10691

Szczegóły
Tytuł 10691
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10691 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10691 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10691 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SEAN McMULLEN Wschód Lustrosłońca KSIĘGA DRUGA WIELKOZIMIA Przełożyła Agnieszka Fulińska Prószyński i S-ka Tytuł oryginału MIRROR SUN RISING Copyright (c) Sean McMullen 1995 All Rights Reserved Projekt graficzny serii Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na okładce Piotr Łukaszewski Redaktor prowadzący serię Dorota Malinowska Redakcja Jan Koźbiel Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Jadwiga Piller Łamanie Grażyna Janecka ISBN 83-7337-211-3 Warszawa 2003 Fantastyka Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 Dla Trish Smythe, szefowej bibliotekarzy; Johna de la Lande, szefa inżynierów; Anne Molmes, szefowej edutorów PROLOG Porywisty wicher towarzyszący burzy późnego lata obracał wielkimi cylindrycznymi wirnikami lokomotywy wiatrakowej Victoria, wtaczającej się na dworzec paralinii w Peterborough. Słońce zaszło przed godziną; na dworcu mimo wiatru i ulewnego deszczu paliły się jasnym światłem wszystkie lampy. Na peronie czekał oddział gwardii muszkieterów z Woomery i wszyscy wyżsi urzędnicy kolejowi z Peterborough. W pociągu znajdowała się Zarvora Cybeline, Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego i Hauptliberin Libris, a nie było wątpliwości, że spędzi z nimi na peronie przynajmniej kilka chwil. Rozstaw torów paralinii zmieniał się w Peterborough z siedmiu stóp na cztery stopy osiem cali, trzeba więc było podstawić nowy pociąg. Kontroler przetok, dyrektor dworca, główny inżynier i nadzorca logistyki obstąpili drzwiczki wagonu Wielkiej Paralinii Zachodniej, gdy Zarvora wysiadała na peron. Przebiegła pod zadaszenie, gdzie wymieniono grzeczności, a następnie dokonała przeglądu oddziału muszkieterów. Spod odrzuconego do tyłu kaptura jej peleryny ukazały się czarne włosy, upięte srebrnymi grzebykami. Jej twarz była blada i wychudła. Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Zorganizowaliśmy orkiestrę na twoje powitanie, frelle Obermerin Cybeline - usprawiedliwiał się dyrektor dworca - ale ta niespodziewana o tej porze roku burza pokrzyżowała nasze plany. - Nie ma sprawy, fras dyrektorze - odparła Zarvora. - To nie jest żadna oficjalna okazja, jestem tu po prostu w pracy, podobnie jak wy wszyscy. - Miałaś udaną podróż z Kalgoorlie, frelle Obermerin? - zapytał nadzorca logistyki. - Tak, szerokotorowe wagony Wielkiej Zachodniej są niczym palace na kołach. Mogłam dużo pracować, przejeżdżając przez pustkowia Niziny Nullarbor. Główny inżynier skłonił się lekko. - Ucieszy cię zapewne, frelle Obermerin, wiadomość, że szerokotorowa paralinia została już doprowadzona kilka kilometrów od Morgan. Za nie więcej niż tydzień szerokotorowe pociągi wiatrakowe będą dochodzić aż do dworca przetokowego i stacji w Morgan. Wielka Paralinia Zachodnia obejmie teren całego Przymierza Południowo- Wschodniego, a więc nie będziesz już musiała zmieniać pociągów w Peterborough. - Dobra robota - powiedziała, nagradzając go uśmiechem - ale możecie panowie być pewni, że zawsze zatrzymam się w Peterborough, żeby zamienić z wami parę słów. Paralinie spinają mój Obermajorat równie mocno jak przenoszące informacje wieże snopbłysku, a Peterborough jest ważną zatyczką osi obu sieci. Odpowiedzieli dyskretnymi uśmiechami i rzucanymi w bok spojrzeniami, a główny inżynier nabrał oddechu przed udzieleniem przygotowanej odpowiedzi. Przeszkodziły mu głośne przekleństwa i odgłosy bójki. Kontroler przetok strzelił palcami i lokaj w paradnej liberii natychmiast rzucił się przez zalewany strugami deszczu peron ku tłumowi zwrotnicowych i mechaników. - Zwyczajne kłopoty ze zwrotnicowymi szerokotorówki i wąskotorówki, kłócącymi się o to, który system jest lepszy - pospieszył z wyjaśnieniem kontroler. - Kapitanowie pociągów mają rozkaz utrzymywać dyscyplinę, ale wciąż zdarzają się takie sceny. - Nie rozumiem tego - powiedziała Zarvora. - Widziałam dziesiątki takich bójek podczas podróży między Przymierzem a Kalgoorlie. Dlaczego ci ludzie tak się przejmują szerokością torów paralinii? Pociągi Wielkiej Zachodniej zapewniają wygodną podróż, dlatego wydałam zezwolenie na rozbudowę szerokotorówki do Rochester, ale... Przerwała, bo wrócił lokaj w zmoczonej przez deszcz liberii z zielonej flaneli ze złotym szamerunkiem. - Gdzie są kapitanowie, dlaczego jeszcze nie powstrzymano bójki? - zapytał kontroler. - No bo to właśnie kapitanowie się tłuką - odpowiedział młody lokaj. W deszcz posłano oddział muszkieterów; wrócili po chwili, prowadząc dwóch potarganych, przemokniętych do suchej nitki kapitanów. Obaj wciąż obrzucali się wyzwiskami i usiłowali wyrwać się strażnikom. - To krzyżownice i łubki, i tak było wszędzie przez dwa tysiące lat! - krzyczał kapitan lokomotywy galerowej Paralinii Przymierza i Ziem Środkowych. - Łubki! Łubki! - odwrzaskiwał wyzywająco jego przeciwnik. - Gdzieś ty widział krzyżownice w łubkach! Jak tylko zobaczę łubki na mojej drodze, to je rozgniatam! - Zupełnie jak ta twoja przerośnięta bestia, to twoje wiatraczysko! Niszczy całe tory, po których przejedzie. - Szerokie tory składają się z podkładów, pawęży i sworzni, więc nie da się ich zniszczyć. - Nie mają łubków. - Zastąp wasze belki podkładami, a łubki nie będą ci potrzebne. - Zastąp nasze belki podkładami, a twojemu zapowietrzonemu dowództwu będzie łatwiej nawrócić nas wszystkich na szerokotorowe dziadostwo. - A co w tym złego? Pan Brunel* [*Isambard Kingdom Brunel (1806-1859) - angielski inżynier kolejowy i okrętowy, twórca m.in. sieci kolejowej w zachodniej Anglii, zwanej Great Western Railway (przyp. tłum.)] wynalazł podkłady i tory pawężowe dwa tysiące i sto lat temu i... - Do cholery z Brunelem! Z gardła kapitana pociągu Wielkiej Zachodniej wydobył się ryk dzikiej furii - zwyczajna reakcja na jakąkolwiek obrazę pamięci człowieka o nazwisku Isambard Kingdom Brunel. Nie tyle wyrwał się trzymającym go muszkieterom, ile raczej pociągnął ich za sobą, aż zbliżył się do swojego rywala dość blisko, żeby wymierzyć mu solidnego lewego sierpowego w oko. Minęło kilka minut, zanim muszkieterom udało się przywrócić porządek, a następnie ustawić się w szereg, rozdzielając oficerów, zwrotnicowych, mechaników i pedalników stanowiących załogi obu pociągów. Zarvora i urzędnicy kolejowi stali pod krytym dachówką zadaszeniem peronu, podczas gdy muszkieterzy wykonywali swoją niewdzięczną robotę. Ponieważ kapitanowie rozpoczęli kolejną wymianę zniewag, Zarvora postanowiła wyjść na deszcz i stanąć między nimi. - Skończyliście wreszcie? - zapytała, kiedy odgłosy walki zamarły wśród szelestu deszczu i grzechotu kręcących się wolno wirników pociągu wiatrakowego. - On powiedział, że moja lokomotywa wiatrakowa nadaje się tylko do mielenia ziarna. - On nazwał moich pedalników myszami w kieracie. - Szczurami w kieracie! - O! O! Sama słyszałaś! - On zaczął. - Zamknijcie się obaj! - krzyknęła Zarvora. Zorientowawszy się, że oto najpotężniejsza władczyni znanego świata rozzłościła się na tyle, żeby na nich krzyczeć, dwaj kapitanowie odzyskali nagle zmysły. - Mam mnóstwo roboty w Rochester, od sześciu miesięcy nie widziałam się z mężem, Rada Merów całego Południowego Wschodu czeka, aż przybędę, żeby przewodniczyć dorocznemu zebraniu, a wy dwaj co robicie? Wy, najwyżsi stanowiskiem kapitanowie dwóch najbardziej zaawansowanych technicznie i najpotężniejszych maszyn na świecie? Tarzacie się w błocie, wymieniając kopniaki i zniewagi i kłócąc się o... O co właściwie oni się kłócili, fras kontrolerze? - O krzyżownice i łubki, frelle Obermerin. - Kapitanie lokomotywy galerowej Songanie, kapitanie lokomotywy wiatrakowej Parsontiaku, przywołajcie swoje załogi do porządku, żebym mogła odbyć inspekcję. - W tym deszczu, frelle Hauptliberin? - zapytał kontroler. - W tym deszczu, fras kontrolerze. I przekaż, proszę, moje podziękowania dla muszkieterów za cierpliwość wykazaną przy przywracaniu i utrzymywaniu dziś porządku. * * * Dziesięć minut później zwykłotorowa lokomotywa galerowa pociągnęła zwykłotorowe merowskie wagony Zarvory z peronu dworca w stronę Rochester. Do Zarvory podszedł kierownik pociągu - schludny, kompetentny człowieczek, wyglądający tak, jakby codziennie się polerował, zamiast brać kąpiel. Osobiście sprawdziła swoje kufry w wagonie bagażowym, zanim pozwoliła się zaprowadzić do wagonu mera. - Rozpaliliśmy ogień, frelle Obermerin, a przekąski już czekają. - Jestem Obermerem połowy kontynentu, a mimo to stoję tu przemarznięta, zmoknięta, zmęczona i samotna - mruknęła, kiedy przechodzili wąskim, kołyszącym się korytarzem. W wagonie mera czekała intendentka. Kierownik pociągu od razu skinął na nią. - Mogę zaradzić na dwie pierwsze rzeczy, frelle Obermerin. Jesteś już w ciepłym i przytulnym wagonie mera. Frelle intendentko, proszę o zmianę ubrań dla Obermerin. Kufer ZC/OM/12 - zawołał, pstrykając palcami. Kobieta zasalutowała Zarvorze i natychmiast wyszła. Zarvora zrzuciła pelerynę wstrząśnięciem ramion i przyjęła ręcznik od kierownika pociągu. - Nie wiedziałem, że jesteś zamężna, frelle Obermerin - powiedział, kiedy wycierała włosy i twarz. - Jestem tak zajęta, że sama o tym zapominam. Nie potrafiłabym nawet podać ci daty rocznicy mojego ślubu, fras, możesz sobie to wyobrazić? Kierownik pociągu uśmiechnął się współczująco. - Rozumiem, frelle Obermerin. Widuję wielu bogatych i potężnych w pociągach i wielu z nich zwierzało mi się, że bez dalszych małżonków ich małżeństwa byłyby naprawdę nieszczęśliwe. - Ani mój mąż, ani ja nie mamy dalszych małżonków, fras, jesteśmy na to zbyt zapracowani. No dobrze, długo mam czekać na suche ubranie? Kierownik pociągu wyszedł, żeby pomóc intendentce wypakować bagaż Obermerin. Zarvora rozsiadła się właśnie na krześle z czerwono-złotym obiciem, kiedy pociąg zaczął zwalniać. Wjechał w strefę Wezwania - Wezwania, które zatrzymało się na noc i nie ruszy aż do rana. Ponieważ pociąg był napędzany przez pedalników, a Wezwanie pozbawiło zmysłów wszystkich znajdujących się w pociągu z wyjątkiem Zarvory, mieli tkwić pod Peterborough aż do rana. Zarvora zaklęła cicho i przetrząsnęła znajdujące się nad jej głową szafki w poszukiwaniu koców. - Gdyby to był pociąg wiatrakowy, jechałby samoczynnie przez Wezwanie - mruknęła, po czym rozpostarła koce i ułożyła się tak, żeby resztę nocy spędzić najwygodniej jak się da. Część pierwsza VARSELLIA Krajobraz poniżej czerwonych klifów wyglądał jak northmoorski kobierzec w różowo-oliwkowe wzory, na którym ktoś porozrzucał kolorowe szmatki. Stojący na szczycie klifu jeźdźcy obserwowali pobojowisko, wymieniając opinie o tym, co zaszło między armiami należącymi do dwóch miast Alspring. Mieli na sobie ubiory nomadów z Neverland: długie szaty, zasłony i zawoje w kolorach ochry, jasnopomarańczowym, sjeneńskiego brązu i pstrokatej oliwki. - Glenellen znów zwyciężyło - zauważył marszałek Genkeric, opuszczając inkrustowany mosiądzem teleskop. - Ta piekielna maszyna rachunkowa toczy za nich bitwy. Uczyniła ich niezwyciężonymi. Mężczyzna po jego prawej stronie przyglądał się nadal plamom kolorów na leżącym niżej krajobrazie, posługując się nowym przyrządem, który rozszczepiał światło z jednej soczewki na dwa okulary. - Kalkulor Bojowy Glenellen, widzę go! - wykrzyknął nagle. - Jest tam, z boku, tuż obok masztów obserwacyjnych... ależ to tylko grupa skrybów przy biurkach! Któż mógłby się domyślić, kim są albo co robią? - To niezwyciężona maszyna, kapitanie Lau-Tibad. Taka jest natura kalkulorów. Z jakąkolwiek przewagą przeciwko niej wystąpisz, ta przeklęta maszyna pomnoży swoich ludzi dwudziestokrotnie. Na co możemy liczyć my, plemiona z Neverland, w starciu z nią? - Składają biurka. Widzę, jak składają biurka. Biurka są białe, nie... około jedna trzecia z nich jest czerwona... - Ej, zamknijże się! Nie jesteś ptakiem przyglądającym się uczcie. To jest wojna. - Przepraszam, marszałku Genkeric - odpowiedział kapitan, opuszczając dwuokular i pozwalając mu zawisnąć na rzemyku na szyi. - Jesteśmy niczym, oto, co nas dotychczas chroniło. My, Neverlandczycy, jako nomadowie włóczymy się tu, stanowiąc tylko pomniejszą przeszkodę dla ekspansji Glenellen, ale najazdy pobratymczych plemion muszą stać się w końcu dla nich utrapieniem. - Dla Glenellen? Jesteśmy dla nich jak pchły. Na pustyni jest mnóstwo miejsca dla wszystkich, a co my, Neverlandczycy, posiadamy oprócz naszych namiotów i wielbłądów? - Nadejdzie dzień, kiedy Glenellen będzie chciało pozbyć się pcheł. Musimy przestać kąsać i przekonać innych, żeby uczynili tak samo... Zamilkł, gdy zdał sobie sprawę, że trzeci jeździec odwrócił na chwilę wzrok od układanki rozpaczy i triumfu u podnóża klifów i przygląda im się z wyrazem twarzy zdradzającym jednocześnie drwinę i zniecierpliwienie. - Gdybyście tylko mogli posłuchać samych siebie... Głos dobiegający zza grubej czerwonej zasłony pobrzmiewał sarkazmem. Dwaj oficerowie wyprostowali się dumnie w siodłach, a Atamanka odwróciła się od nich, wychylając się w napięciu ku rozgrywającej się niżej scenie. - Atamanko, nasze siły są niewielkie i nieszkolone w tak zaawansowanych sztukach walki - odpowiedział Genkeric. - Ta maszyna pomnaża dwudziestokrotnie ich siły, które i tak już przewyższają nasze. Atamanka roześmiała się długim, pozbawionym radości, niepokojącym śmiechem, w którym pobrzmiewała pustka. - Ta maszyna nie jest niczym innym jak wysoce zaawansowanym podręcznikiem taktyki. Pomagałam w budowie pierwszej w dalekim mieście Rochester. Chyba coś o tym wiem. - Ależ Atamanko, ja wiem, jak działa kusza, ale to nie powstrzyma mojego wroga od zastrzelenia mnie z niej. - Doprawdy? Świetnie, ja też wiem, jak działa kusza, ale dzięki temu wiem, gdzie powinnam stanąć, żeby znaleźć się poza jej zasięgiem, i ile mam czasu na atak, zanim kusznik zdąży ją załadować. Uważam, że każdy uzdolniony oficer może dokonać tego samego, czego właśnie dokonał Kalkulor Bojowy. Każdy uzdolniony oficer powinien bez trudności go pokonać. - Proszę o wybaczenie, Atamanko - powiedział kapitan Lau-Tibad - ale skoro tak jest, to dlaczego siły Glenellen odniosły właśnie tak przytłaczające zwycięstwo? - Ponieważ wśród tych dandysowatych, wystrojonych piesków pokojowych uchodzących za dowództwo wojskowe miast Alspring jest mało dobrych oficerów. - Armia Gossluff była trzy razy liczniejsza... - Kalkulor Bojowy, który tam widzimy, jest bronią strategiczną. Ma zastosowanie jako urządzenie taktyczne, ale jest ono ograniczone. Oto jego sekret. Ma słabe punkty, tak słabe, że mógłby zniszczyć swoją własną armię równie łatwo, jak zapewnić jej zwycięstwo. Marszałek podniósł teleskop i zaczął ponownie przyglądać się polu bitwy, jakby szukał czegoś, co uprzednio umknęło jego uwadze. Kapitan Lau-Tibad uczynił to samo przez swój dwuokular. - Czy przygotowaliście te oddziały lansjerów, łuczników i muszkieterów, o które prosiłam? - zapytała Atamanka, nie odwracając się. - Czekają dzień jazdy stąd, Atamanko - odpowiedział marszałek, opuszczając szybko teleskop. - Dobrze, zatem wyruszamy. Chcę rozpocząć szkolenie tych lansjerów najszybciej jak się da. Jeśli się spóźnimy, ktoś może się zorientować, że Kalkulor Bojowy jest niepewnym sprzymierzeńcem i zrezygnować z posługiwania się nim na polu bitwy. - Jaką korzyść przyniesie to nam, Neverlandczykom, Atamanko? Potrzebujemy pożywienia, dróg dla karawan i ziemi. - I zdobędziemy ziemię, mój niedowiarku. Całą ziemię stąd aż po Rochester. * * * Ziemia rozciągająca się od tamtego klifu po Rochester była głównie rozległą połacią czerwonego piasku i wytrzymałej oliwkowej roślinności. Gdyby orzeł unoszący się w ciepłym wstępującym prądzie powietrznym przeleciał w linii prostej dwa tysiące kilometrów na południowy wschód, minąłby poszarpane łańcuchy górskie z czerwonego piaskowca, upstrzonego ufortyfikowanymi miastami, głębokimi skalnymi jeziorami i zbiornikami wodnymi, gajami palmowymi, akweduktami, wysychającymi w lecie rzekami, nomadami z ich stadami owiec, kóz i emu, a następnie płaskie, otwarte równiny czerwonego piasku poprzecinanego starożytnymi drogami i nowoczesnymi szlakami wielbłądów. Przez setki kilometrów wzdłuż tej linii ciągnęły się słone wody największego znanego lądowego jeziora: lekko wzburzone wody Eyre, rojące się od pelikanów i kormoranów. Jeszcze dalej na południowy wschód rozciągały się góry Flinders, a następnie Równiny Graniczne, przecięte Paralinią Graniczną z jej niebiesko-białymi pociągami. Klimat stawał się tu bardziej wilgotny, bardziej umiarkowany i bardziej zielony, a równinę pokrywały niskopienne lasy eukaliptusowe. Na ostatnich paruset kilometrach przed Rochester mijało się galery i barki przemierzające powolne, szerokie wody rzek Murray i Darling. Grupa majoratów tworzących Przymierze Południowo-Wschodnie przedstawiała się jako skomplikowany wzór paralinii, wież snopbłysku, miast, dróg, farm, winnic i płotów wezwaniowych. Rochester było największym miastem w okolicy, zbudowanym na wyspie na sztucznym jeziorze i przerzucającym przez nie paralinie i mosty prowadzące ku przedmieściom otaczającym samo jezioro niczym fosa z cegły i płytek terakotowych. Gdyby marszałek Genkeric albo kapitan Lau-Tibad byli fizycznie zdolni poszybować wzdłuż takiej linii na południowy wschód, utraciliby szybko morale na widok ogromnych odległości oraz rozmiarów i bogactw miast majorackich, ale Lemorel spoglądała poza to wszystko, ku korzeniom sprawowanej z Rochester kontroli. Kontrola ta usadowiła się w Libris, ogromnej bibliotece w sercu Rochester, i przybrała kształt dwóch tysięcy mężczyzn i kobiet przykutych do biurek i pracujących na liczydłach w wielkiej hali o otynkowanych na biało kamiennych ścianach. Wszyscy oni razem tworzyli Kalkulor Libris, przodka maszyny pracującej teraz na polu bitwy w pobliżu miast Alspring. Dzięki sieci snopbłyskowych wież przekaźnikowych Kalkulor Libris kontrolował transport, komunikację i gospodarkę jednej trzeciej ludności kontynentu, a jego rządy trwały od dziesięciu lat. Atamanka przyglądająca się odległemu polu bitwy rozumiała to wszystko w najdrobniejszych szczegółach. * * * Tarrin Dargetty, bibliotekarz w randze Złotego Smoka, prowadził ważnego gościa przez zespół sal, korytarzy, pokojów z książkami, warsztatów, sypialń i cel, które składały się na wnętrze Libris. Jefton był merem pretendentem, odsuniętym władcą Rochester, który utracił tron na rzecz Hauptliberin tej biblioteki sześć lat temu. - Zmieniło się tu od mojej ostatniej wizyty - zauważył Jefton, pochylając się, żeby przejść pod rzędem bloków, na których mruczały i brzęczały grube kable i druty. - Oryginalne systemy z roku 1700 wydają się takie stare i bezużyteczne w porównaniu z tym, co mamy teraz - odrzekł Tarrin. - Hauptliberin może rządzić Przymierzem całkiem sprawnie ze znajdującego się dwa i pół tysiąca kilometrów na zachód stąd Kalgoorlie. - I rządzi nim znacznie lepiej, niż mnie się to kiedykolwiek udawało - powiedział Jefton z nutą złości. - Po co mam się martwić o spłodzenie następcy? Ta maszyna za dziesięć lat będzie pewnie w stanie sama rządzić znanym światem. - Rządzenie majoratem to coś więcej niż zbieranie podatków, kontrola nad armią, utrzymywanie dróg i paralinii oraz rozwożenie gnoju po farmach. Ludziom potrzebna jest twarz na uroczyste okazje, królewskie życie intymne, o którym można plotkować, a nawet figurant, na którego można ponarzekać. Jefton wzruszył pękatymi ramionami, jego obfite ciało przebiegł dreszcz. - Mogą rzucać zgniłymi owocami w łajdaków w dybach, jeśli potrzebują wyładować złość. Co to ma wspólnego ze mną? Tarrin nie odpowiedział, ponieważ dotarli do pilnowanych drzwi i mer pretendent musiał wpisać się do rejestru wejść. Za tymi drzwiami i za jeszcze następnymi znajdował się balkon, z którego roztaczał się widok na halę Kalkulora. Jefton podszedł do krawędzi i wychylił się przez kamienną barierkę. Przez chwilę milczał, zdjęty grozą. - Urósł tak, że zapełnia całą halę - zauważył po chwili. - Tak, a projektanci Libris spierają się obecnie, czy należy dobudować następne dziesięć metrów kondygnacji, żeby pomieścić przyszłe rozszerzenia, czy też powinno się tworzyć w innych miejscach kolejne kalkulory, przeznaczone do konkretnych zadań. - Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Dlaczego mi to wszystko pokazujesz? Tarrin spiralnym gestem wskazał Kalkulor, po czym wygiął się w parodii ukłonu należnego merowi. - Czy zechciałbyś zasiąść na tronie Rochester, jeśli Kalkulor Libris nadal zarządzałby majoratem, a Hauptliberin była twoim władcą jako Obermer? Pomimo powiększającego się obwodu w pasie i wyglądu wskazującego na hulaszczy tryb życia Jefton zachował przytomność umysłu. - Ona chce, żebym był figurantem? Mam powrócić na stanowisko mera? - Mera seneszala, dokładniej mówiąc. Te same układy zostały zawarte w Tandarze,Yarawondze, niektórych kasztelaniach zachodnich i w zdobytej prowincji southmoorskiej, Finley. - Nie jestem pewny, czy podoba mi się tytuł mera seneszala. - Wolisz mera pretendenta? Jefton nie odpowiedział, utkwił wzrok w tętniącej życiem złożoności Kalkulora. Tarrin zdrapywał plamy zupy z rękawów swojej szaty. - Tytuł jest zasadniczo skracany do samego "mera", nawet w najbardziej oficjalnych sytuacjach - wyjaśnił niby mimochodem, nie chcąc, żeby Jefton odniósł wrażenie, iż ktokolwiek mógłby rozpaczliwie pożądać jego powrotu. - Kiedy Hauptliberin jest w mieście i wykonuje obowiązki Obermera, będziesz zapowiadany jako mer seneszal, taki tytuł zostanie też umieszczony na wszystkich oficjalnych dokumentach i w nagłówkach listów, ale za to wyprowadzisz się z willi w Oldenbergu i zamieszkasz w pałacu mera. - W pokojach dla służby? - Nie, w apartamentach mera. W Libris wybudowano nową siedzibę dla Obermera. Jest imponująca, możesz mi wierzyć. Jefton skrzyżował ręce na barierce i spojrzał ku świetlikom z mlecznego szkła. - Jak często Hauptliberin Obermerin, czy jakkolwiek każe się tytułować, bywa w Rochester? - Ostatnio nie pojawia się w obrębie murów stolicy na więcej niż sześć tygodni w roku. Większość czasu spędza, podróżując po innych majoratach i po Kalgoorlie na dalekim zachodzie. Jest w przyjacielskich stosunkach z merem Kalgoorlie i negocjuje traktat handlowy i militarny, który mógłby uczynić ją Obermerem całego południa kontynentu. Decyzja Jeftona była oczywista, zanim jeszcze przemówił. Wyprostował się nagle i wygiął ramiona do tyłu w pozie godności merowskiej, na którą nie pozwalał sobie od wielu lat. - Zgadzam się! - oznajmił promiennie. Tarrin był nieco zaskoczony nagłą zmianą nastroju, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. - No tak, bardzo dobrze... merze Jeftonie - odpowiedział, wykonując tym razem niską, formalną wersję ukłonu. - Jeszcze nie, fras Złoty Smoku. Znam się na procedurach prawnych, najpierw trzeba podpisać odpowiednie papiery. - Skoro się właśnie zgodziłeś, dokumenty zostaną przygotowane na uroczystość dziś wieczór. Frelle Zarvora, Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego i Hauptliberin Libris, składa nam właśnie wizytę, aby osobiście doglądnąć kilku spraw. Ponieważ jej podpis i pieczęć znajdą się na dokumencie natychmiast, twój status mera seneszala stanie się obowiązującym prawem, zanim położysz się do snu w swoim starym łóżku w pałacu. Poniżej, w Kalkulorze, rozpoczęła się zmiana: nowi komponenci wlewali się do hali, żeby zwolnić tych, którzy właśnie skończyli pracę. Tarrin zerknął na podniszczony mechanizm zegarowy przy pasie i sprawdził godzinę zmiany. - Jeśli mi wybaczysz, fras merze, widzę, że właśnie mamy zmianę szychty. Czeka na mnie kolejny przyjemny obowiązek do wypełnienia, rozumiesz. - Nie może istnieć nic przyjemniejszego niż spisanie mojego mianowania, w każdym razie z mojego punktu widzenia. - Ależ spokojnie, nie ma się czym martwić. Każę rozpocząć pracę nad nim, gdy będę cię stąd wyprowadzał. - A zatem, proszę, wyprowadź mnie stąd natychmiast. Lokaje z blokami papieru krzątali się wokół Tarrina i Jeftona, kiedy przez korytarze bloku administracyjnego zmierzali ku głównemu przedsionkowi Libris. Tarrin wydał stosowne instrukcje, a następnie oddał Jeftona w ręce herolda, który miał zająć się szczegółami, takimi jak szaty i oficjalne formy językowe. - Czym jest ten inny przyjemny obowiązek, który znalazł się w twojej dzisiejszej agendzie? - zapytał Jefton, kiedy stali, ściskając sobie ręce, na kwiecistej mozaice posadzki przedsionka. - Och, coś bardzo pomyślnego, fras merze. Dziś zwalniamy pierwszego z komponentów Kalkulora Libris, który nie był przestępcą. - No, no, a zatem Hauptliberin Zarvora pokłada w tobie wielkie zaufanie. - Hauptliberin nie mogłaby być również Obermerem, gdyby nie potrafiła rozdysponować części swoich obowiązków. Do zobaczenia wieczorem, fras merze. * * * FUNKCJA 9 wrócił właśnie do swojej prywatnej celi i siedział sam, gdy pojawił się Tarrin. Przy swoich trzydziestu pięciu latach FUNKCJA 9 nie należał do najstarszych komponentów Kalkulora, niemniej był jednym z tych z najdłuższym stażem. Jako FUNKCJA zaszedł najwyżej ze względu na błyskotliwość w metodach matematycznych. Żaden z utalentowanych młodszych rekrutów nie pobił jego wczesnych wyczynów w arytmetyce pamięciowej, on sam zaś wymyślił nawet metody ulepszenia pracy tego właśnie Kalkulora, w którym był uwięziony. Brzęk laski przesuwającej się po kratach sprawił, że podniósł głowę znad książki poświęconej przedwielkozimowej matematyce. Rozpoznał Tarrina, Złotego Smoka odpowiedzialnego za Kalkulor Libris. - Pracujesz pilnie w wolnym czasie - zauważył Tarrin. - Wolny czas mają tylko ludzie wolni, fras Złoty Smoku - odpowiedział ze znużoną wyrozumiałością. - Ja muszę przeżyć w tym wyścigu szczurów, jakim jest Kalkulor, a ty wprowadzasz coraz to młodsze i szybsze szczury. Tarrin skrzyżował ręce na plecach i przez chwilę przyglądał się komponentowi. FUNKCJA 9 był zadbany, ubrany zgodnie z modą panującą na zewnątrz, w mieście. Sam szył sobie te szaty, w każdym razie tak zeznawali regulatorzy. Wysoka inteligencja i z całą pewnością niezłamany psychicznie, powtórzył sobie w myślach Tarrin. Oporny i dumny, ale nie buntownik. - Mogę wejść? - zapytał Tarrin, gdy FUNKCJA 9 powrócił do swojej książki. - To zależy od tego, czy masz klucz - odpowiedział tamten, nie podnosząc wzroku. Głowa FUNKCJI 9 podskoczyła na dźwięk poruszających się zapadek. Tarrin wszedł do celi, pozostawiając drzwi szeroko otwarte. Odrzucił połę płaszcza, ukazując skałkówkę za pasem. - Czy oprócz trzymania w niewoli musisz mnie również obrażać, fras Złoty Smoku? - zapytał FUNKCJA 9. - Czymże to? - Próbą skuszenia mnie tym pistoletem. Dlaczego miałbym narażać pozycję, jaką przez lata osiągnąłem w tym miejscu, podejmując bezsensowny atak na twoją osobę? Tarrin usiadł na pryczy i wyciągnął pistolet. Odwrócił go i wychylił się, żeby położyć broń na biurku FUNKCJI 9. - Bardzo pięknie, fras bibliotekarzu, ale zabierz to, proszę. Komponenci, których przyłapano na posiadaniu broni, są rozstrzeliwani. Powinieneś o tym wiedzieć, to przepis twojego autorstwa. - Ależ ty nie jesteś komponentem, fras Denkarze Newfeld - powiedział Tarrin, wyciągając z rękawa zwój. Podniósł poduszkę z pryczy i położył na niej pergamin. Wstał, skłonił się i podał to siedzącemu wciąż komponentowi. FUNKCJA 9 przyjrzał mu się, po czym ujął zwój między kciuk i palec wskazujący. - Pieczęć Hauptliberin - zauważył, łamiąc wosk. - Hmm. "Czyni się wiadomym wszystkim zwyczajnym lokajom więziennym, urzędnikom i ich policyjnym pieskom pokojowym, że gość mera Rochester, określany jako FUNKCJA 9, jest wolnym człowiekiem i od dziś ma być znany jako fras Denkar Newfeld". To niezupełnie słowa autorstwa Hauptliberin Zarvory Cybeline. - Ale treść jest jej autorstwa. - A zatem czy to żart, czy rzeczywiście mogę odejść wolno? Tarrin wyciągnął kolejny zwój, tym razem niezapieczętowany. - Oto Warunki Zwolnień z Kalkulora. Jesteś pierwszym, któremu dana jest możliwość je podpisać. Prawdę mówiąc, ułożyłem je dzisiaj rano. FUNKCJA 9 rozwinął drugi zwój i uważnie odczytał warunki. Tarrin raz jeszcze przejechał swoją laską po kratach, po czym bez większego sukcesu usiłował utrzymać ją na czubku palca. - Nieznośny bełkot prawniczy - oznajmił, widząc, że FUNKCJA 9 odczytuje tekst po raz trzeci. - Streszczając, jest tu mowa o tym, że musisz przyrzec, iż nigdy nie będziesz nikomu spoza Libris opowiadał o wewnętrznej pracy Kalkulora pod karą śmierci, chyba że otrzymasz zgodę Hauptliberin. Musisz przyjąć, iż zostałeś tu uwięziony przez pomyłkę i pozostawić sprawę zamkniętą w zamian za sumę trzystu złotych dukatów. Jako Obermerin i Hauptliberin frelle Zarvora Cybeline wyraża ubolewanie z powodu twojego pomyłkowego uwięzienia. - Ubolewanie! Trzyma mnie tu przez dziesięć lat, przez najlepsze dziesięć lat mojego życia, po czym daje mi worek złota i wyrzuca na zbity pysk z wyrazami ubolewania? - Czego jeszcze byś chciał? - Na początek dziesięcioletniej profesury na uniwersytecie w Oldenbergu. Po dziesięciu latach gnicia w tym miejscu będę miał szczęście, jeśli załapię się jako księgowy. - A zatem nie przyjmujesz warunków zwolnienia? Zwój drżał lekko w dłoniach FUNKCJI 9, który czuł, że w oczach zaczynają mu się zbierać łzy. Pokonaj to, nie pokazuj słabości przed tym nędznym, małym bibliotekarzem - powiedział sobie, usiłując ukryć wdzięczność za zasłoną gniewu. - Oczywiście, że przyjmuję! - wykrzyknął, porywając pióro ze zdobionego w groteskowe nathaliańskie wzory glinianego pojemnika na biurku i sprawdzając nacięcie. Obnażył zęby w parodii uśmiechu. - Nie myśl sobie, że nie fascynuje mnie praca w Kalkulorze, rozumiesz, ja po prostu nienawidzę bycia komponentem. Podpisał się schludnymi, równymi zawijasami na samym dole zwoju. - Jeszcze jeden dokument, skoro jesteś już na powrót fras Denkarem Newfeldem - powiedział Tarrin. - Hauptliberin i ja okazaliśmy nieco współczucia w obliczu niesprawiedliwości, jaką było twoje tu uwięzienie. Oto oferta zatrudnienia, która w jakimś stopniu przywraca ci utracone stanowisko. Denkar przeczytał, po czym powoli podniósł wzrok. Rumieniec i opanowanie znikły. - No, to naprawdę jest jakiś wariacki żart - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Chcecie zatrudnić mnie jako bibliotekarza w randze Zielonego Smoka w ambasadzie w Kalgoorlie? Przecież to drugi koniec znanego świata! - Ale płaca jest godziwa i mówią tam tym samym językiem co my. - Wolałbym ten majorat za to, co mi uczyniliście. Dlaczego nie w Libris? - No cóż, nie mamy teraz wolnych etatów w Libris, za to w Kalgoorlie moglibyśmy załatwić nawet wyższą rangę, oczywiście po zaliczeniu właściwych egzaminów. Denkar odłożył pióro. - Nie, dzięki. Wystarczy mi sama wolność. Podniósł poduszkę, położył na niej zwój i oddał Tarrinowi. * * * Tarrin z Denkarem wyszli z celi. Komponent odpruł już oznaki rangi w Kalkulorze i numer ze swojego munduru, ale ślady po szwach zdradzały, czym był zaledwie kilka minut temu. Kilku Czerwonych Smoków zaczepiło Denkara, po czym salutowało ze zdziwieniem, kiedy Tarrin podtykał im zwoje. Denkar zatrzymał się przy stołówce regulatorów. - Mogę? - zapytał, wskazując na skałkówkę Tarrina. Tarrin wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym z oporem wyciągnął pistolet zza pasa i podał Denkarowi kolbą do przodu. Denkar odciągnął kurek i wszedł do kantyny. Kilku regulatorów w stopniu Czerwonego, Zielonego i Błękitnego Smoka siedziało przy stole, grając w karty i pijąc piwo. Denkar ujął pistolet w obie ręce i wypalił w kamionkowy dzbanek z ciemnym piwem stojący na stole. Dzbanek rozprysnął się w potokach piany, a chwilę później w głowę Denkara mierzyło dziewięć pistoletów. - Jesteś jego zakładnikiem, fras Tarrinie? - wydusiła z siebie Błękitny Smok, ocierając pianę z twarzy wolną ręką. - Opuśćcie broń - odpowiedział Tarrin. - Już! Fras Denkar Newfeld, znany wcześniej jako FUNKCJA 9, został zwolniony rozporządzeniem Hauptliberin. Zapadło pełne przygnębienia i niedowierzania milczenie. Denkar napawał się chwilą, po czym oddał pistolet Tarrinowi. - Nie jestem ostatnim komponentem, którego zwalniają - ostrzegł, zanim odwrócił się do nich plecami i wymaszerował z kantyny. - Po co to zrobiłeś? - zapytał Tarrin, biegnąc za nim. - Żeby zaczęli lepiej traktować innych komponentów - odrzekł Denkar, nie zwalniając kroku. - Pożegnalny prezent dla dawnych współtowarzyszy niedoli. - Tylko szczęśliwym trafem uniknąłeś właśnie śmierci! - warknął Tarrin. - Po co naprawdę to zrobiłeś? - Żeby się o czymś przekonać. - O czym takim? Denkar zatrzymał się i obrócił tak nagle, że Tarrin wpadł na niego. Twarz byłego FUNKCJI 9 wyrażała niepokojącą przenikliwość. - Tu chodzi o coś więcej niż moje zwolnienie z Kalkulora, inaczej po tym numerze w stołówce odprowadziłbyś mnie natychmiast z powrotem do celi. O co naprawdę tu chodzi? Tarrin gapił się w podłogę. - Hauptliberin mówi mi tylko... - ...prawie nic albo w ogóle nic, jeśli to możliwe. Dobra, jaka jest twoja teoria? - Wielu ważnych komponentów wczesnego Kalkulora było, podobnie jak ty, hmm... - Porwanych. Tarrin wyminął go i oddalił się korytarzem z rękami skrzyżowanymi na plecach. Denkar przyglądał mu się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i pomaszerował za nim. - Wolimy używać terminu zaciąg - podjął Tarrin. - Tak, przyznaję, kilkudziesięciu komponentów zostało wciągnętych do Kalkulora, mimo że nie byli przestępcami. Kalkulor Bojowy jest znany światu zewnętrznemu od sześciu lat, a Kalkulor Libris stał się tajemnicą poliszynela, nie ma zatem powodu trzymać cię tu ani dla zachowania sekretu, ani ze względu na twoje zdolności, które nie są już wyjątkowe. - A zatem nawet potężna Hauptliberin nie stawia się aż tak ponad prawem, żeby trzymać niewinnych komponentów w niewoli... w przeciwieństwie do komponentów skazańców? - W tym zasadniczo rzecz. - Cóż, fras Tarrinie, nie wierzę ci, ale to nie ma większego znaczenia, prawda? Tymczasem wypłać mi moją dolę i wyprowadź poza mury Libris, zanim znów poczuję naglącą potrzebę zastrzelenia smoczego bibliotekarza. * * * Denkar z wahaniem przestąpił bramę zewnętrznego dziedzińca Libris i wyszedł na ulice Rochester. Niebo sprawiało wrażenie niesamowicie jasnego po dziesięciu latach we wnętrzu ogromnej biblioteki, toteż idąc osłaniał oczy. Po raz pierwszy ujrzał obręcz Lustrosłońca: niewyraźną wstęgę w nieco ciemniejszym odcieniu błękitu, która pojawiła się na niebie pięć lat wcześniej. Miał pewność, że gdzieś kryją się jakieś uważne oczy. Kupił piernik i oznajmił zaskoczonemu sprzedawcy, że może zatrzymać resztę ze złotego dukata. Na dworcu paralinii zarezerwował sobie przejazd do Oldenbergu, ale pociąg galerowy odjeżdżał dopiero za kilka godzin. Od Tarrina dostał kwit do Cafe Marellia, drogiej jadłodajni po drugiej stronie placu Dworcowego. Chcą, żebym się tam udał - uznał Denkar. Mógłbym się zbuntować, ale właściwie czym tu się przejmować? I tak w ostatecznym rozrachunku oni będą górą. Kiedy zbliżył się do drzwi wejściowych, skinął na mężczyznę stojącego na ulicy. - Chodzi ci o mnie, fras? - Tak, chodź tu i zawołaj wszystkich kolegów, którzy obserwują mnie z odległości. - Nie rozumiem, fras. - Ależ rozumiesz. Chcę się napić kawy ze wszystkimi moimi aniołami stróżami. Oczywiście stawiam. Mężczyzna odwrócił się, nie zmieniając nierozumiejącego wyrazu twarzy i oddalił się żwawym krokiem. Chwilę później koło Denkara pojawił się kelner o błyszczących od pomady włosach i długich wąsach, które wyglądały tak, jakby wykonano je z ciemnego, zapokostowanego drewna o grubych włóknach. - Dama w alkowie, fras - mruknął, wyginając brwi. - Pożąda twojego towarzystwa, ta dama. Denkar postanowił niczemu się już nie dziwić. - W rzeczy samej. Ale ja mogę nie pożądać jej towarzystwa, fras kelnerze. - Zamrugał i wcisnął srebrną monetę w dłoń kelnera. - Powiedz mi, ładna jest ta dama? Kelner uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Dzięki, hojny panie. Piękna dama, panie, piękna dama. Drobna, delikatna twarz, dobry panie, gęste, czarne, rozpuszczone włosy... a jakie oczy! Drogie srebrne grzebyki we włosach, ha, od bogatego męża zbyt zajętego zarabianiem pieniędzy, co? - Trącił Denkara w ramię. - Wielkie aksamitne oczy... - Dość! Wystarczy. Albo dała ci większy napiwek niż ja, albo rzeczywiście taka jest. Powiedz mi tylko, czy jest smoczą bibliotekarką? - Nie ma munduru, panie. Któż to wie? - Może nie bibliotekarka. W pewnym sensie jestem rozczarowany, a w pewnym sensie czuję ulgę. Prowadź zatem, fras kelnerze. Przeszli pomiędzy topornymi, ale wypolerowanymi stołami i ławami z drewna eukaliptusowego, przy których tkwił kwiat uprzejmie znudzonych wyższych sfer Rochester, nachylając się nad delikatnymi filiżankami z kawą i wykwintnymi kanapkami z chleba i pasztetu z emu. Denkar zauważył, że ostatnim krzykiem mody są obcisłe bluzy z luźnymi rękawami. Alkowy okazały się szeregiem dwudrzwiowych pokoików biegnących przez środek kawiarni. Kelner wskazał na witrażowe drzwi i oddalił się. Denkar zapukał, a dźwięczny, miękki kontralt odpowiedział: "Proszę". Nacisnął klamkę i otworzył drzwi oświetlonej świecami alkowy. Twarz kobiety była częściowo skryta w cieniu, ale nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do tożsamości damy. - Hauptliberin! - Mógłbyś zamknąć za sobą drzwi, fras Denkarze? Denkar usiadł ostrożnie na skórzanej ławie. Końskie włosie pod obiciem zatrzeszczało w ciszy jak drewno w ogniu. To, iż zastał tu Hauptliberin, było wystarczającym zaskoczeniem, ale kiedy Denkar uświadomił sobie, że uważa, iż ona naprawdę jest ładna, po prostu go zamurowało. Nigdy jej takiej nie widział. Miała niezwiązane, gęste włosy, przetkane gdzieniegdzie srebrnymi pasemkami, upięte tak, że obramowywały jej twarz. W intymnej alkowie ta twarz sprawiała wrażenie rozluźnionej i zdecydowanie pociągającej. Dotychczas widywał ją jedynie podczas oficjalnych przemówień bądź też z rysami ściągniętymi gniewem, kiedy odwiedzała Kalkulor we wściekłym humorze z powodu jakiejś awarii. I oto była tu, pierwotne źródło jego niewoli, a on zauważył z rozmarzoną obojętnością, że nie wzbiera w nim nienawiść. Była jak Tarrin albo drzwi do jego celi: po prostu jeden z elementów systemu zamknięcia. W przeciwieństwie jednak do Tarrina była bardzo atrakcyjną kobietą. - Chciałbyś, żebym przeprosiła cię za dziewięć lat niewoli, fras Denkarze? - zapytała po krótkiej chwili niezręcznego milczenia. - Nie potrzeba, frelle Hauptliberin, ja... to była wygodna niewola. - Denkar nie mógł się nadziwić własnym słowom. Mimo całej usprawiedliwionej goryczy zachowywał się wobec Hauptliberin uprzejmie. - Wolisz jednak wolność? - zapytała powoli, jakby i ona była zaskoczona. - Owszem, ale... - Ale? - Lata spędzone w Kalkulorze były fascynujące. Nauczyłem się takich rzeczy z matematyki, o jakich nie mógłbym marzyć w Oldenbergu, dokonałem także odkryć w teorii rachunkowej. Życie wewnątrz Kalkulora nie jest takie złe. Miałem tam przyjaciół, chętnie nawet znów bym się z nimi spotkał, jeśli pozwoliłabyś na to. Skinęła głową, ani przez moment nie przestając mu się przypatrywać. Denkar wytrzymał ten wzrok przez chwilę, po czym spuścił oczy, zaniepokojony. - Ciekawe, ciekawe - powiedziała. - Co zatem zamierzasz teraz zrobić? Wrócisz do domu, zrobisz zakupy na targu, pójdziesz do tawerny, żeby się upić i obłapiać dziewki? - Do domu, tak, może nawet mnie tam pamiętają. Jeśli chodzi o zakupy, będę musiał poćwiczyć. Tak długo dbano o moje potrzeby, że zapomniałem, jak się to robi. Z pewnością nie pogardzę kuflem ciemnego piwa; tego odmawiasz komponentom. - Ciemnego piwa? Przykro mi, to musi być jakieś przestarzałe rozporządzenie z dawnych, trudniejszych czasów. Jutro zostanie zmienione. Denkar pochylił głowę. - Jesteś hojna. A jeśli chodzi o kobiety, to miałbym... hmm, prośbę w tym względzie. Zarvora nie odpowiedziała, ale przyglądała mu się nadal. Denkar odniósł wrażenie, że zbiera się do skoku, że rzuci się i capnie go. Odetchnął głęboko raz, potem drugi. W końcu nachylił się ku niej, wpatrując się wyzywająco w jej ciemne, przenikliwe oczy. - Znam pewną słodką smoczą bibliotekarkę, która zwykła odwiedzać mnie w ciemności i odosobnieniu celi. - Ach, tak, izolatki. Czy wiesz, że nigdy nie użyto ich, żeby ukarać kogokolwiek karcerem przez cały czas istnienia Kalkulora? Za to zawsze były zarezerwowane na prywatne zabawy regulatorów i komponentów. - Nigdy nie widziałem jej twarzy, Hauptliberin, ale była tak cudowna, że nie da się tego wyrazić słowami. Zamierzam pozostać w Rochester, żeby się z nią spotkać jak wolny obywatel z wolnym obywatelem. - Pozostać w Rochester! A więc Tarrin miał rację. Denkarze, porzuciłam mój gabinet i ważne sprawy w Libris, żeby się z tobą spotkać. Naprawdę potrzebuję, żebyś pojechał na zachód, do Kalgoorlie. - Chciałbym pracować w Libris. Mogę zacząć od Białego Smoka, jeśli będzie trzeba. - Przykro mi, ale to niemożliwe. Otóż Kalgoorlie... - Ja mówię serio o pozostaniu, Hauptliberin. Może mógłbym pracować jako edutor na Uniwersytecie Rochester. Widzisz, ja kocham tę smoczą bibliotekarkę, mimo że nigdy nie widziałem jej twarzy i nic o niej nie wiem. Cokolwiek powiesz, wrócę do Rochester. Sądzę, że ona też mnie kocha i musi wiedzieć, jak ja wyglądam. Jeśli zostanę w Rochester, ona kiedyś mnie zobaczy. Przyjdzie do mnie, wiem to. - Ona ma pracę gdzie indziej, fras Denkarze. - A więc znasz ją! - wykrzyknął, składając ręce w błagalnym geście. - Powiedz, jak ma na imię, proszę. - Dla ciebie też mam pracę poza Rochester, Denkarze. - Ty... uwalniasz mnie, po czym wiążesz moje życie tak ciasno, jakbym nadal był więźniem? - Podniósł się na nogi, zgniatając trzymane w lewej ręce menu. - Możesz nękać mnie swoimi czarnymi gońcami i swoją władzą, ale nigdy nie będziesz... - Denkarze! Mów ciszej! Siadaj i przestań wymachiwać mi tym przed nosem, proszę... i zauważ, że powiedziałam proszę. Dziękuję, tak jest lepiej. A teraz podaj mi rękę... proszę. Denkar poczuł lekki dreszcz obrzydzenia, kiedy wyciągnęła swoje drobne, białe jak kość ręce. Wyjęła z jego dłoni pogniecione menu i wsunęła na to miejsce własne palce. Spodziewał się, że jej skóra będzie wilgotna i chłodna jak porcelana, była jednak ciepła i sucha, i dziwnie znajoma. Pochyliła się ku niemu, zbliżając twarz. - Ja też cię kocham, fras Denkarze, i czuję się wzruszona twoim oddaniem. Nie ma słów, które stanowiłyby odpowiednią reakcję na takie objawienie. Przez jakiś czas siedział, wpatrując się w jej wielkie zielone oczy, po czym wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej włosów, dziwnie gęstych, zupełnie jak jego. Zamknął oczy i pogładził palcami jej twarz. To naprawdę była ona, koniuszki palców potwierdzały to ponad wszelką wątpliwość. - To jesteś ty - wyszeptał. - Ale twój głos był znacznie wyższy. - Masz na myśli coś takiego? - zaćwierkała. Pomimo siły ogarniających ich emocji zachichotał. - Och, Hauptliberin... - Frelle Zarvoro, aczkolwiek możesz nadal nazywać mnie frelle Bibliotekarką Cieni, jeśli chcesz. Wolę jednak Zarvorę albo Zar. - Ale Haupt... Frelle, oj, Zarvoro... dlaczego ja? - Dlaczego ty, Denkarze, mój dzielny, wspaniały kochanku? Podejdź do mojej ławki i usiądź tu, mam ci wiele do powiedzenia. Denkar zawahał się tylko przez moment, po czym przemieścił się niezdarnie w ciasnym pomieszczeniu. Zarvora ponownie ujęła go za rękę. - Po pierwsze, dlaczego ty? To nie jest łatwe, hmm... potrafisz może opisać mi Wezwanie? - Wezwanie? - Denkar zamrugał oczami i zmarszczył brwi w wyrazie zdziwienia. - Ach, tak... Mówią, że Wezwanie rozpoczęło się w okolicy Wielkozimia, dwa tysiące lat temu. To niewidzialna obręcz wabienia, która przetacza się nad krajem w nieregularnych odstępach czasu, wahających się od kilku dni do kilku tygodni. Tak... trwa dwie, trzy godziny, przemieszcza się powolnym krokiem, zaćmiewa umysły wszystkich zwierząt cięższych od dużego kota, wabiąc je ku nieznanemu losowi. Jedynymi miastami, które nigdy nie poczuły jego dotknięcia, są Rochester i Oldenberg w tym małym majoracie Rochester. Nikt nie zna przyczyny, dla której tak jest. Wezwanie nie działa na ptaki i gady, ale nikt nie wie, dlaczego. Zarvora przyłożyła dłoń do jego policzka, po czym przebiegła palcami po jego włosach. Usiłowała wytłumaczyć mu ważne sprawy, ale uderzająca do głowy zmysłowość jej obecności utrudniała Denkarowi koncentrację. Wielkie zielone oczy, piżmowy, pierzasty zapach jej włosów... Z wysiłkiem powrócił do słuchania jej wywodu. - Ptaki są odporne na Wezwanie, w tym sedno. Twoje włosy, Denkarze, oglądane pod mikroskopem, przypominają długie, cienkie, wiciowate pióra, tak samo jak moje. Jeszcze w 1703 roku zebrałam próbki od każdego komponenta w Kalkulorze, poszukując osobników z takimi właśnie włosami. Znalazłam tylko ciebie. Tacy ludzie jak my są bardzo rzadcy, nazywamy sami siebie awiadami. Nie wyjeżdżałeś nigdy poza strefę zerową obejmującą Rochester i Oldenberg, prawda? Nigdy nie poczułeś dotknięcia Wezwania. - To prawda. - I nigdy nie poczujesz. My, awiadowie, jesteśmy odporni na Wezwanie... Pozwól mi dokończyć, proszę. Z początku pragnęłam jedynie dziecka, które podobnie jak ja byłoby awiadem... - Dziecka! - Szsz - syknęła, podnosząc palec do ust. - Z moją władzą i pozycją musiałam być ostrożna. Wprawdzie istnieją inni mężczyźni awiadowie w miejscu o nazwie... nie, to byłoby zbyt skomplikowane, żeby bawić się teraz w wyjaśnienia... Zaaranżowałam schadzki z tobą w zaciemnionych izolatkach na wzór innych regulatorów i komponentów Kalkulora Libris. Spodziewałam się, że po tych latach zamknięcia będziesz czymś na kształt zwierzęcia, więc trochę się bałam, ale okazałeś się czuły. Interesująco się z tobą rozmawiało, potrafiłeś mnie rozśmieszyć, po prostu lubiłam być z tobą. - Okręciła sobie pasemko włosów wokół palca wskazującego. - Denkarze... ty spotykałeś się w tym czasie również z inną bibliotekarką, tą z piersiami jak dorodne melony, która nosi botki wysokie do połowy ud. - Dolorian. Tak, utrzymywałem z nią intymne stosunki przez wiele lat. Nie byłem jej jedynym kochankiem, ale byłem jej ulubieńcem. - Jest teraz Błękitnym Smokiem w Komunikacji Snopbłyskowej. Kiedy dowiedziałam się, że zerwałeś z nią, żeby mnie nie urazić, cóż, nabrałam dla ciebie ciepłych uczuć. Zdobywałam nagrody w dziesiątkach pojedynków, zdobywałam liczne trofea wojenne, ale nigdy nie zdobyłam niczyjego serca. - Hauptliberin... Zarvoro... Czuję się tak, jakbym był twoim zwierzątkiem. Czy ty naprawdę szpiegowałaś mnie i Dolorian? - Nie, nie, nie - odpowiedziała, potrząsając go delikatnie za ramiona. - Nie jestem aż takim