10731

Szczegóły
Tytuł 10731
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10731 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10731 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10731 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Dumas W 20 lat p�niej Cz�� II Prze�o�y�a Hanna Szuma�ska-Grossowa Tytu� orygina�u francuskiego: Vingt Ans Apres Opracowanie graficzne Janusza Wysockiego Redaktor El�bieta Kwa�niewska Redaktor techniczny Anna Kwa�niewska Korektor Gra�yna Henel ISBN 83-207-1207-6 For the Polish edition � copyright by Pa�stwowe Wydawnictwo �Iskry�, Warszawa 1957 CZʌ� DRUGA 1.�ebrak z ko�cio�a �wi�tego Eustachego D�Artagnan wiedzia�, co czyni, nie natychmiast udaj�c si� do Palais-Royal: dzi�ki tej zw�oce Comminges zd��y� stan�� tam przed nim i zawczasu powiadomi� kardyna�a o znacznych us�ugach, jakie on, d�Artagnan, i jego przyjaciel oddali tego ranka stronnictwu kr�lowej. Tote� i zostali niezwykle serdecznie przyj�ci przez Mazariniego, kt�ry nie szcz�dzi� im komplement�w i oznajmi�, �e obaj znale�li si� ju� bli�ej ni� w p� drogi do tego, czego ka�dy z nich pragn��, czyli d�Artagnan � do patentu kapitana, Portos � do baronii. D�Artagnan wola�by od tego wszystkiego pieni�dze, wiedzia� bowiem, �e Mazarini przyrzeka �atwo, ale dotrzymuje z trudem; wiedzia�, �e na obiecankach kardyna�a nikt si� nie utuczy, ale wobec Portosa uda�, �e jest wielce kontent, bo nie chcia� go zniech�ci�. Kiedy dwaj przyjaciele byli u kardyna�a, przys�a�a po nich kr�lowa. Kardyna� obmy�li� sobie, �e osobiste podzi�kowanie kr�lowej podwoi zapa� jego obro�c�w, skin�� wi�c, �eby poszli za nim. D�Artagnan i Portos wskazali na swe odzienie, zakurzone i podarte, lecz kardyna� potrz�sn�� g�ow�: � Ten str�j � rzek� � wi�cej jest wart ni� stroje wi�kszo�ci dworzan, kt�rych zastaniecie u kr�lowej, jest to bowiem str�j z bitwy. D�Artagnan i Portos us�uchali. Dw�r Anny Austriaczki by� liczny i rado�nie podniecony, bowiem wszystko razem wzi�wszy, po odniesieniu zwyci�stwa nad Hiszpanem odniesiono jeszcze jedno zwyci�stwo � nad ludem. Broussel bez oporu da� si� wywie�� z Pary�a i w tej chwili powinien ju� znajdowa� si� w wi�zieniu w Saint-Germain, Blancmesnil za�, aresztowany w tym�e samym co i on czasie, ale bez ha�asu i bez k�opot�w, zosta� ju� osadzony w zamku w Vincennes. Comminges znajdowa� si� przy kr�lowej, kt�ra wypytywa�a go o szczeg�y wyprawy, a kiedy wszyscy przys�uchiwali si� jego opowiadaniu, ujrza� w drzwiach, za wchodz�cym kardyna�em, d�Artagnana i Portosa. � Mi�o�ciwa pani � rzek� podchodz�c do d�Artagnana � oto cz�owiek, kt�ry lepiej ode mnie ci o wszystkim opowie, bo jest to m�j wybawca. Gdyby nie on, pewnie znajdowa�bym si� w tej chwili zatrzymany na stawid�ach w Saint-Cloud, mieli bowiem najszczerszy zamiar wrzuci� mnie do rzeki. M�w, d�Artagnanie, m�w. Odk�d d�Artagnan zosta� porucznikiem muszkieter�w, ze sto razy ju� chyba znajdowa� si� w tej samej komnacie co i kr�lowa, ale kr�lowa nie przem�wi�a do� jeszcze ani razu. � M�w, panie kawalerze. Jak�e to, wy�wiadczy�e� nam tak wielk� us�ug� i milczysz? � odezwa�a si� Anna Austriaczka. � Najja�niejsza pani � odpowiedzia� d�Artagnan � nie mam nic do powiedzenia, chyba to jedynie, �e moje �ycie nale�y do waszej kr�lewskiej mo�ci i �e b�d� szcz�liwy dopiero w tym dniu, w kt�rym je oddam za ni�. � Wiem o tym, panie, wiem o tym � rzek�a kr�lowa � i to od dawna. I wielce jestem rada, mog�c ci w przytomno�ci wszystkich zebranych w tej komnacie da� dowody mojej estymy i mojej wdzi�czno�ci. � Zechciej pozwoli�, najja�niejsza pani � rzek� d�Artagnan � abym cz�� tego przela� na mego przyjaciela, dawnego muszkietera z kompanii pana de Treville; jak i ja (wym�wi� te s�owa nieco dobitniej), a kt�ry cud�w dokazywa�. � Jakie jest nazwisko tego pana? � zapyta�a kr�lowa. � W muszkieterach � odpar� d�Artagnan � nazywa� si� Portos (kr�lowa zadr�a�a), ale jego prawdziwe nazwisko jest kawaler du Vallon. � De Bracieux de Pierrefonds � doda� Portos. � Te nazwiska s� zbyt liczne, bym je mog�a wszystkie zapami�ta�, tote� tylko pierwsze zachowam w pami�ci � rzek�a �askawie kr�lowa. Portos sk�oni� si�. D�Artagnan cofn�� si� o dwa kroki. W tej�e chwili oznajmiono koadiutora. Po otaczaj�cych kr�low� przeszed� szmer zdumienia. Cho� pan koadiutor jeszcze tego ranka wyg�osi� kazanie, wiedziano, �e si� mocno sk�ania ku Frondzie, Mazarini za�, domagaj�c si� od arcybiskupa Pary�a, aby jego siostrzeniec to kazanie wyg�osi�, bez w�tpienia mia� zamiar uraczy� pana de Retz jednym z tych w�oskich orzech�w, kt�re ku swej uciesze tak cz�sto dawa� ludziom do zgryzienia. Rzeczywi�cie, wychodz�c z Notre-Dame koadiutor dowiedzia� si� o wydarzeniu. By� po trosze zwi�zany z najg��wniejszymi frondystami, ale nie a� tak, �eby si� nie m�c cofn��, je�liby dw�r ofiarowa� mu korzy�ci, kt�rych w swej ambicji �akn�� i ku kt�rym zmierza� poprzez koadiutur�. Pan de Retz chcia� by� arcybiskupem na miejscu wuja i kardyna�em, jak Mazarini. Ot� stronnictwu ludowemu trudno by�oby go tak i�cie po kr�lewsku nagrodzi�. Uda� si� wi�c do pa�acu, �eby z�o�y� kr�lowej powinszowania z okazji bitwy pod Lens, zdecydowany z g�ry, �e si� opowie za dworem albo przeciw dworowi w zale�no�ci od tego, czy jego powinszowanie zostanie dobrze czy �le przyj�te. Oznajmiono wi�c koadiutora; wszed�, a na jego widok ca�y triumfuj�cy dw�r wyt�y� ciekawo��, �eby us�ysze�, co powie. Koadiutor mia� sam jeden co najmniej tyle� dowcipu co wszyscy, kt�rzy si� tu byli zebrali, �eby z niego zakpi�. Tote� i przemawia� tak zgrabnie, �e cho� s�uchaj�cy tak szczer� mieli ch�� go wy�mia�, nie znale�li po temu okazji. Zako�czy� o�wiadczaj�c, �e oddaje swoje s�abe si�y na us�ugi jej kr�lewskiej mo�ci. Wygl�da�o, �e kr�lowa przez ca�y czas z przyjemno�ci� przys�uchuje si� przemowie pana koadiutora, lecz skoro j� zako�czy� tymi s�owy � jedynymi, jakie mog�y da� okazj� do kiepskiej kpiny � Anna odwr�ci�a si� i spojrzeniem da�a znak swym faworytom, �e im wydaje koadiutora. Natychmiast te� dworscy dowcipnisie zacz�li si� prze�ciga� nawzajem w uszczypliwo�ciach. Nogent- Beautin, znany ze swych b�aze�stw, zawo�a�, �e wielkie to szcz�cie dla kr�lowej, i� otrzyma�a pomoc religijn� w tak trudnej dla siebie chwili. Wszyscy parskn�li �miechem. Hrabia de Villeroy powiedzia�, �e nie pojmuje, jak mo�na by�o cho�by przez chwil� �ywi� jakiekolwiek obawy, skoro dla obrony dworu przed parlamentem i mieszczanami Pary�a by� przecie� pan koadiutor, kt�ry jednym skinieniem mo�e wystawi� armi� z proboszcz�w, ko�cielnych i zakrystian�w. Marsza�ek de La Meilleraie doda�, �e je�liby dosz�o do bitwy, w kt�rej wzi��by udzia� i pan koadiutor, wielka szkoda, �e w �cisku walki nie b�dzie mo�na pozna� pana koadiutora po jego czerwonym kapeluszu, jak niegdy� kr�la Henryka IV po bia�ym pi�rze w bitwie pod Ivry. Gondy ze spokojem i powag� zni�s� t� burz�, kt�r� �atwo m�g� uczyni� �mierteln� dla szyderc�w. Kr�lowa zapyta�a wreszcie, czy chcia�by jeszcze co� doda� do swojej tak pi�knej przemowy. � Tak mi�o�ciwa pani � rzek� koadiutor � chcia�bym prosi� ci�, by� si� raczy�a dobrze zastanowi�, zanim rozp�tasz w kr�lestwie wojn� domow�. Kr�lowa odwr�ci�a si� i �miechy zn�w wybuchn�y. Koadiutor sk�oni� si� i wyszed� z pa�acu, pos�awszy kardyna�owi, kt�ry na� patrzy�, jedno z tych spojrze�, jakie s� zrozumia�e tylko dla �miertelnych wrog�w. Spojrzenie by�o tak jadowite, �e przenikn�o a� do serca Mazariniego. Kardyna�, czuj�c, �e jest to wypowiedzenie wojny, schwyci� d�Artagnana za rami� i rzek� mu: � W potrzebie potrafi pan pozna� tego cz�owieka, kt�ry dopiero co st�d wyszed�, prawda? � Tak, eminencjo � odpar� d�Artagnan. Po czym szepn�� do Portosa: � O do diab�a, kiepska sprawa, nie lubi� k��tni mi�dzy duchownymi. Gondy wyszed�, rozdaj�c po drodze b�ogos�awie�stwa i czerpi�c z�o�liw� uciech� z tego, �e nawet i s�ugi jego wrog�w musia�y przed nim w tych warunkach kl�ka�. � O! � szepn�� przekraczaj�c pa�acowy pr�g � niewdzi�czny dworze, zdradziecki dworze, pod�y dworze! Jutro ci� naucz� �mia� si�, ale na inn� nut�. Tymczasem kiedy w Palais-Royal nie posiadano si� z rado�ci i ka�dy robi�, co m�g�, �eby jeszcze bardziej rozweseli� kr�low�, Mazarini, cz�ek roztropny i jak ka�dy tch�rz � przezorny, nie traci� czasu na puste i niebezpieczne �arty. Po wyj�ciu koadiutora i on wyszed�, zabezpieczy� swoje rachunki, schowa� z�oto i sprowadziwszy zaufanych majstr�w, kaza� porobi� skrytki w �cianach swych pokoi. Wr�ciwszy do siebie, koadiutor dowiedzia� si�, �e jaki� m�ody cz�owiek przyszed� po jego odje�dzie i �e czeka. Zapyta� o nazwisko m�odzie�ca i zadr�a� z rado�ci, dowiaduj�c si�, �e jest to Louvieres. Po�pieszy� do swego gabinetu. Rzeczywi�cie, czeka� tu syn Broussela, jeszcze w�ciek�y i okrwawiony po walce z kr�lewskimi lud�mi. Jedyn� ostro�no�ci�, jak� przedsi�wzi��, by�o, �e id�c do arcybiskupa, zostawi� swoj� rusznic� u przyjaciela. Koadiutor podszed� do niego i wyci�gn�� r�k�. M�odzieniec spojrza� na� tak, jakby chcia� zajrze� mu do wn�trza serca. � Drogi panie Louvieres � rzek� koadiutor � wierz mi, �e szczerze wsp�czuj� z tob� w nieszcz�ciu, kt�re na ci� spad�o. � Czy to prawda, czy pan to m�wi serio? � zapyta� Louvieres. � Ze szczerego serca � odpowiedzia� Gondy. � W takim razie, wasza wielebno��, sko�czy� si� �w czas s��w, nadesz�a godzina czyn�w. Je�li pan zechce, za trzy dni m�j ojciec wyjdzie z wi�zienia, a za sze�� miesi�cy pan b�dzie kardyna�em. Koadiutor zadr�a�. � Tak, porozmawiajmy szczerze � rzek� Louvieres � i wy��my karty na st�. Nie wyrzuca si� trzydziestu tysi�cy talar�w w ci�gu p� roku na ja�mu�n� � jak to pan uczyni� � z czystego chrze�cija�skiego mi�osierdzia. To by�oby za pi�kne. Jest pan ambitny, rzecz to ca�kiem zrozumia�a: jest pan wielkim cz�owiekiem i zna pan w�asn� warto��. Ja nienawidz� dworu i w tej chwili pragn� tylko jednego � pomsty. Pan nam da duchowie�stwo i lud, kt�re p�jd� za panem, ja dam panu mieszcza�stwo i parlament. Z pomoc� tych czterech czynnik�w w ci�gu tygodnia Pary� b�dzie nasz i wierz mi, panie koadiutorze, �e dw�r da ze strachu to, czego nie da�by z dobrej woli. Z kolei koadiutor popatrzy� przenikliwie na Louvieres'a. � A czy zdajesz sobie spraw�, panie Louvieres, �e mi tu proponujesz ca�kiem po prostu rozp�tanie wojny domowej? � Szykujesz j�, wasza wielebno��, od tak dawna, �e chyba sam jej sobie �yczysz. � Mniejsza o to � rzek� koadiutor. � Pojmujesz, �e rzecz wymaga namys�u. � Ile godzin panu trzeba? � Dwunastu, panie Louvieres. Chyba nie za du�o? � Jest po�udnie, b�d� u pana o p�nocy. � Je�libym jeszcze nie wr�ci�, niech pan na mnie zaczeka. � �wietnie. Do p�nocy, wasza wielebno��. � Do p�nocy, drogi panie Louvieres. Po odej�ciu Louvieres'a Gondy zawezwa� do siebie wszystkich proboszcz�w, kt�rych zna�. W dwie godziny potem stawi�o si� u niego trzydziestu wikariusz�w z najludniejszych, a wi�c i najruchliwszych parafii Pary�a. Gondy opowiedzia� im o zniewadze, jaka go spotka�a w Palais-Royal, powt�rzy� kpiny Beautina, hrabiego de Villeroy i marsza�ka de La Meilleraie. Ksi�a zapytali, co nale�y uczyni�. � Rzecz jest nietrudna � rzek� koadiutor. � Do was nale�y rz�d dusz, a wi�c podwa�ajcie w nich marny przes�d o strachu przed kr�lami i szacunku dla kr�l�w. Powiedzcie waszym owieczkom, �e kr�lowa jest tyranem, i powtarzajcie tak d�ugo i tak g�o�no, �eby ka�dy musia� si� dowiedzie�, �e przyczyn� nieszcz�� Francji jest Mazarini, jej kochanek i gorszyciel. We�cie si� do dzie�a, ju� od dzi�, ju� w tej chwili, a za trzy dni przyjd�cie zda� mi spraw� z wynik�w. Je�liby za� kt�ry� z was mia� dla mnie jak� dobr� rad�, niech zostanie, ch�tnie go pos�ucham. Zostali trzej: proboszcz od �wi�tego Merri, proboszcz od �wi�tego Sulpicjusza i proboszcz od �wi�tego Eustachego. Inni wyszli. � S�dzicie wi�c, �e jeste�cie w stanie pom�c mi jeszcze skuteczniej ni� wasi koledzy? � zapyta� Gondy. � Tak si� spodziewamy � odparli trzej proboszczowie. � Wi�c prosz�, wy, wikariuszu od �wi�tego Merri, m�wcie pierwsi. � W mojej parafii, wasza wielebno��, mieszka cz�owiek, kt�ry m�g�by ci si� niezmiernie przyda�. � C� to za cz�owiek? � Kupiec z ulicy des Lombards, kt�ry trz�sie ca�ym drobnym handlem w swojej dzielnicy. � Jak si� zwie? � Zwie si� Wi�rek. Sam jeden bez niczyjej pomocy narobi� nie lada zgie�ku, b�dzie ju� ze sze�� tygodni temu, ale poniewa� chciano go w zwi�zku z tym powiesi�, znik�. � A wy go odnajdziecie? � Tak si� spodziewam. S�dz�, �e nie zosta� aresztowany, a �e jestem spowiednikiem jego �ony, je�li ona wie, gdzie on jest, i ja b�d� wiedzia�. � Pi�knie, proboszczu, szukaj tego zucha i je�li go odnajdziesz, przyprowad� mi go. � O kt�rej godzinie, wasza wysoko��? � O sz�stej, zgoda? � B�dziemy o sz�stej u waszej wysoko�ci. � Id�, m�j drogi, id� i niech B�g ci� wspiera. Proboszcz wyszed�. � A ty, proboszczu? � rzek� Gondy, zwracaj�c si� do proboszcza od �wi�tego Sulpicjusza. � Ja, wasza wielebno�� � odrzek� �w proboszcz � znam cz�owieka, kt�ry odda� znaczne us�ugi pewnemu bardzo popularnemu ksi�ciu, kt�ry by�by doskona�ym wodzem rebeliant�w i kt�rego przyprowadz� do waszej wielebno�ci. � Jak si� �w cz�owiek nazywa? � Pan hrabia de Rochefort. � Ja te� go znam. Niestety, nie ma go w Pary�u. � Wasza wysoko��, jest, mieszka przy ulicy Cassette. � Odk�d? � Ju� od trzech dni. � Czemu� wi�c nie przyszed� do mnie? � Bo mu powiedziano... niech mi wasza wielebno�� wybaczy... � Wybacz� na pewno, m�w. � �e wasza wielebno�� w�a�nie uk�ada si� z dworem. Gondy zagryz� wargi. � Powiedziano mu nieprawd�. Przyprowad� mi go o �smej, ksi�e proboszczu, i niech B�g ci� b�ogos�awi, jak ja ci� b�ogos�awi�. Drugi proboszcz uk�oni� si� i wyszed�. � Twoja kolej, proboszczu � rzek� koadiutor zwracaj�c si� do tego, kt�ry ostatni zosta� w komnacie. � M�w, co masz dla mnie. Czy tw�j dar b�dzie tyle� samo wart co dary tamtych pan�w, kt�rzy si� po�egnali z nami? � Mam co� lepszego dla waszej wielebno�ci. � O, do licha, zwa�, co m�wisz, zwa�, do jak trudnej rzeczy chcesz si� zobowi�za�: jeden da� mi kupca, drugi da� mi hrabiego, czy�by� mia� dla mnie ksi�cia? � Ja dam waszej wielebno�ci �ebraka. � Ho, ho! � rzek� Gondy po namy�le � masz s�uszno��, ksi�e proboszczu. Kogo�, kto by postawi� na nogi armi� biedak�w, kt�rych pe�no na paryskich ulicach, i kto by umia� ich nauczy� krzycze� tak g�o�no, �eby ca�a Francja us�ysza�a, �e to Mazarini pu�ci� ich z torbami. � Mam cz�owieka, jaki jest potrzebny waszej wielebno�ci. � Brawo! C� to za cz�owiek? � Zwyk�y �ebrak, jak ju� waszej wielebno�ci powiedzia�em, kt�ry prosi o ja�mu�n� podaj�c �wi�con� wod� na schodach ko�cio�a �wi�tego Eustachego, b�dzie ju� od sze�ciu lat. � I powiadasz, �e ma mir w�r�d �ebractwa? � Wasza wielebno�� wie zapewne, �e �ebractwo jest zorganizowanym cia�em, �e jest to co� na kszta�t stowarzyszenia tych, kt�rzy nie maj�, przeciwko tym, kt�rzy maj�, stowarzyszenia, do kt�rego ka�dy wnosi swoj� cz�stk� i kt�re jest pos�uszne jednemu zwierzchnikowi? � Tak, s�ysza�em o tym � odpar� koadiutor. � Ot� cz�owiek, kt�rego daj� waszej wielebno�ci, jest najstarszym ich cechu. � Co wiesz o tym cz�owieku? � Nic, wasza wielebno��, tyle tylko, �e go trapi� jakie� wyrzuty sumienia. � Z czego tak wnioskujesz? � Dwudziestego �smego dnia ka�dego miesi�ca daje mi na msz� za spok�j duszy osoby zmar�ej gwa�town� �mierci�. Odprawi�em tak� msz� nie dalej jak wczoraj. � Jak on si� zwie? � Maillard, ale nie s�dz�, �eby to by�o jego prawdziwe nazwisko. � Jak my�lisz, proboszczu, czy o tej porze zastaniemy go przy zaj�ciu? � Na pewno. � Wi�c chod�my, pogadamy z pa�skim �ebrakiem. A je�li to, co� m�wi� o nim, potwierdzi si�, oka�e si�, �e mia�e� s�uszno��, ksi�e proboszczu, i �e to ty znalaz�e� prawdziwy skarb. I Gondy przywdzia� str�j do konnej jazdy, w�o�y� stosowny kapelusz z czerwonym pi�rem, przypasa� d�ug� szpad�, przypi�� ostrogi do but�w, owin�� si� w szeroki p�aszcz i pod��y� za ksi�dzem. Koadiutor wraz ze swym towarzyszem szli przez ulice prowadz�ce z arcybiskupstwa do ko�cio�a �wi�tego Eustachego, pilnie przypatruj�c si� nastrojom ludu. Lud by� niespokojny, ale jak sp�oszony r�j pszcz� zdawa� si� nie wiedzie�, na jakie by miejsce spa��, i by�o jasne, �e je�li si� temu ludowi nie da wodz�w, sko�czy si� na szemraniu. Wchodz�c w ulic� des Prouvaires proboszcz wskaza� r�k� na placyk przed ko�cio�em. � O prosz� � rzek� � jest, siedzi na swoim miejscu. Gondy spojrza� w t� stron� i ujrza� �ebraka. Siedzia� na sto�ku, opieraj�c si� plecami o jeden z gzyms�w. Obok niego sta�o wiaderko, w r�ku trzyma� kropid�o. � To miejsce to jego przywilej cechowy? � zapyta� Gondy. � Nie, wasza wielebno�� � odpar� proboszcz � miejsce podawacza �wi�conej wody odkupi� od swojego poprzednika. � Odkupi�? � Tak, te miejsca si� sprzedaje. Zdaje mi si�, �e nasz �ebrak zap�aci� za swoje sto pistol�w. � Czy�by hultaj by� bogaty? � Niekt�rzy z tych ludzi zostawiaj�, umieraj�c, po dwadzie�cia, dwadzie�cia pi��, trzydzie�ci tysi�cy liwr�w, nieraz jeszcze wi�cej. � Ho, ho! � roze�mia� si� Gondy � nie s�dzi�em, �e tak dobrze lokuje si� moje ja�mu�ny! Tak rozmawiaj�c doszli do placyku. Kiedy proboszcz i koadiutor postawili stopy na pierwszym stopniu ko�cielnych schod�w, �ebrak wsta� i podsun�� im kropid�o. Zobaczywszy id�cego razem z proboszczem kawalera, drgn�� lekko i wyra�nie si� zdziwi�. Proboszcz i koadiutor dotkn�li ko�cami palc�w kropid�a i prze�egnali si�. Koadiutor wrzuci� sztuk� srebra w le��cy na ziemi kapelusz. � Maillardzie � rzek� proboszcz � ten pan i ja przyszli�my, �eby z tob� chwilk� porozmawia�. � Ze mn�! � odpar� �ebrak. � Taki wielki honor dla ubogiego podawacza �wi�conej wody! W g�osie �ebraka zabrzmia�a ironia, kt�rej nie uda�o mu si� ca�kowicie opanowa�. Koadiutor zdziwi� si�. � Tak � m�wi� dalej ksi�dz, przyzwyczajony, jak wida� do tego tonu � tak, chcieliby�my si� dowiedzie�, co s�dzisz o dzisiejszych wypadkach i co m�wi� o nich ludzie wchodz�cy do ko�cio�a i wychodz�cy z ko�cio�a. �ebrak pokiwa� g�ow�. � S� to smutne wypadki, prosz� wielebnego proboszcza, a jak zwykle, najwi�cej ucierpi przez nie biedny nar�d. Je�li si� za� rozchodzi o to, co ludzie m�wi�, ano, wszyscy s� niezadowoleni, wszyscy si� skar��. Ale kto m�wi �wszyscy�, ten m�wi �nikt�. � Wyra� si� ja�niej, przyjacielu � rzek� koadiutor. � Powiadam, �e te wszystkie wrzaski, skargi i przekle�stwa dadz� tylko burz� z b�yskawicami i nic wi�cej. Bo piorun nie uderzy, chyba �eby si� znalaz� w�dz, kt�ry by nim pokierowa�. � Przyjacielu � rzek� Gondy � wydaje mi si�, �e� jest cz�owiekiem obrotnym. Czy mia�by� ch�� przy��czy� si� do, ot, takiej niedu�ej wojny domowej, gdyby�my j� przypadkiem mieli, i odda� pod rozkazy tego wodza, kt�ry si� by� mo�e znajdzie, twoje w�asne si�y i mir, jaki� sobie zyska� w�r�d swoich kamrat�w? � Ch�tnie, wielmo�ny panie, byleby ta wojna by�a pochwalona przez Ko�ci� i mog�a mnie dzi�ki temu doprowadzi� do celu, ku kt�remu zmierzam, czyli do zmazania moich grzech�w. � Ko�ci� nie tylko pochwali t� wojn�, ale nawet osobi�cie ni� pokieruje. Je�li za� chodzi o odpuszczenie twoich grzech�w, mamy tu arcybiskupa Pary�a, kt�ry jest pe�nomocnikiem Rzymu, albo cho�by i pana koadiutora, kt�ry ma prawo dawania odpust�w specjalnych. Polecimy im ciebie. � Zwa�, Maillard � rzek� proboszcz � �e to ja ci� poleci�em temu panu, kt�ry jest panem wielce mo�nym, i �e poniek�d zar�czy�em za ciebie. � Wiem � odpar� �ebrak � �e wielebny ksi�dz proboszcz by� zawsze dla mnie bardzo �askawy; tote� i ja postaram si� zadowoli� wielebnego ksi�dza proboszcza. � Czy s�dzisz, �e naprawd� masz tak wielki mir w�r�d swoich kamrat�w, jak mi o tym m�wi� przed chwil� ksi�dz proboszcz? � S�dz�, �e mnie, owszem, szanuj� � odpar� dumnie �ebrak � i �e nie tylko zrobi� wszystko, co im ka��, ale �e i p�jd� za mn� wsz�dzie, gdzie ja p�jd�. � A czy mo�esz si� podj�� dostarczenia mi pi��dziesi�ciu �mia�ych ludzi, poczciwych pr�niak�w o�ywionych zacnym animuszem, t�gich krzykaczy, kt�rzy by si� tak g�o�no darli: �Precz z Mazarinim�, �e mury Palais-Royal run�yby, jak niegdy� mury Jerycha? � S�dz� � rzek� �ebrak � �e si� mog� podj�� trudniejszych i wa�niejszych zada�. Tamto, to fraszka. � Prosz�, prosz� � rzek� Gondy � mo�e m�g�by� si� podj�� wystawienia dziesi�ciu barykad w ci�gu jednej nocy? � Podejmuj� si� wystawi� ich pi��dziesi�t i obroni� je w dzie�. � Do kaduka! � rzek� Gondy � �mia�o m�wisz, to mi si� podoba. A poniewa� ksi�dz proboszcz za ciebie r�czy... � R�cz� za niego � potwierdzi� proboszcz. � Masz tu sakiewk�, jest w niej pi��set z�otych pistol�w. Zarz�d�, co nale�y, i powiedz mi, gdzie b�d� ci� m�g� zasta� dzi� wieczorem o godzinie dziesi�tej. � Powinno to by� miejsce znajduj�ce si� tak wysoko, �eby sygna� z niego dany m�g� by� widziany we wszystkich dzielnicach Pary�a. � Chcesz, to ci dam list do wikarego �wi�tego Jakuba ko�o Rze�ni? Zaprowadzi ci� do jednej z izb na wie�y � rzek� ksi�dz. � Bardzo dobre miejsce � odpar� �ebrak. � Zatem � rzek� koadiutor � dzi� wieczorem o dziesi�tej, a je�li b�d� kontent z ciebie, dostaniesz drug� sakiewk�, zawieraj�c� drugie pi��set pistol�w. W oczach �ebraka zab�ys�a chciwo��, lecz poskromi� w sobie to uczucie. � Do wieczora, wielmo�ny panie, wszystko b�dzie gotowe � odpowiedzia�. Wni�s� sw�j sto�ek do ko�cio�a, obok sto�ka ustawi� wiaderko i kropid�o, zanurzy� palce w kropielnicy, jakby w�asnej �wi�conej wodzie nie ufa�, i wyszed�. 2. Wie�a �wi�tego Jakuba ko�o Rze�ni Za kwadrans sz�sta pan de Gondy wr�ci� do arcybiskupstwa, za�atwiwszy wszystko, co mia� do za�atwienia na mie�cie. O sz�stej oznajmiono proboszcza od �wi�tego Merri. Koadiutor spojrza� i zobaczy�, �e ksi�dz nie przyszed� sam. � Prosi� � rozkaza�. Wszed� proboszcz, a za nim Wi�rek. � Wasza wielebno�� � rzek� proboszcz od �wi�tego Merri � oto osoba, o kt�rej mia�em honor panu wspomnie�. Wi�rek uk�oni� si� z min� cz�owieka, kt�ry nieraz bywa� w dobrych domach. � Czy chcesz s�u�y� sprawie ludu? � zapyta� Gondy. � Ja my�l� � odpar� Wi�rek. � Jestem ca�� dusz� frondyst�. Tak jak mnie tu wasza wielebno�� widzi, jestem skazany na szubienic�. � A z jakiej� to okazji? � Wyrwa�em z �ap pacho�k�w Mazariniego szlachetnie urodzonego pana, kt�rego odwozili do Bastylii, gdzie siedzia� ju� od pi�ciu lat. � Jakie jest jego nazwisko? � O, wasza wielebno�� je dobrze zna: to pan hrabia de Rochefort. � Prawda � rzek� koadiutor � s�ysza�em o tej hecy. M�wiono mi, �e� ca�� dzielnic� postawi� na nogi. � Mniej wi�cej � rzek� Wi�rek z wielce zadowolon� z siebie min�. � A jeste� ze swego stanu? � Cukiernikiem, przy ulicy des Lombards. � Wyja�nij mi, jak to by� mo�e, �e wykonuj�c tak pokojowe zaj�cie, tak� masz sk�onno�� do wojaczki? � A jak to by� mo�e, �e wasza wielebno�� b�d�c duchownym przyjmuje mnie w rycerskim stroju, ze szpad� u boku i z ostrogami u but�w? � Na honor, rezolutna odpowied� � rzek� Gondy �miej�c si� � ale jak wiesz, ja, pomimo mojej sutanny, zawsze mia�em zami�owanie do wojaczki. � A ja, wasza wielebno��, nim zosta�em cukiernikiem, przez trzy lata by�em sier�antem w piemonckim pu�ku, a nim zacz��em s�u�y� w piemonckim pu�ku, przez osiemna�cie lat by�em s�u��cym pana d�Artagnan. � Porucznika muszkieter�w? � zapyta� Gondy. � Tak, wasza wielebno��, jego w�a�nie. � Ale o nim powiadaj�, �e to za�arty mazarinista? � Hmm... � mrukn�� Wi�rek. � Co chcia�e� powiedzie�? � Nic, wasza wielebno��. Pan d�Artagnan jest w s�u�bie: pan d�Artagnan spe�nia sw�j obowi�zek broni�c Mazariniego, kt�ry mu p�aci, a my, mieszczanie, spe�niamy nasz obowi�zek walcz�c z Mazarinim, kt�ry nas okrada. � Jeste� sprytnym ch�opcem, przyjacielu. Czy mo�na liczy� na ciebie? � Zdawa�o mi si� � odpar� Wi�rek � �e ksi�dz proboszcz zar�czy� za mnie waszej wielebno�ci. � Owszem, ale chcia�bym, �eby� to potwierdzi� sam, w�asnymi ustami. � Wasza wielebno�� mo�e na mnie liczy�, przynajmniej, je�li chodzi o wywo�anie ruchawki w mie�cie. � O to te� i chodzi. Jak s�dzisz, ile ludzi b�dziesz m�g� zebra� w ci�gu nocy? � Dwie�cie muszkiet�w i pi��set halabard. � Je�li si� w ka�dej dzielnicy znajdzie jeden chwat, kt�ry tyle zdzia�a, b�dziemy mieli jutro ca�kiem grzeczn� armi�. � Z pewno�ci�. � Zobowi�zujesz si� s�ucha� rozkaz�w hrabiego de Rochefort? � P�jd� za nim do piek�a; a to znaczy niema�o, bo wiem, �e on jest zdolny i tam zej��. � Brawo! � Po jakim znaku b�dzie mo�na jutro odr�ni� przyjaci� od wrog�w? � Ka�dy frondysta mo�e sobie przyczepi� do kapelusza s�omiany wieche�. � Dobrze. Niech wasza wielebno�� wyda rozkaz. � Trzeba ci pieni�dzy? � Pieni�dze jeszcze nigdy nie zaszkodzi�y �adnej sprawie, prosz� waszej wielebno�ci. Je�li si� ich nie ma, mo�na si� bez nich obej��, je�li sieje ma, wszystko idzie szybciej i sprawniej. Gondy podszed� do skrzyni i wyj�� z niej sakiewk�. � Masz tu pi��set pistol�w � rzek�. � Je�li wszystko p�jdzie dobrze, licz jutro na tak� sam� sum�. � Skrupulatnie wylicz� si� waszej wielebno�ci z tej sumki � rzek� Wi�rek wk�adaj�c sakiewk� pod pach�. � Dobrze, polecam ci kardyna�a. � Niech wasza wielebno�� b�dzie spokojny, jest w dobrych r�kach. Wi�rek wyszed�, proboszcz zosta� jeszcze. � Czy jest pan zadowolony, wasza wielebno��? � zapyta�. � Tak, ten cz�owiek wygl�da mi na t�giego chwata. � Zrobi wi�cej, ni� obieca�. � To �wietnie. Ksi�dz wyszed�, �eby dogoni� Wi�rka, kt�ry na niego czeka� na schodach. W dziesi�� minut p�niej oznajmiono proboszcza od �wi�tego Sulpicjusza. Kiedy drzwi gabinetu Gondy'ego otwar�y si�, wszed� przez nie szybkim krokiem jaki� m�czyzna. By� to hrabia de Rochefort. � Wi�c wreszcie ci� widz�, kochany hrabio! � rzek� Gondy podaj�c mu r�k�. � Wi�c si� wreszcie wasza wielebno�� zdecydowa�e�? � odrzek� Rochefort. � Zawsze by�em zdecydowany � odpar� Gondy. � Nie m�wmy ju� o tym. Rzek�e� � wierz�; urz�dzimy Mazariniemu bal. � Ano... spodziewam si�. � Kiedy si� zaczn� ta�ce? � Zaproszenia rozes�ano na t� noc � odpar� koadiutor � ale skrzypce zaczn� przygrywa� dopiero jutro rano. � Mo�e pan liczy� na mnie i na pi��dziesi�ciu �o�nierzy, kt�rych mi obieca� da� kawaler d'Humieres, je�li ich b�d� potrzebowa�. � Pi��dziesi�ciu �o�nierzy? � Tak; robi zaci�g, wi�c mi ich po�ycza. Je�li kt�rego zabraknie po sko�czonej zabawie, oddam mu na to miejsce innego. � Dobrze, m�j drogi Rochefort, ale to nie wszystko. � A co by pan wi�cej chcia�? � zapyta� z u�miechem Rochefort. � Co� zrobi� z panem de Beaufort? � Jest w Vend�mois i tam czeka, p�ki mu nie napisz�, �eby wraca� do Pary�a. � Napisz, ju� pora. � Jest pan wi�c ca�kiem pewny swego? � Tak, ale ksi��� musi si� po�pieszy�, bo ledwie lud paryski zbuntuje si�, od razu b�dziemy mieli dziesi�ciu ksi�ci�w na jednego mieszczanina, kt�rzy b�d� chcieli stan�� na czele ruchawki. Je�li si� sp�ni, zastanie miejsce zaj�te. � Czy mam go wezwa� w pa�skim imieniu? � Tak, oczywi�cie. � Czy mam mu napisa�, �e mo�e liczy� na pana? � Naturalnie. � I odda mu pan ca�� w�adz�? � Co si� tyczy wojny, tak. Co si� za� tyczy polityki... � Wie pan, �e polityka to nie jego rzecz. � Zostawi mi woln� r�k� w pertraktacjach o m�j kardynalski kapelusz. � Tak bardzo panu na nim zale�y? � Skoro mnie zmuszono do noszenia kapelusza, kt�ry mi nie odpowiada kszta�tem � rzek� Gondy � chc�, �eby by� to przynajmniej kapelusz czerwony! � Ano, kolor, jak wiadomo, rzecz gustu � rzek� �miej�c si� Rochefort. � R�cz� za zgod� ksi�cia. � I jeszcze dzi� napisze pan? � Lepiej zrobi� � po�l� umy�lnego. � W ile dni mo�e tu ksi��� stan��? � W pi�� dni. � Niech przyje�d�a, a zastanie wszystko odmienione. � Tego bym pragn��. � R�cz� za to. � A wi�c? � Zbierz, hrabio, swoich pi��dziesi�ciu ludzi i b�d� got�w. � Na co? � Na wszystko. � Czy jest jaki� um�wiony znak? � S�omiany wieche� u kapelusza. � Dobrze. Do widzenia, wasza wielebno��. � Do widzenia, m�j drogi Rochefort. � O, monsignore Mazarini, monsignore Mazarini � rzek� Rochefort wychodz�c razem ze swoim proboszczem, kt�ry nie zdo�a� ani s��wka wtr�ci� do tego dialogu � przekonasz si�, czy jestem za stary na czyny. Poka�� ci, co jeszcze potrafi�. By�o wp� do dziesi�tej, a na drog� z arcybiskupem do wie�y �wi�tego Jakuba ko�o rze�ni potrzeba w�a�nie p� godziny. B�d�c ju� u celu koadiutor spostrzeg�, �e w jednym z najwy�szych okien wie�y pali si� �wiate�ko. � �licznie � rzek� sobie � nasz kr�l �ebrak�w jest na posterunku. Zapuka�, drzwi otwar�y si�. Wikary czeka� na niego i osobi�cie zaprowadzi�, �wiec�c mu po drodze, a� na sam szczyt wie�y. Tam wskaza� mu niewielkie drzwiczki, postawi� �wiec� w za�omie muru, �eby j� koadiutor mia� na powrotn� drog� i zeszed�. Cho� klucz tkwi� w drzwiach, koadiutor zapuka�. � Wejd�cie, panie � odpowiedzia� mu znajomy g�os. Gondy wszed�. Podawacz �wi�conej wody z ko�cio�a �wi�tego Eustachego rzeczywi�cie czeka�, le��c na n�dznym wyrku. Na widok wchodz�cego koadiutora wsta�. Wydzwoni�a dziesi�ta. � No co � rzek� Gondy � dotrzyma�e� s�owa? � Nie ca�kiem �ci�le � odpar� �ebrak. � Jak�e to? � Wasza wielebno�� za��da� pi�ciuset ludzi, prawda? � Tak, wi�c co? � Mam dla waszej wielebno�ci dwa tysi�ce. � Nie przechwalasz si�? � Chcesz wasza wielebno�� dowodu? � Chc�. W izbie pali�y si� trzy �wiece, po jednej w ka�dym oknie. Jedno okno wychodzi�o na Cite, drugie na Palais-Royal, trzecie na ulic� Saint-Denis. �ebrak w milczeniu podchodzi� do ka�dej �wiecy i wszystkie trzy po kolei zdmuchn��. Koadiutor znalaz� si� w ciemno�ciach, bo izba by�a teraz o�wietlona tylko blad� po�wiat� ksi�yca uwi�z�ego mi�dzy wielkimi, czarnymi chmurami, kt�rym srebrzy� brzegi. � Co� zrobi�? � zapyta� koadiutor. � Da�em znak. � Jaki znak? � Znak tycz�cy barykad. � O! � Kiedy wyjdziesz st�d, wielmo�ny panie, zobaczysz moich ludzi przy robocie. Tylko uwa�aj, �eby� sobie nogi nie z�ama�, bo m�g�by� po ciemku zawadzi� o jaki �a�cuch albo wpa�� do dziury. � Dobrze, masz tu sakiewk� z tak� sum� jak tamta, kt�r� ci przedtem da�em. Tylko pami�taj, �e jeste� wodzem, i nie upij si�. � Od dwudziestu lat pijam tylko wod�. �ebrak wzi�� sakiewk� z r�k koadiutora. Rozleg� si� brz�k z�ota � wida� zanurzy� d�o� w worku i obmacywa� pieni�dze. � Jak s�ysz�, lubisz z�oto � odezwa� si� koadiutor. �ebrak westchn�� i odrzuci� worek. � Czy�bym mia� na zawsze zosta� taki sam? � rzek�. � Czy�bym nigdy nie mia� si� pozby� dawnych przywar? O, n�dzne, marne z�oto! � Ale je jednak bierzesz. � Bior�, ale �lubuj� w twojej, panie, obecno�ci, �e wszystko, co mi zostanie, oddam na pobo�ne cele. Twarz mia� blad�, skurczon�. Taka bywa twarz cz�owieka, kt�ry stacza walk� � samym sob�. � Dziwny cz�ek � szepn�� Gondy. Wzi�� kapelusz i chcia� wyj��, ale kiedy si� odwr�ci�, zobaczy�, �e �ebrak zast�pi� mu drzwi. Drgn��, bo mu si� wydawa�o w pierwszej chwili, �e ten cz�owiek ma jaki� z�y zamiar. Lecz okaza�o si�, �e jest inaczej: �ebrak z�o�y� d�onie i ukl�kn��. � Wasza wielebno�� � rzek� � nim wyjdziesz, pob�ogos�aw mnie, prosz�. � Wasza wielebno��! � zawo�a� Gondy. � Przyjacielu, bierzesz mnie za kogo� innego. � Nie, wasza wielebno��, bior� ci� za tego, kim jeste�, czyli za wielebnego koadiutora; pozna�em ci� od pierwszego wejrzenia. Gondy u�miechn�� si�. � I chcesz mego b�ogos�awie�stwa? � zapyta�. � Tak, potrzebuj� go. �ebrak wyrzek� te s�owa tonem tak pokornym i tak rozpaczliwie b�agalnym, �e Gondy wyci�gn�� nad nim r�k� i pob�ogos�awi� go z ca�ym namaszczeniem, na jakie go by�o sta�. � Od tej chwili � rzek� koadiutor � ��czy nas duchowy zwi�zek. Pob�ogos�awi�em ci�, wi�c osoba twoja jest dla mnie tak samo �wi�ta jak moja dla ciebie. Powiedz, czy pope�ni�e� zbrodni� �cigan� przez sprawiedliwo�� ludzk�, przed kt�r� ja m�g�bym ci� uchroni�? �ebrak potrz�sn�� g�ow�. � Zbrodnia, kt�r� pope�ni�em, wasza wielebno��, nie ludzkiej podlega sprawiedliwo�ci i je�li chcesz mi ul�y�, panie, cz�sto b�ogos�aw mnie tak jak przed chwil�. Tylko tyle mo�esz dla mnie uczyni�. � Powiedz szczerze � rzek� koadiutor � nie przez ca�e �ycie by�e� �ebrakiem? � Nie, wasza wielebno��, jestem nim od sze�ciu lat dopiero. � A co� robi� przedtem? � By�em w Bastylii. � A zanim trafi�e� do Bastylii? � Wyznam ci to, wasza wielebno��, w tym dniu, w kt�rym mnie zechcesz wyspowiada�. � Dobrze. Wiesz, �e o jakiejkolwiek porze dnia czy nocy zg�osi�by� si� do mnie, jestem got�w da� ci rozgrzeszenie. � Dzi�kuj� waszej wielebno�ci � odpar� g�ucho �ebrak � ale jeszcze nie jestem tego godny. � Jak chcesz. Bywaj. � �egnaj, wasza wielebno�� � odpowiedzia� �ebrak, otwieraj�c drzwi i pochylaj�c si� nisko przed pra�atem. Koadiutor wzi�� �wiec�, zszed� na d� i zamy�lony g��boko, wyszed� z wie�y. 3. Zamieszki By�o ju� gdzie� ko�o jedenastej w nocy. Gondy, nie uszed�szy nawet i stu krok�w, spostrzeg�, �e ulice Pary�a dziwnie si� zmieni�y. Rzek�by�, �e to miasto zamieszkuj� jakie� fantastyczne stwory: milcz�ce cienie wyrywa�y kamienie z bruk�w, ci�gn�y i wywraca�y wozy, kopa�y rowy, tak wielkie, �e mog�yby po�kn�� ca�e szwadrony jazdy. Te tak bardzo zaj�te istoty chodzi�y, biega�y, mrowi�y si�, podobne do tworz�cych jakie� tajemnicze dzie�o demon�w: to �ebracy z Dziedzi�ca Cud�w, to agenci podawacza �wi�conej wody z ko�cio�a �wi�tego Eustachego szykowali barykady na jutrzejszy dzie�. Gondy nie bez l�ku przygl�da� si� tym ludziom ciemno�ci, tym nocnym robotnikom i zastanawia� si�, czy potrafi zmusi� do powrotu do nor te wszystkie nieczyste stworzenia, kt�re jego rozkaz z nor wyprowadzi�. Kiedy kt�ra� z tych istot zbli�a�a si� do niego, mia� ch�� prze�egna� si�. Dotar� do ulicy Saint-Honore i poszed� ni� w kierunku ulicy de la Ferronnerie. Tu ujrza� inny widok: tu od sklepu do sklepu przebiegali kupcy, drzwi i okiennice robi�y wra�enie zamkni�tych, w istocie by�y tylko przymkni�te, otwiera�y si� i natychmiast zamyka�y; przepu�ciwszy do wn�trza ludzi, kt�rzy najwidoczniej woleli nie pokazywa�, co nios�. Owymi lud�mi byli kramarze maj�cy bro�, kt�rzy j� po�yczali tym, co jej nie mieli. Jaki� cz�owiek szed� od drzwi do drzwi, uginaj�c si� pod ci�arem szpad, rusznic, muszkiet�w, wszelkiego rodzaju broni, kt�r� rozdawa� w miar� potrzeby. W �wietle latarni koadiutor pozna� Wi�rka. Ulic� de la Monnaie doszed� koadiutor do bulwaru. Na bulwarze sta�y nieruchome grupy mieszczan w p�aszczach czarnych i szarych, zale�nie od tego, czy nale�eli do wy�szego czy te� do ni�szego mieszcza�stwa, a mi�dzy grupami kr��yli pojedynczy ludzie. Spod tych wszystkich czarnych i szarych p�aszczy wystawa�y z ty�u czubki szpad, a z przodu lufy rusznic albo muszkiet�w. Dochodz�c do Pont-Neuf koadiutor natkn�� si� na wart�; jaki� cz�owiek zaczepi� go: � Kim jeste�? � zapyta�. � Chyba do nas nie nale�ysz, bo nie poznaj� ci�. � Wi�c nie poznajesz w�asnych przyjaci�, m�j kochany panie Louvieres � odpar� koadiutor uchylaj�c kapelusza. Louvieres pozna� go i sk�oni� si�. Gondy szed� dalej, a� do wie�y Nesle. Tu ujrza� d�ugi sznur ludzi, kt�rzy si� przesuwali pod �cianami. Rzek�by�, �e to procesja duch�w, bo wszyscy byli owini�ci w bia�e p�aszcze. Doszed�szy do pewnego miejsca, ludzie ci przepadli gdzie�, jeden po drugim, jakby si� im ziemia rozst�powa�a pod nogami. Gondy przystan�� za w�g�em i patrzy�, jak po kolei znikaj� wszyscy, od pierwszego do przedostatniego. Ostatni obejrza� si�, niew�tpliwie po to, �eby sprawdzi�, czy nikt jego i jego towarzyszy nie �ledzi, i cho� by�o ciemno, spostrzeg� Gondy'ego. Zawr�ci� i przy�o�y� mu pistolet do gard�a. � Hola, panie de Rochefort � roze�mia� si� Gondy � nie �artujemy z broni� paln�. Rochefort pozna� g�os. � Wi�c to pan, wasza wielebno��? � zapyta�. � Ja, we w�asnej osobie. C� to za ludzi wprowadzasz do wn�trza ziemi? � Moich pi��dziesi�ciu rekrut�w od kawalera d'Humieres, kt�rzy byli przeznaczeni do lekkiej jazdy i dostali tylko bia�e p�aszcze za ca�y ekwipunek. � Dok�d idziecie? � Do pewnego rze�biarza, mego przyjaciela, ale wchodzimy przez piwnic�. T�dy wnosz� mu do pracowni marmur. � �wietnie � rzek� Gondy. U�cisn�� d�o� Rocheforta, po czym i ten te� z kolei zszed� i zamkn�� za sob� klap�. Koadiutor wr�ci� do arcybiskupstwa. By�a pierwsza nad ranem. Otworzy� okno i wychyli� si�, �eby s�ucha�. Po ca�ym mie�cie szed� szmer, dziwny, nieznany, nowy. Czu� by�o, �e w tych wszystkich ulicach, ciemnych jak czelu�ci, dziej� si� jakie� rzeczy niezwyk�e i gro�ne. Od czasu do czasu rozlega� si� pomruk, podobny do pomruku nadci�gaj�cej burzy albo narastaj�cej fali; ale wszystko to by�o jeszcze niejasne, niewyra�ne, niewyt�umaczalne, jak owe tajemnicze, podziemne huki, kt�re poprzedzaj� trz�sienie ziemi. Przez ca�� noc szykowano si� do buntu. Nazajutrz rano Pary�, budz�c si�, rzec by mo�na, �e zadr�a� na w�asny widok. Wygl�da� jak miasto obl�one. Na barykadach stali zbrojni ludzie i patrzyli gro�nie i zadziornie, trzymaj�c w pogotowiu muszkiety. Przechodzie� co krok s�ysza� s�owa has�a, napotyka� patrole, ogl�da� aresztowania, nawet i egzekucje. Zatrzymywano wszystkie kapelusze z pi�rami i poz�acane szpady, ka��c im, �eby krzyczeli: �Niech �yje Broussel!�, �Precz z Mazarinim!� A ten, co by si� przed t� ceremoni� wzbrania�, nara�a� si� na wrzaski, obelgi, nieraz i na pobicie. Jeszcze nie zabijano, ale czu�o si�, �e ochoty po temu nie brak. Barykady podesz�y a� po sam Palais-Royal. Mi�dzy ulic� des Bons-Enfants i ulic� de la Ferronnerie, mi�dzy ulic� Saint-Thomas-du-Louvre i Pont-Neuf, mi�dzy ulic� Richelieu i bram� Saint-Honore znajdowa�o si� przesz�o dziesi�� tysi�cy zbrojnych ludzi, a ci z nich, kt�rzy stali najbli�ej, g�o�no ur�gali gwardzistom, rozstawionym na wartach dooko�a calute�kiego Palais-Royal, kt�rego kraty by�y szczelnie zamkni�te za ich plecami. Wskutek tej ostro�no�ci po�o�enie gwardzist�w by�o zaiste kiepskie. W�r�d tego wszystkiego, w gromadach po stu, po stu pi��dziesi�ciu, po dwustu, kr��yli mizerni, bladzi, obdarci ludzie, nios�c co� niby sztandary, na kt�rych by�y wypisane s�owa: �Ogl�dajcie n�dz� ludu�. Wsz�dzie, gdzie si� tylko pojawili, rozlega�y si� frenetyczne okrzyki. A tak wiele by�o takich gromad, �e wsz�dzie krzyczano. Anna Austriaczka i Mazarini wielce byli zdumieni, kiedy im, po wstaniu, doniesiono, �e Cite, kt�re jeszcze wieczorem poprzedniego dnia by�o takie spokojne, przebudzi�o si� wzburzone i rozgor�czkowane. Tote� ani kr�lowa, ani kardyna� nie chcieli uwierzy� w przyniesione im wie�ci, m�wi�c, �e w tym wzgl�dzie dadz� wiar� tylko w�asnym oczom i uszom. Wi�c im otworzono okno: ujrzeli, us�yszeli i przekonali si�. Mazarini wzruszy� ramionami, jakby tylko gardzi� tym mot�ochem, ale wyra�nie zblad� i dr��c na ca�ym ciele, uda� si� spiesznie do swego gabinetu, pochowa� z�oto i klejnoty do skrytek, a najpi�kniejsze diamenty powk�ada� na palce. Kr�lowa za� by�a w�ciek�a i nie naradzaj�c si� z nikim, wezwa�a marsza�ka de La Meilleraie i rozkaza�a mu, �eby wzi�� sobie tyle ludzi, ile uzna za stosowne, i pojecha� przekona� si�, co w�a�ciwie maj� znaczy� te �arty. Marsza�ek by� z natury wielki ryzykant i bardzo pewny siebie, tym bardziej, �e � jak wi�kszo�� szlachty � z ca�ej duszy gardzi� mot�ochem. Wzi�� stu pi��dziesi�ciu ludzi i chcia� przejecha� przez most przy Luwrze, ale spotka� tam Rocheforta na czele pi��dziesi�ciu lekkiej jazdy, kt�rym towarzyszy� t�um z�o�ony z co najmniej pi�ciuset os�b. Nie spos�b by�o przebi� si� przez t� przeszkod�. Marsza�ek nawet tego nie pr�bowa� i posun�� si� bulwarem w g�r� rzeki. Ale przy Pont-Neuf spotka� Louvieres'a i jego mieszczan. Tym razem marsza�ek spr�bowa� natarcia, ale przyj�y go strza�y z muszkiet�w, a kamienie posypa�y si� jak grad ze wszystkich okien. Zostawi� tu trzech ludzi. Cofn�� si� ku dzielnicy Hal, ale tu spotka� Wi�rka i jego halabardnik�w. Halabardy pochyli�y si�, gro��c. Chcia� przej�� po brzuchach tym wszystkim szarym p�aszczom, ale szare p�aszcze wytrzyma�y natarcie i marsza�ek cofn�� si� w ulic� Saint-Honore, zostawiaj�c na placu czterech gwardzist�w, zabitych bia�� broni�. Wszed� tedy w ulic� Saint-Honore, ale tu spotka� barykady �ebraka od �wi�tego Eustachego. Pilnowali ich nie tylko zbrojni m�czy�ni, ale tak�e i kobiety, i dzieci. Mistrz Friquet, posiadacz pistoletu i szpady, kt�re da� mu Louvieres, zebra� sobie doborow� kompani� z takich samych jak i on �obuziak�w i ha�asowali jak op�tani. Marsza�ek oceni�, �e to miejsce jest s�abiej od innych pilnowane, i postanowi� natrze�. Kaza� dwudziestu ludziom zsi��� z koni, uderzy� i rozgrodzi� barykad�, on sam za�, wraz z reszt� konnego oddzia�u, mia� ubezpiecza� nacieraj�cych. Dwudziestu ludzi podesz�o pod przeszkod�, ale tu, zza belek, spomi�dzy k� woz�w, znad kamieni, przywita�a ich mordercza salwa, za� na odg�os strzelaniny zza rogu cmentarza �wi�tych M�odziank�w wy�onili si� halabardnicy Wi�rka, a zza rogu ulicy de La Monnaie mieszczanie Louvieres'a. Marsza�ek de La Meilleraie by� wzi�ty w dwa ognie. Marsza�ek de La Meilleraie by� odwa�ny, wi�c te� postanowi� zgin�� tam, gdzie sta�. Na strza�y odpowiedzia� strza�ami i j�ki b�lu zacz�y si� rozlega� w t�umie. Gwardzi�ci, lepiej wy�wiczeni, strzelali celniej, ale mieszczanie, liczniejsi, mia�d�yli ich prawdziwym huraganem �elaza. Doko�a marsza�ka ludzie k�adli si� pokotem, tak jak si� k�adli pod Rocroi czy pod Lerid�. Fontrailles, jego adiutant, mia� strzaskane rami�, ko� marsza�ka dosta� kul� w szyj� i z najwi�kszym trudem udawa�o mu si� utrzyma� w ryzach oszala�e z b�lu zwierz�. A� wreszcie kiedy nadesz�a dla� ta ostatnia chwila, w kt�rej i najodwa�niejsi czuj� dreszcz w �y�ach i pot im wyst�puje na czo�o, t�um rozst�pi� si� nagle ko�o wylotu ulicy Suchego Drzewa, krzycz�c: �Niech �yje koadiutor!�, i ukaza� si� Gondy, w kom�y i pelerynie biskupiej, oboj�tnie id�cy w�r�d strza��w i rozdaj�cy na prawo i na lewo b�ogos�awie�stwa z takim spokojem, jakby prowadzi� procesj� na Bo�e Cia�o. Wszyscy pokl�kali. Marsza�ek pozna� go i podbieg� do�. � Na lito�� bosk�, wyci�gnij mnie st�d, wasza wielebno�� � rzek�. � Bo ani ja, ani �aden z moich ludzi nie ujdzie �yw. Tumult sta� si� tak wielki, �e gdyby spad� piorun z nieba, te� by go nikt nie us�ysza�. Gondy podni�s� r�k� i nakaza� cisz�. Uciszyli si�. � Dzieci � rzek� � oto pan marsza�ek de La Meilleraie. Pomylili�cie si� co do jego intencji, bowiem zobowi�zuje si�, wr�ciwszy do Luwru, za��da� od kr�lowej w waszym imieniu wolno�ci dla naszego Broussela. Prawda, �e si� do tego zobowi�zujesz, marsza�ku? � doda� Gondy zwracaj�c si� do La Meilleraie. � Do kro�set! � zawo�a� marsza�ek � pewnie �e tak. Nie spodziewa�em si�, �e mi si� uda tak tanim kosztem st�d wywin��. � Marsza�ek daje wam na to sw�j szlachecki parol � rzek� Gondy. La Meilleraie podni�s� r�k� na znak, �e potwierdza. � Niech �yje koadiutor! � krzycza� t�um. Gdzieniegdzie odezwa�y si� nawet g�osy: �Niech �yje marsza�ek!�, wsz�dzie jednak podj�to ch�rem: �Precz z Mazarinim!� T�um rozst�pi� si�, czyni�c im przej�cie najkr�tsz� drog�, czyli ulic� Saint- Honore. Rozgrodzono barykady i marsza�ek wycofa� si� z resztkami swojego oddzia�u, a przed nim kroczy� Friquet i jego kole�kowie, jedni udaj�c, �e b�bni�, drudzy udaj�c, �e tr�bi�. Marsz by� wi�c niemal triumfalny, ale barykady zamyka�y si� za gwardzistami; marsza�ek palce sobie gryz� ze z�o�ci. Przez ten czas, jak ju� powiedzieli�my, Mazarini by� w swoim gabinecie i porz�dkowa� swoje interesy maj�tkowe. Kaza� wezwa� d�Artagnana, ale w tym ca�ym zamieszaniu nie spodziewa� si� go ujrze�, d�Artagnan bowiem nie mia� s�u�by. Ali�ci ju� po dziesi�ciu minutach porucznik zjawi� si� w progu, a wraz z nim nieod��czny Portos. � Prosz�, wejd�, wejd�, panie d�Artagnan! � zawo�a� kardyna�. � Rad ci� widz�. Co te� si� dzi� dzieje w tym zatraconym Pary�u? � Co si� dzieje, eminencjo? Nic dobrego � odpar� potrz�saj�c g�ow� d�Artagnan � miasto zbuntowa�o si� i przed chwil�, kiedym przechodzi� ulic� Montorgueil razem z tu obecnym panem du Vallon, oddanym s�ug� waszej eminencji, pomimo mojego munduru, a mo�e w�a�nie z przyczyny mojego munduru, chciano zmusi� nas, �eby�my wo�ali: �Niech �yje Broussel�, i czy mam powiedzie�, eminencjo, co jeszcze? � Powiedz, koniecznie powiedz. � I �Precz z Mazarinim�. Na honor, has�o zosta�o rzucone. Mazarini u�miechn�� si�, ale bardzo zblad�. � I wo�ali�cie? � zapyta�. � Na honor, nie, nie by�em przy g�osie � rzek� d�Artagnan. � Pan du Vallon ma chrypk� i te� nie wo�a�. Wobec tego, eminencjo... � Wobec tego co? � zapyta�. Mazarini. � Sp�jrz na m�j kapelusz i p�aszcz. I d�Artagnan pokaza� cztery dziury od kul w p�aszczu i dwie w kapeluszu. Portos za� mia� p�aszcz rozci�ty z boku halabard�, a u kapelusza strza� z pistoletu ob�ama� mu pi�ro. � Diavolo! � rzek� przeci�gle kardyna�, patrz�c z naiwnym podziwem na obu przyjaci�. � Ja bym wo�a�. W tej chwili zgie�k wzm�g� si�. Mazarini tar� czo�o, rozgl�daj�c si� po komnacie. Mia� wielk� ch�� podej�� do okna, ale ba� si�. � Zobacz�e, co si� �wi�ci, panie d�Artagnan � rzek�. D�Artagnan ze zwyk�� sobie beztrosk� podszed� do okna. � O! o! � rzek� � a to co znowu? Marsza�ek de La Meilleraie wraca, bez kapelusza. Fontrailles ma r�k� na temblaku, gwardzi�ci poranieni, konie ca�e we krwi... Zaraz... c�, u licha, robi� warty? Podnosz� muszkiety, b�d� strzela�. � Maj� rozkaz strzela� do t�umu � zawo�a� Mazarini � je�liby si� t�um zbli�y� do Palais-Royal! � Ale� je�li otworz� ogie� � wszystko b�dzie stracone! � zawo�a� d�Artagnan. � Mamy kraty. � Kraty! Wytrzymaj�, daj Bo�e, pi�� minut. Kraty! Wy�ami� je, wyrw�, roznios�... Nie strzela�! do kaduka! � krzykn�� d�Artagnan otwieraj�c okno. Mimo tego wezwania, kt�rego zreszt� nikt nie m�g� us�ysze� w�r�d zgie�ku, trzy czy cztery muszkiety wypali�y i zacz�a si� ostra strzelanina. By�o s�ycha�, jak kule uderzaj� w fasad� Palais-Royal. Jedna z nich przesz�a d�Artagnanowi pod pach� i rozt�uk�a lustro, w kt�rym Portos przegl�da� si� z upodobaniem. � Oh! � zawo�a� kardyna�. � Weneckie lustro! � O, eminencjo � rzek� d�Artagnan, spokojnie zamykaj�c okno � nie p�acz jeszcze, nie warto, bo jest wielce mo�liwe, �e za godzin� w Palais-Royal nie b�dzie ju� ani jednego z twoich luster, czy weneckich, czy paryskich. � Ale co robi�, panie d�Artagnan, co robi�? � zapyta� kardyna�, ca�y dr��c. � A odda� im Broussela, do licha, skoro si� go tak domagaj�. Na diab�a ci, eminencjo, radca parlamentu. Takie nicpotem. � A ty, panie du Vallon, czy te� jeste� tego zdania? Co by� zrobi�? � Odda�bym Broussela � rzek� Portos. � Chod�cie, panowie, chod�cie! � zawo�a� Mazarini. � Pom�wi� w tej sprawie z kr�low�. Na ko�cu korytarza zatrzyma� si�: � Mog� na was liczy� panowie, czy tak? � Mamy tylko jedno s�owo � rzek� d�Artagnan � i dali�my je waszej eminencji. Rozkazuj � us�uchamy. � W takim razie � rzek� Mazarini � wejd�cie do tego gabinetu i zaczekajcie. Sam cofn�� si� na korytarz i wszed� do sali innymi drzwiami. 4. Zamieszki zmieniaj� si� w bunt Gabinet, w kt�rym si� znale�li d�Artagnan i Portos, oddzielony by� od sali, w kt�rej si� znajdowa�a kr�lowa, jedynie kotarami. W�t�o�� tej przegrody pozwala�a wi�c s�ysze�, co m�wiono w sali, za� szpara mi�dzy dwiema cz�ciami kotary, cho� w�ska, pozwala�a widzie�. W sali kr�lowa by�a blada ze z�o�ci, lecz tak �wietnie potrafi�a si� opanowa�, �e mo�na by przypu�ci�, i� nie nurtuje jej �adne wzruszenie. Za kr�low� stali Comminges, Villequier i Guitaut; za panami � damy. Przed kr�low� sta� kanclerz Seguier, ten sam, kt�ry dwadzie�cia lat temu, tak bardzo j� prze�ladowa�, i opowiada�, �e jego kareta zosta�a po�amana, �e go �cigano, �e si� schroni� w pa�acu markiza d'O, �e w �lad za nim wtargn�� tam mot�och, grabi�c i pustosz�c. Na szcz�cie zd��y� dopa�� do tajnego gabinetu, ukrytego za obiciem, gdzie go jaka� staruszka ze s�u�by zamkn�a, razem z jego bratem, biskupem Meaux. Tam niebezpiecze�stwo wydawa�o si� tak nieuchronne, rozw�cieczony lud by� tak blisko gabinetu i takie ciska� gro�by, �e kanclerz, pewien, �e nadesz�a jego godzina, wyspowiada� si� przed bratem, �eby by� gotowym na �mier�, skoro go znajd�. Na szcz�cie ich nie znale�li; mot�och, s�dz�c, �e si� wymkn�� jakimi� tylnymi drzwiami, opu�ci� pa�ac i pozwoli� mu uciec. Przebra� si� wi�c w suknie markiza d'O, i wyszed� z pa�acu, przeskakuj�c przez cia�a dow�dcy swojej stra�y i dwu wartownik�w, kt�rzy broni�c bramy od ulicy, zostali zabici. Kiedy kanclerz opowiada�, wszed� Mazarini, bezszelestnie przysun�� si� do kr�lowej, stan�� i s�ucha�. � Wi�c co? � zapyta�a kr�lowa, skoro kanclerz sko�czy�. � Co pan o tym wszystkim my�li? � My�l�, �e sprawa jest bardzo powa�na, najja�niejsza pani. � A co mi pan radzi? � Mia�bym rad� dla waszej kr�lewskiej mo�ci, ale nie �miem powiedzie�. � Powiedz, panie, powiedz �mia�o � rzek�a kr�lowa u�miechaj�c si� cierpko. � W innej okazji starczy�o ci �mia�o�ci. Kanclerz poczerwienia� i z trudem wykrztusi� kilka niezrozumia�ych s��w. � Nie m�wmy o przesz�o�ci, m�wmy o tera�niejszo�ci � rzek�a kr�lowa. � Wi�c masz pan dla mnie rad�? A c� to za rada? � Najja�niejsza pani � odezwa� si� niepewnie kanclerz � taka, �eby wypu�ci� Broussela. Kr�lowa, cho� bardzo blada, zblad�a jeszcze bardziej i twarz jej si� �ci�gn�a. � Wypu�ci� Broussela! � rzek�a. � Nigdy! W tej�e chwili us�yszano kroki w s�siedniej sali i marsza�ek de La Meilleraie pojawi� si� w drzwiach, bez oznajmienia. � No, jeste� wreszcie, panie marsza�ku! � zawo�a�a rado�nie Anna Austriaczka. � Spodziewam si�, �e� nauczy� t� ho�ot� rozumu. � Najja�niejsza pani -� rzek� marsza�ek � straci�em trzech ludzi ko�o Pont-Neuf, czterech w Halach