10731
Szczegóły |
Tytuł |
10731 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10731 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10731 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10731 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Dumas
W 20 lat p�niej
Cz�� II
Prze�o�y�a Hanna Szuma�ska-Grossowa
Tytu� orygina�u francuskiego: Vingt Ans Apres
Opracowanie graficzne Janusza Wysockiego
Redaktor El�bieta Kwa�niewska
Redaktor techniczny Anna Kwa�niewska
Korektor Gra�yna Henel
ISBN 83-207-1207-6
For the Polish edition � copyright by Pa�stwowe Wydawnictwo �Iskry�,
Warszawa 1957
CZʌ� DRUGA
1.�ebrak z ko�cio�a �wi�tego Eustachego
D�Artagnan wiedzia�, co czyni, nie natychmiast udaj�c si� do Palais-Royal:
dzi�ki tej zw�oce Comminges zd��y� stan�� tam przed nim i zawczasu
powiadomi� kardyna�a o znacznych us�ugach, jakie on, d�Artagnan, i jego
przyjaciel oddali tego ranka stronnictwu kr�lowej.
Tote� i zostali niezwykle serdecznie przyj�ci przez Mazariniego, kt�ry nie
szcz�dzi� im komplement�w i oznajmi�, �e obaj znale�li si� ju� bli�ej ni� w p�
drogi do tego, czego ka�dy z nich pragn��, czyli d�Artagnan � do patentu
kapitana, Portos � do baronii.
D�Artagnan wola�by od tego wszystkiego pieni�dze, wiedzia� bowiem, �e
Mazarini przyrzeka �atwo, ale dotrzymuje z trudem; wiedzia�, �e na obiecankach
kardyna�a nikt si� nie utuczy, ale wobec Portosa uda�, �e jest wielce kontent, bo
nie chcia� go zniech�ci�.
Kiedy dwaj przyjaciele byli u kardyna�a, przys�a�a po nich kr�lowa.
Kardyna� obmy�li� sobie, �e osobiste podzi�kowanie kr�lowej podwoi zapa�
jego obro�c�w, skin�� wi�c, �eby poszli za nim. D�Artagnan i Portos wskazali
na swe odzienie, zakurzone i podarte, lecz kardyna� potrz�sn�� g�ow�:
� Ten str�j � rzek� � wi�cej jest wart ni� stroje wi�kszo�ci dworzan,
kt�rych zastaniecie u kr�lowej, jest to bowiem str�j z bitwy.
D�Artagnan i Portos us�uchali.
Dw�r Anny Austriaczki by� liczny i rado�nie podniecony, bowiem
wszystko razem wzi�wszy, po odniesieniu zwyci�stwa nad Hiszpanem
odniesiono jeszcze jedno zwyci�stwo � nad ludem. Broussel bez oporu da� si�
wywie�� z Pary�a i w tej chwili powinien ju� znajdowa� si� w wi�zieniu w
Saint-Germain, Blancmesnil za�, aresztowany w tym�e samym co i on czasie,
ale bez ha�asu i bez k�opot�w, zosta� ju� osadzony w zamku w Vincennes.
Comminges znajdowa� si� przy kr�lowej, kt�ra wypytywa�a go o szczeg�y
wyprawy, a kiedy wszyscy przys�uchiwali si� jego opowiadaniu, ujrza� w
drzwiach, za wchodz�cym kardyna�em, d�Artagnana i Portosa.
� Mi�o�ciwa pani � rzek� podchodz�c do d�Artagnana � oto cz�owiek,
kt�ry lepiej ode mnie ci o wszystkim opowie, bo jest to m�j wybawca. Gdyby
nie on, pewnie znajdowa�bym si� w tej chwili zatrzymany na stawid�ach w
Saint-Cloud, mieli bowiem najszczerszy zamiar wrzuci� mnie do rzeki. M�w,
d�Artagnanie, m�w.
Odk�d d�Artagnan zosta� porucznikiem muszkieter�w, ze sto razy ju�
chyba znajdowa� si� w tej samej komnacie co i kr�lowa, ale kr�lowa nie
przem�wi�a do� jeszcze ani razu.
� M�w, panie kawalerze. Jak�e to, wy�wiadczy�e� nam tak wielk� us�ug� i
milczysz? � odezwa�a si� Anna Austriaczka.
� Najja�niejsza pani � odpowiedzia� d�Artagnan � nie mam nic do
powiedzenia, chyba to jedynie, �e moje �ycie nale�y do waszej kr�lewskiej
mo�ci i �e b�d� szcz�liwy dopiero w tym dniu, w kt�rym je oddam za ni�.
� Wiem o tym, panie, wiem o tym � rzek�a kr�lowa � i to od dawna. I
wielce jestem rada, mog�c ci w przytomno�ci wszystkich zebranych w tej
komnacie da� dowody mojej estymy i mojej wdzi�czno�ci.
� Zechciej pozwoli�, najja�niejsza pani � rzek� d�Artagnan � abym
cz�� tego przela� na mego przyjaciela, dawnego muszkietera z kompanii pana
de Treville; jak i ja (wym�wi� te s�owa nieco dobitniej), a kt�ry cud�w
dokazywa�.
� Jakie jest nazwisko tego pana? � zapyta�a kr�lowa.
� W muszkieterach � odpar� d�Artagnan � nazywa� si� Portos (kr�lowa
zadr�a�a), ale jego prawdziwe nazwisko jest kawaler du Vallon.
� De Bracieux de Pierrefonds � doda� Portos.
� Te nazwiska s� zbyt liczne, bym je mog�a wszystkie zapami�ta�, tote�
tylko pierwsze zachowam w pami�ci � rzek�a �askawie kr�lowa.
Portos sk�oni� si�. D�Artagnan cofn�� si� o dwa kroki.
W tej�e chwili oznajmiono koadiutora.
Po otaczaj�cych kr�low� przeszed� szmer zdumienia. Cho� pan koadiutor
jeszcze tego ranka wyg�osi� kazanie, wiedziano, �e si� mocno sk�ania ku
Frondzie, Mazarini za�, domagaj�c si� od arcybiskupa Pary�a, aby jego
siostrzeniec to kazanie wyg�osi�, bez w�tpienia mia� zamiar uraczy� pana de
Retz jednym z tych w�oskich orzech�w, kt�re ku swej uciesze tak cz�sto dawa�
ludziom do zgryzienia.
Rzeczywi�cie, wychodz�c z Notre-Dame koadiutor dowiedzia� si� o
wydarzeniu. By� po trosze zwi�zany z najg��wniejszymi frondystami, ale nie a�
tak, �eby si� nie m�c cofn��, je�liby dw�r ofiarowa� mu korzy�ci, kt�rych w
swej ambicji �akn�� i ku kt�rym zmierza� poprzez koadiutur�. Pan de Retz chcia�
by� arcybiskupem na miejscu wuja i kardyna�em, jak Mazarini. Ot�
stronnictwu ludowemu trudno by�oby go tak i�cie po kr�lewsku nagrodzi�. Uda�
si� wi�c do pa�acu, �eby z�o�y� kr�lowej powinszowania z okazji bitwy pod
Lens, zdecydowany z g�ry, �e si� opowie za dworem albo przeciw dworowi w
zale�no�ci od tego, czy jego powinszowanie zostanie dobrze czy �le przyj�te.
Oznajmiono wi�c koadiutora; wszed�, a na jego widok ca�y triumfuj�cy
dw�r wyt�y� ciekawo��, �eby us�ysze�, co powie.
Koadiutor mia� sam jeden co najmniej tyle� dowcipu co wszyscy, kt�rzy
si� tu byli zebrali, �eby z niego zakpi�. Tote� i przemawia� tak zgrabnie, �e cho�
s�uchaj�cy tak szczer� mieli ch�� go wy�mia�, nie znale�li po temu okazji.
Zako�czy� o�wiadczaj�c, �e oddaje swoje s�abe si�y na us�ugi jej kr�lewskiej
mo�ci.
Wygl�da�o, �e kr�lowa przez ca�y czas z przyjemno�ci� przys�uchuje si�
przemowie pana koadiutora, lecz skoro j� zako�czy� tymi s�owy � jedynymi,
jakie mog�y da� okazj� do kiepskiej kpiny � Anna odwr�ci�a si� i spojrzeniem
da�a znak swym faworytom, �e im wydaje koadiutora. Natychmiast te� dworscy
dowcipnisie zacz�li si� prze�ciga� nawzajem w uszczypliwo�ciach. Nogent-
Beautin, znany ze swych b�aze�stw, zawo�a�, �e wielkie to szcz�cie dla
kr�lowej, i� otrzyma�a pomoc religijn� w tak trudnej dla siebie chwili.
Wszyscy parskn�li �miechem.
Hrabia de Villeroy powiedzia�, �e nie pojmuje, jak mo�na by�o cho�by
przez chwil� �ywi� jakiekolwiek obawy, skoro dla obrony dworu przed
parlamentem i mieszczanami Pary�a by� przecie� pan koadiutor, kt�ry jednym
skinieniem mo�e wystawi� armi� z proboszcz�w, ko�cielnych i zakrystian�w.
Marsza�ek de La Meilleraie doda�, �e je�liby dosz�o do bitwy, w kt�rej
wzi��by udzia� i pan koadiutor, wielka szkoda, �e w �cisku walki nie b�dzie
mo�na pozna� pana koadiutora po jego czerwonym kapeluszu, jak niegdy� kr�la
Henryka IV po bia�ym pi�rze w bitwie pod Ivry.
Gondy ze spokojem i powag� zni�s� t� burz�, kt�r� �atwo m�g� uczyni�
�mierteln� dla szyderc�w. Kr�lowa zapyta�a wreszcie, czy chcia�by jeszcze co�
doda� do swojej tak pi�knej przemowy.
� Tak mi�o�ciwa pani � rzek� koadiutor � chcia�bym prosi� ci�, by� si�
raczy�a dobrze zastanowi�, zanim rozp�tasz w kr�lestwie wojn� domow�.
Kr�lowa odwr�ci�a si� i �miechy zn�w wybuchn�y.
Koadiutor sk�oni� si� i wyszed� z pa�acu, pos�awszy kardyna�owi, kt�ry na�
patrzy�, jedno z tych spojrze�, jakie s� zrozumia�e tylko dla �miertelnych
wrog�w. Spojrzenie by�o tak jadowite, �e przenikn�o a� do serca Mazariniego.
Kardyna�, czuj�c, �e jest to wypowiedzenie wojny, schwyci� d�Artagnana za
rami� i rzek� mu:
� W potrzebie potrafi pan pozna� tego cz�owieka, kt�ry dopiero co st�d
wyszed�, prawda?
� Tak, eminencjo � odpar� d�Artagnan.
Po czym szepn�� do Portosa:
� O do diab�a, kiepska sprawa, nie lubi� k��tni mi�dzy duchownymi.
Gondy wyszed�, rozdaj�c po drodze b�ogos�awie�stwa i czerpi�c z�o�liw�
uciech� z tego, �e nawet i s�ugi jego wrog�w musia�y przed nim w tych
warunkach kl�ka�.
� O! � szepn�� przekraczaj�c pa�acowy pr�g � niewdzi�czny dworze,
zdradziecki dworze, pod�y dworze! Jutro ci� naucz� �mia� si�, ale na inn� nut�.
Tymczasem kiedy w Palais-Royal nie posiadano si� z rado�ci i ka�dy robi�,
co m�g�, �eby jeszcze bardziej rozweseli� kr�low�, Mazarini, cz�ek roztropny i
jak ka�dy tch�rz � przezorny, nie traci� czasu na puste i niebezpieczne �arty. Po
wyj�ciu koadiutora i on wyszed�, zabezpieczy� swoje rachunki, schowa� z�oto i
sprowadziwszy zaufanych majstr�w, kaza� porobi� skrytki w �cianach swych
pokoi.
Wr�ciwszy do siebie, koadiutor dowiedzia� si�, �e jaki� m�ody cz�owiek
przyszed� po jego odje�dzie i �e czeka. Zapyta� o nazwisko m�odzie�ca i zadr�a�
z rado�ci, dowiaduj�c si�, �e jest to Louvieres.
Po�pieszy� do swego gabinetu. Rzeczywi�cie, czeka� tu syn Broussela,
jeszcze w�ciek�y i okrwawiony po walce z kr�lewskimi lud�mi. Jedyn�
ostro�no�ci�, jak� przedsi�wzi��, by�o, �e id�c do arcybiskupa, zostawi� swoj�
rusznic� u przyjaciela.
Koadiutor podszed� do niego i wyci�gn�� r�k�. M�odzieniec spojrza� na�
tak, jakby chcia� zajrze� mu do wn�trza serca.
� Drogi panie Louvieres � rzek� koadiutor � wierz mi, �e szczerze
wsp�czuj� z tob� w nieszcz�ciu, kt�re na ci� spad�o.
� Czy to prawda, czy pan to m�wi serio? � zapyta� Louvieres.
� Ze szczerego serca � odpowiedzia� Gondy.
� W takim razie, wasza wielebno��, sko�czy� si� �w czas s��w, nadesz�a
godzina czyn�w. Je�li pan zechce, za trzy dni m�j ojciec wyjdzie z wi�zienia, a
za sze�� miesi�cy pan b�dzie kardyna�em.
Koadiutor zadr�a�.
� Tak, porozmawiajmy szczerze � rzek� Louvieres � i wy��my karty
na st�. Nie wyrzuca si� trzydziestu tysi�cy talar�w w ci�gu p� roku na
ja�mu�n� � jak to pan uczyni� � z czystego chrze�cija�skiego mi�osierdzia. To
by�oby za pi�kne. Jest pan ambitny, rzecz to ca�kiem zrozumia�a: jest pan
wielkim cz�owiekiem i zna pan w�asn� warto��. Ja nienawidz� dworu i w tej
chwili pragn� tylko jednego � pomsty. Pan nam da duchowie�stwo i lud, kt�re
p�jd� za panem, ja dam panu mieszcza�stwo i parlament. Z pomoc� tych
czterech czynnik�w w ci�gu tygodnia Pary� b�dzie nasz i wierz mi, panie
koadiutorze, �e dw�r da ze strachu to, czego nie da�by z dobrej woli.
Z kolei koadiutor popatrzy� przenikliwie na Louvieres'a.
� A czy zdajesz sobie spraw�, panie Louvieres, �e mi tu proponujesz
ca�kiem po prostu rozp�tanie wojny domowej?
� Szykujesz j�, wasza wielebno��, od tak dawna, �e chyba sam jej sobie
�yczysz.
� Mniejsza o to � rzek� koadiutor. � Pojmujesz, �e rzecz wymaga
namys�u.
� Ile godzin panu trzeba?
� Dwunastu, panie Louvieres. Chyba nie za du�o?
� Jest po�udnie, b�d� u pana o p�nocy.
� Je�libym jeszcze nie wr�ci�, niech pan na mnie zaczeka.
� �wietnie. Do p�nocy, wasza wielebno��.
� Do p�nocy, drogi panie Louvieres.
Po odej�ciu Louvieres'a Gondy zawezwa� do siebie wszystkich
proboszcz�w, kt�rych zna�. W dwie godziny potem stawi�o si� u niego
trzydziestu wikariusz�w z najludniejszych, a wi�c i najruchliwszych parafii
Pary�a.
Gondy opowiedzia� im o zniewadze, jaka go spotka�a w Palais-Royal,
powt�rzy� kpiny Beautina, hrabiego de Villeroy i marsza�ka de La Meilleraie.
Ksi�a zapytali, co nale�y uczyni�.
� Rzecz jest nietrudna � rzek� koadiutor. � Do was nale�y rz�d dusz, a
wi�c podwa�ajcie w nich marny przes�d o strachu przed kr�lami i szacunku dla
kr�l�w. Powiedzcie waszym owieczkom, �e kr�lowa jest tyranem, i
powtarzajcie tak d�ugo i tak g�o�no, �eby ka�dy musia� si� dowiedzie�, �e
przyczyn� nieszcz�� Francji jest Mazarini, jej kochanek i gorszyciel. We�cie
si� do dzie�a, ju� od dzi�, ju� w tej chwili, a za trzy dni przyjd�cie zda� mi
spraw� z wynik�w. Je�liby za� kt�ry� z was mia� dla mnie jak� dobr� rad�, niech
zostanie, ch�tnie go pos�ucham.
Zostali trzej: proboszcz od �wi�tego Merri, proboszcz od �wi�tego
Sulpicjusza i proboszcz od �wi�tego Eustachego. Inni wyszli.
� S�dzicie wi�c, �e jeste�cie w stanie pom�c mi jeszcze skuteczniej ni�
wasi koledzy? � zapyta� Gondy.
� Tak si� spodziewamy � odparli trzej proboszczowie.
� Wi�c prosz�, wy, wikariuszu od �wi�tego Merri, m�wcie pierwsi.
� W mojej parafii, wasza wielebno��, mieszka cz�owiek, kt�ry m�g�by ci
si� niezmiernie przyda�.
� C� to za cz�owiek?
� Kupiec z ulicy des Lombards, kt�ry trz�sie ca�ym drobnym handlem w
swojej dzielnicy.
� Jak si� zwie?
� Zwie si� Wi�rek. Sam jeden bez niczyjej pomocy narobi� nie lada
zgie�ku, b�dzie ju� ze sze�� tygodni temu, ale poniewa� chciano go w zwi�zku z
tym powiesi�, znik�.
� A wy go odnajdziecie?
� Tak si� spodziewam. S�dz�, �e nie zosta� aresztowany, a �e jestem
spowiednikiem jego �ony, je�li ona wie, gdzie on jest, i ja b�d� wiedzia�.
� Pi�knie, proboszczu, szukaj tego zucha i je�li go odnajdziesz,
przyprowad� mi go.
� O kt�rej godzinie, wasza wysoko��?
� O sz�stej, zgoda?
� B�dziemy o sz�stej u waszej wysoko�ci.
� Id�, m�j drogi, id� i niech B�g ci� wspiera.
Proboszcz wyszed�.
� A ty, proboszczu? � rzek� Gondy, zwracaj�c si� do proboszcza od
�wi�tego Sulpicjusza.
� Ja, wasza wielebno�� � odrzek� �w proboszcz � znam cz�owieka,
kt�ry odda� znaczne us�ugi pewnemu bardzo popularnemu ksi�ciu, kt�ry by�by
doskona�ym wodzem rebeliant�w i kt�rego przyprowadz� do waszej
wielebno�ci.
� Jak si� �w cz�owiek nazywa?
� Pan hrabia de Rochefort.
� Ja te� go znam. Niestety, nie ma go w Pary�u.
� Wasza wysoko��, jest, mieszka przy ulicy Cassette.
� Odk�d?
� Ju� od trzech dni.
� Czemu� wi�c nie przyszed� do mnie?
� Bo mu powiedziano... niech mi wasza wielebno�� wybaczy...
� Wybacz� na pewno, m�w.
� �e wasza wielebno�� w�a�nie uk�ada si� z dworem.
Gondy zagryz� wargi.
� Powiedziano mu nieprawd�. Przyprowad� mi go o �smej, ksi�e
proboszczu, i niech B�g ci� b�ogos�awi, jak ja ci� b�ogos�awi�.
Drugi proboszcz uk�oni� si� i wyszed�.
� Twoja kolej, proboszczu � rzek� koadiutor zwracaj�c si� do tego, kt�ry
ostatni zosta� w komnacie. � M�w, co masz dla mnie. Czy tw�j dar b�dzie tyle�
samo wart co dary tamtych pan�w, kt�rzy si� po�egnali z nami?
� Mam co� lepszego dla waszej wielebno�ci.
� O, do licha, zwa�, co m�wisz, zwa�, do jak trudnej rzeczy chcesz si�
zobowi�za�: jeden da� mi kupca, drugi da� mi hrabiego, czy�by� mia� dla mnie
ksi�cia?
� Ja dam waszej wielebno�ci �ebraka.
� Ho, ho! � rzek� Gondy po namy�le � masz s�uszno��, ksi�e
proboszczu. Kogo�, kto by postawi� na nogi armi� biedak�w, kt�rych pe�no na
paryskich ulicach, i kto by umia� ich nauczy� krzycze� tak g�o�no, �eby ca�a
Francja us�ysza�a, �e to Mazarini pu�ci� ich z torbami.
� Mam cz�owieka, jaki jest potrzebny waszej wielebno�ci.
� Brawo! C� to za cz�owiek?
� Zwyk�y �ebrak, jak ju� waszej wielebno�ci powiedzia�em, kt�ry prosi o
ja�mu�n� podaj�c �wi�con� wod� na schodach ko�cio�a �wi�tego Eustachego,
b�dzie ju� od sze�ciu lat.
� I powiadasz, �e ma mir w�r�d �ebractwa?
� Wasza wielebno�� wie zapewne, �e �ebractwo jest zorganizowanym
cia�em, �e jest to co� na kszta�t stowarzyszenia tych, kt�rzy nie maj�, przeciwko
tym, kt�rzy maj�, stowarzyszenia, do kt�rego ka�dy wnosi swoj� cz�stk� i kt�re
jest pos�uszne jednemu zwierzchnikowi?
� Tak, s�ysza�em o tym � odpar� koadiutor.
� Ot� cz�owiek, kt�rego daj� waszej wielebno�ci, jest najstarszym ich
cechu.
� Co wiesz o tym cz�owieku?
� Nic, wasza wielebno��, tyle tylko, �e go trapi� jakie� wyrzuty sumienia.
� Z czego tak wnioskujesz?
� Dwudziestego �smego dnia ka�dego miesi�ca daje mi na msz� za
spok�j duszy osoby zmar�ej gwa�town� �mierci�. Odprawi�em tak� msz� nie
dalej jak wczoraj.
� Jak on si� zwie?
� Maillard, ale nie s�dz�, �eby to by�o jego prawdziwe nazwisko.
� Jak my�lisz, proboszczu, czy o tej porze zastaniemy go przy zaj�ciu?
� Na pewno.
� Wi�c chod�my, pogadamy z pa�skim �ebrakiem. A je�li to, co� m�wi� o
nim, potwierdzi si�, oka�e si�, �e mia�e� s�uszno��, ksi�e proboszczu, i �e to ty
znalaz�e� prawdziwy skarb.
I Gondy przywdzia� str�j do konnej jazdy, w�o�y� stosowny kapelusz z
czerwonym pi�rem, przypasa� d�ug� szpad�, przypi�� ostrogi do but�w, owin��
si� w szeroki p�aszcz i pod��y� za ksi�dzem.
Koadiutor wraz ze swym towarzyszem szli przez ulice prowadz�ce z
arcybiskupstwa do ko�cio�a �wi�tego Eustachego, pilnie przypatruj�c si�
nastrojom ludu. Lud by� niespokojny, ale jak sp�oszony r�j pszcz� zdawa� si�
nie wiedzie�, na jakie by miejsce spa��, i by�o jasne, �e je�li si� temu ludowi nie
da wodz�w, sko�czy si� na szemraniu.
Wchodz�c w ulic� des Prouvaires proboszcz wskaza� r�k� na placyk przed
ko�cio�em.
� O prosz� � rzek� � jest, siedzi na swoim miejscu.
Gondy spojrza� w t� stron� i ujrza� �ebraka. Siedzia� na sto�ku, opieraj�c si�
plecami o jeden z gzyms�w. Obok niego sta�o wiaderko, w r�ku trzyma�
kropid�o.
� To miejsce to jego przywilej cechowy? � zapyta� Gondy.
� Nie, wasza wielebno�� � odpar� proboszcz � miejsce podawacza
�wi�conej wody odkupi� od swojego poprzednika.
� Odkupi�?
� Tak, te miejsca si� sprzedaje. Zdaje mi si�, �e nasz �ebrak zap�aci� za
swoje sto pistol�w.
� Czy�by hultaj by� bogaty?
� Niekt�rzy z tych ludzi zostawiaj�, umieraj�c, po dwadzie�cia,
dwadzie�cia pi��, trzydzie�ci tysi�cy liwr�w, nieraz jeszcze wi�cej.
� Ho, ho! � roze�mia� si� Gondy � nie s�dzi�em, �e tak dobrze lokuje
si� moje ja�mu�ny!
Tak rozmawiaj�c doszli do placyku. Kiedy proboszcz i koadiutor postawili
stopy na pierwszym stopniu ko�cielnych schod�w, �ebrak wsta� i podsun�� im
kropid�o.
Zobaczywszy id�cego razem z proboszczem kawalera, drgn�� lekko i
wyra�nie si� zdziwi�.
Proboszcz i koadiutor dotkn�li ko�cami palc�w kropid�a i prze�egnali si�.
Koadiutor wrzuci� sztuk� srebra w le��cy na ziemi kapelusz.
� Maillardzie � rzek� proboszcz � ten pan i ja przyszli�my, �eby z tob�
chwilk� porozmawia�.
� Ze mn�! � odpar� �ebrak. � Taki wielki honor dla ubogiego
podawacza �wi�conej wody!
W g�osie �ebraka zabrzmia�a ironia, kt�rej nie uda�o mu si� ca�kowicie
opanowa�. Koadiutor zdziwi� si�.
� Tak � m�wi� dalej ksi�dz, przyzwyczajony, jak wida� do tego tonu �
tak, chcieliby�my si� dowiedzie�, co s�dzisz o dzisiejszych wypadkach i co
m�wi� o nich ludzie wchodz�cy do ko�cio�a i wychodz�cy z ko�cio�a.
�ebrak pokiwa� g�ow�.
� S� to smutne wypadki, prosz� wielebnego proboszcza, a jak zwykle,
najwi�cej ucierpi przez nie biedny nar�d. Je�li si� za� rozchodzi o to, co ludzie
m�wi�, ano, wszyscy s� niezadowoleni, wszyscy si� skar��. Ale kto m�wi
�wszyscy�, ten m�wi �nikt�.
� Wyra� si� ja�niej, przyjacielu � rzek� koadiutor.
� Powiadam, �e te wszystkie wrzaski, skargi i przekle�stwa dadz� tylko
burz� z b�yskawicami i nic wi�cej. Bo piorun nie uderzy, chyba �eby si� znalaz�
w�dz, kt�ry by nim pokierowa�.
� Przyjacielu � rzek� Gondy � wydaje mi si�, �e� jest cz�owiekiem
obrotnym. Czy mia�by� ch�� przy��czy� si� do, ot, takiej niedu�ej wojny
domowej, gdyby�my j� przypadkiem mieli, i odda� pod rozkazy tego wodza,
kt�ry si� by� mo�e znajdzie, twoje w�asne si�y i mir, jaki� sobie zyska� w�r�d
swoich kamrat�w?
� Ch�tnie, wielmo�ny panie, byleby ta wojna by�a pochwalona przez
Ko�ci� i mog�a mnie dzi�ki temu doprowadzi� do celu, ku kt�remu zmierzam,
czyli do zmazania moich grzech�w.
� Ko�ci� nie tylko pochwali t� wojn�, ale nawet osobi�cie ni� pokieruje.
Je�li za� chodzi o odpuszczenie twoich grzech�w, mamy tu arcybiskupa Pary�a,
kt�ry jest pe�nomocnikiem Rzymu, albo cho�by i pana koadiutora, kt�ry ma
prawo dawania odpust�w specjalnych. Polecimy im ciebie.
� Zwa�, Maillard � rzek� proboszcz � �e to ja ci� poleci�em temu panu,
kt�ry jest panem wielce mo�nym, i �e poniek�d zar�czy�em za ciebie.
� Wiem � odpar� �ebrak � �e wielebny ksi�dz proboszcz by� zawsze dla
mnie bardzo �askawy; tote� i ja postaram si� zadowoli� wielebnego ksi�dza
proboszcza.
� Czy s�dzisz, �e naprawd� masz tak wielki mir w�r�d swoich kamrat�w,
jak mi o tym m�wi� przed chwil� ksi�dz proboszcz?
� S�dz�, �e mnie, owszem, szanuj� � odpar� dumnie �ebrak � i �e nie
tylko zrobi� wszystko, co im ka��, ale �e i p�jd� za mn� wsz�dzie, gdzie ja
p�jd�.
� A czy mo�esz si� podj�� dostarczenia mi pi��dziesi�ciu �mia�ych ludzi,
poczciwych pr�niak�w o�ywionych zacnym animuszem, t�gich krzykaczy,
kt�rzy by si� tak g�o�no darli: �Precz z Mazarinim�, �e mury Palais-Royal
run�yby, jak niegdy� mury Jerycha?
� S�dz� � rzek� �ebrak � �e si� mog� podj�� trudniejszych i
wa�niejszych zada�. Tamto, to fraszka.
� Prosz�, prosz� � rzek� Gondy � mo�e m�g�by� si� podj�� wystawienia
dziesi�ciu barykad w ci�gu jednej nocy?
� Podejmuj� si� wystawi� ich pi��dziesi�t i obroni� je w dzie�.
� Do kaduka! � rzek� Gondy � �mia�o m�wisz, to mi si� podoba. A
poniewa� ksi�dz proboszcz za ciebie r�czy...
� R�cz� za niego � potwierdzi� proboszcz.
� Masz tu sakiewk�, jest w niej pi��set z�otych pistol�w. Zarz�d�, co
nale�y, i powiedz mi, gdzie b�d� ci� m�g� zasta� dzi� wieczorem o godzinie
dziesi�tej.
� Powinno to by� miejsce znajduj�ce si� tak wysoko, �eby sygna� z niego
dany m�g� by� widziany we wszystkich dzielnicach Pary�a.
� Chcesz, to ci dam list do wikarego �wi�tego Jakuba ko�o Rze�ni?
Zaprowadzi ci� do jednej z izb na wie�y � rzek� ksi�dz.
� Bardzo dobre miejsce � odpar� �ebrak.
� Zatem � rzek� koadiutor � dzi� wieczorem o dziesi�tej, a je�li b�d�
kontent z ciebie, dostaniesz drug� sakiewk�, zawieraj�c� drugie pi��set
pistol�w.
W oczach �ebraka zab�ys�a chciwo��, lecz poskromi� w sobie to uczucie.
� Do wieczora, wielmo�ny panie, wszystko b�dzie gotowe �
odpowiedzia�.
Wni�s� sw�j sto�ek do ko�cio�a, obok sto�ka ustawi� wiaderko i kropid�o,
zanurzy� palce w kropielnicy, jakby w�asnej �wi�conej wodzie nie ufa�, i
wyszed�.
2. Wie�a �wi�tego Jakuba ko�o Rze�ni
Za kwadrans sz�sta pan de Gondy wr�ci� do arcybiskupstwa, za�atwiwszy
wszystko, co mia� do za�atwienia na mie�cie. O sz�stej oznajmiono proboszcza
od �wi�tego Merri. Koadiutor spojrza� i zobaczy�, �e ksi�dz nie przyszed� sam.
� Prosi� � rozkaza�.
Wszed� proboszcz, a za nim Wi�rek.
� Wasza wielebno�� � rzek� proboszcz od �wi�tego Merri � oto osoba,
o kt�rej mia�em honor panu wspomnie�.
Wi�rek uk�oni� si� z min� cz�owieka, kt�ry nieraz bywa� w dobrych
domach.
� Czy chcesz s�u�y� sprawie ludu? � zapyta� Gondy.
� Ja my�l� � odpar� Wi�rek. � Jestem ca�� dusz� frondyst�. Tak jak
mnie tu wasza wielebno�� widzi, jestem skazany na szubienic�.
� A z jakiej� to okazji?
� Wyrwa�em z �ap pacho�k�w Mazariniego szlachetnie urodzonego pana,
kt�rego odwozili do Bastylii, gdzie siedzia� ju� od pi�ciu lat.
� Jakie jest jego nazwisko?
� O, wasza wielebno�� je dobrze zna: to pan hrabia de Rochefort.
� Prawda � rzek� koadiutor � s�ysza�em o tej hecy. M�wiono mi, �e�
ca�� dzielnic� postawi� na nogi.
� Mniej wi�cej � rzek� Wi�rek z wielce zadowolon� z siebie min�.
� A jeste� ze swego stanu?
� Cukiernikiem, przy ulicy des Lombards.
� Wyja�nij mi, jak to by� mo�e, �e wykonuj�c tak pokojowe zaj�cie, tak�
masz sk�onno�� do wojaczki?
� A jak to by� mo�e, �e wasza wielebno�� b�d�c duchownym przyjmuje
mnie w rycerskim stroju, ze szpad� u boku i z ostrogami u but�w?
� Na honor, rezolutna odpowied� � rzek� Gondy �miej�c si� � ale jak
wiesz, ja, pomimo mojej sutanny, zawsze mia�em zami�owanie do wojaczki.
� A ja, wasza wielebno��, nim zosta�em cukiernikiem, przez trzy lata
by�em sier�antem w piemonckim pu�ku, a nim zacz��em s�u�y� w piemonckim
pu�ku, przez osiemna�cie lat by�em s�u��cym pana d�Artagnan.
� Porucznika muszkieter�w? � zapyta� Gondy.
� Tak, wasza wielebno��, jego w�a�nie.
� Ale o nim powiadaj�, �e to za�arty mazarinista?
� Hmm... � mrukn�� Wi�rek.
� Co chcia�e� powiedzie�?
� Nic, wasza wielebno��. Pan d�Artagnan jest w s�u�bie: pan d�Artagnan
spe�nia sw�j obowi�zek broni�c Mazariniego, kt�ry mu p�aci, a my,
mieszczanie, spe�niamy nasz obowi�zek walcz�c z Mazarinim, kt�ry nas okrada.
� Jeste� sprytnym ch�opcem, przyjacielu. Czy mo�na liczy� na ciebie?
� Zdawa�o mi si� � odpar� Wi�rek � �e ksi�dz proboszcz zar�czy� za
mnie waszej wielebno�ci.
� Owszem, ale chcia�bym, �eby� to potwierdzi� sam, w�asnymi ustami.
� Wasza wielebno�� mo�e na mnie liczy�, przynajmniej, je�li chodzi o
wywo�anie ruchawki w mie�cie.
� O to te� i chodzi. Jak s�dzisz, ile ludzi b�dziesz m�g� zebra� w ci�gu
nocy?
� Dwie�cie muszkiet�w i pi��set halabard.
� Je�li si� w ka�dej dzielnicy znajdzie jeden chwat, kt�ry tyle zdzia�a,
b�dziemy mieli jutro ca�kiem grzeczn� armi�.
� Z pewno�ci�.
� Zobowi�zujesz si� s�ucha� rozkaz�w hrabiego de Rochefort?
� P�jd� za nim do piek�a; a to znaczy niema�o, bo wiem, �e on jest zdolny
i tam zej��.
� Brawo!
� Po jakim znaku b�dzie mo�na jutro odr�ni� przyjaci� od wrog�w?
� Ka�dy frondysta mo�e sobie przyczepi� do kapelusza s�omiany wieche�.
� Dobrze. Niech wasza wielebno�� wyda rozkaz.
� Trzeba ci pieni�dzy?
� Pieni�dze jeszcze nigdy nie zaszkodzi�y �adnej sprawie, prosz� waszej
wielebno�ci. Je�li si� ich nie ma, mo�na si� bez nich obej��, je�li sieje ma,
wszystko idzie szybciej i sprawniej.
Gondy podszed� do skrzyni i wyj�� z niej sakiewk�.
� Masz tu pi��set pistol�w � rzek�. � Je�li wszystko p�jdzie dobrze, licz
jutro na tak� sam� sum�.
� Skrupulatnie wylicz� si� waszej wielebno�ci z tej sumki � rzek�
Wi�rek wk�adaj�c sakiewk� pod pach�.
� Dobrze, polecam ci kardyna�a.
� Niech wasza wielebno�� b�dzie spokojny, jest w dobrych r�kach.
Wi�rek wyszed�, proboszcz zosta� jeszcze.
� Czy jest pan zadowolony, wasza wielebno��? � zapyta�.
� Tak, ten cz�owiek wygl�da mi na t�giego chwata.
� Zrobi wi�cej, ni� obieca�.
� To �wietnie.
Ksi�dz wyszed�, �eby dogoni� Wi�rka, kt�ry na niego czeka� na schodach.
W dziesi�� minut p�niej oznajmiono proboszcza od �wi�tego Sulpicjusza.
Kiedy drzwi gabinetu Gondy'ego otwar�y si�, wszed� przez nie szybkim
krokiem jaki� m�czyzna. By� to hrabia de Rochefort.
� Wi�c wreszcie ci� widz�, kochany hrabio! � rzek� Gondy podaj�c mu
r�k�.
� Wi�c si� wreszcie wasza wielebno�� zdecydowa�e�? � odrzek�
Rochefort.
� Zawsze by�em zdecydowany � odpar� Gondy.
� Nie m�wmy ju� o tym. Rzek�e� � wierz�; urz�dzimy Mazariniemu bal.
� Ano... spodziewam si�.
� Kiedy si� zaczn� ta�ce?
� Zaproszenia rozes�ano na t� noc � odpar� koadiutor � ale skrzypce
zaczn� przygrywa� dopiero jutro rano.
� Mo�e pan liczy� na mnie i na pi��dziesi�ciu �o�nierzy, kt�rych mi
obieca� da� kawaler d'Humieres, je�li ich b�d� potrzebowa�.
� Pi��dziesi�ciu �o�nierzy?
� Tak; robi zaci�g, wi�c mi ich po�ycza. Je�li kt�rego zabraknie po
sko�czonej zabawie, oddam mu na to miejsce innego.
� Dobrze, m�j drogi Rochefort, ale to nie wszystko.
� A co by pan wi�cej chcia�? � zapyta� z u�miechem Rochefort.
� Co� zrobi� z panem de Beaufort?
� Jest w Vend�mois i tam czeka, p�ki mu nie napisz�, �eby wraca� do
Pary�a.
� Napisz, ju� pora.
� Jest pan wi�c ca�kiem pewny swego?
� Tak, ale ksi��� musi si� po�pieszy�, bo ledwie lud paryski zbuntuje si�,
od razu b�dziemy mieli dziesi�ciu ksi�ci�w na jednego mieszczanina, kt�rzy
b�d� chcieli stan�� na czele ruchawki. Je�li si� sp�ni, zastanie miejsce zaj�te.
� Czy mam go wezwa� w pa�skim imieniu?
� Tak, oczywi�cie.
� Czy mam mu napisa�, �e mo�e liczy� na pana?
� Naturalnie.
� I odda mu pan ca�� w�adz�?
� Co si� tyczy wojny, tak. Co si� za� tyczy polityki...
� Wie pan, �e polityka to nie jego rzecz.
� Zostawi mi woln� r�k� w pertraktacjach o m�j kardynalski kapelusz.
� Tak bardzo panu na nim zale�y?
� Skoro mnie zmuszono do noszenia kapelusza, kt�ry mi nie odpowiada
kszta�tem � rzek� Gondy � chc�, �eby by� to przynajmniej kapelusz czerwony!
� Ano, kolor, jak wiadomo, rzecz gustu � rzek� �miej�c si� Rochefort. �
R�cz� za zgod� ksi�cia.
� I jeszcze dzi� napisze pan?
� Lepiej zrobi� � po�l� umy�lnego.
� W ile dni mo�e tu ksi��� stan��?
� W pi�� dni.
� Niech przyje�d�a, a zastanie wszystko odmienione.
� Tego bym pragn��.
� R�cz� za to.
� A wi�c?
� Zbierz, hrabio, swoich pi��dziesi�ciu ludzi i b�d� got�w.
� Na co?
� Na wszystko.
� Czy jest jaki� um�wiony znak?
� S�omiany wieche� u kapelusza.
� Dobrze. Do widzenia, wasza wielebno��.
� Do widzenia, m�j drogi Rochefort.
� O, monsignore Mazarini, monsignore Mazarini � rzek� Rochefort
wychodz�c razem ze swoim proboszczem, kt�ry nie zdo�a� ani s��wka wtr�ci�
do tego dialogu � przekonasz si�, czy jestem za stary na czyny. Poka�� ci, co
jeszcze potrafi�.
By�o wp� do dziesi�tej, a na drog� z arcybiskupem do wie�y �wi�tego
Jakuba ko�o rze�ni potrzeba w�a�nie p� godziny.
B�d�c ju� u celu koadiutor spostrzeg�, �e w jednym z najwy�szych okien
wie�y pali si� �wiate�ko.
� �licznie � rzek� sobie � nasz kr�l �ebrak�w jest na posterunku.
Zapuka�, drzwi otwar�y si�. Wikary czeka� na niego i osobi�cie
zaprowadzi�, �wiec�c mu po drodze, a� na sam szczyt wie�y. Tam wskaza� mu
niewielkie drzwiczki, postawi� �wiec� w za�omie muru, �eby j� koadiutor mia�
na powrotn� drog� i zeszed�.
Cho� klucz tkwi� w drzwiach, koadiutor zapuka�.
� Wejd�cie, panie � odpowiedzia� mu znajomy g�os.
Gondy wszed�. Podawacz �wi�conej wody z ko�cio�a �wi�tego Eustachego
rzeczywi�cie czeka�, le��c na n�dznym wyrku. Na widok wchodz�cego
koadiutora wsta�. Wydzwoni�a dziesi�ta.
� No co � rzek� Gondy � dotrzyma�e� s�owa?
� Nie ca�kiem �ci�le � odpar� �ebrak.
� Jak�e to?
� Wasza wielebno�� za��da� pi�ciuset ludzi, prawda?
� Tak, wi�c co?
� Mam dla waszej wielebno�ci dwa tysi�ce.
� Nie przechwalasz si�?
� Chcesz wasza wielebno�� dowodu?
� Chc�.
W izbie pali�y si� trzy �wiece, po jednej w ka�dym oknie. Jedno okno
wychodzi�o na Cite, drugie na Palais-Royal, trzecie na ulic� Saint-Denis.
�ebrak w milczeniu podchodzi� do ka�dej �wiecy i wszystkie trzy po kolei
zdmuchn��.
Koadiutor znalaz� si� w ciemno�ciach, bo izba by�a teraz o�wietlona tylko
blad� po�wiat� ksi�yca uwi�z�ego mi�dzy wielkimi, czarnymi chmurami,
kt�rym srebrzy� brzegi.
� Co� zrobi�? � zapyta� koadiutor.
� Da�em znak.
� Jaki znak?
� Znak tycz�cy barykad.
� O!
� Kiedy wyjdziesz st�d, wielmo�ny panie, zobaczysz moich ludzi przy
robocie. Tylko uwa�aj, �eby� sobie nogi nie z�ama�, bo m�g�by� po ciemku
zawadzi� o jaki �a�cuch albo wpa�� do dziury.
� Dobrze, masz tu sakiewk� z tak� sum� jak tamta, kt�r� ci przedtem
da�em. Tylko pami�taj, �e jeste� wodzem, i nie upij si�.
� Od dwudziestu lat pijam tylko wod�.
�ebrak wzi�� sakiewk� z r�k koadiutora. Rozleg� si� brz�k z�ota � wida�
zanurzy� d�o� w worku i obmacywa� pieni�dze.
� Jak s�ysz�, lubisz z�oto � odezwa� si� koadiutor.
�ebrak westchn�� i odrzuci� worek.
� Czy�bym mia� na zawsze zosta� taki sam? � rzek�. � Czy�bym nigdy
nie mia� si� pozby� dawnych przywar? O, n�dzne, marne z�oto!
� Ale je jednak bierzesz.
� Bior�, ale �lubuj� w twojej, panie, obecno�ci, �e wszystko, co mi
zostanie, oddam na pobo�ne cele.
Twarz mia� blad�, skurczon�. Taka bywa twarz cz�owieka, kt�ry stacza
walk� � samym sob�.
� Dziwny cz�ek � szepn�� Gondy.
Wzi�� kapelusz i chcia� wyj��, ale kiedy si� odwr�ci�, zobaczy�, �e �ebrak
zast�pi� mu drzwi.
Drgn��, bo mu si� wydawa�o w pierwszej chwili, �e ten cz�owiek ma jaki�
z�y zamiar.
Lecz okaza�o si�, �e jest inaczej: �ebrak z�o�y� d�onie i ukl�kn��.
� Wasza wielebno�� � rzek� � nim wyjdziesz, pob�ogos�aw mnie,
prosz�.
� Wasza wielebno��! � zawo�a� Gondy. � Przyjacielu, bierzesz mnie za
kogo� innego.
� Nie, wasza wielebno��, bior� ci� za tego, kim jeste�, czyli za
wielebnego koadiutora; pozna�em ci� od pierwszego wejrzenia.
Gondy u�miechn�� si�.
� I chcesz mego b�ogos�awie�stwa? � zapyta�.
� Tak, potrzebuj� go.
�ebrak wyrzek� te s�owa tonem tak pokornym i tak rozpaczliwie
b�agalnym, �e Gondy wyci�gn�� nad nim r�k� i pob�ogos�awi� go z ca�ym
namaszczeniem, na jakie go by�o sta�.
� Od tej chwili � rzek� koadiutor � ��czy nas duchowy zwi�zek.
Pob�ogos�awi�em ci�, wi�c osoba twoja jest dla mnie tak samo �wi�ta jak moja
dla ciebie. Powiedz, czy pope�ni�e� zbrodni� �cigan� przez sprawiedliwo��
ludzk�, przed kt�r� ja m�g�bym ci� uchroni�?
�ebrak potrz�sn�� g�ow�.
� Zbrodnia, kt�r� pope�ni�em, wasza wielebno��, nie ludzkiej podlega
sprawiedliwo�ci i je�li chcesz mi ul�y�, panie, cz�sto b�ogos�aw mnie tak jak
przed chwil�. Tylko tyle mo�esz dla mnie uczyni�.
� Powiedz szczerze � rzek� koadiutor � nie przez ca�e �ycie by�e�
�ebrakiem?
� Nie, wasza wielebno��, jestem nim od sze�ciu lat dopiero.
� A co� robi� przedtem?
� By�em w Bastylii.
� A zanim trafi�e� do Bastylii?
� Wyznam ci to, wasza wielebno��, w tym dniu, w kt�rym mnie zechcesz
wyspowiada�.
� Dobrze. Wiesz, �e o jakiejkolwiek porze dnia czy nocy zg�osi�by� si� do
mnie, jestem got�w da� ci rozgrzeszenie.
� Dzi�kuj� waszej wielebno�ci � odpar� g�ucho �ebrak � ale jeszcze nie
jestem tego godny.
� Jak chcesz. Bywaj.
� �egnaj, wasza wielebno�� � odpowiedzia� �ebrak, otwieraj�c drzwi i
pochylaj�c si� nisko przed pra�atem.
Koadiutor wzi�� �wiec�, zszed� na d� i zamy�lony g��boko, wyszed� z
wie�y.
3. Zamieszki
By�o ju� gdzie� ko�o jedenastej w nocy. Gondy, nie uszed�szy nawet i stu
krok�w, spostrzeg�, �e ulice Pary�a dziwnie si� zmieni�y.
Rzek�by�, �e to miasto zamieszkuj� jakie� fantastyczne stwory: milcz�ce
cienie wyrywa�y kamienie z bruk�w, ci�gn�y i wywraca�y wozy, kopa�y rowy,
tak wielkie, �e mog�yby po�kn�� ca�e szwadrony jazdy. Te tak bardzo zaj�te
istoty chodzi�y, biega�y, mrowi�y si�, podobne do tworz�cych jakie� tajemnicze
dzie�o demon�w: to �ebracy z Dziedzi�ca Cud�w, to agenci podawacza
�wi�conej wody z ko�cio�a �wi�tego Eustachego szykowali barykady na
jutrzejszy dzie�.
Gondy nie bez l�ku przygl�da� si� tym ludziom ciemno�ci, tym nocnym
robotnikom i zastanawia� si�, czy potrafi zmusi� do powrotu do nor te wszystkie
nieczyste stworzenia, kt�re jego rozkaz z nor wyprowadzi�. Kiedy kt�ra� z tych
istot zbli�a�a si� do niego, mia� ch�� prze�egna� si�.
Dotar� do ulicy Saint-Honore i poszed� ni� w kierunku ulicy de la
Ferronnerie. Tu ujrza� inny widok: tu od sklepu do sklepu przebiegali kupcy,
drzwi i okiennice robi�y wra�enie zamkni�tych, w istocie by�y tylko
przymkni�te, otwiera�y si� i natychmiast zamyka�y; przepu�ciwszy do wn�trza
ludzi, kt�rzy najwidoczniej woleli nie pokazywa�, co nios�. Owymi lud�mi byli
kramarze maj�cy bro�, kt�rzy j� po�yczali tym, co jej nie mieli.
Jaki� cz�owiek szed� od drzwi do drzwi, uginaj�c si� pod ci�arem szpad,
rusznic, muszkiet�w, wszelkiego rodzaju broni, kt�r� rozdawa� w miar�
potrzeby. W �wietle latarni koadiutor pozna� Wi�rka.
Ulic� de la Monnaie doszed� koadiutor do bulwaru. Na bulwarze sta�y
nieruchome grupy mieszczan w p�aszczach czarnych i szarych, zale�nie od tego,
czy nale�eli do wy�szego czy te� do ni�szego mieszcza�stwa, a mi�dzy grupami
kr��yli pojedynczy ludzie. Spod tych wszystkich czarnych i szarych p�aszczy
wystawa�y z ty�u czubki szpad, a z przodu lufy rusznic albo muszkiet�w.
Dochodz�c do Pont-Neuf koadiutor natkn�� si� na wart�; jaki� cz�owiek
zaczepi� go:
� Kim jeste�? � zapyta�. � Chyba do nas nie nale�ysz, bo nie poznaj�
ci�.
� Wi�c nie poznajesz w�asnych przyjaci�, m�j kochany panie Louvieres
� odpar� koadiutor uchylaj�c kapelusza.
Louvieres pozna� go i sk�oni� si�.
Gondy szed� dalej, a� do wie�y Nesle. Tu ujrza� d�ugi sznur ludzi, kt�rzy
si� przesuwali pod �cianami. Rzek�by�, �e to procesja duch�w, bo wszyscy byli
owini�ci w bia�e p�aszcze. Doszed�szy do pewnego miejsca, ludzie ci przepadli
gdzie�, jeden po drugim, jakby si� im ziemia rozst�powa�a pod nogami. Gondy
przystan�� za w�g�em i patrzy�, jak po kolei znikaj� wszyscy, od pierwszego do
przedostatniego.
Ostatni obejrza� si�, niew�tpliwie po to, �eby sprawdzi�, czy nikt jego i
jego towarzyszy nie �ledzi, i cho� by�o ciemno, spostrzeg� Gondy'ego. Zawr�ci�
i przy�o�y� mu pistolet do gard�a.
� Hola, panie de Rochefort � roze�mia� si� Gondy � nie �artujemy z
broni� paln�.
Rochefort pozna� g�os.
� Wi�c to pan, wasza wielebno��? � zapyta�.
� Ja, we w�asnej osobie. C� to za ludzi wprowadzasz do wn�trza ziemi?
� Moich pi��dziesi�ciu rekrut�w od kawalera d'Humieres, kt�rzy byli
przeznaczeni do lekkiej jazdy i dostali tylko bia�e p�aszcze za ca�y ekwipunek.
� Dok�d idziecie?
� Do pewnego rze�biarza, mego przyjaciela, ale wchodzimy przez
piwnic�. T�dy wnosz� mu do pracowni marmur.
� �wietnie � rzek� Gondy.
U�cisn�� d�o� Rocheforta, po czym i ten te� z kolei zszed� i zamkn�� za
sob� klap�.
Koadiutor wr�ci� do arcybiskupstwa. By�a pierwsza nad ranem. Otworzy�
okno i wychyli� si�, �eby s�ucha�.
Po ca�ym mie�cie szed� szmer, dziwny, nieznany, nowy. Czu� by�o, �e w
tych wszystkich ulicach, ciemnych jak czelu�ci, dziej� si� jakie� rzeczy
niezwyk�e i gro�ne. Od czasu do czasu rozlega� si� pomruk, podobny do
pomruku nadci�gaj�cej burzy albo narastaj�cej fali; ale wszystko to by�o jeszcze
niejasne, niewyra�ne, niewyt�umaczalne, jak owe tajemnicze, podziemne huki,
kt�re poprzedzaj� trz�sienie ziemi.
Przez ca�� noc szykowano si� do buntu. Nazajutrz rano Pary�, budz�c si�,
rzec by mo�na, �e zadr�a� na w�asny widok. Wygl�da� jak miasto obl�one. Na
barykadach stali zbrojni ludzie i patrzyli gro�nie i zadziornie, trzymaj�c w
pogotowiu muszkiety. Przechodzie� co krok s�ysza� s�owa has�a, napotyka�
patrole, ogl�da� aresztowania, nawet i egzekucje. Zatrzymywano wszystkie
kapelusze z pi�rami i poz�acane szpady, ka��c im, �eby krzyczeli: �Niech �yje
Broussel!�, �Precz z Mazarinim!� A ten, co by si� przed t� ceremoni� wzbrania�,
nara�a� si� na wrzaski, obelgi, nieraz i na pobicie. Jeszcze nie zabijano, ale czu�o
si�, �e ochoty po temu nie brak.
Barykady podesz�y a� po sam Palais-Royal. Mi�dzy ulic� des Bons-Enfants
i ulic� de la Ferronnerie, mi�dzy ulic� Saint-Thomas-du-Louvre i Pont-Neuf,
mi�dzy ulic� Richelieu i bram� Saint-Honore znajdowa�o si� przesz�o dziesi��
tysi�cy zbrojnych ludzi, a ci z nich, kt�rzy stali najbli�ej, g�o�no ur�gali
gwardzistom, rozstawionym na wartach dooko�a calute�kiego Palais-Royal,
kt�rego kraty by�y szczelnie zamkni�te za ich plecami. Wskutek tej ostro�no�ci
po�o�enie gwardzist�w by�o zaiste kiepskie. W�r�d tego wszystkiego, w
gromadach po stu, po stu pi��dziesi�ciu, po dwustu, kr��yli mizerni, bladzi,
obdarci ludzie, nios�c co� niby sztandary, na kt�rych by�y wypisane s�owa:
�Ogl�dajcie n�dz� ludu�. Wsz�dzie, gdzie si� tylko pojawili, rozlega�y si�
frenetyczne okrzyki. A tak wiele by�o takich gromad, �e wsz�dzie krzyczano.
Anna Austriaczka i Mazarini wielce byli zdumieni, kiedy im, po wstaniu,
doniesiono, �e Cite, kt�re jeszcze wieczorem poprzedniego dnia by�o takie
spokojne, przebudzi�o si� wzburzone i rozgor�czkowane. Tote� ani kr�lowa, ani
kardyna� nie chcieli uwierzy� w przyniesione im wie�ci, m�wi�c, �e w tym
wzgl�dzie dadz� wiar� tylko w�asnym oczom i uszom. Wi�c im otworzono
okno: ujrzeli, us�yszeli i przekonali si�.
Mazarini wzruszy� ramionami, jakby tylko gardzi� tym mot�ochem, ale
wyra�nie zblad� i dr��c na ca�ym ciele, uda� si� spiesznie do swego gabinetu,
pochowa� z�oto i klejnoty do skrytek, a najpi�kniejsze diamenty powk�ada� na
palce. Kr�lowa za� by�a w�ciek�a i nie naradzaj�c si� z nikim, wezwa�a
marsza�ka de La Meilleraie i rozkaza�a mu, �eby wzi�� sobie tyle ludzi, ile uzna
za stosowne, i pojecha� przekona� si�, co w�a�ciwie maj� znaczy� te �arty.
Marsza�ek by� z natury wielki ryzykant i bardzo pewny siebie, tym
bardziej, �e � jak wi�kszo�� szlachty � z ca�ej duszy gardzi� mot�ochem.
Wzi�� stu pi��dziesi�ciu ludzi i chcia� przejecha� przez most przy Luwrze, ale
spotka� tam Rocheforta na czele pi��dziesi�ciu lekkiej jazdy, kt�rym
towarzyszy� t�um z�o�ony z co najmniej pi�ciuset os�b. Nie spos�b by�o przebi�
si� przez t� przeszkod�. Marsza�ek nawet tego nie pr�bowa� i posun�� si�
bulwarem w g�r� rzeki.
Ale przy Pont-Neuf spotka� Louvieres'a i jego mieszczan. Tym razem
marsza�ek spr�bowa� natarcia, ale przyj�y go strza�y z muszkiet�w, a kamienie
posypa�y si� jak grad ze wszystkich okien. Zostawi� tu trzech ludzi.
Cofn�� si� ku dzielnicy Hal, ale tu spotka� Wi�rka i jego halabardnik�w.
Halabardy pochyli�y si�, gro��c. Chcia� przej�� po brzuchach tym wszystkim
szarym p�aszczom, ale szare p�aszcze wytrzyma�y natarcie i marsza�ek cofn�� si�
w ulic� Saint-Honore, zostawiaj�c na placu czterech gwardzist�w, zabitych bia��
broni�.
Wszed� tedy w ulic� Saint-Honore, ale tu spotka� barykady �ebraka od
�wi�tego Eustachego. Pilnowali ich nie tylko zbrojni m�czy�ni, ale tak�e i
kobiety, i dzieci. Mistrz Friquet, posiadacz pistoletu i szpady, kt�re da� mu
Louvieres, zebra� sobie doborow� kompani� z takich samych jak i on
�obuziak�w i ha�asowali jak op�tani.
Marsza�ek oceni�, �e to miejsce jest s�abiej od innych pilnowane, i
postanowi� natrze�. Kaza� dwudziestu ludziom zsi��� z koni, uderzy� i
rozgrodzi� barykad�, on sam za�, wraz z reszt� konnego oddzia�u, mia�
ubezpiecza� nacieraj�cych. Dwudziestu ludzi podesz�o pod przeszkod�, ale tu,
zza belek, spomi�dzy k� woz�w, znad kamieni, przywita�a ich mordercza
salwa, za� na odg�os strzelaniny zza rogu cmentarza �wi�tych M�odziank�w
wy�onili si� halabardnicy Wi�rka, a zza rogu ulicy de La Monnaie mieszczanie
Louvieres'a.
Marsza�ek de La Meilleraie by� wzi�ty w dwa ognie.
Marsza�ek de La Meilleraie by� odwa�ny, wi�c te� postanowi� zgin�� tam,
gdzie sta�. Na strza�y odpowiedzia� strza�ami i j�ki b�lu zacz�y si� rozlega� w
t�umie. Gwardzi�ci, lepiej wy�wiczeni, strzelali celniej, ale mieszczanie,
liczniejsi, mia�d�yli ich prawdziwym huraganem �elaza. Doko�a marsza�ka
ludzie k�adli si� pokotem, tak jak si� k�adli pod Rocroi czy pod Lerid�.
Fontrailles, jego adiutant, mia� strzaskane rami�, ko� marsza�ka dosta� kul� w
szyj� i z najwi�kszym trudem udawa�o mu si� utrzyma� w ryzach oszala�e z
b�lu zwierz�. A� wreszcie kiedy nadesz�a dla� ta ostatnia chwila, w kt�rej i
najodwa�niejsi czuj� dreszcz w �y�ach i pot im wyst�puje na czo�o, t�um
rozst�pi� si� nagle ko�o wylotu ulicy Suchego Drzewa, krzycz�c: �Niech �yje
koadiutor!�, i ukaza� si� Gondy, w kom�y i pelerynie biskupiej, oboj�tnie id�cy
w�r�d strza��w i rozdaj�cy na prawo i na lewo b�ogos�awie�stwa z takim
spokojem, jakby prowadzi� procesj� na Bo�e Cia�o.
Wszyscy pokl�kali.
Marsza�ek pozna� go i podbieg� do�.
� Na lito�� bosk�, wyci�gnij mnie st�d, wasza wielebno�� � rzek�. � Bo
ani ja, ani �aden z moich ludzi nie ujdzie �yw.
Tumult sta� si� tak wielki, �e gdyby spad� piorun z nieba, te� by go nikt nie
us�ysza�. Gondy podni�s� r�k� i nakaza� cisz�. Uciszyli si�.
� Dzieci � rzek� � oto pan marsza�ek de La Meilleraie. Pomylili�cie si�
co do jego intencji, bowiem zobowi�zuje si�, wr�ciwszy do Luwru, za��da� od
kr�lowej w waszym imieniu wolno�ci dla naszego Broussela. Prawda, �e si� do
tego zobowi�zujesz, marsza�ku? � doda� Gondy zwracaj�c si� do La Meilleraie.
� Do kro�set! � zawo�a� marsza�ek � pewnie �e tak. Nie spodziewa�em
si�, �e mi si� uda tak tanim kosztem st�d wywin��.
� Marsza�ek daje wam na to sw�j szlachecki parol � rzek� Gondy.
La Meilleraie podni�s� r�k� na znak, �e potwierdza.
� Niech �yje koadiutor! � krzycza� t�um. Gdzieniegdzie odezwa�y si�
nawet g�osy: �Niech �yje marsza�ek!�, wsz�dzie jednak podj�to ch�rem: �Precz
z Mazarinim!�
T�um rozst�pi� si�, czyni�c im przej�cie najkr�tsz� drog�, czyli ulic� Saint-
Honore. Rozgrodzono barykady i marsza�ek wycofa� si� z resztkami swojego
oddzia�u, a przed nim kroczy� Friquet i jego kole�kowie, jedni udaj�c, �e b�bni�,
drudzy udaj�c, �e tr�bi�.
Marsz by� wi�c niemal triumfalny, ale barykady zamyka�y si� za
gwardzistami; marsza�ek palce sobie gryz� ze z�o�ci.
Przez ten czas, jak ju� powiedzieli�my, Mazarini by� w swoim gabinecie i
porz�dkowa� swoje interesy maj�tkowe. Kaza� wezwa� d�Artagnana, ale w tym
ca�ym zamieszaniu nie spodziewa� si� go ujrze�, d�Artagnan bowiem nie mia�
s�u�by. Ali�ci ju� po dziesi�ciu minutach porucznik zjawi� si� w progu, a wraz z
nim nieod��czny Portos.
� Prosz�, wejd�, wejd�, panie d�Artagnan! � zawo�a� kardyna�. � Rad
ci� widz�. Co te� si� dzi� dzieje w tym zatraconym Pary�u?
� Co si� dzieje, eminencjo? Nic dobrego � odpar� potrz�saj�c g�ow�
d�Artagnan � miasto zbuntowa�o si� i przed chwil�, kiedym przechodzi� ulic�
Montorgueil razem z tu obecnym panem du Vallon, oddanym s�ug� waszej
eminencji, pomimo mojego munduru, a mo�e w�a�nie z przyczyny mojego
munduru, chciano zmusi� nas, �eby�my wo�ali: �Niech �yje Broussel�, i czy
mam powiedzie�, eminencjo, co jeszcze?
� Powiedz, koniecznie powiedz.
� I �Precz z Mazarinim�. Na honor, has�o zosta�o rzucone.
Mazarini u�miechn�� si�, ale bardzo zblad�.
� I wo�ali�cie? � zapyta�.
� Na honor, nie, nie by�em przy g�osie � rzek� d�Artagnan. � Pan du
Vallon ma chrypk� i te� nie wo�a�. Wobec tego, eminencjo...
� Wobec tego co? � zapyta�. Mazarini.
� Sp�jrz na m�j kapelusz i p�aszcz.
I d�Artagnan pokaza� cztery dziury od kul w p�aszczu i dwie w kapeluszu.
Portos za� mia� p�aszcz rozci�ty z boku halabard�, a u kapelusza strza� z
pistoletu ob�ama� mu pi�ro.
� Diavolo! � rzek� przeci�gle kardyna�, patrz�c z naiwnym podziwem na
obu przyjaci�. � Ja bym wo�a�.
W tej chwili zgie�k wzm�g� si�.
Mazarini tar� czo�o, rozgl�daj�c si� po komnacie. Mia� wielk� ch�� podej��
do okna, ale ba� si�.
� Zobacz�e, co si� �wi�ci, panie d�Artagnan � rzek�.
D�Artagnan ze zwyk�� sobie beztrosk� podszed� do okna.
� O! o! � rzek� � a to co znowu? Marsza�ek de La Meilleraie wraca, bez
kapelusza. Fontrailles ma r�k� na temblaku, gwardzi�ci poranieni, konie ca�e we
krwi... Zaraz... c�, u licha, robi� warty? Podnosz� muszkiety, b�d� strzela�.
� Maj� rozkaz strzela� do t�umu � zawo�a� Mazarini � je�liby si� t�um
zbli�y� do Palais-Royal!
� Ale� je�li otworz� ogie� � wszystko b�dzie stracone! � zawo�a�
d�Artagnan.
� Mamy kraty.
� Kraty! Wytrzymaj�, daj Bo�e, pi�� minut. Kraty! Wy�ami� je, wyrw�,
roznios�... Nie strzela�! do kaduka! � krzykn�� d�Artagnan otwieraj�c okno.
Mimo tego wezwania, kt�rego zreszt� nikt nie m�g� us�ysze� w�r�d
zgie�ku, trzy czy cztery muszkiety wypali�y i zacz�a si� ostra strzelanina. By�o
s�ycha�, jak kule uderzaj� w fasad� Palais-Royal. Jedna z nich przesz�a
d�Artagnanowi pod pach� i rozt�uk�a lustro, w kt�rym Portos przegl�da� si� z
upodobaniem.
� Oh! � zawo�a� kardyna�. � Weneckie lustro!
� O, eminencjo � rzek� d�Artagnan, spokojnie zamykaj�c okno � nie
p�acz jeszcze, nie warto, bo jest wielce mo�liwe, �e za godzin� w Palais-Royal
nie b�dzie ju� ani jednego z twoich luster, czy weneckich, czy paryskich.
� Ale co robi�, panie d�Artagnan, co robi�? � zapyta� kardyna�, ca�y
dr��c.
� A odda� im Broussela, do licha, skoro si� go tak domagaj�. Na diab�a ci,
eminencjo, radca parlamentu. Takie nicpotem.
� A ty, panie du Vallon, czy te� jeste� tego zdania? Co by� zrobi�?
� Odda�bym Broussela � rzek� Portos.
� Chod�cie, panowie, chod�cie! � zawo�a� Mazarini. � Pom�wi� w tej
sprawie z kr�low�.
Na ko�cu korytarza zatrzyma� si�:
� Mog� na was liczy� panowie, czy tak?
� Mamy tylko jedno s�owo � rzek� d�Artagnan � i dali�my je waszej
eminencji. Rozkazuj � us�uchamy.
� W takim razie � rzek� Mazarini � wejd�cie do tego gabinetu i
zaczekajcie.
Sam cofn�� si� na korytarz i wszed� do sali innymi drzwiami.
4. Zamieszki zmieniaj� si� w bunt
Gabinet, w kt�rym si� znale�li d�Artagnan i Portos, oddzielony by� od sali,
w kt�rej si� znajdowa�a kr�lowa, jedynie kotarami. W�t�o�� tej przegrody
pozwala�a wi�c s�ysze�, co m�wiono w sali, za� szpara mi�dzy dwiema
cz�ciami kotary, cho� w�ska, pozwala�a widzie�.
W sali kr�lowa by�a blada ze z�o�ci, lecz tak �wietnie potrafi�a si�
opanowa�, �e mo�na by przypu�ci�, i� nie nurtuje jej �adne wzruszenie. Za
kr�low� stali Comminges, Villequier i Guitaut; za panami � damy.
Przed kr�low� sta� kanclerz Seguier, ten sam, kt�ry dwadzie�cia lat temu,
tak bardzo j� prze�ladowa�, i opowiada�, �e jego kareta zosta�a po�amana, �e go
�cigano, �e si� schroni� w pa�acu markiza d'O, �e w �lad za nim wtargn�� tam
mot�och, grabi�c i pustosz�c. Na szcz�cie zd��y� dopa�� do tajnego gabinetu,
ukrytego za obiciem, gdzie go jaka� staruszka ze s�u�by zamkn�a, razem z jego
bratem, biskupem Meaux. Tam niebezpiecze�stwo wydawa�o si� tak
nieuchronne, rozw�cieczony lud by� tak blisko gabinetu i takie ciska� gro�by, �e
kanclerz, pewien, �e nadesz�a jego godzina, wyspowiada� si� przed bratem, �eby
by� gotowym na �mier�, skoro go znajd�. Na szcz�cie ich nie znale�li; mot�och,
s�dz�c, �e si� wymkn�� jakimi� tylnymi drzwiami, opu�ci� pa�ac i pozwoli� mu
uciec. Przebra� si� wi�c w suknie markiza d'O, i wyszed� z pa�acu, przeskakuj�c
przez cia�a dow�dcy swojej stra�y i dwu wartownik�w, kt�rzy broni�c bramy od
ulicy, zostali zabici.
Kiedy kanclerz opowiada�, wszed� Mazarini, bezszelestnie przysun�� si� do
kr�lowej, stan�� i s�ucha�.
� Wi�c co? � zapyta�a kr�lowa, skoro kanclerz sko�czy�. � Co pan o
tym wszystkim my�li?
� My�l�, �e sprawa jest bardzo powa�na, najja�niejsza pani.
� A co mi pan radzi?
� Mia�bym rad� dla waszej kr�lewskiej mo�ci, ale nie �miem powiedzie�.
� Powiedz, panie, powiedz �mia�o � rzek�a kr�lowa u�miechaj�c si�
cierpko. � W innej okazji starczy�o ci �mia�o�ci.
Kanclerz poczerwienia� i z trudem wykrztusi� kilka niezrozumia�ych s��w.
� Nie m�wmy o przesz�o�ci, m�wmy o tera�niejszo�ci � rzek�a kr�lowa.
� Wi�c masz pan dla mnie rad�? A c� to za rada?
� Najja�niejsza pani � odezwa� si� niepewnie kanclerz � taka, �eby
wypu�ci� Broussela.
Kr�lowa, cho� bardzo blada, zblad�a jeszcze bardziej i twarz jej si�
�ci�gn�a.
� Wypu�ci� Broussela! � rzek�a. � Nigdy!
W tej�e chwili us�yszano kroki w s�siedniej sali i marsza�ek de La
Meilleraie pojawi� si� w drzwiach, bez oznajmienia.
� No, jeste� wreszcie, panie marsza�ku! � zawo�a�a rado�nie Anna
Austriaczka. � Spodziewam si�, �e� nauczy� t� ho�ot� rozumu.
� Najja�niejsza pani -� rzek� marsza�ek � straci�em trzech ludzi ko�o
Pont-Neuf, czterech w Halach