Ladislav Fuks Portret Marcina Blaskowitza Przełożył Edward Madany Motto Dawno, dawno temu, kiedy miał dwanaście lat, był Klingsorem dysponującym dziesięcioma żywotami. Chłopcy bawili się w rozbójników, każdy rozbójnik miał dziesięć żywotów; Klingsor tracił jedno życie, gdy przeciwnik dotknął go ręką lub oszczepem. Ale na szczęście, z trzema lub tylko jednym żywotem zdążył jeszcze uciec i uratować się. Dopiero kiedy stracił dziesiąty żywot, przepadło wszystko... Hermann Hesse Klingsors letzter Sommer I To było dawno, dawno temu, kiedy wysłałem z Pragi list do Daniela Potockiego, który lubił dobrze zjeść i napić się wina, żeby zarezerwował sobie czas na sobotę i niedzielę i przyjechał do mnie, do willi. List umyślnie napisałem dosyć tajemniczo, ale z przynagleniem, i zakończyłem dopiskiem, że jeśli przyjedzie, na pewno nie będzie żałował. Nakreśliłem mu na dodatek plan, jak do mnie trafić, kiedy zboczy z głównej szosy przed Beneszovem. Przewidywałem, że pochwali się tym Janie, która górowała nad nim rozsądkiem, i tak się stało. Zadzwoniła do sąsiadów, którzy mieli w willi telefon, bo ja w swojej nie miałem nawet elektryczności i świeciłem latarką lub lampą naftową. - Był zachwycony - powiadomiła mnie Jana. - Pytał, co o tym sądzę. I o co może chodzić. Powiedziałam, że prawdopodobnie urządzasz jakieś spotkanie towarzyskie lub party, przecież dobrze znasz jego upodobanie do żarcia, i że z jakichś nie wyjaśnionych powodów bardzo zależy ci, żeby on tam był. Jana nigdy nie studiowała psychologii, była chemiczką w Instytucie Medycyny Sądowej, ale jej spostrzeżenia na temat psychiki ludzkiej bywały czasami interesujące. To, co powiedziała Potockiemu o moim liście, wydało mi się rozsądne. Ta pamiętna sobota czerwcowa była upalna i duszna jak wszystkie poprzednie dni. Ludzie skarżyli się na ciśnienie i ospałość, pływalnia przepełniona i zaczynały się już kłopoty z dostawą piwa, wody sodowej i lemoniady. - Gdyby chociaż trochę popadało - wzdychali ludzie i co wieczór spoglądali z utęsknieniem w niebo, które zaciągało się mgłą. Ale deszcz nie spadł ani razu. W willi nie miałem piwa, wody sodowej ani lemoniady, tylko zwykłą wodę ze studni i prócz niej dziesięć butelek wina, dwie koniaku greckiego po trzy czwarte litra, flaszkę whisky nie najlepszej marki i wyśmienity bols bananowy. Miałem jeszcze trzy butelki wódki, cztery puszki soku pomidorowego i dużo pieprzu. „Jeśli to wymieszam - myślałem sobie w tę sobotę, kiedy miał przyjechać - zwali to go z nóg. Zwali go z nóg, zanim będzie mi na tym zależało, a właśnie dziś tego nie chcę. Będzie więc pił tylko wino, które dobrze znosi”. Przed jego przyjazdem obejrzałem butelki i sprawdziłem wszystko, co potrzebne do kolacji. A potem poszedłem na poddasze willi, gdzie miałem coś w rodzaju pracowni, stał tam niski okrągły stół i wygodne fotele, i przyszykowałem sobie pistolet. Był to pistolet belgijski FN z 1935 roku na naboje kalibru 9 mm parabellum z magazynkiem na 14 naboi po 7 w rzędzie i z kurkowym mechanizmem spustowym. Pistolet wojskowy, bardzo sprawny, a jednak pod pewnym względem śmieszny, ale tego nie było widać, po prostu pistolet. Położyłem go na okrągłym stole, i to tak, żeby był widoczny, kiedy to będzie mi potrzebne. Przykryłem go paroma arkuszami zapisanego papieru, które można będzie odsunąć. Daniel Potocki nie miał nic wspólnego z polskim rodem hrabiów Potockich. Wbrew pięknemu i szlachetnemu nazwisku był to łobuz. Przyjechał o piątej po południu, kiedy jeszcze bawili u mnie sąsiedzi. Zjawił się bez marynarki, w bawełnianej koszulce, ale o pięknych kolorach - beż z białym - jakich u nas wówczas na pewno nie można było kupić, miał na sobie ekstra okulary przeciwsłoneczne, noszą takie filmowcy, zaraz jednak je zdjął. Otworzyłem mu dużą bramę, żeby mógł wjechać samochodem do ogrodu - miał tatrę 57 - a potem wprowadziłem go do pokoju na parterze, który nazywałem „mieszkalnym” i który sąsiadował z kuchenką, małym pokoikiem, korytarzem i werandą. - Pan Daniel Potocki - powiedziałem w tym pokoju „mieszkalnym” do inżyniera Macha, pułkownika Nyklasa i Ewy Jarnej, młodziutkiej i uroczej dziewczyny. - Pan Potocki jest, jak państwo z pewnością wiecie, znanym autorem powieści miłosnych. - Wiedziałem, że się nie obrazi, kiedy go tak przedstawię. Potocki rzadko się obrażał, a to dlatego, że z braku lotności umysłu często po prostu coś do niego nie docierało, lub dlatego, że był nazbyt gruboskórny, chociaż tej jego gruboskórności wcale nie byłem taki pewny. Zauważył za to natychmiast młodość i urodę Ewy Jarnej i wkrótce - jeszcze nim dopił frappe - zaczął się do niej zalecać. Jego zalecanie się polegało na przesyłaniu uśmiechów i rzucaniu tego rodzaju zdań: - To i pani ma tutaj willę. Jakże tu pięknie. Pewnie ma pani śliczny ogród. Te drzewa i kwiaty są piękne jak pani imię. - Robił dokładnie to, co przewidziałem, i tak samo dokładnie udawał jowialność, beztroskę i wesołość. I przygasł od razu, kiedy zrozumiał, że sąsiedzi nie posiedzą u mnie dłużej, tylko pójdą sobie do swoich willi. Przy pożegnaniu poinformowałem ich - chociaż było to adresowane głównie do pułkownika Nyklasa - że pan Potocki ma czterdzieści lat, jest wdowcem, mieszka w Libni przy ulicy Roznovskiej 12, wzrost 170 cm., tusza średnia, twarz owalna, włosy - jak widzą - jasne, oczy piwne, brwi ciemne, nos prawie prosty. Przyjechał tatrą 57 koloru ochry i zostanie tu do jutra do obiadu. Potem wyjedzie, bo po południu około trzeciej musi być w Pradze. - Chciałbym panu pokazać willę - zwróciłem się do niego zaraz po wyjściu gości - zanim się ściemni. Nie mam tutaj elektryczności, używam jedynie latarki i lampy naftowej... rzadko tu przyjeżdżam. A nawet bardzo, bardzo rzadko. Kolację - powiedziałem - kolację podam za chwilę. Zdaje mi się, że dziś jakoś przedwcześnie się ściemnia. Wyjrzał przez okno, wiedziałem dlaczego, ten łotr był przezroczysty jak szyba. Ale Ewy zobaczyć już nie mógł. Sąsiadów zasłoniła zieleń ogrodów. Zadarł więc głowę udając, że ogląda niebo, i powiedział, że dziś wieczorem lub w nocy nareszcie będzie burza. - Wydaje mi się, że będzie rzeczywiście - kiwnąłem głową i oprowadziłem go po parterze. Teraz już chyba Jarna przestała zaprzątać jego myśli, wzięła w nim górę ciekawość, po co go zaprosiłem. Co się kryje za obietnicą, że nie będzie żałował wyprawy do mnie. Zdecydowałem się potrącić o to jak najszybciej. Żeby nie trwał w mylnym wyobrażeniu o spotkaniu towarzyskim czy party, jak to sprytnie wmówiła mu Jana, której mąż był prokuratorem i w tych czasach zajmował się głównie zbrodniarzami. W pokoju „mieszkalnym” i przyległym pokoiku zainteresowały Potockiego obrazy, miałem je porozwieszane na ścianach. To również przewidziałem. Pomimo braku lotności umysłu Potocki bowiem w jakiś sposób rozumiał malarstwo. Może odziedziczył tę umiejętność po ojcu, który utrzymywał się z kolorowania czarno-białych fotografii i wyrabiania papierowych składanek. Potocki umiał nawet ocenić, jakie ramy czy passe-partout pasują do obrazu. - Tutaj mam same reprodukcje - powiedziałem - kilka rysunków i trzy oryginały mało znanych malarzy. Niech pan spojrzy... - wskazałem portret nagiej kobiety z trochę za dużym biustem. - Czy nie szkoda tego trzymać tutaj, skoro rzadko tu bywasz - zauważył. - Willę można okraść bez trudu. - Ma pan rację - kiwnąłem głową - nie jestem nawet ubezpieczony. Pewnego dnia mogą mnie okraść doszczętnie. Pójdziemy obejrzeć górę. Zaprowadziłem go po schodkach na poddasze, do swej pracowni. - Pewnie dziwi się pan, dlaczego pana zaprosiłem - spytałem niemal na progu pracowni. - Jest pan tego ciekaw? - Prawdę mówiąc, tak - przyznał się. W pracowni wisiały dwa oryginały, tym razem malarzy znanych i sławnych, które na tę sobotę i niedzielę przywiozłem z Pragi. Był to obraz Jana Zrzavego i martwa natura niemieckiego malarza secesyjnego, u nas prawie nie znanego, Saschy Schneidera, obrazek niemal unikatowy, bo Schneider nie malował martwych natur. Wisiał w secesyjnej, ale dosyć prostej ramie. Miałem tam jeszcze reprodukcje, na przykład: „Kobieta na sofie”. Była naga i trochę podobna do Jarnej. - To jest piękne - powiedział i przyglądał się uważnie, a ja wyobraziłem sobie, że gdyby był krótkowidzem, sięgnąłby do kieszeni i włożył binokle. - Rzeczywiście piękne. Wygląda jak nowoczesna Wenus... - A teraz niech pan tam spojrzy - powiedziałem prowadząc go ku oknu, gdzie stało biurko z lampą naftową. Wisiał tam portret szesnastoletniego chłopca. Bardzo ładny portret. Piękna, delikatna twarz chłopca była przestraszona, ale nie za bardzo. Za to w stalowych oczach mających głębię i wokół uchylonych lekko warg czaił się lęk straszliwy. Oczy i usta tworzą w ludzkiej twarzy nieodłączną całość, jedno odbija się w drugim, i dlatego mogło się wydawać, że wyraz chłopięcego oblicza jest pełen przerażenia albo wręcz przeciwnie, że ów lęk w oczach i ustach nie jest aż tak straszliwy. Wszystko zależało od tego, jak się na ten portret patrzyło. Kryły się w tym jego przedziwna dwuznaczność i piękno. Ten portret również przywiozłem z Pragi do willi na tę sobotę i niedzielę, żeby później, gdy będzie już po wszystkim, zabrać go do domu. Daniel Potocki spojrzał na portret, jak zerka się na zegarek, i pewnie zaraz by się odwrócił... ale nie zrobił tego. Dokładnie wiedziałem dlaczego. Chyba tylko zupełny tępak nie zauważyłby, na czym polegała niezwykłość tego portretu, a Daniel Potocki - pomimo swej głupoty - nie był jednak aż tak tępy, gdy chodziło o obrazy. - Właśnie - kiwnąłem głową. - Poznał pan. To olej na płótnie i o dziwo jest pod szkłem. A co ważniejsze, ten portret nie ma tła. Zauważył pan, że tłem jest biały kredowy papier, który nie pasuje do farb olejnych. To niemal barbarzyństwo - powiedziałem - ale cóż zrobić. Własnoręcznie odciąłem tło i popiersie nakleiłem na ten nieodpowiedni papier. - Dlaczego? - pokręcił głową i wtedy wyjawiłem temu łotrowi połowę prawdy. - W tym tkwi tragedia, to z jej powodu zaprosiłem pana. Nie na żadną bibkę, ale z powodu tej tragedii, o której jeszcze nikomu nie mówiłem. Portret przywiozłem zeszłego tygodnia... z zagranicy. - I jakbym nie dostrzegał jego zdziwienia, czy raczej rozczarowania, popatrzyłem na okrągły stół z fotelami, który stał pięć kroków od okna, a na nim pod zapisanymi kartkami leżał mój pistolet. Powiedziałem: - Teraz znowu zejdziemy na dół i przygotuję kolację. Po kolacji wrócimy tutaj i wszystko panu opowiem. Miałem sześć smażonych sznycli. Wystarczyło rzucić je na odrobinę tłuszczu lub ogrzać na parze. Nie mogłem przyrządzać ich długo, jeśli chciałem załatwić się z łotrem do północy. Do sznycli miałem świeży chleb i salaterkę sałatki. Sałata, kalafior, szatkowana kapusta, pomidory, papryka, ogórki i gruszki, szynka pokrajana w kostkę i trochę zimnego ryżu. Wszystko osolone, opieprzone, skropione cytryną, posypane tartym serem i zwilżone oliwą. Mimo gorąca Potocki był głodny i jadł z apetytem, oczywiście z nadmiernym apetytem. Sałatkę pochwalił. - Powinienem dodać jeszcze cebuli i jajko na twardo - powiedziałem - ale za to do pieczywa i sznycli będzie sos pikantny... - i w duchu, kiedy tak pałaszował, pomyślałem sobie: „Jedz, jedz. Nie wiesz jeszcze, że to twoja ostatnia wieczerza...” Teraz właśnie, przy kolacji, zaobserwowałem, jak bardzo jest zaintrygowany. Właśnie teraz, kiedy już wiedział, że nie zaprosiłem go na party, choć początkowo był chyba zawiedziony. Kiedy odgrzewałem w kuchence sznycle, oparł się niedbale o framugę drzwi i próbował się dowiedzieć, o co mi chodzi. O jakiejż to tragedii usłyszy. A potem przy jedzeniu znowu usiłował mnie wypytać. Nie skończyliśmy jeszcze jeść sznycli, a już pojawiła się sytuacja niby bez znaczenia, która jednak doskonale go charakteryzowała. Może nie jego, ale jego umiejętności literackie. Na dworze powiał wiatr i ochłodziło się, dzięki Bogu, a on spojrzał w okno i powiedział, że niebo się chmurzy. A potem powiedział dosłownie: - Być może nadejdzie burza. Pisał tak, jak mówił. Jego powieściom miłosnym zawsze brakowało puenty. Oprócz tej nieznośnej, że ci dwoje zjednoczyli się walcząc z przeciwnościami i że - jak w staroświeckich idyllach - ręka w rękę pokonali je. Raz był to synek fabrykanta a ona pomywaczka w przedwojennym barze na Żiżkovie, innym razem syn obywatela ziemskiego z południowych Czech i prosta dziewczyna, córka wiejskiego komornika. Kiedy przełamali wszelkie trudności, pobierali się i rzecz miała swój finał przed ołtarzem świętej Ludmiły na Vinohradach. Podczas wojny wydał dwie takie książki. Trzecią w dwa lata po wojnie i ta powojenna była nawet wzruszająca. On robotnik w hucie, stracił rękę, więc nie mógł do niej - kierowniczki stołówki zakładowej - pisać miłosnych liścików... i finał był nie przed ołtarzem, lecz przed urzędnikiem stanu cywilnego. Nie tak dawno, kiedy wyglądał przez okno za Jarną, powiedział, że dziś wieczorem lub w nocy będzie burza. Od tej chwili minęło chyba z pół godziny i teraz - chociaż ściemniło się jeszcze bardziej i zerwał się wiatr, którego przedtem nie było - powiedział, że być może nadejdzie burza. Gdyby napisał to w książce, wszystko byłoby w porządku. Wystarczyłoby napisać coś w rodzaju: „Z pewnością będzie dziś burza”. Lub: „Wydaje mi się, że dziś nadciągnie burza”. Tylko że jemu brakowało poczucia logiki. Wyczucia konieczności wprowadzenia choćby jednego słowa. Jako tako potrafił stopniować przebieg akcji, ale tylko wtedy, gdy opisywał akt miłosny, oczywiście nie dyktowało mu tego wyczucie pisarskie, lecz pewnie jego własna praktyka - kiedy płodził w czasie wojny te dwa kicze, miał niewiele ponad dwadzieścia pięć lat. Ale już w dialogu partnerów podczas ich spotkania nie potrafił stopniować. Pod koniec tych dwoje zawsze mówiło coś takiego, co z Bożą pomocą mogłoby sobie wyznać już na początku. Było to głupie i płytkie, wszystko stało na głowie tak samo, jak to, co przed chwilą powiedział o burzy. Zamknąłem okna na parterze i drzwi werandy, klucz schowałem do kieszeni, wziąłem dwie butelki wina i kieliszki i kazałem mu iść za sobą na górę do tej mojej pracowni na poddaszu, w której nad biurkiem u okna wisiał portret chłopca. Okna w pracowni na razie nie zamknąłem. Wiatr, który zerwał się na dworze, nie był jeszcze bardzo silny i delikatnie poruszał zasłoną. Zapaliłem lampę naftową na biurku, miała czerwonawy klosz, i wskazałem mu fotel przy okrągłym stole. Usadziłem go w ten sposób, że miał przed sobą tę nagą „Kobietę na sofie”, podczas gdy Zrzavy i Schneider znajdowali się poza zasięgiem jego wzroku podobnie jak portret koło okna, a ponieważ ja usiadłem przy stole dokładnie naprzeciwko niego - twarzą do drzwi - miałem tę dosyć kiczowatą i słabą reprodukcję Wenus za plecami, co było miłe dla nas obu. Dla mnie, bo jej nie widziałem, dla niego, bo ją widział. Rozlałem wino. Było średniej jakości, ale to nie miało znaczenia. Chociaż wino bardzo lubił, nigdy nie potrafił ocenić, co pije. Wypiliśmy po kieliszku i zapaliliśmy papierosy. Do północy zostało mnóstwo czasu. Zacząłem. - Być może, że to, co powiem, nie bardzo pana zainteresuje - powiedziałem z domieszką udawanej obojętności. - Chciałem panu opowiedzieć o czymś, o czym jeszcze nikomu nie mówiłem, a co dotyczy tego oto portretu, jak już wspomniałem. Może to, co powiem, wyda się panu banalne. Codzienne, zwyczajne, nieciekawe, trochę faktów z życia, bez których ta historia się nie obejdzie, a trochę łzawego romansu... mimo wszystko może pan w tym coś znajdzie... Więc pomyślałem sobie... - i na chwilę zamilkłem, obserwowałem go. Palił, patrzył wyczekująco i milczał, jakby nie wiedział, o co zapytać. - No więc pomyślałem sobie - ciągnąłem - że to, co panu opowiem, mógłby pan wykorzystać. Wykorzystać literacko. Nadać temu kształt artystyczny. Chciałem po prostu podsunąć panu temat. Uniósł teraz brwi i uśmiechnął się. Robił czasami taki grymas, kiedy spotkało go coś miłego, okazywał w ten sposób zadowolenie, na przykład przy dobrym jedzeniu, i niczego nie udając powiedział: - Podsunąć mi temat! To miłe z twojej strony. Bardzo miłe. - Tak - kiwnąłem głową - jeśli pan coś w tym znajdzie, może pan napisać o tym nowelę. Na opowiadanie chyba tematu byłoby szkoda. Jest bardzo interesujący i niezwykły, i ma ponadto jeszcze jeden plus. Ani słowo nie jest w nim zmyślone. Wszystko, co panu opowiem, stało się naprawdę. Może to potwierdzić nawet ten oto portret. Dzisiaj przecież żąda się realizmu, pan wie o tym, a najlepsze tematy podsuwa samo życie. Skwapliwie przytaknął, że tak właśnie jest. Że żąda się realizmu i że najlepsze tematy podsuwa życie... a ja pomyślałem sobie: „Jeśli i ty się tym kierowałeś pisząc swoje miłosne powieści, to życie musiało być żałosne i głupie”. Powiedział jeszcze, że od 1947 roku niczego nie napisał, bo nie miał właściwego tematu... jak gdyby tamte poprzednie były właściwe... aż dziwne, że mu ktoś to wydał, pewnie dlatego, że znaleźli się ludzie, którzy to czytali, a potem jeszcze zapytał, w jaki sposób zdobyłem ów temat. Może ktoś mi go opowiedział... - Nikt mi tego nie opowiedział, to jest historia, którą przeżyłem osobiście. Będzie pan ją miał z pierwszej ręki. - No to dlaczego... - wygodniej usadowił się w fotelu, założył nogę na nogę i wydmuchnął dym aż pod sufit - dlaczego sam nie napiszesz? Mówisz, że to jest sensacyjne... - Interesujące i niezwykłe - poprawiłem go. - Interesujące i niezwykłe - powtórzył. - Więc dlaczego... - Dlaczego - roześmiałem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. - Dlaczego! Zaraz to wyjaśnię. Są takie zdarzenia, których, jeśli się je osobiście przeżyje, nie można przerobić w literaturę. Człowiek jest nimi tak przejęty, że nie znajduje dystansu, a trochę tego dystansu trzeba mieć, żeby móc pisać. Przeżycia tkwią w nas tak mocno, że nie znajdujemy nie tylko rozwagi, ale nawet odwagi, a równocześnie wiemy, że powinny one być opisane. Pozostaje wtedy jedna możliwość. Przekazać to komu innemu. Przez chwilę rozkoszowałem się wyrazem jego twarzy. Obserwowałem jego mimowolne ruchy, kiedy tak siedział wygodnie w fotelu z nogą założoną na nogę i patrzył na ścianę za moimi plecami, na żałosną nagą Wenus, i myślałem sobie: „Czy ten łotr wierzy w to, co mu powiedziałem? Zresztą to nie ma znaczenia. Uwierzy, bo będzie miał w tym interes. Chwyci temat i ucieszy się, że go opracuje”. Pomiędzy nami stał ten okrągły stół, na którym pod papierami leżał mój pistolet. Były tam jeszcze dwie popielniczki, wino, kieliszki, zapałki, a ponadto rzucony niedbale stary rozkład jazdy i kilka kopert, żeby stół nie był taki pusty, im więcej na nim rzeczy, tym trudniej spostrzec to, czego spostrzec się nie powinno. Kiwnął głową, sięgnął po kieliszek i napił się. A ja powiedziałem: - Chcę pana juz teraz uprzedzić, ze nakreślę tylko jakby szkielet tematu. Pan musi sam wymyślić resztę szczegółów, oczywiście pasujących do zdarzenia. Musi pan dodać odpowiednie dialogi i, co najważniejsze, stworzyć psychologię postaci. Żeby były to postaci przekonywające. To już pana sprawa - powiedziałem - żeby nie doszło do nieporozumień. I żeby na skutek skrupulatności jakiegoś krytyka nie spotkała pana klęska literacka. Mówię wprost, że daję panu tylko schemat, kontur... dlatego może się to wydać szare, bez życia... ale jest to coś, co wydarzyło się naprawdę i jest niezwykłe... Zgodził się. Znowu zgodził się bez zastrzeżeń. Powiedział, że rozumie. Że podsunę mu tylko schemat bez życia, szkielet... a ja w duchu pomyślałem sobie: „Od dziś za parę lat, łotrze, z ciebie będzie szkielet... dokładnie za ile, nie wiem nie tylko ja, ale nawet chemiczka z Instytutu Medycyny Sądowej”, a potem zapewnił mnie, że przemyśli wszystkie szczegóły i dialogi, i powiedział: - Żeby było tego więcej. - I stworzy psychologię postaci, której mu nie podpowiem... a mnie przez chwilę było mdło. - Żeby nie mógł dobrać się do pana jakiś krytyk i napisać, że to kicz - dodałem z udaną troską i było mi mdło jeszcze bardziej. Na dworze mrok nieco zgęstniał, wiatr się nasilił, ale jeszcze nie szarpał zasłoną, nawet jeszcze nie padało ani nie grzmiało w oddali, zostawiłem więc okno otwarte. Zgasiłem papierosa, rozlałem wino do kieliszków, a potem znowu zacząłem: - A więc - powiedziałem i widziałem, że jest bardzo zaciekawiony - ... muszę zacząć od 1938 roku, kiedy miałem piętnaście lat i chodziłem do gimnazjum. Muszę zacząć od jesieni tego roku, od aneksji Sudetów przez siły zbrojne Rzeszy. Przez Hitlera. Nawet okiem nie mrugnął, słuchał. - Było nas trzech, jak w bajce - ciągnąłem - piętnastoletnich kolegów ze szkolnej ławki albo lepiej, było nas pięciu jak w znanej książce Polaćka. Gienek, Prokop i ja, to nasza trójka, a ci dwaj pozostali to Marcin i Romuald... - i pomyślałem sobie: „Za chwilę te imiona popłacze. Muszę mu to wbić jak łopatę do głowy. Wyłożyć jak w jakimś prymitywnym bryku, żeby nie mylił od samego początku...” I ciągnąłem już w tym duchu: - Mieliśmy po piętnaście lat, jak powiedziałem, i Marcin też miał piętnaście. Jedynym, który nie miał piętnastu lat, był Romuald, brat Marcina, dobiegał już dwudziestki i zaczął chodzić do Akademii Sztuk Pięknych. Muszę teraz wspomnieć, że bywały chwile, mniej więcej na rok przed ową jesienią, kiedy się kłóciliśmy, my trzej, Gienek, Prokop i ja, który z tych dwóch jest lepszy. Czy Romuald, czy jego brat Marcin, w równym wieku z nami. Gienek twierdził, że Romuald, za chwilę dowie się pan dlaczego, Prokop był neutralny, to wynikało z jego rozumowych przesłanek, za chwilę to wyjaśnię, ja bez zastrzeżeń obstawałem za Marcinem. - Skąd się to bierze - przerwałem opowiadanie i zapytałem skąd się to bierze, że kogoś lubimy bardziej, kogoś mniej, a ktoś jest nam obojętny? Albo że kogoś kochamy, o kim innym nie myślimy, a jeszcze ktoś inny jest nam wstrętny? I że kto inny na naszym miejscu odczuwa coś zupełnie innego? Oczywiście mógł bez trudu odpowiedzieć na to pytanie, sam przed chwilą podsunąłem mu odpowiedź, ale on to wyraził inaczej. - Każdy z nas ma widocznie jakieś powody, żeby mieć do kogoś odmienny stosunek niż inni - powiedział z nogą założoną na nogę i uśmiechnął się. - Ale skąd się to bierze - spytałem znowu - że kogoś musimy aż nienawidzić? - A on odparł: - Widocznie dlatego, że nas skrzywdził. Może to gangster - wzruszył ramionami i znowu się uśmiechnął, a ja w duchu mu przytaknąłem. Dobrze to powiedział, chociaż przyczyn nie wyczerpał. Było to jego najmądrzejsze zdanie, jakie do tej pory powiedział u mnie. Widząc moją aprobatę, spytał: - I jak się skończyło? No, ten spór, kto z tych dwóch jest lepszy... - Nijak. Po prostu wszyscy byliśmy dobrymi kolegami. My trzej i oni dwaj, nasza cała piątka. Pochodziliśmy, jak to się mówiło, z dobrych rodzin, Gienek ponadto z rodziny bardzo bogatej. Jego ojciec był architektem. Gdybym panu wyliczył, co przed wojną zbudował w Pradze, przekonałby się pan, że był to architekt znany. Miał willę z ogrodem, wspaniałym ogrodem... a Gienek był utalentowany po ojcu, chociaż wyniki w szkole wcale o tym nie świadczyły. Od dawna wiadomo, że oceny w szkole nie są miarodajne. Prawdziwy talent czy zdolności ucznia nie muszą odbijać się w jego świadectwach. Ja miałem wyniki trochę lepsze od Gienka, ale za to byłem dużo głupszy od Prokopa, on jeden z nas miał same piątki, mówię o wynikach w gimnazjum. Prokop, sądząc po stopniach, był z nas najbystrzejszy i w tym wypadku świadectwo nie kłamało. Prokop rzeczywiście był nieprzeciętnie inteligentny, chociaż na przykład nie miał żadnego autentycznego talentu. Odznaczał się chłodnym rozumem, rozsądek brał w nim górę do tego stopnia, że Prokop nigdy nie mógłby zostać artystą. Mógł się wybić w nauce, choćby w fizyce, miał do niej smykałkę, ale nigdy na przykład w architekturze, w której bez artystycznego smaku nie można się obejść. Można więc zrozumieć, że Prokop w ocenie Romualda i Marcina zajmował stanowisko neutralne. Chłodny rozsądek w takich sytuacjach zawsze skłania się ku temu, co nazywamy obiektywizmem. Pomimo to Prokop nie był pozbawiony uczuć. Powiedziałem, że był dobrym kolegą i Romualda, i Marcina, a mówię o tym panu po to, żeby wyrobił pan sobie o nas jakieś wyobrażenie, kiedy przy pisaniu noweli będzie się pan zastanawiał nad psychologią postaci. - I w duchu pomyślałem: „Żebyś tylko tego nie pomieszał. Żebyś w ogóle zdołał to zapamiętać. I najważniejsze, żebyś potrafił, łotrze, dopisać akcję do tych suchych faktów i ożywić je”. I mówiłem dalej: - Na długo przed aneksją Sudetów chodziliśmy na przykład razem, całą piątką, na przedstawienia szkolne do Teatru Narodowego, które zawsze odbywały się w sobotę po południu. Chodziło nie tylko nas pięciu, chodzili też inni koledzy z klasy i całej szkoły, ale my trzymaliśmy się razem. Chociaż... o tym pan jeszcze nie wie, więc niech pan uważa... chociaż Marcin nie chodził z nami do tej samej klasy. Jego starszy brat oczywiście też, zaczął studiować w Akademii, ale i Marcin z nami nie chodził. Nie tylko do klasy, ale nawet nie do tej samej szkoły. Uczył się w innej szkole niż my... W tym miejscu przerwał mi jakby protekcjonalnie. Napił się wina i chciał o coś zapytać. Wszystko wskazywało na to, że spyta, do jakiejż to innej szkoły chodził Marcin, skoro nie uczęszczał z nami do gimnazjum, ale zapytał o coś innego. - Jeśli ci dwaj chodzili do innej szkoły - powiedział z beztroskim spokojem - to skąd się znaliście? - Znaliśmy się z miejsca zamieszkania. Mieszkaliśmy blisko siebie. Gienek w tej willi z ogrodem, ja w niedużym jednopiętrowym domku, bardzo ładnym, a Prokop w pobliskiej kamienicy czynszowej, jego ojciec był urzędnikiem w stołecznym magistracie, który teraz po wojnie nazywa się Prezydium Rady Narodowej. No a ci dwaj, Marcin i Romuald, mieli czteropokojowe mieszkanie w domu, który stał niedaleko willi architekta. W tym domu była restauracja i kiedy nasza Barcza udawała, że chwyta ją atak i że wszystko, co trzyma w rękach, zaraz upuści, ja z dzbankiem na piwo chodziłem pod wieczór do restauracji. Chcę powiedzieć, że tam spotykaliśmy się z Marcinem lub Romualdem koło bufetu. Oni też wieczorami przychodzili po piwo. Pamiętam, jak zawsze przed restauracją upijaliśmy z dzbanków i zatrzymywaliśmy się trochę dłużej. Kiedy chodzili do szkoły średniej jak my, kawałek drogi jeździliśmy tym samym tramwajem, spotykaliśmy się więc na przystanku i w wozie. Naukę rozpoczynaliśmy o tej samej porze. O ósmej. Jeśli wyruszaliśmy o jednej godzinie, powinno z tego wynikać, że nasze szkoły były oddalone od naszych domów mniej więcej tyle samo... Ale już wcześniej spotykaliśmy się na boisku, które znajdowało się za rogiem. Przychodziły tam dzieci z najbliższej okolicy. Malcy bawili się w piasku. Kiedy byliśmy mali, huśtaliśmy się tam na huśtawkach i jeździliśmy na takiej małej drewnianej karuzeli. Kiedy trochę wyrośliśmy, graliśmy tam w diabolo i w berka, a ostatnio w piłkę nożną. Myliśmy się pod studnią w rogu boiska, jeden z nas pompował, a reszta myła ręce i piła. Jak to boisko wyglądało, o czym tam rozmawialiśmy, o czym myśleliśmy, z czego śmieliśmy się... wszystko to... - przypomniałem mu ponownie - musi pan sobie sam wyobrazić, obmyślić i napisać. Chyba potrafi się pan wżyć w sytuację chłopca - powiedziałem - niech pan przypomni sobie własne dzieciństwo... - i na chwilę umilkłem. Siedział w fotelu ciągle z nogą założoną na nogę, słuchał i palił. Można było oczekiwać, że teraz zapyta, ile wówczas mieliśmy lat. Nie mógł tego wiedzieć. To, co mu opowiedziałem o chodzeniu po piwo, a potem o grze w piłkę nożną, mogło dotyczyć okresu poprzedzającego gimnazjum i nasze spotykanie się w tramwaju, w każdym razie nie mieliśmy jeszcze wtedy po piętnaście lat, musiał to zrozumieć; ale nie zapytał, ile mieliśmy wtedy lat. Pewnie nie wydało mu się to ważne dla przemyślenia zwyczajów i psychiki postaci. A ja mówiłem dalej: - Niekiedy mnie i Gienka odprowadzali z boiska do domu Romuald i Marcin, częściej jednak odprowadzali Gienka, bo ciekawił ich ogród przy willi architekta. Z biegiem czasu to się zmieniło. Zwłaszcza gdy zaczęliśmy dorastać. Gienka zaczął odprowadzać Romuald lub odwrotnie, a mnie coraz częściej Marcin. Oczywiście były po temu powody. Rzadko coś się dzieje bez powodu lub przyczyny, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak wydawać, i gdyby pan chciał być ścisły, powinien pan już tutaj oddzielić powód od przyczyny, bo to dwie różne rzeczy. Ale dajmy temu spokój. Gienek był zafascynowany Romualdem, a to dlatego, że Romuald już wtedy wybijał się w malarstwie. Ja zachwycałem się Marcinem z powodów i przyczyn całkiem innych. Wróćmy jednak do Romualda. Miał talent, który dał o sobie znać już w szkole średniej. Pewnego razu Gienek zaprosił obu braci do ogrodu, nas oczywiście także, ja i Prokop dosyć często chodziliśmy do tego ogrodu, ale Marcin i Romuald znaleźli się w nim po raz pierwszy. Było to na początku roku szkolnego. Tego pamiętnego 1938 roku przed zajęciem Sudetów... W tym miejscu powinien był mi przerwać, jeśli byłby bystry, i zapytać, dlaczego dopiero teraz - tak późno - dwaj bracia po raz pierwszy znaleźli się w ogrodzie Gienka, skoro znaliśmy się wszyscy od dzieciństwa, ale nie przerwał, więc mówiłem dalej: - Ogród otaczający willę ojca Gienka był oczywiście zupełnie inny niż ten mój ogródek - powiedziałem - ten mój jest dziki, zaniedbany, człowiek nie ma czasu, żeby się nim zająć, ogród Gienka pielęgnował emerytowany ogrodnik, człowiek doświadczony i świetny fachowiec. Pomimo to ten ich ogród wcale nie przypominał jakiegoś wystrzyżonego pod sznurek małego parku. Ojciec Gienka miał gust i lubił autentyczną przyrodę, i dlatego w ogrodzie był jeden taki zakątek, jakby zapuszczony kawałek łąki z krzakami i dzikimi drzewkami owocowymi, a pośrodku tego zakątka w wysokiej trawie stała niewielka rzeźba nimfy z piaskowca. Dosyć unikatowe barokowe dziełko... tak, barokowa nimfa... - i pomyślałem sobie: „Nie ma znaczenia, że tak było w istocie, przecież on nie ma zielonego pojęcia o tematach rzeźby barokowej”, i mówiłem dalej: - Podczas wizyty w ogrodzie obaj bracia rozglądali się po tym zakątku. Marcin również. Marcin był oczarowany i poczuł się tam jak w swoim żywiole. Romuald tymczasem spytał Gienka, czy ma w domu jakiś arkusz papieru, ołówek i gumkę, zdaje się, że i o temperówkę poprosił. Gienek mu to przyniósł i podczas gdy Marcin stał jak wryty, patrzył na te drzewa, trawę i krzaki, pewnie i na nimfę z piaskowca, i nie mógł oczu oderwać, Romuald rysował. Nakreślił ten zakątek w kilka minut, ale jak... Nie odrysował prawie ani jednego listka na drzewach i krzakach, a mimo to widziało się, jaka ta zieloność jest bujna i jaka soczysta jest trawa - był to początek jesieni - gdzie w tej chwili świeci słońce i gdzie pada cień, gdzie cień jest silniejszy, a gdzie słabszy, i że na pierwszym planie stoi rzeźba, najwyraźniej stara, wykonana w piaskowcu. To był wspaniały rysunek! Wszystko utrzymane we właściwych proporcjach, z fragmentem willi w głębi. Potem Romuald rysował różne rzeczy. Po prostu miał talent i nic dziwnego, że po maturze poszedł do Akademii. Umiał też świetnie fotografować, ale i Marcin dobrze fotografował... Urwałem i napiłem się wina. On patrzył za moimi plecami na ścianę, na tę Wenus. „Opowiadam jasno - pomyślałem sobie. - Osób już chyba nie pomyli. Ale nie wie, do czego zmierzam. Gdzie właściwie kryje się ten temat. Interesujący i niezwykły, jak mu obiecałem. Siedzi i milczy, chwilami patrzy na mnie, chwilami znowu za moje plecy na tę nędzną reprodukcję Wenus, ale słucha uważnie. Wie, że coś musi się zdarzyć”. Spojrzałem w stronę okna, on też tam popatrzył. Wiatr się nasilił, ale ciągle jeszcze nie padało ani nie grzmiało, okno zostawiłem więc otwarte. Potem on też napił się wina, zapalił nowego papierosa, a ja mówiłem dalej: - Już po wizycie w ogrodzie, a było to w kilka tygodni po oderwaniu Sudetów, pewnej listopadowej soboty 1938 roku poszliśmy na popołudniowe przedstawienie do Teatru Narodowego tylko my trzej, ja, Gienek i Prokop, bez Marcina i Romualda. Dawali „Aidę” Verdiego. Śpiewał Richard Kubła. Po przedstawieniu wolno wracaliśmy do domu Aleją Narodową, przez plac Wacława i potem Riegera. Na ulicach świeciły się już latarnie i witryny sklepów - w listopadzie dzień jest krótki i wcześnie robi się ciemno. Początkowo nie mieliśmy nastroju do rozmowy. Opera, jak pan wie, dotyczy historii Egiptu, a jej zakończenie - scena w lochu - jest przejmujące. Radames z powodu Aidy zostaje za zdradę państwa skazany na zamurowanie żywcem w lochu. Aida po kryjomu idzie tam za nim i dobrowolnie razem z nim umiera. Marcin i Romuald oczywiście znali „Aidę”. Znali ją równie dobrze jak my, ale tym razem nie poszli z nami. - I w tym miejscu znowu mi przerwał. - Dlaczego tym razem nie poszli z wami - spytał znowu z beztroskim spokojem. - Dlatego, że znali tę „Aidę”? - Nie dlatego - pokręciłem głową. - Przecież nie chodzimy na jakąś operę tylko dlatego, że jej jeszcze nie widzieliśmy, idziemy na nią, chociaż oglądaliśmy ją nawet kilka razy. Młodzież uczniowska przed wojną jeszcze nie ulegała tak bardzo presji muzyki rozrywkowej i często chodziła na opery. Z pewnością przypomina pan to sobie. Nie poszli z nami dlatego, że po prostu coś im przeszkodziło, może przyjechała do nich ciotka Asterowa z Liberca. Istotne było to, że w tę listopadową sobotę, parę tygodni po zajęciu Sudetów, nie poszli z nami i że my w drodze do domu mówiliśmy o nich. Wspominaliśmy głównie Marcina, czy też głównie ja go wspominałem. - I tutaj zrobiłem następną pauzę. Umilkłem na dłuższą chwilę. Zdałem sobie sprawę, że w swoim opowiadaniu coraz bardziej przybliżam się do tego, co można by nazwać początkiem właściwego tematu. Że już za chwilę poruszę to, co można nazwać pierwszą czułą struną. Że już za chwilę znajdę się w pobliżu istoty sprawy, dla której ściągnąłem go tutaj do willi. Wcale nie po to, żeby podarować mu ten wyjątkowy i autentyczny temat - dobrze wiedziałem, co on by mógł z niego zrobić, i wcale nie dlatego, że ewentualnie jako tako udałoby mu się go opracować, przecież po północy to już nie będzie wchodziło w rachubę... ściągnąłem go po to, żeby to usłyszał. Usłyszał i zrozumiał. I przejął się chociaż na chwilę, bo potem będzie go to tyle obchodziło, co nieboszczyka wieniec na trumnie. Żeby jednak naprawdę tego wysłuchał i zrozumiał, to... to wcale nie była błahostka. Zrobiłem dłuższą przerwę, umilkłem rzeczywiście, by jeszcze raz zastanowić się nad dalszym postępowaniem... „Powiedziałem mu - zastanawiałem się w duchu - że podsunę mu schemat, szkielet... resztę musi wymyślić i uzupełnić sam, psychologii i życia ja mu w to nie wleję. Zgodził się bez zastrzeżeń, że sam to zrobi, bo jest głupi, bo wydaje mu się, że to błahostka, ma przecież doświadczenie po tych swoich miłosnych bzdurach. Przy jego braku rozumu i wrażliwości nigdy nie można być pewnym, że coś naprawdę zrozumie i pozna, skoro będzie chwytał jedynie sam szkielet, schemat...” - i przyszło mi na myśl, że powinienem mu to chyba wyłożyć głębiej i dokładniej. Ale wtedy oczywiście musiałbym zmodyfikować opowieść. To znaczy jej formę i przynajmniej niektóre partie... - Zbliżam się do rozstajów - powiedziałem.- To znaczy do takiego momentu, który można by nazwać początkiem głównego wątku, i muszę się zdecydować... To moje zastanawianie się zabrało widocznie więcej czasu, niż mi się w tej chwili wydawało. Zauważyłem, że patrzy na mnie chyba trochę zniecierpliwiony, może trochę wyczekująco - oczywiście, tak patrzymy na kogoś, kto nagle zamilkł na niespodziewanie długą chwilę. Potem nawet zapytał: - Co się stało? Nie potrzebowałem mu odpowiadać. Spojrzałem na butelkę, ile wina w niej zostało. Już niewiele. Spojrzałem na jego i swój kieliszek, i w nich było już niewiele wina. - Otworzę nową butelkę - powiedziałem - ale tę wpierw wykończymy. - I rozlałem resztkę z butelki do kieliszków. Podziękował i skinął głową. Od dłuższego czasu nie siedział już z nogą założoną na nogę. Siedział zwyczajnie. Zgasił papierosa, powiódł wzrokiem po okrągłym blacie stołu, a ja podjąłem decyzję. Że za chwilę zmienię formę opowiadania i trochę żywiej zagram na jego najczulszej strunie. - Jeśli chodzi o charaktery tych postaci - odezwałem się, ale na razie powiedziałem to bezbarwnie - kiedy będzie pan pisał tę nowelę i będzie pan dorabiał psychologię, dobrze by było chociaż trochę poznać usposobienia... Zacznijmy więc od Marcina. Marcin był, jak by to można określić, chłopcem koleżeńskim, bardzo subtelnym i wrażliwym, i podobnie jak jego brat odebrał staranne wychowanie. Z domu oczywiście. Ale nie był to żaden maminsynek. Wesoły i ruchliwy, czasami nawet kłótliwy, potrafił się rozbrykać, ale nie w przykry sposób, dla zabawy jedynie, bywało, że czasami braliśmy się za łby, i lubił grać w piłkę nożną, już od małego, lubił chociaż pobawić się piłką, kopał także kamienie, aż się przed nim kurzyło, i zbierał plakietki klubów futbolowych, te, które znajdowały się w pudełkach z czekoladkami, chodził na mecze Sparty i Slavii, a także na Bohemians i Viktora Żiżkóv, i kibicował Planiczkowi, Zamorze i Combimu, on chyba wówczas stał na bramce w Juventusie lub Ambrosianie. Ale podobnie jak jego brat, Marcin w pewnych okolicznościach potrafił się również zamyślić, i wtedy nie był już wesoły, ruchliwy, rozbrykany, lecz poważny, smutny i milczący. Umiał się wziąć w karby, podporządkować, być posłusznym, to jest istotne, powiedziałem, że odebrał staranne wychowanie i był bardzo subtelny i wrażliwy. Ale bywał też uparty i potrafił stawać okoniem, nigdy nie był rozkapryszony i strachliwy. To z grubsza cały jego charakter. Nie powinien się panu wydać zbyt skomplikowany - powiedziałem starając się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie. - Charakter człowieka zawsze jest wielowarstwowy, nikt nie został utkany z jednej jedynie nici, w jednej płaszczyźnie poruszają się tylko ameby. Chłopiec wrażliwy i subtelny nie musi być przewrażliwiony i zniewieściały, a wesoły i ruchliwy może być również milczący i poważny. Nawet cecha karności i podporządkowania się nie wyklucza uporu i buntu. Tak myślą tylko ci, którzy nie umieją zajrzeć głębiej w psychikę ludzką i którym wydaje się, że ludzie mogą być tylko jednobarwni. Zastępują wówczas charakter człowieka pogrzebowym albo weselnym ubraniem. A więc usposobienie Marcina powinien pan w noweli uchwycić - powiedziałem, znowu pilnując się, żeby nie zabrzmiało to jak drwina - uchwycić jego naturę, jeśli ma to być postać żywa, ale nie w ten sposób, że opisze go pan tak, jak ja teraz zrobiłem. Musi pan ukazać Marcina w jakimś ciekawym zdarzeniu, w jakiejś odpowiedniej sytuacji, w jakiejś akcji, tak żeby jego natura stała się wyrazista i żeby jej pan nie opisywał własnymi słowami, na rym polega kunszt pisarza - powiedziałem. - Bez tego nie ukaże pan chłopaka prawdziwie, lecz papierowo i nienaturalnie. Ale jeszcze coś panu podsunę. - I powiedziałem: - Niby drobiazg. Może pana zainteresuje. Wydaje mi się, że ma znaczenie. Zapalił papierosa, kiwnął głową i znowu założył nogę na nogę, i zadowolony z siebie rozparł się w fotelu. Siedząc w ten sposób przybierał pozę wyniosłego i dobrodusznie nastrojonego księcia udzielnego, czekałem tylko, kiedy ten głupiec dmuchnie dymem pod sufit. Skinął głową, a ja powiedziałem: - Marcin co prawda nigdy nie był rozpieszczony, zniewieściały i strachliwy, najwyżej chwilami skupiony, milczący i poważny... ale pod jednym względem był trochę przewrażliwiony. Ciężko mu było znieść, czy też w ogóle nie znosił paru... jak by to powiedzieć... rzeczy, które w jakiś sposób go ograniczały, krępowały, dusiły. Nie chodzi o naukę, regulamin szkolny, rodziców... nie były to dla niego żadne okowy i pęta... jak już powiedziałem, chociaż potrafił wziąć się w karby i podporządkować, umiał też upierać się i buntować. To, co go ograniczało, krępowało i dusiło, było czymś zupełnie innym. Była to przestrzeń. - Przestrzeń? - uniósł brwi i uśmiechnął się, jak robił to zawsze, gdy był rozbawiony, a może i przyjemnie zdziwiony, i ciągle z nogą założoną na nogę powtórzył: - Przestrzeń? - A ja musiałem się pohamować, bo znowu zrobiło mi się mdło. Przez tego łotra, ale niczego nie dałem po sobie poznać. - Przestrzeń - powtórzyłem beznamiętnie, patrząc w okno. - Kiedyś to zrozumiałem. Zrozumiałem, dlaczego tak nim wstrząsnęła ta końcowa scena z „Aidy”. Nas też poruszyła, jakże by nie, głównie od strony muzyki, ale Marcina bardziej i inaczej. Ona nim wstrząsnęła. Lubił ruch, powietrze, słońce, przyrodę, kochał lasy, parki, ogrody... ogród Gienka oczarował go, tam naprawdę czuł się jak w swoim żywiole, ale nienawidził - i chyba właśnie dlatego - ciemnych, zamkniętych przestrzeni. One go osaczały, więziły i dusiły, na tym punkcie był przewrażliwiony, i właśnie dlatego tak go poruszyła, czy raczej wstrząsnęła nim końcowa scena z „Aidy”. Kto trochę zna się na psychologii - powiedziałem rzeczowym tonem - zacząłby szukać źródła tej właściwości. Na pewno jej nie odziedziczył, bo kompleksów się nie dziedziczy, najwyżej tylko pewne predyspozycje, więc nie mógł to być kompleks wrodzony. W jaki sposób go nabył? Pewnego razu zwierzył mi się z tego. Wierzę, że nikomu o tym nie powiedział, tylko mnie. Ani Gienkowi, ani Prokopowi, wierzę, że nawet swemu bratu, to dopiero później. Właściwie nie wierzę, lecz wiem - poprawił się. - Mam tego potwierdzenie. Z ubiegłego tygodnia... Ale cóż - powiedziałem nagle, tak nagle, jakbym się otrząsnął z przygnębienia, i spojrzałem na Daniela Potockiego w fotelu, patrzącego na mnie w napięciu. - Nic. O tym jeszcze nie musi pan wiedzieć. Jeśli, to dopiero później. A więc dlaczego wstrząsnęła Marcinem końcowa scena z „Aidy”, dlaczego przerażała go ciemna, zamknięta przestrzeń? Wydaje się, że zawiniła głupota, oczywiście dusza ludzka bywa nieprzenikniona, a ta głupota miała dalekosiężne skutki. Ale lepiej będzie, gdy wrócę do momentu, w którym przerwałem. Więc kiedy tak szliśmy w tę listopadową sobotę w kilka tygodni po zajęciu Sudetów z Gienkiem i Prokopem z teatru, kiedy tak szliśmy, wspominaliśmy Marcina, głównie ja wspominałem. I wówczas po prostu z nagła odezwał się Prokop. Ten, co to zawsze odznaczał się chłodnym rozumowaniem. Zawsze był trzeźwy i rzeczowy. Neutralny i obiektywny... odezwał się. Tym, kto odezwał się zaraz po nim, był Gienek... - I w tym momencie wstałem z fotela. Wstałem z fotela, żeby - jak sobie obmyśliłem - zmienić następny odcinek swojej opowieści. Zmienić jej formę. Bardziej przybliżyć mu tę opowieść i ożywić, bo teraz właśnie zbliżaliśmy się do tego, co można by nazwać początkiem zasadniczej akcji, tą pierwszą czułą struną. Wstałem i przeszedłem parę kroków do okna. Na dworze prawie nic się nie zmieniło. Było tak samo ciemnawo, taki sam wiatr, nic więcej. Chwilę postałem nad lampą naftową z czerwonym kloszem i znowu wróciłem do fotela - ta odległość wynosiła dokładnie pięć kroków - i powtarzałem to kilkakrotnie, podczas gdy on siedział i przyglądał mi się w napięciu. Czy ciągle jeszcze trzymał nogę założoną na nogę, tego nie widziałem, nie patrzyłem na niego nawet kątem oka, czułem jednak, że jest zaintrygowany. Chyba w jakiś sposób domyślił się, że zbliżam się do zasadniczego momentu... I przez ten czas, kiedy tak chodziłem od fotela do okna i z powrotem, mówiłem, jakbym czytał z książki: - Wracaliśmy z tego teatru chyba przez plac Wacława, a to, co powiedział Gienek, było skierowane do Prokopa. „Co nas obchodzi, co się dzieje - powiedział wtedy Gienek - ja wiem, że w gruncie rzeczy to nas obchodzi i to bardzo, jak wszystkich, ale... To nie nasza wina. My tego nie zmienimy. I oni również nie są za to odpowiedzialni. Czy to ich wina? Takich chłopców?” „Ja też tak myślę - powiedziałem. - Prokop, nie wygłupiaj się. Czy biedny Marcin może odpowiadać za to, że zabrali nam pogranicze? Czy to jego wina? Przecież to chłopak taki jak my. Jesteśmy kolegami”. „I Romuald tak samo - kiwnął głową Gienek. - Co on jest winien, że zabrali nam Sudety? Czy wywołuje jakieś spory i burdy? Grozi ci i napada na ciebie?” Prokop chwilę szedł w milczeniu, wyczuwaliśmy, że wszystko się w nim gotuje. A potem powiedział: „No to popatrz. Popatrz choćby na tych uciekinierów. Ilu ludziom z pogranicza odebrali domy? Milionom. Gdyby Błaskowitzowie mieszkali na pograniczu, to dziś by tam zostali. Ale gdybyśmy to my tam mieszkali, musielibyśmy uciekać w głąb kraju jak tysiące tych uciekinierów, i to z jednym tobołkiem na plecach, a wszystko tam zostawić. Marcin i Romuald zostaliby tam, gdzie byli, ale ty, gdybyś mieszkał w ich sąsiedztwie jak oni tutaj w Pradze, musiałbyś spakować manatki i zostałbyś nie tylko uciekinierem, bezdomnym, ale na dodatek żebrakiem”. Kiedy skończyłem opowiadać tę scenkę, jakbym ją czytał, przestałem spacerować, spojrzałem na Daniela Potockiego, który w fotelu palił spokojnie, i dodałem: - Blaskowitzowie to była rodzina niemiecka, a Marcin i Romuald chodzili w Pradze do niemieckich szkół. II Już ponad godzinę siedzieliśmy w pracowni na poddaszu przy zamkniętym oknie, zamkniętym dlatego, że wreszcie przyszła burza. Zerwał się wiatr, deszcz i pioruny. Nie była to jednak jakaś szalona zawierucha, która tłucze w szyby i wyje nad dachem willi, łamie drzewa i ciska piorunami, zalewając ziemię potokami deszczu, była to zwyczajna letnia burza i właśnie dlatego po tych wszystkich dniach męczącego upału i duchoty Bóg zapłać za nią. Za to prawdziwy cyklon spadł na Daniela w dalszym ciągu mojego opowiadania. Łotr musiał tego oczekiwać. Jeśli w ogóle potrafił śledzić moją opowieść, musiał oczekiwać cyklonu. Musiał się go spodziewać dokładnie od tego momentu, kiedy dowiedział się, że akcja rozgrywa się w roku 1938 i nasi sympatyczni bohaterowie Marcin i Romuald są Niemcami. Ale nawet okiem nie mrugnął, tak samo jak przedtem, kiedy mu powiedziałem, że opowiadanie muszę zacząć od chwili, gdy Hitler odebrał nam Sudety. W obu tych momentach obserwowałem jego twarz, czoło i oczy ze szczególną uwagą, chociaż wcale na niego nie patrzyłem, był to głupiec i tego nie zauważył, ale dobrze słyszał i nawet okiem nie mrugnął. I nawet okiem nie mrugnął, kiedy mu potem jeszcze raz przypomniałem, że w moim opowiadaniu wystąpią niestety fakty historyczne, bez których - niestety - ono się nie obejdzie. Teraz w moim opowiadaniu pojawił się cyklon, który był faktem historycznym, a on musiał go oczekiwać. - W pół roku po zajęciu naszych Sudetów - powiedziałem siedząc w fotelu naprzeciw niego przy okrągłym stole, przy czym on jedynie siedział, palił, pił, patrzył i słuchał - w pół roku po Sudetach nadszedł ten najczarniejszy dzień, 15 marca 1939. Niemcy wtargnęli do resztki naszej osaczonej republiki i nastał kres niepodległości. - Potem umilkłem, a po chwili ciągnąłem: - Na zamku praskim zawisła swastyka... - i kiedy mówiłem to zdanie, napoczęliśmy trzecią już butelkę wina. Ponieważ zabrałem przedtem na górę tylko dwie butelki, musiałem po trzecią zejść na dół do kuchni. Wiedziałem, że będę musiał na chwilę się oddalić i zostawię go samego w pracowni. Zanim wyszedłem z latarką w ręce, wcześniej dokonałem na stole czegoś, co miało być nieznacznym zabezpieczeniem, które oczywiście dla samej sprawy nie miało większego znaczenia. Udałem, że robię na stole więcej miejsca, i ten stary rozkład jazdy i koperty rozrzucone na blacie zebrałem i położyłem na kartkach zapisanego papieru przykrywających pistolet. Zabezpieczyłem się na wypadek, gdyby w czasie mojej krótkiej nieobecności przyszło mu do głowy myszkować tutaj. Jedną kopertę położyłem na rozkładzie jazdy tak, by rogiem dotykała dwu tych samych liter na okładce. Pistolet mógł odnaleźć tylko wtedy, gdyby poruszył - choćby o milimetr - wszystko, co go przykrywało. Koperta by się przesunęła, a to wystarczyłoby, żebym już wiedział o jego myszkowaniu. Musiałem się zresztą liczyć z możliwością odkrycia pistoletu w ciągu wieczora, gdybym nawet nie schodził na dół po tę trzecią butelkę wina. Na poddaszu nie było WC. Kiedy jednak wróciłem z winem - wziąłem znowu dwie butelki na raz - koperta leżała nietknięta, z czego wynikało, że nie wie o pistolecie. - No więc - powtórzyłem po raz drugi, kiedy wypiliśmy z trzeciej butelki - piętnastego marca zawisła na zamku praskim swastyka, a co było dalej, wie pan. Po co miałbym panu o tym opowiadać - powiedziałem i popatrzyłem potem na lampę naftową, która paliła się na biurku pod oknem i której światło było niemal tak czerwone jak światełko ostrzegawcze, a ja wiedziałem, że teraz muszę ponadto być już bardzo ostrożny. „Tak - pomyślałem sobie. - W moim opowiadaniu pojawił się cyklon, którego musiał się spodziewać, a to równocześnie oznacza, że ja muszę być ostrożny”. Rozważałem tę chwilę jeszcze w Pradze, zanim zaprosiłem go do willi. Ze swego pomysłu, czy lepiej planu, zwierzyłem się Janie, chemiczce z Instytutu Medycyny Sądowej, której mąż był prokuratorem i specjalistą od morderstw. - Muszę mu przypomnieć kilka faktów z czasów po piętnastym marca - powiedziałem wówczas Janie - bez nich nie miałoby to sensu. Muszę przypomnieć mu cokolwiek o dalszych okrucieństwach okupacji hitlerowskiej, którą przeżyliśmy na własnej skórze, żeby pomimo swego ograniczonego umysłu pojął chociaż trochę tragizm tematu, jaki mu niby to podsunę, i żeby nie pomieszał tego z sentymentalnymi perypetiami opisywanymi w swoich książkach. Muszę to jednak zrobić w sposób literacki, rzucić tylko tło i nic więcej, bo w przeciwnym razie za wcześnie mógłbym go nastraszyć. Wzbudzić w nim podejrzenie, że zmierzam w innym zupełnie kierunku niż ów pomysł tematu nowelistycznego. - Jana roześmiała się, była dobrym psychologiem i zgodziła się ze mną bez zastrzeżeń. Dorzuciła tylko kilka cennych uwag, które dotyczyły mojego zachowania się, kiedy już dojdę do okupacji. - Kiedy już do niej dojdziesz - powiedziała ze śmiechem - musisz być całkowicie opanowany. Nie wolno ci się ekscytować i podnosić głosu. Wydaje mi się, że mniej będziesz musiał się pilnować, kiedy będziesz mu opowiadał swoje własne dzieje i przeżycia waszej piątki, niż tło polityczne. Bądź wtedy raczej nonszalancki i obojętny, żebyś nie wzbudził w nim podejrzenia, że bawisz się z nim jak kot z myszą. Rzeczywiście mógłby się wystraszyć za wcześnie. Ci ludzie, chociaż są głupi, mają instynkt. Dobrze wiesz - roześmiała się - że czasami na przykład... przestępcom przypisuje się wysoką inteligencję i że to jest błąd. Nie chodzi o wysoką inteligencję, lecz o świetnie funkcjonujący instynkt prymitywny, który posiadają zwierzęta drapieżne, kiedyś sam pisałeś na ten temat. Pamiętaj, żebyś go za wcześnie nie spłoszył, bo byłby to błąd nie do naprawienia... - Zacząłem więc teraz mówić ostrożnie, używając chwilami liczby mnogiej. - Po co miałbym panu o tym opowiadać - powtórzyłem siedząc w fotelu naprzeciwko niego obojętnie i nonszalancko, jakbym mówił o przyrządzaniu sałatki, do której zapomniałem dodać jajka. - Przecież obaj pamiętamy te czasy. I pan, i ja... Zaraz po piętnastym marca, kiedy do nas wkroczyli, obsadzili wszystkie kluczowe urzędy i ministerstwa i aresztowali najbardziej niebezpiecznych ludzi, których w tym czasie udało się im chwycić. Zaraz po piętnastym marca, kiedy do nas wkroczyli, wydali wiele nowych praw, przepisów, zarządzeń i zakazów. I zaraz po piętnastym marca, kiedy wkroczyli... podczas gdy dziennikarze musieli pisać - powiedziałem bardzo, ale to bardzo ostrożnie - jak to Berlin wita uroczyście wodza po jego powrocie z zajętej Pragi... w Pradze na placu Wacława odbyła się wielka defilada niemiecka. Dziesiątki dział lekkich i ciężkich, plutony motocyklistów, wozy opancerzone, czołgi, kolumny samochodów, oddziały szturmowe piechoty, wojska SS i policja... wszystko to w smrodzie gumy, benzyny i nafty, przy wrzasku trąb i bębnów, defilada żelaznej siły Trzeciej Rzeszy dla zastraszenia narodu, nas wszystkich... przed ówczesnym dowódcą naczelnym jednej armii, który stał na trybunie przed hotelem Szroubek otoczony swoim sztabem, przed generałem piechoty Blaskowitzem... - Ówczesny dowódca tej armii generał Blaskowitz - powiedziałem - nie miał nic wspólnego z niemiecką rodziną praskich Blaskowitzów. Spytaliśmy o to Marcina i Romualda w parę dni po defiladzie, kiedy się trochę otrząsnęliśmy z wrażenia, w jakieś dziesięć dni po 15 marca. Romuald powiedział wtedy: „Co znowu, chłopaki. Nasza rodzina ma ten zaszczyt, że nic jej nie łączy z generałem Blaskowitzem”. A Marcin wrzasnął, pamiętam dobrze, na cały głos: „Nic nas nie łączy! To tylko zbieżność nazwisk”. No a dalej - powiedziałem od niechcenia - nie musimy sobie przypominać, co było dalej, wiemy to obaj, pan i ja, obaj przeżywaliśmy to w ten sam sposób... -’ a w duchu myślałem sobie: „W ten sam, sposób, łotrze. Na pewno nie”. Ale niczego nie dałem po sobie poznać, żeby go nie wystraszyć, napiłem się wina. A potem znowu powiedziałem obojętnie i nonszalancko, jakbym mówił o najzwyklejszej rzeczy: - Nie musimy sobie przypominać, co wkrótce nastąpiło. W parę miesięcy później napadli na Polskę i rozpętali drugą wojnę światową. Zamknęli czeskie wyższe uczelnie i rozstrzelali wielu studentów. Stworzyli obozy koncentracyjne, komory gazowe... - i chciałem powiedzieć: „naszych wywozili na roboty do Rzeszy”, ale tego właśnie nie powiedziałem, musiałem być ostrożny, i ciągnąłem: - Dzień w dzień kogoś zamykali, brali na przesłuchanie, tracili. Wymordowali Lidice, Leżaky... Zaprowadzili... - powiedziałem to zachowując maksimum ostrożności - kontrolę rasową Czechów. Opracowali skrupulatnie plan likwidowania nas, żeby zniszczyć żywioł czeski w Protektoracie i wszelkimi środkami wspomóc żywioł niemiecki. Konfiskowali ziemię Czechom i oddawali ją osiedleńcom niemieckim. Każdy Czech w Protektoracie miał wiedzieć, że całe bogactwo i siła tego kraju znajduje się wyłącznie w rękach Niemców. Naród czeski miał być zniszczony. Czesi z Protektoratu wysiedleni na wschód, nad Bałtyk i na Ukrainę. Czesi przeznaczeni do zniemczenia - do Rzeszy i tam rozproszeni. No a ta reszta, która nie nadawała się ani do tego, ani do tego, po prostu miała być zlikwidowana. To były perspektywy - mówiłem ciągle z nonszalancją i lekkością - to były perspektywy dla pana, pisarza i redaktora Daniela Potockiego, dla mnie, dla nas wszystkich, wszystkich bez różnicy... - powiedziałem to spokojnie, obojętnie i prawie że ze znużeniem, jakbym mówił o wkładaniu butów lub o jego samochodzie, który stał przed willą, i badałem jego twarz, co też sobie myśli, co teraz przeżywa... czy rzeczywiście mówię ostrożnie, czy nie wzbudziłem podejrzenia, że zmierzam w jeszcze innym kierunku, czy nie bawię się z nim jak kot z myszką... Sądząc po tym, jak siedział naprzeciwko mnie, popijał wino i znowu zapalił papierosa, nie wydało mi się, żebym go zaniepokoił. Popijał wino, palił i patrzył tak, jak gdyby nie słuchał niczego innego, tylko schematu najzwyklejszej opowieści, chociaż zaczerpniętej z życia, banalnego tematu, który proponuję mu do opracowania, i ani okiem nie mrugnął... ba, chwilami gapił się nawet na tę nudną Wenus na ścianie za moimi plecami, wróciłem więc do opowiadania. - Takie to były perspektywy dla nas - powiedziałem - dla nas Czechów. Oni mieli być panami, my mieliśmy zostać niewolnikami. Oni mieli panować nad nami i Europą, a my byliśmy przeznaczeni do likwidacji. Oni byli... - i z ostrożności powiedziałem dosyć niejasno, raczej nawet pomyślałem, niż powiedziałem - byli rasą nadrzędną, nadludźmi, my podludźmi bez znaczenia. A teraz niech pan sobie wyobrazi - powiedziałem z westchnieniem i udaną rezygnacją, i tak samo zrezygnowanie spuściłem wzrok na podłogę - teraz niech pan sobie wyobrazi, że ma pan dwóch dobrych kolegów, którzy należą do tej rasy. Którzy należą do niej poprzez krew, są z nią bezpośrednio spokrewnieni, związani więzami krwi, ciała, duszy, tak jak pan, Czech, należy do narodu czeskiego lub orzeł należy do ptactwa, drzewo do roślin, a krzemień do minerałów, wie pan, co to znaczy? Jeden ma szesnaście lat jak pan, drugi jest cztery lata starszy, znacie się od dzieciństwa, od dzieciństwa przyjaźnicie się, od dzieciństwa bardzo się lubicie, my z Marcinem i Romualdem naprawdę się lubiliśmy, zwłaszcza ja i Marcin, to była rzeczywiście wielka przyjaźń... to była miłość, którą w tym wieku odczuwa się w stu procentach, niech pan tego nie pomyli... - powiedziałem i surowo popatrzyłem na łotra, i znowu zrobiło mi się mdło - i raptem... raptem wspólnie znajdujecie się... trudno to określić... - przez chwilę szukałem słów - i raptem wspólnie znajdujecie się jakby w innej płaszczyźnie, w zupełnie innej sferze, w innym wymiarze, jak orzeł wśród roślin czy człowiek wśród kamieni, po prostu gdzieś zupełnie indziej. I wszystko nagle pojawiło się w zupełnie innym świetle... Może więc pan przewidzieć - powiedziałem już znowu bardzo spokojnie i sięgnąłem po papierosa - jak teraz, po tym wszystkim, potoczyła się przyjaźń nas trzech z nimi dwoma, z braćmi Blaskowitzami. W tym momencie zamyślił się na chwilę. Zamyślił się rzeczywiście, rzeczywiście i naprawdę, spostrzegłem to bardzo dobrze. Teraz nie umknąłby mi ani jeden wyraz jego łotrowskiej twarzy, ani jeden błysk jego brązowawych oczu, zamyślił się jednak tylko na chwilkę i nadal był spokojny. - Przestaliście się spotykać - powiedział po tym zamyśleniu się, a ponieważ już znowu palił, wydmuchnął dym pod sufit. - Rozeszliście się. - Nie rozeszliśmy się - odpowiedziałem. - Nie rozeszliśmy się - powiedziałem po raz drugi i zapaliłem papierosa. - Nie rozstał się z nimi nawet Prokop, ten chłodny racjonalista, który wypowiedział się przeciwko nim zaraz po zajęciu Sudetów, kiedy wracaliśmy z „Aidy”, i potem również występował przeciw nim. Kiedy będzie pan o tym pisał - wtrąciłem - musi pan wziąć pod uwagę jeszcze jedną kwestię. Że prawdziwe piekło, o którym częściowo już wspomniałem, zaczęło się dopiero na jesieni 1939, w czasie wojny z Polską i po niej, a szczególnie za Heydricha, to znaczy dopiero po wakacjach. Ja w swoim opowiadaniu jestem jeszcze w roku 1939 przed wakacjami, za von Neuratha, a to była jedynie skromna przygrywka, nic więcej. Więc niech się pan nie dziwi, ale my z Marcinem i Romualdem nie rozstaliśmy się. Przeciwnie. Pewnie to pana zaskoczy, ale spędziliśmy razem z nimi jeden tydzień tych wakacji... - i w tym momencie, chyba po raz trzeci tego wieczoru, uniósł brwi i uśmiechnął się, jak to robił zawsze, kiedy dawał wyraz swojemu zadowoleniu albo nawet miłemu zaskoczeniu... Początkowo przyszło mi na myśl, że nie powinien robić tego grymasu zadowolenia, że się nie rozstaniemy. W ten sposób zdradził się mimowolnie. Ale moja następna myśl zaraz temu zaprzeczyła. Właściwie to dobrze zrobił. Gdyby nie zgadzał się na utrzymywanie przez nas przyjaźni z Blaskowitzami i głośno przeciwko temu zaprotestował, mógłbym go podejrzewać, że udaje, gra. Tymczasem wykazał naiwność, w swojej głupocie - a byłem o tym w pełni przekonany - nie umiał niczego symulować, tym bardziej maskować się, więc i jego naiwność musiała być prawdziwa. Podsunął mi w ten sposób dowód, że ciągle jeszcze nie wie, dokąd zmierzam, i nie jest zaniepokojony, a zatem ja postępuję ostrożnie. Napił się wina jak debil, założył nogę na nogę i powiedział, że chciałby o coś zapytać. Wszystko wskazywało, że spyta, kiedy i w jaki sposób spędziliśmy z Marcinem i Romualdem ten wspólny tydzień wakacji, ale znowu zapytał o coś innego. - Kim byli rodzice braci - powiedział i strząsnął popiół z papierosa. - Znaliście ich? - Znaliśmy. Ja, Gienek i Prokop. Ojciec Marcina i Romualda miał na imię Józef i pochodził z Lipska. Był więc Niemcem z Rzeszy. Matka była praską Niemką. Poznali się w Pradze i tu już zostali. Ojciec był kupcem. Ale nie posiadał sklepu, handlował na papierze. Coś w rodzaju samodzielnego referenta. Mieli eleganckie czteropokojowe mieszkanie. Kilka razy byłem u Blaskowitzów, podobnie Gienek i Prokop. Marcin i Romuald bywali u nas, przecież mieszkaliśmy niemal obok siebie. - Na chwilę znowu umilkłem i czekałem. Miał okazję, żeby pytać. Oczywiście o to, jaki był ten pan Blaskowitz. Czy to porządny człowiek, czy nie... a matka... ale nie spytał. Siedział z papierosem w ręku i patrzył ponad mój fotel, powiedziałem mu więc o tym bez nagabywania. - Pan Blaskowitz był porządnym człowiekiem, jego żona również. To był taki zwyczajny, przyzwoity człowiek, który niczego nie udawał, nie stroił się w cudze piórka, pracował normalnie i troszczył się o rodzinę jak inni. Był towarzyski, zachowywał się poprawnie i całkowicie naturalnie. Nie słyszałem, żeby wstąpił do partii Henleina, kiedy zaczęło się z Sudetami, co Niemcy prascy, o ile jeszcze w niej nie byli, czynili nagminnie, nie wiem również, na kogo głosował, gdy przedtem odbywały się wybory, czy na partię sudecko- niemiecką, narodowych socjalistów... pewnie głosował na drobnych przedsiębiorców. Nie mam pojęcia, czy będąc Niemcem wstąpił do NSDAP i został faszystą, faszystą w tym sensie, że należał do NSDAP, u Blaskowitzów w naszej obecności nigdy nie mówiło się o polityce. Ale być może, że zapisał się do NSDAP. Hitlerowi zależało na Niemcach z Protektoratu. Ci Niemcy przecież dobrze znali Czechów, stosunki czeskie i język czeski, byli żywiołem niemieckim w narodzie przeznaczonym do likwidacji. Wszędzie mieli pierwszeństwo, dostawali intratne posady, wysokie urzędy, stanowiska kierownicze. Pomimo to nie wiem, czy pan Blaskowitz wstąpił do NSDAP. Coś na ten temat wiem o Marcinie i Romualdzie - powiedziałem i zgasiłem papierosa. - O Marcinie i Romualdzie wiem, ale o tym później, kiedy dojdę do tego momentu... - I potem mówiłem dalej: - Matka była kobietą sympatyczną, serdeczną, miała piękne oczy i ujmujący uśmiech, Marcin widocznie po niej to odziedziczył, i miała... siostrę. Chłopcy mieli więc ciotkę. Nazywała się Asterowa, ale nie mieszkała w Pradze, lecz w Libercu. Kiedy Marcin kończył pięć lat, spędził u niej cały miesiąc, wówczas Liberec nie był jeszcze twierdzą henleinowców, było to na długo przed dojściem Hitlera do władzy i na naszym pograniczu panował spokój i porządek. My osobiście nie poznaliśmy ciotki Asterowej, ale... musiała to być kobieta nierozważna i... dziwna - powiedziałem, a potem na chwilę wstałem z fotela i szybko odwróciłem twarz do okna... Potocki odezwał się: - Jak to dziwna? - spytał naiwnie. A ja wyczułem, że patrzy na mnie zaciekawiony. Usiadłem i w przeciwieństwie do niego zapaliłem papierosa, chociaż dopiero co zgasiłem poprzedniego. - Była całkowitym zaprzeczeniem, pani Blaskowitzowej - powiedziałem i napiłem się wina. - Mogę trochę wybiec naprzód i zdradzić panu - mówiłem wolno i z wahaniem, czy słusznie robię - że ten pobyt u ciotki kosztował Marcina bardzo wiele. Bardzo, bardzo wiele. Ale na razie zostawmy to - przeciąłem sprawę. - Pani Blaskowitzowa była troskliwa, zaradna, dobrze to pamiętam, świetnie gotowała, znała wiele potraw czeskich, synowie byli jej oczkiem w głowie. Zwłaszcza Marcin. - W ich domu mówiło się po czesku? - zapytał znowu dosyć naiwnie, a ja mu odpowiedziałem: - Oczywiście, że nie. Przecież byli to stuprocentowi Niemcy. Gdyby jedno z rodziców było z pochodzenia Czechem, w rodzinie mogłoby się mówić również po czesku. Ale rodzice byli stuprocentowymi Niemcami. - Jednak musieli umieć po czesku - rzucił z takim gestem, jakby odkrył Amerykę, ja mu odpowiedziałem: - Oczywiście, że ‘po czesku umieli. Nie tylko matka, która pochodziła z Pragi i mieszkała tu od urodzenia, ale i ojciec, który przybył z Lipska. Gdyby pan mieszkał w Niemczech przez ćwierć wieku, jak oni w Pradze, nauczyłby się pan po niemiecku... - i pomyślałem sobie: „Ty nigdy nie nauczyłeś się tego języka. Zawsze musiałeś mieć tłumacza...” - W mowie rodziców słyszało się akcent niemiecki - ciągnąłem. - Ale u Marcina i Romualda, którzy urodzili się w Pradze, obcego akcentu nie słyszało się, czy lepiej w ogóle go nie mieli. Nie wiem - powiedziałem i naprawdę tego nie wiedziałem - ale wydaje mi się, że tylko ktoś bardzo pedantyczny wychwyciłby w ich czeszczyźnie akcent niemiecki. A przecież od urodzenia mówili w domu po niemiecku i od pierwszej klasy chodzili do szkół niemieckich. - To zdumiewające, co? - powiedziałem, teraz mógł zapytać, w jaki sposób osiągnęli tak doskonałą wymowę. Czy dlatego, że stykali się z czeskimi kolegami i w ogóle z Czechami, ale takie pytanie nie powstało w jego głupiej głowie, o nic nie zapytał i ja mówiłem dalej: - Wakacje, które nadeszły po 15 marca, pierwsze wakacje już w Protektoracie, spędziliśmy razem. To znaczy jeden tydzień. My trzej Czesi i oni dwaj Niemcy. Pewnie ciekawi pana, jak do tego doszło. Kiedy się nad tym zastanawiam, widzę w tym jakby ironię losu. Chociaż spotykaliśmy się bez przerwy przez całe lata, chociaż razem chodziliśmy na boisko, do teatru, w odwiedziny, niekiedy na mecze piłki nożnej, głównie w Viktorce Żiżkóv, nigdy razem nie byliśmy na wakacjach. Nigdy. Dopiero wtedy, od początku okupacji, po 15 marca, kiedy w brutalny sposób oddzielono Czechów od Niemców, spędziliśmy wspólnie tydzień wakacji. Opowiem, co poprzedziło ten wspólny tydzień wakacji, chociaż nic szczególnego w tym nie ma. Kieliszki mieliśmy puste, sięgnąłem więc po butelkę i rozlałem wino. Potem obróciłem się do okna. Nie pierwszy raz. Już kilka razy w ciągu tego wieczora obracałem się do okna po to, żeby zobaczyć, jak jest na dworze. Czy ciągle jeszcze hula ten wiatr, deszcz i burza. Teraz wiał słabszy wiatr i padał deszcz, ale panowały kompletne ciemności. Niebo musiało być bardzo zachmurzone. W willi pułkownika Nyklasa i u Ewy Jarnej świeciło się. Na moim zegarku dziesiąta, do północy jeszcze dwie godziny, a w pracowni strasznie nadymione. - Już tak nie leje, jeśli pan pozwoli - powiedziałem udając grzeczność - uchylę okno. - Wstałem z fotela i poszedłem uchylić okno. Do izby natychmiast wpadło świeże powietrze, jak zwykle w lecie podczas deszczu, i wszystek dym z naszych papierosów zaczął uciekać za okno. Potocki zauważył to i powiedział: - Jakie to dziwne. Kiedy się pali i otworzy okno, dym nie cofa się do pokoju, ale wylatuje na zewnątrz. To chyba jakieś prawo fizyki. - Pewnie że nie metafizyki - kiwnąłem głową - ale nie zawsze tak bywa. Chyba to zależy od ciśnienia - przemknęło mi przez myśl, czy ten łotr w ogóle słucha tego, co mu opowiadam, wszystko jednak wskazywało na to, że słucha i uważa. Nabrałem też pewności, że za wcześnie go nie przestraszyłem, kiedy mówiłem o tych wydarzeniach historycznych. Patrzył uważnie, widocznie ciągle jeszcze nie wiedział, co począć z tematem, co z niego wybrać, i czekał na puentę. A ja wróciłem na fotel i mówiłem dalej: - Co poprzedziło tydzień naszych wspólnych wakacji? Nic szczególnego, a jednak! Nie był to pierwszy tydzień, lecz ostatni, ostatni tydzień sierpnia 1939. Umówiliśmy się przed końcem roku szkolnego. Spędziliśmy pewne popołudnie w ogrodzie u Gienka, my trzej i Marcin. Romualda wtedy z nami nie było. W ostatnim czasie bywał często zajęty, ale nie chodziło o sprawy polityczne. Ja nie pytałem, dlaczego Romuald jest zajęty, nie pytali ani Gienek, ani Prokop, ale Marcin pewnego razu dał mi do zrozumienia, że Romuald ma jakąś dziewczynę. No więc wówczas w ogrodzie Gienka nie było Romualda. W zakątku koło nimfy jedliśmy poziomki ze śmietaną, wtedy jeszcze można ją było kupić, każdy z nas trzymał dosyć dużą miseczkę poziomek i kiedy tak delektowaliśmy się nimi, Gienek powiedział, że ojciec mówił, iż najpiękniej wygwieżdżone niebo bywa pod koniec sierpnia. Nie wiedzieliśmy, do czego zmierza. „No, chyba wiecie - powiedział Gienek - że w Ondrzejovie mamy Koubków..” - a o tym rzeczywiście wiedzieliśmy. Rodzice Gienka mieli w Ondrzejovie Koubków. Jan Jakub Koubek był leśniczym, nie mieszkał jednak w leśniczówce w lesie, ale w chacie na skraju Ondrzejova i miał tam nieduże gospodarstwo. Dwie krowy, prosiaka, gęsi, króliki i kury, trawy wszędzie było pod dostatkiem, a pan Koubek jako leśniczy miał karmy dla zwierząt, ile tylko chciał. Kiedy wprowadzono potem kartki na żywność, był samowystarczalny. Koubkowie mieli syna i córkę, starszych od nas. Syn był już żonaty i pracował jako mechanik w ondrzejovskim obserwatorium, po ojcu nosił imię Jakub, córka Różena miała ze dwadzieścia pięć lat, była jeszcze panną i w odróżnieniu od brata mieszkała z rodzicami. „Najpiękniej wygwieżdżone niebo bywa pod koniec sierpnia - powiedział wtedy w ogrodzie Gienek - a my moglibyśmy je oglądać z ondrzejowskiego obserwatorium. Ojciec mówił, że na tydzień możemy pojechać do Koubków. Mają przestronną chałupę, na poddaszu jeden całkowicie wolny pokój i w nim moglibyśmy mieszkać. Pani Koubkowa będzie nam gotować, przecież jedzenia mają w bród, ojciec powiedział, że jeszcze się odkarmimy, póki można, kto wie, co będzie potem, ojciec oczywiście zapłaci. Za nas wszystkich. To jego pomysł i koszta bierze na siebie”. Nawet się nie namyślaliśmy, w jednej chwili przystaliśmy na to. Mówiąc ściśle - przerwałem i spojrzałem na Daniela Potockiego, który zapalał właśnie nowego papierosa - przystaliśmy natychmiast my dwaj, Prokop i ja. Marcin milczał. Przypominam sobie dokładnie, jakby to było dziś, stał w ogrodzie pod figurą, jadł poziomki i milczał. Oczy miał spuszczone, patrzył w swoją łyżeczkę i milczał. Kiedy będzie to pan ujmował literacko, trzeba by ów moment zaakcentować - powiedziałem Potockiemu - jest to jeden z momentów nadających się do ujawnienia psychiki bohatera. Może pan z niego wywieść psychologiczną charakterystykę. Marcin po zaproszeniu rzuconym przez Gienka po prostu stał, patrzył na łyżeczkę i milczał. - I spytałem go: - Wie pan, dlaczego? - Dlaczego? - zapytał, ze wzrokiem utkwionym w sufit wypuścił kłąb dymu i trochę się zamyślił, jak to czasami robią ludzie bardzo inteligentni. - Ten Marcin był chyba... pewnie czuł się nieswojo. - Ale dlaczego? - spytałem, tego głupiec już nie pojmował. To dla niego zbyt skomplikowane. Może było w tym trochę i mojej winy, że nie dość jasno wyłożyłem mu pewne okoliczności. Powiedziałem więc: - Marcin stał, gapił się na swoją łyżeczkę, bo nie był pewien i wstydził się do tego przyznać, i z tego powodu milczał. „Marcin, czemu nic nie mówisz - zapytał Gienek - nie chcesz z nami jechać? Może pod koniec sierpnia nie będziesz miał czasu?” - i dopiero wtedy Marcin ożywił się. Powiedział, że ma czas i że również by pojechał. - Niech pan zwróci uwagę - powiedziałem Potockiemu - Marcin odparł, że również by pojechał. Słyszał pan ten coniunctivus? Jeśli napisze pan po tej scenie: „Pojadę”, wszystko na nic. Marcin rozpłynie się panu jak mgła i cała scena straci sens. Teraz już pan chyba wie - spytałem Potockiego - o co mi chodzi, co chcę przez to powiedzieć? a ponieważ w dalszym ciągu byłem pewien, że nie rozumie, sam mu to wyłożyłem. - Kiedy Gienek rzucił pomysł wyjazdu do Ondrzejova i zaprosił nas, a ponadto powiedział, że ojciec wszystko ureguluje, Marcin po prostu nie był pewien, czy jego to też dotyczy. Rozumie pan? Nasz stary przyjaciel raptem nie jest pewien, czy jego to też dotyczy. Lub mówiąc jeszcze dobitniej, nasz Marcin raptem nie ma odwagi - to jest właśnie trafne słowo - nie ma odwagi odnieść zaproszenia także do siebie. Pojechać na tydzień na wakacje do Koubków do Ondrzejova, kiedy na dodatek koszta ma pokryć ojciec Gienka. Już pan to rozumie? - spytałem, a on kiwnął głową. - Tak - odparł - był Protektorat, wy byliście Czechami a on Niemcem. Dlatego. - Dlatego - przytaknąłem. - Ale to tylko zewnętrzna strona zagadnienia. Ta wewnętrzna, istotna, polega na tym, że Marcin raptem nie ma odwagi i z tego powodu odsuwa się od nas i zamyka w sobie. On, który nie był maminsynkiem i nigdy czegoś podobnego by wobec nas nie zrobił. Niespodziewanie i podstępnie jak wąż wśliznęła się pomiędzy nas jakaś bariera. Wyobraziłem sobie wtedy to bardzo plastycznie. Siedzimy gdzieś obok siebie, rozmawiamy, patrzymy, a tymczasem za naszymi plecami wślizguje się między nas żmija. Nasze dawne stosunki zostały naruszone. Przez co? - powiedziałem. - Przez jakąś nieufność. My Czesi i on Niemiec. Przecież wiedział, jak Czesi nienawidzą okupantów, bronią się przed wszystkim, co niemieckie, stawiają opór... mogło więc zrodzić się w nim poczucie, że i nasz stosunek do niego jako do Niemca ulega ochłodzeniu, że odsuwamy się od niego, przestajemy brać go w rachubę, a nawet ufać mu, a on nie może już na nas polegać, stopniowo zaczynamy się nie rozumieć. Kiedy dziś o tym myślę - powiedziałem - wiem, że właśnie tam, w ogrodzie, przed końcem roku szkolnego ujawniła się część tej tragedii, o której chcę panu opowiedzieć. Dała o sobie znać poprzez drobiazg. Poprzez milczenie, patrzenie na łyżeczkę, niepewność. Ludzie zrywają ze sobą, chociaż wcale sobie tego nie życzą. To jakiś niebezpieczny, podświadomy lub świadomy mechanizm, którego przyczyną jest żmija. Kiedy jednak Marek przekonał się, że zaproszenie do Ondrzejova dotyczy również jego i że to jest zrozumiałe samo przez się, zniknęły wszelkie niepewności, ożywił się i był znowu dawnym Marcinem. Gienek potem przypomniał, że zaproszenie dotyczy też jego brata, i na tym zostało. Nie pamiętam, gdzie Marcin i Romuald spędzili tamte wakacje, wydaje mi się, że u ciotki w Libercu na pewno nie, raczej byli parę tygodni w Lipsku, nie ma to żadnego znaczenia dla naszej historii. Ale przed ostatnim tygodniem sierpnia obydwaj wrócili do Pragi i wszyscy pojechaliśmy do Koubków do Ondrzejova. - Pociągiem? - spytał ze spojrzeniem utkwionym w reprodukcję Wenus. Zaprzeczyłem. - Nie, pociąg tam nigdy nie jeździł, i nie autobusem, lecz rowerami. Do tej pory jeszcze nie wspomniałem, że wszyscy, cała nasza piątka, mieliśmy rowery i lubiliśmy jeździć. Wtedy szosy nie były zatłoczone samochodami jak dziś i na rowerach można było swobodnie jeździć, pamięta pan. Ówczesna młodzież jeździła na rowerach, był to bardzo popularny środek lokomocji. A ja miałem, jak na tamte czasy, niezwykły rower. Francuski siker, już nie pamiętam, jak się pisało nazwę tej firmy, babcia mi go kupiła chyba w nagrodę za jakieś lepsze świadectwo, miał przekładnię. Gienek i Romuald też mieli z przekładnią, ale Prokop i Marcin nie. Ich rowery były turystyczne, Gienka, Romualda i mój półwyścigowe. Wystarczyło wymienić kierownicę i według ówczesnych norm były to już wyścigówki. A więc zabraliśmy bagaż, to znaczy plecaki na ramiona i tornistry na ramę, Romuald wziął aparat, dużo kartek papieru i ołówki, i w drogę. Ondrzejóv leży w kierunku na Rziczany i nie jest daleko od Pragi, ale my jechaliśmy wolno, żadnych ścigań się i wyprzedzania, i robiliśmy wiele postojów w miejscach, które nam się spodobały. Wyjechaliśmy przed południem, a dopiero późnym popołudniem byliśmy na miejscu. Koubkowie ucieszyli się... - powiedziałem, a ten łotr się zaśmiał. Odebrał to widocznie jako żart. Zaśmiał się i napił się wina. - Naprawdę się ucieszyli - ciągnąłem - pani Koubkowa od razu przyniosła nam mleka, a jej córka, ta dwudziestopięcioletnia Różenka, dała nam chleba grubo posmarowanego masłem, to było na przywitanie po podróży, a potem na kolację dali nam zupy, dla każdego po kawale wieprzowiny i jajecznicę. Następnego dnia zabili trzy króliki. Kury ani jednej, to zrozumiałe, był koniec sierpnia i kury się niosły. Mieliśmy i ryby, i grzyby, których sami nazbieraliśmy w lesie, ale pani Koubkowa dostała u rzeźnika mięso, wówczas jeszcze można było dostać, zresztą rzeźnik ondrzejowski był ich dobrym znajomym, jakżeby nie, skoro pan Koubek był leśniczym, pani Koubkowa albo jej córka piekły placki i babki, robiły racuchy i knedle, w ogóle u Koubków dużo się robiło z kartofli, ale często były też pierogi z owocami, owoców mieli w bród, koło chałupy rozciągał się duży ogród, same jabłonie i grusze, jedna stara grusza rosła w kącie podwórza, czereśni pod koniec sierpnia już nie było, a śliwki jeszcze nie dojrzały - ale gotowały nam pierogi z jagodami i poziomkami, Marcin przepadał za nimi, a panna Różena słodziła mu je i polewała śmietaną szczególnie obficie, i powiadała, że serce jej się rozdziera. „Panie Marcinie, proszę, to jakby za mnie pan jadł - mówiła i śmiała się - ja niestety nie mogę sobie pozwolić i dlatego jestem smutna”, ważyła prawie sto kilo i biedaczka bała się utyć jeszcze bardziej... jedliśmy winogrona i agrest, i dużo zieleniny: sałatę, szpinak, kapustę, pomidory, to panna Różena mogła już jeść, wcinaliśmy też kukurydzę, bardzo nam smakowała, krótko mówiąc z jedzeniem nie było kłopotu i wiodło się nam wyśmienicie. Koubkowie byli dla nas serdeczni. Pan Koubek i pani Koubkowa, ich syn Jakub, który mieszkał z żoną opodal, i Różena... - w tym momencie znowu mi przerwał. Pytaniem. Można było spodziewać się dwu pytań. Czy Koubkowie wiedzieli, że Marcin i Romuald są Niemcami, lub że zmieni tok myśli i zacznie wypytywać o Różenę. Nic lepszego nie mogło mu przyjść do głowy niż pytać właśnie o nią. O dziwo, jednak nie zapytał, może dlatego, że była taka gruba. Do tej pory zawsze pytał o coś zupełnie innego, tym razem również. Powiedział: - A co z tym obserwatorium. Byliście tam...? - Byliśmy - odparłem - zaraz następnego dnia. Zabrał nas syn Koubków, który pracował tam jako mechanik. W obserwatorium zajął się nami pewien docent, oprowadził nas, wszystko wyjaśnił i oczywiście pozwolił patrzeć przez rozmaite lunety i teleskopy, które znajdowały się w Ondrzejovie. To było najpiękniejsze w czasie tygodnia naszych wakacji. Ale... - w tym miejscu teraz ja przerwałem. „To cymbał, który nigdy nie opracuje mojego tematu - pomyślałem - ale mimo wszystko jeszcze raz pokażę mu, jak powinien autor postępować. Żeby wiedział, jak się puentuje prace literackie. To, czego on nigdy nie potrafił zrobić w swojej pisaninie”. I dlatego powiedziałem: - Byliśmy co prawda w obserwatorium już drugiego dnia ale gdybym opracowywał ten temat, zostawiłbym obserwatorium na koniec. Dlatego, że tworzyło ono jakby puentę. Proszę sobie wyobrazić. Niebo, gwiazdy, wszechświat, wie pan, jak wiele można o tym napisać? Ile spraw można wyrazić? W dialogu? Na konto wszechświata może pan wyłożyć cały swój program życiowy. Rozmaite poglądy na świat, najistotniejsze problemy życia ludzkiego, własne wyobrażenia, pragnienia i cele... i prawdę mówiąc, tego tygodnia w Ondrzejovie rzeczywiście doszło do takiego dialogu. Pomiędzy mną i Marcinem. Wiele z tego, co każdemu z nas leżało na sercu, powiedzieliśmy sobie. Ja powtórzę panu coś niecoś. Jest to jednak jedna z pomniejszych puent i dlatego nie powiem o niej już teraz, lecz dopiero pod koniec - i w duchu pomyślałem sobie: „Cośkolwiek z tego mu powiem, ale nie wszystko. Takich spraw nie powierza się byle komu”. Kieliszki znowu były już prawie puste, napełniłem je i ciągnąłem: - Pan Koubek był leśniczym i zabrał nas na obchód po lesie. Chodził ze strzelbą ukośnie przewieszoną przez plecy, później we wspomnieniach zdałem sobie sprawę, że była to dwururka na śrut, typu Lefaucheux, kaliber 16 na 16, którą dziś używa się bardzo rzadko, ale pan nie musi o tym wiedzieć. Pan Koubek chodził z torbą na naboje i oczywiście z psem. Koubkowie trzymali psa. Wabił się Reks. Bardzo się do nas przywiązał, zwłaszcza do Romualda. Chyba dlatego, że Romuald rysował go kilka razy... Pan Koubek w lesie opowiedział nam trochę o drzewach, roślinach i zwierzętach. W lasach wokół Ondrzejova wówczas była jeszcze gruba zwierzyna, nie wiem, czy jest tam do dziś. Było dużo dzikich królików, na polach kuropatwy i oczywiście zające, Prokop wypytywał, jak to jest z kłusownikami i czy pan Koubek w lesie przyłapał któregoś z nich. W domu pan Koubek pokazał nam mechanizm dubeltówki, kiedy rozebrał ją i wziął się do czyszczenia. Objaśniał, że Lefaucheux ma specjalny system zapłonu, iglicowy, ładunek zapalny umieszczony jest w naboju i w chwili gdy kurek opada, iglica uderza w zapłon i następuje odpalenie... Później Prokop spytał mnie i Gienka, czy zauważyliśmy, jak Romuald i Marcin interesowali się bronią... ale mam wrażenie, że przesadził w domysłach. Jeśli o Marcina chodzi, w tym lesie był on po prostu szczęśliwy. Jak już wspomniałem, lubił lasy w tym samym stopniu co ogrody i parki, w ogóle lubił przyrodę i otwarte przestrzenie. Pan Koubek nauczył nas rozróżniać takie gatunki flory, o których nigdy w życiu nie słyszeliśmy. Brokolicę, którą się zbiera we wrześniu, kozłka polnego, którego się sieje pod koniec sierpnia, korzeń hiszpański, który się zbiera na jesieni, a to wszystko jest podobne do sałaty i nadaje się do jedzenia na surowo, pokazał nam ponadto, jak się orientować podług słońca i zegarka na polu i w lesie, ale o tym już wiedzieliśmy. Chodziliśmy się kąpać w rzece. Pływać w niej nie bardzo było można, ale odświeżyć się - owszem. Ostatni tydzień sierpnia 1939 roku był taki parny jak ten nasz czerwcowy. Dwa razy poszliśmy do ondrzejowskiego kina. Pamiętam jak dziś, co dawali. „Dziewczynę z dzikiego zachodu” z Mac Donald i Eddy’m oraz „Dziewczyna czy chłopak” z Adi Mandl i Wacławem Treglem. Przed tym pierwszym filmem sprzedawano w kinie „ledo”, coś jak dzisiejsze bambino, nawet nie zauważyliśmy, kiedy chłopcy nam je kupili. Romuald Gienkowi i Prokopowi, a Marcin mnie, widocznie tak chcieli. Przy wyświetlaniu czeskiego filmu lodów już nie było, nie byliśmy na tym filmie sami, lecz z kilkoma miejscowymi chłopcami, których poznaliśmy. Pamiętam tę chwilę poznania. Szliśmy do lasu obok boiska. Ondrzejowskie boisko wówczas było zwyczajną łąką porośniętą niską trawą i chwastami, jedynie przed bramkami znajdowały się gołe żwirowate place, udeptane jak to zwykle bywa, i kiedy przechodziliśmy obok, kilku miejscowych chłopców grało akurat w piłkę. Marcin pierwszy się zatrzymał, zawsze lubił piłkę, kilka razy im podał, gdy przeleciała poza teren boiska, a potem wszyscy stanęliśmy przy bramce i po chwili graliśmy już z nimi. Jeden z tych chłopców nazywał się Apelt, jego ojciec był nauczycielem. Chyba ze dwa razy w ciągu tego tygodnia pojechaliśmy rowerami w okolice Ondrzejova. Józek Apelt z nami. Chodził do handlówki w Beneszovie i był w naszym wieku. Pojechaliśmy do Pyszel, Strzibrnej Skalicy, gdzie mieli wyśmienite lody a zwłaszcza nad Sazawę i tam wykąpaliśmy się porządnie. Pojechaliśmy aż do klasztoru sazawskiego i w przytulnej restauracji z ogrodem zamówiliśmy piwo wielkopopowickie. Nikt z nas nie przepadał za piwem - czasy, gdy upijaliśmy piwo przed gospodą, dawno minęły - ale w tym upale bardzo nam smakowało. Pamiętam, że w sazawskiej restauracji przy stoliku, który znajdował się w cieniu rozłożystej lipy - wydaje mi się, że to była lipa - Apelt skarżył się na obowiązkowe godziny niemieckiego w szkole... „Jeszcze trochę i będzie więcej godzin niemieckiego niż czeskiego - powiedział - a mnie to wcale nie bawi”, jak z tego wynika, nie domyślił się, że Marcin i Romuald są Niemcami, nie zdradził ich obcy akcent... Prokop rozgadał się potem na temat historii klasztoru sazawskiego, który za czasów księcia Oldrzycha założył pustelnik, święty Prokop, pierwszy jego opat, i jak to opat pokonał diabła, zaprzągł go do pługa i orał z nim okoliczne pola. Prokop dobrze znał tę legendę, a my z Gienkiem zrozumieliśmy, dokąd zmierza. Klasztor sazawski to kawał historii Czech, a od aneksji Sudetów, od naszego pamiętnego powrotu ze szkolnego przedstawienia „Aidy”, Prokop nigdy nie przegapił okazji, by czegoś podobnego nie powiedzieć w obecności Romualda i Marcina. To samo zrobił przed romańskim kościółkiem w Rovnej i przed kościołem w rodzinnej miejscowości malarza Józefa Lady, przed portalem romańskim ze świętym Wojciechem i Wacławem. W drodze powrotnej do Ondrzejova zatrzymaliśmy się w zagajniku, mech, wrzosy, kamienie i słońce, i na chwilę usiedliśmy na ziemi. Przed nami rozciągał się gąszcz krzaków, za sobą mieliśmy wysokie sosny. Raptem w pobliżu mnie i Marcina pojawiła się żmija. Marcin pierwszy ją zobaczył, krzykną}, żeby mnie ostrzec, chwycił kij i zaczął ją tłuc. Przepędził ją na pół martwą. Potem powiedział mi, skąd się w nim wzięło w tym momencie aż tyle siły... - i w duchu przypomniałem sobie jego słowa, nie mówiąc oczywiście ich głośno. „Mogłaby cię ugryźć” - powiedział. W drodze powrotnej do Ondrzejova również Marcina spotkała drobna nieprzyjemność. Kiedy brał na wyboistej szosie ostry zakręt, wpadł w poślizg i zleciał z roweru. Wszyscy oczywiście nosiliśmy krótkie spodnie i Marcin dosyć głęboko zdarł sobie kolano. W torbie pod siodełkiem oprócz kleju, gumy do dętek i klucza miałem watę, jodynę i chyba też spirytus, opatrzyłem Marcinowi kolano. Pewnie go piekło, ale Marcin umyślnie darł się w niebogłosy, dla zabawy tylko, co szybko pojął również Apelt. Jak już powiedziałem, Marcin co prawda był delikatny, ale żaden maminsynek, potrafił się wygłupiać. Ot, po prostu wspólny tydzień wakacji w Ondrzęjovie u Koubków, a pan... - powiedziałem Potockiemu - kiedy będzie je opisywać, do tych przygód dorzuci jeszcze inne, wymyślone. Takie, które pasowałyby do lata i do nas pięciu. Zwróciłem panu na to uwagę już na początku. Najważniejsze, żeby ujawniała się w nich psychologia każdego z nas, zwłaszcza Marcina i Romualda. Psychologia ukryta w ich postępowaniu. Niech pan nie zapomni - znowu mu przypomniałem - że chłopcy mieli aparat fotograficzny i robili zdjęcia, na przykład podczas wyprawy nad Sazawę, a Romuald ponadto rysował. Wszędzie zabierał ze sobą kartki papieru, ołówki i gumkę. Rysował w lesie, nad rzeczką, nad Sazawą, rysował kościółek romański w Rovnej razem z cmentarzem, rysował i w domu u Koubków, szkicował również portrety nas wszystkich, Józka Apelta, pani Koubkowej i pana Koubka, Różeny i psa Reksa. Niektóre rysunki natychmiast darł i wyrzucał, chociaż zawsze krzyczeliśmy za to na niego. Niektóre podarował nam i Koubkom, bardzo sobie je cenili, kilka zatrzymał dla siebie. Wszystkie były doskonałe. Kiedy miałem szesnaście lat, nie byłem żadnym znawcą, ale prawdziwy talent mogłem rozpoznać. Romuald już wtedy był malarzem. No a teraz to obserwatorium i gwiazdy - powiedziałem Potockiemu i zrobiłem pauzę. Pierwszy raz podczas tego długiego posiedzenia w pracowni na poddaszu przeprosił, że musi zejść na chwilę na dół. Dałem mu więc latarkę, ale i popielniczki, żeby je tam wysypał, i poszedł. A ja zastanawiałem się. Przede wszystkim ponownie obliczyłem czas. Do północy zostało półtorej godziny. Potem przygotowałem coś do picia. Kończyliśmy trzecią butelkę wina. Były to co prawda litrówki, a nie po trzy czwarte, ale i tak przez ten czas, nie wypiliśmy zbyt wiele. Potem sprawdziłem, jak jest na dworze. Przez wpółotwarte okno widziałem, że nie ma już ani wiatru, ani deszczu, że jest tam tylko gęsty mrok. U pułkownika Nyklasa ciągle jeszcze paliło się światło, w jednym oknie, sam był w willi i pewnie studiował jakieś ważne materiały. Zawsze to robił, kiedy w willi nie było jego rodziny. Świeciło się również u Jarnej, we wszystkich trzech oknach, Jarna była mężatką, byli z nią mąż i córka. Willi inżyniera Macha nie mogłem dojrzeć z okna, znajdowała się dużo dalej i drzewa ją zasłaniały. A potem w myślach szybko dokonałem małej rekapitulacji. „Do północy zostało półtorej godziny - powiedziałem sobie - długo już tutaj z nim siedzę i przedstawiam mu temat. To prawda, że słucha uważnie i chyba rozumie, ale na pewno zbytnio go to nie interesuje. Przecież to temat nie dla niego. Gdybym mu opowiadał o jakichś przygodach miłosnych, w których występowałyby kobietki, choćby takie jak Ewa Jarna... ciekawe, czy jeszcze o niej myśli... to co innego. Ale o paczce chłopaków... być może, że to go męczy, jest głupcem spragnionym ciekawostek i dlatego czeka, powiada sobie, kto wie... czeka, co z tego wyniknie. Jakaż będzie ta tragedia, na którą czatował już przy kolacji. Będzie tragedia - pomyślałem sobie - doczekasz się. Ale oprócz tej będzie jeszcze inna, łotrze. I nie tragedia, lecz twój koniec”. I chociaż nie było mi do śmiechu, uśmiechnąłem się do sterty papierów, które leżały na moim niezawodnym pistolecie, i dolałem sobie wina z trzeciej butelki. Potem podszedłem do drzwi. Był najwyższy czas. Na dole migało światło latarki i słychać było kroki, już wracał. - Halo - zawołałem - skoro pan już tam jest, proszę wziąć jeszcze jedną butelkę. Niech pan wejdzie do kuchni i poświeci pod zlewozmywak. Powiedział, że chętnie to zrobi, i po chwili wrócił na górę z popielniczkami i piątą butelką. Czwartą nie napoczętą mieliśmy w pracowni. - A więc to obserwatorium i te gwiazdy - powtórzyłem i odkorkowałem butelkę, kiedy usiadł. - Poszliśmy tam z synem pana Koubka następnego dnia pod wieczór, kiedy zaczęło się ściemniać. W obserwatorium, jak już wspomniałem, zajął się nami pewien docent. Niebo było jasne, czyściutkie, w miarę jak ciemniało, gwiazdy pojawiały się jedna po drugiej, obserwowaliśmy to gołym okiem. A potem, kiedy zaczęliśmy patrzeć przez lunety... Nie pamiętam już, od czego docent zaczął swój wykład, nie od księżyca, bo go na niebie akurat nie było, wydaje mi się, że zaczął od meteorytów i powiedział, że teraz, pod koniec sierpnia jest ich mniej niż między lipcem i sierpniem, w tych miesiącach jest ich najwięcej, ale, przypominam sobie, że na początku wspomniał o tym, iż bieżący rok, to znaczy 1939, jest bardzo korzystny dla występowania komet. Fragmenty komety zwanej Liryda było widać w tym roku w kwietniu. W ostatnich dniach czerwca pojawiły się mgławice innej komety zwanej Pons-Winneck, a sama kometa była widoczna w lipcu. Teraz w sierpniu pojawiają się zwykle Persydy lub Łzy Świętego Wawrzyńca... Ktoś z nas przypomniał, chyba Marcin, że kiedy się widzi spadającą gwiazdę trzeba pomyśleć sobie jakieś życzenie... a my widzieliśmy takich meteorytów dużo. Nie tylko z obserwatorium. Pan docent wskazał nam kilka najjaśniejszych gwiazd, Wegę w zenicie, Arktura podczerwienionego jak klosz tej lampy naftowej, która świeci na biurku pod oknem, gwiazdę, która w przybliżeniu jest dwadzieścia trzy razy większa od Słońca, a następnie Kasjopeję, Gwiazdę Polarną i konstelację Liry, Wielki i Mały Wóz i przepiękną Drogę Mleczną, która lśniła na aksamitnie ciemnym niebie jak wspaniały pas srebrny, później zaś... co to było? Dopił wino, które miał w kieliszku jeszcze z trzeciej butelki, i ja nalałem mxi z czwartej. Dopiero teraz odniosłem wrażenie, że wino raptownie zaczyna na niego działać. Ale dopiero zaczyna. Daniel Potocki dobrze znosił wino, dlatego mu je zaproponowałem. Danielowi Potockiemu nie wolno było się upić. Musiał całkowicie trzeźwy wysłuchać mnie do końca. Tylko trzeźwy Potocki mógł zostać ukarany odpowiednio. Najmniejsze osłabienie jego świadomości alkoholem oznaczało wymknięcie się karze. Oznaczało ułaskawienie. Na dole miałem dwie butelki koniaku, flaszkę whisky, bolsa, wódkę, sok pomidorowy, pieprz. Mógł się spić, gdybym mu nalał coś z tych zapasów, nie wytrzymywał silnego alkoholu jedynie wino. A ja musiałem go mieć trzeźwego. „Na razie wszystko w porządku - powiedziałem sobie - na razie tylko nastrój mu się poprawił. Chłonie to, co mu opowiadam, i na pewno wytrzyma do końca historii”. - Później - kiwnął głową - co to było? Ujrzeliście na niebie coś niezwykłego? - Zobaczyliśmy na niebie to, co ludzkość ogląda od początku swego istnienia - powiedziałem - i to jest niezwykłe. Przez setki tysiącleci, jak istnieje ludzkość, niezliczoną ilość razy zmieniała się wokół niej przyroda, nowe gatunki zwierząt, nowe gatunki roślin, nowe koryta rzek, pojawiały się nowe osady i znikały, padały całe połacie rozmaitych lasów i znowu wyrastały, powstawały nowe miasta i nowe kultury, i cywilizacje, i znikały, wszystko, gdzie okiem sięgnąć, zmieniało się, ale jedno pozostało takie samo. Takie samo dla całej ludzkości przez wszystkie czasy, to rozgwieżdżone niebo w górze. Widzieliśmy niektóre planety naszego układu słonecznego i gwiazdy, które zdobią nasze sierpniowe niebo, widzieliśmy, jak już powiedziałem, przepiękną Drogę Mleczną, po prostu to wszystko, co ludzkość oglądała od dawien dawna, ale oglądała gołym okiem. W odróżnieniu od tej pradawnej ludzkości my zobaczyliśmy ponadto to, czego gołym okiem się nie zobaczy. A co mogły nam przybliżyć jedynie lunety, które posiadało przed wojną obserwatorium ondrzejowskie, ale to wszystko tam w górze było od prapradziejów, chociaż minione pokolenia ludzkości aż do wynalazku lunety nie mogły tego obejrzeć. Teraz właśnie przyszło mi do głowy... - powiedziałem, chociaż nie musiałem tego mówić Potockiemu - że rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona, niż my to postrzegamy. Na pewno jest niezmierzona ilość rzeczy, których nie zauważamy i o których wcale nie wiemy, właśnie dlatego, że ich nie zauważamy. Byty, które istnieją niezależnie od naszej o nich wiedzy czy niewiedzy. Nazywamy je obiektywną rzeczywistością, która istnieje niezależnie od naszej świadomości, a zresztą, o iluż sprawach nie mamy jeszcze zielonego pojęcia? O rozmaitych tajemnicach między niebem i ziemią, jak się to mówi, między życiem i śmiercią, między śmiercią i życiem... - powiedziałem i spojrzałem na Potockiego. - Jest całkowicie pewne - mówiłem - że za kilka lat, w drugiej połowie naszego wieku... zobaczymy niebo jeszcze bogatsze niż dziś, bo powstają coraz większe i silniejsze lunety, które sięgną w głąb wszechświata. Ale już wówczas tego lata 1939 zobaczyliśmy przez szkła ondrzejowskich lunet dziwne, bardzo dziwne kształty, które nas poruszyły niezwykle. Głównie Marcina i mnie. Pozostałych oczywiście też, Gienka, malarza Romualda i Prokopa o trzeźwym umyśle, ale Marcina i mnie poruszyły najbardziej i w jednakowy sposób - powiedziałem i strząsnąłem popiół z papierosa do czystej popielniczki, i napiłem się wina z czwartej butelki. A potem ciągnąłem: - Przez szkła ondrzejowskich lunet zobaczyliśmy delikatne, ledwo widoczne mgiełki, musieliśmy bardzo wytężać wzrok, żeby je ujrzeć, były to zaledwie drobne białe cienie, coś jakby gęsi puch, których, gdyby leżały na drodze, wcale by pan nie zauważył, przy każdym mrugnięciu oka te drobne pobłyski znikały, jakby siatkówka nie potrafiła zatrzymać ich obrazu... były takie mikroskopijne jak mikroby w kropli wody, bardzo wiele ich bez trudu mieściło się w centymetrze kwadratowym soczewki. A czym naprawdę były te zwiewne mgiełki? To całe olbrzymie wszechświaty z miliardami gwiazd, całe galaktyki, z których każda jest tak wielka, że światło z jednego jej krańca na drugi wędruje setki i tysiące lat. Docent wskazał nam jedną z tych drobnych mgiełek i powiedział, że jest ona najbliższa naszemu układowi słonecznemu. „Ta galaktyka w proporcjach kosmicznych jest od nas oddalona tak nieznacznie, jak gdyby na powierzchni całej kuli ziemskiej znajdowały się dwa kamyki w odległości centymetra od siebie - powiedział - zaledwie sześć milionów lat świetlnych. Zaledwie sześć milionów lat wędruje do nas na Ziemię jej światło - powiedział. - Taka, jak ją teraz widzicie, była przed sześcioma milionami lat i dopiero za sześć milionów lat będzie można z Ziemi zobaczyć ją taką, jaka jest w tej chwili. Znamy również galaktyki z miliardami gwiazd oddalonych od nas o setki milionów lat świetlnych, o całe miliardy...” i przypominam sobie, że na nasze pytanie docent odparł, że na razie wszystko wskazuje na to, iż wszechświat jest nieskończony i nieustannie się rozprzestrzenia. Wówczas, w latach trzydziestych, taki sąd przeważał wśród uczonych, dziś niektórzy są zdania, że wszechświat jest raczej skończony, lecz nieograniczony, ale już wówczas ów pan docent wspomniał, że te miliony, miliardy galaktyk oddalonych od nas o miliardy lat świetlnych mogą tworzyć tylko jeden jedyny wszechświat, ten nasz wszechświat, częściowo tylko dla nas widzialny i jedynie przeczuwany, a oprócz niego mogą istnieć w nieskończonych głębinach przestrzeni miliony innych wszechświatów, złożonych z miliardów dalszych galaktyk, których światła nigdy nie ujrzeliśmy, bo nigdy do nas nie dotarło, i nigdy nie ujrzymy, bo zanim to światło do nas dotrze, nasz układ słoneczny od bilionów lat będzie już wygasły i martwy. A potem powiedział, ile pośród takiego mnóstwa wszechświatów i galaktyk może być planet takich jak nasza, z żywymi istotami. „Uważać, że w nieskończonych przestrzeniach tylko na naszej Ziemi istnieje ludzkość - powiedział docent - byłoby tak samo nonsensowne i pełne zadufania, jak dawne wierzenie w to, że Ziemia jest centrum wszechświata”. Wszystko, o czym mówił, ilustrował tak olbrzymimi liczbami, że - jak stwierdził - przestały one mieć dla matematyki praktyczne znaczenie, i na zakończenie dodał: „A teraz wyobraźcie sobie to wszystko, chłopcy. Czym wobec tego jest cały nasz układ gwiezdny, nasz układ słoneczny i nasza planeta, którą nazywamy Ziemią? A czym jest wobec tego człowiek? Choćby to był milioner, cesarz, imperator, władca świata lub Europy... a jeśli wszystko trwa biliony lat, czym jest wobec tego, chłopcy, jedno ludzkie życie?” W głowie nam się od tego kręciło jak pijanym. Byliśmy pijani czasem, przestrzenią, wiecznością, a kiedy pan docent na koniec powiedział jeszcze, że we wszechświecie są gwiazdy tak wielkie, że ich średnica równa się odległości Ziemi od Słońca, już to do nas nie dotarło. Tak przebiegła - powiedziałem Danielowi Potockiemu - nasza wizyta w obserwatorium. A teraz opowiem panu zakończenie naszego tygodnia wakacji w 1939 roku... Umilkłem i zapalając następnego papierosa, znowu obserwowałem jego twarz. Wydała mi się jakoś dziwnie zadowolona. Do tej pory był zupełnie spokojny, chwilami jowialny, pewny siebie, zakładał nogę na nogę wygodnie rozparty w fotelu i wydmuchiwał dym z papierosa aż pod sufit, ale teraz był również dziwnie zadowolony. Mogłem to sobie zinterpretować po swojemu. Łotr jest świadom swoich grzechów, chociaż ich nie wyznał, i teraz pod wpływem opowieści o wszechświecie czuje się usprawiedliwiony i uspokojony. Powiada sobie: „Skoro wszystko jest takie nieskończone i wieczne, cóż znaczą moje grzeszki? Nic. Jak gdyby nigdy ich nie było”. Pokiwał głową, zapalił papierosa i napił się wina. Napełniłem kieliszki, ciągle jeszcze się trzymał, chociaż wino stopniowo zaczynało na niego działać, i objawił zainteresowanie, jak się te wakacje zakończyły. - W drodze z obserwatorium do domu - zacząłem - opowiadaliśmy sobie o tym, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy. Zrozumieliśmy pana docenta, kiedy mówił o marności imperatorów i wszelkich władców świata, zrozumieliśmy, kogo miał na myśli mówiąc o władcy Europy, ale o tym nie mówiliśmy w obecności Marcina i Romualda. Z pewnością oni też zrozumieli, nie byli naiwni. Ja i Marcin przez pewien czas zostaliśmy w drodze powrotnej o parę kroków w tyle. „Mam z tego wszystkiego zawrót głowy - powiedział mi wówczas Marcin ze śmiertelną powagą, mówiłem już, że miał takie momenty, kiedy był poważny i zamyślony, teraz był właśnie taki moment. - Jestem oszołomiony i w głowie mi się kręci” - powiedział do mnie, pozostali tego nie słyszeli, musiałem go trochę podtrzymywać, bo ciągle patrzył w górę na niebo i szukał spadającej gwiazdy... W domu pani Koubkowa chciała jeszcze dać nam coś do jedzenia, ale zjadł tylko Gienek, my nie, napiliśmy się tylko i potem poszliśmy do izby na poddaszu. Muszę teraz wspomnieć o czymś, o czym jeszcze nie opowiedziałem. Nas było pięciu, a w izbie tylko trzy miejsca do spania. Początkowo były dwa, ale Koubkowie ze względu na nas przynieśli otomanę, chcieli wstawić jeszcze łóżko składane, ale my się sprzeciwiliśmy, nie chcieliśmy im sprawiać kłopotu, a ponadto z łóżkiem, chociaż izdebka była dosyć przestronna, zrobiłoby się ciasno. Tymczasem obok był strych, ogromny strych pełen słomy i siana, na którym świetnie można było sypiać, ja marzyłem o tym najbardziej. „Pani Koubkowa, łóżko mam w domu, ale strychu nie - zacząłem bardzo grzecznie - siano tak przyjemnie pachnie, gdybym położył tam sobie koc, spałbym po królewsku”. I pani Koubkowa po chwili wahania wreszcie zgodziła się, kiwając głową z uśmiechem. Ale nie ja jeden chciałem spać na strychu. Również Gienek, najzamożniejszy z nas, ze wspaniałej willi w Pradze, i chyba Prokop. Wreszcie tak się stało dzięki podstępowi Marcina, ze nie spali tam ani Gienek, ani Prokop, tylko ja i Marcin. Chciałbym jeszcze dodać, że kiedy schodziło się ze strychu na dół, słychać to było w sąsiedniej izbie. Drewniane schody mocno skrzypiały. Pewnie wyda się to panu nieistotne... - spojrzałem na Potockiego, nigdy nie miał wyczucia funkcji realiów, i nie czekając, co mi odpowie, ciągnąłem: - Ale ten szczegół w nocy po wizycie w obserwatorium miał znaczenie. Gienek, Romuald i Prokop położyli się spać w swojej izdebce, ja i Marcin poszliśmy na strych, mieliśmy tam już wymoszczone legowiska z poprzedniej nocy, wysłane kocami, które pani Koubkowa troskliwie nam naznosiła, chociaż na strychu wcale nie było zimno, wręcz przeciwnie - gorąco, i oczywiście po takich przeżyciach z oglądania wygwieżdżonego nieba nie zasnęliśmy od razu. Najpierw kilka razy unosiliśmy się na łokciach, bo coś szeleściło, mogła to być mysz albo kot, i coś trzepotało w powietrzu, Marcin twierdził, że to nietoperz, a potem zaczęliśmy rozmawiać. O wszechświecie, galaktykach, gwiazdach i o żywych istotach na innych planetach, a także o kometach i meteorytach. „Co myślisz, kiedy widzisz spadającą gwiazdę?” - spytał Marcin, a ja mu odpowiedziałem żartem, że muszę jeszcze nad tym się zastanowić. Trochę przypierał mnie do muru, ale potem ustąpił. W głowie kręciło mu się coraz bardziej, był to autentyczny zawrót głowy. Tej nocy na strychu nie powiedział tego w sensie przenośnym, nie mówił, że kręci mu się w głowie od gwiazd i wszechświata, zacząłem się obawiać, czy nie zachorował. Poprzedniego dnia był upał i kiedy jechaliśmy na rowerach, Marcin zdjął koszulkę i przewiązał ją sobie w pasie, przyszło mi do głowy, że mógł dostać udaru słonecznego. Jego chłodne czoło o tym jednak nie świadczyło. Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy półgłosem, Marcin nagle zerwał się i powiedział, że mu mdło. Zszedłem z nim po tych skrzypiących schodach na dół i na dworze rzeczywiście dostał torsji. Trochę mu to ulżyło, ale nie wróciliśmy zaraz na strych, zostaliśmy na dworze na wypadek, gdyby znowu dostał mdłości. Podwórze Koubków było duże i ładne. Miało swoje osobliwości, które nam, chłopcom z miasta, wydawały się romantyczne, na przykład w kącie za psią budą rosła stara grusza, a pod nią leżały blisko siebie dwa wielkie kamienie, na których można było siedzieć, usiadłem tam z Marcinem. Na dwóch głazach pod gruszą w kącie podwórza siedzieliśmy sami. Reks oczywiście natychmiast nas zwęszył, ale nawet nie szczeknął, już nas znał, kilka razy przebiegł tylko koło budy dzwoniąc łańcuchem. Wszyscy spali, na dworze cicho i bezwietrznie, nigdzie nawet listek nie zaszeleścił, noc była bardzo widna, skąpana w blasku gwiazd, i tam Marcin mi się przyznał, co czuje i co przeżywa. On Niemiec po okupacji Czech. Trochę z tego panu opowiem - powiedziałem. - Trochę... - powtórzył Potocki i napił się wina. - Trochę - powtórzyłem nie patrząc na niego i dobrze wiedziałem, że to, co mam mu teraz powiedzieć, będzie skierowane do najmniej odpowiedniego słuchacza. Do kogoś, kto nie jest tego godzien. Jeśli jednak chciałem, żeby pojął ten temat i przy swoim niezbyt lotnym umyśle zrozumiał chociażby jego najważniejsze momenty, i żebym ja mógł pod koniec - nie później niż o północy - z czystym sumieniem postawić kropkę nad i, musiałem opowiedzieć mu trochę z naszej rozmowy pod gruszą na podwórzu Koubków. - Trochę - powtórzyłem po raz trzeci i w tym momencie popatrzyłem na niego dosyć surowo. - Niech się pan nie spodziewa szczegółów. Wszystkiego nie opowiem. Sam będzie pan musiał to wszystko przemyśleć i sporo dotworzyć, tak się przecież umówiliśmy. - A potem oderwałem od niego wzrok i zacząłem opowiadać dalej: „Ja wiem, że wy nas nie lubicie - powiedział Marcin wtedy pod gruszą. - W czerwcu widziałem to na własne oczy, kiedy drużyna Pragi grała z drużyną Berlina. Byłem na tym meczu i widziałem, jak publiczność gwizdała, gdy berlińczycy witali stadion wyciągniętymi rękami, nawet butelkami w nich rzucano. To nieprawda, co piszą w gazetach, że wasi ludzie przyjaźnie rozmawiają z naszymi żołnierzami, tak samo jak nie było prawdą, że 15 i 16 marca stali w kolejkach przed naszymi kuchniami polowymi z menażkami po eintopf. Znaleźliście się jakby w niewoli - mówił Marcin - ale jak podają w radiu i piszą w gazetach, to nie jest niewola. Macie zachować samodzielność jak dawniej, macie otrzymać wielką autonomię - mówił niemal z wyrzutem - na czele państwa macie prezydenta i rząd, istnieją urzędy czeskie i szkoły, tylko napisy są dwujęzyczne i niemieckie na pierwszym miejscu, ale to widocznie dlatego, że Protektorat należy do Rzeszy... - Marcin zaczął w tym duchu, ale natychmiast zorientował się, że właściwie przeczy sobie. - Rozwiązana została tylko armia - powiedział - ale podobno ma powstać wojsko rządowe, czy już powstaje, policja jest w dalszym ciągu czeska, żandarmeria również. - Znowu zawahał się i jakoś tak szybko, jakby na usprawiedliwienie powiedział: - Ja wiem, jest tu i nasza policja, nazywa się gestapo, ale ona nie będzie przecież wam szkodzić... - I znowu skorygował się po raz trzeci. Wiedział, że to gestapo od swego wkroczenia do końca wakacji aresztowało już wielu Czechów... pewnego razu, jeszcze w Pradze, Prokop poruszył ten temat w obecności jego i Romualda... i wreszcie zamilkł. Zamilkł jak ktoś, kto podjął grę i przegrał. Siedział milczący i poważny, z łokciami opartymi na kolanach, ze zwieszoną głową i patrzył w ziemię, a ja oczywiście wyczułem, że chciałby jeszcze o tym mówić, pewnie żeby się usprawiedliwić albo po to jedynie, by poprowadzić intymną rozmowę, a równocześnie wolałby o tym nie mówić, żeby nie sprowokować mojego sprzeciwu, jakiejś dyskusji - jak się to dziś określa - czy nie daj Boże kłótni, muszę dodać, że Marcin, tak samo jak i jego brat, do zajęcia Sudetów nigdy się z nami nie sprzeczali, niczego nie próbowali nam wyperswadować, nawet rozmaite uwagi Prokopa zostawiali bez odzewu, i na pewno Marcin nigdy nie chciałby spierać się ze mną, zwłaszcza teraz, w tę cichą noc, na głazach pod gruszą w kącie podwórza, na wakacjach w Ondrzejovie. To było dla mnie jasne i jeśli pan tego nie zrozumie, nigdy nie zrozumie pan Marcina. Opisałby go pan wówczas w noweli - powiedziałem Potockiemu - źle i nieprawdziwie. Po prostu Marcin był wewnętrznie skłócony. Chcieć czegoś i równocześnie tego nie chcieć, to jest ambiwalencja woli. I kiedy znowu powtórzył: „Ja wiem, że nas nie lubicie” - wiedziałem, że nadeszła już najwyższa pora, żebym się odezwał. „Nie lubimy Niemców - powiedziałem cicho - ale jest przecież różnica. Nie lubimy okupantów i Hitlera. Faszystów”. „Nie, Michał - odparł - wy nie lubicie Niemców. Nie tylko okupantów i Hitlera. Nienawidzicie całego narodu, bo...” - nie dokończył. „Bo cały naród jest za Hitlerem i okupantami, tak myślisz - powiedziałem - bo cały naród cieszył się z przyłączenia Austrii do Rzeszy, z przyłączenia Sudetów, z zajęcia Republiki i jeśli Hitler nadal będzie odnosił sukcesy w swoich podbojach, naród będzie się cieszył jeszcze bardziej. To nie tak, Marcin. Nie wierzę, że wszyscy Niemcy są za Hitlerem. Tak piszą tylko w gazetach, to się tylko tak wydaje. To propaganda. Są Niemcy, którzy nie idą za Hitlerem, o nich się nie pisze. O nich się milczy. Są Niemcy, którzy nawet przeciwko niemu walczą. W przeciwnym razie dlaczego Hitler zamykałby ich w więzieniach? Dajmy temu spokój, Marcin, najważniejsze, że lubimy poszczególnych ludzi. Że lubimy was dwu, ciebie i Romualda, i że ja ciebie lubię. Lubię jak dawniej, przecież wiesz o tym, czy zmieniłem do ciebie stosunek, czy robiłem ci jakieś zarzuty, sam wiesz najlepiej, że cię lubię i to się nigdy nie zmieni...” „Marcin, ja wiem, że ty możesz sobie myśleć, że między nami powstaje przegroda, która dziś dzieli Czechów od Niemców, że to coś wślizguje się między nas jak żmija... wiesz, uświadomiłem sobie to przed wakacjami w ogrodzie Gienka, kiedy zaprosił nas do Ondrzejova... ty byłeś wtedy niepewny, czy to dotyczy również ciebie i twego brata... ale tak nie jest. Naprawdę, zawsze będziesz moim najlepszym kolegą i przyjacielem. Przecież wiem, że to nie twoja wina i nie Romualda, kiedyś rozmawialiśmy o tym z Prokopem i Gienkiem... Łączy nas coś silniejszego od tego, co mogłoby nas rozdzielić, od tego, że ty jesteś Niemcem, a ja Czechem i że Hitler podbił nas i chce nas zniszczyć. Tak, Marcin, zniszczyć... nie wierz w gładkie słowa...” - i wówczas, po tym wszystkim, co powiedziałem, Marcin był wzruszony. Nie był rozpieszczony, nie był przesadnie delikatny uczuciowo, bywał jedynie subtelny, potrafił zachowywać się jak wisus, ale teraz tak się wzruszył, że miał wilgotne oczy. - I nie informując swego gościa w fotelu naprzeciwko, w myślach odtworzyłem sobie, jak tam, za psią budą w ciszy nocnej siedzieliśmy obok siebie, nad nami świeciło miliard gwiazd, z których gołym okiem nie widzieliśmy nawet tysiąca... migotał nieskończony wszechświat z milionami galaktyk, siedzieliśmy pod nim, a ja uprzytomniłem sobie: Czym jest człowiek i jedno ludzkie życie w zestawieniu z nieskończonością i wiecznością, czym jestem ja i Marcin, który siedzi obok mnie i omal nie płacze, bo jakiś tam Hitler nas okupuje, gestapo więzi, chcą nas zniszczyć i zamienić w niewolników... Wówczas, pod koniec wakacji, jeszcze nie wiedzieliśmy, co się szykuje, co nam grozi... Ale dlatego my dwaj mamy się poróżnić, czy nawet zerwać ze sobą? Mamy się nienawidzić dlatego, że przyszedł jakiś Hitler? Dlatego że faszyzm zwyciężył, my mamy przestać być przyjaciółmi? Przecież jesteśmy tutaj razem, w tym jednym naszym życiu, jakaż by to była przyjaźń i sprawiedliwość, gdyby władza polityczna, która opanowuje Europę, mogła nas rozdzielić w tym naszym jednym ziemskim życiu? I pomyślałem sobie, po co właściwie stale mamy patrzeć tylko wokół siebie, spójrzmy w górę! A głośno powiedziałem Potockiemu: Siedzieliśmy pod gwiazdami w milczeniu, a potem złożyliśmy przysięgę. Wie pan - powiedziałem Potockiemu, którego w tym momencie prawie nie zauważałem, ale na pewno siedział bez ruchu, palił i czekał. - Wie pan, tego się nie zapomina. To się pamięta całe życie. Mam to przed oczami, jakby to było dziś. „Nigdy nic nas nie rozdzieli - powiedział Marcin tej nocy na podwórzu Koubków - nigdy w życiu aż do śmierci. Przysięgam. Gdybym cię zdradził, byłby to mój koniec - powiedział z romantyczną przesadą, typową dla jego wieku, ale naprawdę tak myślał - przysięgam, Michał, pod tym niebem”. Mieliśmy po szesnaście lat, było to w ostatnim tygodniu wakacji 1939 roku. To był najpiękniejszy moment w moim życiu. Wiem, że w jego również - powiedziałem Potockiemu i znowu miałem uczucie, że robi mi się niedobrze. Człowiek miewa takie uczucie, kiedy wywnętrza się przed debilem lub rzuca perły przed wieprze. Patrzył, palił i milczał, a ja pomyślałem sobie: „Ty łotrze, ze swoim upodobaniem do głupstw, jakże byś mógł opracować ten temat” - i odruchowo położyłem rękę na rozkładzie jazdy i kopercie, pod nimi było kilka kartek zapisanego papieru, a na spodzie mój pistolet. I uświadomiłem sobie, że jeszcze jest czas, zanim łotr upije się winem, ale ja byłbym szczęśliwy, gdybym mógł już zakończyć swoje opowiadanie. - Potem na podwórzu zjawił się Romuald - powiedziałem oschle - wracamy do realiów skrzypiących schodów. Widocznie słyszał, gdy schodziliśmy ze strychu, nie mógł doczekać się naszego powrotu i zszedł na dół zobaczyć, co się stało. Odnalazł nas w kącie podwórza na kamieniach i udał, że nic nie zaszło. Przysiadł się na chwilę. „Nie możecie zasnąć, wcale się nie dziwię - powiedział - chłopcy śpią jak zabici” - miał na myśli Gienka i Prokopa. „Rozmawialiśmy o obserwatorium” - powiedział Marcin. „Ołówkiem nie da się uchwycić wygwieżdżonego nieba, co, Romualdzie?” - odezwałem się. „Wydaje mi się, że nie” - powiedział Marcin. Romuald wahał się. „Chyba że kolorami... Tło jest ciemne, prawie czarne - spojrzał w niebo - księżyca nie ma, świecą tylko gwiazdy, a mimo to noc jest widna jak w Betlejem w narodziny Pana. To dziwne”. „Może to świeci jakiś reflektor z obserwatorium” - bezbarwnie wybąkał Marcin. „Mógłbyś się trochę zastanowić nad tym, co mówisz - powiedział Romuald. - Przecież żaden reflektor nie rozświetli nocy. Może zaledwie rzucić w przestrzeń pas światła, oświetlić skrawek ziemi. A to jest jasnością padającą z nieba”. „A mógłbyś to narysować?” - spytałem. „Każda gwiazda świeci innym kolorem i nie jednakowo intensywnie przebija przez pasmo Drogi Mlecznej. Zwykłym ołówkiem tego się nie da zrobić, kolorami prędzej. Narysować mrok to nie problem, ale światło... to bardzo trudne. Musiałbym spróbować. Że też pan Koubek na noc uwiązuje Reksa na łańcuchu - dlaczego nie pozwala mu biegać swobodnie? Reks, do budy - powiedział cicho, a pies podniósł się natychmiast, widocznie usłyszał swoje imię, i zadźwięczał łańcuchem. - Pewnie go ta buda przeraża, że jest za mała” - stwierdził Romuald i w tym momencie Marcin spojrzał na mnie ukradkiem. Wyczułem, o co mu chodzi. Myślał o sobie. Nie cierpiał zamkniętych mrocznych przestrzeni... roześmiałem się. „Widzisz, Marcin, nie ty jeden - powiedziałem mu - jesteś jak ten pies”. „Nie jestem jak pies - obruszył się Marcin - to on jest taki jak ja”... - już czuł się dobrze. Ustąpiły zawroty głowy i mdłości, chyba było mu trochę chłodno, pierwszy więc zaproponowałem, żebyśmy wrócili do chaty. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy Reksie, żeby go pogłaskać. Na chwilę przystanęliśmy na środku podwórza, gdzie była studnia. „Nie wiem, co to jest - powiedział Romuald z powagą - ale mam jakieś dziwne uczucie. Kiedy słucham wiadomości, czytam gazety, nie wiem... mam przeczucie czegoś niedobrego”. Wzdrygnął się. Kiedy zacząłem go wypytywać, powiedział, że po prostu ma jakieś przeczucie. Że coś się stanie. „Nie - powiedział stanowczo - nic złego u Koubków, ale w tym dzisiejszym świecie polityki. Kto wie, co nas jeszcze czeka. Ale to nic. Nie będziemy teraz o tym myśleć. Chodźcie spać”. Na strychu przed zaśnięciem Marcin powiedział: „Rzeczywiście to dziwne. Znowu on miał rację”. „Masz na myśli te przeczucia? Że coś się szykuje?” - spytałem, ale Marcin pokręcił głową. „Chodzi mi o Reksa - powiedział - że go pan Koubek przywiązuje na noc”. Obaj parsknęliśmy śmiechem, a potem Marcin dodał: „Na podwórzu w pewnej chwili zobaczyłem przez gruszę, jak spadała gwiazda. Wiesz, o czym sobie pomyślałem?” Kiwnięciem głowy dałem mu znak, że wiem. „Ja też już przemyślałem, czego mam sobie życzyć, kiedy zobaczę spadającą gwiazdę” - powiedziałem Marcinowi - ale Potockiemu tego nie wyjawiłem. Powiedziałem Potockiemu, że wkrótce zasnęliśmy. - Następnego dnia obudziło nas sierpniowe słońce wpadające na strych przez dwa małe okienka. Otworzyliśmy oczy skąpani w niebiańskiej jasności. Było nam błogo i lekko, jakbyśmy unosili się na skrzydłach anielskich. Jak po dobrze odbytej spowiedzi, kiedy dusza wolna jest od wszelkich niepewności. Kiedy obaj staliśmy już na kocach rozesłanych na słomie, Marcin wskazał w kierunku okapu. Na belce głowami w dół wisiało pięć nietoperzy... A teraz niech pan uważa - powiedziałem Potockiemu. - Przedostatniego dnia sierpnia wracaliśmy do Pragi. Dla nas szkoła zaczynała się pierwszego września. Dla Romualda trzy tygodnie później. Wyjeżdżaliśmy po obiedzie. Koubkowie nie chcieli nas wypuścić bez obiadu. Przed samym wyruszeniem w drogę, kiedy na podwórzu jeszcze przytraczaliśmy tornistry i podpompowaliśmy dętki, wpadł Józek Apelt. Pożegnaliśmy się z nim poprzedniego dnia, ale on niespodziewanie przyszedł znowu. Był blady i wyczerpany, jakby pił całą noc. „Godzinę temu aresztowali ojca - powiedział. - Przyjechali po niego z Beneszova. Gestapo”. - I po chwili mówiłem dalej: - Wróciliśmy do Pragi 30 sierpnia. W dwa dni później, kiedy zaczynała się nauka w szkole, Niemcy napadli na Polskę. Zaczęła się druga wojna światowa. - Potem dodałem: - Były to nasze pierwsze i zarazem ostatnie wspólne wakacje. To jest puenta. Przed nią niech pan umieści to obserwatorium, chociaż naprawdę byliśmy w nim drugiego dnia pobytu u Koubków. Puenta całej historii dopiero nastąpi, zaraz będę opowiadał dalej. Proszę się napić. Napił się wina, które chyba z wolna zaczynało na niego działać, ale tylko z wolna i w niewielkim stopniu, dobrze wiedziałem, że otworzę jeszcze następną butelkę. Na razie jednak miałem czas. Wstałem i szerzej uchyliłem okno. Na dworze było bezwietrznie i w odróżnieniu od tego czasu, kiedy Potocki zszedł na dół z latarką i popielniczkami, ani śladu po ciemnościach. Chmury widocznie się rozpłynęły i niebo się przejaśniło, świeciły gwiazdy. U pułkownika Nyklasa i u Ewy Jarnej ciągle jeszcze płonęło światło. Te światła widać było również od okrągłego stołu, ale ja dobrze je widziałem dopiero, kiedy byłem przy oknie. Wracałem do stołu i znowu obserwowałem jego twarz. Ciągle miałem wrażenie, że słucha mojej opowieści, chwilami słucha uważnie, pewnie dlatego, że jest ciekaw, do czego zmierzam i jak się to zakończy. Mimo wszystko stuprocentowej pewności, że interesuje go to autentycznie, ciągle jeszcze nie miałem. Ledwie zdążyłem usiąść, zapytał: - A ci Niemcy, co powiedzieli, kiedy Apelt na podwórzu zakomunikował wam o aresztowaniu ojca... - Nic - powiedziałem. - Byli zaskoczeni, zwłaszcza Marcin, oczywiście byli zaskoczeni... ale nic nie powiedzieli. - A ten Apelt - zapytał - nawet nie patrzył na nich krzywo? - Przecież nie wiedział, że Romuald i Marcin są Niemcami. - Nigdy mu o tym nie powiedzieliście? - zdziwił się. To prawie niemożliwe. Przez cały tydzień jeździliście z nim rowerami i w ogóle...? - A ja odparłem: - Po prostu nie powiedzieliśmy i niech się pan tego trzyma. W przeciwnym razie cały epizod wakacyjny skomplikuje pan literacko, a to zbyteczne. Rozsypie się to panu między palcami - powiedziałem tak, że nie zabrzmiało to ironicznie. - Ale tej przysięgi pewnie nie dotrzymaliście - wtrącił jeszcze. - Pomimo wszystko rozstaliście się. I na tym polegała tragedia... - Pomyłka - pokręciłem głową. - Było zupełnie inaczej. Nie do uwierzenia, ale zupełnie inaczej. Wróciliśmy do Pragi dosyć przygnębieni aresztowaniem ojca Apelta, po wojnie dowiedziałem się, że gestapo na kilka dni przed wojną z Polską i potem pierwszego dnia tej wojny aresztowało tysiące Czechów, osiem tysięcy, wśród nich był i pan Apelt. Przypominam sobie, że w czasie drogi powrotnej z Ondrzejova co chwila wyprzedzały nas niemieckie samochody wojskowe, wszystkie jechały z południa w stronę Pragi, a pod Rziczanami pojawiła się cała kolumna, musieliśmy zatrzymać się, zsiąść z rowerów i zejść do rowu. Niech pan to sobie wyobrazi - powiedziałem. - Komiczne, co? Trzej Czesi i dwaj Niemcy staliśmy z rowerami w rowie i patrzyliśmy na przejeżdżającą kolumnę niemiecką, w kłębach spalin benzynowych i naftowych, w kurzu, nad nami dudniły samoloty... i przypominam sobie jeszcze coś. Kiedy kolumna wojskowa przetoczyła się i my znowu wsiedliśmy na rowery, nie zdążyliśmy jeszcze nabrać rozpędu, gdy znowu musieliśmy zejść z rowerów. - Nawaliła dętka - mruknął i napił się wina. - Nie dętka - pokręciłem głową i odwróciłem się do okna - oko. - I kiedy po chwili spojrzałem na niego, miałem wrażenie, że jest trochę zmieszany. - Romualdowi coś wpadło w oko - powiedziałem i znowu odwróciłem się do okna. - Jakaś dziewczyna... - powiedział, w tym momencie spostrzegłem, że Daniel Potocki nieoczekiwanie próbuje żartować. - Jakiś paproch - powiedziałem oschle - narzekał, że go piecze i przeszkadza mu. Ale żaden z nas niczego nie znalazł w oku Romualda. Jeden pu drugim z chusteczką w ręku usiłowaliśmy coś znaleźć, ale oprócz silnego łzawienia, jak to zwykle przy zaprószonym oku, niczego nie znaleźliśmy. Romuald przyłożył sobie potem do oka chusteczkę, zieloną chusteczkę, widzę to jeszcze dziś, i stal bez ruchu, podczas gdy my naradzaliśmy się, co robić. Prokop patrzył dosyć wrogo, miałem wrażenie, że myśli sobie: „Pan Bóg cię pokarał”... chyba jeszcze nie zaznaczyłem wyraźnie - powiedziałem Potockiemu - że Prokop w drodze powrotnej rzucił kilka ostrych uwag, był zdenerwowany aresztowaniem ojca Józka i poza tymi uwagami właściwie nie odzywał się przez całą drogę. Ale skróćmy tę opowieść - powiedziałem - na szczęście wkrótce oko przestało Romualdowi dokuczać. Pewnie był to jakiś pyłek, który wpadł mu do oka z kurzu i dymu niemieckiej kolumny wojskowej i wypłynął razem z łzami. Przypominam sobie, że po to, by zmienić nastrój i skierować myśli nas wszystkich ku innym sprawom, spytałem Romualda, czy malarz może malować jednym okiem, a Romuald na to, że nie wie, o co mi chodzi. Czy o to, że mruży jedno oko, malarze robią to bardzo często, czy też o to, że nie ma oka, a potem powiedział z uśmiechem „Malarz z jednym okiem może malować. Do widzenia perspektywy dwoje oczu nie są mu potrzebne, ma perspektywę w głowie. Być może - powiedział wówczas Romuald - że jednym okiem widziałby jaśniej i ostrzej. Zresztą obrazy gotyckie są piękne, a nie mają żadnej perspektwy. Ale bez oczu chyba nie mógłby malować, nie wiem, czy byli gdzieś niewidomi malarze, może wśród ślepców, na pewno nie można by malować bez obu rąk. Jedną ręką można, ale bez obu rąk nic z tego...” Jeśli pan chce - powiedziałem Potockiemu spoglądając w okno - może pan zapamiętać sobie tę przygodę. Może się panu później przyda. Wydarzyła się pod Rziczanami w drodze powrotne; z Ondrzejova, kiedy przetoczyła się kolumna niemiecka. Wróciliśmy do domu - skróciłem gwałtownie opowiadanie, Potocki wyraźnie chciał o coś zapytać - a potem chodziliśmy do swoich szkół. Po wakacjach 1939, jak już wspomniałem, rzeczywiście robiło się coraz straszniej. Przeczucie Romualda w Ondrzejovie zaczynało się spełniać... - Mówisz o grozie - przerwał mi i spojrzał na nędzną Wenus za moimi plecami - pozwól, że zadam ci jedno pytanie. Rozmawialiście z nimi o tym wszystkim? Czy też taktownie milczeliście? - a ja w duchu musiałem przyznać, że pytanie wcale nie jest takie głupie. Odpowiedziałem więc: - Rozmawialiśmy. Jak moglibyśmy nie rozmawiać, skoro wszyscy o tym mówili. Wszyscy - i radio, i gazety... ale inaczej. Pamiętam demonstracje, strajki i aresztowania - około 28 października. Piętnasty listopada w Pradze, kiedy odbywał się pogrzeb studenta Opletala zranionego przez esesmana, demonstracje w związku z pogrzebem, pamiętam zajęcie wyższych uczelni czeskich i domów akademickich w Pradze i Brnie, i aresztowanie 1300 studentów. Następnego dnia rozstrzelali bez sądu wielu działaczy studenckich, pozostałych wywieźli do obozu i czeskie wyższe szkoły zamknęli niby to na trzy lata. Przecież dobrze to pamiętamy - powiedziałem znowu beznamiętnie i używając liczb)’ mnogiej - jak mogliśmy o tym nie mówić! Niech pan weźmie pod uwagę - powiedziałem - że i w tym okresie spotykaliśmy się z Marcinem i Romualdem jak dawniej, i że podczas tych spotkań nie mogliśmy nie rozmawiać o egzekucjach studentów i o zamknięciu szkół wyższych, nie tylko dlatego, że pełno było o tym w prasie, ale sami byliśmy uczniami, chodziliśmy co prawda do szkoły średniej, Romuald jednak był w Akademii Sztuki, w czeskiej uczelni, proszę o tym pamiętać - powiedziałem Potockiemu - czeskiej, bo w Pradze nie było niemieckiej akademii. Pewnie chce pan spytać, jak Marcin i Romuald reagowali na pogrom studentów czeskich... - i urwałem. Spytał, tym razem o nic innego, tylko właśnie o to. Jak Marcin i Romuald reagowali na pogrom studentów czeskich, co o tym mówili, i znowu napił się wina. - Jest to jeden z tych momentów - odpowiedziałem - kiedy pan będzie musiał sam skomponować tekst i tak poprowadzić dialog między naszą trójką i nimi dwoma, żeby nowela była przekonywająca. Naświetliłem panu ich charaktery, zwłaszcza Marcina i Prokopa, a Prokop był najbardziej gwałtowny z nas trzech, niech pan pisze podług tego. Ale żeby pan nie miał trudności z Romualdem, o którym nie tak wiele powiedziałem, dodam jeszcze coś. Nigdy specjalnie nie interesował się polityką. Jeśli nocą na podwórzu w Ondrzejovie miał złe przeczucia dotyczące wydarzeń politycznych, jeśli czytał gazety, nie oznaczało to, że żył wydarzeniami politycznymi. - Ale powiedziałeś, że rozmawiał z wami o masakrze studentów - uśmiechnął się po dłuższym czasie zrtowu tak, jakby coś odkrył, i słowo „masakrze” specjalnie zaakcentował. Udałem, że tego nie zauważyłem, i odpowiedziałem mu: - Oczywiście że rozmawiał, pan musi sam to sobie przemyśleć. Ale że o tym rozmawiał wcale nie znaczy, że pochłaniała go polityka. Prokop miał o Romualdzie inne zdanie, ale o tym powiem dopiero za chwilę. Prawdą jest, że tego, co się działo, Sudetów, 15 marca, Protektoratu Romuald jakby nie dostrzegał... nie dostrzegał to złe określenie, oczywiście że dostrzegał, ale przechodziło to jakby obok niego. Nie powiedziałem o jeszcze jednej ciekawej rzeczy. Romuald na początku okupacji nakreślił parę karykatur niemieckich osobistości. - Karykatur? - zapytał i zaskoczony pokręcił głową. - Nic o tym nie powiedziałeś. Były to karykatury czy satyry? - Trudno powiedzieć, czy to były satyry. Nie mógłbym tego twierdzić. Najlepiej przypominam sobie jeden rysunek, jak Hitler wraca do Berlina ze zdobytej Pragi i jak stolica wita go entuzjastycznie. Żeby jednak być ścisłym - powiedziałem - wówczas znałem już artykuł o powitaniu Hitlera w Berlinie wydrukowany w gazecie, Romuald zrobił ten rysunek podług owego artykułu. Ale o tym artykule Romuald przypomniał mi jeszcze i później, w zupełnie innych okolicznościach. Na razie o tym nie mówmy. A więc dla pańskiej informacji o tych jego karykaturach... Hitler wraca do Berlina dumnie wyprostowany w samochodzie, jedzie w blasku sztucznych ogni i sztandarów, pozdrawiany przez setki tysięcy ludzi. Romuald narysował go w tym samochodzie na Unter den Linden, jak drapie się za uchem... Ale wrócę jeszcze do Romualda... Motywacja postępowania i czynów człowieka jest tak samo skomplikowana jak ludzki charakter. Komuś wydaje, że wie, dlaczego ten czy ów człowiek zrobił to lub owo... ale może to być pomyłka lub nonsens. Ktoś rzeźbi posąg Temidy i mówi się od razu: dlatego, że jest rzeźbiarzem. Ale gdzie motywacje, powód lub przyczyna tego rzeźbienia? To tak jakby się powiedziało, że ktoś nie widzi, bo jest ślepy. Brak zainteresowania polityką u Romualda tłumaczyłem sobie tym, że przede wszystkim jest zaabsorbowany malowaniem. Że przede wszystkim jest malarzem, chcę przez to powiedzieć, że Niemcem jest dopiero w drugiej kolejności. Oczywiście nie jest to ścisłe - dodałem, ścisłe to rzeczywiście nie było, ale nie widziałem potrzeby uściślać Potockiemu tej opowieści, przecież tematu i tak miał nigdy nie opracować. A mimo to chciałem powiedzieć mu kilka słów o usposobieniu Romualda, mówiłem więc dalej: - Musi pan zwrócić uwagę na pewną subtelną różnicę. Powiedziałem, że Romuald nie zajmował się polityką, wydarzenia go nie pasjonowały. Trzeba jednak postawić pytanie, czy absorbowały go lub nie skutki polityki nazistowskiej, te bestialstwa, jak to się okrpśla. Na tym polega różnica. Może pana nie obchodzić, jaki stosunek ma mąż do swojej żony, ale obchodzi pana to, że ta kobieta często jest posiniaczona. Tylko że pan z pewnością miał to na myśli pytając, czy Romuald rozmawiał z nami o masakrze... - Potocki z uśmiechem kiwnął głową, a ja miałem wrażenie, że mu pochlebiłem. Mówiłem dalej: - Może pan trzymać się następującej koncepcji: Podczas rozmów o aresztowaniach studentów i zamknięciu wyższych uczelni Romuald był bierny. Kiedy Prokop mówił o egzekucjach - a temu nie można było zaprzeczyć, bo naziści wykonywali je jawnie - Romuald patrzył w bok zamyślony lub przygnębiony. Podobnie jak w Ondrzejovie, kiedy Józek Apelt zawiadomił nas, że gestapo z Beneszova aresztowało jego ojca. Zgadza się to z tym, o czym wcześniej już mówiłem. Że ani on, ani jego brat nigdy się z nami nie kłócili, niczego nam nie narzucali i wiele uwag Prokopa przyjmowali milczeniem. Było jednak jasne, że Romuald z barbarzyństwem nazistów nie utożsamia się i że ono go gnębi. Że odczuwa je trochę jako własną winę, bo jest Niemcem. I że z tym wszystkim boryka się wewnętrznie. Taką miał naturę, tak reagował i pod tym względem był podobny do Marcina. Ponadto my trzej zaczynaliśmy się domyślać, że Romuald interesuje się nie tylko malarstwem, ale i jakąś dziewczyną, przed wakacjami zaczął z kimś chodzić. Raz wspomniał mi o tym Marcin, a potem przed końcem roku powiedział jeszcze raz. „On mi o tym nie mówi, ale ja wiem. W domu ma wiele szkiców węglem jej twarzy, widziałem ją też przed domem, kiedy szedłem do piwnicy po węgiel. Jest okropna. Wygląda jak ciotka Asterowa. Ty co prawda nigdy jej nie widziałeś, ale niech ci wystarczy to, że przypomina głowonoga”. Co jeszcze można by powiedzieć o usposobieniu Romualda - powiedziałem. - To chyba wystarczy. W odróżnieniu od Marcina nie był tak sympatyczny, starszy od brata o cztery lata i wyższy od niego o pół głowy, Marcin od czasu do czasu robił jakieś uwagi na jego temat, płatał mu kawały, od czasu do czasu sprzeczał się z nim, ale zawsze chodziło o drobiazgi i sprawy nieistotne. A teraz muszę pójść dalej - powiedziałem - czas nie zatrzymał się na 1939 roku! - Umilkłem na chwilę, a potem zacząłem opowiadać: - Polska padła w 1939, w 1940 Niemcy zajęli Danię i Belgię. Bruksela padła 18 maja, mniej więcej w tym czasie przełamali Linię Maginota na szerokości 100 kilometrów, dokładnie pamiętam tę datę, 10 czerwca kapitulowała Norwegia. W dzień później do Niemiec przyłączyły się Włochy podejmując wojnę z Anglią i Francją, 14 czerwca padł Paryż i dowództwo naczelne sił zbrojnych z dumą zakomunikowało, że nad Wersalem, w którym w 1877 roku decydował się los Niemiec, a w 1919 przypieczętowano hańbę Niemiec, powiewa sztandar Rzeszy. W dwa dni później Niemcy zdobyli twierdzę Verdun, przełamali Linię Maginota w wielu innych miejscach i klęska armii francuskiej stała się nieodwracalna. Co? - zapytałem, ponieważ znowu wygodniej rozparł się w fotelu, znowu założył nogę na nogę i uśmiechał się. - Nic - powiedział wydmuchując dym pod sufit. - Musiało to bardzo podniecić niemieckich chłopców. Upadek Belgii, Norwegii, Francji... - Kiwnął głową. - Ciągłe zwycięstwa oczywiście wbijały Niemców w dumę. Jeśli jeszcze przed aneksją Austrii i Czechosłowacji wśród wyższych oficerów, zwłaszcza w sztabie generalnym, znajdowali się przeciwnicy Hitlera, a o ile wiem, nie było ich mało, to teraz, w 1940 po tych wszystkich sukcesach niewielu już nie zgadzało się z Fuhrerem. Podobnie i Niemcy w Pradze. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, rośnie też zdecydowanie i siła. No, niech pan to sobie wyobrazi - znowu zmusiłem Potockiego do zaostrzenia uwagi. - W Pradze ma pan dwóch przyjaciół Niemców. Ludzi wyższej rasy. Ich naród święci tryumfy. W radiu i w gazetach dzień po dniu głosi się: Niezłomna siła narodu niemieckiego. Żelazna siła armii Rzeszy łamie wszelki opór. Swastyka powiewa niemal nad całą Europą... słyszy to pan, czyta to pan, a zarazem... i to jest najgorsze, wszystko to prawda. Ma pan dwóch przyjaciół, którzy należą do narodu zwycięzców i są przeznaczeni do sprawowania władzy, a pan jako Czech należy do narodu pokonanego i jest przeznaczony na niewolnika. Grozi panu zniemczenie, wywiezienie lub zagłada. A słyszy pan coraz to nowe wieści: Anglia ponosi ciężkie straty na morzu. Anglia została pozbawiona iluzji. Siła militarna Anglii na lądzie złamana. Działa niemieckie skierowane na Anglię. Naloty bombowe na Anglię trwają. Angielskie straty w lotnictwie rosną z dnia na dzień. Być albo nie być Anglii. Śmiertelnie wystraszona Anglia jeszcze przemawia... Później, kiedy ciągle się nie poddawała i kiedy na próżno wygrywano marsza Wir fahren gegen England, Hitler powiedział pod jej adresem: „Los pójdzie teraz swoją drogą - sąd będzie straszliwy”. I jeszcze to: „Wywalczymy przestrzeń życiową dla narodu na tysiąc lat. Ostateczne zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki”... Wszędzie parady wojskowe. Przemówienia do dziesięciotysięcznych tłumów. Adolf Hitler przemawia w Sportpalast w Berlinie, a gazety podają: „Fiihrer przemówił w imieniu kontynentu europejskiego, który walczy przeciw tyranii Anglii. Anglia musi zostać zniszczona. Tak mówi wódz, który wierzy w zwycięstwo...” Przemawiają Goebbels, Goering, Joachim von Ribbentrop, ten raczej tylko przez radio i przed dyplomatami... do Berlina przyjeżdżają prezydent słowacki Tiso i Tuka, Chvalkovski, Karmazin, potem Węgrzy i oczywiście Włosi, Mussolini, jego zięć i minister spraw zagranicznych hrabia Galeazzo Ciano, którego później Mussolini kazał zgładzić, grzmią niemieckie marsze, niestety i Marsz Radetzkiego, który kiedyś dawno, jeszcze za starej Austrii skomponował Johann Strauss, a dziś niezupełnie słusznie u nas się go nie grywa, tylko dlatego, że grywali go również naziści... - oczywiście uważnie mu się przyjrzałem mówiąc o marszu Straussa, zwłaszcza to „niezupełnie słusznie”, szczerze kiwnął głową potakując mi, a ja ciągnąłem: - To tu, to ówdzie wyczytuje pan na przykład, że prezydent Roosevelt domaga się dalszych zbrojeń. Żąda, by Kongres zatwierdził na ten cel miliard 182 miliony dolarów. To tu, to ówdzie dowiaduje się pan, że kardynał Faulhaber w katedrze w Kolonii nad Renem wygłosił kazanie o chrześcijańskim wychowaniu młodzieży, które aż zamurowało obecnych na nim prowokatorów nazistowskich. Gdzieś znowu dowiaduje się pan o komunistach niemieckich. Ale pan żyje w Pradze, w sercu Rzeszy niemieckiej, jak się wówczas mówiło, w niemieckim morzu, które wzdyma się z zachwytu i pychy ze zwycięstw odnoszonych na wszystkich frontach, spotyka pan samych oficerów niemieckich lub dumnych, wyniosłych, twardych esesmanów w wyglansowanych długich butach, samych chłopaków z Hitlerjugend w krótkich, czarnych spodenkach z welwetu, w białych podkolanówkach i brązowych koszulach, ze sztyletami u pasa, morze zalewa wszystko dokoła, ulice i chodniki, szczekaczki, napisy, a pan ma dwóch przyjaciół, Romualda i Marcina, do których to morze właściwie należy, podczas gdy pan czuje się bez mała jak rozbitek, wyrzucony ze swego domu, skazany na samotność, izolację, zniszczenie... Wie pan, co chcę przez to powiedzieć? Proszę o tym pamiętać, kiedy będzie pan o tym pisał - powiedziałem łotrowi, a potem mówiłem dalej: - W tych czasach tryumfów i buty trochę rzadsze były nasze spotkania z Marcinem, a zwłaszcza z Romualdem. Niestety nie ze względu na malowanie czy tę dziewczynę. Nigdy nie przejawiał zainteresowania polityką, już o tym wspominałem, ale był Niemcem i teraz miał obowiązki, które wynikały właśnie z jego przynależności do narodu niemieckiego. Chodził na zebrania jakiejś organizacji. Kiedy zamknięto praską Akademię, zaproponowano mu, że może skończyć studia w Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie albo w Monachium. Monachijska cieszyła się wielką sławą. Profesorowie, którzy tam uczyli, to głośne nazwiska. Romuald musiał też odbywać ćwiczenia wojskowe, miał już dwadzieścia jeden lat, był dorosły, w wieku, gdy Niemcy szli do wojska, to był ten najlepszy wiek sudeckich bojówkarzy, którzy przed zajęciem pogranicza bili Czechów i strzelali do nich. Romuald nie miał już tyle czasu, żeby chodzić z nami, siedemnastolatkami, do kina. Ciągle jeszcze mieszkał w Pradze u rodziców. I mniej więcej w tym okresie, chyba po upadku Paryża, doszło jednak między nami do pewnego rodzaju konfliktu... Łotr w fotelu naprzeciwko, ciągle jeszcze wygodnie rozparty i z nogą założoną na nogę, uniósł brwi i uśmiechnął się kpiąco, dając wyraz swej radości. Przyszło mi do głowy, że to jest maska. Zgodnie z wszelkimi prawidłami logiki powinien sobie życzyć, żeby między nami i naszymi niemieckimi kolegami nie doszło do konfliktu. Dawał wyraz swojej satysfakcji, żeby pokazać mi się lepszym. Równocześnie jednak przypomniałem sobie, co o nim myślałem już dawniej, że jest za głupi, żeby udawać, lub ściślej, udawać w odpowiedniej chwili, kiedy to jest potrzebne - udav/ać potrafi nawet tępy, nieokrzesany łobuz, ważne jest jednak, kiedy to się robi i w jaki sposób - a zatem znalazłem się w rozterce. Zbyt to drobna sprawa, żebym o niej myślał, nalałem mu resztę wina z butelki, spojrzałem na lampę przy oknie, która właśnie zaczynała trochę przygasać, i powiedziałem: - No tak, a jednak pojawił się konflikt. Prokop zerwał z nami. - Potem mówiłem: - Można było się tego spodziewać. Już wcześniej naszym niemieckim kolegom dawał odczuć swój bunt i niechęć, ale zawsze pozostawało to w sferze słów, ulegał naszym, to znaczy moim i Gienka perswazjom, że Marcin i Romuald nie są winni. Jak doszło do konfliktu... Chyba wspomniałem, że ojciec Prokopa był urzędnikiem praskiego magistratu. Magistraty wydawały kartki żywnościowe naszym obywatelom. Nasze przydziały były mniejsze od przydziałów dla Niemców. I widocznie na początku czerwca 1940 coś się nie zgadzało w kartkach żywnościowych i ojciec Prokopa miał jakiś zatarg ze swoim niemieckim przełożonym, który nazywał się Hanisch. Szczegółów sprawy już zapomniałem... - powiedziałem Potockiemu naumyślnie, chociaż dobrze je znałem - pamiętam tylko, że Prokop skarżył się nam i był wściekły. Zbiegiem okoliczności właśnie w tym czasie... podczas gdy Romuald uczęszczał do jakiejś organizacji niemieckiej i odbywał ćwiczenia wojskowe... Marcin został członkiem Hitlerjugend. - Tak - powiedział Potocki w fotelu naprzeciwko i opróżnił kieliszek - tak, tak! Już myślałem, że powiesz, że Marcin stał na uboczu. A to przecież było niemożliwe. - I nie dopuszczając mnie do słowa powiedział: - Czekałem na to. Przecież byłem tutaj i dobrze pamiętam tamte czasy. Chodził w krótkich spodenkach z czarnego welwetu i białych skarpetach, w brunatnej koszuli i ze sztyletem u pasa. Miał siedemnaście lat, prawda? - Marcin z góry uprzedził nas, że wstąpi do Hitlerjugend - powiedziałem udając, że nie widzę jego uśmieszku, tryumfował w duchu i wcale tego nie ukrywał - uprzedził nas, mnie, Gienka i Prokopa w parku Riegera i nie było to po upadku Paryża, lecz wcześniej, na początku czerwca 1940. Powiedział na ławce w parku, że rodzicom polecono, by wstąpił do Hitlerjugend. I że on jako syn rodziców niemieckich nie może tego nie zrobić. Wstąpili wszyscy jego koledzy szkolni. „W Pradze nie ma już jednego zdrowego chłopca niemieckiego - powiedział nam wtedy w ogrodzie - który by nie był w hajot. To konieczność, kto odważy się temu przeciwstawić? To jest jak lawina”. Pamiętam, że akurat w tym momencie odezwały się szczekaczki uliczne i nadano komunikat o kolejnym zwycięstwie sił zbrojnych Rzeszy, a potem rozległy się uroczyste takty „Preludiów” Liszta. My trzej, to znaczy ja, Gienek i Prokop powiedzieliśmy sobie potem, że Marcin właściwie nie powinien przy nas tak mówić, bo gdyby usłyszał go jakiś niemiecki szpicel, zostałby ukarany... tylko że... nie powiedzieliśmy sobie tego my trzej, Gienek, Prokop i ja, lecz tylko ja i Gienek. Prokop wówczas pokręcił głową zdecydowanie. Pamiętam, że było to następnego dnia, wracaliśmy ze szkoły do domu jedną z bocznych, cichych uliczek na Vinohradach. Pamiętam, że w tej chwili - pewnie żeby uniknąć ruchu - jakiś czeladnik prowadził za uzdę konia, a koń ciągnął wózek naładowany jakimiś deskami pomalowanymi na czarno. „Ojciec ma tego powyżej uszu - powiedział wówczas Prokop. - Niemiec w magistracie szaleje z powodu kartek i chce wzywać policję, wiecie, czym to się może skończyć? Naruszenie prawa wojennego. Osłabienie gospodarki niemieckiej. Sabotaż. Żołnierze bohatersko walczą na frontach, narażają życie, a na zapleczu sabotaż? Dziś za to jest kara śmierci. A ja mam chodzić po ulicach Pragi z chłopakiem w mundurze Hitlerjugend? Nie dosyć, że aresztowali ojca Apelta? Chodzić z chłopakiem z hajot, którego biblią stało się „Mein Kampf” Hitlera? Który czyta Alfreda Rosenberga i w domu na mapie zaznacza chorągiewkami ruchy swojej armii?” Próbowałem bronić Marcina. „Skoro Marcin powiedział, skoro mówił o konieczności, której jego rodzice nie mogą się przeciwstawić, jest jasne, że się z tym nie zgadza - powiedziałem - a Rosenberga to nie on czytał, tylko Romuald...” Rzeczywiście Romuald przyznał się nam kiedyś, że czytał coś Rosenberga... „Nic nie wiemy o tym, żeby zaznaczał chorągiewkami na mapie...” Ale Prokop nie chciał słuchać. „A nie przyszło ci do głowy, że przed nami tylko udaje... że go zmuszają... robi to dlatego, że się wstydzi, dlatego żeby mógł nam spojrzeć w oczy, ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie dam się nabrać”. Potem powiedział jeszcze coś: „Przestań. Gdyby twojemu ojcu groziło aresztowanie albo gestapo już go zwinęło, przypuszczam, że tak byś nie gadał. Nie wystarczyło ci, że ze szkoły wyrzucono trzech kolegów Żydów?”... Tak było. - Ujął to lapidarnie - przerwał mi Potocki i pokiwał głową z namaszczeniem jak rajca na urzędzie w małym miasteczku - muszę się jeszcze napić - i sięgnął po kieliszek... a ja zobaczyłem, że pomimo ochoty na wino i namaszczonych gestów, jest poruszony. Potocki nagle okazał się teraz poruszony. O ile chyba nie za bardzo interesowały go przeżycia naszej piątki, o ile nawet okiem nie mrugnął, gdy używając liczby mnogiej przypominałem mu o bolesnych wydarzeniach historycznych, teraz, przy opisywaniu konfliktu, raptem coś się w nim poruszyło. Chciałem być jednak ostrożny w sądach. Mogła na to jego poruszenie wpłynąć dawka wypitego dotychczas wina. A najmniejsze stępienie świadomości alkoholem oznaczało dla niego uniknięcie kary, musiałem więc od tej pory być ostrożny również i przy nalewaniu wina. Pomyślałem sobie, że trzeba by zaparzyć kawy i przynieść coś do jedzenia... ale co się stało, to się nie odstanie, Potocki był poruszony. Powiedziałem: - Tak, Prokop podsumował to pospiesznie. Powiedziałem mu, że na pewno ma rację, ale nie można tak tego uogólniać. Powiedziałem mu to trochę innymi słowami, miałem siedemnaście lat i w przeciwieństwie do niego nie potrafiłem jeszcze tak tego ująć, ale Prokop odrzucił nawet to. „Ty uogólniasz - zawołał - ty, a nie ja. Jeśli tak się kochacie z Marcinem, nie rób z waszego uczucia powszechnej zasady, którą chcesz usprawiedliwiać niemieckie bestialstwa. To ty masz klapki na oczach, kierujesz się instynktem, nie ja. A jego rodzice... - powiedział - co dziś o nich wiemy? Byli porządnymi ludźmi, nie zajmowali się polityką, niewiele brakowało, a nie wiedzielibyśmy, że są Niemcami, ale jacy są dziś? W dzisiejszych czasach? Wiesz na pewno, że Blaskowitz nie jest funkcjonariuszem nazistowskim? Że nie krzyczy Heil Hitler na przywitanie? Co z tego, że był handlowcem - powiedział Prokop. - Może właśnie teraz jest jakimś kierownikiem, który pilnuje zaopatrzenia, czuwa, by nie łamano prawa wojennego, jak to się określa, wydaje naszych, może właśnie z powodu kartek żywnościowych, na śmierć? - A potem powiedział stanowczo. - To są Niemcy, nie chcę z nimi mieć nic wspólnego. Mam kolegów Czechów, nie muszę utrzymywać z Niemcami kontaktów tylko dlatego, że znamy się od dzieciństwa. To są Niemcy, znajdujemy się pod ich knutem. Ja nie będę niemieckim niewolnikiem, bracia Blaskowitzowie przestali dla mnie istnieć”. Tak się wówczas zachował Prokop Slavik, którego ojciec był szykanowany przez nazistę w magistracie, Prokop o trzeźwym rozsądku, nieprzeciętnie inteligentny, najlepszy uczeń w klasie, i co ja miałem mu na to powiedzieć? Co? - Spojrzałem na Potockiego, który siedział i słuchał w napięciu. - Co mu miałem powiedzieć? Odpowiedziałem, oczywiście coś odpowiedziałem. Że Marcinowi po prostu ufam. Że wierzę Marcinowi i Romualdowi, a Marcinowi w stu procentach. Nie wiem, co jeszcze mówiłem Prokopowi, ale jednego jestem pewien. Że stanąłem w obronie Marcina. Jak mógłbym tego nie zrobić, skoro w Ondrzejovie złożyliśmy sobie przysięgę? Przecież przysięgliśmy. - I potem nie patrząc na Potockiego w fotelu naprzeciwko, szybko zapaliłem papierosa i jednym haustem dopiłem wino, które miałem w kieliszku. Bo nie mogłem wymazać z pamięci, co mi wówczas powiedział Prokop po raz trzeci, twarzą w twarz w tej cichej uliczce, kiedy wracaliśmy ze szkoły, a czeladnik z wózkiem naładowanym deskami pomalowanymi na czarno skręcił już za róg w kierunku ulicy Focha, w tych czasach Schwerina, co mi powiedział na zakończenie... ale Potockiemu tego nie wyjawiłem. „Jeszcze jedno - powiedział wówczas Prokop. - Ten twój Marcin, ukochany Marcin. Został członkiem Hitlerjugend, jak powiadasz, dlatego że musiał. Bo to jest lawina. To ja ci powiem jeszcze coś, czego ty nie wiesz, ale ja wiem. Czytałem o tym. Czarno na białym. Wiesz, co to jest przysięga? Der Eid? - A kiedy nie odezwałem się, Prokop powiedział: - Kiedy przyjmowali go do Hitlerjugend, na pewno musiał złożyć uroczystą przysięgę. Na swastykę, na niemiecką krew, na całkowite posłuszeństwo Fuhrerowi... Adolf Hitler jest naszym wzorem, chcemy podług niego żyć i walczyć o nasze święte cele, walczyć za naszą świętą Rzeszę niemiecką... tak musiał przysięgać Marcin, kiedy włączali go do organizacji... nie być z rodzicami, bratem, z tobą, ale z Adolfem Hitlerem... jemu i narodowi niemieckiemu służyć wiernie na śmierć i życie, duszą i ciałem. A wiesz - spytał Prokop - co znaczy taka przysięga? Co znaczy, kiedy oni przysięgają? Wolą potem pójść na śmierć, fanatycy, niż złamać przysięgę. Ten chłopak, co przed chwilą prowadził konia, wiózł deski na trumny... Taki jest ten twój ukochany Marcin” - powiedział, a ja poczułem się zdruzgotany. Marcin przysięgał... coś się we mnie załamało. Pewnie poznali to po mnie Gienek i Prokop, może zbladłem, może łzy stanęły mi w oczach... ale wytłumaczyli to sobie na opak. Pomyśleli, że dlatego źle się poczułem, że Prokop przestraszył mnie groźbą śmierci dla Marcina, a to wcale nie było prawdą, Gienek wziął mnie w obronę. „Prokop, nie musiałeś tego gadać...” - i Prokop zmienił ton. „Nie gniewaj się, Michał - powiedział jakby na usprawiedliwienie - no, nie gniewaj się” - ale cóż to było warte? Trzy dni nie mogłem się otrząsnąć. Marcin przysięgał! To był cios. Najmocniejszy, jaki spadł na mnie przez siedemnaście lat. Kiedy sobie o tym przypomniałem, zabolało mnie jeszcze teraz, po tylu latach... tutaj, w willi... jeszcze, czy też już inaczej... - Potocki siedział naprzeciwko mnie i nie miał pojęcia, o czym myślę, dlaczego tak nagle umilkłem, dlaczego posmutniałem. Pewnie mu nie umknęło, że posmutniałem, chyba że był większym debilem, niż przypuszczałem. Spojrzałem na zegarek i powiedziałem głośno: - Dodam jeszcze kilka zdań na zakończenie tego rozdziałku, a potem skoczę po wino. Wydaje mi się, że będę musiał donieść nafty. Lampa nam tu dogorywa. - I powiedziałem: - I w ten sposób mieliśmy kolegę, który został członkiem hajot. Tylko my dwaj, Giejiek i ja. W kilka dni po odejściu Prokopa z naszej piątki, ciągle jeszcze na początku czerwca 1940, Marcin i Romuald powiedzieli nam, to znaczy Gienkowi i mnie, zaskakującą nowinę. Ich ojciec został wezwany do Lipska, gdzie od września tego roku obejmie stanowisko w jakiejś spółce czy w banku, już nie pamiętam dokładnie... Ojciec Marcina, jak mówiłem, pochodził z Lipska, za miesiąc, w lipcu będą się przeprowadzać. Pan Blaskowitz opuszczał Pragę z całą rodziną. Z żoną i synami, naszymi kolegami Romualdem i Marcinem, A teraz zrobimy przerwę. III Tym razem schodziliśmy na dół we dwóch. Ja po to, żeby zaparzyć kawy, usmażyć kilka jaj z cebulką na słoninie, co było gotowe w parę minut, nasypałem na jajecznicę utartego sera, który został w miseczce po kolacji, przygotowałem naftę i dwie butelki wina. Mogłem podać również kotlety, miałem ich sześć, dwa jeszcze zostały, a potem przypomniałem sobie, że mam węgierskie salami, ze trzydzieści deka, i puszkę łuskanych orzeszków ziemnych, które ostatnio sprzedawano w Pradze, ale zrezygnowałem z tego w obawie, że ta obfitość jedzenia odciągnie jego uwagę od mojej opowieści. Na dworze była już widna letnia noc, niewielkie ochłodzenie tak wyczekiwane, uchyliłem w kuchni okno, chociaż z pewnych powodów nie powinienem tego robić. Potocki stał w tej chwili w drzwiach kuchennych i miałem wrażenie, że mnie obserwuje. Miałem wrażenie, że jakoś dziwnie mi się przygląda już wtedy, gdy gotowałem wodę na kawę. - O co chodzi? - zapytałem. - Nie, nic - odparł i spuścił oczy. Potem powiedział: - A więc oni wyjeżdżali z Pragi. - Wyjeżdżali - kiwnąłem głową - ale na razie nie mówmy o tym. Dopiero na górze. Muszę się napić wody. - No dobrze - zgodził się i przez szybę w drzwiach popatrzył na ogród. - Wydaje mi się, jakby... tam ktoś stał... - I wskazał krzaki pod płotem. Podszedłem do okna i wyjrzałem. - Nie ma nikogo. A któż by tam był? Nic się tam nie rusza. - O tej porze okradają wille - zauważył - nic dziwnego, gdyby ktoś się czaił. - Dziś by się nie czaił - roześmiałem się - przecież zauważyłby, że W willi są ludzie. Palimy światło. A poza tym zauważyłby pański samochód. Oczywiście kiedy indziej mogą mnie okraść, nie jestem, jak powiedziałem, ubezpieczony, ale dzisiaj złodziej nie przyjdzie. Okradają wtedy, kiedy nie ma właścicieli. W odróżnieniu od złodziei - roześmiałem się - bandyci mordują ofiarę, jeśli zastaną ją w domu. Na tym polega zasadnicza różnica - śmiałem się nadal - między napadem bandyckim a okradzeniem. Pan, zdaje mi się, też ma willę, gdzieś koło Rzevnic... - ale on pokręcił głową. - Mam i nie mam - wyjaśniał. - Mam tam tylko działkę. Osiem lat temu willa mi spłonęła. Zresztą to nie była willa, taka mała drewniana budka. Ktoś mi ją podpalił. - Coś podobnego - zdziwiłem się. - Nic o tym nie wiedziałem. A ubezpieczył ją pan? - Potocki pokręcił głową. - Nie, podobnie jak ty. - A potem powiedział: - Co tam drewniana budka. Gdyby człowiek utracił w życiu tylko tyle... - a ja pomyślałem sobie: „Masz rację, łobuzie. Gdyby człowiek utracił tylko tyle, ale coś ty utracił, że tak wzdychasz...” - stał koło okna odwrócony do niego tyłem, a mnie zaczynało ogarniać zupełnie nowe dziwne uczucie... - Mógłbym umyć ręce? - spytał, wskazałem mu zlewozmywak, przy którym było mydło i ręcznik. Umył łapy i podziękował kiwnięciem głowy, a mnie ogarnęło zupełnie nowe dziwne uczucie. - Idziemy? - powiedziałem. Nie mogłem niczego wyczytać z jego oczu, bo w kuchence oświetlenie było bardzo nikłe. Kiedy do niej weszliśmy, świecąc sobie latarką, zapaliłem tylko świeczkę, a nie lampę naftową, która wisiała u sufitu, cały czas spędziliśmy tu przy świeczce. Nie widziałem więc dobrze jego oczu, ale miałem jakieś dziwne, zupełnie nowe uczucie. Dałem mu wino, naftę i latarkę. Talerzyki z jajecznicą, chleb, dzbanek z kawą, filiżanki i cukier niosłem sam w obawie, żeby nie potknął się na schodach i nie potłukł mi zastawy. Szedł przede mną ciągle jeszcze pewnie stawiając kroki i świecił latarką. Wino z pewnością już na niego podziałało, ale świadomości nie miał przytępionej, wierzyłem, że wytrzyma i że się nie wykręci. A mimo to miałem dziwne nowe uczucie wynikające z wrażenia, że nagle się zmienił. Teraz, w tej ostatniej chwili, gdy byliśmy w kuchni, czy już trochę wcześniej. Może wówczas, gdy zauważyłem, że jest poruszony, a stało się to, kiedy mu opowiadałem, jak Prokop odszedł z naszej piątki. Wówczas jakby uspokoił się, uciszył i pogrążył w sobie. Jak gdyby zetknął się z czymś, co osobiście jego dotyczyło. Ale co to było, na razie tego nie odgadłem, chociaż nasuwało się pewne wytłumaczenie. Choćby takie, że sam z kimś zerwał albo ktoś z nim zerwał, wytłumaczenie bardzo prawdopodobne, ale na razie dłużej o tym nie myślałem. Pomimo wszystko miałem dziwne uczucie. Na górze w pracowni najpierw dolałem nafty do lampy i poprawiłem knot. Natychmiast zrobiło się widniej. Ponieważ stałem przy oknie, sprawdziłem, że w willi pułkownika Nyklasa i u Ewy Jarnej ciągle jeszcze się świeci. Z parteru nie było tego widać, dopiero z poddasza. Potem podszedłem do stołu i nalałem kawy. Zjedliśmy jajecznicę. Potocki powiedział zaledwie kilka słów, raczej milczał. Pochwalił tarty ser, który świetnie pasuje do jajecznicy, i to, że danie jest osolone i popieprzone w sam raz. Potem odkorkowałem pierwszą z dwóch przyniesionych butelek i poszukałem oczami jeszcze jednej, nie napoczętej. Stała na podłodze koło stołu. Potocki wrzucił do filiżanki kawy kostkę cukru. A ja ciągle miałem to dziwne uczucie... Potem zaczął, on pierwszy zaczął, zaczął zadawać pytania. Dwa z nich wybiegały naprzód, poza to, co opowiedziałem. Spytał, jak wyjaśniliśmy Niemcom, że Prokop już z nami nie chodzi, i co zrobiła dziewczyna Romualda, kiedy dowiedziała się o przeprowadzce Błaskowitzów do Lipska. Trzecie pytanie było zaskakujące, znowu spytał o coś, czego w ogóle bym się nie spodziewał, a czego teraz już nie pamiętam. - Co Marcin miał na myśli - spytał i napił się kawy, która trochę już wystygła - co miał na myśli, mówiąc o tej dziewczynie brata, że jest jak głowonóg... - a ja musiałem się roześmiać. Musiałem, chociaż niechętnie, roześmiać się. On skwitował to oczywiście z zadowoleniem, ale sam się nie roześmiał... - Miał na myśli - odparłem - jej dziwny sposób chodzenia. Chodziła pochylona. Z głową do przodu, wlokąc za sobą nogi, które zostawały jakby w tyle. - Ten Marcin chyba jej nie lubił - zauważył, a ja wzruszyłęm ramionami. Potem rozlałem wino z nowej butelki i ciągnąłem opowieść, do której końca zaczęliśmy się zbliżać. - Przeniesienie pana Blaskowitza z Pragi do Lipska w połowie 1940 roku było sprawą wyjątkową, niezwykłą, pan pewnie o tym nie wie. Zrozumiałem to dopiero po wojnie. Niemcom nie zależało na przenoszeniu swoich obywateli zamieszkałych w Protektoracie do Rzeszy, raczej na czymś wręcz przeciwnym. Ich celem była całkowita germanizacja ziem czeskich, o którą zabiegał tzw. urząd osiedleńczy w Berlinie. Jeśli chcieli Czechów rasowo odpowiednich zniemczyć deportując ich do Niemiec, resztę wysiedlić, a opozycję wystrzelać lub zlikwidować w obozach, jeśli chcieli zniszczyć Czechy gospodarczo, finansowo i społecznie, pozbawić naród czeskich szkół i dać na to miejsce niemieckie, zlikwidować naukę czeską, szczególnie archeologię i historię, jak o tym później czytałem, i administrację przekazać całkowicie w niemieckie ręce, potrzebowali do tych celów mieć w Protektoracie jak najwięcej Niemców. Dlatego starali się pozyskać jak najwięcej ludzi, przenosili do nas Niemców z Rzeszy, a nie odwoływali od nas do Rzeszy. Skoro więc pan Blaskowitz został odwołany z Pragi do Lipska, był to raczej przypadek wyjątkowy, a nie reguła. Oczywiście - dodałem - nie jest to takie istotne dla noweli. Panu wystarczy wiedzieć, że w lipcu 1940 Blaskowitzowie przeprowadzali się do Lipska. Na tydzień wcześniej, nim pod ich dom podjechał wóz spedycyjny, spotkaliśmy się w ogrodzie Gienka, oni dwaj, ja i Gienek. Romuald miał aparat fotograficzny i jakiś duży blok. Usiedliśmy na tej dzikiej polance, w zakątku, gdzie stała nimfa, którą Romuald kiedyś rysował, a gdzie Marcinowi szczególnie się podobało. Na tej polance z wysoką trawą, krzakami i drzewami stała już od dłuższego czasu ławka, której przedtem tam nie było. Oczywiście zdziwili się, że Prokop nie przyszedł. Z góry przygotowaliśmy się na to. - Pewnie powiedzieliście, że jest chory - stwierdził Potocki cicho, ale ja pokręciłem głową. - Nie - powiedziałem - pomyśleliśmy sobie, że to zbyt ryzykowne. Na pewno chcieliby go odwiedzić. Powiedzieliśmy, że Prokop musiał nagle wyjechać do Vitkova, miasteczka na Morawach, gdzie mieszkała jego babka, bo z babcią jest źle. I ta wymówka była naiwna, ale nic lepszego nie przyszło nam do głowy. Powiedzieliśmy, że Prokop wie o ich wyjeździe do Lipska i będzie się starał jeszcze przedtem wrócić. Jeśli nie zdąży, napisze do nich do Lipska... - Co oczywiście nie było prawdą - wtrącił i napił się wina. - A czy ten wykręt nie był również ryzykowny? Mogli przecież spotkać go na ulicy - powiedział, a ja w duchu musiałem przyznać mu rację. Tym razem okazał więcej sprytu, niż miał go naprawdę. No tak, pomyślałem sobie, początkowo próbowaliśmy przekonać Prokopa, żeby wyjechał z Pragi, zaczynały się przecież wakacje, ale Prokop powiedział, że jego rodzina jeszcze nie wybiera się na urlop, a on nie będzie uciekał przed Niemcami. Sytuacja była bardzo trudna. Dał sobie wreszcie wyperswadować chociaż jedno, obiecał, że nie będzie niepotrzebnie włóczyć się po ulicach i jeśli ich spotka, uda, że nic między nami nie zaszło. Ale to ustępstwo Prokopa kosztowało Gienka i mnie wiele wysiłku, i Prokop zrobił to nie dla braci Blaskowitzów, lecz dla nas. Żeby nie ranić naszej przyjaźni od dzieciństwa właśnie teraz, pod jej koniec, kiedy Blaskowitzowie już wyjeżdżali z Pragi. Był oschły i nieustępliwy, i ciągle miał na myśli ojca i kartki żywnościowe. Rok później, kiedy na ziemie czeskie przyszedł nowy wielkorządca Heydrich, przekonaliśmy się, co te kartki naprawdę znaczyły. „Śledztwo udowodniło - pisano wówczas w gazetach - że organa rozdzielcze Protektoratu nie tylko zawiodły na całej linii, ale ponadto w wielu wypadkach sztucznie i celowo wywoływały nieporządek w rozdzielaniu kartek żywnościowych. Wywrotowcy przeprowadzali diabelski plan spychając winę na złe funkcjonowanie aparatu rozdzielczego na Niemców, żeby w ten sposób wywoływać i podniecać zawiści i nienawiść. Plan został jednak zdemaskowany i zastępca Protektora Czech i Moraw podjął zdecydowane kroki zmierzające do zaprowadzenia żelaznego porządku w tej dziedzinie”. Potem była lista piętnastu osób skazanych za sabotaż gospodarczy na śmierć przez rozstrzelanie... - A więc, żebyśmy nie marnowali czasu - powiedziałem głośno i spojrzałem na zegarek. - W ogrodzie Gienka Romuald zrobił nam kilka ostatnich zdjęć. W tym zakątku pod nimfą. Nie będę panu opisywał naszego ostatniego spotkania - powiedziałem - dla noweli nie ma ono większego znaczenia. To znaczy - skorygowałem siebie - miałoby znaczenie, gdybym wcześniej nie umówił się z Marcinem, że my dwaj, on i ja, jeszcze się spotkamy. To spotkanie miało nastąpić pojutrze w Stromovce. Marcin ze wszystkich parków praskich najbardziej lubił Stromovkę, pewnie dlatego, że były tam największe drzewa, wspaniałe krzewy i dużo kolorowych kwiatów. Przy tej okazji chcieliśmy zajrzeć do zoo. Ale opowiem panu o jednym zdarzeniu z tego spotkania w ogrodzie Gienka. W pewnej chwili Romuald wyjął z bloku arkusz papieru i podał mi go. Było tam coś cudownego. „Rysunek na pamiątkę” - powiedział przyciszonym głosem, kiwnąłem głową. - Rysunek na pamiątkę. Gienkowi też podarował, ale inny. Przyniósł i dla Prokopa, niepotrzebnie. Na moim rysunku było wygwieżdżone niebo. „Pytałeś wtedy w Ondrzejovie nocą na podwórzu - powiedział Romuald - czy można nocne niebo narysować ołówkiem. To jest zrobione kredkami pastelowymi. Niebo nocą takie, jakie było wówczas nad podwórzem Koubków”. - I przypomniałem sobie, Potockiemu teraz nic o tym nie wspomniałem, że zakłuło mnie w sercu. Przypomniałem sobie przysięgę Marcina, którą zdaniem Prokopa miała przebić inna przysięga, złożona Hitlerowi. Marcin stał obok mnie, zachowywał się normalnie, o niczym nie wiedział. Jakżeby mógł wiedzieć? Uśmiechnął się do mnie dziarsko, a ja chyba odwróciłem głowę. „Jakie to ładne” - powiedziałem do Romualda - i głośno do Potockiego - „pięknie samym tylko ołówkiem uchwyciłeś to migotanie i głębię, gwiazdy i Drogę Mleczną, znikającą białawą mgiełkę...” - już nawet nie pamiętam, co jeszcze powiedziałem na temat rysunku, ale naprawdę był piękny. Migocące światła na ciemnym aksamitnym tle, z prawej strony u dołu podpis i data poprzedniego dnia. Romuald powiedział: „Rysowałem to podług atlasu nieba, gwiazdy rozmieszczone są mniej więcej prawidłowo, zachowałem również proporcje wielkości. Barwy oczywiście musiałem odtworzyć z pamięci, przypomniawszy sobie prawdziwe nocne niebo. Ale muszę ci jeszcze coś powiedzieć - powiedział Romuald - coś, co nie ma związku z niebem, lecz z techniką rysunku. Przypominasz sobie artykuł z fotografiami, który pojawił się w gazetach czeskich i w «Vólkisch?r Beobachter» 21 marca zeszłego roku, kiedy Hitler wracał z Pragi do Berlina. To było chyba o dzień wcześniej...” - a ja oczywiście przypomniałem sobie ten artykuł. Już panu o nim mówiłem - powiedziałem Potockiemu. - To ten artykuł, podług którego Romuald narysował karykaturę Hitlera. Gazety pisały o tryumfalnym powitaniu Hitlera w stolicy Niemiec, o burzliwej manifestacji uczuć wdzięczności i oddania Fiihrerowi wyrażonych przez milionowe tłumy berlińczyków. Romuald powiedział: „Gazety pisały o tym, utrwaliły to fotografie i kronika filmowa... wszystkie okna w mieście były oświetlone, z fasad domków pozdrawiały wodza girlandy, transparenty i napisy - Dziękujemy naszemu Wodzowi! Wzdłuż głównych alei i ulic - przypomniał Romuald - stały wysokie pylony, a z nich w nocne niebo strzelały płomienie sztucznych ogni. Reflektory utworzyły nad Unter den Linden olbrzymi tunel światła... tryumfalny wjazd do Berlina odbywał się wieczorem... uroczystość otwarła i zakończyła kaskada ogni bengalskich i rakiet. Wszędzie na ulicach stały orkiestry wojskowe i swymi marszami skracały czas oczekiwania stutysięcznym tłumom. A kiedy potem stojąc obok kierowcy w odkrytym mercedesie Hitler przejeżdżał przez to morze świateł, marszów, sztandarów i sztucznych ogni, podniecenie tłumów osiągnęło szczyt. Wrzask ludzi zagłuszały salwy dział na wiwat, tak opisywały to gazety - powiedział Romuald. - Ja starałem się wyobrazić to sobie i zastanawiałem się, jak te światła i sztuczne ognie wystrzeliwane nocą ująłby malarz. Oczywiście nie malowałem tego, ale myślałem o tym robiąc ten rysunek. Chodziło mi o technikę wykonania. Doszedłem do wniosku, że jeśli ma to być rysunek pastelami, muszę wybrać odpowiedni papier”. Tyle mniej więcej powiedział Romuald na naszym spotkaniu w ogrodzie Gienka i jeśli pan chce, niech pan sobie to zapamięta - powiedziałem Potockiemu. - Pytał pan jeszcze, jak się zachowała dziewczyna Romualda, kiedy dowiedziała się, że Blaskowitzowie opuszczą Pragę... No cóż, Romuald mi tego nie zdradził, zrobił to znowu Marcin, oczywiście w tajemnicy. „Ta maszkara - powiedział o niej - nie chce zrozumieć. Namawia brata, żeby został w Pradze. Ośmieliła się zaproponować, żeby ojciec odmówił wyjazdu do Lipska, żeby ona nadal mogła chodzić z bratem, jak gdyby coś takiego w ogóle było możliwe, kurzy móżdżek i tyle” - powiedział Marcin. Ale dajmy temu spokój - machnąłem ręką, a potem napiłem się wina i spróbowałem krótko nakreślić nasze późniejsze ostatnie spotkanie z Marcinem w Stromovce. - Po prostu na tym spotkaniu obiecaliśmy sobie z Marcinem, że będziemy do siebie pisywać. Ich adres lipski oczywiście już miałem. Schlegelstrasse 12, Leipzig, trzeba było jeszcze dopisać Deutsches Reich. „Będziemy do siebie często pisać” - powiedział Marcin, a potem zapytał, co właściwie mam zamiar robić po skończeniu gimnazjum. „Pójdziesz na studia - powiedział - ale na co?”, a ja pomyślałem sobie: „Chyba pójdę, ale dopiero po wojnie. Nasze wyższe uczelnie są zamknięte i będą otwarte, kiedy skończy się wojna i Hitler przegra. W przeciwnym razie to nie jest możliwe...” ale Marcinowi tego nie powiedziałem. Wolałem spytać, co on będzie robił. Czy już się zdecydował. Wiedziałem, że do tej pory ciągle trudno mu było coś wybrać. „Michał - powiedział Marcin w Stromovce - ja nie wiem, ciągle nie wiem. Co będę robił po skończeniu szkoły lub co powinien bym robić. Brat jest w dużo lepszej sytuacji. On wie, że zostanie artystą, malarzem. Wielu moich kolegów już wie, co będą robić. Wyobraź sobie, że kilku z nich chce wstąpić do oddziałów SS. Ale ja? Nie mam talentu, żeby zostać artystą, a być żołnierzem to mnie nie bawi. Nie widzę się ani jako handlowiec, ani jako uczony. Ani jako inżynier, ani jako robotnik. A urzędnikiem to już zdecydowanie nie chciałbym być. Może piłkarzem - roześmiał się - ale to za mało. Musiałbym być przynajmniej kimś takim jak Planiczka”. „Wiesz co, Marcin - wpadłem na pomysł - nie myśl o tym, co będziesz robił lub co powinieneś robić, ale o tym, co chciałbyś robić. A wtedy znajdziesz zawód dla siebie”. Marcin roześmiał się i powiedział: „Masz rację. Ogrodnictwo. Chciałbym być ogrodnikiem - i pokazał klomby z kwiatami i ozdobne drzewa w ogrodzie. - Ogrodnikiem. Lub leśniczym jak Koubek”. Takie zajęcie odpowiadało zainteresowaniom Marcina. A potem zwierzył mi się z czegoś niezwykłego. W tym momencie umilkłem na krótko, Potocki uniósł głowę i zapytał, cóż to takiego... - Powiedział o tym z całą powagą - odparłem - ale w dosyć zaskakujących okolicznościach, przypominam to sobie dokładnie. Mówił o tym, że właściwie to nie wie, czego ma się spodziewać od życia i jak je sobie wyobrazić, chociaż inni w jego wieku już to wiedzą. Cytował kogoś, po niemiecku, pamiętam, jakby to było dziś. Gott hat seine Aufgabe nich darin gesehen, uns das Leben leicht zu machen... co znaczy - dla pewności przetłumaczyłem to Potockiemu - że Pan Bóg swojego zadania nie upatruje w tym, żeby życie uczynić lekkim. „Wiesz, Michał - powiedział wówczas - skoro mędrcy, czyli starcy twierdzą, że życie jest ciężkie, po co je sobie jeszcze bardziej utrudniać, i skoro Pan Bóg nie chce nam w życiu ulżyć, dlaczego sami nie mielibyśmy spróbować? Wiesz, Michał, co bym chciał? - powiedział Marcin. - Może zabrzmi to głupio jak z jakiejś czytanki, ale ja chciałbym pomagać...” A kiedy nie zrozumiałem, o co mu chodzi, powiedział: „W jakiś sposób pomagać ludziom. Dla mnie byłaby to przyjemność i satysfakcja”. Wie pan - powiedziałem Potockiemu i popatrzyłem na niego - pamiętam dokładnie, w którym miejscu Stromovki Marcin mi to powiedział. W Stromovce jest kilka stawów połączonych kanałami, nad nimi mostki, wie pan. O tym, że chciałby pomagać ludziom i że sprawiałoby to mu przyjemność i dawało satysfakcję, wyjawił mi Marcin przy jednym z tych stawów, pływały na nim dzikie kaczki i łabędź, a niedaleko był mostek. Powinien pan to sobie zapamiętać - powiedziałem Potockiemu - przez te lata naszej znajomości rozmawiałem z Marcinem o wszystkim, nawet o niemieckich poetach barokowych, Simonie Dachu, Johannie Klaju i Paulu Flemingu, ale nigdy nie powiedzieliśmy sobie, jaki mamy stosunek do ludzi, i Marcin przypomniał o tym. Odpowiedziałem mu wówczas, że chociaż nigdy o tym nie rozmawialiśmy, dobrze to wiemy, bo wzajemnie się poznaliśmy, mimo to Marcin nad stawem rozgadał się dosyć szczegółowo o swoim stosunku do ludzi. Wyraził jeszcze jedną ważną myśl... Ale - zwróciłem się do Potockiego - dajmy temu spokój. - Chyba właśnie o tym powinieneś mi powiedzieć - rzucił z lekkim zdziwieniem, a ja wiedziałem, że tym razem znowu ma rację. 2e właśnie o tym powinienem mu powiedzieć i że mu to powiem, bo liczyłem się z tym, ale trochę później... Napiłem się wina i ciągnąłem: - Na razie o czym innym. Marcin w Stromovce poruszył sprawy nie tylko życia, ale i śmierci. Już kilka razy wspomniałem panu - powiedziałem - że miewał momenty, kiedy bywał zamyślony i poważny, na przykład w Ondrzejovie, taki moment przeżył również w Stromovce. „Nie potrafię wyobrazić sobie śmierci - powiedział - a ty?” Ponieważ i ja nie potrafiłem jej sobie wyobrazić, powiedział: „Trudno wyobrazić sobie życie i to, czego człowiek ma się od niego spodziewać, ale jeszcze trudniej wyobrazić sobie śmierć i to, czego od niej oczekiwać”. Myśl, którą Marcin wówczas wyraził - powiedziałem Potockiemu - wydała mi się bardzo głęboka i niezwykła. Bóg wie skąd mu to przyszło do głowy, ale wydawało mi się, że nigdzie jej nie wyczytał. „Marcin - powiedziałem i jestem pewien, że wówczas uśmiechnąłem się do niego - czy musimy o tym rozprawiać akurat teraz? Mamy przecież jeszcze wiele innych spraw, o których moglibyśmy gadać, nie sądzisz?” I Marcin zgodził się. „No tak - powiedział - ale ja wiem, dlaczego mi to przyszło na myśl. Wiem dlaczego...” - w tej chwili Potocki w fotelu naprzeciwko upił wina i przerwał mi: - Dlaczego... - zapytał takim bezbarwnym głosem, jakim ja mówiłem opowiadając o bestialstwach nazistów - dlaczego mu to przyszło na myśl. Bo była wojna? - Nie dlatego - pokręciłem głową. - Wyjaśnił mi to. I szybko napiłem się wina, zapaliłem papierosa i dopiero potem powiedziałem mu, o co chodziło. - W kamienicy, w której mieszkali Blaskowitzowie, w tych dniach umarł jeden z lokatorów, niejaki pan Szrobarz. Znałem go tylko z nazwiska, mieszkał na tym samym piętrze co oni i chyba dużo dłużej od rodziny Blaskowitzów, był tam od dawien dawna, może ponad pół wieku, miał osiemdziesiąt lat. W ostatnich latach chorował ciężko, pewnie leżał w łóżku, domem zajmowała się jakaś jego krewna, też dosyć leciwa. Marcin od czasu do czasu przynosił mu węgiel z piwnicy, jeśli było trzeba, albo kawałek ciasta, które upiekła pani Blaskowitz. A on właśnie umarł. Na bramie wisiała klepsydra. „Przez ostatnie miesiące - powiedział mi Marcin w Stromovce - mniej więcej od końca zimy już nawet nie wiedział, co się z nim dzieje. Miał bardzo lekką śmierć - powiedział mi Marcin - żadnych wyrzutów sumienia, żadnych cierpień, zmarł ze starości, po prostu zasnął, to dobrze, tak mi się wydaje... i dlatego pomyślałem o śmierci”. Wie pan - przyjrzałem się Potockiemu uważnie - mam wrażenie, że Marcin miał rację. Śmierć może być bardzo lekka, jeśli zostaną spełnione dwa warunki. Że człowieka nic nie boli i że nie przeczuwa śmierci. Chyba taką śmierć mają ludzie nagle zastrzeleni. Ale bywają wśród nich tacy, którzy nie zasłużyli sobie na taką lekką śmierć, powinni przedtem trochę pocierpieć. - Chciał mi znowu przerwać, obserwowałem go uważnie... chyba chciał wtrącić coś na temat sadyzmu, ale nie dałem mu na to czasu. - Kto wie - powiedziałem szybko - czy dla łotra śmierć bolesna nie jest dobrodziejstwem większym niż śmierć bezbolesna. Może przez trudną śmierć odkupi grzechy i łatwiej uzyska zbawienie. Ale zostawmy to - roześmiałem się, chociaż nie miałem najmniejszej ochoty do śmiechu, teraz właśnie najmniej w ciągu całego wieczora chciało mi się śmiać, szybko napiłem się wina. - Muszę panu jeszcze coś powiedzieć o tym spotkaniu w Stromovce. - A kiedy zobaczyłem, że jest spokojny, był przekonany, że żartuję, ciągnąłem: - W Stromovce ustalaliśmy z Marcinem, kiedy się znowu zobaczymy. „Chyba będzie to zależało od tego - powiedziałem wtedy Marcinowi - kiedy wojna się skończy. Obawiam się, że póki będzie trwała, nie zobaczymy się. Ty nie dostaniesz się do Pragi, a ja do Lipska. Kiedyś się ta wojna skończy...” To nie było pytanie - powiedziałem Potockiemu - to było raczej westchnienie i Marcin to wyczuł. Nasze ostatnie spotkanie odbywało się w okresie wielkich zwycięstw Niemiec - powiedziełem Potockiemu. - Nad całą Europą rzeczywiście powiewała swastyka i faszyści nie mówili o niczym innym, tylko o ostatecznym zwycięstwie, które jest tuż-tuż. W tym czasie szybki koniec wojny oznaczał ostateczne zwycięstwo nazistów i odwrotnie, ich ostateczne zwycięstwo oznaczało szybki koniec wojny. Gdyby wówczas w Stromovce Marcin powiedział: „Nie martw się, Michał, wkrótce się zobaczymy, wojna skończy się lada dzień” - mogłoby to znaczyć, że wierzy w zwycięstwo Niemiec. Nie powiedział tak, ale pewnie tak myślał. Powiedział to trochę inaczej i po to, żeby mnie pocieszyć, że wkrótce się zobaczymy... w tym znowu jest ta subtelna różnica, którą powinien pan w noweli wyrazić - powiedziałem Potockiemu. - Wówczas ten passus będzie wiarygodny i psychologicznie trafny. Tę samą subtelną różnicę musi pan uchwycić w partii, kiedy rozmawialiśmy z Marcinem o tym, że po skończeniu gimnazjum pójdę na studia. Ja, Czech, nie mógłbym pójść, póki wojna by się nie skończyła. To, że nasze wyższe uczelnie zostaną otwarte dopiero wtedy, kiedy Hitler będzie pokonany, my, Czesi, doskonale wiedzieliśmy, a gdyby Hitler nie przegrał, nigdy nie mógłbym studiować w czeskiej wyższej uczelni. Kto nie ma wyczucia dla tego typu niuansów i nie potrafi ich odkryć, nie będzie dobrym pisarzem - powiedziałem Potockiemu a on w tej chwili nieoczekiwanie wstał z fotela. - Coś się stało? - spytałem obserwując go, był to pewnie jakiś jego mimowolny gest. - Nie, nic - odparł tak samo, jak poprzednio w kuchni, kiedy otwierałem tam okno, i znowu usiadł, był to rzeczywiście jego mimowolny gest... a potem utkwił spojrzenie w czarnej kawie, której ani on, ani ja nie dopiliśmy, i powiedział: - Byliście w zoo? - Nie. Tam już nie poszliśmy. Cały czas spacerowaliśmy po Stromovce. - On w mundurze hajot? - Skądże - uśmiechnąłem się. - Przyszedł ubrany tak jak ja. W normalnych spodenkach, co prawda welwetowych, ale jasnych, bez białych skarpet, bez sztyletu u pasa, w białej koszulce jak ja. I to już w zasadzie wszystko o naszym ostatnim spotkaniu. - Wszystko - powtórzył w zamyśleniu i tak, jakby nie dowierzał - a ta przysięga z Ondrzejova? Ta, którą miała przebić przysięga złożona przy wstępowaniu do hajot? Nie - rozmawialiście o niej podczas waszego ostatniego spotkania... - powiedział, a ja znowu musiałem mu przyznać rację, w duchu oczywiście. Pomimo wszystko widocznie przejął się moim opowiadaniem, skoro nie przegapił tej sprawy, i jeszcze jedno... Przypominając o przysiędze w tym końcowym momencie wykazał nagle, że nie jest taki głupi i pozbawiony wrażliwości. Że ma jakieś tam wyczucie psychiki ludzkiej, no i umiejętność wyobrażenia sobie pewnych skomplikowanych sytuacji. Nie dałem jednak poznać tego po sobie i kiwnąłem tylko głową. - O przysiędze wspomnieliśmy - powiedziałem. - No i co - spytał - i co...? - czekał. - Nic - powiedziałem. - Nic - powtórzył. - Nic... to niemożliwe. To chyba niemożliwe, skoro było to wasze ostatnie spotkanie. - Przysięga została powtórzona. Na śmierć i życie - powiedziałem, a ponieważ uśmiechnąłem się spokojnie i zamilkłem, on również zamilkł. „Chociaż czasy są niespokojne - powiedział Marcin - życie przed nami. To, co mamy przed sobą, będzie radosne i piękne, wierzę w to. Ja to po prostu przeczuwam - powiedział Marcin. - Mam takie przeczucie”. - Ładnie to powiedział - łotr kiwnął głową i spytał, czy ofiarowaliśmy sobie wzajemnie coś na pamiątkę. A potem, kiedy przytaknąłem, stało się coś nieprawdopodobnego. Stało się coś, co nawet we śnie nie przyszłoby mi do głowy. Zaczęło się od tego, że przez chwilę patrzył na stół, na te wszystkie rzeczy, które na stole były, na kieliszki i butelkę wina, na filiżanki z kawą, na popielniczki, teraz już znowu pełne, na talerzyki po jajecznicy wyraźnie zatłuszczone, na chleb, który został, patrzył i na kopertę, która leżała na kartkach maszynopisu i dotykała rogiem liter na okładce rozkładu jazdy... i nagle był jakiś zaskakująco przygnębiony. Tak się to zaczęło. Zebrałem talerzyki po jajecznicy, łyżeczki, cukier i chleb i przeniosłem ze stołu gdzie indziej, żeby nie przeszkadzały. Na małą komódkę, która stała przy drzwiach. I myślałem sobie: „Dziwne. Dziwne. Mam się nad tym zastanawiać czy nie?” I myślałem sobie: „Poprzednio, zanim zeszliśmy na dół, był nagle poruszony. No tak, chyba wówczas, gdy mu opowiadałem, jak Prokop odszedł od naszej piątki. Na dole w kuchni miałem dziwne wrażenie, że mnie obserwuje, a potem zaczęło ogarniać mnie jakieś dziwne nowe uczucie, z jego powodu. Jak gdyby nagle uciszył się wewnętrznie, pogrążył w sobie, ale na razie nie zastanawiałem się nad tym, chociaż wyjaśnienie tego stanu Potockiego miałem niemalże gotowe. Zdawało mi się, że nieoczekiwanie, a przecież jednak wyraźnie zmienił się, tak było wówczas. I teraz wszystko to trwa, ten jego nowy stan i moje nowe odczucia, uświadamiam sobie, że wszystko to ciągle trwa, chociaż bezpośrednio o tym nie myślę i kieruję uwagę raczej na swoją opowieść... wszystko trwa, ale teraz do tego - znowu zupełnie nieoczekiwanie - dołączyło się przygnębienie. Daniel Potocki jest obecnie zaskakująco przygnębiony”. Usiadłem w fotelu i byłem ciekaw, co się dalej wydarzy. Bo coś musiało się wydarzyć... czułem to... coś wisiało w powietrzu. Przez chwilę milczałem i mimowolnie gapiłem się na tę jego beżową koszulkę ekstra, którą miał na sobie i która z pewnością pochodziła z zagranicy, przez chwilę on też milczał, jak gdyby się zastanawiał, szukał słów, wahał się... a potem odezwał się. - Tak. Z pewnością tak to jest - powiedział niejasno i nie można było ściśle określić, co miał na myśli, czy to przeczucie Marcina, czy podarek na pamiątkę, bo o tym mówiliśmy ostatnio - tak, z pewnością. - A potem znowu się odezwał: - Jeszcze nie dokończyłeś tej story, ale powiedziałeś już dosyć dużo i wydaje mi się, że rozumiem. Teraz ja zagrałem. Oczywiście przemknęło mi przez głowę, że pomimo wszystko, wbrew mojej czujności i ostrożności, wyczuł, dokąd zmierzam, i że w tej sytuacji powinienem szybko, bardzo szybko zdecydować się, co dalej. Moim celem było to, żeby wysłuchał opowieści w całości. Aż do końca. Na tym etapie mógłby również wiele z niej zrozumieć, ale byłoby to poznanie niepełne, jakby w pół drogi.Tragiczna puenta historii Marcina była jeszcze daleko. I dlatego powiedziałem udając zdziwienie: - Nie rozumiem pana. Co pan ma na myśli mówiąc, że z mojej story powiedziałem już dosyć dużo i że pan rozumie... - a on szybko napił się wina i odparł: - To, że tobie wydaje się... że nie śledzę opowieści lub że mnie ona nie interesuje. Widocznie nie umiem przybierać odpowiednich min... - odetchnąłem z ulgą. Z tego, co powiedział przed chwilą, można było wnioskować, że jednak nie zorientował się, dokąd zmierzam, i że mu o to nie chodzi. - Wcale nie myślę, że pana to nie interesuje - powiedziałem. - Dlaczego pan tak sądzi? Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że śledzi pan opowieść i że ona pana zaciekawia. Przecież dlatego ją panu opowiadam... - i w tym momencie wpadłem na świetny pomysł. Chwilami zdawałem sobie sprawę, że opowiadam mu nawet o tym, czego przedtem nie miałem zamiaru opowiadać. Że w swej opowieści aż nazbyt idę w głąb. I chociaż wiele przemilczałem, powiedziałem mu o tym i o owym dużo więcej, niż przedtem zamierzałem, widocznie mnie samego porwała ta opowieść. I dlatego dodałem jeszcze: - Przecież opowiadam to panu szczegółowo, daję nawet charakterystykę psychologiczną postaci, czy robiłbym to, gdybym przypuszczał, że pana to nie interesuje? Gdybym zakładał, że pan nie uważa? Zauważyłem, że przekonały go te argumenty. Ale to najważniejsze, co chciał powiedzieć, miało dopiero nastąpić, wszystko, co było przedtem, stanowiło zaledwie wstęp. Daniel Potocki odwrócił wzrok w kierunku okna, mimowolnie potarł dłonią czoło, a kiedy potem znowu się odezwał, spostrzegłem, że do jego stanu przygnębienia dołączyła się jeszcze nerwowość. Powiedział: - Muszę się do czegoś przyznać. Pomimo wszystko mam o sobie wyrobione zdanie. Pewnie nie jest ono odkrywcze, mam je od wielu lat, ale mam. Komu miałem się z tego zwierzyć, z kim o tym rozmawiać? A wyjść z nim na forum publiczne nie miałem odwagi. Ja dobrze wiem, że to, co napisałem podczas wojny, nie jest dobre. Wiem, że to kicze. I teraz tutaj, kiedy siedzę u ciebie... czuję się tak, jakbym dostawał nauczkę. Ty nie miałeś takiego zamiaru, ale ja tak to odbieram i nauczkę przyjmuję. Wiem również, kiedy pisarz nie jest dobry. I że ja jestem kiepskim, bardzo kiepskim pisarzem - westchnął i machnął ręką. - Ale proszę cię, nie zważaj na to, co powiedziałem, i mów dalej, opowiadaj. Kiedy trochę otrząsnąłem się po tym jego zupełnie nieoczekiwanym wyznaniu, któremu towarzyszyła zmiana zachowania się i zmiana wyrazu twarzy i barwy głosu, miałem uczucie, że teraz już całą resztę powinienem naprawdę, ale to naprawdę bardzo skrócić. To było pierwsze uczucie. A drugie - że coś mnie przed tym ostrzega. Żebym nie dawał się zwieść powierzchownym sądom, lecz przebadał wszystko głębiej i dokładniej. Trzecie uczucie było właściwie jakimś nakazem: żebym był bardzo ostrożny. Spojrzałem w kierunku uchylonego okna, popatrzyłem na papiery przykrywające pistolet, a potem na niego i machnąłem ręką. Jak gdybym jego nieoczekiwanego przyznania się nie przyjmował do wiadomości. A równocześnie jakby mnie ono wcale nie zaskoczyło. I trochę tak, jakbym się z nim nie zgadzał. Były trzy różne możliwości odczytania tego machnięcia ręką i mógł z nich wybrać sobie, co chciał. Po prostu przeszedłem nad tym do porządku dziennego i uchwyciłem się jego ostatniego zdania. Żebym opowiadał dalej. - Pojechali - powiedziałem pozornie całkowicie spokojnie - pojechali do Lipska. Było to w roku 1940, wojna skończyła się pięć lat później. Przez ten czas dziesięć razy pisaliśmy do siebie z Marcinem. Po roku Marcin przesłał mi książkę, która świeżo wyszła w wydawnictwie W. Scheuermanna w Wiedniu i w Lipsku i miała tytuł „Pociecha u Goethego”. „Trost bei Goethe”. Muszę wspomnieć, że Marcin z Lipska pisał do mnie po niemiecku, a ja do niego z Pragi po czesku. Pisał na przykład: „Rzadko ścieram się ze swym sercem, ale jeszcze rzadziej zgadzam się z nim. To znaczy, że uważamy się za dobrych przyjaciół, choć zarazem nie jesteśmy o tym przekonani”. Napisał mi to po niemiecku i było to z Goethego - powiedziałem. - Albo:,Wir rufen keine Stunde zuriick, lass uns zusammennehmen, was geblieben, was geworden ist, und es nutzen und geniessen, eh’ der Abend kommt”. Chodzi w zasadzie o to - powiedziałem - że nie przywołamy z powrotem ani jednej godziny. Powinniśmy więc pozbierać wszystko, co pozostało, co jest, i wykorzystać to, użyć, zanim nadejdzie wieczór... wydało mi się to wyzwaniem rzuconym przez Marcina. I to było z Goethego. A potem napisał mi w związku z moimi imieninami w dniu świętego Michała: „Man sieht die Blumen welken und die Blatter fallen, aber man sieht auch Friichte reifen und neue Knospen keimen. Das Leben gehórt den Lebendigen an, und wer lebt, muss auf Wechsel gefasst sein”. I podpisał Johann Wolfgang von Goethe. - Gdyby przełożyć to swobodnie - powiedziałem - brzmiałoby to tak: Widzimy, jak więdną kwiaty i opadają liście, ale widzimy również, jak dojrzewają płody i kiełkują nowe pączki. Życie należy do żywych i kto żyje, musi być przygotowany na zmiany... Ten cytat - powiedziałem - nie był wyzwaniem, raczej wypowiedzią na temat rzeczywistości, piękną wypowiedzią i Marcin przysłał mi ją na imieniny. Długo o niej myślałem, zwłaszcza o końcowych słowach, które wydały mi się niepokojąco dwuznaczne. Kto żyje, musi być przygotowanym na zmiany... - napisał mi Marcin, a sam mieszkał daleko w Lipsku... Wie pan - powiedziałem Potockiemu pospiesznie - chyba właśnie te cytaty powinien pan wprowadzić do noweli. A wie pan dlaczego... - Potocki kiwnął głową. - Dlatego, żeby pokazać, że Marcin lubił poezję - powiedziałem oschle. - Po prostu lubił wiersze. Nie znaczy to, że czytywał je bez przerwy i upajał się nimi, ale lubił wiersze i rozumiał je. Poezja odpowiadała jego usposobieniu, wcześniej już mówiłem panu o tym. - A potem ciągnąłem: - Romuald w Niemczech nie skończył akademii, poszedł do wojska. Ale nie wysłano go od razu na front, tylko do jakiejś formacji pomocniczej. Przesłał nam - to znaczy Gienkowi, Prokopowi i mnie - dwie kartki, jedną z Norwegii, a drugą z Hamburga. „Widziałem tutaj coś osobliwego - pisał z Hamburga. - Byłem świadkiem, jak w porcie wyładowywano lwy afrykańskie i tygrysy, które w czasie wojny bez najmniejszego uszczerbku dotarły aż tutaj. Są przeznaczone do cyrku. Na malowanie czasu mi już nie zostaje”. Potem został odkomenderowany na front wschodni i oprócz kartki na samym początku pobytu więcej już nie napisał. Marcin chodził do gimnazjum w Lipsku i jak już wspomniałem, pisaliśmy do siebie dziesięć razy. Ale odległość między Pragą i Lipskiem rzeczywiście nas dzieliła i chyba bardzej, niż początkowo myśleliśmy. Nie wówczas, kiedy wszyscy byliśmy w Pradze, ale teraz, dopiero teraz chwilami miewałem uczucie, że zaczynamy się oddalać od siebie. Kiedy wojna trwała i naziści ciągle zwyciężali, kiedy w dwa lata później zniszczyli Lidice, kiedy Hitler wkroczył do Związku Radzieckiego i później, kiedy karta jego tryumfów wojennych zaczęła się odwracać, kiedy nastąpiła inwazja i Niemcy na wschodzie i na zachodzie cofali się... miałem uczucie, że i ja, i Marcin stajemy się sobie obcy. Raptem nie wiedziałem, o czym właściwie mam mu z tej Pragi pisać. o tym, co porabiam, co robi Gienek i Prokop... co w szkole, w teatrze... Tymczasowym w Karlinie, bo Narodowy był zamknięty... i jak on się czuje, co słychać u brata i rodziców... można tak pisać dwa, trzy razy, ale pisać to samo po raz ósmy ciągle od nowa... wydawało mi się nieszczere. Jednak nie wiedzieć, co napisać do kogoś, z kim dawniej spędzaliśmy lata, miesiące i tygodnie, to smutne. Świadczyło to jakby o postępującym wygasaniu uczuć, ale tak naprawdę nie było. - Chciałbym o coś spytać - powiedział Potocki, a ja kiwnąłem głową. - Rozmawiałeś o tym z Gienkiem? Lub z Prokopem? I to pytanie nie było głupie, przez chwilę zastanawiałem się. I chociaż pytanie było na miejscu i trafne, odpowiedziałem: - Rozmawiałem i nie rozmawiałem, nie o to chodzi. Dla noweli nie ma to żadnego znaczenia. Niech pan o tym nie pisze... - a w duchu znowu przypomniałem sobie, że pisać z pewnością nie będzie. Ani o tym, ani o czymkolwiek. Przecież nie miał opracować tego tematu. - Pomimo to - ciągnąłem - myślałem o Marcinie, Gienek również, przeglądałem zdjęcia naszej piątki i jego indywidualne, przez wszystkie te lata uzbierało się pięć pełnych albumów. Były chwile, kiedy robiło mi się go żal. Jakie to były chwile... - powiedziałem Potockiemu - zawsze około Bożego Narodzenia i świętego Marcina. Z tych dwu okazji zawsze do niego pisałem. A inne, kiedy było mi go żal... zwłaszcza te, gdy armie niemieckie na frontach zaczęły dostawać porządne manto i wycofywały się, choćby podczas ostrej rosyjskiej zimy pod Leningradem i Moskwą, pod Stalingradem, na Ukrainie, wyobrażałem sobie wówczas, że i on jest tam gdzieś z karabinem w ręku, koło niego świszczą odłamki i wybuchają miny, przecież on za to nie odpowiadał, był chłopcem jak ja, Gienek, Prokop... i było mi go żal, kiedy przypominałem sobie, że chciał życie uczynić lżejszym i pomagać ludziom... kiedy przypominałem sobie o tym jego stosunku do ludzi, z którego zwierzył mi się na spotkaniu w Stromovce, a ja przekazałem to panu - powiedziałem Potockiemu - zaledwie w zarysie. Takie były te chwile, kiedy robiło mi się Marcina żal, ale idźmy dalej... W okresie, gdy naziści zaczęli przegrywać, Blaskowitzowie zmienili adres po raz drugi. Ojciec Marcina został przeniesiony z Lipska gdzie indziej. Zepsułbym puentę - powiedziałem - gdybym teraz opowiedział panu o szczegółach. Powiem na razie tylko tyle, że wkrótce po przeniesieniu z Lipska pana Blaskowitza wcielono do armii i w domu został Marcin sam z matką. Pod koniec wojny z Marcinem już nie korespondowaliśmy. Spojrzał na mnie pytająco. - I to był koniec między wami... - powiedział cicho. - Nic podobnego - powiedziałem. - Pod koniec wojny łączność była przerwana. Okrążenie Niemiec z dnia na dzień coraz bardziej się zaciskało. Niemcy stały w ogniu. Bomby, ostrzeliwania artyleryjskie, ruiny... Dopiliśmy kawy i łyknęliśmy po troszeczku wina. Potocki pił już tylko symbolicznie. Już dawno przestał zakładać nogę na nogę rozpierając się w fotelu, nie unosił brwi ani nie uśmiechał się ironicznie, już dawno przestał być jowialny i pewny siebie. Potocki rzeczywiście się zmienił. Nie miałem czasu zastanawać się nad tym, w tej chwili też nie. Nie zastanawiałem się nad tym nawet wtedy, kiedy mu powiedziałem, że pod koniec wojny łączność była przerwana, chociaż ta uwaga wyraźnie dotknęła go osobiście. Godzinę wcześniej bym jej nie zrobił, żeby nie przestraszyć go za wcześnie, żeby nie wzbudzić podejrzenia, że swoim opowiadaniem zmierzam do czegoś jeszcze innego, ale teraz już się o to nie troszczyłem i chciałem opowieść jak najbardziej skrócić. Potocki rzeczywiście był pogrążony w sobie i przygnębiony. Oczywiście pomyślałem sobie, że może to być wynikiem zmęczenia po winie. Przez cały wieczór wypił dosyć sporo. Zwykle człowiek jakiś czas trzyma się i jest trzeźwy, a potem nagle przychodzi moment, kiedy spada na niego zmęczenie. To jednak nie dotyczyło Potockiego. Świadczyło o tym jego zdumiewające wyznanie, które tak niespodziewanie i samokrytycznie złożył przed chwilą, powiedział to przecież wcale nie po pijanemu. Potocki na pewno nie był pijany. - A więc pod koniec wojny już z Marcinem do siebie nie pisaliście - powtórzył zamyślony, a potem wolno powiedział: - A po wojnie? Na jego smutnej twarzy malowała się ciekawość. Po chwili milczenia odparłem: - Nawet po wojnie. Nawet po wojnie nie otrzymałem od Marcina żadnego listu, żadnej karty. Od Romualda też nie... - Potocki pokiwał głową i powiedział: - Wszystko jest jasne. - O nie - pokręciłem głową. - Wcale nie było tak, jak pan myśli. Żaden z nich nie zginął na froncie. Zaraz to opowiem... - A potem zacząłem mówić: - Nie tak dawno, zaledwie dwa tygodnie temu... byłem w Niemczech. Teraz, w osiem lat po wojnie. Byłem po raz pierwszy. Jechałem pociągiem. Gdybym jechał samochodem, być może, że to, co opowiem, by się nie stało. Albo stałoby się, ale inaczej. Jechałem do Berlina, a stamtąd do Lipska. Z Lipska do miasta, które nazywa się Riesa. Po co tam jechałem? To zupełnie nieważne i dla noweli bez znaczenia. Kiedy będzie pan pisał, niech pan przejdzie nad tym do porządku dziennego albo coś wymyśli. W tym punkcie żaden poważny krytyk nie przyczepi się do pana. Po prostu pojechałem do Riesy. Stamtąd wracałem do Pragi... Dolałem sobie wina, on jeszcze miał sporo w kieliszku, i ciągnąłem: - Z Riesy do Pragi trzeba jechać przez Drezno, panie Potocki. W Dreźnie trzeba się przesiadać. Pospieszny do Pragi odchodził za pięć godzin. Miałem więc w Dreźnie czas. Zostawiłem walizkę w przechowalni na dworcu i poszedłem obejrzeć to strasznie zuombardowane miasto. Pewnie za kilka lat znowu będzie miastem. Ale to będzie wymagało nadludzkiego wysiłku. Lipsk w czasie wojny też znacznie ucierpiał, ale... tak mi się wydaje... z Dreznem nie da się porównać. Ten ostatni nalot angielsko-amerykański z lutego 1945 praktycznie zrównał Drezno z ziemią. Ruiny musiały stwarzać widok trudny do wyobrażenia. Dziś są już uprzątnięte, co prawda celowo zostawiono tam jeszcze wiele z nich. Oczywiście kilka domów ocalało i wiele zbudowano od nowa. W pobliżu Zwingeru stał dom z pasażem i nad tym pasażem na białym płótnie widniał napis ułożony z żółtych liter, który nagle, kiedy tak przechodziłem obok, wydał mi się promykiem nadziei, zapowiedzią nowego życia, czymś podobnym do kiełkującej zieleni, jakby pan znalazł na wypalonej słońcem polanie biało-żółty kwiatuszek, i oczywiście od razu przykuł moją uwagę. Napis informował, że odbywa się tu wystawa obrazów młodych malarzy i grafików pod hasłem „Nigdy więcej wojny”. Ma się rozumieć, że natychmiast pomyślałem o Romualdzie. Co robi, czy żyje, może i on wystawił tu jakiś obraz lub grafikę. Wbiegłem do środka i zamarłem. Znowu musiałem zapalić papierosa. Widziałem, że Potocki w fotelu naprzeciwko obserwuje mnie. Nie spuszcza ze mnie oczu. Jest napięty. „Dziwne - pomyślałem sobie w tym momencie, kiedy pocierałem zapałkę - dziwne, jak człowiek tak wyraźnie przygnębiony jak on, może być równocześnie taki napięty. Przygnębienie to stan, który wywołuje pogrążenie się w sobie... a z drugiej strony znowu pełne napięcia zaciekawienie, które zawsze jest czymś, co kieruje się na zewnątrz i wyklucza pogrążenia się w sobie...” - mój gość obserwował także moje ręce. Dobrze to widziałem. Musiał jednak zauważyć, że ręce mi nie zadrżały. Nigdy nie zadrżała mi ręka kiedy przypalałem sobie papierosa, ale również nigdy nie zadrżała mi ręka, kiedy trzymałem pistolet. Pistolet, który leżał teraz blisko, pod papierami i starym rozkładem jazdy. Zapaliłem papierosa, napiłem się wina, a potem ciągnąłem: - Tak. Wszedłem do sali wystawowej i zamarłem. Poznałem natychmiast. Obraz, którego nie mógł namalować nikt inny, tylko Romuald. Wisiał na specjalnej płycie na honorowym miejscu. Był głównym eksponatem wystawy malarzy i grafików niemieckich. Widać go było już od drzwi. - A potem powiedziałem: - To jest ten portret. Ten koło okna nad biurkiem. Potocki stał przed portretem, na który padała czerwień z klosza lampy naftowej, i wydał mi się człowiekiem zdruzgotanym. Piękna, delikatna twarz chłopca na portrecie, która patrzyła na niego, była przelękniona, ale nie za bardzo. Za to w spojrzeniu stalowych oczu mających głębię i wokół uchylonych lekko ust czaił się lęk straszliwy. Ponieważ oczy i usta tworzą w ludzkiej twarzy nieodłączną całość i jedno odbija się w drugim, mogło się wydawać, że wyraz chłopięcego oblicza jest pełen przerażenia albo wręcz przeciwnie, że lęk ten w oczach i wokół ust nie jest aż tak straszliwy. Zależało to od tego, jak człowiek patrzył na ten portret... I chociaż był to olej na płótnie, znajdował się pod szkłem i był naklejony na białym papierze - nie miał tła. - Trzy godziny przed odejściem pociągu do Pragi - powiedziałem Potockiemu przed portretem - na trzy godziny przed odejściem pociągu zdążyłem spotkać się z Romualdem. Przez telefon powiedział mi, że przyjedzie taksówką pod salę wystawową i żebym cierpliwie czekał na niego, przyjedzie jak najszybciej. Czekałem najpierw w kancelarii, a kiedy ciągle się nie zjawiał, poszedłem do sali i czekałem przed portretem Marcina. Do sali wszedł młody mężczyzna w szykownym letnim garniturze, w żółtym krawacie, z chusteczką w kieszonce i uśmiechał się przyjaźnie. Szybko jednak poznałem, że to nie Romuald. Potem wszedł inny, starszy, blady, trochę przygarbiony, w ciemnych zielonkawych okularach i z pustym rękawem bluzy, ten człowiek nie miał jednej ręki. Ale to również nie był Romuald. Zniknął gdzieś za portretem Marcina i nawet mnie nie zauważył. Potem pojawił się jeszcze jeden młody mężczyzna, opalony i pewnie zamożny, bardzo dbający o swój zewnętrzny wygląd, przez ramię miał przewieszony aparat fotograficzny, obok niego szła piękna, może dwudziestoletnia dziewczyna. Obydwoje uśmiechali się już z daleka, jak gdyby szli do ślubu. Oderwałem się od portretu i ruszyłem im naprzeciw. Ale to była pomyłka. Jakiś tam pan Dolfi, tak się zwróciła do niego urzędniczka, która wyszła akurat z kancelarii. Oczywiście - powiedziałem Potockiemu - musi pan pamiętać, że z Romualdem nie widzieliśmy się trzynaście lat. Od lipca 1940, a przez trzynaście lat człowiek może się zmienić, prawda? Zza płyty z portretem Marcina znowu wynurzył się ten starszy, blady, trochę przygarbiony człowiek w ciemnych zielonkawych okularach i bez ręki, to był Romuald... „Już mnie nawet nie poznajesz” - powiedział, ale ja pokręciłem głową i podałem mu rękę, cóż to jednak miało za znaczenie, nie poznałem go, a on widocznie to sprawdził. Wojna zostawiła na nim wyraźne ślady. Postarzał się, zmizerniał, zgarbił. Marcin jednak - powiedziałem Potockiemu przed portretem - Marcin się nie zestarzał. Stale jest tym Marcinem z Pragi, z ogrodu Gienka, ze Stromovki... jest to - wskazałem portret - on, zawsze niezmienny, młody, wyrazisty, trochę jak portret Doriana Graya. - A potem ciągnąłem: - Tego tragicznego dnia 14 lutego 1945, kiedy Drezno przeżywało najokrutniejszy nalot w czasie tej wojny - oczywiście groźniejsza była bomba atomowa zrzucona na Japonię - tego tragicznego dnia Romualda nie było w Dreźnie. Teraz już pan wie - powiedziałem Potockiemu przed portretem Marcina - że pana Blaskowitza przeniesiono z Lipska do Drezna i że właśnie tam przeprowadziła się rodzina... - Potocki kiwnął głową. Nie odezwał się, był zdruzgotany. „Nie byłem już w formacji pomocniczej - powiedział mi Romuald w sali wystawowej - byłem na froncie. Co się działo w Dreźnie, dowiedziałem się nawet tam, nie można było tego zataić. Co było z Marcinem, dowiedziałem się później, po powrocie z frontu, od lokatora kamienicy, w której mieszkaliśmy. Ojciec poległ pół roku wcześniej pod Lwowem, pod koniec sierpnia 1944 w walce z wojskami marszałka Koniewa. Mieszkańcy Drezna w ostatnich latach wojny już nawet nie reagowali na naloty. Syreny wyły tak często ostrzegając, że nieprzyjacielskie samoloty są nad naszym terytorium, że wiele ludzi nie schodziło nawet do piwnic i schronów, zostawali w mieszkaniach. Ostrzeżenia o niebezpieczeństwie nalotu powtarzały się wiele razy na dzień i ludzie stali się na nie niewrażliwi. Ale alarmu lotniczego 14 lutego w Dreźnie chyba nawet nie ogłoszono. Tak twierdził Wiktor Zechner z naszej kamienicy. Po prostu nie było czasu na ogłoszenie alarmu. Pierwsze eskadry nadleciały nad miasto zbyt nieoczekiwanie i szybko. Zechner twierdzi, że ludzie zaczęli zbiegać do piwnic i schronów, kiedy spadły już pierwsze bomby. Marcin miał wówczas niespełna dwadzieścia dwa lata. Lada dzień czekało go wstąpienie do oddziałów obrony cywilnej, jeśli nie wyjazd na front. Pod tym względem miał szczęście i był wyjątkiem, bo jego rówieśnicy dawno już tam byli. Oczywiście był zmobilizowany, pracował w fabryce zbrojeniowej, pracę miał ciężką, wyczerpującą, ale na miejscu, i mieszkał stale w domu z matką, która pomagała w Czerwonym Krzyżu. Na kilka godzin przed nalotem miał chwilę wolnego czasu i wyobraź sobie, Michał - powiedział mi Romuald - na parę godzin przedtem grał w piłkę na ulicy”. - Nie chciałem uwierzyć - powiedziałem Potockiemu przed portretem - ale Romuald powiedział mi, że powtarza dokładnie to, co mu opowiedział Zechner. - „Ten Zechner - ciągnął Romuald - nie był dorosły. To syn sąsiadów, miał wtedy szesnaście lat i dlatego nie poszedł na front, był w domu. Powiedział mi, że Marcin tego dnia wyszedł z domu na ulicę, żeby wynieść popiół z popielnika, pojemniki na śmiecie w tym czasie stały przed domem, a nie na podwórzu, i chociaż był luty, śniegu nie było, chwytał lekki mróz, i właśnie w tej chwili przed domem kilku chłopców grało w piłkę. Zechner wymienił ich nazwiska, wszyscy z sąsiedztwa, najmłodszy, chyba dwunastoletni, był synem ordynatora szpitala. Przywitali Marcina radosnym wrzaskiem i Marcin trochę z nimi pograł. Taki właśnie był...” - Pamięta pan - powiedziałem Potockiemu - jak lubił grać w piłkę nożną. Ale ja nie mogłem tego zrozumieć, takie niebezpieczne czasy, nalot po nalocie, a ktoś na ulicy gra w piłkę. Romuald wyjaśnił mi jednak, że nie było w tym nic niezwykłego, było to zupełnie naturalne i możliwe, nawet w najtrudniejszych warunkach życie w drobiazgach toczyło się jak zawsze, przecież czynne były nawet kina, przed południem oczywiście, kiedy nie trzeba było przestrzegać zaciemnienia, początkowo funkcjonowały cyrki, i Marcin po prostu zagrał sobie w piłkę. - „Potem zabrał wiadro i wrócił na górę do matki” - powiedział mi Romuald. W godzinę później zadzwonił do Zechnerów, czy nie mają trochę octu. Marcinowi chciało się pić, opowiadał Zechner, i nie miał czym zmiękczyć wody. Dolewał sobie odrobinę octu i sypał cukier puder. Zechner twierdził, że potem położył się na chwilę i słuchał radia, takiej wiązanki muzycznej, grała orkiestra Barnabasa von Geczy, śpiewała Zarah Leander i Cepotari. Kiedy zaczęły spadać pierwsze bomby, zbiegł z matką do piwnicy. I tam się to zaczęło... Potocki ciągle stał przed portretem Marcina przy oknie mojej pracowni, słuchał i patrzył, i robił wrażenie człowieka zdruzgotanego. - Marcin w piwnicy nie wytrzymał - powiedziałem - wie pan dlaczego. Pamięta pan, jak wstrząsnęła nim końcowa scena „Aidy”, scena w lochu, gdzie Radames zamurowany żywcem umiera! Marcin nie znosił zamknięcia. Ograniczenia w zamkniętej przestrzeni. Nie była to kłaustrofobia w medycznym sensie, był zdrów i nie zdradzał objawów dolegliwości typowych dla całego kompleksu zwanego kłaustrofobia, ale zamkniętych przestrzeni nie cierpiał, teraz już pan wie, dlaczego na początku opowiadania wspomniałem o „Aidzie”. Teraz jest to potrzebne - powiedziałem Potockiemu, ale w tym miejscu mi przerwał. - Obiecałeś, że powiesz mi, w jaki sposób Marcin nabawił się tego urazu. - Tak - przypomniałem sobie. - Uraz w związku z ciemną, zamkniętą przestrzenią. Niby głupstwo, które miało jednak dalekosiężne następstwa i wcale głupstwem nie było. Zawiniła jego ciotka Asterowa z Liberca. Kiedy Marcin, mając pięć lat, był u niej przez kilka tygodni. Właściwie to ona stała się przyczyną czegoś straszliwego. Wówczas nie zdawała sobie sprawy, co z tego wyniknie, w piętnaście lat później, a pan - powiedziałem Potockiemu - na razie również nie może przewidzieć skutków... Wspomniałem o tej ciotce, że musiała to być osoba bardzo lekkomyślna i dziwna. Marcin, kiedy był mały, w przeciwieństwie do późniejszych lat, nie chciał jeść. W domu mieli z nim kłopoty - takie sobie dziecięce fanaberie, brak apetytu - wreszcie poszli z nim do lekarza. Marcin chodził potem na powietrze i dostawał tran w kapsułkach, chyba pił też żelazo. Tylko że ciotka Asterowa w Libercu inaczej poradziła sobie z jego brakiem apetytu. Siłą zmuszała Marcina do jedzenia. Groziła mu, że jeśli nie będzie jadł, zamknie go na noc w psiej budzie lub w chlewie ze świniami. Nie zrobiła ani jednego, ąni drugiego, tylko coś jeszcze gorszego. Zamknęła go na noc w piwnicy... Potocki był wyraźnie zdenerwowany. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, ale ja nie miałem ochoty więcej o tym mówić. - Chyba pan rozumie - powiedziałem - cóż tu jeszcze dodawać. Mały Marcin dostał szoku po tej nocy w piwnicy. Chciał wiedzieć, czy Marcin był w piwnicy przez całą noc, czy też ciotka wróciła po chwili i zabrała go stamtąd. - To jest właśnie straszne - powiedziałem - zostawiła go tam aż do rana. Dlatego powiedziałem, że to osoba lekkomyślna i dziwna. Chyba trochę wariatka. Normalny człowiek nie zrobiłby czegoś podobnego. Pięcioletnie dziecko zamknąć samotne w piwnicy na całą noc. Jedyne, co zrobiła, to to, że dała mu tam koce, żeby miał na czym się położyć i czym się przykryć. Obawiała się żeby się nie przeziębił. - A potem powiedziełem: - Bała się o jego zdrowie fizyczne. Żeby nie zaziębił się i nie dostał zapalenia płuc. Tego się obawiała ta wariatka. Ale że może to dużo bardziej zaszkodzić jego zdrowiu psychicznemu, o tym już nie pomyślała. - I Potocki powiedział: - Naprawdę przypuszczała, że to go zmieni... - Kiwnąłem głową. - Chciała go zastraszyć... żeby jadł... Postraszyć. Wywołać wstrząs. Oczywiście jeśli o ten wstrząs chodzi to chyba do głowy jej nie przyszło, nie wiedziała, że coś takiego się zdarza. Musiała to być osoba bardzo prymitywna, skoro nie pomyślała, że może spowodować szok, chociaż nosiła futra i biżuterię. W swoim głupim móżdżku umyśliła sobie, żeby Marcina przestraszyć. Nie wyobrażała sobie skutków, jakie to może wywołać, i pod tym względem była głupia jak gęś. Jeśli się weźmie pod uwagę następstwa, jakie spowodowało to w piętnaście lat później, była zbrodniarką. Oczywiście - powiedziałem, a Potocki wytrzeszczył oczy - nieświadomą i mimowolną. W tym tkwi szkopuł. Nie można by jej postawić przed sądem i skazać jeśli nie na szubienicę, to na dożywotnie więzienie. Za chwilę to pan zrozumie - powiedziałem i miałem wrażenie, że Potocki zauważył, iż nagle stałem się porywczy. - Człowiek - powiedziałem spokojniej - jest istotą złożoną i w gruncie rzeczy wrażliwą i delikatną, chociaż na pierwszy rzut oka tego nie widać. Trzeba obchodzić się z nim ostrożnie, nawet gdy jest to dorosły, a cóż dopiero pięcioletnie dziecko. Biedak w tej piwnicy zsiusiał się i przepłakał całą noc. Rano trząsł się jak w febrze. Teraz już pan wie - powiedziałem szybko i oschle. - Marcin nie czuł się dobrze w piwnicach i schronach, nawet później podczas nalotów, to w nim tkwiło stale, zawsze chciał uciekać na zewnątrz, na powierzę, na wolną przestrzeń, pobiegł i wówczas podczas nalotu na Drezno. Romuald opowiadał mi: „Kiedy bombardowania miast niemieckich coraz bardziej się nasilały, nasi zaczęli się zastanawiać - jeśli tak można powiedzieć - czy nie jest bezpieczniej pod otwartym niebem, na ulicach i w parkach, niż w piwnicach domów. Tam przynajmniej nie zasypie człowieka żywcem, jeśli bomba trafi w dom. Oczywiście na ulicach czyhało inne niebezpieczeństwo, a w piwnicy człowiek mógł mieć nadzieję, że przeżyje, jeśli bomba nie trafi w dom. Wszystko zawsze zależało od przypadku i rozmiarów nalotu, a tego z góry nie można było przewidzieć. W Dreźnie tego 14 lutego, kiedy straszliwy nalot nie ustawał - mówił Romuald - ludzie w momentach przerw w bombardowaniu zaczęli opuszczać piwnice i uciekać na dwór. Marcin był jednym z pierwszych bo perspektywa, że miałby gdzieś tutaj zostać zasypany żywcem, doprowadzała go do szaleństwa. Tego obawiał się najbardziej. Jeszcze i wtedy, gdy miał dwadzieścia jeden lat. Matka oczywiście wybiegła z piwnicy za nim, pobiegł również Wiktor Zechner, który Marcina podziwiał, jego rodzice też. Uciekali do parku. Jeśli piwnice i ulice były mało bezpieczne, parki wydawały się stosunkowo najbezpieczniejsze. Nic tam nie mogło się zawalić, żaden strop nie runął na głowę, człowiek nie musiał się bać, że się udusi. Ludzie uciekali do parku pod drzewa bez liści i gołe krzaki, na zimną stwardniałą ziemię i właśnie tam Marcin czuł się najlepiej. W parku, w ogrodach miejskich. Zawsze lubił ogrody i parki. I tam też, w pobliżu ozdobnej rzeźby... z trudem mi to przechodzi przez gardło, podobno była to jakaś barokowa nimfa... zginął razem z matką”. Powiedziałem Potockiemu, żeby odszedł od portretu i zajął miejsce w fotelu przy stole. Wrócił do stołu i napił się wina, zanim usiadł, był wyraźnie zdruzgotany. A ja otworzyłem biurko, na którym paliła się czerwonawym światłem lampa naftowa, i wyjąłem z niego czarną teczkę. Daniel Potocki palił i znowu zaczął pić więcej. Był u kresu. Oczywiście zadawałem sobie pytanie, dlaczego. Dlaczego jest u kresu. Dlaczego jest zdruzgotany. Nie oczekiwałem po nim takiego stanu pod koniec swojej opowieści. Zbliżała się północ, nadchodziła jego chwila. Na stole ukryty leżał pistolet na wyciągnięcie ręki, która mi nigdy nie zadrżała, gdy go trzymałem, a Potocki wytrzymał, nie był pijany, miał świadomość, rozumiał aż za wiele. Jednak coś się w nim zmieniło. Zmieniło się już dawno, ale teraz też i jakby inaczej, zmieniło się coś, czego najmniej się spodziewałem i ja znowu zadawałem sobie pytanie. Dlaczego. Dlaczego jest taki zdruzgotany, u kresu. I tym razem nasuwało się wyjaśnienie. Po prostu poruszyło go zakończenie opowiadania. Pomimo wszystko nie jest aż taki gruboskórny, zresztą już na początku nie byłem tego taki pewien, ale czy to jest wyjaśnienie? Było to wyjaśnienie podobne do tego, że ślepy nie widzi, ponieważ jest ślepy. Ta dziewczyna nie mówi dlatego, że jest niema, jak powiedział lekarz rodzicom w pewnej starofrancuskiej sztuce. Chciałem czy nie chciałem, musiałem dojść do wniosku, że Potockiego dlatego poruszyło zakończenie tej historii, że wywołało w nim jakieś jego własne dręczące go wspomnienia. Ale dobrnęliśmy do końca i nie było już czasu na rozważania. Pytanie, które Potocki zadał, teraz już znowu siedząc przy stole, wymówił niemal szeptem. I ze wzrokiem utkwionym w stole. A ja mu odpowiedziałem: - To, co mi Romuald mówił, opowiedział mu ten młody Zechner. Leżał tam w parku obok Marcina i jego matki. Nalot nasilał się. Niebo podobno było usiane samolotami. Odrywały się od nich bomby i spadały na miasto jak deszcz. Domy waliły się i całe ulice płonęły. Wyglądało podobnie - powiedział Romuald - jak sześć lat temu, kiedy Berlin wieczorem witał zwycięskiego wodza po zajęciu Czech i Moraw. Wszystkie okna w mieście były oświetlone. Ale nie od elektryczności, lecz od ognia, płonęły wnętrza domów. W niebo strzelały płomienie jak wtenczas w Berlinie, ale nie z pylonów i sztucznych ogni, były to płomienie niszczonego miasta. Ze wszystkich stron na ulicach olbrzymie tunele światła, ale nie z uroczystych iluminacji, lecz od bomb zapalających. To już nie były pokazy ogni bengalskich jak w Berlinie przed sześciu laty, to już nie był ogłuszający huk marszów wojskowych i salw na wiwat, lecz straszliwe eksplozje i łoskot walących się domów. Nikt juz nie wołał Heil Hitler i dziękujemy naszemu Fiihrerowi. Słychać było tylko krzyki przerażenia i klątwy. Jakże się wszystko zmieniło w ciągu niecałych sześciu lat - powiedział mi Romuald - wszystko, wszyściutko ze szczytów tryumfu i sławy znalazło się w infermie... Nadlatywały coraz to nowe eskadry bombowców, jakby się brały nie wiadomo skąd... łuna chwilami była tak silna, że nie było ich widać... nie widać było, co się dzieje na niebie, można było tylko się domyślać, a ludzie ginęli tysiącami. Nad brzegami rzeki, dokąd wielu uciekło w ostatniej chwili licząc na to, że bliskość wody uratuje ich przed ogniem... goła, twarda, zmarznięta ziemia parku, gdzie leżał Marcin z matką, twarz przyciskając do ziemi, a obok setki innych ludzi, chwilami podobno kołysała się i była gorąca jak rozpalony węgiel. Ale Marcin i jego matka, podobnie jak Zechner, przeżyli pierwsze godziny nalotu, chociaż dokoła nich leżała niezliczona ilość trupów, rodzice Zechnera również”. - Marcin miał wtedy dwadzieścia jeden lat? - przerwał mi, a ja kiwnąłem głową. Dopiero po chwili opowiadałem dalej: „Ci ludzie w parku dokoła nich - powiedział mi Romuald - nie zginęli od płomieni, uduszenia, ani też przysypani gruzami, od tego rzeczywiście chroniła ich wolna przestrzeń. Tych ludzi w parku podobno zastrzelono z działek pokładowych samolotów, które przelatywały nisko nad ziemią. Matka i Marcin przeżyli, chociaż dokoła nich leżało już mnóstwo trupów. A wśród tego mnóstwa - mówił Romuald - byli jeszcze żywi lub na pół żywi ludzie, których kule bezpośrednio nie dosięgły... a potem fale nalotu ustały. Niebo w górze ucichło. Piekło było na ziemi, ale w górze był już spokój. I później po tej straszliwej nocy nadszedł ranek. Ten ranek można było wyczuć poprzez chmury pyłu i dymu nad płonącym miastem, Marcin uniósł się i coś mówił, matka też się odezwała... ranek właściwie jeszcze nie zdążył nadejść, kiedy zaczęło się na nowo. Nadlatujące samoloty znowu zaczęły pikować nad ziemią, nadlatywały nad parki i otwartą przestrzeń, gdzie leżeli ludzie. Zechner przysięgał, że w rozbrzasku dnia widział nad sobą pilota tak wyraźnie, jakby był tylko parę metrów nad nim, widział jego hełm, okulary i twarz, z działek pokładowych strzelano do żywych i martwych, koszono te kobierce ciał. Kto nie zginął w parkach przy pierwszym koszeniu, ginął teraz, tak że między tysiącami trupów z nocy nie znalazł się nad ranem już prawie nikt, kto by jeszcze pozostał przy życiu. Dopiero wtedy, nad ranem zginęła matka i Marcin. Zechner obok niego ocalał. Ale kiedy wojna się skończyła, postradał zmysły i przez dwa lata leczył się psychiatrycznie. Nie wie, jak zginęła matka. Leżała za Marcinem. Ale Marcin był obok niego i Zechner widział, jak to było. Kule z nisko przelatującego samolotu podobno trafiły go w tył głowy, leżał przez całą tę noc z twarzą na ziemi, ostatnio podobno już nawet nie drżał i nie płakał, chyba z wyczerpania, a kiedy go trafiło, był raczej nieprzytomny, zemdlał. Chyba dostał też w plecy, ale na pewno w tył głowy i śmierć nastąpiła natychmiast, chyba o niej nie wiedział...” Potocki siedział i milczał. Siedział i milczał długo. Potem potrząsnął głową i wbił oczy w stół. Potem z oczami wbitymi w stół mechanicznie zapalił papierosa, a ja podałem mu czarną teczkę z biurka. Na dworze ciągle jeszcze był mrok jasnej letniej nocy, w willi pułkownika Nyklasa i u Ewy Jarnej już się nie świeciło, już spali, dawno już spali, a Daniel Potocki w fotelu z otwartą czarną teczką w ręce ciągle jeszcze patrzył na barwy czerwieni, brązu i fioletu zmieszane z żółcią reflektorów i ogni, z czernią bomb i cieni, z sepią gejzerów ziemi, cegieł, wież kościołów i z szarością drzew, krzaków, rzeźb i bruku ulicznego. Ciągle jeszcze patrzył na miniaturowe figurki ludzi miotających się pośród tego wszystkiego, uciekających, wzywających pomocy, padających, klęczących, załamujących ręce, ciągle jeszcze patrzył na pomniejszone postaci mężczyzn, kobiet, dzieci leżących z rozszarpanymi ciałami, na spalone tołuby i na ludzi z głowami roztrzaskanymi, zmiażdżonymi tak, że już nie były to głowy, lecz rozlane szarobrunatne plamy z domieszką bieli, widać było szarość kości i zieleń mięśni. Daniel Potocki ciągle na to patrzył, dawno już sam zrozumiał, chociaż nie spytał mnie o to, dlaczego odciąłem z portretu to symboliczno-epickie tło i schowałem je. - To straszne - powiedział przez ściśnięte gardło - straszne. Przeżył piekło. - Przeżył piekło i sąd ostateczny. - Gdyby nie musieli - powiedział przez ściśnięte gardło - przenosić się do Drezna, może by przeżył. - Może przeżyłby i w Dreźnie. - Może przeżyłby i w Dreźnie - powtórzyłem. A potem powiedziałem: - A najbardziej wstrząsnęło mną w tej straszliwej tragedii to, o czym powiedział mi Romuald w sali wystawowej... Że mógłby się uratować. Tak - kiwnąłem głową prawie nie zauważając Potockiego. - Marcin mógł się uratować. Gdyby został z matką w piwnicy. Dom, w którym mieszkali, był właśnie jednym z tych w mieście, których nie dosięgła bomba i wszyscy lokatorzy, ukryci w piwnicy, przeżyli. Marcin mógłby ocaleć, gdyby mając pięć lat nie pojechał do tej wariatki z Liberca. Teraz już pan wszystko rozumie... - powiedziałem i Potocki kiwnął głową. - Wie pan - podjąłem po dłuższej chwili milczenia - chyba nie ma w życiu takich rzeczy, które są nieważne. Powiemy o czymś, że to drobiazg, głupstwo, bagatela... i że nie ma znaczenia. i nagle, choćby po dziesięciu czy dwudziestu latach, to nas zniszczy. Wie pan - powiedziałem po dłuższej chwili milczenia - determinuje nas wszystko, co się z nami w życiu stało i co inni nam zrobili. Jestem skłonny twierdzić - powiedziałem - że coś, co wydaje się bez znaczenia, może po wielu latach nabrać znaczenia nawet przestępstwa: Jeśli o skutki chodzi. Ale w takich przypadkach, kiedy przedtem wydawało się, że sprawa jest bez znaczenia, nie uznaje się jej za przestępstwo, nie podlega ona sądzeniu i osądzaniu. - I kiedy to mówiłem, myślałem także o nim. Siedział, palił i ciągle jeszcze trzymał na kolanach teczkę z odciętym tłem portretu. - Jeszcze o czymś powiedział mi Romuald - ciągnąłem - w tej sali wystawowej. A mianowicie, że ani Marcin, ani matka nie zostali pogrzebani. Byli spaleni jak wszystkie ciała w parku, nie można ich było rozpoznać. Stało się to podczas ostatnich rannych nalotów. Zechner twierdził, że piloci już do nich nie strzelali, lecz palili ich z miotaczy płomieni. Nie ma grobu Marcina, jest tylko wspólny grób tysięcy ofiar gdzieś na terytorium Drezna. „Być może - powiedział mi Romuald - że brat leży gdzieś w tym parku...” - i przypomniałem sobie, co jeszcze powiedział mi Romuald, ale Potockiemu nawet o tym nie wspomniałem. „Nie ma grobu Marcina, Michale - powiedział mi Romuald - nie ma grobu, który mógłbyś odwiedzić, postać nad nim, położyć wiązankę kwiatów. Ale muszę ci coś powiedzieć: Marcin był dobrym chłopcem - bardzo kochał rodziców i mnie, swego brata. Ale najbardziej ciebie. Ja wiedziałem o tym od dawna, jeszcze w Pradze, kiedy chodziliśmy całą piątką, ale nie byłem zazdrosny. Takie jest życie. Kochał cię jak nikogo na świecie, nawet później w Lipsku i w Dreźnie pod koniec swego życia. Wiem o tym. Jestem pewien, że przez cały ten czas nie myślał o nikim innym tak często jak o tobie i cieszył się myślą o końcu wojny głównie dlatego, że wtedy znowu się spotkacie”. - I głośno opowiadałem Potockiemu: - A zatem grób Marcina nie istnieje, chyba że ten zbiorowy na terenie Drezna, oby Bóg dał, żeby był on przynajmniej w tym parku. Romuald jednak dodał, że grób Marcina właściwie znajduje się w całych Niemczech. Zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie, zarówno na północy, jak i na południu, w niemieckich miastach, wsiach, w górach, rzekach, lasach, na drogach i polach, wszędzie. Marcin jest wszechobecny w ziemi niemieckiej jako ofiara, jak miliony innych ofiar i chyba właśnie dlatego nigdy już nie powinno dojść do wojny. „Michał - powiedział mi Romuald w sali wystawowej - to było straszne. Nie masz pojęcia, jakie to było straszne”. I opowiedział mi, czym on przypłacił wojnę. Stracił niemal wszystko. Matkę, ojca i brata. I powiedział: „Michał, nie mam jednej ręki i oka”. Ciągle siedział, palił i na kolanach trzymał teczkę z odciętym tłem portretu. Był bardzo przygnębiony. Wydawało się, że chce o coś zapytać. Ja jednak nie chciałem, żeby właśnie teraz o coś spytał, i udało mi się go ubiec. - Chciałbym na zakończenie o coś zapytać - powiedziałem i napiłem się wina - jak teraz, kiedy wszystko już opowiedziałem, wyobraża pan sobie Marcina. Co pan o nim powie. Był dobry czy zły, uczciwy czy nie, winien czy nie winien, chciał pomagać ludziom czy im szkodzić - i Daniel Potocki odpowiedział: - Był dobry, uczciwy i chciał pomagać ludziom. Był niewinny. - No tak - kiwnąłem głową i znowu napiłem się wina. - Opowiedziałem panu, jak to pan sam określił, o piekle niewinnego chłopca. O sądzie ostatecznym chłopca, który był dobry, uczciwy, chciał pomagać ludziom i był nie winien. Jaki więc powinien by być sąd ostateczny dla tych, którzy są winni, którzy z pomocą innych zadekowali się i przeżyli. Właśnie w tej chwili, kiedy to powiedziałem, chciał gdzieś położyć teczkę z tłem portretu. Na stole nie mógł, był zastawiony kieliszkami i resztkami z kolacji, mógł oczywiście położyć na podłodze przy fotelu, tego jednak nie zrobił. Zatrzymał teczkę na kolanach i ogromnie zaskoczony spojrzał na mnie. I wtedy wszystko się wypełniło. I wtedy wypełniło się wszystko, co zamierzałem zrobić do północy, a potem o północy z tym skończyć. Naprawdę śledził moją opowieść, o tym od dawna nie miałem wątpliwości. O wielu, wielu sprawach mu nie powiedziałem, wiele przemilczałem umyślnie, celowo, wiele z tego, co bezpośrednio nie powiedziałem, mógł się domyślić lub o to spytać, o wiele spraw nie zapytał. Ale opowiadanie rozumiał i pojął jego sens, o tym również nie miałem wątpliwości. I rzeczywiście nie miałem wątpliwości, że wytrzymał zachowując całkowitą świadomość i nie upił się, ba, wierzył nawet, że podsuwam mu temat. Wszystko, co zaplanowałem, zostało wypełnione, a teraz już tylko zakończenie... Skończyć z Danielem Potockim. Jedyne, co mi się nie udało, to wyliczyć czas. Miałem z nim skończyć do północy, a tymczasem już świt się zbliżał. Przeciągnęło się to, lecz teraz nie jest to istotne. Teraz miałem wyciągnąć pistolet i zacząć... Na zakończenie trzeba sobie powiedzieć kilka słów, panie Potocki - tak miałem zacząć w fotelu naprzeciwko niego, twarzą w twarz i z pistoletem w ręce - aby wreszcie wszystko było jasne, panie Potocki. Oczywiście dla pana, bo dla mnie jest jasne. Żeby pan aż do szpiku kości uświadomił sobie swoje nieodkupione grzechy. W 1942 roku, kiedy wysyłano pierwsze transporty Żydów do obozów, pewien pański znajomy, którego nazwiska teraz celowo nie wymienię, otrzymał od rodziny Feldsteinów na przechowanie kilka cennych rzeczy. Były to trzy obrazy, pięć dywanów perskich, dwanaście sztuk biżuterii i tuzin złotych monet. O reszcie rzeczy, które mieli Feldsteinowie, nie warto mówić. To był cały ich majątek. Po wojnie, kiedy z rodziny Feldsteinów wrócił zaledwie jeden jej członek, pański znajomy wyparł się. Artur nie miał żadnego dowodu i odwołał się do pańskiego świadectwa, bo pan był przy deponowaniu majątku. Pan jednak odmówił złożenia świadectwa i zaprzeczył, że Feldsteinowie oddali pańskiemu przyjacielowi cokolwiek na przechowanie. Zrobił pan to za cenę obrazu Slaviczka, który do dziś wisi w pana mieszkaniu w Libni, przy ulicy Roznovskiej 12. Podczas wojny pan jako redaktor napisał pod kryptonimem ABC artykuł do gazety, w którym wychwalał pan czystość rasową i pogardzał ludźmi najbardziej zasługującymi wtedy na pomoc i współczucie, gdyż byli masowo likwidowani w komorach gazowych, a pański znajomy osobiście przechowywał, trzeba by raczej powiedzieć - już sobie przywłaszczył, majątek jednej z takich rodzin, bo był święcie przekonany, podobnie jak pan, że nikt z Feldsteinów nigdy nie wróci. Podczas wojny napisał pan pod literkami - by - pochwałę niemieckiego porządku i świetnej organizacji. W nocy zostaje zbombardowany dworzec, zniszczone tory, lokomotywy i wagony, a rano już znowu kursują pociągi. Co za bohaterstwo pracy, jakie męstwo i siła niemieckiego ducha! Wojna trwa, pisał pan pod literkami - by - i chociaż zaopatrzenie jest niezmiernie trudne, każdy obywatel czeski otrzymuje taki przydział żywności, jaki mu przysługuje. Dzięki urzędom niemieckim, które słusznie i zgodnie z prawem walczą z sabotowaniem systemu kartkowego. Dzięki żelaznemu porządkowi niemieckiemu. Nikt nie głoduje obecnie i nie będzie głodował w przyszłości. Niczego takiego nie powinien pan wówczas drukować w prasie czeskiej, bo to służyło wrogom, ale po wojnie nikt pana za to nie zaskarżył, bo zasłonił pana pański znajomy, któremu swoim fałszywym świadectwem dopomógł pan zyskać majątek, a który wówczas zajmował jeszcze ważne stanowisko. Sekretarkę waszego redaktora naczelnego Jirzinę Tondl tak pan urządził, że musiała opuścić redakcję, choć mógł pan przewidzieć, że skazuje ją pan na niebezpieczeństwo. Będzie musiała pracować w fabryce, a do takiej pracy nie przywykła. Zrobił pan to dlatego, że Jirzina Tondl nie podobała się panu i odmówiła podporządkowania się pańskim poleceniom. W pana kamienicy przy Roznovskiej na początku wojny mieszkał niejaki Kurt Knoor, pochodził z Sudetów, a ściślej z Czeskiej Lipy, później nieco wyszło na jaw, że Knoor jest w gestapo. Z nim przesiadywał pan i gwarzył tak często, serdecznie i z całkowitym zaufaniem, że pańska druga żona aż się od tego rozchorowała. Nie tylko od tego, swoim ostentacyjnym uganianiem się za kobietami zadręczył ją pan i przedwcześnie wpędził do grobu. Gdybym nie ufał w zdolności i prawdziwość ówczesnej służby kryminalnej i lekarza policyjnego, który przypadkowo był Niemcem, mógłbym się zastanawiać, czy to czasami nie było samobójstwo. Po wojnie oskarżał pan gestapowca Kurta Knoora o donosicielstwo i znęcanie się nad Żydami. Przyczynił się pan do tego, że redaktora z pewnego wydawnictwa, Karola Zemana, wywieziono do Rzeszy, bo nie chciał drukować jakiegoś pańskiego opowiadania zatytułowanego „O świcie następnego dnia”, w którym opisał pan niebezpieczną politycznie miłość Niemki i Czecha, opowiadanie to było bezpośrednim wyrazem propagandy reedukacji naszego społeczeństwa. Wkręcił się pan do rodziny Pawła Jerzabka z ówczesnego urzędu ziemskiego, Bodenamtu w Bubenczu, miał on dwie córki, a kiedy dostał pan od nich kosza, usiłował pan, na szczęście bez skutku, przyczynić ojcu kłopotów w sekretariacie Waltera Bertscha, szefa tego urzędu. Mojemu koledze z gimnazjum, J. T. zamieszkałemu w Karlinie, którego wspominam z sympatią, wyrządził pan świństwo, kiedy jak wielu z jego klasy na parę dni w tygodniu został skierowany do pracy w Pradze, nie wiem do dziś, dlaczego pan to zrobił. Jaromira Czervenkę, Karola Stachovskiego i Kamilę Blażkównę chciał pan zastraszyć i dopiąć swego. Z Blażkówną chodziło o łóżko, z tymi dwoma o fałszywe zeznania, które miały zasłonić pańskie wyczyny rozpustnika. Niestety, wszyscy troje dziś już nie żyją. Pewnego razu w ówczesnej „Polityce Narodowej” wyraził pan ubolewanie z powodu zniszczenia dzieł sztuki w niektórych bombardowanych galeriach niemieckich, ale nie ronił pan łez nad zniszczeniem dzieł sztuki przez bomby niemieckie w Londynie, Leningradzie i Charkowie, i milczał pan o tych wszystkich kradzieżach obrazów, rzeźb i klejnotów, które naziści całymi wagonami wywozili z podbitych krajów do Rzeszy. I wreszcie jeszcze jedno, panie Potocki, to najokrutniejsze. W styczniu 1943 w magistracie miasta Pragi studiował pan z ogromnym zapałem spis obywateli narodowości czeskiej zamieszkałych w Pradze podług roczników urodzenia i płci. Szukał pan nie obywateli płci żeńskiej, lecz męskiej, i nie z roczników dajmy na to 1921 czy 1922, lecz z roczników 1926 i 1927, a więc wówczas jeszcze chłopców mających zaledwie po szesnaście i siedemnaście lat. Sprawdzał pan, ilu z nich jest czeladnikami, a ilu uczniami szkół średnich przed maturą. Wiem, po co pan to robił, panie Potocki, wcale nie dla ich pięknych oczu. Jeśli miał być wysłany na roboty do Rzeszy czterdziestoletni redaktor wydawnictwa, który nie chciał drukować panu opowiadania, nie musiało to robić na panu wrażenia. Ale to, że chciał się pan dowiedzieć, iloma szesnastoletnimi i siedemnastoletnimi chłopcami czeskimi będzie można w najkrótszym czasie zasilić bombardowane Niemcy, chłopcami, którzy nigdy nie zrobili panu nic złego, a którymi miało się wkrótce wesprzeć siły robocze nazistowskiej bestii, to już wołało o pomstę do nieba, nie poruszyło to pańskiego sumienia, robił to pan z zimną krwią, jak gdyby na fermie kurzej przeliczał pan, ile kurczaków dorosło już pod nóż. Chciał pan o tym porozmawiać z zastępcą ówczesnego szefa prasowego przy urzędzie protektora Rzeszy, Heydrich już wtedy nie żył, i rzeczywiście pan z nim rozmawiał. Szukał pan najdogodniejszej formy, by podać w gazetach do wiadomości publicznej tę informację o wysyłaniu do Rzeszy chłopców czeskich. Być może, że chciał się pan popisać przy okazji swoimi zdolnościami, przynajmniej w dziedzinie dziennikarstwa. Ale do tego już nie doszło, zastępca szefa prasowego został odwołany z Pragi i pańska usłużna propozycja spoczęła - pan chyba o tym wie - w szufladzie biurka protektora Rzeszy w pałacu Czerninskich. W magistracie w Pradze pracował wówczas ojciec Prokopa, którego umyślnie w swoim opowiadaniu nazwałem Slavikiem, żeby za wcześnie pana nie przestraszyć. On dokładnie znał pana projekt i mógłby złożyć zeznanie, gdyby nie został stracony w grudniu 1944 za sabotaż gospodarczy, podobnie jak jego syn, a mój przyjaciel Prokop, wówczas dwudziestodwuletni, stracony w dwa miesiące później, w lutym 1945, dokładnie w tym samym dniu, w którym zginął Marcin Blaskowitz w Dreźnie. A więc w okresie największego zagrożenia dla narodu, kiedy bardzo wielu walczyło w podziemiu, kiedy Prokop został stracony, pan działał tak, jak działał, chciał pan poświęcić naszą młodzież i ja teraz właśnie panu o tym przypomniałem. Nadszedł czas rozliczenia. Niewinny chłopak, który chciał pomagać ludziom, stanął na sądzie ostatecznym. A teraz pan, winowajca, do którego mierzę z pistoletu, pójdzie na ten sąd. Jedyną okolicznością łagodzącą dla pana jest to, że chciał pan poświęcić chłopców, a nie dziewczęta, ty świntuchu. I co pan ma na swoje usprawiedliwienie... Byłem oczywiście przygotowany na to, że będzie się bronił. Że powie - Artur Feldstein po powrocie z obozu koncentracyjnego musiał się leczyć u psychiatry - i mógł dodać, jak ten Zechner z Drezna - że cierpiał na manię prześladowczą i że wymyślił sobie całe to przekazanie majątku na przechowanie, że podsuwał fałszywych świadków. Że sekretarki redaktora naczelnego wcale nie prześladował. Musiała pójść do fabryki dlatego, że naczelny dłużej już nie mógł trzymać jej w redakcji, wyszło bowiem na jaw jej żydowskie pochodzenie, jeden z przodków nazywał się Schwarz, a na jakimś podrzędnym stanowisku w fabryce mogła się ukryć przed dociekliwością administracji niemieckiej. Razem z redaktorem naczelnym Vrbą pomógł jej znaleźć takie bezpieczne miejsce w fabryce papieru na Żiżkovie, była mu za to wdzięczna i nigdy nic z nią go nie łączyło. Oczywiście Jirzina Tondl od pięciu lat mieszkała za granicą i nie można było powołać jej na świadka. Redaktor Zeman został wysłany do Rzeszy nie dlatego, że nie chciał drukować jego opowiadania, ale dlatego, że popierał wydawanie przekładów klasyków angielskich, którzy co prawda nie znajdowali się wyraźnie na indeksie, ale nazistom się nie podobali, a ponadto dlatego, że wspomagał tłumaczy, których rodziny w tym czasie ucierpiały z powodu rozmaitych prześladowań. Czy nie ucierpiała wówczas rodzina Heleny Sztiepanovej - Malej, albo Jamesa Pilarczika? Czervinki, Stachovskiego i Blażkovej wcale nie terroryzował. W zakamuflowanej formie zwracał im tylko uwagę na niebezpieczeństwo, które im grozi, chciał ich odwieźć od nierozważnych kroków, od niepotrzebnego ryzyka, które nie przynosi efektu. To samo może powiedzieć w sprawie rodziny pana Jerzabka z urzędu ziemskiego w Pradze, który miał pod swoją opieką południowe Morawy. Kiedy groziło ujawnienie, że Jerzabek nielegalnie handluje mąką i rąbanką wykorzystując do tego administrację majątku w Czejczi, jako redaktor zwrócił się do urzędu ziemskiego o pozwolenie napisania reportażu o zarządzie majątków w Hodoninie, któremu podlegał majątek Czejczi, chciał przedstawić urząd ziemski jako wzór dobrej organizacji i zarazem pochwalić pracującego w nim Jerzabka. Zresztą zrobił to drukując reportaż i majątek Czejczi mu za to podziękował. A jeśli w reportażu nazwisko Jerzabka nie zostało wymienione, to dlatego, że korektor skreślił je jako mało ważne czy też niepotrzebne. Mojemu koledze z gimnazjum J. T. nie zrobił niczego złego, nawet na tyle co brudu za paznokciem go nie skrzywdził, sam zresztą powiedziałem, że nie wiem, po co by miał to robić... no tak, mógł po prostu zaprzeć się obłudnie, pokrzywdzonego na szczęście nie było. Artykuł o przestrzeganiu czystości rasowej pod kryptonimem ABC napisał podobnie jak artykuł o niemieckim porządku w zaopatrzeniu pod literkami - by-, ale zrobił to tylko dlatego, żeby w ten sposób pomóc sekretarce żydowskiego pochodzenia i w ogóle ostrzec tych wszystkich, którzy zostali tam wymienieni. Potwierdził to zresztą również ówczesny radca ministerialny, którego obwiniam o przywłaszczenie majątku żydowskiego. Podobnemu celowi służyły spotkania z Kurtem Knoorem, od którego wyciągał informacje. Że po wojnie zeznawał przeciwko niemu, to chyba go nie obciąża. Jego żona zmarła na skutek wrzodów żołądka, co prawda na to się nie umiera, ale żona miała komplikacje i zawał serca. Czyż nie jest to wypisane czarno na białym w akcie zgonu, jakże więc mogę oskarżać go o morderstwo? Ubolewał nad dziełami sztuki zniszczonymi podczas bombardowań w galeriach niemieckich i robił to szczerze. Czyż człowiek kulturalny może nie protestować, gdy ulegają zniszczeniu bezcenne dzieła sztuki, obojętne gdzie się to dzieje, w Niemczech, w Ameryce czy w Rosji? Ubolewał nad tym i tym samym dawał dowód swojej nienawiści do wojny. Że nie płakał nad zniszczonymi dziełami w Londynie, Leningradzie i Charkowie - przecież wcale nie potrzebował tego robić. Zniszczenia nie były zbyt duże, bo Anglicy i Rosjanie zawczasu mądrze ukryli dzieła przed zniszczeniem. A ponadto pisać o kradzieżach nazistów w podbitych krajach nie było można, zrozumie to każdy rozsądny człowiek. A jeśli chodzi o to studiowanie statystyk w magistracie miasta Pragi... mógł się z tego wykręcić na wiele rozmaitych sposobów. Po pierwsze mógł utrzymywać, że nie miał najmniejszego zamiaru zwracać uwagi na jakieś rezerwy siły roboczej z szeregów młodzieży praskiej, o jakież zwracanie uwagi może chodzić, przecież Niemcy sami doskonale je znali i nikt nie potrzebował im czegokolwiek wskazywać... po drugie studiował statystyki, ale z przyczyn wręcz odwrotnych, żeby wiedzieć, jak wielkie byłoby niebezpieczeństwo, gdyby doszło do wysyłania na roboty czeladników i uczniów, i żeby w prasie temu przeciwdziałać, wskazując choćby tylko to, ilu młodych pracowników jest niezbędnych w Pradze, właśnie tych z wyuczonym zawodem lub po maturze... i wreszcie że był zbyt małym pionkiem, by Niemcom, a cóż dopiero samemu zastępcy szefa prasowego w Protektoracie, podsuwać recepty, jak podać do wiadomości publicznej niepopularną informację, czyż najlepszym dowodem, że taka myśl nigdy mu w głowie nie powstała, nie jest to, że nie napisał ani linijki oportunistycznego tekstu po tragediach studenckich w listopadzie 1939, po zamachu na Reinharda Heydricha w 1942 i po spaleniu Lidie w tymże roku? Nie napisał nawet wspomnienia pośmiertnego o redaktorze Lażnovskim, „zamordowanym skrytobójczo”, jak to nazwali Niemcy, z którym jako dziennikarz stykał się osobiście. Było przecież wręcz odwrotnie. Czy właśnie nie on był autorem pierwszych artykułów po 9 maja 1945 sławiących nasze wyzwolenie? A jeśli już o tę młodzież chodzi... Czy to właśnie nie on w 1943 i 1944 jako redaktor pomógł dwum byłym słuchaczom prawa utrzymać się w drukarni i tym samym uchronił ich przed wywiezieniem do Rzeszy? Czy nie dawał w dostateczny sposób wyrazu swojej nienawiści do faszyzmu, Hitlera, Heydricha i Franka w wąskim gronie prywatnym? A co, miał może krzyczeć o tym na placu Wacława pod pomnikiem świętego Wacława? Gdyby rzeczywiście coś zawinił, czy po wojnie nie pociągnięto by go do odpowiedzialności jak tylu kolaborantów? Czy nie wlepiono by mu choćby kary z „małego dekretu” jak tylu innym? Czy już nie znajdzie świadków, którzy udowodnią, że jest niewinny? Ta obrona na pierwszy rzut oka wydawała się wiarygodna, przekonująca. W rzeczywistości mieszała się w niej prawda z kłamstwem, półkłamstwo z prawdą, a miejscami zbudowana była na takiej zasadzie - jeśli sędzia stawia przed złodziejem trzech świadków, którzy widzieli, jak kradł, złodziej broni się i powiada, że może postawić pięciu świadków, którzy widzieli, że nie kradł. Panie Potocki, z góry wiedziałem, że będzie pan tak mówił, ale na nic się to panu nie przyda. I powiedziałbym mu: Panie Potocki, teraz nie jest ważne, co pan ma do powiedzenia, ale to, co ja trzymam w ręku. Teraz nie odgrywają roli pańskie słowa, lecz mój pistolet, z którego mierzę w pana. Oczywiście bym go nie zastrzelił. Nie dlatego, żebym nie chciał - nie miałem aż tak słabej woli - ale nie zastrzeliłbym go dlatego, że nie chciałem być mordercą. I jeszcze dlatego, że Potocki nie był wart przysparzania pracy służbie kryminalnej. Chociaż zdarzenie byłoby jasne z punktu widzenia taktyki dochodzeniowej, służba musiałaby podjąć wiele czynności, na przykład oględziny miejsca przestępstwa, bo zrezygnowanie z oględzin i z wielu innych jeszcze zabiegów, nawet gdy przypadek jest całkowicie jasny, jest w kryminalistyce niedopuszczalne. Ułatwiłbym im jednak pracę jak chyba nikt do tej pory. Na pytania, jaki czyn przestępczy został popełniony, gdzie i w jaki sposób, przy użyciu jakich narzędzi i na kim, odpowiedziałbym wyczerpująco, sam należycie opracowałbym protokół. Dokonałbym rekonstrukcji zdarzenia ze wszystkimi szczegółami, a przedtem ułatwiłbym oględziny i opis miejsca znalezienia ciała, opis całej okolicy, willi i ogrodu. Przed śledztwem zabezpieczyłbym ślady, żeby nie uległy zatarciu, w pracowni niczego bym nie tknął, niczego bym z niej nie wyniósł ani nie dotknął, nie dotknąłbym trupa i wszelkich rzeczy na nim i wokół niego, dopóki wszystko nie byłoby dokładnie obejrzane, spisane, odrysowane i sfotografowane, nie mieliby więc żadnych kłopotów z ofiarą. Nie znaleźliby żadnych śladów bójki, żadnego przedśmiertnego skurczu, bo Potockiego zabiłbym nieoczekiwanie i od razu. Nie musieliby szukać łuski i pocisku, identyfikować pistoletu podług śladów na pocisku, bo ukatrupiłbym go jednym strzałem. Tak jak nie musieliby ustalać ilości zadanych ran postrzałowych, nie musieliby również obliczać, z jakiej odległości padł strzał, tor pocisku tworzyłby linię prostą, a jego kierunek świadczyłby o tym, że wystrzeliłem siedząc na przeciwległym fotelu. Położenie głowy, korpusu, ramion i rąk Potockiego zależałoby od momentu, w którym bym wystrzelił. Pewnie strzeliłbym w momencie, kiedy Potocki napiłby się wina i jeszcze trzymał kieliszek przy ustach, pozwoliłbym mu przełknąć ten ostatni łyk. Żadnej kałuży krwi na podłodze i żadnych krwawych plam na jego beżowej koszulce ekstra. Żadne strużki krwi rozbiegaj ące się w różnych kierunkach, a to byłby dowód, że skonał od razu, bez agonii, i że nawet po jego śmierci nie tknąłem go. Trafiłbym dokładnie w sam środek czoła, gdzie znajduje się tak zwany lobus frontalis, siedziba jego nikczemnego rozumu i nikczemnej duszy. Ale cóż by mi z tego przyszło! Według mojego rozumowania służba śledcza mogłaby się ograniczyć jedynie do ustalenia motywu czynu i ewentualnego współuczestnictwa. Współuczestnictwa nie było, a motyw - to byłby trudny orzech do zgryzienia. Musieliby w związku z tym zwrócić uwagę na to, co Potocki trzymał na kolanach, jakieś odcięte tło obrazu z jakimś wyobrażeniem piekła, Sądem Ostatecznym. A jednak który z psychologów zrozumiałby głębię głębi i wszelkie powikłane niuanse takiego czynu, byłem pewien, że żaden, pomimo to musieliby ustalić motywy i tylko z tym mieliby dużo roboty, prokurator nie przyjąłby protokołu bez wskazania motywacji. Z pewnością dla rozstrzygnięcia kwestiii współudziału w morderstwie zażądaliby ekspertyzy, pewnie z laboratorium daktyloskopijnego doktora Ondruszki, bo to, co śledczym najpierw przyszłoby na myśl, zwłaszcza gdyby dochodzenie prowadził kapitan Potużil, byłoby pytanie, czy w pracowni oprócz mnie i ofiary był jeszcze ktoś trzeci. Potużil mógłby też podejrzewać, czy ofiara nie została otruta, i kazałby zrobić analizę chemiczną resztek kolacji - wina, fusów po kawie, śladów po jajecznicy i słoninie na talerzyku, chociaż wiedziałby, że wystarczy przeprowadzić sekcję zwłok. I wreszcie okazałoby się, że wszystkie wyniki śledztwa zgadzają się co do joty z zeznaniami przestępcy, że zaoszczędzono na psie tropicielu i na... Ale cóż z tego. Pracy mieliby wiele i wiele nieprzyjemności mieliby ludzie postronni, świadkowie, którzy byli w miejscu przestępstwa przed morderstwem i widzieli przestępcę i jego ofiarę, to znaczy inżynier Mach i Ewa Jama, i trzeci świadek - pułkownik Nyklas - pewnie sam wziąłby sprawę w swoje ręce i nocą gasił światło w willi naprzeciwko jeszcze później, niż robił to do tej pory. Nie, nie zastrzeliłbym Potockiego. Pistolet belgijski FN z roku 1935, kaliber 9 mm z magazynkiem na 14 naboi w dwu rzędach, który zabrałem do willi, miał przewierconą lufę i nie można było z niego strzelić. Tego oczywiście widać nie było i Potocki na razie miał się o tym nie dowiedzieć. Zabrałem pistolet umyślnie, żebym mógł - gdyby do czegoś doszło - jeszcze bardziej go przygwoździć. Liczyłem się z tym, że kiedy wyjawię mu prawdę o pistolecie, dam mu do ręki tę śmieszną zabawkę, żeby zostawił na niej swoje odciski palców. Cel zaproszenia go do willi i całej tej nocy tkwił w czym innym. Chodziło mi o to, by ukazać Potockiemu jego wątpliwą przeszłość wojenną, wytknąć mu wszystkie jego winy, odsłonić mu jego własną nędzę, udowodnić, że nie ma zdolności literackich, i obnażyć jego podłe życie. Pokazać mu to rzeczowo i namacalnie na przykładzie życia zupełnie innego, szlachetnego, czystego i niewinnego, jak człowiek, który opisuje dwie różne jakości, dwa oblicza, dwa modele życia, i przestraszyć go do tego stopnia, żeby dostał szoku. Żeby dostał szoku i zapamiętał to sobie na zawsze. Wiedziałem, że nigdy i nikomu nie pochwali się tym i sam będzie dźwigał ten ciężar, a jedno i drugie było ważne. Jana, chemiczka z Instytutu Medycyny Sądowej, której mąż był prokuratorem i która chociaż nigdy nie studiowała psychologii, dobrze znała się na ludziach, zrozumiała to doskonale. W Pradze przed wizytą Potockiego powiedziałem jej: „Dla sprawy takiej jak ta zawsze trzeba wybrać taki sposób postępowania, żeby jego utajenie było całkowicie pewne i żebyś była kryta. Można to osiągnąć tylko w ten sposób, że gwarancją utajenia będzie ów człowiek. Pójdzie z tym przez życie jak z ciężkim brzemieniem i będzie milczał”. To miała być kara, sąd ostateczny nad Danielem Potockim, a potem jeszcze jeden drobiazg. Głupi, nieczuły łotr. Dlaczego właśnie ja chciałem tego wszystkiego dokonać? Jeśli mnie zastrzelisz - Potocki mógł się zdobyć na takie słowa w obliczu wymierzonego w siebie pistoletu, a mnie mogłyby się one wydać spóźnionym krzykiem - jeśli mnie kropniesz, z tobą też koniec. Pójdziesz pod sąd za morderstwo. O to nie musi się pan kłopotać - powiedziałbym mu ze śmiechem - dla pana to już wszystko jedno. Sprawiedliwości stanie się zadość. Jednak nie było prawdopodobne, by Potocki w ten sposób odezwał się mając przed sobą lufę pistoletu. O wiele bardziej prawdopodobne było to, że powie, żebym nie wariował. Tak się mówi w podobnych sytuacjach żeby zagadać niebezpieczeństwo. Żebym odłożył ten pistolet. Że nie czuje się winien - tak się zwykle mówi w podobnych sytuacjach, i to nie tylko pod groźbą śmierci, ale i przed zwykłymi sądami. Że przecież powiedział mi, jak było naprawdę. Proszę cię, przestań i opamiętaj się - mógł błagać i zaklinać mnie, że mówi prawdę, mógł przysięgać, że chciał jak najlepiej - tak się mówi najczęściej - a mógł też spróbować wzywać pomocy lub ratować się ucieczką, nigdy nie był zbyt odważny, chociaż próba ucieczki drzwiami wymagałaby od niego sporo odwagi, mógł przecież myśleć, że kiedy się ruszy, zacznę strzelać. Na wypadek, gdyby wzywał pomocy, chociaż obiektywnie byłoby to bezsensowne, na parę minut przed rozstrzygającym momentem miałem zamiar znowu zamknąć okno w pracowni. W sąsiednich willach nie byłoby słychać jego wołania. Gdyby próbował uciekać, dogoniłbym go na schodach albo na parterze. Z willi na zewnątrz by się nie wydostał, była zamknięta, a czasu na to, by wyskoczyć oknem - choćby tym, które uchyliłem w kuchni - by mu nie starczyło. A gdyby pomimo wszystko wyskoczył, na pewno dopadłbym go w ogrodzie, zanim zdążyłby przeleźć przez płot. Chociaż był szczupły, poruszał się niezbyt szybko. „Gdyby wzywał pomocy z ogrodu, jeśli udałoby mu się aż tam uciec, i pobudził sąsiadów - powiedziała Jana w Pradze jeszcze przed jego wizytą w willi - po prostu powiesz im, że pan Potocki widocznie zwariował. A gdyby twierdził że groziłeś mu pistoletem... któż by w to uwierzył? Tym bardziej uwierzą, że zwariował, mógłbyś wtedy poprosić sąsiadów z telefonem, żeby zadzwonili do Beneszova po karetkę. Wykluczone, żeby w tej sytuacji nadal jeszcze cię oskarżał”. Dlaczego właśnie ja chciałem to wszystko zrealizować? Potem oczywiście pozwoliłbym Danielowi Potockiemu wyspać się w pokoju „mieszkalnym” na dole i rano zaproponowałbym mu śniadanie. Chyba nie mógłby przełknąć ani kęsa, chociaż lubił jeść, tym razem raczej nie miałby apetytu. Potem pokazałbym mu przewierconą lufę pistoletu, a nawet dał mu pistolet do ręki, żeby mieć te odciski, ale zarazem powiedziałbym mu, żeby całej tej nocy nie traktował sobie lekko, bo to nie był złośliwy lub niesmaczny żart. Że ani mi się śniło żartować, kiedy go obwiniałem. I że, chociaż może się to wydawać dziwne, daję mu jedyną szansę odkupienia grzechów. Daję panu jedną i jedyną szansę odkupienia grzechów, panie Potocki, chociaż może się to panu wydawać bardzo dziwne - chciałem powiedzieć mu rano, już po pokazaniu przewierconej lufy w pistolecie i wyjaśnieniu, że wcale nie żartowałem, po podaniu śniadania, którego on by nie tknął. - Jedyną. W Pradze jak najszybciej zasiądzie pan, weźmie maszynę do pisania i wszystko, co panu opowiedziałem o Marcinie, opracuje pan jako nowelę, zgodnie z tym, o czym mówiłem panu od pierwszej chwili. Jako nowelę, panie Potocki. Taki jest mój warunek. I żeby nowela miała jedną ideę przewodnią. I powiedziałbym: Teraz już mogę panu wyjawić, co mi powiedział Marcin w Stromovce nad stawem w dniu naszego ostatniego spotkania, kiedy mówił mi o swoim stosunku do ludzi, o którym na górze w pracowni tylko wspomniałem i nie skończyłem opowiadać, a pan chciał wiedzieć dokładnie. Marcin powiedział więc nie tylko to, że chciałby pomagać ludziom i że sprawiałoby mu to przyjemność i dawało satysfakcję. Wiem, mógłby pan uchwycić się tego i powiedzieć, że to nie taka wielka zasługa, gdyby to robił dla własnej przyjemności, ale o co innego chodzi, Marcin był szczerym chłopcem, który otwarcie powiedział, co czuł. Marcin w Stromovce nad stawem powiedział jeszcze: „Jakby mnie coś dręczyło. Jakby mnie coś gniotło. Jakbym się dusił w zamkniętym grobie... Tak się czuję, kiedy widzę, choćby w Hitlerjugend, że niewinni obrywają i cierpią, a łotry puszą się, są weseli i dobrze sobie żyją nadal. Tak się dzieje i to mnie boli”. Tak, panie Potocki. Teraz wie pan wszystko, co wolno panu wiedzieć, i wprowadzi pan to do noweli. Jako jej ideę przewodnią. Że niewinni obrywają i cierpią, a łotry puszą się, są weseli i spokojnie sobie żyją nadal. Że to tak pana dręczy, jakby pan był żywcem zamknięty w grobie. Wie pan, to będzie taka metafora poetycka, żeby nowela nabrała patetyzmu. I jeszcze napisze pan, że łotr nie zawsze musi odpowiadać przed sądem, bo na łotrów nie ma odpowiedniego paragrafu. - Wiedziałem oczywiście, że nigdy nie potrafi tego napisać, i to miało być dla niego karą. Jego hańbą. Dlaczego chciałem to wszystko przygotować i wykonać? Potem pozwoliłbym mu odjechać do Pragi. Daniel Potocki tło portretu położył jednak na podłodze, bo na stole nie było miejsca, słuchał moich słów o tym, jaki powinien by być sąd ostateczny dla tych, którzy są winni i przeżyli, i zaskoczony spojrzał na mnie. Był poruszony. Był wstrząśnięty i przybity. Chyba na jego twarzy pojawił się nawet ślad pokory. Chociaż nie powiedziałem mu ani słowa oskarżenia, ani jednego zdania zarzutu. Potem drżącą z lekka ręką sięgnął po wino i napił się. Na dworze za oknem cicho i niezauważalnie mijała jasna letnia noc i niedługo miał nastać świt. - Zdaje mi się - powiedziałem - że przerwałem panu. Zdaje mi się - uśmiechnąłem się - że chciał pan jeszcze o coś zapytać... - a on pokiwał głową. To, o co zapytał, mogło być rzeczywiście istotne, przynajmniej dla krytyków literackich, jeśli ta smutna story o Marcinie miałaby być napisana. Romuald podarował mi portret Marcina na wystawie młodych malarzy i grafików niemieckich, którą zorganizowano pod hasłem „Nigdy więcej wojny”. Romuald musiał więc wtedy podejść do płyty w sali wystawowej i portret zdjąć, ów portret, który był najważniejszym eksponatem wystawy. Czegoś takiego nie robi się na wystawach. - Pewnie zapomniałem panu powiedzieć - rzekłem w kie runku fotela naprzeciwko - że następnego dnia likwidowano wystawę młodych malarzy. Obejrzałem ją w ostatniej chwili, a na dodatek jeszcze późnym popołudniem, pociąg z Drezna do Pragi odchodził wieczorem. Pewnie dlatego autor mógł zdjąć swój obraz i podarować mi go od razu. W noweli - powiedziałem starając się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie - niech pan wspomni, że Romuald miał w domu kopię tego dzieła. Drżącą ręką sięgnął po wino i napił się. Teraz już znowu pił więcej i niecierpliwie sięgnął po paierosa. I spytał ostatni raz... - Mogę zrozumieć - mówił poruszony i przybity - że w ostatnim roku wojny lub jeszcze trochę wcześniej korespondencja między wami się urwała. Rozumiem, że Romuald nie mógł do ciebie pisać, kiedy był na froncie. Ale Marcin częściej mógł pisywać, skoro tak bardzo o tobie myślał. Nie potrafię jednak zrozumieć tego, że Romuald nie odezwał się po wojnie i że ty nie stałeś się go odnaleźć. Przecież pierwszą czynnością, jaką Romuald powinien zrobić po wojnie, to napisać do ciebie, że Marcin zginął. Trudno mi pojąć, że milczeliście tak długo, chociaż byliście wielkimi przyjaciółmi, i że dopiero po ośmiu latach spotkałeś Romualda, i to zupełnie przypadkowo. Nawet to ostatnie pytanie Potockiego wcale nie było głupie, miało zresztą głębsze znaczenie niż to o zdjęciu portretu w sali wystawowej. I nie ze względu na krytyków literackich, jeśli temat miałby być opracowany, ale dla czytelników. Rzeczywiście, Potocki nie był taki głupi i w końcowym okresie mojej opowieści kilka razy już dał tego dowód. - Odpowiedź pozostawiam panu, chociaż jest istotna - powiedziałem i znowu postarałem się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie - jeśli w noweli nie wyjaśni pan tego, czytelnicy potraktują to jako uchybienie. Rzeczywiście wydaje się mało prawdopodobne, że przez osiem lat Romuald się nie odezwał. A cóż dopiero ja mam powiedzieć, że nie poszukiwałem Marcina. Czy były jakieś poważne przeszkody, żeby obywatel taki jak ja w ciągu ośmiu lat nie mógł napisać do przyjaciół w Dreźnie, chociaż znał ich adres, ani oni do niego do Pragi? O ile wiem, nie było. To, że umówiliśmy się dopiero po ośmiu latach, jest dziwne i wymyka się psychologii czasów. - No więc dlaczego - powtórzył. - Ja mam się nad tym zastanawiać, ja, który tego nie pojmuję i nie znajdę sensownego wyjaśnienia? Nie jestem dobrym pisarzem, a psycholog ze mnie jeszcze gorszy. Ja chcę to wiedzieć nie jako autor noweli, ale tak w ogóle... Dlaczego się nie odezwaliście... i czy nie można by otworzyć jeszcze tej butelki? Pierwsza z dwu ostatnich butelek była już opróżniona, a Potocki koniecznie chciał się napić. Otworzyłem butelkę i nalałem wina do kieliszków. Nie odrywał ode mnie pytającego spojrzenia, znowu był napięty i zaintrygowany, chociaż pozostawał przygnębiony i przejęty. - Dam panu radę, jak to wyjaśnić czytelnikom - powiedziałem ze spojrzeniem zwróconym na otwarte okno, za którym miało już świtać, ale znowu mi przerwał. - Nie o czytelników chodzi... - powiedział z uporem - ale jak to było naprawdę. - Może pan napisać... - powiedziałem, umyślnie ignorując jego słowa - że do Drezna pisałem po wojnie kilka razy, ale listy widocznie nie doszły, i kiedy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, doszedłem do wniosku, że obaj bracia zginęli. Podobnie i Romuald parę listów wysłał do Pragi i one również nie doszły, pomyślał sobie, że nie mam już ochoty utrzymywać z nim kontaktu, i więcej nie próbował pisać, zwłaszcza że Marcin nie żył. Niech pan nie zapomina, że mój związek z Romualdem nie był tak ścisły jak z jego bratem. A ponadto wszystko odbywało się według pewnej reguły, kiedy głowa rodziny umrze, dalecy krewni nie utrzymują już ze sobą bliższych kontaktów. Tak by to można wyjaśnić i chyba czytelnicy przyjęliby to za dobrą monetę. W zasadzie wina spadłaby na pocztę. Ale takie zwalenie winy na pocztę... to zbyt banalne. Więc lepiej nie. Może pan napisać, że Romuald Blaskowitz dostał list, chociaż adresowałem go do Marcina, nie wiedziałem przecież, że nie żyje, ale umyślnie nie odpowiedział. Żeby nie informować mnie o tragedii. Może dlatego, że nie chciał mnie martwić. To pierwsze wyjaśnienie było co prawda banalne, ale to drugie jest znowu skrajnie nieprawdopodobne pod względem psychologicznym. Po wojnie w ten sposób nie rozstrzygano podobnych zawiłości. Romuald nie pozostawiłby mnie bez odpowiedzi, a ja domagałbym się konkretnej informacji. W takich przypadkach ludzie po wojnie korzystali z pośrednictwa międzynarodowego Czerwonego Kżyża. Może pan podać jeszcze trzecie wyjaśnienie. Po wojnie mogłem przypuszczać, że między mną i Marcinem doszło do zerwania wszelkich więzi i że obaj myślimy tak samo, on w Dreźnie i ja w Pradze, że co było, minęło, rozwiało się jak dym i nie ma sensu tego przywoływać, podobnie jak nie ma sensu próbować wskrzeszać zmarłych. Kiedy się wojna zaczynała, mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat, a po wojnie po dwadzieścia dwa i każdy następny rok coraz bardziej nas zmieniał, każdy z nas ma nowych przyjaciół - tak bym ja myślał i to rozumowanie przypisywał również Marcinowi - pewne mamy sympatie, a może nawet rodziny, po co więc wywlekać zamierzchłe uczucia z czasów naszego dzieciństwa i dojrzewania, kiedy życie biegnie całkiem innym korytem? A wówczas naprawdę wystarczyłoby, żeby list nie doszedł, żeby ktoś z nas nie dostał odpowiedzi. Potocki pił, palił i zastanawiał się. Jakoś go to nie przekonywało. A ja myślałem sobie. „Oczywiście że tak nie było. Gdyby Marcin żył, odezwałby się, przecież tak się cieszył, że się znowu spotkamy. Ileż mi naopowiadał Romuald w sali wystawowej...” - a potem uniosłem głowę i powiedziałem: - W rzeczywistości było to trochę inaczej. Romuald w sali wystawowej zaskoczył mnie pewną informacją. Oczywiście było nie do pomyślenia, żebyśmy spotkawszy się po latach, nie opowiedzieli sobie, co się z nami działo po wojnie, i Romuald opowiedział mi o sobie, zaskoczyło mnie to i równocześnie jakby poruszyło. Szybko zorientowałem się, że kryje się za tym kompleks Romualda. Zaraz po wojnie wyjechał do Afryki. - Tak - kiwnąłem głową i mimo woli musiałem się uśmiechnąć. - Ja też nie chciałem uwierzyć, bardzo mnie to zdziwiło, ale tak było. Po co Romuald mi o tym powiedział, żebym go podziwiał, czy po to, żeby mi wyjaśnić, że pisał do mnie z Afryki i list nie doszedł? Po prostu Romuald naprawdę pojechał do Afryki. Wojna skończyła się w maju 1945, a on wyjechał we wrześniu. Niemcy miały wówczas status kraju okupowanego i nie istniały jeszcze ani republika demokratyczna, ani federacyjna. Powstały one dopiero we wrześniu 1949, a więc w cztery lata później. Nie warto opowiadać, jak się tam dostał, pojechał legalnie, nie uciekał przez zieloną granicę, tak mi przynajmniej mówił, ale tak raz-dwa go nie puścili. „Musieli najpierw sprawdzić - opowiadał mi Romuald - czy nie byłem w SS i czy nie jestem zbrodniarzem wojennym. Wróciłem z frontu bez ręki i bez oka, mogłem być zbrodniarzem wojennym - mówił cierpko - musieli to sprawdzić”. Nie ma sensu wdawać się w szczegóły - powiedziałem Potockiemu - skierowałby pan nowelę na boczny tor. Nie ma sensu opisywać, skąd wziął pieniądze na podróż. Może pan wspomnieć, że wędrował tam jak żebrak, i będzie pan bliski prawdy. I nie warto też podawać trasy podróży. Jechał przez Czechosłowacje, przez Pragę... nie, nie zatrzymał się - pokręciłem głową, Potocki już chciał mi przerwać - przez Pragę i Austrię do Włoch, z sycylijskiej Katanii na Maltę i stamtąd do Trypolisu w Libii. Z Libii podróżował przez Tunis, Algier, Maroko, Saharę Hiszpańską, Mauretanię, przez kolonie francuskie, gdzie łatwo mógł się porozumieć, francuski dobrze poznał już w Pradze, i dotarł aż do Senegalu i Gwinei, gdzie również mówi się po francusku. Ta podróż podobno trwała rok. - Ale po co tam jechał - Potocki przerwał mi i napił się wina - po co tam jechał, do licha! - a ja mu odpowiedziałem: - Z tego, co mi mówił, wynikało, że zaraz po wojnie znalazł się w sytuacji głębokiego kryzysu. Mówił o kryzysie, ale pewnie miał na myśli depresje i stresy. Powrócił z frontu, a ściślej ze szpitala wojskowego, do spustoszonego kraju i nie znalazł ani matki, ani ojca, ani brata. Stracił rodzinę, o tych kilku krewnych, których miał, nic nie wiedział - o ciotkę Asterową nie spytałem - a na dodatek stracił rękę i oko. „Kaleka bez oparcia - powiedział w kancelarii sali wystawowej, gdzie piliśmy kawę z Hetreidą Kummel z Chociebuża - człowiek okrutnie doświadczony”. Wie pan - powiedziałem Potockiemu - próbowałem go pocieszać, każdy na moim miejscu zrobiłby to samo, ale on tylko machnął ręką. „Nie ja jeden znalazłem się w takiej sytuacji. Setki i tysiące, właściwie to cały naród. Każdy człowiek z osobna i wszyscy razem. Ci, którzy wracali z frontu lub lagru, ci, co wracali z jakim takim zdrowiem lub z nadzieją na wyzdrowienie i kaleki, ci, co zostali w domu, ale nikt do nich nie wrócił, rodzice bez synów, dzieci bez rodziców, ilu takich znam w Dreźnie i najbliższej okolicy, na przykład z rodziny Zechnera... ja doszedłem do leutnanta, chociaż byłem młody, ale byłem studentem, na froncie stopnie oficerskie zdobywa się szybko, podczas wycofywania się pod Łunincami na Białorusi, był tam węzeł kolejowy, tuż obok mnie poległ młody hrabia Bentinck, też porucznik i dobry kolega... ludzie zostali bez dachu, bez czterech ścian. Miasta niemieckie zniszczone, wypalone, zbombardowane. Niemcy w gruzach. Nie potrzebujesz sobie wyobrażać, jaka straszna była ta wojna - mówił mi Romuald - ale jej zakończenie było jeszcze straszniejsze. Tego, co działo się w nas, kiedy wracaliśmy z wojny i kiedy już tam doszliśmy, nikt nie wyraził, nie opisał. Na tej wystawie jest kilka obrazów - powiedział Romuald - które próbują to zrobić”. Wie pan - powiedziałem Potockiemu - Romuald miał rację. My ciągle mówimy o groźbie czy też niebezpieczeństwie nowej wojny i o tym, jaka by ona była straszna. Ale nie myślimy o tym, że równie straszne byłoby jej zakończenie, ów początek pokoju. Romuald powiedział to wprost: „Ludzie na całym śweicie mogli się cieszyć, że już jest pokój. My nie mogliśmy się cieszyć, byliśmy na dnie”. - Napiłem się wina i ciągnąłem: - Po prostu Romuald po wojnie ocknął się na dnie. Mówił o rozczarowaniu, nędzy, rozpaczy. Gdzie spojrzał, wszędzie ruiny, bieda, niedożywienie, płacz, choroby, głęboka depresja i beznadzieja. Co Hitler zrobił z narodu, w jaką katastrofę go wpędził, i Romuald przyrzekł sobie, że już nigdy w życiu nie da się porwać żadnym przywódcom i żadnym ideom, nigdy, przenigdy nie da się porwać i poprowadzić nikomu, wszelka polityka dla niego przestała istnieć i zrobić może już tylko jedno. Odejść stąd, uciec gdzieś daleko, gdzie nikt go nie zna - po prostu oderwać się od wszystkiego i niczego nie dostrzegać, i niczego nie słuchać. Urządzić sobie życie, jeśli starczy mu na to sił, po swojemu. „Mam jeszcze jedną rękę i jedno oko - powiedział mi na wystawie - a to malarzowi wystarcza. Drugiej ręki potrzebuje po to, żeby trzymać paletę, można ją położyć na stole. Drugie oko potrzebne jest, żeby lepiej widzieć, ale to się tylko tak mówi. Wiem od dawna, że do uchwycenia perspektywy wystarczy jedno oko. Powiedziałem sobie, że pojadę do Afryki i będę malował krajobrazy, w których nie ma ruin, grobów, inwalidów wojennych, ludzi zrozpaczonych, gdzie nie ma również zbrodniarzy. Będę malował palmy, kaktusy, puszcze, stepy, sawanny i pustynie. Rzeki, jeziora, góry, wulkany, a z istot żywych jedynie zwierzęta. Słonie, nosorożce, antylopy, żyrafy, zebry i strusie, ale również lwy, lamparty i pantery, żadne z tych zwierząt nie wywołało i nie prowadziło wojny, nie miało swojego Hitlera, NSDAP i tym podobnych organizacji”. Romuald chciał zostać w którymś z rezerwatów afrykańskich i wystawiać swoje obrazy i grafiki, bo tam przyjeżdżają turyści z całego świata. Nie chciał sprzedawać obrazów osobiście, chciał je tylko malować. Myślał o tym, że wynajmie sobie sprzedawcę, a sam pozostanie w ukryciu. „Za rogoża lub zasłoną z bam-busu - powiedział mi - tak to sobie wyobrażałem”. - No i powiodło mu się? - spytał Potocki, a ja kiwnąłem głową. - Tak. Z tego, co opowiedział, odniosłem wrażenie, że mu się powiodło. Oczywiście trudności miał wiele, ale wreszcie odniósł sukces. Romuald był autentycznym malarzem i nie produkował kiczów, co przy malowaniu krajobrazów i zwierząt, zwłaszcza egzotycznych, przy malowaniu landszaftów dla turystów narzucało się samo przez się. Wydaje mi się, że nawet i tam, w Senegalu i Gwinei, zrobił kilka portretów na zamówienie. Ludzie zorientowali się, że jest prawdziwym mistrzem. Z tego, co opowiadał, wywnioskowałem, że wcale nie żył tam w oderwaniu od świata i ludzi, jak zamierzał. Czytał gazety, słuchał radia i pewnie poznał wielu interesujących cudzoziemców, którzy tam się pojawiali lub pracowali w administracji kolonialnej. Powiedział mi, że po pewnym czasie, na szczęście krótkim, kilku miejscowych bonzów zaczęło traktować go jak zbrodniarza wojennego, który uciekł i ukrywa się, nic dziwnego, takich przypadków było wiele, uciekali przeważnie byli dostojnicy faszystowscy, obierając sobie za miejsce pobytu głównie Amerykę Południową... kto potrafił zrozumieć przyczyny, dla których Romuald uciekł w tę afrykańską głusz? A jeśli chodzi o korespondencję, Romuald powiedział, że pisał do mnie. Raz z Maroka, to znaczy z Casablanki, a raz z Senegalu, z miejscowości Kaolack. Wtedy podał już adres zwrotny, adres poczty, na znaczku była żółta jaszczurka. Oczywiście tych listów nie otrzymałem. Wie pan, co jeszcze trzeba by wyjaśnić... - powiedziałem Potockiemu, który wydawał się już mniej przybity, jak gdyby odprężyła go trochę opowieść o Afryce. - Gdyby napisał z Drezna, z Austrii, z Włoch, choćby z Sycylii, gdzie wsiadł na okręt, albo nawet z Malty, czy nie byłoby bardziej prawdopodobne, że list dojdzie? Albo gdyby go wrzucił do skrzynki na dworcu w Pradze, kiedy tędy przejeżdżał, jak mówił, czy nie miałby więcej pewności, że go dostanę? Dlaczego więc pisał aż z Afryki... Ma pan na to jakieś wyjaśnienie...? - i Potocki zamyślił się. Nie dałem mu czasu na zgadywanie. - Jakiś powód miał - ciągnąłem - nic nie dzieje się bez powodu. Że nie miał czasu, by wcześniej napisać, że był zajęty swoimi kłopotami... to nie wystarczy, chociaż jest to możliwe. Bywa tak, że przez cały dzień człowiek siedzi w domu i jakoś nie może się zebrać, by sięgnąć po telefon i zadzwonić do kogoś. Nie miał ochoty, nastroju... to już bardziej prawdopodobne, ale nastrój i ochota to nie są właściwe słowa. Jestem skłonny twierdzić, że nie miał odwagi. Chciał uciec od świata i ukryć się, i dopiero kiedy wydawało mu się, że to zrobił, napisał list. Z daleka, zza gór i morza, i jeśli pominie się Maroko, z afrykańskiej głuszy. Dopiero wtedy nabrał odwagi, żeby napisać. Ale nawet to - powiedziałem - nie jest wyjaśnieniem w pełni... - Jak długo tam był? - spytał Potocki. - Właśnie o to chodzi. Był tam prawie pięć lat. Wrócił do Drezna pod koniec stycznia 1950. Nie wytrzymał w Afryce, ciągnęło go do kraju. Na wypalonej przez słońce ziemi afrykańskiej, w pobliżu równika Romuald Blaskowitz, urodzony w Pradze i zamieszkały w Dreźnie, nie mógł przecież odnaleźć swojej drugiej ojczyzny. On, który chodził z nami do Teatru Narodowego, do Ogrodu Riegera, był z nami w Ondrzejovie! Miał żyć na obczyźnie i to nie w Europie, lecz na kontynencie afrykańskim. Przecież nie był Robinsonem. Miał na to wpływ także klimat, który znosił ciężko. Był obywatelem niemieckim, nie był emigrantem i z wojny wyniósł czystą kartę. Mógł wrócić bez przeszkód. Oczywiście mógł pojechać gdzie indziej. Choćby do Hiszpanii, do Grecji lub metropolii malarzy - do Paryża. Ale wrócił do kraju. Wtedy już Niemcy nie były pod okupacją i powstały republiki - demokratyczna i federacyjna. Romuald przekonał się, że nie można spalić za sobą mostów, schować głowy w piasek i uciec od ludzi, że po prostu nie udaje się człowiekowi zamknąć się w sobie i niczego nie widzieć i nie słyszeć. Na pewien czas możemy się odizolować i zamknąć w sobie, po to na przykład, by skupić się nad jakąś pracą lub leczyć z ran, ale wyłączyć się na zawsze nie można. Wewnętrzne więzy istnieją, odzywają się i zdrowy człowiek nigdy ich nie zerwie do reszty. Romuald przeżywał kryzys, miał depresję, stracił rękę i oko, ale był zdrów. Wrócił do kraju do swoich rodziców i brata, do zniszczonej ojczyzny, bo chyba czuł, że tam jest jego miejsce, kierował się myślą, że powinien coś dla ojczyzny zrobić. Tak mi tego nie wyłożył w sali wystawowej, ale ja tak to odebrałem, zwłaszcza kiedy mówił o grobie Marcina, który jest wszędzie, na każdym miejscu ziemi niemieckiej. Gdy wrócił do Drezna, pobyt w Afryce potraktowano mu jako pobyt studyjny i skończył Akademię. Pytanie - powiedziałem - dlaczego nie napisał potem, gdy wrócił i wydostał się z kryzysu, pozostaje otwarte. Właściwie nie chciałem panu opowiadać o epizodzie afrykańskim. Romualda - powiedziałem Potockiemu, i rzeczywiście w głowie mi nie postało, żeby mu o tym mówić - to margines tematu i z punktu widzenia jednolitości i kompozycji opowiadania byłoby wadą, gdyby pan o tym napisał. Nie będzie pan przecież pisał o Romualdzie, tylko o Marcinie. O pobycie Romualda w Afryce opowiedziałem panu ze względu na kwestię naszych kontaktów po wojnie. I jak pan widzi, niczego to nie rozstrzygnęło, może jedynie troszeczkę rozjaśniło problem. Trudna rada, tak było naprawdę. Dusza ludzka jest skomplikowana, a to, co się dzieje - wszystkie te akcje i kontrakcje, wzloty i upadki, falowania i wstrząsy... któż je pozna i przejrzy dogłębnie w poszczególnych momentach? Duszy nie można wetknąć pod mikroskop jak odcisku palca lub prześwietlić rentgenem jak płuca. W każdym odruchu człowieka kryje się jakaś tajemnica i wszystko ma sens. Pozbawione sensu może być tylko zachowanie się wariata albo jakieś dziwaczne działanie podyktowane gwałtownym uczuciem czy niezwykłym poruszeniem myśli. Na przykład gdy dom płonie, a ktoś wyrzuca porcelanę przez okno. No tak - powiedziałem Potockiemu i miałem wrażenie, że rozgadałem się za bardzo - nasze odpowiedzi w dużym stopniu podyktowane są pytaniami, które sobie stawiamy, a pan pytał o nasze kontakty po wojnie, dlaczego Romuald nie napisał, nie napisał również do Gienka, to chyba jasne - powiedziałem szybko - i dlatego ja ich nie szukałem. Trochę można wyjaśnić. Wszystkiego jednak nie możemy wyjaśnić do końca. Możemy wyjaśnić tylko na tyle, żeby to nam wystarczyło. Pytanie brzmi, czy to wystarcza. A więc - powiedziałem - dlaczego po wojnie nie pisaliśmy do siebie, dlaczego spotkaliśmy się dopiero po ośmiu latach, i to przypadkowo, wyjaśniliśmy to sobie tylko częściowo, jeśli w ogóle udało mi się to wyjaśnić. W noweli niech się pan trzyma tej trzeciej wersji, którą panu podsunąłem, ale niech pan od razu da czytelnikowi do zrozumienia, że to tylko przypuszczenie, a nie prawda, ot taka smutna refleksja smutnego człowieka i nic więcej. Czytelnik to zrozumie. - A potem dodałem: - I to wszystko, co chciałem panu przekazać. Wstałem i podszedłem do portretu Marcina Blaskowitza. Potocki naprawdę był już o wiele mniej przygnębiony, dzięki opowieści o Afryce oderwał się od śmierci Marcina i otrząsnął z wrażenia, teraz palił i pił. Na dworze zaczynało świtać, a on chyba nie był nawet zmęczony. Ale to wyczuwałem raczej, niż widziałem. Skończyłem opowiadać, teraz już naprawdę, na dworze zaczynało świtać, a ja znowu musiałem stać przed portretem i patrzyć na niego. Dlaczego? Chyba dlatego, że skończyłem i zaczynało świtać, a chyba i dlatego, że wiedziałem, że wkrótce, może za kilka minut, zaczną śpiewać ptaki. Im bardziej przyglądałem się temu portretowi, ładnej, delikatnej twarzy, która jaśniała niewinnością, i stalowym oczom, które były przestraszone, i tym lekko uchylonym wargom, w których malował się lęk... i im bardziej próbowałem przekonać siebie, że ten strach w oczach i ustach nie jest taki wielki i że zależy jedynie od punktu widzenia... im uporczywiej przyglądałem się portretowi i przenikałem go wzrokiem... tym bardziej jakby z większej oddali docierał do mnie głos Potockiego. Słyszałem, że mi dziękuje. Początkowo nie rozumiałem dlaczego. Za oskarżenie, za swój sąd ostateczny, za pistolet wymierzony w siebie, na razie niczego jeszcze nie zrealizowałem... potem zorientowałem się, że dziękuje mi za temat. Którego nigdy nie miał opracować. - Chciałeś mi dać temat... - słyszałem, jak mówi siedząc w fotelu przy okrągłym stole - temat... pewnie żebym zaczął wreszcie pisać o poważniejszych sprawach... chciałeś mnie na tym przykładzie nauczyć, co to są tajniki pisania literatury, już się przyznałem, że zrozumiałem cel tej lekcji... ale ja tego tematu... nigdy nie opracuję. Nie potrafię. Nie mogę. Za szkoda go dla mnie. Ale wydaje mi się - słyszałem, jak mówi - że jeśli umiałeś tak dobrze go opowiedzieć, to i napisać potrafisz. Pomimo braku odwagi i zbytniego zaangażowania uczuciowego, jak mi powiedziałeś na początku, kiedy pytałem, dlaczego sam nie napiszesz... na pewno to zrobisz, i tylko ty, nikt inny... - słyszałem, jak mówi z fotela przy okrągłym stole, a brzmiało to tak, jakby mówił z drugiego brzegu Łaby. Im bardziej wpijałem się oczami w portret Marcina Blaskowitza, przed którym stałem, tym wyraźniej w napływających wspomnieniach słyszałem jego głos i widziałem jego spojrzenie, którym na mnie patrzył po raz ostatni w Stromovce, i nagle wydało mi się, że przenikam nie jego portret, ale jego samego, zaglądam w jego serce, w duszę, w całą jego istotę, którą tak dobrze znałem... nagle zrozumiałem, że to już nie wspomnienia, w których słyszę jego głos, ale że to chyba on sam mówi... „Michał. Pamiętasz, kiedy naprawdę zostaliśmy przyjaciółmi? Znaliśmy się od dzieciństwa, przywykliśmy do siebie prawie od maleńkości, razem spędzaliśmy czas na boisku, chodziliśmy na opery... poznawaliśmy się coraz bardziej, zwierzaliśmy się sobie, trochę się przekomarzaliśmy... kiedy naprawdę zostaliśmy przyjaciółmi, to trudno powiedzieć, tak samo trudno, jak powiedzieć, w którym miejscu zaczyna się koło. Może wtedy, gdy mieliśmy po czternaście lat i ty powiedziałeś do mnie: Marcin, nie rycz. Kiedy powiedziałeś to trochę inaczej: nie płacz. A może trochę wcześniej, kiedy ja powiedziałem: Głupi jesteś, Michał. Lub powiedziałem to inaczej: Nie bądź osłem, Michał. Może wtedy, a może nie wtedy. Nie było początku, nie było impulsu, nie było przerwy w naszej przyjaźni. Michał, dlaczego to wszystko mu przygotowałeś. Dlaczego chciałeś go...” - Nie mogę - słyszałem głos Potockiego jakby z przeciwległego brzegu, siedział, palił i pił, ale ja go nie widziałem - nie mogę, nie mogę... za trudno mi się identyfikować, bo ja właściwie nie miałem w młodości prawdziwego przyjaciela i kolegi... czytałem „Buddenbrooków” Tomasza Manna i opowiadania Nowakowskiego, czytałem też Hermanna Hessego... najpierw „Narcyza i Złotoustego”, a potem „Demiana” po niemiecku, po czesku wtedy to jeszcze nie wyszło... - i słyszałem Marcina i widziałem, jak patrzy na mnie i mówi: „...po co chciałeś to zrobić, Michale? Nastraszyć go, przerazić, wywołać szok, po którym przez całe życie miałby z tym iść jak z brzemieniem... ale po co? Czy to nie byłoby również morderstwem? Są okrutniejsze morderstwa od zabójstwa, Michale. Czy masz prawo sądzić go, wyrokować o jego życiu, przekreślać go raz na zawsze, skoro nawet nie wiesz, jak to wówczas naprawdę było... przekreślić kogoś raz na zawsze i pogrążyć... czy aż tak długo żyjemy na tym świecie, żebyśmy mogli brać taki ciężar na swoje barki? Michał, człowieka łatwo zdeptać, ale trudno go podnieść, łatwo zniszczyć, ale trudno wskrzesić... a ponadto nie wiesz nawet, z czym i w jaki sposób się borykał. W sobie. Przypomnij sobie mnie, kiedy jeszcze byliśmy w Pradze i weszli faszyści. Czy ja się nie borykałem? Czy nowe obowiązki, z którymi zetknąłem się jako Niemiec, nie zburzyły całego mojego chłopięcego świata, nie wpędziły mnie w tarapaty, rozterki moralne i depresję... czy nie bałem się straszliwie, że mnie odtrącicie, czy nie traktowałem, jak osobistej klęski, wstąpienia do Hitlerjugend, a potem ta organizacja zagarnęła mnie i spętała jak pajęczyna bezsilną muchę... pogrążałem się w rozpaczy nikomu się z tego nie zwierzając... Ty mu tego wszystkiego nie opowiedziałeś, nie opisałeś dokładnie, zaznaczyłeś tylko pewne sprawy tak, żeby reszty sam się domyślił, ale ty wiesz, co się we mnie działo...” - i słyszałem Potockiego jakby z wielkiej odległości, nie z drugiego brzegu Łaby, ale z daleka, jakby zza Zambezi, mówił: - ... nawet z kolegami z klasy nie znajdowałem wspólnego języka. Zawsze byliśmy od siebie z daleka i nie przeżyliśmy niczego... może właśnie dlatego brak mi wrażliwości i nie mogę być artystą... moje życie było raczej nędzą z biedą... - a Marcin uśmiechnął się i powiedział: „Michał, co ty sobie wmawiasz? Dlaczego siebie okłamujesz? Przecież nie chodziło ci o sprawiedliwość. Chciałeś odczuć ulgę i zemścić się. Wiem - powiedział spokojnie - niewinni cierpią, a łotrem wesoło się żyje. Żli zostali, dobrzy musieli odejść. Dobrzy... ja dźwigam jego śmierć. Ja osobiście. Bo już nigdy nie zobaczę tego dobrego człowieka, już nigdy nie powiem mu kilku miłych słów, nie będę mógł przypomnieć mu przysięgi z Ondrzejova i powiedzieć: Ty jej dotrzymałeś. Nigdy nie odnajdę jego grobu i nie będę mógł zrobić tego, co robią wszyscy, położyć kwiatów na grobie, nawet tego nie mogę... jego śmierć dźwigam w sobie także dlatego, że się z nim nie pożegnałem. Ta niespodziewana śmierć bez podania ręki, bez z Bogiem na pożegnanie, ta niespodziewana śmierć w odległym mieście, gdy nic o sobie nie wiedzieliśmy... to jest właśnie to brzemię, z którym pójdę przez życie jak z przekleństwem, będzie mnie ono gnębić i palić od wewnątrz... to jest moja tragedia... ale nie będzie. Bo znalazłem ofiarę. Koniec z moją tragedią i przekleństwem, będzie teraz sąd ostateczny i tragedia Daniela Potockiego...” - i podczas gdy Marcin to mówił, miałem wrażenie, jakby nie mówił tego znajdując się przede mną, ale we mnie, w mojej duszy. Na dworze już świtało i pierwsze ptaki zaczęły śpiewać. Potocki w fotelu naprzeciwko palił i popijał, i nie miał zielonego pojęcia, o czym myślę. - Bieda z nędzą - mówił - no wiesz, ojciec kolorował fotografie. Miał specjalne farby, anilinowe, same jaśniutkie kolorki. Różową na buźki kobiet, błękitną na suknie, żółtą na złote kolczyki. Kiedy miałem dwadzieścia lat, byłem w paczce klezmerów grywających w barach, ja nigdy nie grałem, w tej paczce byli kiepscy szantażyści, zamężne paniusie i fałszywi świadkowie, kursowali po barach na Żiżkovie i po uliczkach Starego Miasta, zerwałem z nimi, zerwałem, potem chcieli się na mnie zemścić. Pewnie to.pni podpalili mi budę w Rzevicach, ale to nic. To były takie chłopackie rozróby, nic groźnego - mówił i chociaż słyszałem go jakby z wielkiej odległości, z innego świata, wydało mi się, że trochę już jest pijany... - Nieszczęścia, też mnie spotykały - mówił - nieszczęścia również... straciłem dwie żony, pierwszą z mojej własnej winy, rozwód, druga mi umarła. Straciłem też pięcioletnie dziecko... Na dworze śpiewały już pierwsze ptaki i Marcin Blaskowitz odezwał się po raz ostatni. „Ja wiem, Michał - powiedział prawie czule, pojednawczo, jak kiedyś mówił w Pradze - chciałeś nie tylko ulżyć sobie, chciałeś pomścić mnie i siebie pomścić. Ale nie rób tego. Zemsta do nas nie pasuje, ona nigdy nas nie łączyła. Popatrz mi w oczy, i przypomnij sobie, jacy my byliśmy. I ty chciałbyś teraz mścić się za nas może na człowieku niewinnym? W ten sposób - pokręcił głową - nie wskrzesisz ani siebie, ani mnie, Michał. Mścij się na kamieniu albo uschłej gałęzi, mścij się na myślach o wojnie albo na paskudnych rzeźbach, ale nie mścij się na żywych istotach. Nas obu wskrzesisz poprzez pamięć o tym, co nas naprawdę łączyło, nie poprzez zło i zemstę, ale poprzez to, co jedyne przetrwa ponad śmierć. Pamiętaj o tym i strzeż tego. Już nigdy więcej nie przywołamy minionej chwili, Michale. Ale z tego, co było i pozostało, korzystajmy, póki nie przyjdzie wieczór, pamiętasz, to Goethe. Potem rozwieje się i zniknie jak nic nie znacząca mgła to, że nie powiedzieliśmy sobie z Bogiem na pożegnanie i że nie możesz przyjść na mój grób. Bo nie było potrzeby się żegnać, a grobu nie ma... Michale - uśmiechnął się niemal współczująco - przypomnij sobie tylko. Widzimy, jak kwiaty więdną i opadają liście, ale widzimy też, jak kiełkują i dojrzewają owoce. Życie jest dla żywych, a kto żyje, musi liczyć się ze zmianami, to też Goethe...” - i ja zrozumiałem. Zrozumiałem, że Marcin Blaskowitz nie umarł, żyje, żyje we mnie i będzie żył, dopóki ja będę żył. A kiedy przestanę istnieć jak on, będziemy w tej samej sytuacji - i potem będzie żył nadal i wiecznie, nigdy, nigdy nie rozminiemy się w wieczności czasu i nieskończoności wszechświata, nigdy nie znikniemy. Spotkamy się, jak spotykają się byłe molekuły i atomy, odnajdziemy się, jak odnajdują się byłe myśli i idee, poznamy się, jak rozpoznaje się wszystko, co łączyła miłość i co trwa w nieskończoności, nieprzemijalności i niezniszczalności życia, Na dworze świtało i śpiewały ptaki, a czerwony blask lampy naftowej na biurku pod jego uśmiechającą się twarzą bladł, Daniel Potocki przy stole usprawiedliwiał się, że tematu nie opracuje i że niepotrzebnie zabrał mi jedną noc, był jednak - już trochę pijany, ale to nie miało żadnego, żadnego znaczenia. Przekonałem się, że naprawdę nie trzeba było się żegnać i smucić brakiem grobu, bo on żyje we mnie, a ja w nim na zawsze. Odszedłem od portretu swego Doriana Graya i wróciłem do okrągłego stołu. Potocki w fotelu na pół leżał, palił i patrzył w sufit. - Pomyślałem sobie - powiedział - jak się urządza ognisko. Ognisko na obozie. Stos. A kiedy się go podpali, płonie niczym pagoda chińska. Janie wydawało się, że chcesz urządzić zabawę... - a ja pomyślałem sobie, co by ona powiedziała na to zakończenie. Nie była zła. Wcale nie była zła. I ona, i jej mąż prokurator to porządni ludzie. Ale prokurator nie miał zrozumienia dla takich poczynań, jak to moje z Potockim, Jana natomiast miała. Dlatego była mi bliższa od swego męża. - Zabawę - powtórzyłem po swoim gościu - zabawę. Ciekawe, co powie, kiedy będę jej o tym opowiadał... pewnie powie, że powinniśmy pójść wcześniej spać. Położył się za białego rana w niedzielę, na dole w tym „mieszkalnym” pokoju, gdzie przed wieloma godzinami próbował podrywać Ewę Jarną. Po obiedzie musiał być w Pradze. Kiedy wróciłem na górę do swojej pracowni na poddaszu, zgasiłem najpierw lampę naftową i przymknąłem okno. Potem wyjąłem spod papierów pistolet i wrzuciłem go do torby, która przez cały czas stała przy komódce koło drzwi. Następnie podniosłem z dywanu czarną teczkę z tłem portretu i schowałem ją na powrót do biurka. Daniel Potocki zawinił, przecież tylko domyślałem się tego, ale czy naprawdę ja powinienem być jego sędzią? Myślałem o tym jeszcze chwilę, kiedy sprzątałem pracownię i w kuchni zmywałem naczynia. Po południu otworzyłem Potockiemu dużą bramę, żeby mógł wyjechać samochodem, zrobił to, ponownie dziękując mi za piękną sobotę i niedzielę. Akurat obok willi przechodził inżynier Mach i pułkownik Nyklas, mieli plecaki, pewnie wybierali się do lasu. - Nie chciałeś go zabić - powiedział mi pułkownik, kiedy samochód zniknął z pola widzenia, a ja kiwnąłem głową. - Znowu będzie upał jak wczoraj - powiedziałem zadzierając głowę. - W nocy ktoś chciał się do pana włamać - roześmiałem się - wie pan o tym? Wytłumaczyłem mu, że pan jeszcze nie śpi. To było dawno, dawno temu, kiedy zdarzyła się taka noc z soboty na niedzielę, i ja byłem wtedy jeszcze bardzo młody, ale gdy ją wspominam, mam wrażenie, jakby to było wczoraj...