10718

Szczegóły
Tytuł 10718
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10718 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10718 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10718 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grzegorz Lipski TYLKO WIATR 1. Tylko śnieg... I wiatr... I trzech jeźdźców, jak trzy plamki na lodowej tablicy. Mróz ,ciemność i wiatr... Ten cholerny wiatr wyrywający z płuc resztki oddechu. Wtuliłem się głębiej w okrywające mnie skóry. Najchętniej zeskoczyłbym z konia i przebiegł, tak na rozgrzewkę, kilka wiorst, gdyby nie fakt, iż nawet nasze wierzchowce z trudem torowały sobie drogę przez grubą na kilka stóp warstwę śniegu. Cóż, Północne Rubieże to nie kurort. Zapuszczają się tam tylko najsilniejsi. A i ci tylko wtedy, gdy muszą. Lub gdy im się odpowiednio zapłaci. Nam zapłacono. Wystarczająco dużo, by mieć nasze miecze na każde skinienie. Nawet na Północnych Rubieżach. Ayache. Niewysoki, krępy barbarzyńca. Może Warg, może Viennager. Ale bez wątpienia rodem z lasów Nordenu. Małomówny, flegmatyczny, wierny aż do szaleństwa swemu suzerenowi, kimkolwiek on był. A zapłacono nam tyle, że powstrzymywaliśmy się od niepotrzebnych pytań. Heavy Sanderson. Niski, gruby. Na pierwszy rzut oka przypominający mnicha. Siostrzeniec czarownicy. Wyśmienity szermierz. Spryciarz. I mój najlepszy przjaciel. Oraz ja. Zarośnięte, potężnie zbudowane chłopisko. Cynik i dziwak. W mieczu niewiele gorszy od żywej legendy - Dino Zamordusa. Trzech jeźdźców... Śnieg... Wiatr... I strażnica Stallburder. Gdzieś tam, na północ. Niedaleko, może o pięć, może o sześć godzin stąd. Wciąż jeszcze niewidoczna, ukryta za ścianą zamieci. Mogłem ją sobie wyobrazić - zespół wykutych w kamieniu sal, zaszytych gdzieś w głębi góry. Cicha, szara, oddzielona grubą na kilkadziesiąt stóp warstwą skal od naszego świata. Z jednej strony twierdza idealna, nie do zdobycia. Z drugiej - równie idealna pułapka. Wystarczy obsadzić wejście i czekać, aż obrońcom skończy się żywność. O ile ktoś ma tyle samozaparcia, by biwakować na trzaskającym mrozie przez kilka miesięcy. Poruszłem zgrabiałymi palcami zmuszając mięśnie do wytworzenia odrobinki ciepła. Zawierucha słabła - niechybny znak, że zbliżaliśmy się do skał. W pewnym momencie ucichła zupełnie i poprzez rzadką zasłonę śniegowych płatków dostrzegłem ponury masyw. Gdzieś tam, u podstawy góry zaczynał się tunel prowadzący do twierdzy. Spojrzałem na kiwającego się w przodzie Ayache'a i poczułem coś na kształt szacunku. Spotkałem w życiu wielu przewodników, ale tylko nieliczni potrafiliby osiągnąć cel w tak koszmarnych warunkach. Wjechaliśmy na niewielki, otoczony murem taras. Ayache zeskoczył z konia i wsunął się przez wahadłowe wrota do tunelu. Podążyliśmy za nim przemierzając długie korytarze, przecinając skrzyżowania, lawirując wewnątrz kompleksu strażnicy. Pamiętam jeszcze wielką salę, która miała stać się naszą sypialnią i Sanderssona rozmawiającego z Ayache'm. Potem już tylko ciemność... 2. Na Północnych Rubieżach nie istnieje coś takiego, jak "pory dnia". Noc, dzień, świt i zmierzch zlewają się tam w jedną szaro-burą kaszę. Na szczęście strażnice nie mają okien a skalne komnaty oświetlane są wieloramiennymi lichtarzami chytrze ukrytymi w powrotnych kanałach wentylacyjnych. Właśnie ich światło wytrąciło mnie ze snu. Usiadłem na sienniku przecierając dłonią powieki. W kominku buzował już ogień a Sandersson rozparty na zydelku ostrzył jeden ze swoich mieczy. Zwlokłem się z posłania i zaaplikowałem sobie środek pobudzający, wylewając na głowę kubeł lodowatej wody. Zaczął się kolejny dzień. Miałem nadzieję, że nie tak parszywy, jak kilka poprzednich. - Mięso masz w garnku - Sandersson kiwnął mieczem w stronę kominka - Chleb na stole. Wino musisz wziąć swoje. Ująłem kawałek wojskowego suchara, postukałem nim w blat stołu i położyłem, aby przerażone robactwo mogło umknąć. Nie zobaczyłem niczego. Podniosłem kromkę do oczu. Byla najwyraźniej wolna od ruszjących się dodatków i nawet nie spleśniała. - Pełna kultura - mruknąłem z podziwem - Pierwszy raz widzę strażnicę, w której żarcie nie wędruje po stole. Odciąłem kawałek pieczeni i dla pewności spróbowałem miejscowego wina. Było podłe. Heavy jak zwykle miał rację. Sięgnąłem do swojego bukłaka, ale w połowie ruchu zamarłem. Sekundę później nóż, który zazwyczaj noszę w pochwie na przedramieniu pofrunął w stronę otwierających się drzwi i utkwił tuż przed nosem Ayache'a. - To tylko ja ! - krzyknął chowając się za framugę. - Powinieneś oduczyć się wchodzenia bez pukania - warknął Sandersson chowając dopiero co dobyty oręż - Szczególnie do pokoju najemnika. To bardzo nerwowy ludek. Podszedłem do drzwi i wyrwałem z nich wibrujący jeszcze nóż. Ayache uchylił się co prawda, ale najprawdopodobniej nie uniknąłby trafienia, gdybym w ostatniej chwili, na jego widok, nie zmienił zamiaru. - Mój ábá chciałby się z wami spotkać - powiedział starając się opanować nerwy. Był wciąż jeszcze zaszokowany szybkością, z jaką potoczyły się wypadki. Spojrzałem na Sanderssona i ostentacyjnie przpiąłem miecze jak przed walką - jeden u pasa i jeden na plecy. Heavy preferował odmienny styl toteż rozmieścił swój oręż nieco inaczej, niemniej w sposób równie wymowny. Najemnicy to naprawdę bardzo nerwowy ludek. Ayache bez słowa odwrócił się i wyszedł z komnaty. Wzruszyłem ramionami i podążyłem za nim. W ostatnich latach wielokrotnie przychodziło nam pełnić slużbę w podobnych wartowniach, dlatego bez trudu zorientowaLem się, że Ayache prowadził najkrótszą drodą do Dolnej Gospody - dużej sali, w której najczęściej urzędowali najemnicy w chwilach wolnych od służby. W różnych strażnicach pomieszczenie to nosiło różne, nieraz bardzo wymyślne nazwy, ale jego wygląd był raczej standartowy - kilkadziesiąt szerokich stołów, masywne, dębowe ławy i potężnie opanceżony szynkwas, w którym za ciężkie pieniądze można było otrzymać kwartę pomyj noszących dumne miano piwa. Dolna Gospoda w Stallburder odbiegała od standartu. Panowała w niej cisza, jak zresztą w całej strażnicy, a jedynym meblem był bogato zdobiony tron, na którym spoczywał śpiący mężczyzna. - Przyprowadziłem ich, ábá - Ayache ukląkł na jedno kolano i z szacunkiem pochylił glowę. Mężczyzna otworzył oczy i obrzucił nas ponurym spojrzeniem. Był młody, ale jakiś straszliwy kataklizm pozbawił go dwóch palców u lewej dłoni, poorał twarz i ciało szerokimi bliznami i przpruszył siwizną wlosy. - Więc to wy - mruknął - Zobaczymy, czy okażecie się lepsi. - Lepsi niż KTO?! - rzuciłem. Mężczyzna wbił we mnie swój wzrok. Kątem oka dostrzegłem nerwowy ruch Sanderssona i poczułem się co najmniej nieswojo. Heavy miał dar wyczuwania niebezpieczenstw. - Ze mną nie rozmawia się na stojąco - uslyszałem. - To każ przynieść krzesła - odwarkąłem. Nie byłem w nastroju do żartów i pewnie dorzuciłbym coś równie drażniącego gdyby nie znaczące chrząknięcie Heavy'ego. Mężczyzna otaksował mnie wzrokiem. - Wynająłem was, więc płacę i wymagam! - rzucił a z jego spojrzenia wyczytałem resztę : "Zrób jeszcze raz coś takiego, a zabiję cię". Napiąłem mięśnie i uśmiechnąłem się szyderczo : "Spróbuj !". Przez chwilę myślałem, że spróbuje ale w końcu zdrowy rozsądek zwyciężył. Nie ofiarowuje się najemnikowi małej fortuny, aby potem zabić go za bezczelność. - Jeżeli wymagasz konwenansów - rzucił z tylu Sandersson - To powiedz, jak mamy się do ciebie zwracać. - Nazywam się Syaiss - burknął mężczyzna. - Mój ábá pragnie, abyście zabili potwora żyjącego w podziemiach - powiedział pośpiesznie Ayache przerywając niezręczne milczenie. Zrozumiałem wtedy nagle dlaczego strażnica jest opustoszała. A przynajmniej wydawało mi się, że zrozumiałem - Pragnie również, abyście zadali mu przy tym jak najmniej cierpień. Zatkało mnie. Autentycznie. Heavy'ego zresztą też. Syaiss oparł się na poręczy tronu. - Pamiętajcie: jak najmniej cierpień. A teraz odejdźcie. 3. Staliśmy we trójkę u wejścia do podziemi. Ayache rozpalał lampy a ja walczyłem z tysiącem pytań, które kłębily się w mojej glowie. Kim był ten Syaiss? Kto go tak oszpecił? Dlaczego mieliśmy uważać, by zbytnio nie pokaleczyć pokraki, z którą przyszło nam walczyć? Wiedziałem z własnego doświadczenia, że smoki i inne gady są cholernie żywotne i wszelka zabawa mogła zakończyć się tragicznie. I wreszcie, kim byli ci INNI? I co się z nimi stalo? Heavy od chwili wyjścia z Dolnej Gospody zamknął się w sobie i nie odpowiadał na żadne pytania. Coś musiało go nurtować równie mocno, jak mnie. Tylko, jak znałem Sanderssona, jego problemy były zazwyczaj o wiele bardziej skomplikowane. Ayache rozdał nam latarnie i wkroczył w gląb katakumb. - Radzę wam najpierw GO zobaczyć - zatrzymał się na chwilę - Chyba, że chcecie inaczej... Sandersson pokiwał przecząco głową - Dobrze radzisz. Najpierw go zobaczymy. Ayache bez slowa ruszył do przodu. - Wiesz - odezwał się Heavy - Ten Syaiss jest magiem i to potężnym magiem. Zastanawiam się, dlaczego nas wynajął? Dlaczego właśnie NAS i dlaczego akurat do TAKIEJ roboty? Przecież mógłby to wykonać SAM, bez większego problemu. Lawirowaliśmy przez jakiś czas potężnymi korytarzami, wykutymi jak gdyby dla jakiegoś olbrzyma, by na koniec zatrzymać się na wielkiej, kamiennej tarczy, obmywanej przez wody podziemnego jeziora. Ayache wydobył z plecaka żywego koguta i jednym szybkim cięciem rozpłatał go na dwoje, po czym obie połówki położył na kamieniu, zanurzywszy je przed tym na chwilę w wodzie. - Schowajcie się gdzieś! - krzyknął - ON zaraz tu będzie! Usunąłem się w głąb korytarza i wspomniawszy niepokój mojego przyjaciela wydobyłem miecz. Heavy przycupnął gdzieś na brzegu, między skałami a nasz przewodnik po chwili wahania - za moimi plecami. - Przejdź na drugą stronę - pokazałem mu przeciwległą ścianę - Nie stój razem ze mną - "I za moimi plecami" dodałem w duchu. Ayache posłusznie spełnił polecenie. Sekundę później woda w jeziorze zakotłowala się i na brzeg zaczęło wyłazić coś bardzo dużego. Obserwowałem uważnie zbliżającego się potwora, starając się wyszukać na jego ciele słabe punkty i jednocześnie zezowałem w stronę Ayache'a. Nigdy nie należy łapać dwóch srok za ogon. Starając się nie spusz- czać z oka obu obiektów nie zwróciłem uwagi na fakt, iż zwierzę już dawno zlizało kurczaka ze skały i uparcie węsząc poszukiwało nowego kąska. Toteż, gdy w pewnym momencie z przerażeniem napotkałem parę oczu świdrujących mnie badawczo z wysokości jakichś 10 metrów, poczułem jak cała odwaga ciężką, lodowatą kroplą spływa mi wzdłuż kręgosłupa. Rozejrzałem się nerwowo wokół. Korytarz, w którym stałem, był stosunkowo obszerny, więc chociażbym nie wiem jak szybko uciekał dziesięciometrowe przeznaczenie dopadłoby mnie bez trudu. Wziąłem głęboki oddech i zdecydowałem się na jedynie rozsądne wyjście, jakie mi pozostało : wydobyłem drugi miecz i zastygłem w bojowej postawie na środku korytarza. I wtedy nagle Ayache, o którego istnieniu zdążyłem już dawno zapomnieć, wybiegł ze swojej kryjówki i rozkrzyżowawszy ręce odgrodził mnie od potwora. - Nie wolno!! - krzyknął w moją stronę - Nie teraz!!! Na chwilę mnie zamurowało. Ale tylko na chwilę. Ułamek sekundy później wpadłem jak rozjuszony gryffit na Ayache'a, uniknąłem jego ciosu i celnym kopnięciem odrzuciłem go w stronę ściany, sam rzucając się w przeciwną. Udało się - szary cień szponiastej łapy rozkruszył granitowy blok o kilka stóp dalej. Podniosłem się na tyle szybko, by ujrzeć zbliżającą się w moją stronę drugą łapę. Wprawiłem swoje miecze w ruch wirowy, czując jak rozcinają one powietrze i, przy okazji, coś twardego, tryskającego krwią. Rozległ się bolesny ryk rannego potwora. Odskoczyłem na bok, przetarłem zalane posoką oczy i uniosłem broń gotując się do rozpaczliwej obrony, gdy naraz zwierzę zawyło w innej tonacji. Korzystając z okazji rzuciłem się w kierunku korytarza, nieomal przewracając po drodze Sanderssona, który trzymał w dłoni naręcze noży i wysyłał je, jeden po drugim, w stronę potwora. Kilka z nich ześliznęło się po twardym puklerzu, ale bez trudu dostrzegłem sterczącą z zakrwawionego oczodołu kościaną rękojeść. - Uciekaj wariacie!! - Heavy pchnął mnie w kierunku stojącego nieopodal Ayache'a. Przetarłem jeszcze raz oczy i na wpól ciągnąc, na wpół popychając słaniającego się przewodnika pobiegłem do wyjścia. KIlka stóp za nami podążał Heavy. Ryk rannego potwora gonił nas aż do bram strażnicy. Nawet po zatrzaśnięciu potężnych wrót słuchać bylo jego bolesne wycie. - Ma zdrowie - wydyszał Sandersson opierając się plecami o wejście do katakumb - A ten idiota kazał nam go zabić bez zadawania bólu... - Będziemy musieli wyłupić mu drugie oko - rzuciłem - Inaczej nawet do niego nie podejdziemy... - WY¦CIE MU WYŁUPILI OKO?!? - ryknął Ayache odzyskując niespodziewanie przytomność umysłu. - Ciesz się, że żyjesz - Heavy klepnął przewodnika z rozmachem w plecy - Niewiele brakowało... Tylko, że Ayache go nie słuchał. - Jak wyście śmieli!! Przecież było mówione...- złapał się za głowę - Oko... Syaiss, pani moja, zlituj się... Niespodziewanie rzucił się w głąb korytarza. POpatrzyliśmy z Sanderssonem na siebie. - Dlaczego on powiedzial o Syaiss "MOJA PANI"? - wolno, jakby walcząc z własnymi ustami zapytał Heavy, a ja po raz drugi w ciągu ostatnich minut poczułem na kręgosłupie lodowaty strumień. W chwilę óźniej gnaliśmy obaj na złamanie karku w stronę Dolnej Gospody. Wpakowaliśmy się z łoskotem do sali i w milczeniu wpatrywaliśmy w rozgrywającą się scenę: Ayache klęcząc przyciskał Syaiss tampon z płótna do okaleczonego oka, starając się jednocześnie zatamować krwawienie z dłoni, której brakowalo kolejnych dwóch palców. Przypomniałem sobie szponiastą łapę i tryskającą z rany posokę. Ja przecież te palce odciąłem POTWOROWI !!! TAM, w katakumbach !!! A one leżały TU, koło tronu !!! Postąpiłem krok do przodu i wtedy Syaiss nas dostrzegł. Jego zmieniona bólem twarz wykrzywiła się jeszcze bardziej i zaczęła się wolno rozdwajać. Spojrzalem na Sanderssona, który rozpaczliwie przywoływał mnie do ucieczki. On też już zaczął się rozdwajać. Wahałem się chwilę patrząc to na zwielokrotnionego Ayache'a, to na Heavy'ego. Moje oczy szalały. A świat razem z nimi. Spojrzałem jeszcze raz na Syaiss, lecz wściekłość bijąca z jego postaci nieomal wypchnęła mnie z komnaty. Rzuciłem się do wyjścia widząc, jak refrakcja coraz bardziej zwielokratnia wszystkie przedmioty. Wokół zaczynała kondensować się gigantyczna energia. Syaiss był potężnym czarownikiem, a obecnie również wściekłym czarownikiem. Jedno i drugie tworzyło cholernie niebezpieczną mieszankę. Niebezpieczną przede wszystkim dla nas. Skręciłem w stronę głównego wyjścia ale zapomniałem o wystającym progu i potknąłwszy się oń gruchnąłem o posadzkę. To mnie uratowalo. Gigantyczna błyskawica połączyla obie ściany upiornym mostem topiąc kamiennego maszkarona, który przypadkiem znalazl się na jej drodze. Przeturlałem się po posadzce. Ułamek sekundy później druga błyskawica rozpyliła kamienie w miejscu, gdzie przed chwilą leżałem. Pamiętałem. Na potrzeby magów budowano specjalne komnaty zlokalizowane tak, by swoim potencjałem zwielokrotniały ich możliwości. To była jedyna szansa ratunku. Przepędziłem natrętne pytanie, dlaczego tak wielki czarodziej, jak Syaiss, nie wybrał jej za swoją siedzibę. widocznie miał jakiś powód. Nie myślałem o tym więcej, bo i nie było zresztą jak. Pędziliśmy przez korytarze strażnicy wśród huku piorunów bijących z coraz większą precyzją. Biegłem wpatrując się w zwielokrotnione postacie Heavy'ego i zastanawiając, jak wśród dzisiątek omamów potrafi odnaleźć wlaściwą drogę. Potem skupiłem się już tylko na unikaniu błyskawic. Przebijałem się przez zwielokrotnione refrakcją drzwi modląc się, by były to już te właściwe. Naraz wszystko ucichło. Czy zdarzyło wam się kiedyś uciec przed burzą do zacisznego schroniska? Zatrzaskiwaliście wtedy wrota i wsłuchiwaliście się w przytłumione odgłosy piekła, które pozostało tam, na zewnątrz, szczęśliwi, że nic wam już nie może się stać . Nic nam już nie mogło się stać. Zwaliłem się ciężko na ławę pod ścianą i ciężko dysząc wpatrywałem się w Sanderssona, który nie zważając na zmęczenie kreślił na podłodze jakieś koszmarne zakrętasy. Nic nam już nie mogło się stać. Nic, zupełnie nic... Na pewno nic... Heavy uparcie kontynuował swoją twórczośc plastyczną. Podłoga już prawie w całości pokryta była runami bezpieczeństwa. Wkrótce jej los miały podzielić ściany i sufit. "Nic nam nie może się stać" powtórzyłem w duchu "NIC !" Cholera. Chciałbym w to wierzyć. 4. Siedziałem oparty o ścianę naprzeciwko drzwi i starałem się nie zasnąć. Przede mną, na masywnym stole leżały oba miecze i dwa sztylety przygotowane do natychmiastowego użycia, chociaż szczerze mówiąc wolałbym nie mieć do tego okazji. Przynajmniej dopóki Heavy się nie obudzi. Czasami błądziłem wzrokiem po koszmarnych bazgrołach, którymi mój przyjaciel ozdobił salę aż po sufit. Być może ktoś obeznany doszukałby się w tej plątaninie kresek jakiegokolwiek sensu, ale ja przypłacałem to jedynie bólem głowy. W efekcie więc patrzyłem przed siebie. Na drzwi. Heavy zachrapał i przewrócił się na drugi bok. Gdzieś wewnątrz warowni coś zaskrzypiało, kropla wody spłynęła z wilgotnych ścian na posadzkę rozrywając na chwilę ciszę metalicznym pluskiem i znów wszystko zamarło pozostawiając mnie sam na sam ze swoim strachem. I z drzwiami. Radosna twórczość Sanderssona w połączeniu z potencjałem komnaty dawała niemal stuprocentową ochronę przed prawie wszystkimi rodzajami magii. Prawie wszystkimi, gdyż w każdej chwili mógl tu wtargnąć wielki czarodziej Ayache ze swoim, równie wielkim toporem i dokończyć to, co jego pan nie tak dawno rozpoczął. Poruszyłem się na ławie. Cisza przerywana tylko regularnymi klaśnięciami spadających kropli działała hipnotyzująco. Gdyby nie Heavy i jego pochrapywania prawdopodobnie zasnąłbym już kilka godzin temu. Soojrzałem podejrzliwie na skrzypiący mebel. ława była już nieźle okaleczona a jej kawałki poniewierały się wokół, wśród wiórów i obrzynków. Po chwili wahania cięciem miecza oddzieliłem następny kawałek i zacząłem przekształcać go w figurkę bliżej nieokreślonego demona. Nóż pewnie odłupywał szczapy i już po chwili nowy maszkaron zajął swoje miejsce na stole. A w chwilę później, gdy znów stanęło przede mną widmo nudy obudził się Sandersson. - Spokój? - zapytał przeciągając się na posłaniu. - Spokój - wstałem ze zmaltretowanej ławy. Heavy podszedł do stołu. - Co to ma być? - obracał w palcach jednego z maszkaronów. - Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą - Takie... Nie dokończyłem. Rozległo się ciche pukanie (PUKANIE !!!), drzwi uchyliły się i wyjrzała zza nich ponura twarz Ayache'a. - Mój ábá wybacza wam i prosi was o wybaczenie. Czułem, jak oczy wychodzą mi z orbit. - Prosi także, abyście kontynuowali swoje zadanie na dotychczasowych warunkach - dodał i zniknął. Stałem jeszcze przez chwilę, wpatrując się w pustą już szparę wrót i walcząc z opornymi mięśniami. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale to, co zaszło po prostu nie mieściło się w głowie. ON ZAPUKAł !! Skamienieliśmy obaj z wytrzeszczonymi oczmi i otwartymi ustami. Ayache, gdyby chciał, mógłby zakłuć nas bez większego wysiłku. Opanowałem się pierwszy. Chwyciłem swój oręż i rzuciłem się w stronę wyjścia. - Dokąd? - zastąpił mi drogę Heavy. Bez słowa odsunąłem go i otworzyłem drzwi na oścież. - Opanuj się, wariacie - usłyszałem spokojny głos - Dokąd chcesz uciekać? Obojętnie, co ON poiedział, to tak naprawdę bezpieczni jesteśmy tylko TU. Zatrzymałem się. - Wątpię, czy zdołamy wbrew JEGO woli wydostać się z wartowni. A już całkiem beznadziejną sprawą będzie znalezienie drogi w tej zamieci. Szczególnie, jeśli ON zacznie nam przeszkadzać... Nie wiem, jak ty, ale ja nie mam zamiary się stąd ruszać. Przynajmniej dopóki nie zorientuję się, co jest grane. Zamknąłem drzwi i wróciłem do komnaty. - Jak chcesz to zrobić? - zapytałem. Patrzyliśmy sobie w oczy. Istniała tylko jedna metoda i Heavy doskonale o tym wiedział. Doskonale też zdawał sobie sprawę, że może nie przeżyć seansu. - Przynieś nasze toboły - powiedział - I wszystkie liny, jakie znajdziesz - Ruszyłem w stronę wyjścia. - I twój łańcuch !! - krzyknął za mną. 5. Heavy przeżył. Szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłem, że to się powiedzie. Ale posłusznie związałem Sanderssona, paraliżując mu wszystkie ruchy. Człowiek w transie nadświadomości traci kontrolę nad swoimi mięśniami. Dlatego magowie zazwyczaj używają nastoletnich chłopców, chociaż czasami nawet kilku mocarzom trudno jest utrzymać szalejącego w czasie seansu chłopaka. Heavy wiedział, co robi każąc mi przynieść łańcuch. Potem, gdy mój przyjaciel zasnął wyczerpany, ze zdumieniem oglądałem powykręcane, sześciocalowe ogniwa. Ale czas prawdziwych rewelacji miał dopiero nadejść. Stanąłem na skrzyżowaniu dwóch korytarzy. Jeden z nich wiódł do Dolnej Gospody. Tam znajdowały się odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. Tam też miała zostać potwierdzona (lub obalona) teoria Sanderssona na temat Syaiss. W tamtą też stronę szedłem, starając się trafić akurat na czas. Bo od tego wszystko zależało. Heavy spał cały dzień, całą noc i pół następnego dnia. Wychudł, zmarniał. Seans nadświadomości bezlitośnie odcisnął na nim swoje piętno. Ale gorsze było co innego : Sandersson nie zdobył żadnej konkretnej informacji o Syaiss. Jedyne, co pamiętał po przebudzeniu, to garść luźnych pogłosek o jakimś potężnym czarowniku i niepokojącą teorię, będącą najwyraźniej produktem jego rozkojarzonej seansem wyobni. Sandersson uczepił się tej teorii jak ostatniej deski ratunku. Podzielałem jego zdanie dopóki nie dowiedziałem się, jaką rolę mam odegrać w powstającym planie. Tylko, że Heavy'emu cholernie ciężko przemówić do rozsądku. Dlatego stałem tu, gdzie stałem - jakieś dwieście metrów od Dolnej Gospody i wsłuchiwałem się w bicie własnego serca. Ostatnim razem przemierzałem ten korytarz ścigany piorunami miotanymi przez okaleczonego maga. I teraz miałem wrócić. W sumie nic wielkiego. Pozornie. Miałem wejść do Dolnej Gospody, uśmiechać się i ... i uciąć Syaiss lewą rękę. Mocniej ująłem rękojeść miecza i ruszyłem ku swemu przeznaczeniu. Wierzyłem, że Sandersson zdołał już dotrzeć do katakumb i wywabił na brzeg zamieszkującego je potwora. Od tego zależało wiele. Może nawet wszystko. Przed drzwiami zawahałem się, po czym wsunąwszy miecz do pochwy wszedłem do środka. Syaiss siedział nieruchomo na tronie, grając ze swoim nieodłącznym sługą w NIM. Nie zważając na natarczywe spojrzenie Ayache'a zbliżyłem się do stołu. Syaiss nie zwracał na mnie uwagi. Raptem przyszło mi na myśl, że on wie. Był przecież czarodziejem! Uśmiechnąłem się i wyszarpnąwszy miecz uderzyłem. W następnej chwili Ayache rzucił się na mnie, jak rozjuszony gryffit. Jednocześnie ochrypły ryk wstrząsnął wartownią, ale nie miałem czasu się cieszyć. Nie miałem już na nic czasu. Wielki topór Ayache'a zmienił się w rozmazaną plamę i tylko instynktowi zawdzięczam, że dwa pierwsze ciosy ześliznęły się po mieczach. Trzeci, mierzony prosto w szyję, minimalnie chybił celu odłupując ze ściany kawałki skały. Wykorzystałem ten ułamek sekundy, aby umknąć na środek sali. Kiedy Heavy wytłumaczył mi, że czar rzucony na Syaiss uniemożliwia mu nawet wstawanie z fotela powyślałem, że unieszkodliwienie przewodnika nie będzie takie trudne. Nie mogłem się bardziej pomylić. Heavy kazał go ogłuszyć albo chociaż odciągnąć od drzwi, tymczesem ja walczyłem o życie. Unik, unik parada, unik... Ayache parł na przód z desperacją samobójcy, ale ilość zadawanych przez niego ciosów była tak niesamowita, że nie miałem nawet najmniejszej szansy na kontrę. Ratowało mnie tylko doświadczenie, fakt, iż walczyłem dwoma mieczami oraz moja niesamowita siła. Tylko, że tej ostatniej zaczynało mi powoli brakować. HEAVY, POŚPIESZ SIę !!! Sekundy biegły w nieskończoność. Naraz topór zamigotał w fantastycznie szybkiej wolcie i poczułem ból w lewym ramieniu. Ostrze ledwo musnęło bark ale przewodnik już wznosił broń do następnego ciosu, na odparowanie którego nie miałem już żadnych szans. I wtedy mignęła mi przed oczami sylwetka Sanderssona. W chwilę później strażnicą wstrząsnął ryk potwora - to Heavy wbił czarodziejowi miecz w serce. Ayache zamarł w połowie ruchu a potem niespodziewanie odrzuciwszy swój topór skoczył w stronę tronu. Oparłem się ciężko na mieczu i patrzyłem, jak delikatnie unosi z fotela młodą, może dwudziestoletnią brunetkę. - Syaiss, pani moja... - usłyszałem jego szept - Syaiss... - Dziewczyna - jęknąłem - O bogowie, kto to zrobił... - Jesteś ranny? - Sandersson zajrzał mi z troską w oczy. Dotknąłem okaleczonego barku. Krwawiło, ale rana nie była groźna. Zacisnąłem sobie tętnicę kawałkiem rzemienia i osunąłem się na podłogę. - Dziewczyna - wciąż nie mogłem uwierzyć. - Ktoś musiał jej bardzo nie lubić - rzucił Heavy - Naprawdę bardzo. Teraz zrozumiałem, dlaczego nas wynajęto. Klątwa utrzymywała dziewczynę przykutą do fotela, a uwolnić ją mogła tylko śmierć potwora, który grasował w katakumbach. Tylko, że jak zabić kogoś, kiedy czuje się każdą zadaną ranę. Sporo wycierpiała w czasie kolejnych prób i cierpiałaby jeszcze długo, gdyby Heavy nie wpadł na pomysł, by zamiast potwora po prostu zabic Syaiss. Skoro czuli to samo... Ktoś musiał jej bardzo nienawidzieć. Ayache dalej cucił swoją panią. Patrzyłem przez chwilę na dziewczynę, która właśnie przeżyła swoją śmierć, po czym zamknąłem oczy. Za murami wciąż hulała śnieżyca. 7. Tylko śnieg. I wiatr. I czterech jeźdźców jak cztery plamki na lodowej tablicy. Mróz, ciemność i wiatr...i strażnica Stallburder gdzieś tam, daleko za nami. Syaiss - młodziutka czarodziejka, której los w okrutny sposób związano z ponurym potworem. Razem żyli i razem umarli. Kim jest teraz? Człowiekiem czy demonem? Ayache - potrafił patrzeć z przerażeniem na wibrujący nóż i z nienawiścią na kogoś, kto okaleczył jego panią. Teraz prowadził naszą grupkę ku słonecznym równinom Groselharsu. Myślę, że nigdy już nie spotkam kogoś, kto byłby równie szczęśliwy. I my - bogatsi o kilka funtów złota, o kilka wrażeń, o kilka rys na mieczach, kilka zmarszczek. Tylko wiatr się nie zmienił. Tylko wiatr... Grzegorz Lipski Gdynia 06.90-03.91