10699
Szczegóły |
Tytuł |
10699 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10699 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10699 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10699 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ladislav Fuks
Portret Marcina Blaskowitza
Przełożył Edward Madany
Motto
Dawno, dawno temu, kiedy miał dwanaście lat, był Klingsorem dysponującym
dziesięcioma żywotami. Chłopcy bawili się w rozbójników, każdy rozbójnik miał dziesięć
żywotów; Klingsor tracił jedno życie, gdy przeciwnik dotknął go ręką lub oszczepem. Ale na
szczęście, z trzema lub tylko jednym żywotem zdążył jeszcze uciec i uratować się. Dopiero
kiedy stracił dziesiąty żywot, przepadło wszystko...
Hermann Hesse
Klingsors letzter Sommer
I
To było dawno, dawno temu, kiedy wysłałem z Pragi list do Daniela Potockiego, który
lubił dobrze zjeść i napić się wina, żeby zarezerwował sobie czas na sobotę i niedzielę i
przyjechał do mnie, do willi. List umyślnie napisałem dosyć tajemniczo, ale z przynagleniem,
i zakończyłem dopiskiem, że jeśli przyjedzie, na pewno nie będzie żałował. Nakreśliłem mu
na dodatek plan, jak do mnie trafić, kiedy zboczy z głównej szosy przed Beneszovem.
Przewidywałem, że pochwali się tym Janie, która górowała nad nim rozsądkiem, i tak
się stało. Zadzwoniła do sąsiadów, którzy mieli w willi telefon, bo ja w swojej nie miałem
nawet elektryczności i świeciłem latarką lub lampą naftową.
- Był zachwycony - powiadomiła mnie Jana. - Pytał, co o tym sądzę. I o co może
chodzić. Powiedziałam, że prawdopodobnie urządzasz jakieś spotkanie towarzyskie lub party,
przecież dobrze znasz jego upodobanie do żarcia, i że z jakichś nie wyjaśnionych powodów
bardzo zależy ci, żeby on tam był.
Jana nigdy nie studiowała psychologii, była chemiczką w Instytucie Medycyny
Sądowej, ale jej spostrzeżenia na temat psychiki ludzkiej bywały czasami interesujące. To, co
powiedziała Potockiemu o moim liście, wydało mi się rozsądne.
Ta pamiętna sobota czerwcowa była upalna i duszna jak wszystkie poprzednie dni.
Ludzie skarżyli się na ciśnienie i ospałość, pływalnia przepełniona i zaczynały się już kłopoty
z dostawą piwa, wody sodowej i lemoniady. - Gdyby chociaż trochę popadało - wzdychali
ludzie i co wieczór spoglądali z utęsknieniem w niebo, które zaciągało się mgłą. Ale deszcz
nie spadł ani razu. W willi nie miałem piwa, wody sodowej ani lemoniady, tylko zwykłą
wodę ze studni i prócz niej dziesięć butelek wina, dwie koniaku greckiego po trzy czwarte
litra, flaszkę whisky nie najlepszej marki i wyśmienity bols bananowy. Miałem jeszcze trzy
butelki wódki, cztery puszki soku pomidorowego i dużo pieprzu. „Jeśli to wymieszam -
myślałem sobie w tę sobotę, kiedy miał przyjechać - zwali to go z nóg. Zwali go z nóg, zanim
będzie mi na tym zależało, a właśnie dziś tego nie chcę. Będzie więc pił tylko wino, które
dobrze znosi”. Przed jego przyjazdem obejrzałem butelki i sprawdziłem wszystko, co
potrzebne do kolacji. A potem poszedłem na poddasze willi, gdzie miałem coś w rodzaju
pracowni, stał tam niski okrągły stół i wygodne fotele, i przyszykowałem sobie pistolet. Był
to pistolet belgijski FN z 1935 roku na naboje kalibru 9 mm parabellum z magazynkiem na 14
naboi po 7 w rzędzie i z kurkowym mechanizmem spustowym. Pistolet wojskowy, bardzo
sprawny, a jednak pod pewnym względem śmieszny, ale tego nie było widać, po prostu
pistolet. Położyłem go na okrągłym stole, i to tak, żeby był widoczny, kiedy to będzie mi
potrzebne. Przykryłem go paroma arkuszami zapisanego papieru, które można będzie
odsunąć. Daniel Potocki nie miał nic wspólnego z polskim rodem hrabiów Potockich. Wbrew
pięknemu i szlachetnemu nazwisku był to łobuz.
Przyjechał o piątej po południu, kiedy jeszcze bawili u mnie sąsiedzi.
Zjawił się bez marynarki, w bawełnianej koszulce, ale o pięknych kolorach - beż z
białym - jakich u nas wówczas na pewno nie można było kupić, miał na sobie ekstra okulary
przeciwsłoneczne, noszą takie filmowcy, zaraz jednak je zdjął.
Otworzyłem mu dużą bramę, żeby mógł wjechać samochodem do ogrodu - miał tatrę
57 - a potem wprowadziłem go do pokoju na parterze, który nazywałem „mieszkalnym” i
który sąsiadował z kuchenką, małym pokoikiem, korytarzem i werandą.
- Pan Daniel Potocki - powiedziałem w tym pokoju „mieszkalnym” do inżyniera
Macha, pułkownika Nyklasa i Ewy Jarnej, młodziutkiej i uroczej dziewczyny. - Pan Potocki
jest, jak państwo z pewnością wiecie, znanym autorem powieści miłosnych. - Wiedziałem, że
się nie obrazi, kiedy go tak przedstawię. Potocki rzadko się obrażał, a to dlatego, że z braku
lotności umysłu często po prostu coś do niego nie docierało, lub dlatego, że był nazbyt
gruboskórny, chociaż tej jego gruboskórności wcale nie byłem taki pewny. Zauważył za to
natychmiast młodość i urodę Ewy Jarnej i wkrótce - jeszcze nim dopił frappe - zaczął się do
niej zalecać. Jego zalecanie się polegało na przesyłaniu uśmiechów i rzucaniu tego rodzaju
zdań: - To i pani ma tutaj willę. Jakże tu pięknie. Pewnie ma pani śliczny ogród. Te drzewa i
kwiaty są piękne jak pani imię. - Robił dokładnie to, co przewidziałem, i tak samo dokładnie
udawał jowialność, beztroskę i wesołość. I przygasł od razu, kiedy zrozumiał, że sąsiedzi nie
posiedzą u mnie dłużej, tylko pójdą sobie do swoich willi. Przy pożegnaniu poinformowałem
ich - chociaż było to adresowane głównie do pułkownika Nyklasa - że pan Potocki ma
czterdzieści lat, jest wdowcem, mieszka w Libni przy ulicy Roznovskiej 12, wzrost 170 cm.,
tusza średnia, twarz owalna, włosy - jak widzą - jasne, oczy piwne, brwi ciemne, nos prawie
prosty. Przyjechał tatrą 57 koloru ochry i zostanie tu do jutra do obiadu. Potem wyjedzie, bo
po południu około trzeciej musi być w Pradze.
- Chciałbym panu pokazać willę - zwróciłem się do niego zaraz po wyjściu gości -
zanim się ściemni. Nie mam tutaj elektryczności, używam jedynie latarki i lampy naftowej...
rzadko tu przyjeżdżam. A nawet bardzo, bardzo rzadko. Kolację - powiedziałem - kolację
podam za chwilę. Zdaje mi się, że dziś jakoś przedwcześnie się ściemnia.
Wyjrzał przez okno, wiedziałem dlaczego, ten łotr był przezroczysty jak szyba. Ale
Ewy zobaczyć już nie mógł. Sąsiadów zasłoniła zieleń ogrodów. Zadarł więc głowę udając,
że ogląda niebo, i powiedział, że dziś wieczorem lub w nocy nareszcie będzie burza.
- Wydaje mi się, że będzie rzeczywiście - kiwnąłem głową i oprowadziłem go po
parterze.
Teraz już chyba Jarna przestała zaprzątać jego myśli, wzięła w nim górę ciekawość,
po co go zaprosiłem. Co się kryje za obietnicą, że nie będzie żałował wyprawy do mnie.
Zdecydowałem się potrącić o to jak najszybciej. Żeby nie trwał w mylnym wyobrażeniu o
spotkaniu towarzyskim czy party, jak to sprytnie wmówiła mu Jana, której mąż był
prokuratorem i w tych czasach zajmował się głównie zbrodniarzami. W pokoju
„mieszkalnym” i przyległym pokoiku zainteresowały Potockiego obrazy, miałem je
porozwieszane na ścianach. To również przewidziałem. Pomimo braku lotności umysłu
Potocki bowiem w jakiś sposób rozumiał malarstwo. Może odziedziczył tę umiejętność po
ojcu, który utrzymywał się z kolorowania czarno-białych fotografii i wyrabiania papierowych
składanek. Potocki umiał nawet ocenić, jakie ramy czy passe-partout pasują do obrazu.
- Tutaj mam same reprodukcje - powiedziałem - kilka rysunków i trzy oryginały mało
znanych malarzy. Niech pan spojrzy... - wskazałem portret nagiej kobiety z trochę za dużym
biustem.
- Czy nie szkoda tego trzymać tutaj, skoro rzadko tu bywasz - zauważył. - Willę
można okraść bez trudu.
- Ma pan rację - kiwnąłem głową - nie jestem nawet ubezpieczony. Pewnego dnia
mogą mnie okraść doszczętnie. Pójdziemy obejrzeć górę.
Zaprowadziłem go po schodkach na poddasze, do swej pracowni.
- Pewnie dziwi się pan, dlaczego pana zaprosiłem - spytałem niemal na progu
pracowni. - Jest pan tego ciekaw?
- Prawdę mówiąc, tak - przyznał się.
W pracowni wisiały dwa oryginały, tym razem malarzy znanych i sławnych, które na
tę sobotę i niedzielę przywiozłem z Pragi.
Był to obraz Jana Zrzavego i martwa natura niemieckiego malarza secesyjnego, u nas
prawie nie znanego, Saschy Schneidera, obrazek niemal unikatowy, bo Schneider nie
malował martwych natur. Wisiał w secesyjnej, ale dosyć prostej ramie.
Miałem tam jeszcze reprodukcje, na przykład: „Kobieta na sofie”. Była naga i trochę
podobna do Jarnej.
- To jest piękne - powiedział i przyglądał się uważnie, a ja wyobraziłem sobie, że
gdyby był krótkowidzem, sięgnąłby do kieszeni i włożył binokle. - Rzeczywiście piękne.
Wygląda jak nowoczesna Wenus...
- A teraz niech pan tam spojrzy - powiedziałem prowadząc go ku oknu, gdzie stało
biurko z lampą naftową.
Wisiał tam portret szesnastoletniego chłopca. Bardzo ładny portret.
Piękna, delikatna twarz chłopca była przestraszona, ale nie za bardzo. Za to w
stalowych oczach mających głębię i wokół uchylonych lekko warg czaił się lęk straszliwy.
Oczy i usta tworzą w ludzkiej twarzy nieodłączną całość, jedno odbija się w drugim, i dlatego
mogło się wydawać, że wyraz chłopięcego oblicza jest pełen przerażenia albo wręcz
przeciwnie, że ów lęk w oczach i ustach nie jest aż tak straszliwy. Wszystko zależało od tego,
jak się na ten portret patrzyło. Kryły się w tym jego przedziwna dwuznaczność i piękno. Ten
portret również przywiozłem z Pragi do willi na tę sobotę i niedzielę, żeby później, gdy
będzie już po wszystkim, zabrać go do domu.
Daniel Potocki spojrzał na portret, jak zerka się na zegarek, i pewnie zaraz by się
odwrócił... ale nie zrobił tego. Dokładnie wiedziałem dlaczego.
Chyba tylko zupełny tępak nie zauważyłby, na czym polegała niezwykłość tego
portretu, a Daniel Potocki - pomimo swej głupoty - nie był jednak aż tak tępy, gdy chodziło o
obrazy.
- Właśnie - kiwnąłem głową. - Poznał pan. To olej na płótnie i o dziwo jest pod
szkłem. A co ważniejsze, ten portret nie ma tła. Zauważył pan, że tłem jest biały kredowy
papier, który nie pasuje do farb olejnych. To niemal barbarzyństwo - powiedziałem - ale cóż
zrobić. Własnoręcznie odciąłem tło i popiersie nakleiłem na ten nieodpowiedni papier.
- Dlaczego? - pokręcił głową i wtedy wyjawiłem temu łotrowi połowę prawdy.
- W tym tkwi tragedia, to z jej powodu zaprosiłem pana. Nie na żadną bibkę, ale z
powodu tej tragedii, o której jeszcze nikomu nie mówiłem. Portret przywiozłem zeszłego
tygodnia... z zagranicy. - I jakbym nie dostrzegał jego zdziwienia, czy raczej rozczarowania,
popatrzyłem na okrągły stół z fotelami, który stał pięć kroków od okna, a na nim pod
zapisanymi kartkami leżał mój pistolet. Powiedziałem:
- Teraz znowu zejdziemy na dół i przygotuję kolację. Po kolacji wrócimy tutaj i
wszystko panu opowiem.
Miałem sześć smażonych sznycli. Wystarczyło rzucić je na odrobinę tłuszczu lub
ogrzać na parze. Nie mogłem przyrządzać ich długo, jeśli chciałem załatwić się z łotrem do
północy. Do sznycli miałem świeży chleb i salaterkę sałatki. Sałata, kalafior, szatkowana
kapusta, pomidory, papryka, ogórki i gruszki, szynka pokrajana w kostkę i trochę zimnego
ryżu. Wszystko osolone, opieprzone, skropione cytryną, posypane tartym serem i zwilżone
oliwą. Mimo gorąca Potocki był głodny i jadł z apetytem, oczywiście z nadmiernym
apetytem. Sałatkę pochwalił. - Powinienem dodać jeszcze cebuli i jajko na twardo -
powiedziałem - ale za to do pieczywa i sznycli będzie sos pikantny... - i w duchu, kiedy tak
pałaszował, pomyślałem sobie: „Jedz, jedz. Nie wiesz jeszcze, że to twoja ostatnia
wieczerza...” Teraz właśnie, przy kolacji, zaobserwowałem, jak bardzo jest zaintrygowany.
Właśnie teraz, kiedy już wiedział, że nie zaprosiłem go na party, choć początkowo był chyba
zawiedziony. Kiedy odgrzewałem w kuchence sznycle, oparł się niedbale o framugę drzwi i
próbował się dowiedzieć, o co mi chodzi. O jakiejż to tragedii usłyszy. A potem przy jedzeniu
znowu usiłował mnie wypytać.
Nie skończyliśmy jeszcze jeść sznycli, a już pojawiła się sytuacja niby bez znaczenia,
która jednak doskonale go charakteryzowała. Może nie jego, ale jego umiejętności literackie.
Na dworze powiał wiatr i ochłodziło się, dzięki Bogu, a on spojrzał w okno i powiedział, że
niebo się chmurzy. A potem powiedział dosłownie:
- Być może nadejdzie burza.
Pisał tak, jak mówił. Jego powieściom miłosnym zawsze brakowało puenty. Oprócz
tej nieznośnej, że ci dwoje zjednoczyli się walcząc z przeciwnościami i że - jak w
staroświeckich idyllach - ręka w rękę pokonali je. Raz był to synek fabrykanta a ona
pomywaczka w przedwojennym barze na Żiżkovie, innym razem syn obywatela ziemskiego z
południowych Czech i prosta dziewczyna, córka wiejskiego komornika. Kiedy przełamali
wszelkie trudności, pobierali się i rzecz miała swój finał przed ołtarzem świętej Ludmiły na
Vinohradach. Podczas wojny wydał dwie takie książki. Trzecią w dwa lata po wojnie i ta
powojenna była nawet wzruszająca. On robotnik w hucie, stracił rękę, więc nie mógł do niej -
kierowniczki stołówki zakładowej - pisać miłosnych liścików... i finał był nie przed ołtarzem,
lecz przed urzędnikiem stanu cywilnego. Nie tak dawno, kiedy wyglądał przez okno za Jarną,
powiedział, że dziś wieczorem lub w nocy będzie burza. Od tej chwili minęło chyba z pół
godziny i teraz - chociaż ściemniło się jeszcze bardziej i zerwał się wiatr, którego przedtem
nie było - powiedział, że być może nadejdzie burza. Gdyby napisał to w książce, wszystko
byłoby w porządku. Wystarczyłoby napisać coś w rodzaju: „Z pewnością będzie dziś burza”.
Lub: „Wydaje mi się, że dziś nadciągnie burza”. Tylko że jemu brakowało poczucia logiki.
Wyczucia konieczności wprowadzenia choćby jednego słowa. Jako tako potrafił stopniować
przebieg akcji, ale tylko wtedy, gdy opisywał akt miłosny, oczywiście nie dyktowało mu tego
wyczucie pisarskie, lecz pewnie jego własna praktyka - kiedy płodził w czasie wojny te dwa
kicze, miał niewiele ponad dwadzieścia pięć lat. Ale już w dialogu partnerów podczas ich
spotkania nie potrafił stopniować. Pod koniec tych dwoje zawsze mówiło coś takiego, co z
Bożą pomocą mogłoby sobie wyznać już na początku. Było to głupie i płytkie, wszystko stało
na głowie tak samo, jak to, co przed chwilą powiedział o burzy.
Zamknąłem okna na parterze i drzwi werandy, klucz schowałem do kieszeni, wziąłem
dwie butelki wina i kieliszki i kazałem mu iść za sobą na górę do tej mojej pracowni na
poddaszu, w której nad biurkiem u okna wisiał portret chłopca. Okna w pracowni na razie nie
zamknąłem. Wiatr, który zerwał się na dworze, nie był jeszcze bardzo silny i delikatnie
poruszał zasłoną. Zapaliłem lampę naftową na biurku, miała czerwonawy klosz, i wskazałem
mu fotel przy okrągłym stole. Usadziłem go w ten sposób, że miał przed sobą tę nagą
„Kobietę na sofie”, podczas gdy Zrzavy i Schneider znajdowali się poza zasięgiem jego
wzroku podobnie jak portret koło okna, a ponieważ ja usiadłem przy stole dokładnie
naprzeciwko niego - twarzą do drzwi - miałem tę dosyć kiczowatą i słabą reprodukcję Wenus
za plecami, co było miłe dla nas obu. Dla mnie, bo jej nie widziałem, dla niego, bo ją widział.
Rozlałem wino. Było średniej jakości, ale to nie miało znaczenia. Chociaż wino bardzo lubił,
nigdy nie potrafił ocenić, co pije. Wypiliśmy po kieliszku i zapaliliśmy papierosy. Do północy
zostało mnóstwo czasu. Zacząłem.
- Być może, że to, co powiem, nie bardzo pana zainteresuje - powiedziałem z
domieszką udawanej obojętności. - Chciałem panu opowiedzieć o czymś, o czym jeszcze
nikomu nie mówiłem, a co dotyczy tego oto portretu, jak już wspomniałem. Może to, co
powiem, wyda się panu banalne. Codzienne, zwyczajne, nieciekawe, trochę faktów z życia,
bez których ta historia się nie obejdzie, a trochę łzawego romansu... mimo wszystko może pan
w tym coś znajdzie... Więc pomyślałem sobie... - i na chwilę zamilkłem, obserwowałem go.
Palił, patrzył wyczekująco i milczał, jakby nie wiedział, o co zapytać.
- No więc pomyślałem sobie - ciągnąłem - że to, co panu opowiem, mógłby pan
wykorzystać. Wykorzystać literacko. Nadać temu kształt artystyczny. Chciałem po prostu
podsunąć panu temat.
Uniósł teraz brwi i uśmiechnął się.
Robił czasami taki grymas, kiedy spotkało go coś miłego, okazywał w ten sposób
zadowolenie, na przykład przy dobrym jedzeniu, i niczego nie udając powiedział:
- Podsunąć mi temat! To miłe z twojej strony. Bardzo miłe.
- Tak - kiwnąłem głową - jeśli pan coś w tym znajdzie, może pan napisać o tym
nowelę. Na opowiadanie chyba tematu byłoby szkoda. Jest bardzo interesujący i niezwykły, i
ma ponadto jeszcze jeden plus. Ani słowo nie jest w nim zmyślone. Wszystko, co panu
opowiem, stało się naprawdę. Może to potwierdzić nawet ten oto portret. Dzisiaj przecież
żąda się realizmu, pan wie o tym, a najlepsze tematy podsuwa samo życie.
Skwapliwie przytaknął, że tak właśnie jest. Że żąda się realizmu i że najlepsze tematy
podsuwa życie... a ja pomyślałem sobie: „Jeśli i ty się tym kierowałeś pisząc swoje miłosne
powieści, to życie musiało być żałosne i głupie”. Powiedział jeszcze, że od 1947 roku niczego
nie napisał, bo nie miał właściwego tematu... jak gdyby tamte poprzednie były właściwe... aż
dziwne, że mu ktoś to wydał, pewnie dlatego, że znaleźli się ludzie, którzy to czytali, a potem
jeszcze zapytał, w jaki sposób zdobyłem ów temat. Może ktoś mi go opowiedział...
- Nikt mi tego nie opowiedział, to jest historia, którą przeżyłem osobiście. Będzie pan
ją miał z pierwszej ręki.
- No to dlaczego... - wygodniej usadowił się w fotelu, założył nogę na nogę i
wydmuchnął dym aż pod sufit - dlaczego sam nie napiszesz? Mówisz, że to jest sensacyjne...
- Interesujące i niezwykłe - poprawiłem go.
- Interesujące i niezwykłe - powtórzył. - Więc dlaczego...
- Dlaczego - roześmiałem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. - Dlaczego!
Zaraz to wyjaśnię. Są takie zdarzenia, których, jeśli się je osobiście przeżyje, nie można
przerobić w literaturę. Człowiek jest nimi tak przejęty, że nie znajduje dystansu, a trochę tego
dystansu trzeba mieć, żeby móc pisać. Przeżycia tkwią w nas tak mocno, że nie znajdujemy
nie tylko rozwagi, ale nawet odwagi, a równocześnie wiemy, że powinny one być opisane.
Pozostaje wtedy jedna możliwość. Przekazać to komu innemu.
Przez chwilę rozkoszowałem się wyrazem jego twarzy. Obserwowałem jego
mimowolne ruchy, kiedy tak siedział wygodnie w fotelu z nogą założoną na nogę i patrzył na
ścianę za moimi plecami, na żałosną nagą Wenus, i myślałem sobie: „Czy ten łotr wierzy w
to, co mu powiedziałem? Zresztą to nie ma znaczenia. Uwierzy, bo będzie miał w tym interes.
Chwyci temat i ucieszy się, że go opracuje”. Pomiędzy nami stał ten okrągły stół, na którym
pod papierami leżał mój pistolet. Były tam jeszcze dwie popielniczki, wino, kieliszki, zapałki,
a ponadto rzucony niedbale stary rozkład jazdy i kilka kopert, żeby stół nie był taki pusty, im
więcej na nim rzeczy, tym trudniej spostrzec to, czego spostrzec się nie powinno. Kiwnął
głową, sięgnął po kieliszek i napił się. A ja powiedziałem:
- Chcę pana juz teraz uprzedzić, ze nakreślę tylko jakby szkielet tematu. Pan musi sam
wymyślić resztę szczegółów, oczywiście pasujących do zdarzenia. Musi pan dodać
odpowiednie dialogi i, co najważniejsze, stworzyć psychologię postaci. Żeby były to postaci
przekonywające. To już pana sprawa - powiedziałem - żeby nie doszło do nieporozumień. I
żeby na skutek skrupulatności jakiegoś krytyka nie spotkała pana klęska literacka. Mówię
wprost, że daję panu tylko schemat, kontur... dlatego może się to wydać szare, bez życia... ale
jest to coś, co wydarzyło się naprawdę i jest niezwykłe...
Zgodził się. Znowu zgodził się bez zastrzeżeń. Powiedział, że rozumie. Że podsunę
mu tylko schemat bez życia, szkielet... a ja w duchu pomyślałem sobie: „Od dziś za parę lat,
łotrze, z ciebie będzie szkielet... dokładnie za ile, nie wiem nie tylko ja, ale nawet chemiczka
z Instytutu Medycyny Sądowej”, a potem zapewnił mnie, że przemyśli wszystkie szczegóły i
dialogi, i powiedział: - Żeby było tego więcej. - I stworzy psychologię postaci, której mu nie
podpowiem... a mnie przez chwilę było mdło.
- Żeby nie mógł dobrać się do pana jakiś krytyk i napisać, że to kicz - dodałem z
udaną troską i było mi mdło jeszcze bardziej.
Na dworze mrok nieco zgęstniał, wiatr się nasilił, ale jeszcze nie szarpał zasłoną,
nawet jeszcze nie padało ani nie grzmiało w oddali, zostawiłem więc okno otwarte. Zgasiłem
papierosa, rozlałem wino do kieliszków, a potem znowu zacząłem:
- A więc - powiedziałem i widziałem, że jest bardzo zaciekawiony - ... muszę zacząć
od 1938 roku, kiedy miałem piętnaście lat i chodziłem do gimnazjum. Muszę zacząć od
jesieni tego roku, od aneksji Sudetów przez siły zbrojne Rzeszy. Przez Hitlera.
Nawet okiem nie mrugnął, słuchał.
- Było nas trzech, jak w bajce - ciągnąłem - piętnastoletnich kolegów ze szkolnej
ławki albo lepiej, było nas pięciu jak w znanej książce Polaćka. Gienek, Prokop i ja, to nasza
trójka, a ci dwaj pozostali to Marcin i Romuald... - i pomyślałem sobie: „Za chwilę te imiona
popłacze. Muszę mu to wbić jak łopatę do głowy. Wyłożyć jak w jakimś prymitywnym
bryku, żeby nie mylił od samego początku...” I ciągnąłem już w tym duchu:
- Mieliśmy po piętnaście lat, jak powiedziałem, i Marcin też miał piętnaście. Jedynym,
który nie miał piętnastu lat, był Romuald, brat Marcina, dobiegał już dwudziestki i zaczął
chodzić do Akademii Sztuk Pięknych. Muszę teraz wspomnieć, że bywały chwile, mniej
więcej na rok przed ową jesienią, kiedy się kłóciliśmy, my trzej, Gienek, Prokop i ja, który z
tych dwóch jest lepszy. Czy Romuald, czy jego brat Marcin, w równym wieku z nami. Gienek
twierdził, że Romuald, za chwilę dowie się pan dlaczego, Prokop był neutralny, to wynikało z
jego rozumowych przesłanek, za chwilę to wyjaśnię, ja bez zastrzeżeń obstawałem za
Marcinem.
- Skąd się to bierze - przerwałem opowiadanie i zapytałem skąd się to bierze, że kogoś
lubimy bardziej, kogoś mniej, a ktoś jest nam obojętny? Albo że kogoś kochamy, o kim
innym nie myślimy, a jeszcze ktoś inny jest nam wstrętny? I że kto inny na naszym miejscu
odczuwa coś zupełnie innego?
Oczywiście mógł bez trudu odpowiedzieć na to pytanie, sam przed chwilą podsunąłem
mu odpowiedź, ale on to wyraził inaczej.
- Każdy z nas ma widocznie jakieś powody, żeby mieć do kogoś odmienny stosunek
niż inni - powiedział z nogą założoną na nogę i uśmiechnął się.
- Ale skąd się to bierze - spytałem znowu - że kogoś musimy aż nienawidzić? - A on
odparł:
- Widocznie dlatego, że nas skrzywdził. Może to gangster - wzruszył ramionami i
znowu się uśmiechnął, a ja w duchu mu przytaknąłem. Dobrze to powiedział, chociaż
przyczyn nie wyczerpał. Było to jego najmądrzejsze zdanie, jakie do tej pory powiedział u
mnie. Widząc moją aprobatę, spytał:
- I jak się skończyło? No, ten spór, kto z tych dwóch jest lepszy...
- Nijak. Po prostu wszyscy byliśmy dobrymi kolegami. My trzej i oni dwaj, nasza cała
piątka. Pochodziliśmy, jak to się mówiło, z dobrych rodzin, Gienek ponadto z rodziny bardzo
bogatej. Jego ojciec był architektem. Gdybym panu wyliczył, co przed wojną zbudował w
Pradze, przekonałby się pan, że był to architekt znany. Miał willę z ogrodem, wspaniałym
ogrodem... a Gienek był utalentowany po ojcu, chociaż wyniki w szkole wcale o tym nie
świadczyły. Od dawna wiadomo, że oceny w szkole nie są miarodajne. Prawdziwy talent czy
zdolności ucznia nie muszą odbijać się w jego świadectwach. Ja miałem wyniki trochę lepsze
od Gienka, ale za to byłem dużo głupszy od Prokopa, on jeden z nas miał same piątki, mówię
o wynikach w gimnazjum. Prokop, sądząc po stopniach, był z nas najbystrzejszy i w tym
wypadku świadectwo nie kłamało. Prokop rzeczywiście był nieprzeciętnie inteligentny,
chociaż na przykład nie miał żadnego autentycznego talentu. Odznaczał się chłodnym
rozumem, rozsądek brał w nim górę do tego stopnia, że Prokop nigdy nie mógłby zostać
artystą. Mógł się wybić w nauce, choćby w fizyce, miał do niej smykałkę, ale nigdy na
przykład w architekturze, w której bez artystycznego smaku nie można się obejść. Można
więc zrozumieć, że Prokop w ocenie Romualda i Marcina zajmował stanowisko neutralne.
Chłodny rozsądek w takich sytuacjach zawsze skłania się ku temu, co nazywamy
obiektywizmem. Pomimo to Prokop nie był pozbawiony uczuć. Powiedziałem, że był dobrym
kolegą i Romualda, i Marcina, a mówię o tym panu po to, żeby wyrobił pan sobie o nas jakieś
wyobrażenie, kiedy przy pisaniu noweli będzie się pan zastanawiał nad psychologią postaci. -
I w duchu pomyślałem: „Żebyś tylko tego nie pomieszał. Żebyś w ogóle zdołał to zapamiętać.
I najważniejsze, żebyś potrafił, łotrze, dopisać akcję do tych suchych faktów i ożywić je”. I
mówiłem dalej:
- Na długo przed aneksją Sudetów chodziliśmy na przykład razem, całą piątką, na
przedstawienia szkolne do Teatru Narodowego, które zawsze odbywały się w sobotę po
południu. Chodziło nie tylko nas pięciu, chodzili też inni koledzy z klasy i całej szkoły, ale
my trzymaliśmy się razem. Chociaż... o tym pan jeszcze nie wie, więc niech pan uważa...
chociaż Marcin nie chodził z nami do tej samej klasy. Jego starszy brat oczywiście też, zaczął
studiować w Akademii, ale i Marcin z nami nie chodził. Nie tylko do klasy, ale nawet nie do
tej samej szkoły. Uczył się w innej szkole niż my...
W tym miejscu przerwał mi jakby protekcjonalnie. Napił się wina i chciał o coś
zapytać. Wszystko wskazywało na to, że spyta, do jakiejż to innej szkoły chodził Marcin,
skoro nie uczęszczał z nami do gimnazjum, ale zapytał o coś innego.
- Jeśli ci dwaj chodzili do innej szkoły - powiedział z beztroskim spokojem - to skąd
się znaliście?
- Znaliśmy się z miejsca zamieszkania. Mieszkaliśmy blisko siebie. Gienek w tej willi
z ogrodem, ja w niedużym jednopiętrowym domku, bardzo ładnym, a Prokop w pobliskiej
kamienicy czynszowej, jego ojciec był urzędnikiem w stołecznym magistracie, który teraz po
wojnie nazywa się Prezydium Rady Narodowej. No a ci dwaj, Marcin i Romuald, mieli
czteropokojowe mieszkanie w domu, który stał niedaleko willi architekta. W tym domu była
restauracja i kiedy nasza Barcza udawała, że chwyta ją atak i że wszystko, co trzyma w
rękach, zaraz upuści, ja z dzbankiem na piwo chodziłem pod wieczór do restauracji. Chcę
powiedzieć, że tam spotykaliśmy się z Marcinem lub Romualdem koło bufetu. Oni też
wieczorami przychodzili po piwo. Pamiętam, jak zawsze przed restauracją upijaliśmy z
dzbanków i zatrzymywaliśmy się trochę dłużej. Kiedy chodzili do szkoły średniej jak my,
kawałek drogi jeździliśmy tym samym tramwajem, spotykaliśmy się więc na przystanku i w
wozie. Naukę rozpoczynaliśmy o tej samej porze. O ósmej. Jeśli wyruszaliśmy o jednej
godzinie, powinno z tego wynikać, że nasze szkoły były oddalone od naszych domów mniej
więcej tyle samo... Ale już wcześniej spotykaliśmy się na boisku, które znajdowało się za
rogiem. Przychodziły tam dzieci z najbliższej okolicy. Malcy bawili się w piasku. Kiedy
byliśmy mali, huśtaliśmy się tam na huśtawkach i jeździliśmy na takiej małej drewnianej
karuzeli. Kiedy trochę wyrośliśmy, graliśmy tam w diabolo i w berka, a ostatnio w piłkę
nożną. Myliśmy się pod studnią w rogu boiska, jeden z nas pompował, a reszta myła ręce i
piła. Jak to boisko wyglądało, o czym tam rozmawialiśmy, o czym myśleliśmy, z czego
śmieliśmy się... wszystko to... - przypomniałem mu ponownie - musi pan sobie sam
wyobrazić, obmyślić i napisać. Chyba potrafi się pan wżyć w sytuację chłopca -
powiedziałem - niech pan przypomni sobie własne dzieciństwo... - i na chwilę umilkłem.
Siedział w fotelu ciągle z nogą założoną na nogę, słuchał i palił. Można było
oczekiwać, że teraz zapyta, ile wówczas mieliśmy lat. Nie mógł tego wiedzieć. To, co mu
opowiedziałem o chodzeniu po piwo, a potem o grze w piłkę nożną, mogło dotyczyć okresu
poprzedzającego gimnazjum i nasze spotykanie się w tramwaju, w każdym razie nie mieliśmy
jeszcze wtedy po piętnaście lat, musiał to zrozumieć; ale nie zapytał, ile mieliśmy wtedy lat.
Pewnie nie wydało mu się to ważne dla przemyślenia zwyczajów i psychiki postaci. A ja
mówiłem dalej:
- Niekiedy mnie i Gienka odprowadzali z boiska do domu Romuald i Marcin, częściej
jednak odprowadzali Gienka, bo ciekawił ich ogród przy willi architekta. Z biegiem czasu to
się zmieniło. Zwłaszcza gdy zaczęliśmy dorastać. Gienka zaczął odprowadzać Romuald lub
odwrotnie, a mnie coraz częściej Marcin. Oczywiście były po temu powody. Rzadko coś się
dzieje bez powodu lub przyczyny, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak wydawać, i
gdyby pan chciał być ścisły, powinien pan już tutaj oddzielić powód od przyczyny, bo to dwie
różne rzeczy. Ale dajmy temu spokój. Gienek był zafascynowany Romualdem, a to dlatego,
że Romuald już wtedy wybijał się w malarstwie. Ja zachwycałem się Marcinem z powodów i
przyczyn całkiem innych. Wróćmy jednak do Romualda. Miał talent, który dał o sobie znać
już w szkole średniej. Pewnego razu Gienek zaprosił obu braci do ogrodu, nas oczywiście
także, ja i Prokop dosyć często chodziliśmy do tego ogrodu, ale Marcin i Romuald znaleźli się
w nim po raz pierwszy. Było to na początku roku szkolnego. Tego pamiętnego 1938 roku
przed zajęciem Sudetów...
W tym miejscu powinien był mi przerwać, jeśli byłby bystry, i zapytać, dlaczego
dopiero teraz - tak późno - dwaj bracia po raz pierwszy znaleźli się w ogrodzie Gienka, skoro
znaliśmy się wszyscy od dzieciństwa, ale nie przerwał, więc mówiłem dalej:
- Ogród otaczający willę ojca Gienka był oczywiście zupełnie inny niż ten mój
ogródek - powiedziałem - ten mój jest dziki, zaniedbany, człowiek nie ma czasu, żeby się nim
zająć, ogród Gienka pielęgnował emerytowany ogrodnik, człowiek doświadczony i świetny
fachowiec. Pomimo to ten ich ogród wcale nie przypominał jakiegoś wystrzyżonego pod
sznurek małego parku. Ojciec Gienka miał gust i lubił autentyczną przyrodę, i dlatego w
ogrodzie był jeden taki zakątek, jakby zapuszczony kawałek łąki z krzakami i dzikimi
drzewkami owocowymi, a pośrodku tego zakątka w wysokiej trawie stała niewielka rzeźba
nimfy z piaskowca. Dosyć unikatowe barokowe dziełko... tak, barokowa nimfa... - i
pomyślałem sobie: „Nie ma znaczenia, że tak było w istocie, przecież on nie ma zielonego
pojęcia o tematach rzeźby barokowej”, i mówiłem dalej:
- Podczas wizyty w ogrodzie obaj bracia rozglądali się po tym zakątku. Marcin
również. Marcin był oczarowany i poczuł się tam jak w swoim żywiole. Romuald tymczasem
spytał Gienka, czy ma w domu jakiś arkusz papieru, ołówek i gumkę, zdaje się, że i o
temperówkę poprosił. Gienek mu to przyniósł i podczas gdy Marcin stał jak wryty, patrzył na
te drzewa, trawę i krzaki, pewnie i na nimfę z piaskowca, i nie mógł oczu oderwać, Romuald
rysował. Nakreślił ten zakątek w kilka minut, ale jak... Nie odrysował prawie ani jednego
listka na drzewach i krzakach, a mimo to widziało się, jaka ta zieloność jest bujna i jaka
soczysta jest trawa - był to początek jesieni - gdzie w tej chwili świeci słońce i gdzie pada
cień, gdzie cień jest silniejszy, a gdzie słabszy, i że na pierwszym planie stoi rzeźba,
najwyraźniej stara, wykonana w piaskowcu. To był wspaniały rysunek! Wszystko utrzymane
we właściwych proporcjach, z fragmentem willi w głębi. Potem Romuald rysował różne
rzeczy. Po prostu miał talent i nic dziwnego, że po maturze poszedł do Akademii. Umiał też
świetnie fotografować, ale i Marcin dobrze fotografował...
Urwałem i napiłem się wina. On patrzył za moimi plecami na ścianę, na tę Wenus.
„Opowiadam jasno - pomyślałem sobie. - Osób już chyba nie pomyli. Ale nie wie, do
czego zmierzam. Gdzie właściwie kryje się ten temat. Interesujący i niezwykły, jak mu
obiecałem. Siedzi i milczy, chwilami patrzy na mnie, chwilami znowu za moje plecy na tę
nędzną reprodukcję Wenus, ale słucha uważnie. Wie, że coś musi się zdarzyć”. Spojrzałem w
stronę okna, on też tam popatrzył. Wiatr się nasilił, ale ciągle jeszcze nie padało ani nie
grzmiało, okno zostawiłem więc otwarte. Potem on też napił się wina, zapalił nowego
papierosa, a ja mówiłem dalej:
- Już po wizycie w ogrodzie, a było to w kilka tygodni po oderwaniu Sudetów, pewnej
listopadowej soboty 1938 roku poszliśmy na popołudniowe przedstawienie do Teatru
Narodowego tylko my trzej, ja, Gienek i Prokop, bez Marcina i Romualda. Dawali „Aidę”
Verdiego. Śpiewał Richard Kubła. Po przedstawieniu wolno wracaliśmy do domu Aleją
Narodową, przez plac Wacława i potem Riegera. Na ulicach świeciły się już latarnie i witryny
sklepów - w listopadzie dzień jest krótki i wcześnie robi się ciemno. Początkowo nie
mieliśmy nastroju do rozmowy. Opera, jak pan wie, dotyczy historii Egiptu, a jej zakończenie
- scena w lochu - jest przejmujące. Radames z powodu Aidy zostaje za zdradę państwa
skazany na zamurowanie żywcem w lochu. Aida po kryjomu idzie tam za nim i dobrowolnie
razem z nim umiera. Marcin i Romuald oczywiście znali „Aidę”. Znali ją równie dobrze jak
my, ale tym razem nie poszli z nami. - I w tym miejscu znowu mi przerwał.
- Dlaczego tym razem nie poszli z wami - spytał znowu z beztroskim spokojem. -
Dlatego, że znali tę „Aidę”?
- Nie dlatego - pokręciłem głową. - Przecież nie chodzimy na jakąś operę tylko
dlatego, że jej jeszcze nie widzieliśmy, idziemy na nią, chociaż oglądaliśmy ją nawet kilka
razy. Młodzież uczniowska przed wojną jeszcze nie ulegała tak bardzo presji muzyki
rozrywkowej i często chodziła na opery. Z pewnością przypomina pan to sobie. Nie poszli z
nami dlatego, że po prostu coś im przeszkodziło, może przyjechała do nich ciotka Asterowa z
Liberca. Istotne było to, że w tę listopadową sobotę, parę tygodni po zajęciu Sudetów, nie
poszli z nami i że my w drodze do domu mówiliśmy o nich. Wspominaliśmy głównie
Marcina, czy też głównie ja go wspominałem. - I tutaj zrobiłem następną pauzę. Umilkłem na
dłuższą chwilę.
Zdałem sobie sprawę, że w swoim opowiadaniu coraz bardziej przybliżam się do tego,
co można by nazwać początkiem właściwego tematu. Że już za chwilę poruszę to, co można
nazwać pierwszą czułą struną. Że już za chwilę znajdę się w pobliżu istoty sprawy, dla której
ściągnąłem go tutaj do willi. Wcale nie po to, żeby podarować mu ten wyjątkowy i
autentyczny temat - dobrze wiedziałem, co on by mógł z niego zrobić, i wcale nie dlatego, że
ewentualnie jako tako udałoby mu się go opracować, przecież po północy to już nie będzie
wchodziło w rachubę... ściągnąłem go po to, żeby to usłyszał. Usłyszał i zrozumiał. I przejął
się chociaż na chwilę, bo potem będzie go to tyle obchodziło, co nieboszczyka wieniec na
trumnie. Żeby jednak naprawdę tego wysłuchał i zrozumiał, to... to wcale nie była błahostka.
Zrobiłem dłuższą przerwę, umilkłem rzeczywiście, by jeszcze raz zastanowić się nad dalszym
postępowaniem...
„Powiedziałem mu - zastanawiałem się w duchu - że podsunę mu schemat, szkielet...
resztę musi wymyślić i uzupełnić sam, psychologii i życia ja mu w to nie wleję. Zgodził się
bez zastrzeżeń, że sam to zrobi, bo jest głupi, bo wydaje mu się, że to błahostka, ma przecież
doświadczenie po tych swoich miłosnych bzdurach. Przy jego braku rozumu i wrażliwości
nigdy nie można być pewnym, że coś naprawdę zrozumie i pozna, skoro będzie chwytał
jedynie sam szkielet, schemat...” - i przyszło mi na myśl, że powinienem mu to chyba
wyłożyć głębiej i dokładniej. Ale wtedy oczywiście musiałbym zmodyfikować opowieść. To
znaczy jej formę i przynajmniej niektóre partie... - Zbliżam się do rozstajów - powiedziałem.-
To znaczy do takiego momentu, który można by nazwać początkiem głównego wątku, i
muszę się zdecydować...
To moje zastanawianie się zabrało widocznie więcej czasu, niż mi się w tej chwili
wydawało. Zauważyłem, że patrzy na mnie chyba trochę zniecierpliwiony, może trochę
wyczekująco - oczywiście, tak patrzymy na kogoś, kto nagle zamilkł na niespodziewanie
długą chwilę. Potem nawet zapytał:
- Co się stało?
Nie potrzebowałem mu odpowiadać.
Spojrzałem na butelkę, ile wina w niej zostało. Już niewiele. Spojrzałem na jego i swój
kieliszek, i w nich było już niewiele wina.
- Otworzę nową butelkę - powiedziałem - ale tę wpierw wykończymy. - I rozlałem
resztkę z butelki do kieliszków. Podziękował i skinął głową. Od dłuższego czasu nie siedział
już z nogą założoną na nogę. Siedział zwyczajnie. Zgasił papierosa, powiódł wzrokiem po
okrągłym blacie stołu, a ja podjąłem decyzję. Że za chwilę zmienię formę opowiadania i
trochę żywiej zagram na jego najczulszej strunie.
- Jeśli chodzi o charaktery tych postaci - odezwałem się, ale na razie powiedziałem to
bezbarwnie - kiedy będzie pan pisał tę nowelę i będzie pan dorabiał psychologię, dobrze by
było chociaż trochę poznać usposobienia... Zacznijmy więc od Marcina. Marcin był, jak by to
można określić, chłopcem koleżeńskim, bardzo subtelnym i wrażliwym, i podobnie jak jego
brat odebrał staranne wychowanie. Z domu oczywiście. Ale nie był to żaden maminsynek.
Wesoły i ruchliwy, czasami nawet kłótliwy, potrafił się rozbrykać, ale nie w przykry sposób,
dla zabawy jedynie, bywało, że czasami braliśmy się za łby, i lubił grać w piłkę nożną, już od
małego, lubił chociaż pobawić się piłką, kopał także kamienie, aż się przed nim kurzyło, i
zbierał plakietki klubów futbolowych, te, które znajdowały się w pudełkach z czekoladkami,
chodził na mecze Sparty i Slavii, a także na Bohemians i Viktora Żiżkóv, i kibicował
Planiczkowi, Zamorze i Combimu, on chyba wówczas stał na bramce w Juventusie lub
Ambrosianie. Ale podobnie jak jego brat, Marcin w pewnych okolicznościach potrafił się
również zamyślić, i wtedy nie był już wesoły, ruchliwy, rozbrykany, lecz poważny, smutny i
milczący. Umiał się wziąć w karby, podporządkować, być posłusznym, to jest istotne,
powiedziałem, że odebrał staranne wychowanie i był bardzo subtelny i wrażliwy. Ale bywał
też uparty i potrafił stawać okoniem, nigdy nie był rozkapryszony i strachliwy. To z grubsza
cały jego charakter. Nie powinien się panu wydać zbyt skomplikowany - powiedziałem
starając się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie. - Charakter człowieka zawsze jest
wielowarstwowy, nikt nie został utkany z jednej jedynie nici, w jednej płaszczyźnie poruszają
się tylko ameby. Chłopiec wrażliwy i subtelny nie musi być przewrażliwiony i zniewieściały,
a wesoły i ruchliwy może być również milczący i poważny. Nawet cecha karności i
podporządkowania się nie wyklucza uporu i buntu. Tak myślą tylko ci, którzy nie umieją
zajrzeć głębiej w psychikę ludzką i którym wydaje się, że ludzie mogą być tylko jednobarwni.
Zastępują wówczas charakter człowieka pogrzebowym albo weselnym ubraniem. A więc
usposobienie Marcina powinien pan w noweli uchwycić - powiedziałem, znowu pilnując się,
żeby nie zabrzmiało to jak drwina - uchwycić jego naturę, jeśli ma to być postać żywa, ale nie
w ten sposób, że opisze go pan tak, jak ja teraz zrobiłem. Musi pan ukazać Marcina w jakimś
ciekawym zdarzeniu, w jakiejś odpowiedniej sytuacji, w jakiejś akcji, tak żeby jego natura
stała się wyrazista i żeby jej pan nie opisywał własnymi słowami, na rym polega kunszt
pisarza - powiedziałem. - Bez tego nie ukaże pan chłopaka prawdziwie, lecz papierowo i
nienaturalnie. Ale jeszcze coś panu podsunę. - I powiedziałem:
- Niby drobiazg. Może pana zainteresuje. Wydaje mi się, że ma znaczenie.
Zapalił papierosa, kiwnął głową i znowu założył nogę na nogę, i zadowolony z siebie
rozparł się w fotelu. Siedząc w ten sposób przybierał pozę wyniosłego i dobrodusznie
nastrojonego księcia udzielnego, czekałem tylko, kiedy ten głupiec dmuchnie dymem pod
sufit. Skinął głową, a ja powiedziałem:
- Marcin co prawda nigdy nie był rozpieszczony, zniewieściały i strachliwy, najwyżej
chwilami skupiony, milczący i poważny... ale pod jednym względem był trochę
przewrażliwiony. Ciężko mu było znieść, czy też w ogóle nie znosił paru... jak by to
powiedzieć... rzeczy, które w jakiś sposób go ograniczały, krępowały, dusiły. Nie chodzi o
naukę, regulamin szkolny, rodziców... nie były to dla niego żadne okowy i pęta... jak już
powiedziałem, chociaż potrafił wziąć się w karby i podporządkować, umiał też upierać się i
buntować. To, co go ograniczało, krępowało i dusiło, było czymś zupełnie innym. Była to
przestrzeń.
- Przestrzeń? - uniósł brwi i uśmiechnął się, jak robił to zawsze, gdy był rozbawiony, a
może i przyjemnie zdziwiony, i ciągle z nogą założoną na nogę powtórzył: - Przestrzeń? - A
ja musiałem się pohamować, bo znowu zrobiło mi się mdło. Przez tego łotra, ale niczego nie
dałem po sobie poznać.
- Przestrzeń - powtórzyłem beznamiętnie, patrząc w okno. - Kiedyś to zrozumiałem.
Zrozumiałem, dlaczego tak nim wstrząsnęła ta końcowa scena z „Aidy”. Nas też poruszyła,
jakże by nie, głównie od strony muzyki, ale Marcina bardziej i inaczej. Ona nim wstrząsnęła.
Lubił ruch, powietrze, słońce, przyrodę, kochał lasy, parki, ogrody... ogród Gienka oczarował
go, tam naprawdę czuł się jak w swoim żywiole, ale nienawidził - i chyba właśnie dlatego -
ciemnych, zamkniętych przestrzeni. One go osaczały, więziły i dusiły, na tym punkcie był
przewrażliwiony, i właśnie dlatego tak go poruszyła, czy raczej wstrząsnęła nim końcowa
scena z „Aidy”. Kto trochę zna się na psychologii - powiedziałem rzeczowym tonem -
zacząłby szukać źródła tej właściwości. Na pewno jej nie odziedziczył, bo kompleksów się
nie dziedziczy, najwyżej tylko pewne predyspozycje, więc nie mógł to być kompleks
wrodzony. W jaki sposób go nabył? Pewnego razu zwierzył mi się z tego. Wierzę, że nikomu
o tym nie powiedział, tylko mnie. Ani Gienkowi, ani Prokopowi, wierzę, że nawet swemu
bratu, to dopiero później. Właściwie nie wierzę, lecz wiem - poprawił się. - Mam tego
potwierdzenie. Z ubiegłego tygodnia... Ale cóż - powiedziałem nagle, tak nagle, jakbym się
otrząsnął z przygnębienia, i spojrzałem na Daniela Potockiego w fotelu, patrzącego na mnie
w napięciu. - Nic. O tym jeszcze nie musi pan wiedzieć. Jeśli, to dopiero później. A więc
dlaczego wstrząsnęła Marcinem końcowa scena z „Aidy”, dlaczego przerażała go ciemna,
zamknięta przestrzeń? Wydaje się, że zawiniła głupota, oczywiście dusza ludzka bywa
nieprzenikniona, a ta głupota miała dalekosiężne skutki. Ale lepiej będzie, gdy wrócę do
momentu, w którym przerwałem. Więc kiedy tak szliśmy w tę listopadową sobotę w kilka
tygodni po zajęciu Sudetów z Gienkiem i Prokopem z teatru, kiedy tak szliśmy,
wspominaliśmy Marcina, głównie ja wspominałem. I wówczas po prostu z nagła odezwał się
Prokop. Ten, co to zawsze odznaczał się chłodnym rozumowaniem. Zawsze był trzeźwy i
rzeczowy. Neutralny i obiektywny... odezwał się. Tym, kto odezwał się zaraz po nim, był
Gienek... - I w tym momencie wstałem z fotela.
Wstałem z fotela, żeby - jak sobie obmyśliłem - zmienić następny odcinek swojej
opowieści. Zmienić jej formę. Bardziej przybliżyć mu tę opowieść i ożywić, bo teraz właśnie
zbliżaliśmy się do tego, co można by nazwać początkiem zasadniczej akcji, tą pierwszą czułą
struną. Wstałem i przeszedłem parę kroków do okna. Na dworze prawie nic się nie zmieniło.
Było tak samo ciemnawo, taki sam wiatr, nic więcej. Chwilę postałem nad lampą naftową z
czerwonym kloszem i znowu wróciłem do fotela - ta odległość wynosiła dokładnie pięć
kroków - i powtarzałem to kilkakrotnie, podczas gdy on siedział i przyglądał mi się w
napięciu. Czy ciągle jeszcze trzymał nogę założoną na nogę, tego nie widziałem, nie
patrzyłem na niego nawet kątem oka, czułem jednak, że jest zaintrygowany. Chyba w jakiś
sposób domyślił się, że zbliżam się do zasadniczego momentu... I przez ten czas, kiedy tak
chodziłem od fotela do okna i z powrotem, mówiłem, jakbym czytał z książki:
- Wracaliśmy z tego teatru chyba przez plac Wacława, a to, co powiedział Gienek,
było skierowane do Prokopa. „Co nas obchodzi, co się dzieje - powiedział wtedy Gienek - ja
wiem, że w gruncie rzeczy to nas obchodzi i to bardzo, jak wszystkich, ale... To nie nasza
wina. My tego nie zmienimy. I oni również nie są za to odpowiedzialni. Czy to ich wina?
Takich chłopców?”
„Ja też tak myślę - powiedziałem. - Prokop, nie wygłupiaj się. Czy biedny Marcin
może odpowiadać za to, że zabrali nam pogranicze? Czy to jego wina? Przecież to chłopak
taki jak my. Jesteśmy kolegami”.
„I Romuald tak samo - kiwnął głową Gienek. - Co on jest winien, że zabrali nam
Sudety? Czy wywołuje jakieś spory i burdy? Grozi ci i napada na ciebie?”
Prokop chwilę szedł w milczeniu, wyczuwaliśmy, że wszystko się w nim gotuje. A
potem powiedział:
„No to popatrz. Popatrz choćby na tych uciekinierów. Ilu ludziom z pogranicza
odebrali domy? Milionom. Gdyby Błaskowitzowie mieszkali na pograniczu, to dziś by tam
zostali. Ale gdybyśmy to my tam mieszkali, musielibyśmy uciekać w głąb kraju jak tysiące
tych uciekinierów, i to z jednym tobołkiem na plecach, a wszystko tam zostawić. Marcin i
Romuald zostaliby tam, gdzie byli, ale ty, gdybyś mieszkał w ich sąsiedztwie jak oni tutaj w
Pradze, musiałbyś spakować manatki i zostałbyś nie tylko uciekinierem, bezdomnym, ale na
dodatek żebrakiem”.
Kiedy skończyłem opowiadać tę scenkę, jakbym ją czytał, przestałem spacerować,
spojrzałem na Daniela Potockiego, który w fotelu palił spokojnie, i dodałem:
- Blaskowitzowie to była rodzina niemiecka, a Marcin i Romuald chodzili w Pradze
do niemieckich szkół.
II
Już ponad godzinę siedzieliśmy w pracowni na poddaszu przy zamkniętym oknie,
zamkniętym dlatego, że wreszcie przyszła burza. Zerwał się wiatr, deszcz i pioruny. Nie była
to jednak jakaś szalona zawierucha, która tłucze w szyby i wyje nad dachem willi, łamie
drzewa i ciska piorunami, zalewając ziemię potokami deszczu, była to zwyczajna letnia burza
i właśnie dlatego po tych wszystkich dniach męczącego upału i duchoty Bóg zapłać za nią. Za
to prawdziwy cyklon spadł na Daniela w dalszym ciągu mojego opowiadania.
Łotr musiał tego oczekiwać. Jeśli w ogóle potrafił śledzić moją opowieść, musiał
oczekiwać cyklonu. Musiał się go spodziewać dokładnie od tego momentu, kiedy dowiedział
się, że akcja rozgrywa się w roku 1938 i nasi sympatyczni bohaterowie Marcin i Romuald są
Niemcami. Ale nawet okiem nie mrugnął, tak samo jak przedtem, kiedy mu powiedziałem, że
opowiadanie muszę zacząć od chwili, gdy Hitler odebrał nam Sudety. W obu tych momentach
obserwowałem jego twarz, czoło i oczy ze szczególną uwagą, chociaż wcale na niego nie
patrzyłem, był to głupiec i tego nie zauważył, ale dobrze słyszał i nawet okiem nie mrugnął. I
nawet okiem nie mrugnął, kiedy mu potem jeszcze raz przypomniałem, że w moim
opowiada