może mi się uda, jeżeli włożę przynętę na haczyk - odrzekł Kuba. I po małej chwili wyciągnął drugą rybkę, jeszcze ładniejszą od poprzedniej, a księżniczka była tak uradowana, że pozwoliła mu zasnąć, obiecując wytłumaczyć go przed ojcem. Rano księżniczka powiedziała królowi, ku jego wielkiemu zdumieniu, że Kubie nie trzeba ścinać głowy, ponieważ całą noc łowił ryby w sali; a kiedy król dowiedział się, że Kuba złapał w kieszeni taką prześliczną rybkę, poprosił go, żeby i dla niego złapał taką samą. Kuba ochoczo zgodził się spełnić życzenie króla i poleciwszy mu lec na podłodze, udawał, że łowi ryby w jego kieszeni, a mając już przygotowaną rybkę w ręku, wbił jej po kryjomu haczyk, wyciągnął i pokazał królowi. Jego Wysokość nie bardzo był tym zachwycony, jednakże przyznał, że to coś niezwykłego. Tego samego dnia odbyło się wesele księżniczki i Kuby, i żyli oni długo, długo w szczęściu i dostatkach. DZIELNY ROLAND Roland i jego bracia mali, O włosach jasnych niby len, Kiedyś, pod lasem, w piłkę grali, Razem z siostrzyczką swą, Ellen. Wtem Roland piłkę nagle chwycił I kopnął nogą z całych sił. Padła daleko, między drzewa, Gdzie stary, mroczny kościół był. Pobiegła Ellen piłki szukać I wkrótce znikła z oczu ich. Długo nie wraca - próżno bracia Czekają, pełni przeczuć złych. Szukają jej na wszystkie strony, Biegają trwożnie tu i tam. „O wróć do braci twych strapionych O Ellen! Biada, biada nam!” Poszedł w końcu najstarszy brat do czarnoksiężnika Merlina i opowiedział, co się stało, pytając, czy nie wie, gdzie może być Ellen. - Szlachetną Ellen - odpowiedział Merlin - porwały wróżki, ponieważ krążyła wokół kościoła w przeciwną stronę niż słońce. W tej chwili znajduje się w Ciemnej Wieży u Króla Elfów; trzeba by najśmielszego z rycerzy, żeby ją stamtąd wydostał. - Jeśli to tylko możliwe - rzekł chłopiec - uczynię to lub zginę. - Możliwe - powiedział Merlin - lecz biada dojrzałemu mężowi lub młodzieńcowi, który się na to porwie, jeśli wprzód nie nauczę go, jak ma postąpić. Żadne obawy nie zdołały odwieść najstarszego brata Ellen od powziętego zamiaru, poprosił więc Merlina, żeby mu powiedział, co ma robić, a czego nie, jeżeli chce oswobodzić siostrę. Czarnoksiężnik pouczył go o wszystkim, chłopiec powtórzył to niby lekcję i wyruszył do Krainy Elfów. I znów na próżno wszyscy czekają, Serca ich ściska ból. Czyżby uwięził starszego brata Złośliwy Elfów Król? Wreszcie znużony długim czekaniem średni brat poszedł do czarnoksiężnika Merlina i poprosił go o to samo, co najstarszy, a potem wyruszył na poszukiwanie Ellen. I znów na próżno wszyscy czekają. Serca ich ściska ból. Czyżby uwięził średniego brata Złośliwy Elfów Król? Nie mogąc już dłużej znosić tego niepokoju, Roland, najmłodszy z braci, poszedł do swej matki, dobrej królowej, i poprosił, żeby mu pozwoliła wyruszyć na poszukiwanie Ellen. Dobra królowa z początku nie chciała się zgodzić, bo Roland był ostatnim i najukochańszym z jej dzieci, i gdyby jego miała stracić, straciłaby wszystko. On jednak tak długo prosił i błagał, że w końcu matka uległa i pozwoliła mu iść. Dała mu miecz ojcowski, który nigdy nie uderzał na próżno, i przypasując go do boku syna, wypowiedziała czarodziejskie zaklęcie, zapewniające zwycięstwo. Pożegnał więc Roland dobrą królową i poszedł do pieczary Merlina. - Powiedz mi jeszcze raz, ostatni raz - rzekł - w jaki sposób dojrzały mąż czy młodzieniec może oswobodzić Ellen i jej dwóch braci? - Otóż, mój synu - odpowiedział na to Merlin - trzeba tylko pamiętać o dwóch rzeczach na pozór łatwych, ale naprawdę trudnych do wykonania. Jedną trzeba zrobić, a drugiej nie wolno. Oto pierwsza rzecz: kiedy wejdziesz już do zaczarowanej krainy, ktokolwiek odezwie się do ciebie - dopóki nie spotkasz Ellen, musisz go uderzyć ojcowskim mieczem. A druga zakazana rzecz jest taka: nie wolno ci ugryźć kęsa żywności ani wypić kropli wody, choćbyś umierał z głodu i pragnienia. Jeśli wypijesz choć kroplę lub ugryziesz bodaj kąsek czegokolwiek w Krainie Elfów, nigdy już nie wrócisz na ziemię. Roland dopóty powtarzał te dwie rzeczy, dopóki nie nauczył się ich na pamięć, i podziękowawszy Merlinowi ruszył w drogę. Szedł, szedł daleko i coraz dalej, aż zobaczył stajennego Króla Elfów, który karmił konie. Roland poznał konie po ich płomiennych oczach i wiedział już, że dotarł wreszcie do zaczarowanego królestwa. - Czy możesz mi powiedzieć - spytał stajennego - gdzie się znajduje Ciemna Wieża Króla Elfów? - Nie mogę ci tego powiedzieć, ale idź dalej, aż spotkasz pasterza krów, a może on ci powie - rzekł stajenny. Wtedy Roland, nie mówiąc ani słowa więcej, dobył miecza, który nigdy nie uderzał na próżno, ale uderzył płazem, a nie ostrzem. Po czym ruszył w dalszą drogę, a gdy zobaczył pasterza krów, zadał mu to samo pytanie. - Nie mogę ci powiedzieć - rzekł pasterz - ale idź dalej jeszcze, a spotkasz nadzorczynię kurników, która już z pewnością będzie wiedziała. Roland dobył miecza, który nigdy nie uderzał na próżno, ale uderzył płazem, a nie ostrzem. Potem poszedł trochę dalej, a gdy zobaczył staruszkę w szarej pelerynie, zapytał jej, czy nie wie, gdzie się znajduje Ciemna Wieża Króla Elfów. - Idź jeszcze dalej - rzekła - aż zobaczysz okrągłe, zielone wzgórze, otoczone wokoło pierścieniem schodów od podnóża aż do wierzchołka. Obejdź je trzy razy w kierunku przeciwnym niż słońce i za każdym razem powiedz: Otwórzcie się, wrota, I wpuśćcie mnie do środka. Za trzecim razem drzwi się otworzą i będziesz mógł wejść. Już Roland miał odejść, gdy przypomniał sobie, co ma zrobić, dobył więc miecza, który nigdy nie uderzał na próżno, ale uderzył płazem, a nie ostrzem. Poszedł dalej Roland i szedł długo, długo, aż doszedł do zielonego, okrągłego pagórka, opasanego pierścieniem schodów od podnóży do szczytu, i okrążył je trzy razy w kierunku przeciwnym niż słońce, mówiąc za każdym razem: Otwórzcie się, wrota, I wpuśćcie mnie do środka. Za trzecim razem wrota otwarły się, pozwalając mu wejść, i gdy zamknęły się. za nim z głośnym trzaskiem, Roland znalazł się w ciemności. Nie była to zupełna ciemność, lecz raczej zmierzch czy półmrok. Nie było okien ani świec i nie wiadomo, skąd sączyła się szara poświata, chyba przez ściany i sufit. Roland ujrzał łukowate sklepienie z przezroczystej skały, inkrustowane srebrem i cennymi kamieniami. Lecz mimo ścian wykutych w skale powietrze było tam łagodne, jak wszędzie w Krainie Elfów. Roland zapuścił się w mroczny korytarz, aż doszedł do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi, stojących otworem. Kiedy przestąpił próg, oczom jego ukazał się najcudowniejszy i najwspanialszy widok, jaki można sobie wyobrazić. Oto ujrzał wielką salę, długą i szeroką niczym zielone wzgórze, a jej sufit opierał się na wspaniałych filarach tak smukłych, a jednocześnie potężnych, że filary katedry wydawały się przy nich karłami. Wszystkie były ze złota i srebra, kunsztownie rzeźbione, a pomiędzy nimi i na nich wiły się girlandy kwiatów, jak myślicie, z czego zrobione? Otóż z diamentów, szmaragdów i innych drogich kamieni. Nawet głowice kolumn zdobne były w ornamenty z diamentów, rubinów, pereł i różnych innych kosztownych kamieni. Wszystkie łuki spotykały się pośrodku sufitu, skąd zwisała na złotym łańcuchu lampa, zrobiona z jednej olbrzymiej perły, wydrążonej wewnątrz i przezroczystej. W środku lampy płonął wielki diament, który nieustannie obracał się wokoło, a bijący od niego blask rozświecał całą ogromną salę jakby promieniami zachodzącego słońca. Sala była urządzona z takim samym przepychem i w jednym jej końcu znajdowało się wspaniałe łoże przykryte złotogłowiem i brokatem. Tutaj siedziała Ellen, czesząc swe złote włosy srebrnym grzebieniem. Ujrzawszy Rolanda, wstała i zawołała: O bracie mój, nieszczęsny bracie, Co robisz tutaj w tej komnacie? Ach, któż ci kazał tu przychodzić? To był straszliwy błąd! Lepiej ci było się nie rodzić, Bo żyw nie wyjdziesz stąd. Lecz, proszę, siądź. O biada, biada! Jakiż okrutny ból! Wnet przyjdzie ten, co nami włada, Okrutny Elfów Król. Usiedli obok siebie i Roland opowiedział siostrze, czego dokonał, ona zaś powiedziała mu, że dwaj bracia dotarli do Ciemnej Wieży, ale zostali zaczarowani przez Króla Elfów i leżą w tej sali bez czucia, martwi jak głazy. Gawędzili tak chwilę, a wtem Roland poczuł, że jest głodny po długiej wędrówce i zapomniawszy o przestrodze Merlina, poprosił Ellen, żeby mu dała coś do zjedzenia. Ellen spojrzała nań ze smutkiem i potrząsnęła głową, ale że i na nią rzucono czar, nie mogła ani słowem ostrzec brata. Wstała więc, wyszła i wkrótce powróciła, przynosząc chleb i mleko w złotym dzbanie. Już, już Roland miał podnieść go do ust, gdy spojrzał na siostrę i przypomniał sobie, po co przyszedł. Rzucił dzban na ziemię i rzekł: - Nie przełknę nic i nie wypiję, dopóki Ellen nie będzie wolna. W tej samej chwili usłyszeli, że ktoś się zbliża, i rozległ się donośny głos: Fo-fu-fe-fi, Czuję zapach ludzkiej krwi. Martwy czy żyw ten zuchwalec, Wnet mu mieczem łeb rozwalę. Drzwi się otworzyły i do sali wpadł Król Elfów. - Uderzaj, potworze niegodziwy, jeśli się nie lękasz! - zakrzyknął Roland i ruszył na jego spotkanie ze swym mieczem, który nigdy nie zawiódł. Starli się ze sobą i walczyli, walczyli dopóty, aż Roland pokonał Króla Elfów i na kolanach kazał mu błagać o łaskę. - Zlituję się nad tobą - rzekł Roland - lecz zdejmij wpierw zaklęcie z mej siostry, przywołaj mych braci do życia i puść nas wszystkich wolno, - Zgoda - powiedział Król Elfów. Wstał i podszedł do skrzyni, z której wyjął buteleczkę napełnioną płynem czerwonym jak krew. Posmarował tym uszy, powieki, nozdrza, wargi i czubki palców obydwóch braci, którzy natychmiast ożyli i powiedzieli, że dusze ich odeszły, a teraz znów powróciły. Wtedy Król Elfów przemówił kilka słów do Ellen i zdjął z niej zaklęcie, po czym wszyscy czworo wyszli z sali, przeszli przez długi korytarz i opuścili Ciemną Wieżę, aby już nigdy więcej nie przestąpić jej progów. Powrócili do domu, do dobrej królowej, a piękna Ellen nigdy więcej już nie krążyła wokół kościoła w przeciwnym kierunku niż słońce. CZERWONY ETTIN Żyła niegdyś wdowa na małym skrawku ziemi, który dzierżawiła od pewnego rolnika. Wdowa ta miała dwóch synów. Kiedy nadszedł czas, że synowie musieli pójść w świat szukać szczęścia, wdowa przywołała starszego, kazała mu wziąć kubek i przynieść wody ze studni, gdyż chciała upiec dla niego placek na drogę. Ile wody przyniesie, mało czy dużo, taki będzie miał placek, a prócz tego nic więcej nie może już dostać na drogę. Młodzieniec poszedł do studni, napełnił kubek wodą i wracał do domu. Lecz po drodze wyciekła większość wody, gdyż kubek był pęknięty. Toteż placek wyszedł bardzo malutki. A i to jeszcze matka kazała mu wybierać - albo weźmie pół placka i otrzyma na drogę jej błogosławieństwo, albo dostanie cały, lecz wtedy będzie mu towarzyszyło jej przekleństwo. Młodzieniec pomyślał sobie, że może przyjdzie mu długo wędrować, a nie wiedząc, kiedy i gdzie będzie mógł się posilić, postanowił zabrać cały placek wraz z przekleństwem matki, cokolwiek złego miałoby mu ono przynieść. Wręczyła mu więc matka cały placek i nie pożałowała przykrych słów na drogę. Wtedy młodzian odwołał na bok swego brata i wręczając mu nóż, polecił mu go przechować aż do swego powrotu. Kazał mu przy tym oglądać co rano ostrze noża. Tak długo, jak będzie czyste, może być pewien, że bratu powodzi się dobrze. Jeśli jednak zmatowieje i pokryje się rdzą, będzie to znak, że przytrafiło mu się coś złego. Wyruszył młodzieniec na poszukiwanie szczęścia. Szedł cały dzień, potem jeszcze jeden i trzeciego dnia po południu dotarł na łąkę, gdzie siedział pastuch, a przy nim pasły się owce. Zbliżył się i zapytał, do kogo należą owce, a pastuch mu odpowiedział: Żył niegdyś w Baliganii Czerwony Ettin z Irlandii. Porwał córkę Malcolmowi, Pięknej Szkocji królowi. Znęca się nad nią i bije, Dzień w dzień grzmoci srebrnym kijem. Zły los królewny i smutny W Ettina rękach okrutnych. Ettin nie boi się nikogo, Czoło najśmielszym stawi wrogom. Choć mówią, że znajdzie się śmiałek, Co ukróci te czyny zuchwałe! Daleka jednak godzina Narodzin pogromcy Ettina. Potem powiedział mu również, aby strzegł się zwierząt, które niebawem spotka, gdyż są to zupełnie inne stworzenia od tych, jakie dotychczas widział. Młodzieniec poszedł dalej i wkrótce zobaczył chmarę wstrętnych bestii o dwóch głowach, z których każda miała po dwie pary rogów. Przeraził się okropnie i zaczął uciekać co tchu. Wyobrażacie sobie, jak się ucieszył, gdy na niewielkim pagórku zobaczył zamek z otwartą na oścież bramą. Szukając schronienia wszedł do wnętrza i w kuchni natknął się na staruszkę siedzącą przy ogniu. Zapytał ją, czy mógłby przenocować, gdyż jest zmęczony długą drogą. Staruszka zgodziła się, lecz go ostrzegła, że nie jest to miejsce bezpieczne; zamek należy do Czerwonego Ettina, straszliwego potwora o trzech głowach, który nie oszczędza nikogo, ktokolwiek znajdzie się w jego mocy. Młodzieniec byłby stąd uciekł, gdyby nie bał się dzikich bestii za murami zamku, wyprosił więc u staruszki, że go przechowa i nie zdradzi Ettinowi jego obecności Myślał, że jeśli wypocznie przez noc, uda mu się rano wymknąć i nie napotkawszy zwierząt, ucieknie bezpiecznie. Lecz niedługo przebywał w swej kryjówce, gdyż nadszedł straszliwy Ettin i zaledwie przestąpił próg zamku, ryknął: Niespodzianka miła mnie czeka, Bo węszę zapach człowieka! Potwór odnalazł wkrótce biednego młodzieńca i wyciągnął go z kryjówki. Powiedział, że daruje mu życie, jeśli potrafi odgadnąć trzy zagadki. Pierwsza głowa potwora zapytała: - Co to za rzecz, która nie ma końca? Ale młodzieniec nie wiedział. Druga głowa zapytała: - Co to jest: im mniejszy, tym bardziej niebezpieczny? Młodzieniec nie wiedział. Wreszcie trzecia głowa zapytała: - A co to jest: nieżyjące, a niesie żywych? Ale i tego młodzieniec nie wiedział. Ponieważ nie odpowiedział na żadne pytanie, Czerwony Ettin schwycił młotek i uderzywszy młodzieńca w głowę, zamienił go w kamienny słup. Nazajutrz rano po tym zdarzeniu młodszy brat wyjął nóż i ze smutkiem zobaczył, że całe ostrze jest brązowe od rdzy. Powiedział więc matce, że teraz jego kolej wyruszyć w podróż. Matka kazała mu pójść z kubkiem do studni po wodę, potrzebną do upieczenia placka. Kiedy wracał do domu z wodą, kruk zaskrzeczał mu nad głową, aby popatrzył, że woda wycieka. Chłopak był roztropny, zalepił więc gliną dziury w kubku i przyniósł do domu tyle wody, że wystarczyło na duży placek. Kiedy matka zapytała go, czy chce wziąć pół placka i otrzymać jej błogosławieństwo na drogę, zgodził się, uważając, że to lepsze niż cały placek i przekleństwo matki, zwłaszcza że ta połowa była większa od całego placka starszego brata. Ruszył w drogę i po długiej wędrówce spotkał staruszkę, która zapytała go, czy nie poczęstowałby jej kawałkiem swego kołacza. Zgodził się chętnie i dał jej kawałek, a w zamian za to staruszka ofiarowała mu czarodziejską pałeczkę. Pałeczka ta bardzo mu się przyda, jeżeli potrafi się nią posługiwać właściwie. Staruszka, która była wróżką, ostrzegła go jeszcze, że czekają go liczne przygody, i objaśniła, co ma robić we wszystkich okolicznościach. Potem nagle znikła mu z oczu. Młodzieniec przeszedł jeszcze szmat drogi i zobaczył starca, który pasł owce i na pytanie, do kogo one należą, tak powiedział: Żył niegdyś w Baliganii Czerwony Ettin z Irlandii, Porwał córkę Malcolmowi, Pięknej Szkocji królowi. Znęca się nad nią i bije, Dzień w dzień grzmoci srebrnym kijem. Zły los królewny i smutny W Ettina rękach okrutnych. Ettin nie boi się nikogo, Gotów najśmielszemu stawić czoło. Lecz widzę, że koniec nadchodzi Bestii, co w krwi ludzkiej brodzi. Ty pokonasz Ettina, Twoją będzie jego kraina! Kiedy młodzieniec zbliżył się do miejsca, gdzie hasały ohydne potwory, nie zatrzymał się ani nie uciekał, lecz śmiało szedł dalej. Jeden z potworów rzucił się na niego z rykiem i otworzywszy paszczę chciał go pożreć, lecz uderzony czarodziejską pałeczką runął martwy u stóp młodzieńca. Wkrótce młodzieniec przybył do zamku Ettina, zastukał do bramy i został wpuszczony do wnętrza. Staruszka siedząca przy ogniu ostrzegła go przed okrutnym Ettinem, mówiąc, jaki los spotkał jego brata, lecz on się nie uląkł. Potwór nadszedł niebawem, wołając z dala: Niespodzianka mila mnie czeka, Bo węszę tu zapach człowieka! Nie upłynęło wiele czasu, gdy odszukał młodzieńca i zadał mu trzy pytania, lecz ten, uprzedzony przez dobrą wróżkę, odpowiedział na wszystkie. Tak więc, gdy pierwsza głowa zapytała: - Co to za rzecz bez końca? Odrzekł: - Okrągła czara. Gdy druga głowa zapytała: - Co to takiego: im mniejszy, tym bardziej niebezpieczny? Młodzieniec odpowiedział: - Most. A gdy trzecia głowa zapytała: - Kiedy nieżyjące przenosi żywych? Młodzieniec zgadł od razu i powiedział: - Gdy statek płynie po morzu z ludźmi na pokładzie. Usłyszawszy to, Ettin zrozumiał, że moc jego się skończyła. Wtedy młodzieniec schwycił siekierę i odrąbał trzy głowy potwora. Potem poprosił staruszkę, aby mu pokazała, gdzie znajduje się córka królewska. Staruszka zaprowadziła go na górę, otwierała wiele, wiele drzwi, a z każdych wychodziła piękna dama, więziona dotychczas przez Ettina. A jedną z nich była królewna. Potem staruszka zaprowadziła młodzieńca do niewielkiej, niskiej komnaty, gdzie znajdował się kamienny słup, i wystarczyło tylko dotknąć go czarodziejską pałeczką, aby przywołać z powrotem do życia zaklętego brata. Więźniowie nie posiadali się z radości i dziękowali młodzieńcowi za oswobodzenie. Następnego dnia wszyscy wyruszyli w drogę na dwór królewski, a było to godne towarzystwo. Król dał dzielnemu młodzieńcowi swą córkę za żonę, a jego brat poślubił córkę jednego z rycerzy, i wszyscy żyli szczęśliwie aż do końca życia. O KSIĘŻNICZCE ZAKLĘTEJ W POCZWARĘ W zamku Bamborough żył sobie król, który miał żonę cudnej urody i dwoje dzieci: syna Harolda i córkę Małgorzatę. Harold poszedł w świat szukać przygód; a wkrótce potem umarła królowa matka. Król opłakiwał ją długo i wiernie dochowywał żałoby, lecz pewnego dnia na polowaniu spotkał damę wielkiej piękności i zapałał ku niej tak gwałtowną miłością, że postanowił ją poślubić. Posłał więc wiadomość do domu, że wkrótce do zamku przybędzie nowa królowa. Księżniczka Małgorzata nie była zbyt zachwycona tym, że jakaś obca kobieta zajmie miejsce jej matki, nie dała jednak nic poznać po sobie i spełniła polecenie ojca: w oznaczony dzień wyszła do bramy zamkowej, aby wręczyć macosze wszystkie klucze. Wkrótce nadciągnął orszak i nowa królowa podeszła ku księżniczce Małgorzacie, która skłoniła się jej nisko i podała klucze od zamku. Z płonącymi policzkami, z oczyma utkwionymi w ziemię, tak powiedziała: - Witaj, drogi ojcze, w swych progach i włościach! Witaj, moja nowa matko, wszystko, co tu widzisz, jest twoje - i wręczyła jej klucze. A jeden z rycerzy w orszaku nowej królowej zakrzyknął z podziwem: - Doprawdy, ta północna księżniczka jest najpiękniejsza ze wszystkich! Słysząc to królowa zaczerwieniła się i zawołała: - Gdybyś był dwornym kawalerem, to mógłbyś przynajmniej uszanować moją obecność! A przez zęby syknęła: - Już moja w tym głowa, żeby skończyć z jej pięknością. Tej samej nocy królowa, która była biegłą w swym kunszcie czarownicą, wśliznęła się do samotnej wieży, gdzie odprawiła swoje czary i rzuciła na księżniczkę Małgorzatę zaklęcie: Odtąd staniesz się gadem plugawym, Na twój widok będą wzdrygać się głazy, Dopóki nie wróci syn królewski I nie pocałuje cię trzy razy. Jeśli tego nie zrobi, powiadam ci, Będziesz poczwarą do końca twych dni. Tak więc księżniczka Małgorzata położyła się spać jako piękna dziewczyna, a obudziła się jako wstrętna poczwara. Kiedy rano służebne przyszły, żeby pomóc jej się ubrać, zobaczyły na łóżku zwiniętego w kłębek smoka, który rozwinął swe cielsko i wypełzł ku nim. Służebne uciekły z wrzaskiem, a gad pełzł i pełzł, aż dotarł do skały Heugh, wokół której owinął się i leżał w słońcu, unosząc w górę swój potworny łeb. W niedługim czasie cała okolica dowiedziała się o zaklętym potworze na skale Heugh. Kiedy smok był głodny, wypełzał z pieczary i pożerał wszystko, co spotykał na drodze. W końcu ludzie okoliczni udali się do wszechwiedzącego mędrca i spytali go, co mają robić. Ten zajrzał do swoich ksiąg i powiedział : - Potwór na skale Heugh jest w rzeczywistości księżniczką Małgorzatą i to głód zmusza go do takich czynów. Przeznaczcie dla niego siedem kóz i codziennie, gdy słońce zajdzie, zanieście, co do kropli, mleko, które one dadzą, do podnóża skały Heugh, a gad przestanie nękać waszą okolicę. A jeśli chcecie przywrócić mu dawną postać i ukarać tego, kto rzucił na księżniczkę czary, sprowadźcie zza morza jej brata Harolda. Wszystkie polecenia mędrca zostały spełnione i gad karmiony mlekiem siedmiu kóz przestał dręczyć mieszkańców. Kiedy Harold dowiedział się o wszystkim, złożył uroczystą przysięgę, że ocali swą siostrę i mściwą ręką ukarze macochę. Tę samą przysięgę złożyło razem z nim trzydziestu trzech rycerzy z jego świty. Potem zabrali się do pracy i zbudowali potężny statek, a jego kil zrobili z drzewa jarzębiny. A gdy już wszystko było gotowe, zasiedli do wioseł i rozwinąwszy pełną szybkość, płynęli prosto do zamku Bamborough. Lecz gdy byli już blisko, macocha dzięki swej władzy magicznej przeczuła, że coś się święci przeciwko niej, przywołała więc duchy, które jej służyły, i rzekła: - Królewicz Harold płynie przez morza; nie wolno dopuścić, żeby wylądował. Niech zerwą się wiatry, niech rozszaleje się nawałnica, żeby Harold nie mógł dotrzeć do brzegu! Wtedy duchy wyruszyły na spotkanie statku Harolda, ale kiedy był już blisko, przekonały się, że nie mają nad statkiem żadnej mocy, ponieważ kil jego był z drzewa jarzębiny. Wróciły więc do królowej, która sama nie wiedziała, co począć. Rozkazała swym zbrojnym sługom stawić opór Haroldowi, gdyby ten chciał wylądować w pobliżu, i czarodziejskimi sposobami wezwała smoka ze skały Heugh i kazała mu pilnować wejścia do portu. Gdy statek był już blisko, smok rozwinął długie cielsko, pogrążył się w wodzie i schwyciwszy za dziób statku, odepchnął go od brzegu. Trzy razy zachęcał Harold rycerzy, aby wiosłowali co sił ku brzegowi, lecz za każdym razem smok ich powstrzymywał. Wtedy Harold rozkazał zawrócić statek i czarownica już myślała, że zaniechał swych zamiarów, lecz on tylko okrążył to miejsce i wylądował w zatoce Buddle, cały i zdrów. Z napiętym łukiem i mieczem w pogotowiu, na czele drużyny, ruszył Harold do walki ze straszliwym smokiem, który nie pozwolił mu przybić do brzegu. Tymczasem z chwilą gdy Harold wysiadł na ląd, skończyła się moc złej macochy nad smokiem i czarownica wróciła zupełnie sama bez żadnej sługi, gdyż wiedziała, że wybiła jej ostatnia godzina. A kiedy Harold rzucił się na smoka, ten nie uczynił żadnego wysiłku, by go powstrzymać lub wyrządzić mu krzywdę, ale w chwili gdy rycerz dobył miecza i miał zabić poczwarę, z paszczy gada wydobył się głos, który był głosem jego siostry, Małgorzaty: Ach, schowaj miecz, nie napinaj cięciwy, Lecz trzy razy pocałuj mnie! Chociaż jestem potworem straszliwym, Nic złego nie zrobię ci, nie! Harold cofnął rękę, lecz nie wiedział, co ma czynić, lękał się, czy nie ma w tym jakichś czarów. A smok znów rzekł: O, schowaj miecz, a łuk twój rzuć w wodę I trzy razy pocałuj mnie, Jeżeli czar nie pryśnie przed słońca zachodem, Na wieki posiądą mnie moce złe! Wtedy Harold zbliżył się do gada i pocałował go raz, lecz nic się nie zmieniło. Pocałował drugi raz, lecz i tym razem nie zaszła żadna zmiana. Po raz trzeci pocałował ohydnego potwora, a ten cofnął się z sykiem i świstem, a przed Haroldem stanęła jego siostra, Małgorzata. Harold owinął ją swą peleryną i pojechali na zamek. Gdy przybyli na miejsce, Harold wszedł do kryjówki macochy-czarownicy. Wziął z sobą gałąź jarzębiny, dotknął nią macochę i w tej samej chwili czarownica zaczęła się kurczyć, kurczyć, aż zrobiła się z niej brzydka, ogromna ropucha, z wyłupiastymi ślepiami. Zaskrzeczała i zasyczała, a potem skacząc po schodach, uciekła z zamku. Harold objął rządy po swym ojcu, królu, i wszyscy żyli odtąd szczęśliwie. Po dziś dzień wstrętna ropucha nawiedza okolice zamku Bamborough - jest to zła królowa, czarownica, na wieki zaklęta w ropuchę. KRÓL JAN I OPAT CANTERBURY Za panowania króla Jana żył w Canterbury opat, który w swym opactwie utrzymywał świetny dwór. Stu braciszków zakonnych zasiadało codziennie do stołu w refektarzu, a pięćdziesięciu rycerzy w aksamitnych płaszczach i ze złotymi łańcuchami usługiwało im w czasie posiłku. Ale, jak wiecie, król Jan był bardzo złym królem i nie mógł znieść myśli, że nawet najbardziej godna osobistość w jego królestwie doznaje większych zaszczytów niż on. Wezwał więc opata Canterbury przed swoje oblicze. Opat przybył ze swą wspaniałą świtą, złożoną z pięćdziesięciu zbrojnych rycerzy w aksamitnych płaszczach i złotych łańcuchach. Król wyszedł powitać go i rzekł: - Jak się masz, ojcze opacie? Słyszałem, że utrzymujesz dwór o wiele większy od mego. Uwłacza to naszej królewskiej godności i wygląda na samowolę z twej strony. - Władco mój i panie - rzekł opat, nisko się kłaniając - powiem tylko tyle, że wszystkie wydatki pokrywam z ofiar miłosiernego ludu. Jestem głęboko przekonany, że Wasza Królewska Łaskawość nie będzie miała tego za złe, że wydaję na utrzymanie opactwa to, co jest własnością zakonu. - Nie, dumny prałacie - odrzekł król - wszystko, co się znajduje w tym pięknym królestwie, to nasza własność i ty nie masz prawa ubliżać mi, utrzymując taki dwór. Znaj wszakże moją łaskę, oszczędzę twe życie, jeśli odpowiesz mi na trzy pytania. - Uczynię tak, panie miłościwy - rzekł zgnębiony opat - o ile tylko mój biedny umysł sprosta temu zadaniu. - No, więc powiedz mi, gdzie się znajduje środek świata, po drugie: w jakim czasie będę mógł objechać cały świat; i po trzecie: o czym ja myślę. - Wasza Królewska Wysokość żartuje - wyjąkał opat. - Przekonasz się, że to nie żart - rzekł król. - Jeśli nie odpowiesz mi na te pytania w ciągu tygodnia, przypłacisz to głową. - To powiedziawszy, odszedł. Odjechał więc opat, cały drżący, z sercem pełnym trwogi, i pierwsza rzecz, jaką zrobił, to wstąpił do Oxfordu* [Oxford - słynne miasto uniwersyteckie w Anglii.] poszukać jakiegoś uczonego męża, który by mógł dać odpowiedź na trzy pytania królewskie. Lecz nikt nie umiał mu pomóc, stroskany więc zawrócił do Canterbury, aby pożegnać się z mnichami. Po drodze spotkał swego pasterza, pędzącego trzodę. - Witaj, mości opacie - pozdrowił go pasterz. - Co słychać dobrego u króla Jana? - Nic dobrego, mój przyjacielu - westchnął opat i opowiedział, co się stało. - Niech się Wasza Wielebność nie smuci - rzekł pasterz. - Może głupcowi uda się odpowiedzieć na to, nad czym mądry się biedzi. Pójdę zamiast Waszej Wielebności do Londynu. Proszę mi tylko dać swoje szaty i świtę swych rycerzy. W najgorszym wypadku umrę za Waszą Wielebność. - Nie, pasterzu, tak być nie może! - powiedział opat. - Sam muszę stawić czoło niebezpieczeństwu. - Ale ja potrafię i chcę to zrobić, ojcze opacie. Któż pozna moją twarz pod kapturem? Wreszcie opat zgodził się i posłał pasterza do Londynu. Stanął on przed królem Janem w otoczeniu całej okazałej świty, jak przedtem, lecz sam przybrany w skromny, zwykły habit i z kapturem nasuniętym na twarz. - Witaj, mości opacie - rzekł król Jan - widzę, że jesteś przygotowany na to, co cię czeka. - Jestem gotów odpowiadać na pytania Waszej Królewskiej Mości - odrzekł pasterz. - A więc pierwsze pytanie: gdzie jest środek ziemi? - Tutaj - powiedział pasterz w przebraniu opata, stuknąwszy pastorałem w posadzkę - a jeśli Wasza Królewska Mość nie wierzy, to proszę zmierzyć i sprawdzić. - Na świętego Botolfa! - zawołał król. - To dowcipna i bystra odpowiedź; a teraz drugie pytanie: jak szybko będę mógł objechać świat naokoło? - Jeśli Wasza Królewska Mość zechce wstać razem ze słońcem i wędrować z nim razem aż do następnego wschodu - to z pewnością Wasza Królewska Mość objedzie w tym czasie kulę ziemską. - Na świętego Patryka! - roześmiał się król Jan. - Nie myślałem, że można by to zrobić tak prędko. Ale idźmy dalej; oto trzecie pytanie: co ja myślę? - To proste - rzekł pasterz. - Wasza Królewska Mość myśli, że ja jestem moim panem, opatem Canterbury, lecz, jak Wasza Królewska Mość widzi - tu podniósł swój kaptur - jestem tylko biednym pasterzem i przyszedłem tu błagać o przebaczenie dla niego i dla siebie. - Dobrześ to zrobił! - roześmiał się król. - Masz więcej rozumu niż twój pan i ty będziesz opatem na jego miejsce. - O, co to, to nie - odpowiedział pasterz - nie umiem ani pisać, ani czytać. - Wobec tego za swój spryt będziesz otrzymywał cztery dukaty co tydzień. I powiedz opatowi, że mu przebaczyłem. To powiedziawszy, król Jan obdarował pasterza prawdziwie po królewsku i odesłał go do domu. O CZARNYM BYKU Z NORROWAY Dawno, dawno temu w Norroway żyła sobie pewna kobieta, która miała trzy córki. Najstarsza z nich tak rzekła do matki: - Matko, upiecz mi placek owsiany i kawałek mięsa, gdyż chcę wyruszyć w świat i szukać szczęścia. Matka upiekła jej placek i mięso, a córka poszła do starej praczki, która była czarownicą, i wyjawiła jej swoje zamiary. Starucha kazała jej zostać u siebie i wyglądać przez kuchenne drzwi, co też uda się jej zobaczyć. Pierwszego dnia dziewczyna nic nie zobaczyła. Drugiego dnia wyglądała, ale też na próżno. Trzeciego dnia wyjrzała i zobaczyła nadjeżdżającą drogą karetę zaprzężoną w sześć koni. Wbiegła do domu i opowiedziała czarownicy, co ujrzała. - Po ciebie przyjechali - rzekła starucha. Dziewczyna wsiadła i odjechała co koń wyskoczy. Po niejakim czasie druga córka powiedziała do matki: - Matko, upiecz mi placek i kawałek mięsa, bo chcę pójść w świat szukać szczęścia. Matka upiekła jej placek i mięso, a córka poszła do starej czarownicy, tak jak jej starsza siostra. Trzeciego dnia, wyjrzawszy przez kuchenne drzwi, zobaczyła nadjeżdżającą drogą karetę zaprzężoną w czwórkę koni. Starucha powiedziała do dziewczyny: - To po ciebie przyjechali. Dziewczyna wsiadła do karety i odjechała. Minął jakiś czas i trzecia córka rzekła do matki: - Matko, upiecz mi placek i kawałek mięsa, bo chcę pójść w świat szukać szczęścia. Matka upiekła jej placek i mięso i dziewczyna poszła do starej czarownicy. Ta kazała jej wyjść za dom i patrzeć. Dziewczyna zrobiła tak, ale nic nie zobaczyła i wróciła. Drugiego dnia także wyszła i nic nie zobaczyła. Trzeciego dnia znów poszła się rozejrzeć i wróciwszy, powiedziała czarownicy, że widziała wielkiego Czarnego Byka, który porykując zbliża się drogą. - To po ciebie - rzekła starucha. Dziewczyna, słysząc to, przeraziła się okropnie i wpadła w rozpacz, lecz jakaś siła uniosła ją i posadziła na grzbiecie zwierzęcia, po czym Byk ruszył z kopyta. Długo, długo jechali, aż wreszcie dziewczyna osłabła z głodu. - Najedz się z mego prawego ucha - rzekł Czarny Byk - i napij się z lewego, a nabierzesz sił. Dziewczyna uczyniła tak i poczuła się cudownie pokrzepiona. Jechali długo i wytrwale, aż zobaczyli potężny i wspaniały zamek. - Musimy tam dojechać dziś wieczorem - rzekł Byk. - Mój starszy brat tu mieszka. Wkrótce przybyli na miejsce. Dziewczyna zeskoczyła z Byka, weszła do środka, a Byka odesłano na noc do zagrody. Rano kazano dziewczynie wejść do salonu, błyszczącego od ozdób, i ofiarowano jej piękne jabłko, mówiąc, że może je rozłamać dopiero wtedy, gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie tak wielkim, jakie jeszcze nie zdarzyło się żadnemu śmiertelnikowi, a wtedy jabłko ją ocali. I znów wsadzono ją na grzbiet Byka, a kiedy zajechali daleko, dalej, niż mogę wam powiedzieć, zobaczyli zamek o wiele wspanialszy i o wiele bardziej odległy od pierwszego. - Musimy tam zajechać na noc - powiedział Byk - mój drugi brat tam mieszka. Wkrótce znaleźli się na miejscu. Dziewczyna zeskoczyła z Byka, weszła do zamku, a Byka odesłano na noc na pole. Rano wprowadzono dziewczynę do pięknego, bogato urządzonego salonu i ofiarowano jej najpiękniejszą gruszkę, jaką kiedykolwiek widziała, nakazując, aby rozłamała ją dopiero wtedy, gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie tak wielkim, jakie tylko może się zdarzyć człowiekowi. Jeszcze raz usadowiono dziewczynę na grzbiecie Byka, po czym ruszyli w drogę. Długo jechali i wytrwale, aż wreszcie oczom ich ukazał się zamek najwspanialszy i położony tak daleko od reszty świata, jak tylko można sobie wyobrazić. - Musimy tam zajechać na noc - rzekł Byk - mój najmłodszy brat tam mieszka. Wkrótce przybyli na miejsce. Dziewczyna zeskoczyła z grzbietu Byka, weszła do zamku, a Byka odesłano na pole. Rano zaprowadzono ją do najwspanialszej ze wszystkich sal i ofiarowano jej śliwkę, mówiąc, aby nie rozłamywała jej, dopóki nie znajdzie się w największym niebezpieczeństwie, jakie tylko może grozić człowiekowi. Przyprowadzono Byka, usadowiono dziewczynę na jego grzbiecie i Byk ruszył w drogę. Jechali i jechali, aż przybyli do ciemnego i ponurego wąwozu. Zatrzymali się tam i dziewczyna zeszła na ziemię. - Musisz tutaj zostać, a ja pójdę zabić Starego - rzekł Byk. - Siądź na tym kamieniu i nie wolno ci ruszyć ani ręką, ani nogą, dopóki nie wrócę, bo inaczej cię nie odnajdę. Jeśli dokoła ciebie wszystko stanie się niebieskie, to znaczy, że zabiłem Starego, jeśli natomiast dookoła siebie zobaczysz tylko czerwony kolor, będziesz wiedziała, że zostałem pokonany. Dziewczyna usiadła na kamieniu i wkrótce wszystko dookoła niej powlokło się niebieskim kolorem. Uradowana, że towarzysz jej zwyciężył, założyła nogę na nogę! Gdy Byk wrócił, szukał jej, lecz na próżno, i nie mógł jej odnaleźć. Długo siedziała dziewczyna i tak płakała, że aż opadła z sił. W końcu wstała i poszła, sama nie wiedząc dokąd. Błąkała się długo, aż wreszcie doszła do wielkiej szklanej góry, na którą próbowała wejść, lecz nadaremnie. Obeszła górę wokoło, płacząc i szukając jakiegoś przejścia, aż zobaczyła chatkę kowala. Kowal obiecał, że jeśli będzie służyła u niego przez siedem lat, zrobi jej żelazne buty, w których będzie mogła wejść na szklaną górę. Z końcem siódmego roku dziewczyna dostała żelazne buty, wdrapała się na szklaną górę i trafiła do mieszkania starej praczki, która była czarownicą. Tam dowiedziała się, że pewien waleczny rycerz przyniósł do prania swoje szaty splamione krwią. Ta, która potrafi je wyprać, miała zostać jego żoną. Starucha prała tak długo, aż się zmęczyła, potem zawołała córkę do pomocy i obie prały z całych sił w nadziei, że zdobędą młodego rycerza; lecz chociaż zmęczyły się tak bardzo, ani jedna plama nie znikła. Kazały więc prać obcej dziewczynie i ledwo ta wzięła się do roboty, wszystkie plamy zeszły bez śladu. Starucha wmówiła młodemu rycerzowi, że to jej córka wyprała jego szaty; tak więc rycerz i córka staruchy mieli się pobrać, co zasmuciło dziewczynę, gdyż bardzo pokochała rycerza. Przypomniała sobie o swoim jabłku, rozłamała je i znalazła wewnątrz złoto i drogie klejnoty, najdroższe, jakie widziała kiedykolwiek. - Wszystko to - rzekła do córki staruchy - oddam ci pod warunkiem, że odłożysz swoje wesele na jeden dzień i pozwolisz mi wejść samej do jego komnaty. Córka zgodziła się. Lecz tymczasem starucha przygotowała napój usypiający i dała księciu, który wypił go i nie obudził się aż następnego ranka. Całą noc dziewczyna płakała i śpiewała: Przez siedem lat dla ciebie się trudziłam, Na szklaną górę dla ciebie wchodziłam, Dla ciebie krwawe szaty prałam w pocie czoła, A ty śpisz i nie drgniesz nawet, kiedy cię wołam! Rozpacz jej była tak wielka, że następnego dnia nie wiedziała, co począć. Rozłamała gruszkę i zobaczyła, że wnętrze jej wypełniają jeszcze cenniejsze klejnoty od tych, które znajdowały się w jabłku. Za cenę tych klejnotów córka staruchy pozwoliła jej spędzić jeszcze jedną noc w komnacie rycerza, lecz starucha dała mu inny napój usypiający i rycerz znów spał do rana. Całą noc dziewczyna płakała i śpiewała jak przedtem: Przez siedem lat dla ciebie się trudziłam, Na szklaną górę dla ciebie wchodziłam, Dla ciebie krwawe szaty prałam w pocie czoła, A ty śpisz i nie drgniesz nawet, kiedy cię wołam! Rycerz wciąż spał, a ona już niemal zupełnie straciła nadzieję. Ale tego dnia, gdy rycerz był na polowaniu, ktoś go zapytał, co to za hałas i płacz słychać było ostatniej nocy w jego komnacie. - Nie słyszałem żadnego hałasu - odpowiedział. Zapewniono go jednak, że tak było, więc rycerz postanowił czuwać tej nocy. Była to trzecia z rzędu noc i dziewczyna pogrążona w rozpaczy rozłamała śliwkę, która zawierała jeszcze cenniejsze klejnoty. Odstąpiła je tak samo, jak przedtem, córce czarownicy, a kiedy starucha przyniosła napój usypiający do komnaty rycerza, ten powiedział, że koniecznie trzeba go osłodzić. Starucha poszła po miód, a rycerz tymczasem wylał napój i starucha była przekonana, że go wypił. Wszyscy położyli się spać, a dziewczyna zaczęła śpiewać jak przedtem: Przez siedem lat dla ciebie się trudziłam, Na szklaną górę dla ciebie wchodziłam, Dla ciebie krwawe szaty prałam w pocie czoła, A ty śpisz i nie drgniesz nawet, kiedy cię wołam! Rycerz usłyszał i odwrócił się do niej. Opowiedziała mu, co się jej wydarzyło, i on jej opowiedział o swoich przygodach. Potem kazał wypędzić staruchę i jej córkę. Ożenił się z dziewczyną i o ile mi wiadomo, to żyją po dziś dzień szczęśliwie. HISTORIA TOMCIA PALUSZKA Za czasów wielkiego króla Artura* [Król Artur - legendarny król dawnych Brytów; grono jego wybranych rycerzy zwano rycerzami „Okrągłego Stołu” od kształtu stołu, przy którym zasiadali, słuchając opowieści. Często sami bywali ich bohaterami.] żył potężny czarnoksiężnik Merlin, najmądrzejszy ze wszystkich czarnoksiężników, jacy kiedykolwiek chodzili po świecie. Ten sławny czarownik, który mógł przybierać taką postać, jaka mu się podobała, podróżował kiedyś jako żebrak, a że był zmęczony, chcąc odpocząć wstąpił do chaty pewnego wieśniaka i poprosił o coś do zjedzenia. Wieśniak rad go przyjął, a żona, bardzo dobra kobieta, przyniosła mu zaraz mleka w drewnianej misie i trochę razowego chleba na drewnianym talerzu. Merlinowi bardzo się podobała gościnność wieśniaka i jego żony. Zauważył jednak, że mimo dostatku i ładu, jaki panował w chacie, oboje nie wydawali się zbyt szczęśliwi. Zapytał ich, czemu są tacy smutni, i dowiedział się, że to dlatego, że nie mają dzieci. Biedna kobieta rzekła ze łzami w oczach: - Byłabym najszczęśliwsza, gdybym miała syna. Bodajby tak maleńkiego, jak palec u ręki mego męża, a już byłabym zadowolona. Merlinowi tak się podobała myśl o chłopcu nie większym niż palec mężczyzny, że postanowił spełnić życzenie biednej kobiety. Tak więc w krótkim czasie żona wieśniaka powiła syna, który - o dziwo - był nie większy od kciuka swego ojca! Królowa wróżek zapragnęła zobaczyć maleńkiego chłopaczka, weszła więc do chaty akurat w chwili, kiedy matka siedziała na łóżku, wpatrując się w dziecko z podziwem. Królowa ucałowała malca i nazwała go Tom Paluszek, potem posłała po wieszczki, które z jej rozkazu tak przystroiły jej małego chrześniaka: Z listka dębowego czapeczkę zieloną, Z pajęczyny koszulkę ślicznie zrobioną, Z puchu miał utkany kabacik cieplutki, A spodenki uszyto mu z piórek mięciutkich. Na nóżkach pończoszki z babiego lata, białe, I szare, z mysiej skórki, dwa buciki małe, Oba łabędzim puszkiem we środku wysłane, Na sznurowadła z rzęs matczynych związane. Tomcio nigdy nie był większy od ojcowskiego kciuka, lecz za to wyrósł na bardzo sprytnego chłopca i lubił płatać różne figle. Kiedy już zaczął się bawić z innymi chłopcami i pogubił wszystkie swoje pestki od wiśni* [... pestki od wiśni - rodzaj gry dziecięcej podobnej do popularnej gry w guziki.], wsuwał się do woreczków swych kolegów, napełniał sobie kieszenie i niepostrzeżenie wracał znowu do gry. Pewnego dnia wszakże, kiedy wychodził z woreczka z pestkami, gdzie plądrował jak zwykle, chłopiec, do którego należał woreczek, zauważył go i zawołał: - Hola, Tomciu, nareszcie cię przyłapałem! Już teraz wiem, kto mi kradnie moje pestki od wiśni! Zapłacę ci za twe złodziejskie sztuczki! To mówiąc zacisnął z całej siły sznurek na szyi Tomcia i tak potrząsnął woreczkiem, że biedne małe nóżki, uda i całe ciało Tomcia bardzo ucierpiały. Tomcio krzyczał z bólu i błagał, żeby go wypuścić, obiecując, że nigdy więcej nie będzie oszukiwał. Niedługo potem, kiedy matka jego robiła pudding, Tomcio ciekawy, jak się to robi, wdrapał się na brzeg miski; wtem pośliznęła mu się nóżka i wpadł do ciasta. Matka nie zauważyła go wcale, wymieszała ciasto, włożyła do formy i wstawiła do garnka, żeby je ugotować. Tomcio miał zatkaną ciastem buzię i nie mógł krzyczeć, lecz gdy poczuł gorącą wodę, zaczął się szamotać i kopać w garnek, a matka myśląc, że pudding jest zaczarowany, wyjęła go z garnka i wyrzuciła za drzwi. Biedny kotlarczyk, który właśnie tamtędy przechodził, podniósł pudding, włożył go do worka i poszedł dalej. Tomcio oczyścił już sobie buzię z ciasta i zaczął krzyczeć tak głośno, że przerażony kotlarczyk wyrzucił pudding i uciekł. Pudding rozleciał się na kawałeczki, a Tomcio cały umazany ciastem, oswobodzony już, poszedł do domu. Zmartwiła się matka widząc swego ukochanego synka w takim opłakanym stanie, włożyła go do filiżanki, zmyła z niego ciasto i ucałowawszy, położyła do łóżka. Niedługo po przygodzie z puddingiem matka poszła na łąkę wydoić krowę i zabrała Tomcia z sobą. Ponieważ wiał silny wiatr, bojąc się, aby nie porwał Tomcia, przywiązała malca cieniutką nitką do ostu. Krowa zauważyła kapelusik Tomcia z dębowego liścia, który bardzo jej się podobał, i połknęła go razem z ostem. Kiedy żuła oset, Tomcio przestraszył się jej wielkich zębów, które lada chwila mogły go rozgnieść, i zawołał co sił w gardle: - Mamo! Mamo! - Gdzie jesteś, mój drogi Tomciu? - spytała matka. - Tutaj, matko - odpowiedział Tomcio - w pysku czerwonej krowy! Matka zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękami, lecz krowa, zdumiona dziwnym odgłosem wydobywającym się jej z gardła, otworzyła pysk i wypuściła Tomcia. Szczęśliwie matka nadstawiła fartuch i schwytała synka w chwili, gdy spadał na ziemię, bo inaczej byłby się potłukł okropnie. Przytuliła go do piersi i co prędzej pobiegła z nim do domu. Ojciec zrobił mu bacik ze słomki jęczmienia do popędzania bydła. Tomcio idąc pewnego razu przez pola pośliznął się i wpadł w bruzdę. Przelatujący właśnie kruk chwycił malca, poleciał z nim nad morze i upuścił go do wody. W tej samej chwili podpłynęła wielka ryba i połknęła Tomcia. Rybę wkrótce złapano w sieć i sprzedano na stół króla Artura. Kiedy rozpłatano brzuch ryby, żeby ją przyrządzić, wszyscy zdumieli się na widok małego chłopczyka w jej wnętrzu, a Tomcio nie posiadał się z radości, że znów jest wolny. Zaniesiono go do króla, który mianował Tomcia swym nadwornym karzełkiem. W krótkim czasie malec został ulubieńcem całego dworu, gdyż swymi sztuczkami i figlami zabawiał nie tylko króla i królową, lecz również wszystkich rycerzy Okrągłego Stołu. Opowiadają, że kiedy król wyjeżdżał konno na spacer, często zabierał ze sobą Tomcia; a jeśli nadciągnęła ulewa, Tomcio chował się do kieszeni kamizelki Jego Królewskiej Mości, gdzie spał, dopóki deszcz nie przestał padać. Pewnego dnia król Artur zapytał Tomcia o jego rodziców, pragnąc się dowiedzieć, czy są również tacy mali jak on i czy im się dobrze powodzi. Tomcio powiedział królowi, że jego ojciec i matka są tego samego wzrostu, co wszyscy na dworze królewskim, i że są biedni. Słysząc to, król zaniósł Tomcia do skarbca, gdzie przechowywał wszystkie swe pieniądze, i powiedział mu, żeby wziął tyle, ile tylko udźwignie, żeby zanieść rodzicom. Tomcio podskoczył z radością i pobiegł po sakwę, która zrobiona była z bańki mydlanej, po czym wrócił do skarbca i otrzymał srebrną monetę trzypensową. Nasz mały bohater miał nie lada trudności z umieszczeniem na plecach sakwy, zawierającej drogocenną monetę, ale wreszcie udało mu się i ruszył w drogę. Nie napotykając żadnych przeszkód i wypoczywając po drodze więcej niż sto razy, doszedł cały i zdrów do rodzicielskiego domu dopiero po dwóch dniach i nocach. Czterdzieści osiem godzin szedł Tomcio z olbrzymią sztuką srebra na plecach i byłby już padł ze zmęczenia, gdyby matka nie wybiegła na jego spotkanie i nie zaniosła synka do domu. Wkrótce jednak powrócił Tomcio na dwór królewski. Ponieważ ubranko chłopczyka bardzo ucierpiało w puddingu i we wnętrzu ryby, Jego Królewska Mość rozkazał sprawić mu nowe szatki i dać, jako rycerzowi, wierzchowca w postaci myszy. Na koszulkę motylek skrzydełka mu dał, Kurczątko skórkę na butki. I Tomcio miał Piękny strój przez mistrza nad mistrze uszyty, Usługującego tylko wróżkom znamienitym. U boku mieczyk zwisał przecudnej roboty, Do walki gotów Tomcio, kto by miał ochotę. Rumakiem jego mysz - dosiada jej stale, I wierzcie mi, że Tomcio wygląda wspaniale! Naprawdę bardzo zabawnie wyglądał Tomcio w tym stroju, gdy na swej rączej myszy jechał na polowanie z królem i całym rycerstwem. Dworzanie omal nie popękali ze śmiechu na widok Tomcia i jego rumaka. Król był tak zachwycony zręcznością malca, że kazał zrobić dla niego małe krzesełko, które ustawiono obok talerza na królewskim stole, i pałac ze złota na dziewięć cali wysoki, o drzwiach na cal szerokich, gdzie Tomcio miał zamieszkać. Darował mu również karetę, zaprzężoną w sześć myszek. Królową gniewały zaszczyty, jakimi król obsypywał sir Tomasza, postanowiła więc położyć temu kres i naopowiadała królowi, że mały rycerzyk był dla niej niegrzeczny. Król posłał po Tomcia z wielkim pośpiechem, a ten wiedząc, czym grozi gniew królewski, wsunął się do pustej skorupy ślimaka. Siedział tam długo i był już bliski śmierci głodowej. Wreszcie wyjrzał na świat i widząc motylka tuż obok swej kryjówki, przyczołgał się i wskoczył na jego grzbiet. Motylek pofrunął, unosząc Tomcia w powietrze. Lecąc od drzewa do drzewa, z pola na pole, przyniósł go z powrotem do pałacu, gdzie król i wszyscy rycerze usiłowali go złapać. Biedny Tomcio wpadł do konewki z wodą i omal w niej nie utonął. Królową na jego widok ogarnął srogi gniew i powiedziała, że Tomciowi trzeba uciąć głowę. Wsadzono więc go do pułapki na myszy aż do czasu egzekucji. Tymczasem kot, widząc, że coś się rusza w pułapce, tak uderzył w nią łapą, że druty się przerwały, i Tomcio znów był wolny. Król przywrócił Tomcia do swych łask, lecz nie trwało to długo, gdyż pewnego dnia napadł na biednego malca wielki pająk i chociaż Tomcio dobył miecza i walczył bohatersko, zabił go trujący dech pająka. Król Artur i cały dwór opłakiwali stratę swego ulubieńca. Na dworze przybrano żałobę, a na grobie Tomcia wzniesiono piękny marmurowy pomnik i umieszczono na nim taki napis: Tomcio Paluszek tu leży, rycerz dzielny, Którego pająk zabił jadem śmiertelnym. Na dworze króla Artura wszystkim znany, We wszystkich grach rycerskich podziwiany. Turniej czy łowy - zawsze pierwszy i niedościgniony Na myszy rwał Tomcio hen, z wiatrem w przegony. Póki żył, królewskiego dworu był ozdobą, Lecz biada! Dziś dwór cały okryła żałobą Jego śmierć w kwiecie wieku. Pochylmy więc głowy I lejmy łzy na Tomcia kamień grobowy. GNIAZDKO SROKI Wonczas, gdy kury w ostrogach chodziły, A małpy żuły tytoń, skacząc wśród listowia, A świnie wierszem do siebie mówiły, A kaczki zażywały tabakę dla zdrowia, wszystkie ptaki zleciały się do sroki, żeby je nauczyła, jak się wije gniazdo. Sroka bowiem, jeśli chodzi o budowę gniazd, jest najmądrzejszym z ptaków. Zebrała więc wszystkie ptaki wokół siebie i zaczęła pokazywać, jak się to robi. Najpierw wzięła trochę błota i zrobiła z niego rodzaj okrągłego ciastka. - Ach, więc to tak się robi - rzekła jemiołuszka i odleciała. Dlatego to jemiołuszki do dziś budują takie gniazdka. Sroka wzięła parę gałązek i powtykała je naokoło w błoto. - Teraz już wszystko wiem - rzekł kos i odleciał. Dlatego kosy po dziś dzień w ten właśnie sposób budują gniazdka. Tymczasem sroka położyła jeszcze jedną warstwę błota na gałązki. - To całkiem proste - rzekła mądra sowa i odleciała. Dlatego sowy nigdy nie budowały lepszych gniazd. A sroka wzięła znów parę gałązek i oplotła nimi gniazdko. - Więc o to chodzi! - rzekł wróbel i odleciał. Toteż odtąd wróble budują dość niedbale swe gniazdka. Teraz sroka wzięła trochę piórek i gałganków i wyścieliła nimi gniazdko wewnątrz. - O, to mi się podoba! - zawołał szpak. Toteż gniazdka szpaków są bardzo wygodne. I tak było dalej - każdy ptak zabierał z sobą trochę wiadomości, jak się buduje gniazdo, ale żaden z nich nie zaczekał do końca. Tymczasem sroka pracowała i pracowała nie patrząc, co się dzieje dokoła niej, aż został tylko jeden ptak: papuga, która przez cały czas nie zwracała najmniejszej uwagi na to, co robi sroka, tylko powtarzała głupio: - Weź dwa, weź dwa. Sroka usłyszała to wreszcie właśnie w chwili, gdy kładła w poprzek patyczek. Powiedziała więc: - Jeden wystarczy. Lecz papuga swoje: - Weź dwa, weź dwa. Wtedy sroka rozgniewała się: - Mówię ci, że jeden wystarczy. Papuga jednak upierała się przy swoim: - Weź dwa, weź dwa. Wreszcie sroka spojrzała w górę i zobaczyła koło siebie tylko papugę; rozgniewała się więc bardzo i odleciała, nie chcąc już więcej pokazywać ptakom, jak się buduje gniazdo. Oto dlaczego różne ptaki budują swoje gniazda w różny sposób. SYN ADAMA Pewien człowiek ciężko pracował, kopiąc póle. Co chwila przystawał, żeby odpocząć i otrzeć twarz, i gniew go ogarniał na myśl, że to przez grzech Adama musi tak ciężko pracować. Użalił się więc gorzko nad sobą i powiedział o Adamie kilka brzydkich słów. Usłyszał te słowa jego pan i zapytał: - Dlaczego złorzeczysz Adamowi? Gdybyś był na jego miejscu, postąpiłbyś tak samo. - O nie - odrzekł kopacz. - Byłbym mądrzejszy od niego. - No, to wypróbujemy cię - rzekł pan. - Przyjdź do mnie w porze obiadu. Gdy nadeszła pora obiadu, kopacz przyszedł i pan zaprowadził go do pokoju, gdzie był stół zastawiony wszelkiego rodzaju smakołykami. - Jedz tyle, ile chcesz, z każdego półmiska na stole - rzekł pan - lecz dopóki nie wrócę, nie dotykaj tego zakrytego półmiska. To powiedziawszy, pan wyszedł z pokoju, zostawiając kopacza samego. Człowiek zasiadł do stołu, przysuwał sobie i ten półmisek, i tamten, używając, co się zowie. Lecz po chwili, ponieważ pan jeszcze nie wracał, biesiadnik zaczął zerkać w stronę zakrytego półmiska, zastanawiając się, co tam może być. Coraz bardziej zaciekawiony, powiedział do siebie: - Musi tam być coś dobrego. Dlaczego nie miałbym zajrzeć? Nie dotknę tego. Przecież nic złego się nie stanie, jeśli tylko spojrzę. Wreszcie nie mógł już dłużej wytrzymać i uniósł troszkę pokrywkę, lecz nic nie zobaczył. Podniósł jeszcze trochę, wtem wyskoczyła mysz. Kopacz chciał ją złapać, ale mysz uciekła i zeskoczyła ze stołu. Pobiegła najpierw do jednego kąta, a on za nią, i kiedy myślał, że ją schwycił, wymknęła się do drugiego, pod stół i znowu dokoła pokoju. A kopacz narobił takiego hałasu, skacząc i tupiąc, i uganiając się za myszą, że w końcu przyszedł pan. - Aha - rzekł - nie narzekaj już nigdy na Adama, mój człowieku! GŁUPIE OKRZYKI Był sobie niegdyś mały chłopiec. Pewnego razu matka posłała go, żeby kupił głowę baranią i podroby. Bojąc się, żeby nie zapomnieć, chłopiec powtarzał sobie: Barania głowa i podroby! Barania głowa i podroby! Krok za krokiem doszedł do rowu z wodą, lecz przeskakując przezeń, upadł, skaleczył się, zaczął szlochać i zapomniał, po co matka go posłała. Stał chwilę medytując, wreszcie zdawało mu się, że sobie przypomniał, i zaczął powtarzać: Wątroba i płuca, i flaki wszelakie! Wątroba i płuca, i flaki wszelakie! Poszedł dalej, spotkał człowieka, którego bolała wątroba, i wrzeszczy swoje: Wątroba i płuca, i flaki wszelakie! Wątroba i płuca, i flaki wszelakie! Na to człowiek schwycił go, zbił i kazał mu mówić: Proszę Cię, Boże, nie zsyłaj tego więcej! Proszę Cię, Boże, nie zsyłaj tego więcej! Chłopiec poszedł, powtarzając te słowa, aż przyszedł na pole, gdzie rolnik siał pszenicę, i dalej tak wykrzykiwał: Proszę Cię, Boże, nie zsyłaj tego więcej! Proszę Cię, Boże, nie zsyłaj tego więcej! Rolnik zaczął go okładać kijem i kazał mu powtarzać: Daj, Boże, tego jak najwięcej! Daj, Boże, tego jak najwięcej! Powtarzając te słowa, chłopiec uciekł i doszedł do cmentarza, gdzie spotkał pogrzeb, i nie przestał swego: Daj, Boże, tego jak najwięcej! Daj, Boże, tego jak najwięcej! Ten, który najgłośniej płakał w całym orszaku, schwycił go, zbił i przykazał mu mówić: Proszę Cię, Boże, poślij tę duszę do nieba! Proszę Cię, Boże, poślij tę duszę do nieba! Poszedł chłopiec dalej, natknął się na mężczyznę i kobietę, którzy szli do ślubu, i wykrzyknął: Proszę Cię, Boże, poślij tę duszę do nieba! Proszę Cię, Boże, poślij tę duszę do nieba! Jak możemy się domyślać, mężczyzna wpadł w złość, zbił chłopca porządnie i kazał tak mówić: Życzę wam wiele szczęścia! Życzę wam wiele szczęścia! Idąc dalej, powtarzał te słowa. Gdy zobaczył dwóch robotników, którzy wpadli do dołu, wrzasnął: Życzę wam wiele szczęścia! Życzę wam wiele szczęścia! To rozdrażniło tak bardzo jednego z robotników, że gdy wydostał się z dołu, zbił krzykacza i kazał tak powtarzać: Jednego już nie ma, oby i z drugim tak się stało! Jednego już nie ma, oby i z drugim tak się stało! Wołał tak przez całą drogę i człowiek ślepy na jedno oko, który szedł właśnie tędy, usłyszał te słowa: Jednego już nie ma, oby i z drugim tak się stało! Jednego już nie ma, oby i z drugim tak się stało! Ślepy na jedno oko nie mógł tego znieść. Porwał chłopca, zbił na kwaśne jabłko i kazał powiedzieć: Jedna strona świeci, oby i z drugą tak było! Jedna strona świeci, oby i z drugą tak było! Chłopiec powtarzał to, aż doszedł do domu, którego jedna część zaczęła się palić. Ludzie pomyśleli, że to on podłożył ogień, i zaprowadzili go prosto do więzienia. MĄDRZY LUDZIE Z GOTHAM O kupowaniu owcy W Gotham mieszkali dwaj ludzie. Jeden z nich szedł do Nottingham, żeby kupić owcę, a drugi wracał z jarmarku i spotkali się obaj na moście. - Dokąd idziesz? - spytał ten, który wracał z jarmarku. - Idę kupić owcę - odrzekł ten, który szedł na jarmark. - Kupić owcę? - rzekł tamten. - Jaką drogą zaprowadzisz ją do domu? - Przez ten most. - Na Robin Hooda* [Robin Hood - legendarny bohater angielski, szlachetny herszt zbójców, wspomagający biednych, wdowy i sieroty.]! - rzekł ten, który wracał z Nottingham. - Nie zrobisz tego. - Na Dziewicę Marię! - rzekł ten, który szedł do Nottingham. - Zrobię to. - Nie zrobisz - rzekł pierwszy. - Zrobię - odparł drugi. Obaj wbili w ziemię swoje laski, jedną naprzeciw drugiej, jak gdyby między nimi stało sto owiec. - Uważaj - rzekł pierwszy - żeby moje owce nie przeskoczyły przez most. - Głupstwo - powiedział drugi - nie przejdą tędy. - Ależ przejdą - rzekł pierwszy. A na to drugi: - Jeśli ci się to nie podoba, to mogę ci dać w zęby. Kiedy tak się kłócili, inny człowiek z Gotham wracał z targu z workiem mąki na koniu i widząc swych sąsiadów spierających się o owce... których w ogóle nie było, rzekł: - Głupcy! Czy nauczycie się kiedyś rozumu? Lepiej pomóżcie mi włożyć worek na plecy. Pomogli mu, a on poszedł na brzeg mostu, rozwiązał worek i wysypał do rzeki całą jego zawartość. - A teraz, sąsiedzi - rzekł - ile jest mąki w mym worku? - Do licha! - powiedzieli obydwaj. - Nie ma w ogóle mąki, worek jest pusty. - Na mój rozum - rzekł tamten - równie pusto jest w waszych głowach, jeżeli zaczynacie spór o coś, czego nie macie. Osądźcie sami, który z nich trzech był najmądrzejszy. O kukułce za płotem Pewnego razu zachciało się ludziom z Gotham mieć kukułkę, która by kukała przez cały rok; w środku miasta wybrali odpowiednie miejsce, otoczyli je wokoło płotem, umieścili kukułkę za tą zagrodą i powiedzieli: - Śpiewaj przez cały rok, bo inaczej nie dostaniesz ani mięsa, ani wody. Kukułka, kiedy zobaczyła, że otoczono ją płotem, odleciała. - To nasza wina - powiedzieli ludzie. - Zbudowaliśmy płot za niski. O wysyłaniu serów Był pewien człowiek z Gotham, który poszedł do Nottingham na jarmark sprzedać sery, i kiedy schodził z góry na most w Nottingham, jeden z serów wypadł mu z torby i potoczył się na dół. - Ach, niezdaro, czyż możesz sam iść na targ? - rzekł człowiek. - Poślę za tobą inne sery, jeden za drugim. Zdjął torbę, wyjął sery i zepchnął je z góry. Jedne potoczyły się w krzaki z tej strony drogi, inne wpadły w krzaki po drugiej stronie. - Macie spotkać się wszystkie ze mną na rynku! - krzyknął. Przyszedł na rynek, żeby spotkać się ze swymi serami, i czekał prawie do końca targu. Potem rozpytywał się wśród swych przyjaciół, sąsiadów i innych ludzi, czy nie widzieli jego serów, jak szły na targ. - Kto je niósł? - zapytał jeden z ludzi. - Same szły - odrzekł człowiek z Gotham. - Znają drogę dobrze. Jednakże nie można było ich nigdzie znaleźć. - Niech to licho porwie! - rzekł człowiek. - Biegły tak szybko, że mogły już minąć plac targowy. Jestem głęboko przekonany, że muszą być teraz chyba w Yorku. Czym prędzej wynajął konia, żeby pojechać do Yorku na poszukiwanie serów, gdzie ich nie było, i do dziś dnia nikt nie może mu nic o nich powiedzieć. O topieniu węgorza Kiedy nadszedł Wielki Piątek, ludzie z Gotham łamali sobie głowy, co mają robić z białymi śledziami, czerwonymi śledziami, szprotami i inną soloną rybą. Naradzali się jeden z drugim i zgodzili się, że wszystkie ryby należy wrzucić do stawu (który znajdował się w środku miasta), żeby rozmnożyły się na przyszły rok; każdy więc, kto miał solone ryby, tak zrobił. - Mam dużo białych śledzi - mówił jeden. - Mam dużo szprotów - rzekł drugi. - Mam dużo czerwonych śledzi - rzekł jeszcze inny. - Mam dużo solonej ryby. Wpuśćmy je wszystkie do sadzawki, a na przyszły rok ho! ho! będziemy nie lada bogaci. Z początkiem następnego roku ludzie poszli nad staw szukać swych ryb, lecz znaleźli tylko wielkiego węgorza. - Ach! - zawołali. - Niech piorun trzaśnie tego węgorza! Pozjadał nam wszystkie ryby. - Co z nim zrobimy? - pytał jeden drugiego. - Zabijemy go - powiedział któryś z ludzi. - Posiekamy go na kawałeczki - rzekł inny. - Nie - rzekł jeszcze inny - utopimy go. - Niech tak będzie - zgodzili się wszyscy. Poszli do innego stawu i wrzucili węgorza do wody. - Leż tu i troszcz się sam o siebie, bo nikt z nas ci nie pomoże! I zostawili węgorza w wodzie, żeby utonął. O płaceniu dzierżawy Zdarzyło się, że ludzie z Gotham zapomnieli zapłacić dzierżawę swemu dziedzicowi. Jeden rzekł do drugiego: - Jutro przypada ostateczny termin zapłacenia dzierżawy. W jaki sposób poślemy pieniądze naszemu panu? Na to któryś odezwał się: - Dziś złapałem zająca i on zaniesie pieniądze, bo to szybkie stworzenie. - Dobrze - zgodzili się wszyscy. - Damy mu list i sakiewkę, w którą włożymy pieniądze, i powiemy mu, jaką ma iść drogą. Kiedy więc listy były napisane i pieniądze włożono do sakiewki, przywiązali mu to wszystko do szyi, mówiąc: - Idź najpierw do Lancaster, potem musisz pójść do Loughborough, a w Newarke to już jest nasz pan. Nie zapomnij nas polecić jego łasce, a tu jest jego należność. Zając, wydobywszy się z ich rąk, popędził drogą. Ktoś krzyknął za nim. - Najpierw musisz biec do Lancaster! - Niech robi, jak chce - powiedział inny - na pewno zna krótszą drogę lepiej od nas. Jeszcze inny dodał: - To sprytny zając, da sobie radę; pewnie omija główną szosę z obawy przed psami. O liczeniu Pewnego razu dwunastu ludzi z Gotham poszło łowić ryby. Część weszła do wody, część została na brzegu, a kiedy wracali, jeden z nich rzekł: - Nachodziliśmy się dziś sporo po wodzie. Dzięki Bogu, że żaden z nas się nie utopił. - Policzmy się jednak - rzekł inny. - Wyszło nas dwunastu. Ale doliczyli się tylko do jedenastu, bo ten, który liczył, nie policzył samego siebie. - Niestety! Jeden z nas utonął - powiedzieli. Wrócili nad strumyk, gdzie łowili ryby, szukali tu i tam tego, który utonął, i podnieśli srogi lament. Właśnie przejeżdżał pewien dworzanin i zapytał ich, czego szukają i dlaczego są tacy smutni. - Och - odpowiedzieli - przyszliśmy dziś łowić ryby w tym strumyku; było nas dwunastu i jeden utonął. - Policzcie - rzekł dworzanin - ilu was jest tutaj. Jeden z ludzi zaczął liczyć i oczywiście naliczył jedenastu, bo pominął siebie. - Dobrze - powiedział dworzanin - a co mi dacie, jeśli znajdę dwunastego człowieka? - Panie - odpowiedzieli - damy ci wszystkie nasze pieniądze. - Dajcie mi pieniądze - rzekł dworzanin i zaczął od pierwszego, dając mu w plecy takiego szturchańca, że ten aż jęknął. - To jeden - powiedział dworzanin. I wszystkich po kolei częstował tak, że każdy miał dosyć. Kiedy doszedł do ostatniego, uderzył go porządnie mówiąc: - A oto dwunasty. - Niech Bóg ci błogosławi! - zawołali wszyscy ludzie z Gotham. - Odnalazłeś naszego sąsiada!