10757
Szczegóły |
Tytuł |
10757 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10757 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10757 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10757 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GAELEN FOLEY
JEGO WYSOKOŚĆ PIRAT
Dla Eryka, który mnie ocalił.
Dziękuję również mojemu nadzwyczajnemu Tacie,
kapitanowi marynarki, za fachowe rady.
Nie - zmyć balsamu z pomazańca króla Nie zdoła wszystka woda oceanów.
W. Szekspir, Ryszard II; przekład Leona Ulricha
Maj 1785
1 ryzgi słonej morskiej wody chlusnęły mu prosto w twarz; gwałtownie mrugając, pozbył się z oczu szczypiących kropel i chwycił znów wiosła, napierając na nie z całą mocą. Wokół niego kłębiły się fale przybrzeżne, rozpryskując srebrne pióropusze piany. Przemoczyły go do suchej nitki, gdy usiłował przemknąć barkasem pomiędzy ostrymi jak zęby rekina skałami, strzegącymi wejścia do jaskini. Ramiona i barki płonęły z wysiłku, utrzymywał łódź w równowadze samą tylko determinacją- aż wreszcie z okrzykiem triumfu zdobył się na ostateczny wysiłek i wyminął ostre skały. Schylił głowę, wpływając pod niskie sklepienie: barkas wślizgnął się w rozwartą paszczę groty.
W tym samym czasie w odległości kilku mil morskich, w zalanej księżycowym światłem zatoce siedem statków stało na kotwicy, czekając na jego znak.
Znalazłszy się pod czarnym jak noc granitowym sklepieniem, otarł pot z czoła, z trudem chwytając oddech. Zapalił pochodnię. Nie było tu nikogo, kto mógłby dostrzec jego wtargnięcie - prócz mnóstwa wiszących mu nad głową nietoperzy, które zaczęły skrzeczeć i latać spłoszone. Podpłynął wreszcie do pomostu i wyskoczył z łodzi.
Piętnaście lat.
Minęło już piętnaście lat od chwili, gdy książę Lazar di Fiore po raz ostatni dotknął stopą ziemi Ascencion.
Więcej niż połowa mego życia, pomyślał gorzko. Jeśli tę nędzną, anonimową egzystencję w ogóle można nazwać życiem!
Wpatrywał się w miękki, lśniący piasek pod swymi czarnymi, zniszczonymi butami. Potem, przyklęknąwszy na jedno kolano, zaczerpnął garść piachu opaloną, stwardniałą od lin ręką. Patrzył, jak ziarenka przesypują się przez palce. Wyślizgiwały mu się z rąk - tak jak wszystko.
Jego przeszłość.
Jego rodzina.
A teraz, gdy wstanie nowy dzień, również jego dusza.
Piasek sypał się z szelestem, aż wreszcie w dłoni Lazara pozostał tylko jeden twardy, czarny kamyk. Pozwolił i jemu upaść na ziemię.
Nic nie było mu potrzebne.
Wstał i poprawił przewieszony przez ramię rzemień, na którym wisiała szpada. Mokra, twarda skóra od godziny ocierała mu się o pierś, drażniąc wrażliwe miej sce w rozcięciu kaftana. Lazar pociągnął łyk rumu ze srebrnej flaszki, uwiązanej na cienkim rzemyczku z koźlęcej skóry. Poczuł w brzuchu płynny ogień, skrzywił się i wetknął butelkę za pazuchę.
Uniósł pochodnię i rozejrzał się po jaskini. Po chwili dostrzegł wejście do sekretnego podziemnego korytarza. Wykuto go przed wiekami w litej skale na życzenie i wyłączny użytek rodu Fiorich. Trudno w to uwierzyć: był teraz jedynym człowiekiem, który wiedział, że te podziemne pasaże naprawdę istnieją, że nie sąjednąz wielu legend związanych z jego królewskim rodem.
Kiedy dotarł do nieregularnego otworu, stanowiącego wejście do tunelu, zajrzał w mroczną czeluść, przyświecając sobie pochodnią. Tak przywykł do otwartych morskich przestrzeni, iż miał wrażenie, że się dusi. Do diabła!
- Opanuj się, tchórzu! - burknął głośno, chcąc przerwać przytłaczającą ciszę.
Zacisnął zęby i wszedł do tunelu.
Czarne ściany tajemnego przejścia lśniły w świetle pochodni; ściekała po nich woda, pokryte były szlamem. W blasku płomieni cienie przybierały fantastyczne kształty, wiły się, jakby chciały się wyrwać z uścisku kanciastych, skalnych pięści. Tam, gdzie nie docierał blask pochodni, panowała absolutna ciemność. Lazar wiedział jednak, że gdzieś wysoko, ponad nim, jego wróg teraz świętuje: odbywał się właśnie bal na jego cześć.
Fiore nie mógł doczekać się chwili, gdy zakłóci ową uroczystość. Wkrótce dotrze tunelem do otoczonego murami miasta - mimo wszelkich środków ostrożności przedsięwziętych przez Monteverdiego.
Po półgodzinnym uciążliwym marszu pod górę, Lazar dotarł do miejsca, gdzie podziemny korytarz się rozgałęział. Lewy chodnik był płaski, prawy zaś wznosił się, by w końcu dotrzeć do piwnic Belfort, ruin zamku wzniesionego niegdyś na szczycie góry.
Chętnie znów zobaczyłby stare zamczysko, ale nie miał teraz czasu na sentymentalne pielgrzymki. Lazar bez wahania skierował się w lewo.
Wreszcie poczuł na twarzy podmuch świeżego powietrza i zamiast czarnego sklepienia miał nad głową iskrzące się gwiazdami nocne niebo. Pochodnia zgasła z sykiem, gdy zanurzył ją w małym stawku, w którym zbierała się woda ściekająca ze ścian. Pod osłoną ciemności Fiore wydostał się przez wąski otwór tunelu.
Trudna do sforsowania zapora z ciernistych pnączy i splątanych gałęzi maskowała wejście do jaskini.
Serce zaczęło mu bić gwałtownie, gdy nożem torował sobie drogę wśród cierni, starając się nie wyciąć zbyt rzucającej się w oczy wyrwy. Wreszcie wydostał się na otwartą przestrzeń. Wetknął za pas swój zakrzywiony mauretański nóż. Poruszał się bez pośpiechu, bezwiednie wstrzymując oddech. Przejęty zdumieniem rozglądał się dookoła.
Znów był w domu.
Wszystko srebrzyła księżycowa poświata. Opadające tarasami pola, gaje oliwne, winnice, zagajnik drzew pomarańczowych na pobliskim wzgórzu. Podmuch nocnego wiatru niósł wonie tej ziemi. Tuż przed Lazarem wznosił się -jak dawniej - czcigodny rzymski mur: wielkie omszałe głazy strzegły serca Ascencion tak samo jak przed tysiącem lat. Przez skalne szczeliny biegły ku niemu wspomnienia. My, Fiori, jesteśmy kamieniem węgielnym. Nigdy o tym nie zapomnij, chłopcze...
Przeszedł z wahaniem kilka kroków, wsłuchując się w melodię tej ziemi. Koncert świerszczy, kumkanie żab, odległy szum przybrzeżnych fal brzmiały tak samo jak zawsze.
Lazarowi ścisnęło się serce. Na moment przymknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Z niezwykłą wyrazistością przypomniał sobie to wszystko, czego nigdy już nie zobaczy.
Chłodny wiatr powiał nad okolicą, poruszył liście i pnącza, aż wreszcie cały sad, gaj pomarańczowy, wszystkie trawy rozszumiały się i przemówiły do Lazara głosami drogich zmarłych. Porzucając swe pozaziemskie szlaki przybyły, by go powitać - całe pokolenia zmarłych królów i królowych. Duchy unosiły się i przelatywały nad nim, szepcząc: Po-mścij nas!
Lazar otworzył oczy, w których zapłonęła nagle zrodzona z bólu wściekłość.
Winowajca był tylko jeden: to on zniszczył życie, które powinno być udziałem Lazara. Musiał wyrównać z nim rachunki i na Boga! -tylko dlatego wrócił na Ascencion. Nic innego nie miał tu do roboty. Gubernator już się o to postarał. Ale teraz ów dostojnik drogo za to zapłaci!
O tak, według legendy, trwająca od wieków la vendetta nie zrodziła się na Sycylii czy na pobliskiej Korsyce, lecz właśnie tu, na tej wyspie! Monteverdi niebawem poczuje jej moc na własnej skórze!
Przez piętnaście lat Fiore czaił się, snuł plany, czekał na właściwy moment. .. Wkrótce wszystko się skończy. O świcie wymierzy swemu wrogowi karę, na jaką zasłużył. Wymorduje jego krewniaków, pozbawi życia samego gubernatora, obróci w perzynę stworzone przez niego miasto.
Ale pierwsza tortura, którą mu zada, będzie najbardziej wyrafinowana.
Zdrajca musi cierpieć tak samo jak on. Sprawiedliwości stanie się zadość dopiero wówczas, gdy na oczach zakutego w kajdany Montever-diego zginie jedyna istota, którą kochał nade wszystko: jego młoda, niewinna córka.
Gdy to się dokona, Lazar będzie mógł odpłynąć z Ascencion - by nigdy więcej nie zobaczyć swego dawnego królestwa.
Choćby miało mu pęknąć serce.
Z rękoma założonymi do tyłu, z uprzejmym, ujmującym uśmiechem przyklejonym do twarzy, Allegra Monteverdi stała w sali balowej otoczona grupką gości. Zastanawiała się, czy ktoś oprócz niej zauważył, że jej narzeczony jest na najlepszej drodze do upicia się w sztok?
Rzadko się zdarzało, by ten młodzieniec, będący prawąrękąjej ojca, przebrał miarę w piciu lub pozwolił sobie na jakieś inne grzeszki. Allegra była rada, że nie stał się zbyt hałaśliwy ani nie wybuchnął pijackim płaczem - jednak Domenie Clemente, nawet nietrzeźwy, zachowywał zawsze nieskazitelne maniery i wdzięk.
Musiał się posprzeczać ze swoją kochanką - pomyślała, zerkając nań ukradkiem. Rozmawiał z kilkoma damami, popijając wino z kielicha.
Z beznamiętnym podziwem Allegra skonstatowała, że jasnoblond włosy Domenica, przysypane lekko pudrem i starannie splecione w warkocz, połyskują złotem w świetle kryształowych żyrandoli.
In vino reritas - w winie prawda, głosiło stare przysłowie; Allegra chętnie by się przekonała, jakiż to człowiek kryje się pod maską dosko-
10
nałego wychowania. Jej ślub z wicehrabią miał się odbyć już za kilka miesięcy, a ona ciągle miała wrażenie, że wcale nie zna przyszłego męża.
Ukradkiem obserwowała mężczyznę, któremu miała rodzić dzieci.
Domenie zauważył spojrzenie narzeczonej. Przeprosił damy, które zabawiał rozmową, i ruszył ku niej przez całą salę, uśmiechając się chłodno.
Wino nie uczyniło go sentymentalnym, raczej go rozdrażniło - doszła do wniosku Allegra. Dostrzegła posępny, kwaśny grymas wokół ust Domenica. Jego czyste, arystokratyczne rysy dziwnie się wyostrzyły, a zielone oczy lśniły twardo niczym ostre krawędzie szmaragdów.
Znalazłszy się u boku narzeczonej, obrzucił badawczym spojrzeniem jej postać i nachyliwszy się, pocałował ją w policzek.
- Witaj, piękna! - Uśmiechnął się, dostrzegłszy jej rumieniec i powiódł grzbietem ręki po jej nagim ramieniu, łaskocząc ją mankietem z brabanckiej koronki.
- Chodźmy, młoda damo: jesteś mi winna ten taniec - szepnął, ale właśnie w tej chwili rozmowa gości przyciągnęła uwagę Allegry.
- To wściekłe psy, powiadam! - perorował czcigodny starszy jegomość tak głośno, że przekrzykiwał orkiestrę. - Ach, ci buntownicy! Jedyny na nich sposób to wszystkich powywieszać!
- Powywieszać? - wykrzyknęła Allegra, odwracając się do niego.
- Co też się ostatnio dzieje z tym pospólstwem?! - ubolewała jego żona z miną męczennicy. Twarz miała nalaną, a szyję i uszy obwieszone błękitnymi brylantami. - Ciągle na coś utyskują! I jacy zajadli, jacy rozwścieczeni! Za nic nie chcą zrozumieć, że gdyby nie ich lenistwo, mieliby wszystko, czego im trzeba!
- Lenistwo?! - obruszyła się Allegra.
- Znowu to samo! - westchnął Domenie. Pochylił głowę i osłonił ręką oczy.
- Ależ oczywiście, moja droga! - starszy pan usiłował oświecić Al-legrę. - Zawsze to powtarzam: powinni się przyłożyć do pracy i nie obwiniać innych o własne niepowodzenia!
- A co z ostatnią podwyżką podatków? - odparła Allegra. - Przecież im brakuje już chleba na wykarmienie dzieci!
- Co, podatki? O, mój Boże! -wykrzyknęła otyła dama, przypatrując się Allegrze przez lornion, z wyrazem zdumienia i niepokoju.
- Chodzą podobno słuchy o j akimś chłopskim buncie - wtrąciła inna dama konfidencjonalnym tonem.
Allegra zaczerpnęła powietrza, chcąc wszystko dokładnie wyjaśnić.
- Daj spokój, kochanie! Bardzo cię proszę- szepnął Domenie. -Mam już dość wiecznego przygładzania twoich nastroszonych piórek!
11
- Gotowi nas zabić, jeśli nie będziemy mieli się na baczności! -Starszy pan kiwał głową, udając wszechwiedzącego. - Całkiem jak wściekłe psy!
- Cóż, nie zawracaj cie sobie nimi głowy, drodzy państwo! - odezwała się wesoło Allegra. - To nic wielkiego: oni po prostu umierają z głodu i niezbyt im się to podoba. Stanowczo lepiej skosztować tych ciastek. Z marcepanem? A może z czekoladą? - Oczy płonęły jej gniewem. Skinieniem ręki przywołała jednego z lokajów i cofnąwszy się nieco, obserwowała gości, którzy rzucili się na przysmaki niczym prosięta do koryta.
W kunsztownych fryzurach i pudrowanych perukach, odziani w brokaty goście jej ojca aż gruchali z zachwytu nad doskonałością smakołyków, podawanych przez lokaja na srebrnej tacy; zabrali się do jedzenia z ogromnym zapałem, obsypując swe kosztowne toalety miałkim cukrem.
Domenie popatrzył na narzeczoną z miną cierpiętnika.
- Doprawdy, kochanie! - szepnął.
- Tak wygląda prawda - odparła cierpko. Śmietanka ancien regi-me 'u nigdy się nie zmieni. W ozdobionych białymi perukami głowach mieli chaos, a serca wyschły im i skurczyły się jak suszone śliwki. Teraz powiał nowy wiatr historii: nieustraszona młodość, szczytne ideały! Tamtych trzeba będzie wymieść jak śmieci.
Co z moim tańcem? Mimo woli uśmiechnęła się.
- Próbujesz mnie powstrzymać od mówienia tego, co naprawdę myślę?
Odwzajemnił się przelotnym uśmieszkiem i pochylił się do jej ucha.
- Nie, próbuję po prostu dostać cię w swoje ręce!
O Boże! Z pewnością pokłócił się ze swoją kochanką.
- Ach, tak? - odezwała się dyplomatycznie.
W tej chwili zauważyła, że otyła księżna szepce coś do stojącej obok niej damy. Obie panie rzucały wymowne spojrzenia na Allegrę, wpatrując się w zielono-czarną szarfę, którą przewiązała swoją powiewną suknię z białego jedwabiu.
Zapewne nie podobała im się toaleta w najnowszym „pasterskim" stylu, mającym wyrażać ideały demokracji, a zielono-czarna szarfa musiała wprawić obie damy w całkowitą konsternację!
Allegra podniosła głowę; nie da się zastraszyć! Może nikogo prócz niej na tej sali nie obchodził los wieśniaków umierających z głodu poza murami pałacu, ale ją to obchodziło! I jeżeli mogła wyrazić swój protest jedynie w ten sposób, nosząc dawne barwy Ascencion, to będzie to robiła z dumnie podniesioną głową!
12
Przejęła swe poglądy od błyskotliwych i inteligentnych dam paryskich; ciocia Isabelle wprowadziła ją na salony. Owe damy nosiły czer-wono-biało-błękitne szarfy na znak sympatii dla Amerykanów, walczących o wyzwolenie się spod władzy Anglii. Wróciwszy pół roku temu na Ascencion, Allegra próbowała przeszczepić paryskie zwyczaje na ojczysty grunt. Przekonała się jednak, że kobiety wyrażające własną opinię na tematy polityczne są tu niemile widziane, zwłaszcza gdy mają poglądy całkiem odmienne niż sprawujący władzę legalny rząd.
Rząd powołany przez jej ojca.
- Jego Ekscelencja! - wykrzyknął ktoś przymilnym tonem, gdy bohater dnia zbliżył się godnym krokiem do swoich gości.
Gdy jej ojca witały chóralne wiwaty, Allegra zesztywniała ze strachu. Wiedziała dobrze, że i on będzie niezadowolony, gdy zauważy zie-lono-czarną szarfę.
Wkrótce jednak powiedziała sobie, że nie ma powodu do obaw: papa nigdy nie zwracał na nią uwagi.
- Zdrowie naszego gubernatora! Wypijmy za następne piętnaście lat jego rządów - wołali chórem goście, unosząc w górę kielichy.
Gubernator Ottavio Monteverdi był mężczyzną po pięćdziesiątce. Miał brązowe oczy, wzrost średni i niezgorszą prezencję mimo okazałego brzuszka. Choć był raczej sztywny, radził sobie z gośćmi umiejętnie, ze swobodą osoby piastującej od lat wysokie stanowiska.
Podziękował wszystkim zebranym w charakterystyczny dla niego, powściągliwy sposób, skinął głową córce i spojrzał na Domenica.
- Moje gratulacje, Wasza Ekscelencjo. - Młodzieniec uścisnął dłoń przyszłego teścia, który przygotowywał go do roli swego następcy. Rada miała obwołać kiedyś Domenica kolejnym gubernatorem Ascencion.
- Dziękuję ci, mój chłopcze.
- Czy rad jesteś z uroczystości na twoją cześć, papo? - spytała Allegra, dotykając czule ramienia ojca.
Gubernator natychmiast zesztywniał. Upokorzona Allegra zwiesiła głowę.
Ostatnie dziewięć lat - od śmierci matki - spędziła w Paryżu. W przytulnym i eleganckim domu cioci Isabelle nikt nie wstydził się okazywania serdecznych, rodzinnych uczuć. Allegra nadal nie mogła więc pojąć, czemu wszelkie objawy przywiązania z jej strony wprawiają ojca w zakłopotanie.
O, jakże dręczyło ją to, jak smuciło, że nerwowy, siwowłosy papa jest dla niej kimś zupełnie obcym! Ten niezwykle schludny, pedantyczny człowiek mógł efektywnie działać tylko wówczas, gdy każdy drobiazg na jego
13
biurku znajdował się w precyzyjnie ustalonym miejscu. Po pierwszym wybuchu radości na wieść, że zamieszka pod jednym dachem ze swoim ojcem, Allegra szybko przekonała się, iż papa woli trzymać ją na dystans. Zapewne zbyt przypominała mu mamę. Wyczuwała cierpienie ojca, choć nigdy o nim nie mówił. Musi jakoś do niego dotrzeć! Dlatego właśnie tak bardzo się starała być wzorową panią domu, a rocznicę objęcia przez ojca funkcji gubernatora przekształcić w radosną uroczystość.
Monteverdi obdarzył córkę nieco wymuszonym uśmiechem; kiedy jednak jego oczy padły na zielono-czarną szarfę, znieruchomiał i pobladł.
Allegra poczerwieniała, ale nie próbowała się usprawiedliwiać. Domenie wycofał się, pozostawiając narzeczoną, by radziła sobie sama.
Ojciec schwycił ją za ramię i odciągnął na bok.
- Idź do swego pokoju i natychmiast to zdejmij! - polecił ostrym szeptem. - Do licha, Allegro, poleciłem ci spalić to okropieństwo! Gdybyś nie była moją córką, kazałbym cię uwięzić za podżeganie do buntu!
- Uwięzić, papo?! - wykrzyknęła całkiem zbita z tropu.
- Nie pojmujesz tego? Twoja buntownicza demonstracja jest policzkiem dla całej Rady i dla mnie!
- Nie miałam zamiaru nikogo obrazić - odparła zaskoczona tym gwałtownym wybuchem gniewu. - Wyrażam po prostu własne przekonania. .. mam chyba do tego prawo? A może posiadanie własnych przekonań jest już także zabronione? - Wymówiwszy te słowa natychmiast ich pożałowała.
Brązowe oczy ojca zwęziły się.
- Chcesz, żebym cię odesłał do Paryża?
- Nie, ojcze - odrzekła z wysiłkiem, spuszczając oczy. - Urodziłam się na Ascencion. Tutaj jest moje miejsce.
Uścisk jego ręki nieco zelżał.
- Wobec tego zapamiętaj: póki jesteś pod moim dachem, masz stosować się do moich reguł. A póki mieszkasz na Ascencion, musisz przestrzegać obowiązujących tu praw genueńskich. Akcje dobroczynne i chrześcijańskie miłosierdzie są bardzo chwalebne, ale ostrzegam cię: posunęłaś się niemal do otwartego buntu wobec legalnej władzy. Tracę już do ciebie cierpliwość. A teraz idź, zdejmij z siebie tę szmatkę i spal ją!
Z tymi słowy odwrócił się od niej. Jego zachowanie i postawa uległy błyskawicznej zmianie: znów był uprzejmym gospodarzem, bawiącym swych gości. Allegra stała jak ogłuszona.
- Uwięzić mnie?! - myślała, wpatrując się w ojca wymieniającego komplementy z tłoczącymi się wokół niego gośćmi. - Z pewnością nigdy nie posłałby mnie do więzienia!
14
Domenie przyglądał się narzeczonej z wyższością, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?"
Allegra odwróciła się od niego.
- Idę do swego pokoju. Muszę znaleźć sobie inną szarfę! - mruknęła.
Nie miała najmniejszego zamiaru spalić wstążki w barwach Fiorich.
- Allegro! - Domenie delikatnie schwycił ją za nadgarstek.
Obejrzała się; narzeczony wpatrywał się w nią z dziwnym natężeniem. Jego oczy wydawały się zieleńsze niż kiedykolwiek: miały barwę lasu, lśniącego wilgocią po letniej ulewie.
- Twój ojciec ma słuszność, wierz mi. Może nie uświadamia sobie w pełni twojej inteligencji i charakteru, które ja tak cenię... Ale zgadzam się z nim całkowicie, że twój młodzieńczy zapał... prowadzi cię na manowce. Postaraj się go powściągnąć, bo i ja nie zamierzam tego tolerować.
Spojrzała na niego zimno i już miała na języku ciętą ripostę, ale siłą woli opanowała się. Jeżeli istotnie chce służyć swemu krajowi, musi wyjść za Domenica! Trzeba więc nie tylko pogodzić się z jego romansami, ale również z nieznośnym tonem wyższości, jakim do niej przemawiał, oraz z pozornie niewinnymi żarcikami, pomniejszającymi jej dokonania. Allegra zmusiła się do uległego uśmiechu. Ma jeszcze czas: kiedy będą już po ślubie, nauczy go szacunku dla żony!
- Jak sobie życTysz, mój panie.
W zielonych oczach błysnęło zadowolenie.
- Idź na górę, moja śliczna żoneczko - szepnął, pieszcząc znów jej nagie ramię, mimo że papa stał obok nich. Allegra zarumieniła się i obejrzała na ojca, czy niczego nie zauważył. Potem z niepewną miną zerknęła na Domenica.
- No, idź! - nalegał cicho. Gdy wskazał jej ruchem głowy drzwi, w jego lekkim uśmiechu było coś drapieżnego.
Allegra zmarszczyła brwi, odwróciła się i odeszła - zaniepokojona, zdumiona i nadal wściekła z powodu władczych manier narzeczonego. Twój młodzieńczy zapał prowadzi cię na manowce! - powtarzała w duchu, przedrzeźniając pobłażliwy ton Domenica.
Przystanęła w kącie sali, gdzie umieszczono orkiestrę kameralną. Muzycy zrobili właśnie krótką przerwę i stroili teraz instrumenty. Allegra pochwaliła ich piękną grę i nalegała pogodnie, by nie zapomnieli posilić się przed końcem nocnej uroczystości.
Wyszedłszy na korytarz, Allegra odetchnęła z ulgą, czując chłód bijący od marmurowej posadzki. Zamiast udać się natychmiast do swego
15
pokoju, słabo oświetlonym pasażem dla służby ruszyła do kuchni. Piece były już wygaszone, ale dobrze znany zapach prażonego w oliwie czosnku unosił się -jak zawsze - w powietrzu.
Allegra poleciła bardzo już zmęczonej służbie zapakować wszystko, co pozostało z uczty, i zanieść do domów opieki i sierocińców, które regularnie wizytowała. Kazała także dostarczyć część żywności do więzienia, choć wiedziała, że papa miałby jej to za złe.
Załatwiwszy te sprawy odwróciła się i miała już odejść, ale coś ją powstrzymało. Przeszła przez całą kuchnię do szerokiego wejścia dla dostawców. Drzwi podparto cegłami z paleniska, by wpuścić do wnętrza chłodne nocne powietrze.
Jedwabna suknia falowała w łagodnym powiewie, gdy Allegra stała na progu, spoglądając tęsknie w stronę miejskiego placu. Festyn, który poleciła zorganizować na nim dla pozostałych mieszkańców miasta, powoli się rozkręcał.
O, jakże pragnęła znaleźć się tam, w tłumie swych rodaków, głośno śmiejących się prostych ludzi z błyszczącymi czarnymi oczyma! Może i są nieokrzesani - myślała - ale przynajmniej szczerzy!
Przez wieki na południu Italii mieszała się ze sobą krew Greków, Rzymian, Maurów i Hiszpanów - i w końcu powstało plemię ludzi wesołych i porywczych, gorących i twardych jak ziemia, na której żyli. Wyspiarze z Ascencion uważani byli za jeszcze groźniejszych od znanych ze swej gwałtowności Korsykanów. Allegra jednak postrzegała swoich rodaków jako ludzi serdecznych, krzepkich, namiętnych i nieuleczalnie romantycznych; wszak karmiono ich od kolebki opowieściami o dawnych dziejach, na przykład legendami o królewskim rodzie Fio-rich. Allegra kochała swych ziomków równie mocno jak oj czystą wyspę -ubożuchną, nękaną ciągłymi wojnami, przypominającą pecynę ziemi, którą lada chwila kopnie italski bucior.
To prawda - rozmyślała Allegra - że wicher zmian, który powiał ostatnio nad światem, zapowiadając nowy, zuchwały wiek, będzie musiał zedrzeć kurtynę, zagradzającą mu drogę na Ascencion. Wykorzystując swoją pozycję córki obecnego gubernatora i żony jego następcy, Allegra zamierzała służyć ojczyźnie, choćby musiała stawić czoło obydwu mężczyznom.
Będzie głosem ich sumienia!
... I może kiedyś - myślała - dzięki troskliwej opiece zaczną goić się rany Ascencion?... Śmierć całej królewskiej rodziny, a zwłaszcza króla Alfonsa, była ciosem, którego wyspa do dziś nie może przeboleć.
Tak samo jak niegdyś mama.
16
Ze swego punktu obserwacyjnego Allegra słyszała skoczną muzykę i mogła dostrzec popisy połykacza ognia i akrobatów. Uśmiechnęła się na widok kilku młodych par wirujących w ognistym sycylijskim tańcu zwanym tarantellą. Potrząsnęła głową na myśl o monotonnych, „przyzwoitych" menuetach, wykonywanych na sali balowej.
Z tęsknym uśmiechem wpatrywała się w rzędy kolorowych lampionów, zwieszających się nad miejskim placem. Płomyki palących się w nich świeczek wydawały się Allegrze symbolem jej wiary w to, że wszystkie zwaśnione klasy, rody i stronnictwa potrafią zapomnieć o podziałach i żyć ze sobą w pokoju - choćby tylko przez kilka dni.
Podniosła oczy ku czarnemu, rozgwieżdżonemu niebu, a potem przymknęła je, czując na twarzy balsamiczny wieczorny wietrzyk. Śródziemnomorska noc kusiła swym uwodzicielskim pięknem. Nie przypominała w niczym paryskiego chłodu i wiecznej mżawki. Noc na Ascencion przemawiała do zmysłów, wabiła wonią jaśminów, sosen i lekkim zapachem morskiej soli.
W taką noc Allegra musiała myśleć o nim...
Nawet Domenie nie mógł się równać z tym, który żył jedynie w jej sercu i w jej marzeniach - doskonały i nierealny, jak wszystkie twory wyobraźni.
Tajemniczy książę.
Miał na imię Lazar i odwiedzał ją w snach. Był rycerzem, myślicielem, nieustraszonym wojownikiem i zabijaką. Był wszystkim, a zarazem niczym - owocem księżycowego blasku i dziewczęcych marzeń.
Był po prostu martwy.
A jednak niektórzy utrzymywali, że żyje gdzieś, że jakimś cudem ocalał...
Allegra otworzyła pełne smutku oczy; uśmiechnęła się na myśl o własnej głupocie. Spojrzała na księżyc w pełni, wylegujący się na chmurze niczym królowa dumna ze swej promiennej urody.
Ciżba na placu poruszyła się. Allegra spostrzegła biskupa, który właśnie przybył i wmieszał się w tłum, witając się to z tym, to z owym. Ciągnął za nim jak zawsze orszak pobożnych wdów, niższego duchowieństwa i zakonnic. Na ten widok Allegrę ogarnęła nagle ochota, by podejść do biskupa i również się przywitać.
Nie była przecież uwięziona w ojcowskim pałacu, choć nieraz miała wrażenie, że jest więźniem! Papa i Domenie nie mogą przecież śledzić mnie na każdym kroku! - pomyślała butnie. I z pewnością nie potrzeba jej osobistej ochrony po to, by pogawędzić chwilę z drogim starym ojcem Yincentem!
2 - Jego Wysokość Pirat
17
Nawet się nie obejrzawszy, wyszła przez szeroko rozwarte drzwi, ku zaskoczeniu znajdującej się w kuchni służby.
Nikt nie ośmieli się mnie zatrzymać, jeśli będę robiła wrażenie osoby idącej w konkretnym celu - myślała Allegra z bijącym sercem. Z domu wyszła spokojnym krokiem, ale potem przyspieszyła, zmierzając przez wypielęgnowany trawnik ku wysokiemu, ostro zakończonemu ogrodzeniu z kutego żelaza, które zabezpieczało od frontu posiadłość jej ojca. Za nim było jeszcze drugie ogrodzenie: ze wszystkich stron otaczał pałac mur żołnierzy w błękitnych mundurach.
Allegra szła coraz szybciej; z każdym krokiem rosło w niej napięcie, niemal desperackie pragnienie ucieczki. Gdyby pozostała w pałacu choćby minutę dłużej, udusiłaby się w tej atmosferze hipokryzji i pazerności! Do granicy ojcowskiej posiadłości dotarła niemal biegiem. Twarz jej pałała, serce biło jak szalone.
Większość gwardzistów znała ją oczywiście. Z pewnością wyda im się bardzo dziwne, że córka gubernatora opuszcza rezydencję bez przy-zwoitki i bez ochrony. Gdyby któryś z nich ośmielił sieją zaczepić, wymyśli jakąś bajeczkę, a w razie potrzeby usadzi przekraczającego swe kompetencje żołnierza. Tak czy inaczej, musi przemknąć się przez straże.
Okazało się to łatwiejsze, niż sądziła.
Być może w ciemności wartownicy wzięli Allegrę za jedną z zaproszonych dam. Starając się zachowywać jak naj swobodni ej, wyszła przez niewielką boczną furtkę. Tutaj ogrodzenie z kutego żelaza stykało się z trzymetrowym murem, zabezpieczającym od tyłu dom i ogród.
Z pozorną obojętnością, choć serce jej waliło, Allegra przeszła obok żołnierzy i nie zatrzymywana przez nikogo skręciła w boczną uliczkę, wybrukowaną kocimi łbami. Była tak zdumiona i zachwycona tym, że jej się udało, iż miała ochotę wyrzucić ręce ku górze i krzyczeć: „Nareszcie wolna!" Zamiast tego pospieszyła wąską, pełną sklepików ulicą na miejski plac.
Zatrzymawszy się dla złapania tchu pod kępą palm, zasadzonych dla ozdoby w rogu placu, podniecona Allegra rozglądała się dokoła; nie wiedziała, dokąd najpierw się udać.
Zerknęła na młode pary, które tańczyły ową „nieprzystojną" taran-tellę, a potem popatrzyła w stronę biskupa.
Przyszło jej na myśl, że jeśli podejdzie od razu do ojca Vincenta, z pewnością któraś ze wścibskich, sokolookich dewotek, należących do jego orszaku, zapyta słodko, gdzie się podziała przyzwoitka Allegry?
Może więc lepiej będzie, pomyślała, zerknąć najpierw na grzeszników, nim przyłączy się do grona świętoszków...?
18
Allegra poczuła mrowienie w całym ciele - jakże kusząca była ta italska noc! - i poszła za dźwiękiem wabiącej ją nieodparcie muzyki.
Poruszając się z wdziękiem drapieżnika, Lazar skradał się przez oliwny gaj ku światłom miasta, które uzurpatorzy zwali Małą Genuą.
Jutro pozostaną tu tylko ruiny i zgliszcza - pomyślał z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem.
Nie przerywając marszu, zerknął w świetle księżyca na swój stary, zniszczony przez rdzę zegarek. Wskazywał północ. Pierwszym zadaniem Lazara było wtargnięcie do jednej z dwóch troskliwie strzeżonych wież przy bramie. Nie wiedział jeszcze, jak tego dokona, ale był pewien, że coś wymyśli. Schował zegarek do kieszonki kaftana rad, że ma całe dwie godziny na wykonanie tego zadania. Dokładnie o drugiej otworzy masywną bramę, a jego ludzie wtargną do miasta.
Kiedy wszedł na łąkę porośniętą wysoką, faluj ącą trawą, poczuł dym ognisk i usłyszał odległe dźwięki muzyki: gubernator święci swój jubileusz, a ci, którzy biorą udział w uczcie, jutro będą trupami.
Lazar spojrzał zmrużonymi oczyma w stronę miejskiego placu. Wiedział, że genueńscy wielmoże tańczą teraz na balu w lśniącym marmurami pałacu, ale widać Monteverdi sypnął także groszem, by zapewnić prostemu ludowi mniej wytworną zabawę na placu.
Niech to wszyscy diabli! - zaklął w duchu. Ci ludzie będą tylko zawadzać...! Bóg świadkiem, że nie pozwoli, by któremuś z rdzennych mieszkańców Ascencion spadł choćby włos z głowy...! Doszedł do wniosku, że jeśli tłum nie rozejdzie się do drugiej nad ranem, on już się o to postara - tak czy inaczej - by plac opustoszał. Nigdy nie brakowało mu pomysłów, gdy trzeba było wywołać zamieszanie.
Szedł dalej z zamiarem dokładnego obejrzenia wież przy bramie.
Gdy był już w pobliżu zatłoczonego placu, jeszcze raz pomyślał o tym, że ktoś przypadkiem może go rozpoznać; wkrótce jednak uznał tę obawę za całkiem niedorzeczną. Nie pozostało w nim nic z tamtego buńczucznego chłopca. Jakim cudem jego rodacy mogliby go poznać po piętnastu latach? Poza tym mieszkańcy Ascencion uważali go za zmarłego. I w gruncie rzeczy mieli rację! - pomyślał gorzko.
Kiedy dotarł na plac, zawahał się i rozejrzał dokoła; przez moment nie miał ochoty iść dalej. Zabawa uderzająco przypominała festyny, które tak lubiła organizować jego matka! Czuł zapach tradycyjnych potraw; słyszał stare melodie, które gitarzysta grał przy pobliskim ognisku dla niewielkiej grupki słuchaczy, chcąc zarobić parę groszy. Spoglądał w twarze
19
wesołych, nieokrzesanych wieśniaków, którzy tak kochali jego ojca i którzy - gdyby nie zdrada Monteverdiego - byliby teraz poddanymi jego, Lazara!
Na myśl o tym poczuł się dziwnie.
Z rozdartym sercem postąpił kilka kroków po rozgrzanych kamiennych płytach. Rozglądał się na wszystkie strony, mając wrażenie, że przeżywa jeszcze jeden ze swych koszmarnych snów, które dręczyły go wspomnieniami dzieciństwa. Znosił te tortury od tak dawna, że z radością ległby na ziemi, by już z niej nie wstać.
Kątem oka dostrzegł dwie wpatrzone w niego młode dziewczyny. Urocze istotki z kwiatami w długich, rozpuszczonych włosach, w falba-niastych fartuszkach, z bosymi nogami. Ciemnowłosa piękność zmierzyła go od stóp do głów płomiennym spojrzeniem, a kryjąca się za nią blondyneczka zerkała ku niemu nieśmiało. Zwrócił się ku nim z poczuciem nagłej ulgi: nic nie dawało mu takiego ukojenia jak uścisk miękkich kobiecych ramion, zapach i smak kobiecych pieszczot, możność zatonięcia w spragnionym pieszczot ciele.
Powstrzymał się jednak i nie podszedł do dziewcząt.
Nie! - pomyślał z odrobinką goryczy. Poszukam zapomnienia w pijaństwie i rozpuście nieco później. Chętnych kobiet nigdy nie zabraknie.
Dziś liczyła się tylko zemsta na Monteverdim.
Zdecydowanie odwrócił wzrok od dziewcząt i bezszelestnie zaczął krążyć wśród tłumu. Od czasu do czasu ludzie gapili się na niego, a zwłaszcza na jego oręż; szybko jednak odwracali oczy, napotkawszy groźne spojrzenie.
Dotarł wreszcie na drugą stronę placu. Zatknąwszy kciuk za miękki, czarny pas, posuwał się leniwie, pozornie bez celu, w stronę miejskiej bramy.
Obie przysadziste wieże miały wysokość bezanmasztów i zajmowały dużo miejsca. Zbudowano je ze śliskiego kamienia, a w oknach nie było szyb. Pomiędzy wieżami znajdowała się potężna brama miejska, tak szeroka, że mogły przejechać nią swobodnie dwa wozy obok siebie. Płyta o grubości sześćdziesięciu centymetrów, wyciosana z twardego drewna, wzmocniona była jeszcze żelazem. Bóg świadkiem, że Monte-verdi przedsięwziął wszelkie środki ostrożności - ale nie na wiele mu się to przyda!
Fiore doliczył się tuzina żołnierzy stojących na zewnątrz; Bóg raczy wiedzieć, ilu kryło się w środku. Przyszło mu do głowy, że mógłby wdrapać się na bramę, wejść przez jedno z okien do wieży i podpalić ją, lub
20
w jakiś inny sposób wywołać zamęt. Znajdujący się w niej szwadron musiałby wyjść na zewnątrz, chcąc przywrócić ład. Całkiem zabawne byłoby zastukać po prostu do drzwi i zmierzyć się samemu z całą tą bandą - pomyślał z krzywym uśmieszkiem. Ilu ich mogło być? Piętnastu, dwudziestu na jednego...? Od dawna nie próbował takich sztuczek. Może warto by to powtórzyć, żeby nie wyjść wprawy?
Pochylił się od niechcenia, by pogłaskać bezdomnego kota; ani przez chwilę nie spuszczał oka z zachodniej bramy. Wtem zauważył, że jeden z żołnierzy groźnie na niego zerka.
- Hej, ty tam! Stój!
Lazar spojrzał z niewinną miną na tęgiego sierżanta, który ruszył ku niemu. Natychmiast zauważył wielki pęk kluczy, pobrzękujących mu u pasa.
Jednym z tych kluczy z pewnością można otworzyć żelazne drzwi do wieży! - pomyślał.
Niski, rumiany sierżant podszedł do Lazara z groźną miną, mocno tupiąc buciorami.
- Oddaj broń! Dziś nikt nie ma prawa jej nosić w obrębie miasta. Rozkaz gubernatora!
- Bardzo przepraszam - odparł grzecznie Lazar. Wyprostował się, nie wypuszczając z rąk kota i drapiąc go pod brodą.
- Jak zmyliłeś wartowników?! Wszystkich przy bramie kontrolują! Ciebie nie obszukano?
Lazar wzruszył ramionami. Mały człowieczek zmrużył oczy.
- Zabieram cię na przesłuchanie, młokosie!
Lazar obserwował bacznie sierżanta, który podchodził do niego z boku; gdy tylko sięgnął po jego pistolety, rąbnął go łokciem w twarz i powalił na ziemię.
Spojrzał niemal ze współczuciem na nieprzytomnego człowieczka, leżącego brzuchem do góry. Sierżant był jedynie narzędziem w rękach skorumpowanej Rady. Lazar nie miał za złe ludziom, że służyli w wojsku Monteverdiego: przecież dzięki temu mogli zarobić na życie. Kiedy głód dokucza, człowiek gotów jest służyć każdemu. Dobrze o tym wiedział. Kot wyrwał mu się z rąk i zniknął w mroku. Fiore pochylił się nad leżącym, zabrał klucze i bez pośpiechu zawrócił w stronę placu, z kciukiem zatkniętym za pas równie niedbale jak przedtem.
Czekając stosownej chwili, obserwował otoczenie, a zwłaszcza tuzin (czy coś koło tego) konnych gwardzistów Monteverdiego, otaczających miejski plac ze wszystkich stron. Jeden z jeźdźców dosiadał ogromnego
21
karego konia, który wyraźnie nie lubił tłumu. Może by tak spłoszyć to ogniste zwierzę? - zastanawiał się Lazar. Ludzie wpadną w panikę i plac opustoszeje raz dwa!
Lepiej nie.
Obejrzał wszystkie dwadzieścia kluczy sierżanta i zorientował się poniewczasie, że kradzież nie miała sensu. Naszpikowaliby go ołowiem, zanim by się połapał, który klucz pasuje do którego zamka! Trzeba będzie znaleźć inny sposób. Na wszelki wypadek zachował jednak klucze i pobrzękując nimi beztrosko, snuł się wśród tłumu i wypatrywał czegoś, co mógłby bez kłopotu podpalić.
Rozmyślał nad tym, jak bardzo nieczyste sumienie dręczy Monte-verdiego. Gubernator żył najwidoczniej w ciągłym strachu: nie było żadnego powodu, by strzec przy pomocy tylu żołnierzy i takiej ilości broni tłumu, składającego się w połowie ze starych bab, jak chociażby te dwie, które człapały przed Lazarem i swą irytującą powolnością wstrzymywały go w marszu.
W tej samej chwili w tłumie zapanowało poruszenie. Wszyscy roz-stępowali się, by zrobić przejście. Lazara przeszył nagły ból. Wydawało mu się, że ujrzy zaraz swego ojca; poddani zawsze witali go z takim właśnie radosnym podnieceniem.
- Biskup idzie! - odezwał się ktoś.
Lazar zamierzał już odejść, kiedy jedna z zagradzających mu drogę staruszek wykrzyknęła:
- Spójrz, Beatrice! Z ojcem Vincentem idzie córka gubernatora. Jaka to śliczna, dobra dziewuszka! Kubek w kubek jak ja, gdy miałam dwadzieścia lat!
Ta uwaga sprawiła, że Lazar wrósł w ziemię. Przez chwilę stał bez ruchu, potem zmusił się, by popatrzeć na dziewczynę i wiedzieć, co go czeka jutro.
Spojrzał na nią i serce mu zamarło.
Rozpoznał Allegrę Monteverdi wśród tłumu równie łatwo, jak dostrzegłby brylant rzucony na stos zwykłych kamyków, mimo że dzieliło ich jeszcze co najmniej sześć metrów. Pochylała się nad grupką wiejskich dzieci. Ubrana była w białą suknię z podwyższonym stanem, uszytą z jakiegoś powiewnego, cieniutkiego materiału. Była smukła, a jej kasztanowate włosy opadały swobodnie na ramiona. Gdy się jej przyglądał, wybuchnęła śmiechem, rozbawiona słowami któregoś dziecka.
Lazar odwrócił wzrok, serce biło mu gwałtownie. Na sekundę przymknął oczy i słuchał śmiechu, czystego jak dźwięk srebrnych dzwonków.
22
A zatem nie jest czupiradłem. I cóż z tego? - warknął w duchu. Należała przecież do rodu Monteverdich!
Taka zakładniczka umożliwiłaby wstęp do wieży przy bramie -uświadomił sobie nagle Fiore. Doprawdy, idealnie się do tego nadawała! Nikt nie zastąpi mu drogi, jeśli będzie miał w swoich rękach córkę gubernatora.
Dziewczyna poruszała się swobodnie wśród tłumu. Przymrużył oczy i bacznie ją obserwował. Wystarczyło zbliżyć się do niej i skłonić do tego, by poszła z nim - słodkimi słówkami albo groźbą użycia broni, wszystko jedno jak.
Nie podszedł jednak od razu. Trzymał się z daleka, rozdarty wewnętrznie. Nie miał ochoty jej tknąć!
Ani rozmawiać z nią. Ani poznać zapachu jej perfum, koloru jej oczu. Nie chciał w ogóle mieć z nią do czynienia!
Prawda była taka, że Lazar nigdy dotąd nie zabił kobiety. Co więcej, hołdował rycerskiej zasadzie: nie mordować w obecności kobiet! Nie wyobrażał sobie gorszej zbrodni niż unicestwienie którejś z tych istot, które we wnętrzu swych cudownych ciał kryją tajemnicę nowego życia. Teraz jednak obowiązek zmuszał go do tego czynu. Przybył tu, by zniszczyć Ottavia Monte Verdiego. Zdrajca nie zostałby należycie ukarany, gdyby nie musiał patrzeć na zagładę własnej rodziny, nie mogąc uratować najbliższych. A więc jego córka musi umrzeć!
Kiedy Lazar dostrzegł, że grupa żołnierzy przedziera się przez tłum od strony alei, w której zostawił ogłuszonego sierżanta, pojął, że wkrótce nie będzie miał innego wyjścia. Instynkt samozachowawczy nakazywał wzięcie zakładniczki, gdyż gubernator, jak widać, miał wojska pod dostatkiem. Gdyby teraz Lazar dał się pojmać, naraziłby życie tysiąca wiernych ludzi, czekających tuż za bramami miasta na jego znak.
Nie, do tego nie może dojść! - pomyślał. Zaatakowanie tej dziewczyny będzie go wiele kosztowało, ale teraz nie pora na delikatność uczuć! Allegra Monteverdi stanie się jego żywą tarczą.
Powziąwszy to postanowienie, Lazar zaczął przeciskać się przez tłum w stronę swej ofiary. Zachowując należyty dystans, wypatrywał przede wszystkim gwardzistów, czuwających nad bezpieczeństwem panny Monteverdi. Rozglądał się uważnie po otaczającym ją tłumie, ale -mimo obsesyjnego lęku gubernatora przed zamachem -jego córka najwidoczniej zjawiła się na festynie bez ochrony.
Bardzo interesujące!
Idąc w ślad za dziewczyną, postanowił zaatakować ją od tyłu i z boku. Ustawicznie zerkał ku niej ponad głowami wieśniaków i mieszczan, którzy
23
tłoczyli się pomiędzy nimi. Widział jak panna Monteverdi żegna się z dziećmi i zatrzymuje co chwila, by porozmawiać to z tym, to z owym. Wyglądało na to, że wszyscy ją lubią. Zdumiewające! Mieszkańcy wyspy nienawidzili przecież jej ojca, nędznego dyktatora.
Przysunąwszy się jeszcze bliżej, Lazar obserwował dziewczynę. Podeszła do trzykondygnacyjnej fontanny pośrodku placu. Jej włosy zabłysły w blasku kolorowych lampionów. Kiedy odwróciła się nieco i podsunęła dłoń pod strumień wody, ujrzał jej profil. Objęła wilgotną dłonią smukłą szyję, pragnąc ochłodzić kark. Odchyliła głowę i zamknęła na chwilę oczy, rozkoszując się zimną wodą, bo noc była upalna. W Łazarze zawrzała krew, poczuł przypływ pożądania.
Ona nie jest dla ciebie! - odezwał się w nim zapiekły gniew. Lazar jednak nie zważał na to i przechyliwszy głowę na bok, przyglądał się dziewczynie z coraz większym zachwytem.
Właśnie w tym momencie Allegra uświadomiła sobie, że jest obserwowana.
- Boże, jak łatwo czytać w jej myślach! - szepnął z uśmiechem. Zesztywniała, przystanęła i niespokojnie rozejrzała się dokoła.
Lazar skrył się w cieniu obok kramu sprzedawcy win. Allegra obejrzała się przez ramię, po czym udała się tam, skąd dolatywały dźwięki muzyki. Podeszła spiesznie do ogniska, przy którym gitarzysta śpiewał stare ballady. Lazar udał się za nią bez pośpiechu, czerpiąc z pościgu jakąś perwersyjną radość.
Przy ogniu rozsiedli się wieśniacy; popijali wino i opowiadali sprośne dykteryjki. Bard przerwał występ, by pozbierać nieliczne monety, rzucane do wyświechtanego futerału na gitarę.
Kiedy panna Monteverdi podeszła do ogniska, Lazar zbliżył się również, bardzo, bardzo powoli. Ogarnęła go niepohamowana ciekawość: chciał koniecznie zobaczyć w blasku ognia twarz swej niewinnej ofiary, której musi odebrać życie, oddając się tym czynem - ostatecznie i nieodwołalnie - we władzę szatana.
Bard-oberwaniec uciszył tłum słuchaczy i znowu uderzył w struny gitary.
Allegra w zadumie wpatrywała się w płomienie. Lazar obszedł od tyłu zebranych przy ognisku ludzi, nie odrywając ani na chwilę oczu od dziewczyny. Zajął miejsce za innymi, po drugiej stronie ogniska, dokładnie naprzeciw niej.
Wpatrywał się w Allegrę: blask ognia złocił jej włosy i barwił kremową skórę na różowo; podobnym rumieńcem płonie kobiece ciało podczas miłosnego aktu. Kiedy lekki wietrzyk poruszył jedwabną suknią,
24
zafalowała jak żagiel. W blasku ognia doświadczone oko Lazara dostrzegło pod jedwabiem długie, piękne nogi i smukłe biodra.
Co za strata! - pomyślał w przypływie nagłego żalu. - To ciało nawet nie zazna miłości!
Na twarzy Allegry Monteverdi złociło się kilkanaście dziecinnych piegów. Miała duże, wyraziste oczy w kolorze ciemnego miodu. Koniuszki rzęs połyskiwały złotem. Choć ostatnie lata spędziła -jak donieśli mu szpiedzy - w rozpustnym Paryżu, tę wychowankę klasztornej pensji otaczała nadal aura niewinności i nieskalanej czystości; czuł, jak dochodzą w nim do głosu jakieś ciemne moce.
W każdym geście tej dziewczyny widać było szlachetność, budzącą natychmiastowy respekt, i pełną uroku powściągliwość. Wydawała się taka promienna... Jak zdoła pociągnąć za cyngiel, gdy trzeba będzie ją zabić?
Wiedział jednak, że musi to uczynić. Zawiódł swych najbliższych przed piętnastu laty, ale tym razem tego nie zrobi!
Spojrzenie Allegry przesuwało się po twarzach ludzi zgromadzonych przy ognisku. W pewnej chwili odeszli ci, którzy zasłaniali Lazara. Nagłe poruszenie przyciągnęło uwagę dziewczyny i zanim Lazar zdążył się odsunąć, spostrzegła go.
Był wstrząśnięty.
Oczy Allegry zamigotały i stały się jeszcze większe. Wargi rozchyliły się, gdy zaczerpnęła nagle powietrza. Dostrzegła broń, którą miał przy sobie, i rozpięty kaftan, spod którego widać było nagą pierś. Potem spojrzała mu w twarz.
Lazar wrósł w ziemię.
Gdyby nawet mógł, pewnie by stąd nie odszedł. Wpatrywał się w prześliczną twarz, oświetloną nie tylko złotym blaskiem ognia, ale i promienną jasnością ducha.
Widział grę uczuć na tej twarzy. Była dla niego przejrzysta jak szkło! W pierwszej chwili dziewczynie spodobało się chyba to, co ujrzała, ale zaraz potem ogarnął ją strach. Zaczęła się cofać, wpatrując się w Lazara tak, jakby domyśliła się jego zamiarów.
Nadal stał bez ruchu.
Na jego oczach dziewczyna cofnęła się jeszcze bardziej, odwróciła gwałtownie i uciekła.
25
z
p
1 rzeź dłuższą chwilę Fiore stał przy ognisku.
Spuścił głowę i potarł ręką usta. Potem poprawił czarną jedwabną chustkę, którą wiązał z tyłu na głowie; stanowiła nieodłączną część kostiumu krwawego zbira. Chętnie tak się ubierał, chcąc budzić strach w swoich ofiarach. W przypadku Allegry Monteverdi powiodło mu się nad podziw!
Nie idź za nią!
Te oczy... Boże, te oczy! - myślał gorączkowo.
Podszedł jeszcze bliżej do ognia i przykucnął, nie wiedząc, co począć. Wyjął i odkorkował flaszkę, nie zważając na ciekawe spojrzenia otaczających go ludzi. Pociągnął duży łyk. Nie zdołał jednak wymazać z pamięci jej twarzy.
Światło aż biło od niej... A on zdmuchnie je, pozbawi świat tej promiennej istoty. Przysiągł sobie, że nie sprawi jej przy tym bólu. Pochylił niżej głowę i wmawiał sobie, że ogarniające go mdłości są skutkiem wypitego rumu.
Kiedy znowu podniósł wzrok, spostrzegł, że stary, zbiedzony wieśniak siedzący po przeciwnej stronie ogniska wpatruje się w niego, jakby chciał przywołać niejasne wspomnienie, które niepokoiło jego zamglony, starczy umysł. To uparte, badawcze spojrzenie wprawiło Lazara w zakłopotanie.
- Hej, chłopie! - zwrócił się do niego jeden z wieśniaków, mrugając porozumiewawczo. - Wpadła ci w oko gubernatorówna, co?
Fiore popatrzył nań bez słowa.
- Weź się do niej, na co czekasz?
- No, no! To pachnie stryczkiem- odezwał się ze śmiechem ktoś inny.
- Niezła dziewuszka - stwierdził chudzielec z miną głodomora i spojrzał wilkiem na pozostałych. - Może warto by było zrobić niespodziankę Monteverdiemu!
- Chętnie się tym zajmę - burknął jeszcze inny.
- Poszaleliście, czy co?! Warto nadstawiać karku? - ofuknął ich krzepki rybak.
- A bo co? On i tak powywiesza nas, prędzej czy później! - odparował żartowniś, który zaczął dyskusję.
Inni wyraźnie zainteresowali się tym pomysłem.
- Chętnie ustawię się w kolejce do tej małej!
26
Lazar dobrze znał ten ton; sytuacja coraz mniej mu się podobała. Allegra Monteverdi miała stać się głównym narzędziem jego zemsty. Nie pozwoli, by mu w tym przeszkodziły te typki o twardym spojrzeniu! Wstał. Oparł niedbale jedną rękę na rękojeści szpady, drugą na kolbie pistoletu.
Popatrzyli na niego tak, jakby oczekiwali, że poprowadzi ich do ataku.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, chłopcy - zauważył uprzejmym, cichym głosem.
- A to czemu?! - chciał koniecznie wiedzieć ten najdowcipniejszy. Lazar potrząsnął głową.
- Na Ascencion nie gwałcimy naszych kobiet - odparł równie zaczepnym tonem.
- Od kiedy?!
- Jaka tam ona nasza?! To genuenka!
- I w ogóle za kogo ty się uważasz?! - ofuknął go żartowniś. - Może za nieboszczyka króla, który wstał z grobu?
Zanim zorientował się, co się święci, leżał już na ziemi z ostrzem szpady Lazara na gardle.
Przy ogniu zapanowała kompletna cisza.
- Zostawcie Allegrę Monteverdi w spokoju - powiedział Lazar groźnym szeptem.
Nagle odezwał się stary wieśniak.
- On jest podobny do króla Alfonsa!
Lazar zdrętwiał. Rzucił staremu szybkie, gniewne spojrzenie. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy.
- Święta Mario! - westchnęła siedząc