10698
Szczegóły |
Tytuł |
10698 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10698 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10698 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10698 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ladislav Fuks
PALACZ ZWŁOK
Przełożyli Janusz Anderman i Tadeusz Lis
Diabeł najbardziej przebiegły jest wówczas, gdy sam o sobie twierdzi, że go nie
ma.
Giovanni Papini
1
- Moja delikatna - powiedział pan Karol Kopfrkingl do swej pięknej czarnowłosej
żony na progu pawilonu z drapieżnikami, a lekki przedwiosenny wietrzyk musnął mu włosy -
więc znowu jesteśmy tutaj. Tutaj, w tym drogim, błogosławionym miejscu, gdzieśmy się
przed siedemnastu, laty poznali. Jeśli sobie, Lakme, w ogóle jeszcze przypominasz, przy
którym to było? - A gdy Lakme przytaknęła, uśmiechnął się czule w przestrzeń pawilonu i
rzekł: - tak, przy tamtym leopardzie. Chodź, pójdziemy tam popatrzeć.- I gdy przekroczyli
potem próg pawilonu, i szli w dość ciężkim zwierzęcym zaduchu w kierunku leoparda, pan
Kopfrkingl powiedział:
- Tak mi się wydaje, Lakme, że się tu nic nie zmieniło przez te siedemnaście lat.
Spójrz, nawet tamten wąż w rogu tak jak wówczas - wskazał na węża w kącie, który patrzył z
gałęzi na młodziutką różanolicą dziewczynę w czarnej sukni, stojącą przed klatką - ja się
wtedy, przed siedemnastu laty dziwiłem, że umieścili węża z drapieżnikami, gdyż dla węży
jest specjalny pawilon... i popatrz, nawet ta balustrada jest tutaj... - wskazał na balustradę koło
leoparda, do którego się zbliżyli, a potem, gdy byli już przed nim, zatrzymali się - wszystko
jak wtedy, przed siedemnastu laty - powiedział pan Kopfrkingl - chyba tylko z wyjątkiem
tego leoparda. Tamten jest już pewnie w niebie. Już go pewnie dawno łaskawa natura
wyzwoliła ze zwierzęcych okowów. No i widzisz, droga - rzekł, obserwując leoparda, który
mrużył za kratą oczy - ciągle mówimy o łaskawej naturze, miłosiernym losie, dobrotliwym
Bogu... szacujemy i osądzamy innych, wytykamy im to i owo... że są podejrzliwi,
rozplotkowani, zawistni i już nie wiem co, ale jacy sami jesteśmy, czy my sami jesteśmy
łaskawi, miłosierni, dobrzy... stale mam uczucie, że robię dla was strasznie mało. Ten artykuł
w dzisiejszej gazecie o ojcu, który uciekł od żony i dzieci, by ich nie utrzymywać, to straszne.
Co teraz pocznie ta biedaczka z dziećmi? Chyba jest jakaś ustawa, która ją ochroni.
Przynajmniej prawo powinno być po to, by chronić ludzi.
Na pewno są takie przepisy, Romanie - cicho rzekła Lakme z pewnością nie dadzą
umrzeć z głodu tej kobiecie z dziećmi. Sam mówisz, że żyjemy w przyzwoitym ludzkim
państwie, w którym panuje sprawiedliwość i dobro, sam to przecież powtarzasz. A nam się
chyba, Romanie... - uśmiechnęła się - źle nie powodzi... Masz przyzwoitą pensję, mamy duże,
piękne mieszkanie, ja się opiekuję domem, dziećmi...
- No, tak - powiedział pan Kopfrkingl - dzięki tobie. Bo miałaś posag. Bo nas
wspomagała twoja błogosławiona matka. Bo nas wspomaga twoja ciocia ze Słatinian, która,
gdyby była katoliczką, zostałaby ogłoszona po śmierci świętą. Ale co ja zrobiłem? Chyba
tylko urządziłem to nasze mieszkanie, no i choć jest ono ładne, to wszystko, co zrobiłem. Nie,
droga - pan Kopfrkingl pokręcił głową i popatrzył na leoparda. - Zinka ma szesnaście,
Miliwoj czternaście, właśnie są w wieku, kiedy najwięcej potrzebują, i ja się muszę wami
opiekować, to jest mój święty obowiązek. Wpadłem na to, jak pomnożyć dodatkowe
dochody. - A gdy Lakme spojrzała na niego w milczeniu, zwrócił do niej oblicze i powiedział:
- Wezmę agenta i będę mu dawał jedną trzecią swojej prowizji. Będzie nim pan
Strauss. Pomogę wam, aniele, i jemu także. To dobry uczciwy człowiek, jego życie było
tragiczne, tyle ci powiem. Kto by nie pomógł dobremu człowiekowi? Zaprosimy go do
restauracji „Pod Srebrną Szkatułą”.
Lakme przytuliła się do męża, jej oczy się uśmiechały, patrzyły na leoparda, który jak
wielki dobrotliwy pies ciągle mrużył oczy za kratą, pan Kopfrkingl także patrzył na leoparda i
jego oczy się uśmiechały, a potem powiedział:
- Widzisz, delikatna, jak łagodne usposobienie mogą mieć zwierzęta? jak potrafią być
miłe, gdy człowiek umie się do nich zbliżyć i pojąć ich smutne, zamknięte dusze? Ilu złych
ludzi zamieniłoby się w dobrych i miłych, gdyby się znalazł ktoś, kto by ich zrozumiał, trochę
tę ich wyjałowioną duszę pogładził... przecież chyba każdy człowiek łaknie miłości, nawet i
ta policja, która tępi prostytucję, potrzebuje miłości, źli ludzie są złymi tylko dlatego, że nikt
ich nigdy nie obdarzył odrobiną miłości... Ten dzisiejszy leopard jest już inny od tego sprzed
siedemnastu lat, ale i ten, gdy przyjdzie na to czas, będzie wyzwolony. I on kiedyś przejrzy,
gdy mur, który go otacza, runie i olśni go światło, którego dziś jeszcze nie widzi. Czy
prześliczna dostała dziś mleka? - spytał i myślał o kotce, którą mieli w mieszkaniu, a gdy
Lakme milcząco przytaknęła, pan Kopfrkingl po raz ostatni uśmiechnął się do leoparda, a
potem w dość ciężkim zwierzęcym zaduchu wracali powoli z tego drogiego błogosławionego
miejsca przed klatką leoparda, gdzie się przed siedemnastu laty poznali, w stronę wyjścia. Pan
Kopfrkingl spojrzał w kierunku węża, który ciągle obserwował z gałęzi różanolicą
dziewczynę w czarnej sukni, stojącą przed klatką, i powiedział: - ciekawe, że umieścili płaza
wśród drapieżników, może jest tu tylko dekoracją lub dodatkiem... - potem przez próg
pawilonu ostrożnie wyprowadził Lakme na drogę obramowaną krzewami, a wtedy ona
uśmiechnęła się i odezwała:
- Tak, Romanie, zaproś pana Straussa do restauracji. Ale podaj mu właściwą nazwę,
by jej nie szukał.
A pan Kopfrkingl zatrzymał się w lekkim przedwiosennym wietrzyku, który muskał
mu włosy, zatrzymał się na drodze obramowanej krzewami, łagodnie przytaknął, a w jego
duszy był spokój, jaki bywa w ludziach, którzy właśnie dokonali obrządku przed ołtarzem.
Spojrzał na jasne słoneczne niebo, rozprzestrzeniające się szeroko, chwilę na nie spoglądał, a
potem podniósł rękę i nieznacznie je wskazał, jakby zwracał uwagę na gwiazdy, których w
dzień nie widać, albo na wspaniały obraz czy zjawisko... A następnej niedzieli w południe...
Następnej niedzieli w południe „Pod Srebrną Szkatułą” na obiedzie, za który płacił,
rzekł pan Kopfrkingl do niskiego, krępego, dobrotliwie wyglądającego mężczyzny:
- Panie Strauss, nie szukał pan długo tej restauracji? - A gdy pan Strauss, niski, krępy
mężczyzna dobrotliwie pokręcił głową, pan Kopfrkingl odetchnął, zdawało się też, że
odetchnęła Lakme. - Tak się cieszę, że pan nie szukał tej restauracji - rzekł pan Kopfrkingl -
wie pan, gdy się powie Boa... - wzrok pana Kopfrkingla leciutko musnął szyld z tą nazwą za
koronami drzew - jeśli się powie Boa, jest to jasne. Czego się można spodziewać po boa,
każdy wie od razu, bo przecież jego nazwa mówi sama za siebie, chyba że jest to boa
oswojony i tresowany. Niedawno czytałem w gazecie o tresowanym boa, który liczył, dzielił
przez trzy. Ale srebrna szkatuła to tajemnica. Do ostatniej chwili nikt nie wie, co taka szkatuła
zawiera, aż do momentu, gdy ją zupełnie otworzyć i popatrzeć... a więc, panie Strauss,
miałbym skromną propozycję.
Pan Strauss, niski, krępy mężczyzna, skromnie uśmiechnął się do pięknej
czarnowłosej Lakme i do Ziny, która także była czarnowłosa i piękna, był widocznie ich
pięknością uradowany, siedziały przy stole wdzięcznie, ba, delikatnie, jeżeli da się delikatnie
siedzieć, uśmiechnął się także do Miliwoja, który też był czarnowłosy i śliczny, ale chyba
jeszcze dość głupi, siedział spłoszony, a pan Kopfrkingl wesoło zawołał kelnera, by ten podał
jeszcze napoje i słodycze.
Słońce z wierzchołków drzew w to ciepłe niedzielne przedwiosenne południe
zaświeciło na stół restauracji „U Boa”, inaczej „Pod Srebrną Szkatułą” - była to bowiem
restauracja ogrodowa, w której grała też orkiestra, a przed orkiestrą był parkiet, gdzie można
było tańczyć, i w tę zadrzewioną przedwiosenną jasność wniósł kelner napoje i słodycze. Pan
Strauss i Zina dostali po szklance czerwonego wina, Lakme dostała herbatę... - wie pan, panie
Strauss - uśmiechnął się pan Kopfrkingl i spojrzał teraz w kierunku najbliższego drzewa,
gdzie na haku wisiała tabliczka: Zasłony i kotary naprawia Józefa Chrząszczyk. Praga-
Hłoubietin, Katarzyny 7- wie pan, panie Strauss, moja droga pochodzi właściwie z
niemieckiej rodziny, spod Słatinian; u nich w domu piło się herbatę, ona lubi herbatę... -
Miliwoj dostał lemoniadę i słodycze - Milik, panie Strauss, lubi słodycze - uśmiechnął się pan
Kopfrkingl i znowu spojrzał na tabliczkę z reklamą Józefy Chrząszczyk na drzewie obok -
Milik szczególnie lubi lody, to jest strasznie łakomy zwierzak - spuścił wzrok na swoją dłoń z
ładną obrączką, obok dłoni znajdowała się tylko mała filiżanka kawy, i powiedział: - No, a ja
jestem abstynentem, nie piję. Nie piję, a jeśli, to tylko kropelkę, tylko symbolicznie, nie lubię
też papierosów. Nie przyzwyczaiłem się do nich nawet w czasie wojny, gdyśmy walczyli za
Austrię. Nie lubię alkoholu ani nikotyny, jestem abstynentem. - Pan Kopfrkingl upił kawy,
spojrzał ku orkiestrze, gdzie na krzesłach rozsiedli się muzycy, przy stole, w pobliżu parkietu,
zauważył siądzącą nad szklanką piwa z pianą jakąś starszą kobietę w okularach i powiedział:
- A więc, panie Strauss, pan jest komiwojażerem w branży cukierniczej. Ma pan
kontakt ze sprzedawcami i właścicielami cukierni i to samo już musi być niezwykle
przyjemną pracą. Ludzie z tej branży muszą być delikatni, łagodni, dobrzy, wie pan, panie
Strauss, prawdę mówiąc, aż mi ich żal. Co by było, gdyby pan tym miłym ludziom, poza
słodkim towarem swej firmy, coś jeszcze zaproponował? Nie chodziłoby o towar, ale o nich
samych. O tych delikatnych, łagodnych, dobrych ludzi... ale proszę się nie obawiać -
uśmiechnął się szybko - żadne ubezpieczalnie, żadne polisy, coś zupełnie innego. Gdy już im
pan zaproponuje słodycze, sięgnąłby pan jeszcze raz do teczki i wyjąłby zgłoszenia do
krematorium. Pięć koron prowizji od każdego abonenta kremacji.
Orkiestra zaczęła grać coś skoczniej szego, klarnety i skrzypeczki rozśpiewały się, i
kontrabas, a na parkiet weszły trzy pary. Jedną z par stanowili: starszy gruby człowieczek z
czerwoną muszką, w białym sztywnym kołnierzyku i młodziutka różanolica dziewczyna w
czarnej sukni. Człowieczek schwycił ją w ramiona i zaczął się z nią kręcić w jednym miejscu,
jakby był w klatce. Przy stole w pobliżu parkietu siedziała nad szklanką piwa z pianą starsza
kobieta w okularach i z jakimś cierpkim uśmiechem potrząsała głową. Potem zdmuchnęła
pianę na ziemię i napiła się.
- Wie pan, panie Strauss - pan Kopfrkingl z uśmiechem zwrócił się.w stronę stołu
oświetlonego słońcem zza korony drzewa - Pan Bóg urządził to wszystko z ludźmi bardzo
dobrze. To, że” niektórzy nawet cierpią, to inna sprawa - zwierzęta też cierpią. Mam w domu
taką jedną przepiękną książkę w żółtym płótnie, jest to książka o Tybecie, o tybetańskich
klasztorach, o ich najwyższym władcy, dalajlamie, o ich fascynującej wierze, czyta się ją jak
Biblię. Cierpienie to zło, które powinniśmy eliminować albo chociaż pomniejszać, skracać,
ale tego zła dopuszczają się ludzie dlatego, że ich osacza mur, z powodu którego nie widzą
światła. Ale Pan Bóg urządził to dobrze. Dobrze, gdyż powiedział człowiekowi, pamiętaj, iż
prochem jesteś i w proch się obrócisz. Ponieważ stworzył go z prochu i miłosiernie mu
przyzwala, by po tych wszystkich zgryzotach i mękach, które mu żywot przyniósł i obdarzył
nimi, po wszystkich tych zawodach i niedostatkach miłości... - spojrzał na starszą kobietę w
okularach siądzącą nad szklanką piwa koło parkietu - ponieważ mu miłosiernie przyzwala, by
się na powrót w proch obrócił. Takie krematoria, panie Strauss, to właściwie sprawa bardzo
Bogu miła. Przecież ono pozwala Panu Bogu tę przemianę człowieka w proch przyspieszyć.
Proszę sobie wyobrazić, że człowiek jest z jakiejś ognioodpornej materii. Gdyby był, proszę -
pan Kopfrkingl wzruszył ramionami, patrząc w kierunku starszej kobiety w okularach -
zakopujcie go wtedy w ziemi, ale człowiek, na szczęście, ognioodporny nie jest. Wie pan, jak
to długo trwa, zanim się człowiek w ziemi stanie prochem? Dwadzieścia lat i przy tym cały
szkielet się nie rozpadnie. W krematorium, kiedy zaprowadzili zamiast koksu gaz, trwa to i ze
szkieletem tylko siedemdziesiąt pięć minut. Jednakże ludzie czasami nadmieniają, że
Chrystus Pan też nie był spalony, ale pogrzebany w ziemi. No tak, panie Strauss - uśmiechnął
się pan Kopfrkingl - ale to było coś innego. Ja zawsze tym miłym ludziom powtarzam:
Zbawiciela zabalsamowali, owinęli w płótno i pochowali w skalnym grobie w jaskini. Was
nikt nie będzie chował w jaskini, balsamował i pakował w płótno... Taki argument, panie
Strauss, że trumna w ziemi pęknie pod ciężarem gliny, a jak to potem boli, gdy ziemia
spadnie na głowę - taki argument oczywiście nie wytrzymuje, przecież ten człowiek jest... -
pan Kopfrkingl pokiwał głową - martwy, on tego już nie czuje... Ale jest tu następny
argument na kremację. Niech pan popatrzy, panie Strauss, gdyby ludzie nie dawali się spalać,
ale grzebać w ziemi, na co by właściwie były te piece... - Po chwili ciszy pan Kopfrkingl
spojrzał w stronę parkietu i powiedział:
- Żyjemy w dobrym ludzkim państwie, które krematoria buduje i wyposaża... po co?
Tylko tak sobie, żeby ludzie tam chodzili jak do muzeów? Przecież im prędzej człowiek się
obróci w proch, tym szybciej się wyzwoli, przemieni, oświeci, wcieli, zwierzę w końcu też.
Są kraje, panie Strauss, gdzie jest w zwyczaju palić po śmierci nawet zwierzęta. Na przykład
w Tybecie. Ta nasza żółta książka o Tybecie jest zachwycająca - pan Kopfrkingl spojrzał na
drzewo, gdzie na haku wisiała tabliczka: Zasłony i kotary naprawia Józefa Chrząszczyk,
Praga-Hloubietin, Katarzyny 7, i dodał: - Nawet nie wiem, że w Hloubietinie jest ulica
Katarzyny. Wiem tylko, że Katarzyny jest w Pradze II.
Orkiestra skończyła grać, klarnety i skrzypki umilkły, i kontrabas, a pary zeszły z
parkietu. Także starszy krępy człowieczek z czerwoną muszką na białym sztywnym
kołnierzyku odszedł z różanolicą dziewczyną w czarnej sukni, a nie opodal starsza kobieta w
okularach napiła się. Pan’ Kopfrkingl zawołał kelnera, zapłacił i wszyscy się podnieśli.
- Pan lubi muzykę, panie Strauss - powiedział z uśmiechem pan Kopfrkingl, kiedy
wychodzili z restauracji „U Boa”, inaczej „Pod Srebrną Szkatułą”. - Wrażliwi ludzie kochają
muzykę. Ubodzy są ci, czytałem, którzy umierają nie poznawszy piękna Schuberta czy...
Liszta. Nie jest pan przypadkiem spokrewniony z Johannem albo Richardem Straussem,
nieśmiertelnym autorem Kawalera srebrnej róży i Dyla Sowizdrzała}
- Niestety nie, panie Kopfrkingl - powiedział teraz pan Strauss dobrodusznie, patrząc
na szyld restauracji, pod którym rozmawiała z jakimś młodzieńcem różanolica dziewczyna w
czarnej sukni, a od drzewa zbliżała się w ich kierunku starsza kobieta w okularach - nie
jestem, ale muzykę Straussa lubię. Ale nie z powodu nazwiska - uśmiechnął się - lubiłbym ją
też prawdopodobnie, gdybym się nazywał na przykład Wagner. A państwo w którą stronę?...
- Idziemy się jeszcze przejść - uśmiechnął się pan Kopfr12 kingl przyjaźnie - jest
przedwiosenna niedziela i chciałbym, żeby rodzina trochę się rozerwała. Trochę się
rozruszała, pomyślała o czymś innym, prowadzę tych swoich drogich do madame Tussaud...-
uśmiechnął się.
- Ach, madame Tussaud - powiedział pan Strauss.
- Co prawda - rzekł usprawiedliwiająco pan Kopfrkingl - to nie jest ona, tylko taka jej
jarmarczna imitacja, ale cóż. Lepiej zobaczyć małą jarmarczną imitację niż nic. Jest to -
powiedział i pokazał za drzewa i krzewy - tam... Panie Strauss, jak się cieszę...
- Miły i dowcipny człowiek - powiedziała Lakme, gdy pan Strauss pożegnał się z
uprzejmym podziękowaniem, a oni szli później powoli w słoneczne niedzielne przedwiosenne
południe pod drzewami i krzewami do madame Tussaud - jeżeli uważasz, że się to wam
opłaci...
- Opłaci, kochana - uśmiechnął się pan Kopfrkingl - mam od abonenta piętnaście
koron, ale nie mogę chodzić po ludziach jak domokrążca, jestem długo zajęty, niekiedy
wieczorami mam różne obowiązki, skąd bym wziął czas dla dzieci, dla ciebie... Pan Strauss
ma daleko większe możliwości, odwiedzając cukiernie może zabijać dwie muchy jednym
uderzeniem. Żałuję tylko, że mu zaproponowałem jedną trzecią prowizji, a nie połowę. Nie
chciałbym go oszukiwać. Obym nie był jak ten tresowany boa, który umiał dzielić przez trzy,
ale przez dwa to już nie. Ile się też ten pan Strauss wycierpiał - powiedział - tego wy
naprawdę, moi kochani, nawet nie wiecie. Najpierw go jakiś zły człowiek pozbawił miejsca w
portierni, wyrzucając na emeryturę; siedział tam dlatego, bo miał coś z wątrobą - uśmiechnął
się smutno do Ziny, która szła obok - to jest naprawdę smutne. Nasz pan Wrona, który jest w
portierni na podwórzu, też ma coś z wątrobą i dlatego tam jest. Potem pan Strauss stracił
żonę, zmarła na gruźlicę krtani - smutno uśmiechnął się do Lakme - potem stracił syna, umarł
na szkarlatynę - uśmiechnął się do Miliwoja, który szedł powoli za nimi - co się już
nacierpiał. Ja się w ogóle dziwię, że jeszcze od tego nie zwariował. No, ale, dzięki Bogu,
przetrzymał wszystko. A ja mu tę prowizję podwyższę pod pretekstem dobrych wyników -
powiedział pan Kopfrkingl zdecydowanie - wyniki z pewnością będzie miał.
- Tak - przytaknęła Lakme - to na pewno dobry handlowiec. To Żyd.
- Tak myślisz, kochana? - uśmiechnął się pan Kopfrkingl - ja nie wiem. Nazwisko o
tym nie świadczy. Straussowie nie są Żydami. Strauss to struś.
- Nazwiska o niczym nie świadczą - uśmiechnęła się Lakme - przecież sam wiesz, jak
się dają zmieniać. Nazywasz Boa „Pod Srebrną Szkatułą”, dobrze że pan Strauss nie musiał
szukać... Mnie nazywasz Lakme zamiast Maria, a sam chcesz, żebym ci mówiła Romanie,
zamiast Karolu.
- Dlatego że jestem romantykiem i jestem rozmiłowany w pięknie, moja droga -
uśmiechnął się pan Kopfrkingl do swojej czarnowłosej, delikatnie ujął ją pod pachę i
uśmiechnął się także do Ziny.
- Nie wiedziałam - powiedziała Zina - że już będzie można siedzieć w restauracji na
dworze pod drzewami, przecież jeszcze nie ma wiosny. Nie wiedziałam też, że tańczy się tam
w południe, podczas obiadu. Myślałam, że tańczy się tylko wieczorami.
- „Pod Srebrną Szkatułą” tańczy się także w południe, a na dworze już się siedzi,
ponieważ jest ciepło - wyjaśnił pan Kopfrkingl spoglądając na drzewa i krzewy, pod którymi
przechodzili, a potem obejrzał się za Miliwojem, który ciągle szedł wolno za nimi, i z
delikatnym uśmiechem rzekł:
- Abyśmy się zabawili choć raz, rozerwali i zaczęli myśleć o czymś innym... już
jesteśmy na miejscu.
Byli właśnie przy namiocie z drewnianą kasą i kolorowym szyldem, na którym było
napisane:
PANOPTIKUM A LA MADAME TUSSAUD WIELKIE UMIERANIE, CZYLI
CZARNA ŚMIERĆ W PRADZE 1680
2
W drewnianej kasie przy namiocie siedział starszy grubawy człowieczek w białym
sztywnym kołnierzyku i czerwonej muszce i sprzedawał bilety. Przed wejściem do namiotu,
zasłoniętym purpurową kotarą z frędzlami, stała grupka ludzi, którzy czekali widocznie, aż
zostaną wpuszczeni. Pan Kopfrkingl kupił w drewnianej kasie bilety, a potem ruszył wraz ze
swoimi drogimi w kierunku grupy.
- Czy to będzie coś strasznego? - zapyta! niepewnie Milik, spoglądając w stronę
namiotu, na którego ścianach namalowane były kościotrupy, a wejścia zasłonięte purpurową
kotarą z frędzlami, pan Kopfrkingl smutno kiwnął głową.
- Cierpienie - powiedział cicho do chłopca - ale cierpienie, przeciwko któremu
człowiek posiada już dzisiaj broń. Chyba się nie boisz - powiedział - przecież to tylko taka
jarmarczna atrakcja.
Zza kotary z frędzlami wysunęła się ręka z wielkimi lśniącymi pierścieniami... przez
chwilę bez ruchu spoczywała na purpurowej materii z palcami rozstawionymi, jakby je kazała
podziwiać, potem rozsunęła kotarę i pojawiła się starsza śniada kobieta w lśniącej czerwono-
zielono-niebieskiej sukni, z ogromnymi kolczykami i koralami, wyglądała jak stara Indianka
albo Greczynka i z francuska wymawiała „r”.
- Phoszę, panie i panowie, phoszę wejść - zapraszała i kłaniała się głęboko - cała
rodzina zwiedzanie zaczyna.
- To chyba właścicielka - rzekł pan Kopfrkingl do Lakme i delikatnie skierował ją w
kierunku wejścia do namiotu.
Wraz z pozostałymi widzami znaleźli się w oddzielnym miejscu, które
prawdopodobnie przedstawiało aptekę. W słabym żółtym świede wisiało godło ze skręconym
wężem, dookoła stały malowane regały, półki i szafy z glinianymi dzbankami i naczyniami z
cyny i blachy, pozłacane pudełka, beczułki z mieszkami, na ladzie leżała potężna księga,
wagi, wanienki, patelnie, lejki i sitka. Za ladą stał stary wąsaty mężczyzna z długimi włosami,
miał czarny płaszcz z wyświechtanym futrem i biret, policzki czerwone jak róże i oczy
niebieskie niczym chabry, w rozchylonych ustach zęby białe jak perły, dzierżył wagi czymś
wypełnione. Przy okienku, rzucając spojrzenia w kierunku widzów, pochylała się nad
moździerzem kobieta w kaftanie i fartuchu. Przed ladą stało dwóch mężczyzn w średnim
wieku, z których jeden, pięknie wystrojony, w rękawiczkach i kapeluszu z długim piórem,
obserwował, jak aptekarz waży, drugi, w czarnym wytartym kapturze i habicie, trzymał w
ręku monetę i spozierał w stronę kobiety przy oknie. Z tyłu, między regałami, znajdowała się
jakaś nisza zakryta siatkową zasłoną, a za nią rysował się nieruchomy cień.
- Panowie i panie, to co tu państwo zobaczą, jest straszne - powiedziała właścicielka
szybko - jest rok 1680 i Pragę obiega straszna wieść, nastaje wielkie umieranie, czarna
śmierć, okrutna udręka ludu, której nie uniknie żadne stworzenie. Ponieważ zła konstelacja
gwiazd nastąpiła i zatrute studnie były - to ów natury i wrogów ludzkości podstęp, ale ludzie
jeszcze żyli. Nad Pragę nadciąga dopiero nieszczęście, jesteśmy właśnie w aptece, na
staromiejskim rynku.
Ciągnęła dalej, kalecząc „r”:
- Na regałach i w szafach widzą państwo korzenie przeciw różnym chorobom i
boleściom. Tu można zobaczyć cynamon, muszkat, szafran i beczułkę pieprzu - wskazała
właścicielka na miski, garnce, dzbanki, a pierścienie na jej ręce lśniły - tu znowu tatarak,
imbir, siarka i zęby wieprza. Tutaj jest cukier biały, cukier czarny, mydło weneckie i kminek,
tu guma, nafta, włoski koper i butelki wina. Tutaj zechcą państwo zwrócić uwagę na suszone
żaby, skórki kurzych żołądków, wilczą wątrobę, kość słoniową i raczę oczy, tu w tej szkatule
znajdują się perły, rubiny, korale, alabaster, ałun i płetwy smocze. Tutaj w szafie są oleje,
suszone zioła, kora, skorupy ślimaków i chleb świętojański - wskazała na szafę - tu amulety,
ocet, kamfora i foremka marcepanu, tutaj na rany i pęcherze maści, a tutaj na myszy paści. Tu
kości z serc jelenich, a tu się rozmaryn zieleni, tutaj są kości pająka morskiego, tutaj... -
wskazała na kobietę przy oknie - aptekarka tłucze jałowiec w moździerzu. Tutaj jest psie
sadło, tłuszcz z kocura, bociana, zająca, królika, którego choróbsko jak ognia unika, tu zaś
niedźwiedzie sadło, co leczy jak popadło, tu sadło węża, które siły natęża, tu w tym garnku
mielona piszczel kościeja, a tam znów wisi zeschnięta ręka złodzieja. Na ladzie stoi wag
siedem jak owe szlaki biegnące niebem - właścicielka na chwilę umilkła, by odetchnąć, gdyż
mówiła dość szybko, potem wskazała na wąsatego mężczyznę z długimi włosami,
czerwonymi policzkami, niebieskimi oczyma i białymi zębami i rzekła:
- A teraz, panie i panowie, widzicie aptekarza. Trzyma wagi: waży rozmaryn, aloes,
rutę, kadzidło, aby się człowiek z dżumy lekko podźwignął. A tu stoją klienci - wskazała na
dwóch przed ladą - przyszli szukać lekarstwa na starszne schorzenie, przed którym się nie
ukryje najmniejsze stworzenie. Ten pierwszy w rękawiczkach, w czarno-purpurowym
aksamicie, skórzniach i kapeluszu z długim piórem - wskazała - jest to najwyższy pisarz,
któremu oddaje się cześć, wzrokiem mierzy na ladzie wag sześć i też aptekarza mierzy, kupi
korzenie, lecz potem do felczera bieży, gdyż bardziej w krwi puszczenie wierzy. Ten drugi
obok niego w czarnym kaftanie i habicie - wskazała - to hycel, który zawsze miasto czyści i
liczy, że jego nadzieja właśnie się ziści. No i tam ktoś się czai, śledzi - wskazała na cień,
który się zarysował w niszy za siatkową zasłoną, i krzyknęła: Światło! - Na zasłonę rzucono
światło i cień zmienił się w chłopca o długich jasnych włosach, w zielonej szpiczastej czapce,
skórzanej kamizelce i czerwono-żółtych pludrach. W jednej ręce trzymał wagę, drugą wznosił
z wyciągniętym palcem i wyglądał jak z reklamy kawy. Właścicielka skłoniła się głęboko i
powiedziała: - To jest nasz miły dobry skrzacik Wacio, który wszystko widzi. Nad Pragę
nadciąga nieszczęście, wyjdźmy z pisarzem i hyclem z apteki na staromiejskim rynku, widzą
państwo wszystko jak żywe. Ciemność. - Światła w aptece zgasły, obraz pogrążył się w
mroku, gdzieś w tyle na deskach słychać było kilka szybkich kroków, jakby ktoś tam skakał...
a właścicielka wskazała inną kotarę i zawołała: - Tędy proszę, panowie i panie, bo oto dalsze
zwiedzanie.
- To było naprawdę jak żywe - powiedziała kobieta z długim piórem na kapeluszu i
sznurem korali na szyi.
- To są figury z wosku - warknął grubawy mężczyzna z laską, i w twardym kapeluszu,
który z nią szedł - figury z wosku, to oczywiste.
Pan Kopfrkingl ujął Lakme pod rękę i razem ze wszystkimi wstąpili do następnego
pomieszczenia.
Było ono pełne książek, misek, wanienek, kociołków, tygli, lejków, kaganków i retort,
na stole stał globus i czaszka, ale nie była to apteka. Za stołem siedział stary wąsaty
mężczyzna, inny niż aptekarz, miał jedwabną bluzę, biret ze złotym sznurem i nie był nawet
tak różowy jak aptekarz, był bledszy, nieco sterany i zatroskany, nie miał też tak niebieskich
oczu i białych zębów, w zadrapanej ręce trzymał szklaną bańkę i nożyk. Na ścianie wisiał
sczerniały obraz z dwoma trójkątami, gwiazdami, kometami i mnóstwem linii i znaków.
Opodal rozebrani do pasa stali pisarz i hycel, byli w najprzeróżniejszy sposób pokręceni i
zniekształceni, bardziej żółci i bladzi niż w aptece, oczy mieli nieco wytrzeszczone i
wyzierała z nich niemal groza. Za niebiesko oświetlonym oknem, za jakąś firanką, rysował
się nieruchomy cień.
Tak, panie i panowie - krzyknęła właścicielka - to nasz pisarz i hycel, dwóch
dopadniętych przez dżumę ludzi, te bulwy i pęcherze na ich ciałach, ból pod pachą, za uchem
i gorączkę każdy na nich widzi. Spadł na nich okrutny mór, w mękach strasznych umieranie,
nie ujdzie mu żaden stwór, zostało im dzwonów granie. Pili z jałowca oleje, ale kto im
nadzieję w serca wleje? Wykadzali domy kadzidłem, rozmarynem, ogniem z sosnowego
drzewar jedli struganą kość słoniową, perły, rubiny, nie pomogło, ciało ich boli, dżuma w
nich dojrzewa. Wznoszenie modłów, postów, pokut przestrzeganie i na nic to wszystko, bo
śmierć jest blisko, a obawa przed skonaniem do lekarzy ich pogania. Panie i panowie,
jesteśmy u lekarza, na Starym Mieście praskim, na Rynku Włoskim.
- Jak w teatrze - powiedziała kobieta z piórem na kapeluszu, w napięciu obserwując
wydarzenia, a tęgi mężczyzna z laską i w twardym kapeluszu szturchnął ją.
- To nie jest teatr - powiedział ponuro i pewnie - to panoptikum. Wszystko z wosku -
zdecydowanie machnął ręką.
Pan Kopfrkingl uśmiechnął się do Lakme, Ziny i Milika, który oszołomiony patrzył
dookoła, i powiedział:
- Gdyby tak widział to wszystko nasz dobry doktor Bettelheim, co by też na to
powiedział? Ten by sobie dał z tym radę. On to tak.
- Panie i panowie - ciągnęła szybko właścicielka - zobaczycie, jak rodziła się dżuma,
jak ludzie wtedy wierzyli, gdy straszną chorobę zwietrzyli. Uczone księgi pisały, że ze studni
zatrutych i gwiazd położenia złego wyszedł fałsz trucicieli i nieba podstępnego. Medyk
zbadał pisarza i hycla - wskazała - przepisał im: mirt, rutę, majeranek wąchać, do łaźni iść, a
tam się różaną wodą, kamforą i octem myć. I dalej wykadzać dom i wznosić modlitwy i
przestrzegać posty, bo to zniszczy zarazą i dżumy wszystkie mosty. Jeść także cytryny i
wszystko, co kwaśne, bo to przepędza chorobę właśnie - właścicielka wskazała na nożyk,
który lekarz trzymał w ręku, a na jej palcach błysnęły pierścienie - za pomocą tego noża po
rozcięciu żyły, gdy krwi trochę odejdzie, może wrócą siły. A tu nagle za oknem jak żywy...
światło - krzyknęła i światło rozjaśniło niebieskie okno z siatkową zasłoną, gdzie z cienia
powstał chłopiec w czapce, kamizelce i pludrach - nasz skrzacik Wacio roześmiany, krzywy.
Wszystko widzi, obserwuje, czas mierzy na zegarze piaskowym - wskazała z głębokim
ukłonem na ręce chłopaka, w których trzymał teraz klepsydrę, wyglądał jak z reklamy herbaty
- pilnie mierzy godziny, które trzebią rodziny. I dokąd ci dwaj nieszczęśnicy udali się w
bojaźni? Gdy wyszli od medyka, ruszyli do łaźni! Dzieci, panowie i panie, zapraszam na
dalsze zwiedzanie. Ciemność - klasnęła w dłonie. Światło w gabinecie medyka zgasło, z tyłu
w ciemności słychać było na deskach szybkie kroki, skoki i wszyscy podeszli do następnej
kotary.
- Do łaźni - zawołała kobieta z piórem na kapeluszu, zwracając się do ludzi - czy
będzie tam woda i para?
- Nie bądź głupia - obruszył się tęgi, który jej towarzyszył, i szturchnął ją - patrz i
siedź cicho, nie jesteś w pralni. Jesteś w panoptikum, wszystko tutaj jest z wosku.
Przeszli pod kotarą i znaleźli się w komórce z drewnianymi skopkami, kadziami,
wiadrami i wannami. W wannach siedziało dwóch ludzi, pisarz i hycel, teraz byli śmiertelnie
bladzi, mieli rozchylone usta i wybałuszonymi oczami patrzyli na widzów, wyzierała z nich
groza. Z kadzi wystawała głowa jakiejś kobiety, oczy miała zwrócone na sufit, jakby się
modliła. Nad kadzią pochylał się lekko różanolicy młodzieniec i mył szczotką głowę kobiety.
Przy oknie stała gruba niewiasta w kaftanie, fartuchu i czepcu, z wiadrem w ręku, za siatkową
zasłoną rysował się w półmroku cień, był to chyba skrzat. Stał na szeroko rozstawionych
nogach, a rozłożonymi rękami wskazywał ludzi w wannach, śmiejąc się wyglądał jak z
reklamy mydła.
- Łazienka - uśmiechnął się pan Kopfrkingl do Lakme, Ziny i Milika - stare łaźnie. O
ile łazienka w naszym mieszkaniu jest wspanialsza. Ach, ta nasza piękna, miła łazienka z
lustrem, wanną, wentylatorem i motylem na ścianie - uśmiechnął się.
- Jesteśmy w łaźni, niedaleko jest hycla zagroda - ciągnęła właścicielka szybko -
tłumnie się gromadzą goście, by rozkwitła ich uroda. Ten człowiek - wskazała na młodzieńca
pochylonego nad głową kobiety w kadzi - jest cyrulikiem, łaziebnym posługaczem, a także
golibrodą, lekarzem i miejskim trębaczem. Jego dziad lał świece z wosku i łoju, potem
założył buty i ruszył do boju, jego ojciec był szlifierzem, który ostrzy, robił też garnki i miał
długie wąsy. Ta kobieta ze skopkiem, w jubce i fartuchu, jest garderobianą, sprzątaczką i
wierną służącą, niejednemu, co ją odwiedzał, było z nią gorąco. Ta kobieta w kadzi to
małżonka, uciekła mężowi, który był balwierzem, za to stała na rynku pod ciężkim
pręgierzem, teraz jest w łaźni, pełna strachu i bojaźni. A tu w tych wannach jużeście naszego
pisarza i hycla poznali, co się medykowi do dżumy przyznali. Teraz się kąpią w różanej
wodzie, pełnej octu i kamfory, już ich nie pociągają wczorajsze honory. A któż jest w oknie
tutaj, co to wszystko widzi? Światło - krzyknęła właścicielka, a gdy blask oświetlił chłopca za
siatkową zasłoną, który wskazywał na ludzi w wannach i śmiał się, ukłoniła się głęboko i
powiedziała - to nasz skrzacik Wacio, najlepszy z ludzi. Twarz w uśmiechu krzywi i jest jak
żywy. Chętnie by pomógł w nieszczęściu - dobry - gdyby nie był tak biedny. A teraz, panie i
panowie, patrzcie, jak się okrutne życie ku śmierci nagina, jak ta delikatna i wiotka roślina.
Tych, co za mną stale, poprosimy dalej. Ciemność! - klasnęła. Obraz łaźni utonął w
ciemnościach, w tyle odezwały się szybkie skoki i kroki na deskach... i wszyscy przeszli za
następną kotarę.
Znaleźli się w zupełnej ciemności, ale trwało to tylko chwilę.
Z sufitu trysnęło światło, kilka kobiet z grupki widzów krzyknęło, kobieta z piórem na
kapeluszu zawołała: groza, pan Kopfrkingl ze smutnym uśmiechem przycisnął Lakme i
obejrzał się za Ziną i Milikiem. Przed widzami, na czarnym siatkowym tle, dyndał hycel
powieszony na haku, miał czarny kaptur i habit, opuszczone ręce i nogi, twarz żółtą,
wywalony język i wybałuszone oczy, sznur, na którym wisiał, lekko się z nim kołysał.
- Tak - krzyknęła właścicielka i błysnęła pierścieniami - powiesił się nasz hycel hardy,
bo mimo strachu przed dżumą był to człowiek twardy. Nie chciał nieść zarazy dalej, trapić się
i męczyć, wolał gwałtownie swój żywot zakończyć, jego ciało na tym haku wisi i żadna siła
nigdy go nie wskrzesi.
- Jak żywy - z przejęciem potrząsała głową kobieta z piórem, które się chwiało.
- Jak żywy - tęgi mężczyzna westchnął i wściekle warknął: - martwy, ty! Wisi,
słyszałaś chyba. Jesteśmy w panoptikum. To z wosku.
- Odcięli go - ciągnęła szybko właścicielka - za miastem, na cmentarzu Świętego
Rocha, we wspólnym grobie zakopali, a grób przeciw zarazie wapnem polewali. Światło - i
blask oświetlił chłopca na tle siatkowej zasłony, stał tam w czapce, bluzie i pludrach,
ustawiony profilem, z jedną nogą wysuniętą, jakby rozpoczynał marsz, a w ręku trzymał
żerdź z krzyżem, wyglądał jak z reklamy dobrych butów czy spodni. - Nasz miły skrzacik
Wacio grzebie - powiedziała właścicielka, skłaniając się głęboko - twarz ma smutną i
purpurową, chce pomóc biednym, ale sam jest tak ubogi, nie może się nawet bawić jak wasze
dzieci, nie rosną dla niego kwiatki na tym świecie, nie ma nawet butów... panie i panowie,
raczcie dalej ruszyć, byście się przekonali, jak śmierć życie kruszy... - i właścicielka podeszła
do następnej kotary, wisielec i chłopak zniknęli w ciemności, gdzieś w tyle na deskach
odezwały się szybkie skoki, kroki... i do1 kotary podeszli również widzowie, a kobieta z
piórem zawołała do zebranych:
- Jak śmierć życie kruszy, to będzie coś jeszcze straszniejszego, cała się trzęsę. Co tam
zawsze słychać z tyłu w ciemnościach, cb to za rumor? Jakby tam ktoś skakał. Uważaj -
powiedziała do tęgiego z laską - spadnie ci ten twój kapelusz.
- Nie gadaj jak głupia - obruszył się na nią tęgi - zachowujesz się, jakbyś była w
jakiejś katowni. Kto by tam skakał, jesteś w panoptikum! No! - krzyknął na nią - kro by tam
skakał na deskach, tu wszystko jest z wosku. Rusz się... - popchnął ją i poprawił sobie twardy
kapelusz. Znaleźli się w nowym pomieszczeniu.
Był to jakiś korytarz, sień czy piwnica z drzwiami przesłoniętymi siatkową zasłoną, na
kamiennej podłodze ustawione były czarne stoły i trumny, a między nimi... między nimi stał
blady, wykrzywiony pisarz w kapeluszu z długim piórem i w wysokich butach, w ręku
trzymał jakiś kij czy laskę i z całej siły zamachiwał się na niską dziewczynę, która klękała na
jedno kolano i rozpaczliwie zasłaniała głowę i twarz.
- Tego mogłam się spodziewać, kostnica - jęknęła kobieta i pióro na jej kapeluszu
poruszyło się, a tęgi z laską potrząsnął głową z wściekłością ją szturchając.
- Diabła mogłaś się spodziewać - zasapał ze złością - głupia jesteś. To nie kostnica, to
panoptikum. Wszystko tu jest z wosku. Powtarzam ci to po raz setny i ostatni. Patrz i nie
gadaj albo... uniósł laskę.
- Poznajecie pisarza - mówiła właścicielka szybko, a pierścienie na rękach, korale i
kolczyki błyszczały - to nie do uwierzenia, przykład takiego zezwierzęcenia. Nieszczęśliwy
pisarz stoi na rozstawionych nogach, unosi kij, chce zabić dziewczę, by nie szerzyła dżumy i
mogła umrzeć spokojnie. Aby nie była pomocnicą diabła i nie opętał ją zły duch, ale by jej
duszę wziął do raju Bóg. Czy powiedzie się pisarczykowi ten zamiar, czy też jest pisane żyć
dziewczynie? Oczywiście, łaskawe panie i panowie, dla waszej przyjemności szczęście ich
nie minie. I dlatego niech się teraz pojawi nasz wesoły dobry skrzacik Wacio... światło -
klasnęła komediantka w dłonie i ukłoniła się głęboko - tak, światło... - krzyknęła ponownie,
gdyż dało się słyszeć pstryknięcie, ale światło nie zapaliło się, potem jednak zrobiło się
widno, ukłoniła się znowu głęboko przed widzami, za siatkową zasłoną pojawił się chłopak. Z
pochyloną głową i lekko podkurczoną nogą, przy której leżała jakaś dziecięca piłka,
uśmiechał się figlarnie, jedną ręką groził pisarzowi, w drugiej trzymał pstrokato malowaną
miskę, wyglądał jak z kolorowej reklamy sklepu zabawkarskiego.
- Panie i panowie, widzieliście okrutne ciosy dżumy, czarną śmierć w Pradze 1680,
czyli wielkie umieranie - mówiła właścicielka - ciała straszne konanie. To, co zobaczycie
dalej, to kości z cmentarza Świętego Rocha, z którym się czarna śmierć kocha. Ale zanim
kości zobaczycie, na pewno się ucieszycie, gdyż skrzat ocali dziewczynie życie. Panie i
panowie, teraz nastąpi finał i pojawienie się dobrej wiły, która nadprzyrodzoną mocą pozbawi
skrzata złej siły. Ożywi naszego skrzata, biedną figurynkę z wosku, która nie może się bawić i
weselić jak wasze dziatki, na świecie ma tylko biedę i nie kwitną mu kwiatki, nie ma nawet
butów... Zobaczycie teraz rzeźbę ożywioną i szczęśliwą, jeśli ją wspomożecie ręką
szczodrobliwą, bowiem wspaniałomyślni są ludzie szlachetni... Komediantka podeszła do
chłopca, podniosła nad nim ręce z pierścieniami i krzyknęła:
- Czary mary, podnieś głowę, niech się zacznie życie nowe. O pieniążek poproś
miłych gości, niech sprawią biednym trochę radości. Poproś o pieniążek na płaszczyk i
buciki, goście z datkiem na pewno pospieszą, byś i ty także mógł się słonkiem cieszyć - i
komediantka ukłoniła się głęboko, dotykając palcem czapki chłopca, a kilka kobiet z grupy
widzów krzyknęło. Woskowa figurka chłopca zamrugała oczami, poruszyła ustami, drgnęła i
ożyła. Z ukłonem i uśmiechem chłopiec wyciągnął kolorową miskę...
- Przecież to nie jest panoptikum - krzyknęła kobieta z piórem do tęgiego z laską i
chwyciła się za korale - coś ty gadał, że to wszystko z wosku. Przecież widzisz, że się rusza,
co ty masz w głowie. Boże, on ma piłkę, nic z tego nie rozumiem...
Tęgi zacharczał i nagle podniósł laskę, kobieta krzyknęła i, przytrzymując korale i
kapelusz z piórem, rzuciła się do ucieczki za kotarę.
- Chyba zwariowała - powiedział usprawiedliwiająco do pozostałych pełen
wściekłości mężczyzna - jest głupia. Ciągle mi to robi. Nigdzie jej już nie zabiorę.
Komediantka szybko podziękowała gościom za datki, życzyła im szczęśliwej drogi i
odsunęła kotarę, by się mogli dostać do ostatniego pomieszczenia, gdzie w głębi, na tle
zrobionym z czarnego papieru, stało kilka nędznych ludzkich szkieletów, a na ziemi leżały
rozsypane korale i pióro.
Co się stało tej pani? - zapytał Milik - ona uciekła?
Uciekła - odparł pan Kopfrkingl, patrząc smutno w kierunku szkieletów - to był chyba
dla niej szok.
- Ten chłopak, skrzat, jest tu zatrudniony? - zapytał Milik.
- To chyba wnuk tej pani właścicielki - przytaknął pan Kopfrkingl.
- Biedna kobieta - rzekł pan Kopfrkingl, kiedy wyszli z namiotu w to świeże
niedzielne popołudnie, i rozejrzał się, przed namiotem stał tęgi z laską, kapelusz trzymał w
ręku i z wściekłością ocierał sobie czoło chustką.
- Biedna kobieta, ale może nie będzie to nic poważnego. Przecież to było tylko
panoptikum, taka jarmarczna atrakcja. Dzisiejsza wiedza wydobędzie ją z tego.
Wystarczyłoby, żeby ją zbadał nasz filantrop z kamienicy, doktor Bettelheim, i byłaby
uratowana. Widziałaś kiedyś, moja droga, gabinet doktora Bettelheima?- uśmiechnął się do
Lakme - raz mnie tam zaprosił. Ma na ścianie piękny stary obraz, ale mniejsza... To naprawdę
straszne, co ci ludzie wtedy wycierpieli, byli bezradni wobec dżumy, to średniowiecze.
- Średniowiecze, Romanie - powiedziała Lakme, gdy wyszli na ulicę - dziś ludzie
cierpią inaczej. Kiedyś cierpieli z powodu dżumy, dziś znowu z innych przyczyn.
- Tak - przytaknął pan Kopfrkingl - dzisiaj cierpią z powodu głodu, nędzy, wyzysku,
różnych prześladowań i nowych chorób, które nie były wtedy znane, na przykład trądu. Gdy
sobie znowu przypomnę pana Straussa i innych ludzi od nas - pan Kopfrkingl opuścił wzrok -
jak gorzkie chwile wielu z nich przeżyło lub przeżywa. Tak naprawdę, to te wszystkie męki są
tymczasowe, każdy się z nich kiedyś wyzwoli, wyrwie... Przecież ci, co wtedy umarli na
dżumę... - pan Kopfrkingl spojrzał na wystawę jakiejś różowej cukierni, którą właśnie mijali -
przecież ci również wydostali się z tego cierpienia. Dawno są już martwi, przemienieni, ale co
to pomoże? To będzie kiedyś. Chodzi o to, by cierpień było jak najmniej już teraz, gdy każdy
tylko raz przeżywa to swoje jedyne własne życie. To dokładnie tak jak w naszej pięknej
książce o Tybecie.
Potem powiedział:
- W średniowieczu chowali martwych w publicznych grobach - ona miała na myśli
zbiorowe mogiły - i posypywali ich wapnem, by się zaraza nie szerzyła! O ile by było
mądrzej, gdyby ich palono. Epidemia byłaby wykluczona, a umęczone ciała biednych
zamieniałyby się w popiół o wiele wcześniej... Jaki ja jestem szczęśliwy, moja droga -
uśmiechnął się pan Kopfrkingl do Lakme - że mogę wam zapewnić przynajmniej lepsze
mieszkanie od tych, jakie wtedy były, choć ten przedpokój, pokój gościnny z fortepianem,
jadalnię z radiem, łazienkę, jeżeli już nic innego, no, może’ i ta reszta się teraz trochę zmieni
dzięki dobremu panu Straussowi. Dam mu połowę prowizji pod jakimkolwiek pretekstem. -
Pan Kopfrkingl uśmiechnął się łagodnie do Ziny, która szła obok, a potem obejrzał się jeszcze
za Miliwojem, który znajdował się teraz daleko za nimi, zatrzymał się chyba przed jakąś
wystawą, może koło tej różowej cukierni, obok której przed chwilą przeszli. Pan Kopfrkingl
przystanął, Lakme i Zina także przystanęły, by zaczekać na Milika, a gdy Milik dołączył
wreszcie do nich, pan Kopfrkingl odezwał się:
- No co, Miliku, cóż porabia teraz Jan, bratanek pana doktora Bettelheima? A co z
Wojtkiem Bogaczem z trzeciego piętra? Co? - spytał przyjaźnie i zanim usłyszał odpowiedź
Milika, powiedział:
- Nie zostawaj tak w tyle, Miliku, pośpiesz się.
3
- Kupiłem ci, aniele, obrazki - powiedział pan Kopfrkingl do żony, niedługo po
odwiedzeniu panoptikum, w ich przepięknej jadalni, w której poza innymi rzeczami była
biblioteka, szafka, lampa stojąca, małe lustro i radio - obrazki kupione z pierwszego
dodatkowego dochodu. Aby nasz dom był jeszcze piękniejszy.
- I przekazałeś już prowizję panu Straussowi? - zapytała Lakme.
- Oczywiście, że tak - powiedział wzruszony jej troskliwością - przekazałem, ale nie
jedną trzecią jak mu obiecywałem „Pod Srebrną Szkatułą”, ale połowę, nawet nie czekałem
na rezultaty jego pracy. Pozbyłem się wrażenia, że go oszukuję, a jeszcze zrobiłem mu chyba
przyjemną niespodziankę. Dzieci w domu?
- Zina jest na lekcji fortepianu, a Milik z Janem Bettelheimem.
- To bardzo się cieszę - uśmiechnął się pan Kopfrkingl - Jan Bettelheim to grzeczny,
dobrze ułożony chłopiec, a kiedy Milik z nim przebywa, może być tylko gdzieś w pobliżu.
Jan oddala się jedynie do mostu. A uczy się także dobrze, lubi muzykę, chodzi często do
opery... nie pije, nie pali... no tak, moja droga - pan Kopfrkingl uśmiechnął się, gdy Lakme
spojrzała na niego zaskoczona - nie dziw się. To, że skończył jak Milik czternaście, nic nie
znaczy. Popatrz, Wojtek Bogacz z trzeciego piętra ma piętnaście i jego ojca prawie mi żal. - A
gdy Lakme znowu spojrzała zaskoczona, pan Kopfrkingl powiedział, nieco zakłopotany:
- Nie jest naszą rolą oceniać i sądzić innych, nie wolno nam podejrzewać, każdy z nas,
choć jest nawet jak ja abstynentem, ma dość własnych wad, ja to naprawdę tak nie myślę, ale
pani Bogaczowa skarżyła mi się wczoraj na klatce schodowej, że jej mąż pije. - A potem,
spoglądając na pakunek, powiedział:
- Że jej mąż pije niestety i im dalej, tym gorzej. Jeśli tak dalej pójdzie, to zostanie
nałogowym alkoholikiem. Była przy tym Zina i na nieszczęście to słyszała, bardzo mi przykro
i żal mi tego pana Bogacza, a jeszcze bardziej żal mi pani Bogaczowej i ich Wojtka. Boję się,
żeby ten chłopiec nie odziedziczył tego po ojcu. Są odchylenia, które się dziedziczy. Boję się,
że Wojtek Bogacz już nawet i pali i że też ma skłonności do włóczęgi jak nasz Milik. Bóg
wie, po kim to odziedziczył, po mnie nie, po tobie także, z nas obojga nikt się nigdy nie
włóczył. Gdy przypomnę sobie sprawę z tym Suchdolem... ale ja wiem - powiedział szybko i
czule, kiedy Lakme spojrzała na niego z wyrzutem - ja wiem, skłonności do papierosów i
alkoholu nasz Milik nie ma, dzięki Bogu to wrażliwy chłopak, a jeżeli jest z Janem
Bettelheimem, to się cieszę. Może być najdalej przy moście. Potem powiedział:
- Jeżeli chodzi o tego pana Bogacza, muszę zapowiedzieć Zinie, żeby nikomu o tym
nie mówiła, szczególnie nie przy Wojtku, ten chłopak mógłby być wstrząśnięty taką
wiadomością o ojcu. Ale teraz, moja droga - pan Kopfrkingl uśmiechnął się - rozwiesimy
podarunki. Pozwól, że zanim wypakuję obrazki, opowiem ci, jak je zdobyłem. - Pan
Kopfrkingl wziął z szafki nożyczki, by przeciąć sznurek, którym był zawiązany pakunek, i
powiedział:
- Było to tak: po drodze z poczty przyszło mi do głowy, by kupić do mieszkania jakiś
dodatek. Chociaż mamy piękne mieszkanie, nie możemy zaniedbywać jego wyposażenia,
musimy je ciągle upiększać, jak by powiedziała ciocia ze Słatinian, ta nasza przedobra dusza,
która już dziś jest prawie świętą, a poza tym możemy mieć różne handlowe wizyty, mam
zamiar pozyskać z czasem prócz pana Straussa jeszcze kogoś innego, ale zostawmy to teraz.
A więc, po drodze z poczty - powiedział pan Kopfrkingl, rozwiązując sznurek - zaszedłem na
Niekazankę do ramkarza, pana Pustego - ty go chyba nie znasz - i ja go widziałem dzisiaj
pierwszy raz... to taki starszy samotny człowiek, wdowiec, żona mu umarła, powiedział mi,
przed ośmiu laty u Panien, ma córkę, gdy wszedłem do sklepu, mierzyła listwy przy ladzie,
bardzo ładnie z tym wyglądała - jest to taka ładna młoda różanolica dziewczyna w pięknej
czarnej sukni... Pan Pusty miał tam tylko tanie brzozy, bzy i maki - powiedział pan
Kopfrkingl i rozwiązywał sznurek - krótko mówiąc, niewiele wszystkiego razem, tylko jeden
jedyny obraz, ale ten zamierzał właśnie oprawiać, listwy, które dziewczyna mierzyła, były
właśnie do niego. Te obrazki - pan Kopfrk