SEAN McMULLEN Wschód Lustrosłońca KSIĘGA DRUGA WIELKOZIMIA Przełożyła Agnieszka Fulińska Prószyński i S-ka Tytuł oryginału MIRROR SUN RISING Copyright (c) Sean McMullen 1995 All Rights Reserved Projekt graficzny serii Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na okładce Piotr Łukaszewski Redaktor prowadzący serię Dorota Malinowska Redakcja Jan Koźbiel Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Jadwiga Piller Łamanie Grażyna Janecka ISBN 83-7337-211-3 Warszawa 2003 Fantastyka Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 Dla Trish Smythe, szefowej bibliotekarzy; Johna de la Lande, szefa inżynierów; Anne Molmes, szefowej edutorów PROLOG Porywisty wicher towarzyszący burzy późnego lata obracał wielkimi cylindrycznymi wirnikami lokomotywy wiatrakowej Victoria, wtaczającej się na dworzec paralinii w Peterborough. Słońce zaszło przed godziną; na dworcu mimo wiatru i ulewnego deszczu paliły się jasnym światłem wszystkie lampy. Na peronie czekał oddział gwardii muszkieterów z Woomery i wszyscy wyżsi urzędnicy kolejowi z Peterborough. W pociągu znajdowała się Zarvora Cybeline, Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego i Hauptliberin Libris, a nie było wątpliwości, że spędzi z nimi na peronie przynajmniej kilka chwil. Rozstaw torów paralinii zmieniał się w Peterborough z siedmiu stóp na cztery stopy osiem cali, trzeba więc było podstawić nowy pociąg. Kontroler przetok, dyrektor dworca, główny inżynier i nadzorca logistyki obstąpili drzwiczki wagonu Wielkiej Paralinii Zachodniej, gdy Zarvora wysiadała na peron. Przebiegła pod zadaszenie, gdzie wymieniono grzeczności, a następnie dokonała przeglądu oddziału muszkieterów. Spod odrzuconego do tyłu kaptura jej peleryny ukazały się czarne włosy, upięte srebrnymi grzebykami. Jej twarz była blada i wychudła. Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Zorganizowaliśmy orkiestrę na twoje powitanie, frelle Obermerin Cybeline - usprawiedliwiał się dyrektor dworca - ale ta niespodziewana o tej porze roku burza pokrzyżowała nasze plany. - Nie ma sprawy, fras dyrektorze - odparła Zarvora. - To nie jest żadna oficjalna okazja, jestem tu po prostu w pracy, podobnie jak wy wszyscy. - Miałaś udaną podróż z Kalgoorlie, frelle Obermerin? - zapytał nadzorca logistyki. - Tak, szerokotorowe wagony Wielkiej Zachodniej są niczym palace na kołach. Mogłam dużo pracować, przejeżdżając przez pustkowia Niziny Nullarbor. Główny inżynier skłonił się lekko. - Ucieszy cię zapewne, frelle Obermerin, wiadomość, że szerokotorowa paralinia została już doprowadzona kilka kilometrów od Morgan. Za nie więcej niż tydzień szerokotorowe pociągi wiatrakowe będą dochodzić aż do dworca przetokowego i stacji w Morgan. Wielka Paralinia Zachodnia obejmie teren całego Przymierza Południowo- Wschodniego, a więc nie będziesz już musiała zmieniać pociągów w Peterborough. - Dobra robota - powiedziała, nagradzając go uśmiechem - ale możecie panowie być pewni, że zawsze zatrzymam się w Peterborough, żeby zamienić z wami parę słów. Paralinie spinają mój Obermajorat równie mocno jak przenoszące informacje wieże snopbłysku, a Peterborough jest ważną zatyczką osi obu sieci. Odpowiedzieli dyskretnymi uśmiechami i rzucanymi w bok spojrzeniami, a główny inżynier nabrał oddechu przed udzieleniem przygotowanej odpowiedzi. Przeszkodziły mu głośne przekleństwa i odgłosy bójki. Kontroler przetok strzelił palcami i lokaj w paradnej liberii natychmiast rzucił się przez zalewany strugami deszczu peron ku tłumowi zwrotnicowych i mechaników. - Zwyczajne kłopoty ze zwrotnicowymi szerokotorówki i wąskotorówki, kłócącymi się o to, który system jest lepszy - pospieszył z wyjaśnieniem kontroler. - Kapitanowie pociągów mają rozkaz utrzymywać dyscyplinę, ale wciąż zdarzają się takie sceny. - Nie rozumiem tego - powiedziała Zarvora. - Widziałam dziesiątki takich bójek podczas podróży między Przymierzem a Kalgoorlie. Dlaczego ci ludzie tak się przejmują szerokością torów paralinii? Pociągi Wielkiej Zachodniej zapewniają wygodną podróż, dlatego wydałam zezwolenie na rozbudowę szerokotorówki do Rochester, ale... Przerwała, bo wrócił lokaj w zmoczonej przez deszcz liberii z zielonej flaneli ze złotym szamerunkiem. - Gdzie są kapitanowie, dlaczego jeszcze nie powstrzymano bójki? - zapytał kontroler. - No bo to właśnie kapitanowie się tłuką - odpowiedział młody lokaj. W deszcz posłano oddział muszkieterów; wrócili po chwili, prowadząc dwóch potarganych, przemokniętych do suchej nitki kapitanów. Obaj wciąż obrzucali się wyzwiskami i usiłowali wyrwać się strażnikom. - To krzyżownice i łubki, i tak było wszędzie przez dwa tysiące lat! - krzyczał kapitan lokomotywy galerowej Paralinii Przymierza i Ziem Środkowych. - Łubki! Łubki! - odwrzaskiwał wyzywająco jego przeciwnik. - Gdzieś ty widział krzyżownice w łubkach! Jak tylko zobaczę łubki na mojej drodze, to je rozgniatam! - Zupełnie jak ta twoja przerośnięta bestia, to twoje wiatraczysko! Niszczy całe tory, po których przejedzie. - Szerokie tory składają się z podkładów, pawęży i sworzni, więc nie da się ich zniszczyć. - Nie mają łubków. - Zastąp wasze belki podkładami, a łubki nie będą ci potrzebne. - Zastąp nasze belki podkładami, a twojemu zapowietrzonemu dowództwu będzie łatwiej nawrócić nas wszystkich na szerokotorowe dziadostwo. - A co w tym złego? Pan Brunel* [*Isambard Kingdom Brunel (1806-1859) - angielski inżynier kolejowy i okrętowy, twórca m.in. sieci kolejowej w zachodniej Anglii, zwanej Great Western Railway (przyp. tłum.)] wynalazł podkłady i tory pawężowe dwa tysiące i sto lat temu i... - Do cholery z Brunelem! Z gardła kapitana pociągu Wielkiej Zachodniej wydobył się ryk dzikiej furii - zwyczajna reakcja na jakąkolwiek obrazę pamięci człowieka o nazwisku Isambard Kingdom Brunel. Nie tyle wyrwał się trzymającym go muszkieterom, ile raczej pociągnął ich za sobą, aż zbliżył się do swojego rywala dość blisko, żeby wymierzyć mu solidnego lewego sierpowego w oko. Minęło kilka minut, zanim muszkieterom udało się przywrócić porządek, a następnie ustawić się w szereg, rozdzielając oficerów, zwrotnicowych, mechaników i pedalników stanowiących załogi obu pociągów. Zarvora i urzędnicy kolejowi stali pod krytym dachówką zadaszeniem peronu, podczas gdy muszkieterzy wykonywali swoją niewdzięczną robotę. Ponieważ kapitanowie rozpoczęli kolejną wymianę zniewag, Zarvora postanowiła wyjść na deszcz i stanąć między nimi. - Skończyliście wreszcie? - zapytała, kiedy odgłosy walki zamarły wśród szelestu deszczu i grzechotu kręcących się wolno wirników pociągu wiatrakowego. - On powiedział, że moja lokomotywa wiatrakowa nadaje się tylko do mielenia ziarna. - On nazwał moich pedalników myszami w kieracie. - Szczurami w kieracie! - O! O! Sama słyszałaś! - On zaczął. - Zamknijcie się obaj! - krzyknęła Zarvora. Zorientowawszy się, że oto najpotężniejsza władczyni znanego świata rozzłościła się na tyle, żeby na nich krzyczeć, dwaj kapitanowie odzyskali nagle zmysły. - Mam mnóstwo roboty w Rochester, od sześciu miesięcy nie widziałam się z mężem, Rada Merów całego Południowego Wschodu czeka, aż przybędę, żeby przewodniczyć dorocznemu zebraniu, a wy dwaj co robicie? Wy, najwyżsi stanowiskiem kapitanowie dwóch najbardziej zaawansowanych technicznie i najpotężniejszych maszyn na świecie? Tarzacie się w błocie, wymieniając kopniaki i zniewagi i kłócąc się o... O co właściwie oni się kłócili, fras kontrolerze? - O krzyżownice i łubki, frelle Obermerin. - Kapitanie lokomotywy galerowej Songanie, kapitanie lokomotywy wiatrakowej Parsontiaku, przywołajcie swoje załogi do porządku, żebym mogła odbyć inspekcję. - W tym deszczu, frelle Hauptliberin? - zapytał kontroler. - W tym deszczu, fras kontrolerze. I przekaż, proszę, moje podziękowania dla muszkieterów za cierpliwość wykazaną przy przywracaniu i utrzymywaniu dziś porządku. * * * Dziesięć minut później zwykłotorowa lokomotywa galerowa pociągnęła zwykłotorowe merowskie wagony Zarvory z peronu dworca w stronę Rochester. Do Zarvory podszedł kierownik pociągu - schludny, kompetentny człowieczek, wyglądający tak, jakby codziennie się polerował, zamiast brać kąpiel. Osobiście sprawdziła swoje kufry w wagonie bagażowym, zanim pozwoliła się zaprowadzić do wagonu mera. - Rozpaliliśmy ogień, frelle Obermerin, a przekąski już czekają. - Jestem Obermerem połowy kontynentu, a mimo to stoję tu przemarznięta, zmoknięta, zmęczona i samotna - mruknęła, kiedy przechodzili wąskim, kołyszącym się korytarzem. W wagonie mera czekała intendentka. Kierownik pociągu od razu skinął na nią. - Mogę zaradzić na dwie pierwsze rzeczy, frelle Obermerin. Jesteś już w ciepłym i przytulnym wagonie mera. Frelle intendentko, proszę o zmianę ubrań dla Obermerin. Kufer ZC/OM/12 - zawołał, pstrykając palcami. Kobieta zasalutowała Zarvorze i natychmiast wyszła. Zarvora zrzuciła pelerynę wstrząśnięciem ramion i przyjęła ręcznik od kierownika pociągu. - Nie wiedziałem, że jesteś zamężna, frelle Obermerin - powiedział, kiedy wycierała włosy i twarz. - Jestem tak zajęta, że sama o tym zapominam. Nie potrafiłabym nawet podać ci daty rocznicy mojego ślubu, fras, możesz sobie to wyobrazić? Kierownik pociągu uśmiechnął się współczująco. - Rozumiem, frelle Obermerin. Widuję wielu bogatych i potężnych w pociągach i wielu z nich zwierzało mi się, że bez dalszych małżonków ich małżeństwa byłyby naprawdę nieszczęśliwe. - Ani mój mąż, ani ja nie mamy dalszych małżonków, fras, jesteśmy na to zbyt zapracowani. No dobrze, długo mam czekać na suche ubranie? Kierownik pociągu wyszedł, żeby pomóc intendentce wypakować bagaż Obermerin. Zarvora rozsiadła się właśnie na krześle z czerwono-złotym obiciem, kiedy pociąg zaczął zwalniać. Wjechał w strefę Wezwania - Wezwania, które zatrzymało się na noc i nie ruszy aż do rana. Ponieważ pociąg był napędzany przez pedalników, a Wezwanie pozbawiło zmysłów wszystkich znajdujących się w pociągu z wyjątkiem Zarvory, mieli tkwić pod Peterborough aż do rana. Zarvora zaklęła cicho i przetrząsnęła znajdujące się nad jej głową szafki w poszukiwaniu koców. - Gdyby to był pociąg wiatrakowy, jechałby samoczynnie przez Wezwanie - mruknęła, po czym rozpostarła koce i ułożyła się tak, żeby resztę nocy spędzić najwygodniej jak się da. Część pierwsza VARSELLIA Krajobraz poniżej czerwonych klifów wyglądał jak northmoorski kobierzec w różowo-oliwkowe wzory, na którym ktoś porozrzucał kolorowe szmatki. Stojący na szczycie klifu jeźdźcy obserwowali pobojowisko, wymieniając opinie o tym, co zaszło między armiami należącymi do dwóch miast Alspring. Mieli na sobie ubiory nomadów z Neverland: długie szaty, zasłony i zawoje w kolorach ochry, jasnopomarańczowym, sjeneńskiego brązu i pstrokatej oliwki. - Glenellen znów zwyciężyło - zauważył marszałek Genkeric, opuszczając inkrustowany mosiądzem teleskop. - Ta piekielna maszyna rachunkowa toczy za nich bitwy. Uczyniła ich niezwyciężonymi. Mężczyzna po jego prawej stronie przyglądał się nadal plamom kolorów na leżącym niżej krajobrazie, posługując się nowym przyrządem, który rozszczepiał światło z jednej soczewki na dwa okulary. - Kalkulor Bojowy Glenellen, widzę go! - wykrzyknął nagle. - Jest tam, z boku, tuż obok masztów obserwacyjnych... ależ to tylko grupa skrybów przy biurkach! Któż mógłby się domyślić, kim są albo co robią? - To niezwyciężona maszyna, kapitanie Lau-Tibad. Taka jest natura kalkulorów. Z jakąkolwiek przewagą przeciwko niej wystąpisz, ta przeklęta maszyna pomnoży swoich ludzi dwudziestokrotnie. Na co możemy liczyć my, plemiona z Neverland, w starciu z nią? - Składają biurka. Widzę, jak składają biurka. Biurka są białe, nie... około jedna trzecia z nich jest czerwona... - Ej, zamknijże się! Nie jesteś ptakiem przyglądającym się uczcie. To jest wojna. - Przepraszam, marszałku Genkeric - odpowiedział kapitan, opuszczając dwuokular i pozwalając mu zawisnąć na rzemyku na szyi. - Jesteśmy niczym, oto, co nas dotychczas chroniło. My, Neverlandczycy, jako nomadowie włóczymy się tu, stanowiąc tylko pomniejszą przeszkodę dla ekspansji Glenellen, ale najazdy pobratymczych plemion muszą stać się w końcu dla nich utrapieniem. - Dla Glenellen? Jesteśmy dla nich jak pchły. Na pustyni jest mnóstwo miejsca dla wszystkich, a co my, Neverlandczycy, posiadamy oprócz naszych namiotów i wielbłądów? - Nadejdzie dzień, kiedy Glenellen będzie chciało pozbyć się pcheł. Musimy przestać kąsać i przekonać innych, żeby uczynili tak samo... Zamilkł, gdy zdał sobie sprawę, że trzeci jeździec odwrócił na chwilę wzrok od układanki rozpaczy i triumfu u podnóża klifów i przygląda im się z wyrazem twarzy zdradzającym jednocześnie drwinę i zniecierpliwienie. - Gdybyście tylko mogli posłuchać samych siebie... Głos dobiegający zza grubej czerwonej zasłony pobrzmiewał sarkazmem. Dwaj oficerowie wyprostowali się dumnie w siodłach, a Atamanka odwróciła się od nich, wychylając się w napięciu ku rozgrywającej się niżej scenie. - Atamanko, nasze siły są niewielkie i nieszkolone w tak zaawansowanych sztukach walki - odpowiedział Genkeric. - Ta maszyna pomnaża dwudziestokrotnie ich siły, które i tak już przewyższają nasze. Atamanka roześmiała się długim, pozbawionym radości, niepokojącym śmiechem, w którym pobrzmiewała pustka. - Ta maszyna nie jest niczym innym jak wysoce zaawansowanym podręcznikiem taktyki. Pomagałam w budowie pierwszej w dalekim mieście Rochester. Chyba coś o tym wiem. - Ależ Atamanko, ja wiem, jak działa kusza, ale to nie powstrzyma mojego wroga od zastrzelenia mnie z niej. - Doprawdy? Świetnie, ja też wiem, jak działa kusza, ale dzięki temu wiem, gdzie powinnam stanąć, żeby znaleźć się poza jej zasięgiem, i ile mam czasu na atak, zanim kusznik zdąży ją załadować. Uważam, że każdy uzdolniony oficer może dokonać tego samego, czego właśnie dokonał Kalkulor Bojowy. Każdy uzdolniony oficer powinien bez trudności go pokonać. - Proszę o wybaczenie, Atamanko - powiedział kapitan Lau-Tibad - ale skoro tak jest, to dlaczego siły Glenellen odniosły właśnie tak przytłaczające zwycięstwo? - Ponieważ wśród tych dandysowatych, wystrojonych piesków pokojowych uchodzących za dowództwo wojskowe miast Alspring jest mało dobrych oficerów. - Armia Gossluff była trzy razy liczniejsza... - Kalkulor Bojowy, który tam widzimy, jest bronią strategiczną. Ma zastosowanie jako urządzenie taktyczne, ale jest ono ograniczone. Oto jego sekret. Ma słabe punkty, tak słabe, że mógłby zniszczyć swoją własną armię równie łatwo, jak zapewnić jej zwycięstwo. Marszałek podniósł teleskop i zaczął ponownie przyglądać się polu bitwy, jakby szukał czegoś, co uprzednio umknęło jego uwadze. Kapitan Lau-Tibad uczynił to samo przez swój dwuokular. - Czy przygotowaliście te oddziały lansjerów, łuczników i muszkieterów, o które prosiłam? - zapytała Atamanka, nie odwracając się. - Czekają dzień jazdy stąd, Atamanko - odpowiedział marszałek, opuszczając szybko teleskop. - Dobrze, zatem wyruszamy. Chcę rozpocząć szkolenie tych lansjerów najszybciej jak się da. Jeśli się spóźnimy, ktoś może się zorientować, że Kalkulor Bojowy jest niepewnym sprzymierzeńcem i zrezygnować z posługiwania się nim na polu bitwy. - Jaką korzyść przyniesie to nam, Neverlandczykom, Atamanko? Potrzebujemy pożywienia, dróg dla karawan i ziemi. - I zdobędziemy ziemię, mój niedowiarku. Całą ziemię stąd aż po Rochester. * * * Ziemia rozciągająca się od tamtego klifu po Rochester była głównie rozległą połacią czerwonego piasku i wytrzymałej oliwkowej roślinności. Gdyby orzeł unoszący się w ciepłym wstępującym prądzie powietrznym przeleciał w linii prostej dwa tysiące kilometrów na południowy wschód, minąłby poszarpane łańcuchy górskie z czerwonego piaskowca, upstrzonego ufortyfikowanymi miastami, głębokimi skalnymi jeziorami i zbiornikami wodnymi, gajami palmowymi, akweduktami, wysychającymi w lecie rzekami, nomadami z ich stadami owiec, kóz i emu, a następnie płaskie, otwarte równiny czerwonego piasku poprzecinanego starożytnymi drogami i nowoczesnymi szlakami wielbłądów. Przez setki kilometrów wzdłuż tej linii ciągnęły się słone wody największego znanego lądowego jeziora: lekko wzburzone wody Eyre, rojące się od pelikanów i kormoranów. Jeszcze dalej na południowy wschód rozciągały się góry Flinders, a następnie Równiny Graniczne, przecięte Paralinią Graniczną z jej niebiesko-białymi pociągami. Klimat stawał się tu bardziej wilgotny, bardziej umiarkowany i bardziej zielony, a równinę pokrywały niskopienne lasy eukaliptusowe. Na ostatnich paruset kilometrach przed Rochester mijało się galery i barki przemierzające powolne, szerokie wody rzek Murray i Darling. Grupa majoratów tworzących Przymierze Południowo-Wschodnie przedstawiała się jako skomplikowany wzór paralinii, wież snopbłysku, miast, dróg, farm, winnic i płotów wezwaniowych. Rochester było największym miastem w okolicy, zbudowanym na wyspie na sztucznym jeziorze i przerzucającym przez nie paralinie i mosty prowadzące ku przedmieściom otaczającym samo jezioro niczym fosa z cegły i płytek terakotowych. Gdyby marszałek Genkeric albo kapitan Lau-Tibad byli fizycznie zdolni poszybować wzdłuż takiej linii na południowy wschód, utraciliby szybko morale na widok ogromnych odległości oraz rozmiarów i bogactw miast majorackich, ale Lemorel spoglądała poza to wszystko, ku korzeniom sprawowanej z Rochester kontroli. Kontrola ta usadowiła się w Libris, ogromnej bibliotece w sercu Rochester, i przybrała kształt dwóch tysięcy mężczyzn i kobiet przykutych do biurek i pracujących na liczydłach w wielkiej hali o otynkowanych na biało kamiennych ścianach. Wszyscy oni razem tworzyli Kalkulor Libris, przodka maszyny pracującej teraz na polu bitwy w pobliżu miast Alspring. Dzięki sieci snopbłyskowych wież przekaźnikowych Kalkulor Libris kontrolował transport, komunikację i gospodarkę jednej trzeciej ludności kontynentu, a jego rządy trwały od dziesięciu lat. Atamanka przyglądająca się odległemu polu bitwy rozumiała to wszystko w najdrobniejszych szczegółach. * * * Tarrin Dargetty, bibliotekarz w randze Złotego Smoka, prowadził ważnego gościa przez zespół sal, korytarzy, pokojów z książkami, warsztatów, sypialń i cel, które składały się na wnętrze Libris. Jefton był merem pretendentem, odsuniętym władcą Rochester, który utracił tron na rzecz Hauptliberin tej biblioteki sześć lat temu. - Zmieniło się tu od mojej ostatniej wizyty - zauważył Jefton, pochylając się, żeby przejść pod rzędem bloków, na których mruczały i brzęczały grube kable i druty. - Oryginalne systemy z roku 1700 wydają się takie stare i bezużyteczne w porównaniu z tym, co mamy teraz - odrzekł Tarrin. - Hauptliberin może rządzić Przymierzem całkiem sprawnie ze znajdującego się dwa i pół tysiąca kilometrów na zachód stąd Kalgoorlie. - I rządzi nim znacznie lepiej, niż mnie się to kiedykolwiek udawało - powiedział Jefton z nutą złości. - Po co mam się martwić o spłodzenie następcy? Ta maszyna za dziesięć lat będzie pewnie w stanie sama rządzić znanym światem. - Rządzenie majoratem to coś więcej niż zbieranie podatków, kontrola nad armią, utrzymywanie dróg i paralinii oraz rozwożenie gnoju po farmach. Ludziom potrzebna jest twarz na uroczyste okazje, królewskie życie intymne, o którym można plotkować, a nawet figurant, na którego można ponarzekać. Jefton wzruszył pękatymi ramionami, jego obfite ciało przebiegł dreszcz. - Mogą rzucać zgniłymi owocami w łajdaków w dybach, jeśli potrzebują wyładować złość. Co to ma wspólnego ze mną? Tarrin nie odpowiedział, ponieważ dotarli do pilnowanych drzwi i mer pretendent musiał wpisać się do rejestru wejść. Za tymi drzwiami i za jeszcze następnymi znajdował się balkon, z którego roztaczał się widok na halę Kalkulora. Jefton podszedł do krawędzi i wychylił się przez kamienną barierkę. Przez chwilę milczał, zdjęty grozą. - Urósł tak, że zapełnia całą halę - zauważył po chwili. - Tak, a projektanci Libris spierają się obecnie, czy należy dobudować następne dziesięć metrów kondygnacji, żeby pomieścić przyszłe rozszerzenia, czy też powinno się tworzyć w innych miejscach kolejne kalkulory, przeznaczone do konkretnych zadań. - Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Dlaczego mi to wszystko pokazujesz? Tarrin spiralnym gestem wskazał Kalkulor, po czym wygiął się w parodii ukłonu należnego merowi. - Czy zechciałbyś zasiąść na tronie Rochester, jeśli Kalkulor Libris nadal zarządzałby majoratem, a Hauptliberin była twoim władcą jako Obermer? Pomimo powiększającego się obwodu w pasie i wyglądu wskazującego na hulaszczy tryb życia Jefton zachował przytomność umysłu. - Ona chce, żebym był figurantem? Mam powrócić na stanowisko mera? - Mera seneszala, dokładniej mówiąc. Te same układy zostały zawarte w Tandarze,Yarawondze, niektórych kasztelaniach zachodnich i w zdobytej prowincji southmoorskiej, Finley. - Nie jestem pewny, czy podoba mi się tytuł mera seneszala. - Wolisz mera pretendenta? Jefton nie odpowiedział, utkwił wzrok w tętniącej życiem złożoności Kalkulora. Tarrin zdrapywał plamy zupy z rękawów swojej szaty. - Tytuł jest zasadniczo skracany do samego "mera", nawet w najbardziej oficjalnych sytuacjach - wyjaśnił niby mimochodem, nie chcąc, żeby Jefton odniósł wrażenie, iż ktokolwiek mógłby rozpaczliwie pożądać jego powrotu. - Kiedy Hauptliberin jest w mieście i wykonuje obowiązki Obermera, będziesz zapowiadany jako mer seneszal, taki tytuł zostanie też umieszczony na wszystkich oficjalnych dokumentach i w nagłówkach listów, ale za to wyprowadzisz się z willi w Oldenbergu i zamieszkasz w pałacu mera. - W pokojach dla służby? - Nie, w apartamentach mera. W Libris wybudowano nową siedzibę dla Obermera. Jest imponująca, możesz mi wierzyć. Jefton skrzyżował ręce na barierce i spojrzał ku świetlikom z mlecznego szkła. - Jak często Hauptliberin Obermerin, czy jakkolwiek każe się tytułować, bywa w Rochester? - Ostatnio nie pojawia się w obrębie murów stolicy na więcej niż sześć tygodni w roku. Większość czasu spędza, podróżując po innych majoratach i po Kalgoorlie na dalekim zachodzie. Jest w przyjacielskich stosunkach z merem Kalgoorlie i negocjuje traktat handlowy i militarny, który mógłby uczynić ją Obermerem całego południa kontynentu. Decyzja Jeftona była oczywista, zanim jeszcze przemówił. Wyprostował się nagle i wygiął ramiona do tyłu w pozie godności merowskiej, na którą nie pozwalał sobie od wielu lat. - Zgadzam się! - oznajmił promiennie. Tarrin był nieco zaskoczony nagłą zmianą nastroju, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. - No tak, bardzo dobrze... merze Jeftonie - odpowiedział, wykonując tym razem niską, formalną wersję ukłonu. - Jeszcze nie, fras Złoty Smoku. Znam się na procedurach prawnych, najpierw trzeba podpisać odpowiednie papiery. - Skoro się właśnie zgodziłeś, dokumenty zostaną przygotowane na uroczystość dziś wieczór. Frelle Zarvora, Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego i Hauptliberin Libris, składa nam właśnie wizytę, aby osobiście doglądnąć kilku spraw. Ponieważ jej podpis i pieczęć znajdą się na dokumencie natychmiast, twój status mera seneszala stanie się obowiązującym prawem, zanim położysz się do snu w swoim starym łóżku w pałacu. Poniżej, w Kalkulorze, rozpoczęła się zmiana: nowi komponenci wlewali się do hali, żeby zwolnić tych, którzy właśnie skończyli pracę. Tarrin zerknął na podniszczony mechanizm zegarowy przy pasie i sprawdził godzinę zmiany. - Jeśli mi wybaczysz, fras merze, widzę, że właśnie mamy zmianę szychty. Czeka na mnie kolejny przyjemny obowiązek do wypełnienia, rozumiesz. - Nie może istnieć nic przyjemniejszego niż spisanie mojego mianowania, w każdym razie z mojego punktu widzenia. - Ależ spokojnie, nie ma się czym martwić. Każę rozpocząć pracę nad nim, gdy będę cię stąd wyprowadzał. - A zatem, proszę, wyprowadź mnie stąd natychmiast. Lokaje z blokami papieru krzątali się wokół Tarrina i Jeftona, kiedy przez korytarze bloku administracyjnego zmierzali ku głównemu przedsionkowi Libris. Tarrin wydał stosowne instrukcje, a następnie oddał Jeftona w ręce herolda, który miał zająć się szczegółami, takimi jak szaty i oficjalne formy językowe. - Czym jest ten inny przyjemny obowiązek, który znalazł się w twojej dzisiejszej agendzie? - zapytał Jefton, kiedy stali, ściskając sobie ręce, na kwiecistej mozaice posadzki przedsionka. - Och, coś bardzo pomyślnego, fras merze. Dziś zwalniamy pierwszego z komponentów Kalkulora Libris, który nie był przestępcą. - No, no, a zatem Hauptliberin Zarvora pokłada w tobie wielkie zaufanie. - Hauptliberin nie mogłaby być również Obermerem, gdyby nie potrafiła rozdysponować części swoich obowiązków. Do zobaczenia wieczorem, fras merze. * * * FUNKCJA 9 wrócił właśnie do swojej prywatnej celi i siedział sam, gdy pojawił się Tarrin. Przy swoich trzydziestu pięciu latach FUNKCJA 9 nie należał do najstarszych komponentów Kalkulora, niemniej był jednym z tych z najdłuższym stażem. Jako FUNKCJA zaszedł najwyżej ze względu na błyskotliwość w metodach matematycznych. Żaden z utalentowanych młodszych rekrutów nie pobił jego wczesnych wyczynów w arytmetyce pamięciowej, on sam zaś wymyślił nawet metody ulepszenia pracy tego właśnie Kalkulora, w którym był uwięziony. Brzęk laski przesuwającej się po kratach sprawił, że podniósł głowę znad książki poświęconej przedwielkozimowej matematyce. Rozpoznał Tarrina, Złotego Smoka odpowiedzialnego za Kalkulor Libris. - Pracujesz pilnie w wolnym czasie - zauważył Tarrin. - Wolny czas mają tylko ludzie wolni, fras Złoty Smoku - odpowiedział ze znużoną wyrozumiałością. - Ja muszę przeżyć w tym wyścigu szczurów, jakim jest Kalkulor, a ty wprowadzasz coraz to młodsze i szybsze szczury. Tarrin skrzyżował ręce na plecach i przez chwilę przyglądał się komponentowi. FUNKCJA 9 był zadbany, ubrany zgodnie z modą panującą na zewnątrz, w mieście. Sam szył sobie te szaty, w każdym razie tak zeznawali regulatorzy. Wysoka inteligencja i z całą pewnością niezłamany psychicznie, powtórzył sobie w myślach Tarrin. Oporny i dumny, ale nie buntownik. - Mogę wejść? - zapytał Tarrin, gdy FUNKCJA 9 powrócił do swojej książki. - To zależy od tego, czy masz klucz - odpowiedział tamten, nie podnosząc wzroku. Głowa FUNKCJI 9 podskoczyła na dźwięk poruszających się zapadek. Tarrin wszedł do celi, pozostawiając drzwi szeroko otwarte. Odrzucił połę płaszcza, ukazując skałkówkę za pasem. - Czy oprócz trzymania w niewoli musisz mnie również obrażać, fras Złoty Smoku? - zapytał FUNKCJA 9. - Czymże to? - Próbą skuszenia mnie tym pistoletem. Dlaczego miałbym narażać pozycję, jaką przez lata osiągnąłem w tym miejscu, podejmując bezsensowny atak na twoją osobę? Tarrin usiadł na pryczy i wyciągnął pistolet. Odwrócił go i wychylił się, żeby położyć broń na biurku FUNKCJI 9. - Bardzo pięknie, fras bibliotekarzu, ale zabierz to, proszę. Komponenci, których przyłapano na posiadaniu broni, są rozstrzeliwani. Powinieneś o tym wiedzieć, to przepis twojego autorstwa. - Ależ ty nie jesteś komponentem, fras Denkarze Newfeld - powiedział Tarrin, wyciągając z rękawa zwój. Podniósł poduszkę z pryczy i położył na niej pergamin. Wstał, skłonił się i podał to siedzącemu wciąż komponentowi. FUNKCJA 9 przyjrzał mu się, po czym ujął zwój między kciuk i palec wskazujący. - Pieczęć Hauptliberin - zauważył, łamiąc wosk. - Hmm. "Czyni się wiadomym wszystkim zwyczajnym lokajom więziennym, urzędnikom i ich policyjnym pieskom pokojowym, że gość mera Rochester, określany jako FUNKCJA 9, jest wolnym człowiekiem i od dziś ma być znany jako fras Denkar Newfeld". To niezupełnie słowa autorstwa Hauptliberin Zarvory Cybeline. - Ale treść jest jej autorstwa. - A zatem czy to żart, czy rzeczywiście mogę odejść wolno? Tarrin wyciągnął kolejny zwój, tym razem niezapieczętowany. - Oto Warunki Zwolnień z Kalkulora. Jesteś pierwszym, któremu dana jest możliwość je podpisać. Prawdę mówiąc, ułożyłem je dzisiaj rano. FUNKCJA 9 rozwinął drugi zwój i uważnie odczytał warunki. Tarrin raz jeszcze przejechał swoją laską po kratach, po czym bez większego sukcesu usiłował utrzymać ją na czubku palca. - Nieznośny bełkot prawniczy - oznajmił, widząc, że FUNKCJA 9 odczytuje tekst po raz trzeci. - Streszczając, jest tu mowa o tym, że musisz przyrzec, iż nigdy nie będziesz nikomu spoza Libris opowiadał o wewnętrznej pracy Kalkulora pod karą śmierci, chyba że otrzymasz zgodę Hauptliberin. Musisz przyjąć, iż zostałeś tu uwięziony przez pomyłkę i pozostawić sprawę zamkniętą w zamian za sumę trzystu złotych dukatów. Jako Obermerin i Hauptliberin frelle Zarvora Cybeline wyraża ubolewanie z powodu twojego pomyłkowego uwięzienia. - Ubolewanie! Trzyma mnie tu przez dziesięć lat, przez najlepsze dziesięć lat mojego życia, po czym daje mi worek złota i wyrzuca na zbity pysk z wyrazami ubolewania? - Czego jeszcze byś chciał? - Na początek dziesięcioletniej profesury na uniwersytecie w Oldenbergu. Po dziesięciu latach gnicia w tym miejscu będę miał szczęście, jeśli załapię się jako księgowy. - A zatem nie przyjmujesz warunków zwolnienia? Zwój drżał lekko w dłoniach FUNKCJI 9, który czuł, że w oczach zaczynają mu się zbierać łzy. Pokonaj to, nie pokazuj słabości przed tym nędznym, małym bibliotekarzem - powiedział sobie, usiłując ukryć wdzięczność za zasłoną gniewu. - Oczywiście, że przyjmuję! - wykrzyknął, porywając pióro ze zdobionego w groteskowe nathaliańskie wzory glinianego pojemnika na biurku i sprawdzając nacięcie. Obnażył zęby w parodii uśmiechu. - Nie myśl sobie, że nie fascynuje mnie praca w Kalkulorze, rozumiesz, ja po prostu nienawidzę bycia komponentem. Podpisał się schludnymi, równymi zawijasami na samym dole zwoju. - Jeszcze jeden dokument, skoro jesteś już na powrót fras Denkarem Newfeldem - powiedział Tarrin. - Hauptliberin i ja okazaliśmy nieco współczucia w obliczu niesprawiedliwości, jaką było twoje tu uwięzienie. Oto oferta zatrudnienia, która w jakimś stopniu przywraca ci utracone stanowisko. Denkar przeczytał, po czym powoli podniósł wzrok. Rumieniec i opanowanie znikły. - No, to naprawdę jest jakiś wariacki żart - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Chcecie zatrudnić mnie jako bibliotekarza w randze Zielonego Smoka w ambasadzie w Kalgoorlie? Przecież to drugi koniec znanego świata! - Ale płaca jest godziwa i mówią tam tym samym językiem co my. - Wolałbym ten majorat za to, co mi uczyniliście. Dlaczego nie w Libris? - No cóż, nie mamy teraz wolnych etatów w Libris, za to w Kalgoorlie moglibyśmy załatwić nawet wyższą rangę, oczywiście po zaliczeniu właściwych egzaminów. Denkar odłożył pióro. - Nie, dzięki. Wystarczy mi sama wolność. Podniósł poduszkę, położył na niej zwój i oddał Tarrinowi. * * * Tarrin z Denkarem wyszli z celi. Komponent odpruł już oznaki rangi w Kalkulorze i numer ze swojego munduru, ale ślady po szwach zdradzały, czym był zaledwie kilka minut temu. Kilku Czerwonych Smoków zaczepiło Denkara, po czym salutowało ze zdziwieniem, kiedy Tarrin podtykał im zwoje. Denkar zatrzymał się przy stołówce regulatorów. - Mogę? - zapytał, wskazując na skałkówkę Tarrina. Tarrin wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym z oporem wyciągnął pistolet zza pasa i podał Denkarowi kolbą do przodu. Denkar odciągnął kurek i wszedł do kantyny. Kilku regulatorów w stopniu Czerwonego, Zielonego i Błękitnego Smoka siedziało przy stole, grając w karty i pijąc piwo. Denkar ujął pistolet w obie ręce i wypalił w kamionkowy dzbanek z ciemnym piwem stojący na stole. Dzbanek rozprysnął się w potokach piany, a chwilę później w głowę Denkara mierzyło dziewięć pistoletów. - Jesteś jego zakładnikiem, fras Tarrinie? - wydusiła z siebie Błękitny Smok, ocierając pianę z twarzy wolną ręką. - Opuśćcie broń - odpowiedział Tarrin. - Już! Fras Denkar Newfeld, znany wcześniej jako FUNKCJA 9, został zwolniony rozporządzeniem Hauptliberin. Zapadło pełne przygnębienia i niedowierzania milczenie. Denkar napawał się chwilą, po czym oddał pistolet Tarrinowi. - Nie jestem ostatnim komponentem, którego zwalniają - ostrzegł, zanim odwrócił się do nich plecami i wymaszerował z kantyny. - Po co to zrobiłeś? - zapytał Tarrin, biegnąc za nim. - Żeby zaczęli lepiej traktować innych komponentów - odrzekł Denkar, nie zwalniając kroku. - Pożegnalny prezent dla dawnych współtowarzyszy niedoli. - Tylko szczęśliwym trafem uniknąłeś właśnie śmierci! - warknął Tarrin. - Po co naprawdę to zrobiłeś? - Żeby się o czymś przekonać. - O czym takim? Denkar zatrzymał się i obrócił tak nagle, że Tarrin wpadł na niego. Twarz byłego FUNKCJI 9 wyrażała niepokojącą przenikliwość. - Tu chodzi o coś więcej niż moje zwolnienie z Kalkulora, inaczej po tym numerze w stołówce odprowadziłbyś mnie natychmiast z powrotem do celi. O co naprawdę tu chodzi? Tarrin gapił się w podłogę. - Hauptliberin mówi mi tylko... - ...prawie nic albo w ogóle nic, jeśli to możliwe. Dobra, jaka jest twoja teoria? - Wielu ważnych komponentów wczesnego Kalkulora było, podobnie jak ty, hmm... - Porwanych. Tarrin wyminął go i oddalił się korytarzem z rękami skrzyżowanymi na plecach. Denkar przyglądał mu się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i pomaszerował za nim. - Wolimy używać terminu zaciąg - podjął Tarrin. - Tak, przyznaję, kilkudziesięciu komponentów zostało wciągnętych do Kalkulora, mimo że nie byli przestępcami. Kalkulor Bojowy jest znany światu zewnętrznemu od sześciu lat, a Kalkulor Libris stał się tajemnicą poliszynela, nie ma zatem powodu trzymać cię tu ani dla zachowania sekretu, ani ze względu na twoje zdolności, które nie są już wyjątkowe. - A zatem nawet potężna Hauptliberin nie stawia się aż tak ponad prawem, żeby trzymać niewinnych komponentów w niewoli... w przeciwieństwie do komponentów skazańców? - W tym zasadniczo rzecz. - Cóż, fras Tarrinie, nie wierzę ci, ale to nie ma większego znaczenia, prawda? Tymczasem wypłać mi moją dolę i wyprowadź poza mury Libris, zanim znów poczuję naglącą potrzebę zastrzelenia smoczego bibliotekarza. * * * Denkar z wahaniem przestąpił bramę zewnętrznego dziedzińca Libris i wyszedł na ulice Rochester. Niebo sprawiało wrażenie niesamowicie jasnego po dziesięciu latach we wnętrzu ogromnej biblioteki, toteż idąc osłaniał oczy. Po raz pierwszy ujrzał obręcz Lustrosłońca: niewyraźną wstęgę w nieco ciemniejszym odcieniu błękitu, która pojawiła się na niebie pięć lat wcześniej. Miał pewność, że gdzieś kryją się jakieś uważne oczy. Kupił piernik i oznajmił zaskoczonemu sprzedawcy, że może zatrzymać resztę ze złotego dukata. Na dworcu paralinii zarezerwował sobie przejazd do Oldenbergu, ale pociąg galerowy odjeżdżał dopiero za kilka godzin. Od Tarrina dostał kwit do Cafe Marellia, drogiej jadłodajni po drugiej stronie placu Dworcowego. Chcą, żebym się tam udał - uznał Denkar. Mógłbym się zbuntować, ale właściwie czym tu się przejmować? I tak w ostatecznym rozrachunku oni będą górą. Kiedy zbliżył się do drzwi wejściowych, skinął na mężczyznę stojącego na ulicy. - Chodzi ci o mnie, fras? - Tak, chodź tu i zawołaj wszystkich kolegów, którzy obserwują mnie z odległości. - Nie rozumiem, fras. - Ależ rozumiesz. Chcę się napić kawy ze wszystkimi moimi aniołami stróżami. Oczywiście stawiam. Mężczyzna odwrócił się, nie zmieniając nierozumiejącego wyrazu twarzy i oddalił się żwawym krokiem. Chwilę później koło Denkara pojawił się kelner o błyszczących od pomady włosach i długich wąsach, które wyglądały tak, jakby wykonano je z ciemnego, zapokostowanego drewna o grubych włóknach. - Dama w alkowie, fras - mruknął, wyginając brwi. - Pożąda twojego towarzystwa, ta dama. Denkar postanowił niczemu się już nie dziwić. - W rzeczy samej. Ale ja mogę nie pożądać jej towarzystwa, fras kelnerze. - Zamrugał i wcisnął srebrną monetę w dłoń kelnera. - Powiedz mi, ładna jest ta dama? Kelner uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Dzięki, hojny panie. Piękna dama, panie, piękna dama. Drobna, delikatna twarz, dobry panie, gęste, czarne, rozpuszczone włosy... a jakie oczy! Drogie srebrne grzebyki we włosach, ha, od bogatego męża zbyt zajętego zarabianiem pieniędzy, co? - Trącił Denkara w ramię. - Wielkie aksamitne oczy... - Dość! Wystarczy. Albo dała ci większy napiwek niż ja, albo rzeczywiście taka jest. Powiedz mi tylko, czy jest smoczą bibliotekarką? - Nie ma munduru, panie. Któż to wie? - Może nie bibliotekarka. W pewnym sensie jestem rozczarowany, a w pewnym sensie czuję ulgę. Prowadź zatem, fras kelnerze. Przeszli pomiędzy topornymi, ale wypolerowanymi stołami i ławami z drewna eukaliptusowego, przy których tkwił kwiat uprzejmie znudzonych wyższych sfer Rochester, nachylając się nad delikatnymi filiżankami z kawą i wykwintnymi kanapkami z chleba i pasztetu z emu. Denkar zauważył, że ostatnim krzykiem mody są obcisłe bluzy z luźnymi rękawami. Alkowy okazały się szeregiem dwudrzwiowych pokoików biegnących przez środek kawiarni. Kelner wskazał na witrażowe drzwi i oddalił się. Denkar zapukał, a dźwięczny, miękki kontralt odpowiedział: "Proszę". Nacisnął klamkę i otworzył drzwi oświetlonej świecami alkowy. Twarz kobiety była częściowo skryta w cieniu, ale nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do tożsamości damy. - Hauptliberin! - Mógłbyś zamknąć za sobą drzwi, fras Denkarze? Denkar usiadł ostrożnie na skórzanej ławie. Końskie włosie pod obiciem zatrzeszczało w ciszy jak drewno w ogniu. To, iż zastał tu Hauptliberin, było wystarczającym zaskoczeniem, ale kiedy Denkar uświadomił sobie, że uważa, iż ona naprawdę jest ładna, po prostu go zamurowało. Nigdy jej takiej nie widział. Miała niezwiązane, gęste włosy, przetkane gdzieniegdzie srebrnymi pasemkami, upięte tak, że obramowywały jej twarz. W intymnej alkowie ta twarz sprawiała wrażenie rozluźnionej i zdecydowanie pociągającej. Dotychczas widywał ją jedynie podczas oficjalnych przemówień bądź też z rysami ściągniętymi gniewem, kiedy odwiedzała Kalkulor we wściekłym humorze z powodu jakiejś awarii. I oto była tu, pierwotne źródło jego niewoli, a on zauważył z rozmarzoną obojętnością, że nie wzbiera w nim nienawiść. Była jak Tarrin albo drzwi do jego celi: po prostu jeden z elementów systemu zamknięcia. W przeciwieństwie jednak do Tarrina była bardzo atrakcyjną kobietą. - Chciałbyś, żebym przeprosiła cię za dziewięć lat niewoli, fras Denkarze? - zapytała po krótkiej chwili niezręcznego milczenia. - Nie potrzeba, frelle Hauptliberin, ja... to była wygodna niewola. - Denkar nie mógł się nadziwić własnym słowom. Mimo całej usprawiedliwionej goryczy zachowywał się wobec Hauptliberin uprzejmie. - Wolisz jednak wolność? - zapytała powoli, jakby i ona była zaskoczona. - Owszem, ale... - Ale? - Lata spędzone w Kalkulorze były fascynujące. Nauczyłem się takich rzeczy z matematyki, o jakich nie mógłbym marzyć w Oldenbergu, dokonałem także odkryć w teorii rachunkowej. Życie wewnątrz Kalkulora nie jest takie złe. Miałem tam przyjaciół, chętnie nawet znów bym się z nimi spotkał, jeśli pozwoliłabyś na to. Skinęła głową, ani przez moment nie przestając mu się przypatrywać. Denkar wytrzymał ten wzrok przez chwilę, po czym spuścił oczy, zaniepokojony. - Ciekawe, ciekawe - powiedziała. - Co zatem zamierzasz teraz zrobić? Wrócisz do domu, zrobisz zakupy na targu, pójdziesz do tawerny, żeby się upić i obłapiać dziewki? - Do domu, tak, może nawet mnie tam pamiętają. Jeśli chodzi o zakupy, będę musiał poćwiczyć. Tak długo dbano o moje potrzeby, że zapomniałem, jak się to robi. Z pewnością nie pogardzę kuflem ciemnego piwa; tego odmawiasz komponentom. - Ciemnego piwa? Przykro mi, to musi być jakieś przestarzałe rozporządzenie z dawnych, trudniejszych czasów. Jutro zostanie zmienione. Denkar pochylił głowę. - Jesteś hojna. A jeśli chodzi o kobiety, to miałbym... hmm, prośbę w tym względzie. Zarvora nie odpowiedziała, ale przyglądała mu się nadal. Denkar odniósł wrażenie, że zbiera się do skoku, że rzuci się i capnie go. Odetchnął głęboko raz, potem drugi. W końcu nachylił się ku niej, wpatrując się wyzywająco w jej ciemne, przenikliwe oczy. - Znam pewną słodką smoczą bibliotekarkę, która zwykła odwiedzać mnie w ciemności i odosobnieniu celi. - Ach, tak, izolatki. Czy wiesz, że nigdy nie użyto ich, żeby ukarać kogokolwiek karcerem przez cały czas istnienia Kalkulora? Za to zawsze były zarezerwowane na prywatne zabawy regulatorów i komponentów. - Nigdy nie widziałem jej twarzy, Hauptliberin, ale była tak cudowna, że nie da się tego wyrazić słowami. Zamierzam pozostać w Rochester, żeby się z nią spotkać jak wolny obywatel z wolnym obywatelem. - Pozostać w Rochester! A więc Tarrin miał rację. Denkarze, porzuciłam mój gabinet i ważne sprawy w Libris, żeby się z tobą spotkać. Naprawdę potrzebuję, żebyś pojechał na zachód, do Kalgoorlie. - Chciałbym pracować w Libris. Mogę zacząć od Białego Smoka, jeśli będzie trzeba. - Przykro mi, ale to niemożliwe. Otóż Kalgoorlie... - Ja mówię serio o pozostaniu, Hauptliberin. Może mógłbym pracować jako edutor na Uniwersytecie Rochester. Widzisz, ja kocham tę smoczą bibliotekarkę, mimo że nigdy nie widziałem jej twarzy i nic o niej nie wiem. Cokolwiek powiesz, wrócę do Rochester. Sądzę, że ona też mnie kocha i musi wiedzieć, jak ja wyglądam. Jeśli zostanę w Rochester, ona kiedyś mnie zobaczy. Przyjdzie do mnie, wiem to. - Ona ma pracę gdzie indziej, fras Denkarze. - A więc znasz ją! - wykrzyknął, składając ręce w błagalnym geście. - Powiedz, jak ma na imię, proszę. - Dla ciebie też mam pracę poza Rochester, Denkarze. - Ty... uwalniasz mnie, po czym wiążesz moje życie tak ciasno, jakbym nadal był więźniem? - Podniósł się na nogi, zgniatając trzymane w lewej ręce menu. - Możesz nękać mnie swoimi czarnymi gońcami i swoją władzą, ale nigdy nie będziesz... - Denkarze! Mów ciszej! Siadaj i przestań wymachiwać mi tym przed nosem, proszę... i zauważ, że powiedziałam proszę. Dziękuję, tak jest lepiej. A teraz podaj mi rękę... proszę. Denkar poczuł lekki dreszcz obrzydzenia, kiedy wyciągnęła swoje drobne, białe jak kość ręce. Wyjęła z jego dłoni pogniecione menu i wsunęła na to miejsce własne palce. Spodziewał się, że jej skóra będzie wilgotna i chłodna jak porcelana, była jednak ciepła i sucha, i dziwnie znajoma. Pochyliła się ku niemu, zbliżając twarz. - Ja też cię kocham, fras Denkarze, i czuję się wzruszona twoim oddaniem. Nie ma słów, które stanowiłyby odpowiednią reakcję na takie objawienie. Przez jakiś czas siedział, wpatrując się w jej wielkie zielone oczy, po czym wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej włosów, dziwnie gęstych, zupełnie jak jego. Zamknął oczy i pogładził palcami jej twarz. To naprawdę była ona, koniuszki palców potwierdzały to ponad wszelką wątpliwość. - To jesteś ty - wyszeptał. - Ale twój głos był znacznie wyższy. - Masz na myśli coś takiego? - zaćwierkała. Pomimo siły ogarniających ich emocji zachichotał. - Och, Hauptliberin... - Frelle Zarvoro, aczkolwiek możesz nadal nazywać mnie frelle Bibliotekarką Cieni, jeśli chcesz. Wolę jednak Zarvorę albo Zar. - Ale Haupt... Frelle, oj, Zarvoro... dlaczego ja? - Dlaczego ty, Denkarze, mój dzielny, wspaniały kochanku? Podejdź do mojej ławki i usiądź tu, mam ci wiele do powiedzenia. Denkar zawahał się tylko przez moment, po czym przemieścił się niezdarnie w ciasnym pomieszczeniu. Zarvora ponownie ujęła go za rękę. - Po pierwsze, dlaczego ty? To nie jest łatwe, hmm... potrafisz może opisać mi Wezwanie? - Wezwanie? - Denkar zamrugał oczami i zmarszczył brwi w wyrazie zdziwienia. - Ach, tak... Mówią, że Wezwanie rozpoczęło się w okolicy Wielkozimia, dwa tysiące lat temu. To niewidzialna obręcz wabienia, która przetacza się nad krajem w nieregularnych odstępach czasu, wahających się od kilku dni do kilku tygodni. Tak... trwa dwie, trzy godziny, przemieszcza się powolnym krokiem, zaćmiewa umysły wszystkich zwierząt cięższych od dużego kota, wabiąc je ku nieznanemu losowi. Jedynymi miastami, które nigdy nie poczuły jego dotknięcia, są Rochester i Oldenberg w tym małym majoracie Rochester. Nikt nie zna przyczyny, dla której tak jest. Wezwanie nie działa na ptaki i gady, ale nikt nie wie, dlaczego. Zarvora przyłożyła dłoń do jego policzka, po czym przebiegła palcami po jego włosach. Usiłowała wytłumaczyć mu ważne sprawy, ale uderzająca do głowy zmysłowość jej obecności utrudniała Denkarowi koncentrację. Wielkie zielone oczy, piżmowy, pierzasty zapach jej włosów... Z wysiłkiem powrócił do słuchania jej wywodu. - Ptaki są odporne na Wezwanie, w tym sedno. Twoje włosy, Denkarze, oglądane pod mikroskopem, przypominają długie, cienkie, wiciowate pióra, tak samo jak moje. Jeszcze w 1703 roku zebrałam próbki od każdego komponenta w Kalkulorze, poszukując osobników z takimi właśnie włosami. Znalazłam tylko ciebie. Tacy ludzie jak my są bardzo rzadcy, nazywamy sami siebie awiadami. Nie wyjeżdżałeś nigdy poza strefę zerową obejmującą Rochester i Oldenberg, prawda? Nigdy nie poczułeś dotknięcia Wezwania. - To prawda. - I nigdy nie poczujesz. My, awiadowie, jesteśmy odporni na Wezwanie... Pozwól mi dokończyć, proszę. Z początku pragnęłam jedynie dziecka, które podobnie jak ja byłoby awiadem... - Dziecka! - Szsz - syknęła, podnosząc palec do ust. - Z moją władzą i pozycją musiałam być ostrożna. Wprawdzie istnieją inni mężczyźni awiadowie w miejscu o nazwie... nie, to byłoby zbyt skomplikowane, żeby bawić się teraz w wyjaśnienia... Zaaranżowałam schadzki z tobą w zaciemnionych izolatkach na wzór innych regulatorów i komponentów Kalkulora Libris. Spodziewałam się, że po tych latach zamknięcia będziesz czymś na kształt zwierzęcia, więc trochę się bałam, ale okazałeś się czuły. Interesująco się z tobą rozmawiało, potrafiłeś mnie rozśmieszyć, po prostu lubiłam być z tobą. - Okręciła sobie pasemko włosów wokół palca wskazującego. - Denkarze... ty spotykałeś się w tym czasie również z inną bibliotekarką, tą z piersiami jak dorodne melony, która nosi botki wysokie do połowy ud. - Dolorian. Tak, utrzymywałem z nią intymne stosunki przez wiele lat. Nie byłem jej jedynym kochankiem, ale byłem jej ulubieńcem. - Jest teraz Błękitnym Smokiem w Komunikacji Snopbłyskowej. Kiedy dowiedziałam się, że zerwałeś z nią, żeby mnie nie urazić, cóż, nabrałam dla ciebie ciepłych uczuć. Zdobywałam nagrody w dziesiątkach pojedynków, zdobywałam liczne trofea wojenne, ale nigdy nie zdobyłam niczyjego serca. - Hauptliberin... Zarvoro... Czuję się tak, jakbym był twoim zwierzątkiem. Czy ty naprawdę szpiegowałaś mnie i Dolorian? - Nie, nie, nie - odpowiedziała, potrząsając go delikatnie za ramiona. - Nie jestem aż takim potworem. Dolorian przez dwa tygodnie zaczepiała każdego, kto się jej nawinął, wypytując o tę twoją tajemną kochankę, która okazała się powabniejsza od niej. Nikt oczywiście nie wiedział, że to byłam ja, ale prędko każdy smoczy bibliotekarz w Libris dowiedział się, że dałeś kosza Dolorian. Zaczęło to wręcz odrobinę zakłócać działanie Kalkulora. Ona nawet umówiła się ze mną, żeby o tym porozmawiać, a to wymagało odwagi. W głębi ducha cieszyło mnie to, ponieważ potrzebuję wyższych rangą pracowników, którzy nie baliby się mnie śmiertelnie. - Biedna Dolorian. Nie chciałem ranić jej uczuć. - Daj spokój, nic się nie stało, a ja zachowałam się bardzo współczująco. Powiedziałam jej, że do niedawna sama miałam podobny kłopot z kochankiem; po raz pierwszy w ogóle miałam cokolwiek do powiedzenia na temat swojego życia intymnego i po prostu byłam z siebie dumna! Potem ona wypłakiwała się długo na moim ramieniu, rozmazując makijaż na moim mundurze, aż wreszcie dałam jej tydzień urlopu, żeby pojechała na Święto Winobrania do Rutherglen i zapomniała o tobie. Kiedy wróciła, dostała awans i przeniesienie z Kalkulora do snopbłysku. Miała tam tyle roboty, że przez pierwszy miesiąc z trudem przypominała sobie własne imię. Denkar zamknął oczy i przebiegł palcami po gęstych włosach Zarvory, usiłując pojąć, czym była dla niego jeszcze kilka chwil temu, usiłując odzyskać w niej kochankę. - Wszystko wokół mnie było pod kontrolą. Ja... nie wiem, co powiedzieć. - Denkarze, kochany, po pewnym czasie wszystko, co robiłam, zaczęłam podporządkowywać pragnieniu bycia blisko ciebie. Może dzięki temu poczujesz się lepiej. Kiedy musiałam zacząć spędzać coraz więcej czasu w Kalgoorlie, miotałam się między koniecznością rozstania z tobą a powiedzeniem ci wszystkiego i ryzykiem... ryzykiem odrzucenia. - Potężna Hauptliberin i Obermerin lękająca się jednego ze swych więźniów? - Lękająca się, że utracimy to, co mieliśmy. - Zacisnęła usta i spojrzała na pomięte menu. Zaczęła je odruchowo wygładzać. - Jeśli chodzi o czas, który spędziłeś w Kalkulorze, mogę jedynie cię przeprosić. W 1696 potrzebowałam bardzo pilnie świeżej siły rachunkowej, a ty byłeś jednym z tysięcy, których uwięziłam, żeby ją uzyskać. Przyznaję, że kilkudziesięciu najlepszych wczesnych FUNKCJI było równie niewinnych jak ty. - A teraz oni zostają, podczas gdy ja wychodzę na wolność. Tarrin mnie okłamał. - Nie, oni też zostaną uwolnieni, dokładnie tak, jak ci powiedział. W ciągu roku albo dwóch zostaną zwolnieni na tych samych warunkach, które zaproponowałam tobie, ale nie mogę sobie pozwolić na dokonanie tego w jednej chwili. Pomyśl o tym w ten sposób: czy odmówiłbyś, gdyby mer rozkazał ci służyć w armii? Musiałbyś słuchać poleceń, wykonywać czynności, na które nie miałbyś ochoty, i ryzykować śmierć lub niewolę za każdym razem, kiedy stanęlibyście w obliczu wroga. Gdybyś próbował ucieczki, rozstrzelaliby cię za dezercję. Czy to tak bardzo się różni od Kalkulora? Ta akurat analogia przychodziła Denkarowi wielokrotnie na myśl podczas jego przymusowej służby. Zastanawiał się nad tym przez chwilę, a Zarvora gładziła jego dłoń. - To odważne posunięcie: najpierw mnie uwolnić, a potem powiedzieć to wszystko - podsumował. - Pragnę, żebyś był ze mną z własnej woli, fras Denkarze. Wyjeżdżam do Kalgoorlie, jak tylko dziś wieczorem podpiszę akt przywracający merowi Jeftonowi część jego władzy. Na dworcu Rochester będzie na mnie czekał specjalny pociąg, wojskowa lokomotywa galerowa ciągnąca salonkę mera. - Otoczyła ramionami jego szyję i przycisnęła czoło do jego twarzy. - Pojedziesz ze mną? Będziesz moim przyjacielem i kochankiem, tak jak byłeś w Kalkulorze Libris? - W tajemnicy, frelle? - Oficjalnie, fras, jako małżonek Obermerin. Już od pewnego czasu mówiłam ludziom, że jestem zamężna. Wielu z nich bardzo chętnie spotkałoby się z moim tajemniczym mężem, który był zbyt zajęty, aby pławić się w blaskach życia dworskiego. Kapitan pociągu może udzielić nam ślubu, a wszelkie oficjalne zapisy antydatuje się dzięki Kalkulorowi Libris. Możemy wymyślić jakąś historyjkę o tym, że miałeś tak przeraźliwie tajną pracę, że nie mogłam nawet przyznać się do twojego istnienia. - Życie wyższych sfer to piekło - westchnął Denkar, uśmiechając się jednocześnie. Odwrócił się, żeby złożyć ręce na stole i pokiwać powoli głową. - Zarvoro... ja nie mogę ot tak zmienić się z nieznanego więźnia w małżonka najpotężniejszej władczyni znanego świata. Nie w ciągu jednego popołudnia. - Ależ możesz, udzielę ci wszelkich informacji w pociągu. Przygotowałam już notatki... Denkara chwycił nagły paroksyzm śmiechu. Zgiął się powoli, aż jego czoło uderzyło w blat stołu. - Moja śliczna frelle Bibliotekarko Cieni, jesteś wręcz przerażająca! Gdybyś tylko mogła sama siebie posłuchać moimi uszami. - Ale czy ty... nie, nie... - Zarvora westchnęła i wyprostowała się. - Nie doszłam do tego, czym dzisiaj jestem, dzięki złudzeniom. - Wstała z niezgrabnym pośpiechem. - A zatem w porządku, nie łudziłam się, że dziewięć lat niewoli można tak łatwo przekreślić. Idź swoją drogą i stwórz swoje własne życie. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował pieniędzy albo wpadniesz w tarapaty, idź prosto do urzędu snopbłysku. Daj taki nagłówek - napisała *NEWFELD*CYBELINE* w rogu menu i oddarła go. - Dojdzie do mnie, możesz być spokojny, i jeśli tylko będę żywa, pomogę. Mój tajemny i tajemniczy mąż będzie musiał takim pozostać. Wyciągnął do niej rękę. Zarvora podała mu swoją, ale Denkar, zamiast złożyć na niej pożegnalny pocałunek, jakiego się spodziewała, przyciągnął ją do siebie i potrząsnął mosiężnym dzwonkiem. Patrzyli sobie oczy w milczeniu, dopóki nie pojawił się kelner. Otworzył drzwi teatralnym gestem, w wysuniętej ręce trzymając tabliczkę łupkową, a w zębach kredę. Uśmiech na jego twarzy wyrażał zrozumienie, a brwi poruszały się rytmicznie i nieco sprośnie. - Moja żona i ja chcielibyśmy coś zamówić, jeśli można - powiedział Denkar gładko. * * * Trzy tysiące kilometrów dalej na zachód inna rozmowa zmierzała ku zdecydowanie mniej optymistycznemu zakończeniu. Zdenerwowany mężczyzna w kurtce ze skóry emu i nabijanych ćwiekami butach krążył po izbie tawerny w Northam, kasztelanii na granicy zachodnich Martwych Krain Wezwania. Przy pobliskim stole siedziała Srebrny Smok z dalekiej Libris. Oznaka jej rangi widniała na sporej zapince podróżnego płaszcza w kolorze ochry. Mimo że rozmawiali z ożywieniem, inni popołudniowi goście tawerny nic nie słyszeli. Smocza bibliotekarka Darien była niema i wymieniała ze swoim rozmówcą słowa w języku migowym Portingtona. - Wracam do Przymierza Południowo-Wschodniego, ponieważ nic się nie zmieniłeś przez te siedem lat - pokazała Darien powolnymi, wyraźnymi znakami, po czym uderzyła pięścią w stół. - Ja? Bez zmiany? - wygestykulował w odpowiedzi. - Uczę się waszą historię, wasz język, ten język znaków, wszystko dla ciebie. Uczę się wasze zwyczaje, całą waszą kulturę i religię. - Ale w głębi serca nawet nie lubisz mówić po austaricku, Ilyire. Twoja gramatyka stoi na głowie, gdy tymczasem twoja siostra mówi już naszym językiem jak sama Hauptliberin. - Daję sobie radę. - Gramatyka to tylko objaw. - Jej gesty zdradzały zniecierpliwienie. - Chorobą jest zazdrość i charakterystyczna dla Alspring nadopiekuńczość. Co ja takiego zrobiłam? Wyszłam na drinka z posłem z Merredin, a ty już musiałeś zdemolować tawernę i pobić go do utraty zmysłów. - Nie mówisz mi o oficjalne sprawy. Wygląda na wesołe sprawy. - Powinieneś mi ufać. - Nie ufam jemu! Gest na oznaczenie "jemu" przeszedł w gwałtowne uderzenie i gdyby Ilyire miał w ręku szablę, ruch ten zakończyłby się nieco inaczej. - Wyjeżdżam, Ilyire. Jesteś gwałtownie nadopiekuńczy, a ja nie mogę tego wytrzymać. - Nie tak. Jestem powściągliwy. - Nie. Nie zaakceptujesz mnie taką, jaką jestem. Jestem dorosłą, w pełni dojrzałą kobietą. Sypiałam z mężczyznami, kochałam się z nimi... - Powiedz mi z kim, a zabiję ich! - zawył Ilyire, zapominając o języku migowym i sprawiając, że kilku przestraszonych gości rozlało napoje. Uchwycił się belki wspornikowej pod półką, usiłując zapanować nad nerwami. Darien bębniła palcami w stół przez czas, który Ilyire wydał się rozpaczliwie długi. - A więc tak wygląda ta twoja nowa powściągliwość - wygestykulowała, choć on z głupkowatą miną pokazywał przeprosiny. Kilku gości położyło dłonie na laskach, kiedy wstała i rzuciła miedziaka koło cynowego pucharu, ale Ilyire nie usiłował jej zatrzymać. Oberżysta odetchnął z ulgą, gdy po minucie i on opuścił tawernę. - Niech go sobie gońcy konstabla wezmą, jeśli zechce robić burdy na ulicy - powiedział do posługacza. - Chudy z niego gość, ale silny, że byś nie pomyślał, fras - odrzekł chłopak. - Drzazgi z belki poleciały, jak się jej chwycił. Oberżysta gwizdnął, biorąc drzazgi do ręki. - Ejże, to kauri* [*Australijski gatunek drzewa o bardzo twardym drewnie (przyp. tłum.)]. Ale kula zatrzymałaby go tak samo jak ciebie czy mnie, a jeśli będzie się dalej tak zachowywał, to zarobi sobie kulkę od gońca. Ilyire zdołał jednak zapanować nad swoim temperamentem. Udał się do stajni za rogiem i wziął swojego konia, po czym odjechał na zachód, ku Martwym Krainom Wezwania. Nie spieszył się zanadto, ponieważ spodziewał się gorszych rzeczy niż te, które właśnie przydarzyły mu się w tawernie. Niebawem miał się spotkać ze swoją siostrą Thereslą. * * * Granicę Martwych Krain Wezwania wyznaczały kamienne murki wijące się wśród wzgórz, niemniej rzeczywisty zasięg zmieniał się od czasu do czasu o kilka kilometrów, toteż żaden mur nie był naprawdę skuteczny, nawet jako ostrzeżenie. Mniej więcej co tydzień Wezwanie przetaczało się nad krajem jak niewidzialna dryfująca sieć, wabiąc żywe stworzenia w głąb Martwych Krain, gdzie Wezwanie nigdy nie ustawało. Każdy ssak większy od kota odchodził, żeby już nie wrócić. Kiedy koń Ilyire nagle przestał reagować na bodźce i przeszedł w stały, powolny trucht, Ilyire wiedział, że przekroczył granicę. Podobnie jak Zarvora, Denkar i jego własna siostra Theresla, Ilyire był awiadem. Ptaki i gady były odporne na Wezwanie, a dwa tysiące lat wcześniej ostatnim wielkim osiągnięciem cywilizacji anglaickiej stało się włączenie ptasiego materiału genetycznego do genomu ludzkiego. Eksperyment przeprowadzono nieporządnie, na ślepo i, jak wydawało się w owym czasie, bez powodzenia, ale w następnych stuleciach w populacji pojawiali się sporadycznie awiadowie. Prawda, że ludzie zabijali ich w ślepym strachu - odporność na Wezwanie dawała im zbyt wielką przewagę - ale do Zmierzchu Wielkozimia ich liczba wzrosła tak, że założyli niewielkie, tajne osiedla w otaczających kontynent Martwych Krainach Wezwania. O zachodzie słońca Ilyire przejechał już dziesięć kilometrów w głąb Martwych Krain Wezwania i znalazł się w zasięgu wzroku z wybudowanego niedawno drewnianego ostrokołu. Jego kąty były wyraźnie regularne, a kolory żywe na tle liściastej gmatwaniny krajobrazu Wezwania, toteż budowla przyciągnęła wzrok zbliżającego się Ilyire. Niezbyt wielką uwagę zwrócił natomiast na zwieszające się, ciężkie od pnączy gałęzie. Kot szablozęby, który czaił się w zasłonie pnączy, ważył prawie piętnaście kilo i miał kły długości co najmniej trzech centymetrów. Siedemset generacji temu jego przodkowie wylegiwali się na kolanach ludzi i jedli puszkowane sardele w galarecie z miseczek ustawionych na gazetach. Ewolucyjna skłonność kotów do zwiększania masy ciała i wykształcania długich kłów została pobudzona ponad ludzkie przypuszczenia przez procesje dużych, bezmyślnych zwierząt przemierzające Martwe Krainy Wezwania w drodze ku morzu. Duża masa potrzebna była drapieżnikom do przewracania ofiar, a wielkie kły do ich rozszarpywania. Równowaga była krucha. Wezwanie porywało te szablozęby, które stawały się zbyt ciężkie. Ostatnio jednak coś się zmieniło w równaniu: niektóre ze zwierząt okazywały się zdolne do walki. Skacząc, kot miał na uwadze raczej precyzję niż zaskoczenie. Spodziewał się, że pokona ofiarę kilkoma cięciami i ukąszeniami. Ilyire jednak podniósł umięśnione ramiona w chwili, gdy kot skakał, po czym obrócił się w siodle, gdy zwierzę spadało na niego. Szabloząb poszybował, młócąc łapami w chmurze pyłu, a kiedy stanął na nogi, ujrzał przed sobą klęczącego człowieka, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Ilyire powolnym ruchem wyciągnął zza pasa skałkówkę i odbezpieczył. Wielki kot zamiauczał i przysiadł na łapach. Ilyire uśmiechnął się, po czym zwolnił kurek i schował pistolet za pas. Kot skoczył, ale Ilyire znów zrobił obrót, chwytając jednocześnie jedną z wyciągniętych łap, czym wytrącił napastnika z równowagi i przewrócił na ziemię. Pazury rozcięły płótno ubrania i skórę Ilyire, kiedy przyciskał zwierzę do ziemi, aż znalazł się w takiej pozycji, że mógł uderzyć kantem dłoni w gardło szablozęba. Kiedy wstał i przyglądał się, jak kot wije się i wydaje ostatnie tchnienie, odezwały się jego własne kontuzje. Kotwica Wezwaniowa jego konia spadła, gdy Ilyire zwolnił jej przycisk, zeskakując z siodła, a jej zęby zaplątały się w oplecione pnączem krzaki. Pochylił się nad szablozębem, chwycił jego głowę i obrócił. Słońce zdążyło już zajść, a nad drzewami na wschodzie pojawiło się Lustrosłońce. Tego wieczora było błyszczącym czerwonym owalem pośrodku obręczy. Widoczna była również słaba pomarańczowa korona. W czerwonawym świetle Ilyire ujrzał samotnego awiada wynurzającego się zza ostrokołu, w stronę którego prowadził swojego złapanego przez Wezwanie konia. - No, nieźle cię dziś pocięły, fras - powiedział około pięćdziesięcioletni mężczyzna. - Koty są tu wszędzie i ciągle nie nauczyły się zostawiać nas w spokoju. - Ich pech - odrzekł Ilyire, ściągając truchło szablozęba z siodła. Rzucił je na ziemię i odprowadził konia do stajni. Starszy awiad gwizdnął, przyjrzawszy się martwemu kotu. - Bez cięć, fras. Ty... ty zatłukłeś go laską, prawda? - Nie. Gołe ręce. Bardzo męsko. Tak? - Tak, cóż, to prawda, tak, fras Ilyire. Oczywiście będziesz chciał skórkę i szable, ale... - Ale nic. Mam zadrapania, mam dobra walka. To tylko chcę. Ty masz ciało. Ilyire wszedł do niewielkiego holu za palisadą. Zdjął poszarpane skórzane ubranie i wyciągnął przybornik medyczny. Rozszedł się słodki zapach olejku eukaliptusowego, kiedy zabrał się do opatrywania skaleczeń. Drugi awiad zdjął sagan gorącej wody z paleniska i napełnił stojącą obok czarkę. - Ano tak, znowu jesteś w depresji, fras. - Ból z ran tłumi ból w sercu. - Kolejna sprzeczka z twoją siostrą Thereslą? - Zawsze sprzeczki z Thereslą, to nie nowe. To coś inne. - Inna kobieta, jakaś romantyczna przygoda, jak mniemam? - Honor każe mi milczeć. - No dobra... o, słyszę innych konnych. Mają wóz przeciwwezwaniowy już niedaleko. Za dzień, może dwa, wywieziemy cenne rakiety Hauptliberin poza nasze granice i zostawimy tym Przynętom Wezwaniowym. Ilyire ucieszył się ze zmiany tematu i uczepił się rakiet, zanim rozmowa zboczyła znowu na jego osobiste sprawy. - Mieliśmy rakiety w Alspring. Wojenne rakiety duże na dwa metry i zrobione z mosiądz. Co takiego w te stare rakiety? - Są wielkie, fras Ilyire, to czyni je szczególnymi. Buduje się je z trzech części, z których każda wyrzuca następną wyżej, a największa z nich to dziewięciometrowa rakieta na czterech członach. - Dziewięć metrów. Duża, tak, jest duża. Ale jak Hauptliberin może strzelić taka stara, no, skomplikowana rzecz? - Och, one działają na prostej zasadzie. Po prostu ogromny cylinder wypełniony materiałem wybuchowym. Proste, fantastyczne rzeczy, te rakiety, a metal wydaje się wciąż mocny jak na dwa tysiące lat spędzone w muzeum. Były też inne typy rakiet, z płynnymi materiałami wybuchowymi, ale frelle Zarvora nie chciała mieć z nimi nic do czynienia. Powiedziała, że wystarczająco dużo kłopotu będzie miała z przygotowaniem stałego materiału wybuchowego dla tych prostych rakiet. - Jest dużo czarny proch. - Och, nie, ten materiał wybuchowy musi być znacznie silniejszy. - Silniejszy od czarny proch? To rzeczywiście cud. Pozostali awiadowie byli już w obrębie palisady; ciągnęli i popychali ogłupiałe przez Wezwanie konie do stajni i wydawali okrzyki zdziwienia na widok ciała szablozęba. Wkrótce do holu weszli trzej mężczyźni i dwie kobiety. Ilyire rozpoznał Sondiana, rajcę z osady Macedon w Przymierzu Południowo-Wschodnim. - Wróciłeś na zachód, Ilyire - powiedział Sondian. - To ty zabiłeś tego szablozęba? - To ja. Gdzie moja siostra? - Nie ma jej tutaj. Jest dużo dalej, w Pozostałości Perth. Jak zabiłeś... - Kto z nią? - Nikt. - To jak wiesz, gdzie ona? Przyjazne nastawienie Sondiana natychmiast zastąpił chłód. - Była tutaj. Powiedziała nam o swoich planach. Potem pojechała dalej sama. - Gdzie spała? Z kim spała? Sondian powolnym ruchem wyciągnął podniszczoną skałkówkę i odciągnął kurek. Rozległ się cichy trzask. Ujął pistolet w obie ręce i oparł się o filar z drewna kauri. - Słuchaj, i słuchaj uważnie, Ilyire, Ghanie z Glenellen. Możesz być dwa razy silniejszy od zwykłego człowieka twojej postury, możesz mieć lepszy refleks i być odporny na Wezwanie, ale pamiętaj, że tutaj każdy z nas jest awiadem, więc to wszystko, co wyróżnia cię wśród ludzi, tu jest po prostu normą. Jeśli chcesz żyć między nami, musisz przestrzegać naszych obyczajów i uprzejmości. - Nie pozwolę bezcześcić moją siostrę! - krzyknął Ilyire, ciskając kubkiem i podnosząc się. Sondian patrzył na niego przez chwilę, po czym ostrożnie zwolnił kurek i rzucił pistolet jednej z kobiet. Na ten znak pozostali trzej awiadowie zaczęli zacieśniać krąg wokół Ilyire. - Lepiej nie wyciągaj pistoletu, fras - powiedziała kobieta trzymająca skałkówkę Sondiana. Ilyire rzucił się do przodu, zamierzając się na Sondiana pięścią. Odruchy Ghana były dostosowane do reakcji zwykłych ludzi, toteż Sondian łatwo uniknął ciosu - schwycił napastnika za ramię i przerzucił za siebie, na krzesło, które się rozpadło. Ilyire został przyciśnięty do ziemi i pozbawiony pistoletu. - Wyprowadźcie go - powiedział Sondian. - Do stajni? - zapytał jeden z trzymających ramiona Ilyire. - Po prostu na zewnątrz. Skoro potrafi zabijać szablozęby gołymi rękami, powinien być bezpieczny. Postawili Ilyire na nogi i odprowadzili do wyjścia, trzymając za ramiona. Sondian kroczył za nim i bez ostrzeżenia wymierzył mu obutą w nabijany ćwiekami but nogą tak mocnego kopniaka w tyłek, że aż zatrzeszczały kości. Ilyire krzyknął i upadł. - Zbieraj się, pełzaj - warknął Sondian. - Za mało jest awiadów, a za dużo ludzi, żebyśmy mieli walczyć między sobą. Snopbłysknę strażnikom przy wozie przeciwwezwaniowym, żeby nie udzielali ci pomocy i żeby cię zastrzelili, jeśli zanadto się zbliżysz. Ilyire odwrócił głowę. - Zbezcześciłeś mi siostrę... Sondian wymierzył mu siarczysty policzek, aż Ghan stracił na chwilę przytomność. Kiedy ją odzyskał, Sondian trzymał go za włosy. - Posłuchaj dobrze, ty żałosny, nędzny robaku. Nie tylko nie dotknąłem twojej dziwacznej i stukniętej siostry, ale czuję się wręcz obrażony insynuacją, że mogłem to uczynić. A teraz zabieraj swój sprośny, skręcony, chory, zboczony, nędzny umysł i wynoś się! * * * Ilyire spędził noc w pobliżu ostrokołu, skulony przy ogniu rozpalonym ze ścinków pozostawionych przez stolarzy i kołodziejów. Przyglądał się kształtom pełzającym w ciemności i spędzał czas, robiąc widły i zahartowaną w ogniu włócznię w kształcie litery T. Rankiem, zaraz po tym, jak awiadowie wyjechali konno do swoich wozów, odwrócił się plecami do wschodzącego słońca i pokuśtykał na zachód. Sondian przyglądał mu się z prowizorycznej galerii rusztowania snopbłysku. - Jeśli będziemy mieli szczęście, zjedzą go szablozęby. - Po spotkaniu z jego siostrą przypuszczałbym raczej, że to ona go zje. Widziałeś, jak łapała myszy, kiedy była tutaj, i... - Tak, wystarczy. Jest dziwaczna, ale w porównaniu z nim zupełnie normalna i na swój sposób cywilizowana. Ona przynajmniej stara się kryć z tą swoją dziwacznością. Od czasu do czasu. - Przypuszczam, że dotyczy to nas wszystkich, fras. - Tak, tak, tak. Wypuść jego konia i nie zwalniaj kotwicy, Wezwanie pociągnie go drogą na zachód. Dogoni Ilyire i może da się złapać. - To wielka hojność i łaskawość z twojej strony, fras. - No cóż, jego siostra może być głodna. Ilyire kuśtykał powoli, bardzo ostrożnie, wypatrując czających się kotów i innych drapieżników. Nie zauważył ani jednego, natknął się za to na wozy transportujące rakiety. Lufy muszkietów odprowadzały go, dopóki nie znikł z pola widzenia. Wóz z rakietami był największym, jaki kiedykolwiek widział, ale same starożytne urządzenia zawinięto w płótno i liny. Najbardziej zadziwiający był jednak ciągnący je wóz przeciwwezwaniowy, długi na tyle, żeby pomieścić dwanaście koni na platformie. Kiedy Ilyire go mijał, awiadowie przywiązywali właśnie zwierzęta do ramy kołowrotu; były ustawiane przodem na zachód, z którego dobiegało kuszące je Wezwanie. Ich kopyta obracały dwoma potężnymi kieratami, te zaś dzięki systemowi przekładni poruszały kołami wozu. Konie bezmyślnie szły na zachód, ale wóz lokomotywa jechał na wschód, ciągnąc platformy wyładowane rakietami. Było to jedyne urządzenie, jakim mogli posługiwać się awiadowie w Martwych Krainach, gdzie Wezwanie nigdy nie ustawało. Nieco później koń Ilyire zrównał się z nim, podążając na zachód za Wezwaniem. Ilyire z radością powitał możliwość dalszej jazdy, mimo że siodło uwierało go w tyłek. * * * Ilyire lustrował wzrokiem wielkie budowle i wieże Pozostałości Perth, usiłując wypatrzyć typowe oznaki świadczące o tym, że ktoś tu mieszka. Minęły dwa dni i chociaż napotkał ślady niedawnych poszukiwań i zbierania złomu, nie było tu... Ależ jest, powiewa na morskiej bryzie. Flaga, jedyny przedmiot, który nie mógł przetrwać dwóch tysiącleci i nie mógł znaleźć się tu inaczej niż umieszczony ręką awiada. Theresla zajęła coś, co niegdyś było luksusowym kompleksem mieszkalnym. Znajdował się on obecnie na nowym wybrzeżu, które przesunęło się na ulice pozostałości Perth. Ilyire zagwizdał, żeby obwieścić swoje przybycie, po czym zsiadł z konia. Koń usiłował iść dalej na zachód, ku wodzie. - Nie mogę ciągnąć cię całą drogę powrotną - powiedział Ilyire tonem usprawiedliwienia. Zdjął juki i puścił wodze. Koń natychmiast ruszył w kierunku wody i parł do przodu, rozpryskując ją, aż stała się na tyle głęboka, że musiał płynąć. Ilyire wyciągnął teleskop i przyglądał się wędrówce zwierzęcia, dopóki jego głowa nie znikła w niespokojnym szarozielonym odmęcie, który wydawał się tworzyć sporą zatokę. - Okrutny eksperyment - odezwał się głos za jego plecami. Ilyire podskoczył, a obróciwszy się, ujrzał przyglądającą się mu Thereslę. - Siostro! - wykrzyknął. Wpatrywała się w niego z odległości niespełna trzech metrów: kobieta o pół głowy od niego niższa, z włosami związanymi w gruby koński ogon. Ubrana była w bawełnianą zielono-czerwoną tunikę i kraciaste spodnie, jak inni awiadowie, co Ilyire zauważył z pewnym niezadowoleniem. Miała dziwne, przenikliwe spojrzenie, pozbawione jednak złośliwości i drwiny, które zwykle dla niego rezerwowała. - Co z moimi książkami? - zapytała. Ilyire wyciągnął pakunek z juków i rzucił jej pod nogi. Nie silił się na bardziej wylewne powitania. - Nie potrzebujesz ich - oznajmił ponuro. - Chciałaś się tylko mnie pozbyć. - Możesz sobie myśleć, co chcesz - odrzekła, odwracając się i wskazując mu gestem, żeby poszedł za nią. Ilyire zrównał się z nią, kiedy przedzierała się między pnączami porastającymi rozwalone budynki. Drzewa były teraz wyższe niż większość ruin, a w upale dnia roiło się w nich od brzęczących owadów. Niektóre z wież cudem zachowały swój kształt przez dwa tysiąclecia i wyglądały jak prostokątne wzgórza o ostrych krawędziach okryte płaszczami pnącej zieleni. Theresla obojętnym tonem poinformowała, że do Ilyire podkradał się szabloząb, kiedy przyglądał się odpływającemu koniowi. Nie zawsze polowały nocą. Theresla odesłała go, ale Ilyire zamiast okazać wdzięczność, zbeształ ją. - Czemu tu mieszkasz? To niebezpieczne miejsce. - Jestem sama, Ilyire. To z pewnością ci odpowiada. - Powinnaś być bezpieczna. Bezpieczna od zagrożeń. Bezpieczna od żądzy. - Co zatem proponujesz? - Wróć do Kalgoorlie. Załóż klasztor. Zajmij się szerzeniem naszej wielkiej wiary ortodoksyjno-genteistycznej z Alspring. Theresla zatrzymała się i wskazała na okryte pnączami drzewa i kopce, które niegdyś były budynkami. - Nikt nie przeszkadzał im przez dziewiętnaście stuleci - powiedziała. - Budynki znajdujące się w głębi lądu zostały rozebrane na części, gdy budowano nasze nowe fortece i miasta. Tutaj, w Martwych Krainach Wezwania, budynki po prostu powoli rozpadają się i powracają do ziemi. Jak na wspaniałość cywilizacji anglaickiej, zachowało się niewiele skarbów. - Wiem o tym wszystkim. Anglaicy łażą po Księżycu, a na ich drogach rosną drzewa. No i co? Żadne dzieło grzesznych śmiertelników nie jest trwałe. Kilka minut później doszli do wielkiej murowanej budowli, w której mieszkała Theresla. Otworzyła okiennice zakratowanych okien i świetlików i Ilyire zdumiał się, widząc, jak jasne i dobrze przewietrzone jest jej mieszkanie. - Możemy się wiele nauczyć z tego, co przetrwało tutaj, w tej nienaruszonej pozostałości - powiedziała. - Awiadowie nie pojawiają się w populacji zachodnich majoratów i kasztelami, ma to coś wspólnego z ich genototemem. Dlatego ta pozostałość nie była odwiedzana od czasu, kiedy Wezwanie zaczęło grasować po kraju. To, co oglądamy, znajdowało się tu w roku 2021 według starego kalendarza. - Aha. Badasz pozostałość, zanim jest złupiona? - Tak. Teraz, kiedy Hauptliberin przewiozła w sekrecie osadników awiadzkich z południowego wschodu, zaczną się łupież i niepokój. - Ja spotkał kilku. Dranie. - Biłeś się z nimi, dowiedziałam się o tym z mojego snopbłysku - odpowiedziała, prztykając go w klatkę piersiową. - To głupie, Ilyire. Przed oczami masz chwałę starożytnej nauki, ale w twojej głowie jest miejsce wyłącznie dla seksu i podejrzliwości. Rozejrzyj się, co tu widzisz? Ilyire parsknął z niecierpliwością, po czym odwrócił się i wyjrzał przez gęstą siatkę i kraty zasłaniające okno. Przed nim rozciągał się wielki obszar wody. - Jakby bloki w wodzie, tam, ku zachodowi - powiedział, wskazując ręką. - Wyglądają na wielkie wieże snopbłysku. - Ale są na to zbyt blisko siebie. - Korzystali z woda do obrona przed korsarzami? - Według starych planów Perth te wieże znajdowały się niegdyś na suchym lądzie. Woda sięga teraz dalej niż wtedy. Wziął od niej plan i przyglądał mu się przez chwilę. Theresla oparła się o siatkę w oknie, wysyłając swoje zmysły, żeby poszukać świadomości żyjącej w tej wodzie. - W tamtej zatoce daje się wyczuć aktywność empatyczną, stamtąd też pochodzi część tego ciągłego Wezwania - powiedziała. - No to co? - mruknął Ilyire. Podniosła oczy ku świetlikowi. - No dobra. Pogdybajmy o tym, co wydarzyło się po dwudziestym pierwszym wieku. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu świat stawał się coraz cieplejszy. Zarvora natknęła się w swoich badaniach na niezliczone wzmianki o paleniu węgla przez rzemieślników i inne terminy, których na razie nie rozumiemy. Panowała zgoda co do tego, że podniesie się poziom morza, a morzem nazywa się właśnie ta woda tam. Lustrosłońce stanowiło próbę powstrzymania tego procesu ocieplania. Tyle że maszyny, które je budowały, pracowały zbyt wolno i skończyły robotę o dwa tysiąclecia za późno. - No tak. A więc obręcz-na-niebie się przydaje. - Usiłuje przywrócić świat do stanu sprzed wielu stuleci. - Nie rozumiem tego palenia skamieniałości. Czego nas to uczy? Jeśli świat się ociepla, to co z Wielkozimiem? - Znam wiele odpowiedzi, Ilyire, ale nie wszystkie - zakończyła Theresla. - Chodź ze mną i przyjrzyj się niektórym z cudów, jakie znalazłam. Lepsze to niż rozmowa. Niedaleko stąd jest muzeum. Było porządnie zbudowane i nie zawaliło się pod ciężarem pnączy i lat. * * * Weszli ostrożnie, wypatrując czających się we wnętrzu drapieżników. Muzeum składało się z przestronnych, wysokich sal, które teraz przypominały jednak raczej groty, ponieważ pnącza przesłoniły okna. Większość eksponatów tworzyła albo sterty rdzy, albo była pokryta śniedzią i odchodami nietoperzy. Nieliczne zachowane przedmioty były dla Ilyire zagadką. Panował tu koci zapach, a z góry dochodził trzepot skrzydeł nietoperzy. Theresla odpięła od pasa krzesiwo i zapaliła lont owiniętego w papier ładunku, który rzuciła daleko przed siebie. Wybuch zabrzmiał jak ostre, pełne pogłosów uderzenie batem. Dwa bure kształty w szaleńczym pędzie wyskoczyły z nor i uciekły z budynku. - Szablozęby dają się oswoić, ale to długo trwa - wyjaśniła. - Tutaj odkryłam rakiety, które widziałeś na transporterze przeciwwezwaniowym. Na tej gładko wypolerowanej tablicy kamiennej po lewej było trochę informacji o ich działaniu. Pomiędzy rozpadającymi się eksponatami zachowało się jeszcze kilka rakiet. Z wszystkich obłaziła farba, wszystkie miały częściowo obcięte czubki, żeby pokazać złożoność ich ładunku. Ilyire przyglądał się, nie rozumiejąc. - Mają dwa tysiące lat - powiedziała Theresla. - Materiały używane przez starą cywilizację były w większości kruche i nie nadają się do użytku po takim czasie, ale nie rakiety. Zrobiono je z czegoś bardziej wytrzymałego. - I ci ludzie przyjechali tu ze swoim odwrotnym wozem? - Tak, żeby zabrać cztery rakiety. Były z nimi dwie awiadki i sama Hauptliberin. Zarvora badała rakiety i opisujące je tabliczki przez cały dzień, zanim zdecydowała, które zabrać. Ona naprawdę zamierza użyć ich ponownie. - Gdzie oni spali? Spojrzała na niego, podpierając się pod boki. - Zadziwiasz mnie, Ilyire. Ktoś przychodzi tu z zespołem pomocników, żeby ożywić chwałę dawnej cywilizacji, a ty potrafisz myśleć wyłącznie o tym, czy któryś z tych mężczyzn przespał się z twoją siostrą. - O właśnie! Sama to powiedziałaś! - krzyknął Ilyire. - Spałaś z którymś z nich. To był Sondian, wiem to na pewno. - Sondian to porządny człowiek i dobry przywódca, wzór dla innych awiadów, którzy... - Najpierw zbezcześcił ciebie, potem zbił mnie. Znam ja takich. Zboczeniec dominacyjny. Władza i seks dla niego to samo. Będę go ścigał, zabiję. - Nie wpakowałam w moje dziewictwo ani jego, ani nikogo innego, Ilyire, i będę ci wdzięczna, jeśli dasz mu spokój. Jest przywódcą miejscowej kolonii, a oni potrzebują jego wiedzy i umiejętności. - Przywiozę ci jego głowa w worku, zobaczysz. Spłaci dług zaciągnięty na twój honor. Gdzie są pistolety? Chcę pistolet. Daj mi ten, który masz. Theresla wyciągnęła skałkówkę zza pasa. Ilyire podbiegł w jej kierunku, po czym stanął jak wryty, gdy odbezpieczyła pistolet i wycelowała prosto w jego pierś. Była to broń krótkolufowa, ale co najmniej czterdziestkapiątka. - Zmieniłeś się w przedmiot, przyrodni bracie, więc potraktuję cię jak przedmiot. Wypaliła, patrząc mu prosto w oczy. Ilyire dostrzegł błysk, zanim Theresla znikła w chmurze dymu, która ich rozdzieliła. * * * Obudził się późnym popołudniem. Leżał samotnie w tym samym miejscu, gdzie upadł. Za każdym oddechem czuł ostrza wbijające się w klatkę piersiową, a ból zwiększył się jeszcze, gdy usiadł. Metal ukrytego napierśnika przejął uderzenie, wgiął się jednak, łamiąc dwa żebra. W tunice Ilyire ziała imponująca dziura. Rozciął nożem rzemienie napierśnika i ból natychmiast zmalał. Spojrzał na ślady Theresli wśród kurzu i poczuł nieznane otępienie. Strzeliła do niego. W jej oczach czaiła się śmierć, i zastrzeliła go. Nie ułożyła jego ciała tak jak nakazano w pismach, zastrzeliła go i pozostawiła tak, jak upadł. - Ja... nie żyję - powiedział na próbę, a jego głos odbił się echem w starożytnej galerii. Rozejrzał się. Juki i włócznia leżały tam, gdzie je upuścił. Theresla nie chciała nic od niego, po prostu pozbyła się przeszkody. - Sondian cię ujeżdżał - syknął ze złością, ale tym razem w jego sercu nie pojawiło się ukłucie wściekłości. - Sondian zbezcześcił Thereslę! - krzyknął na cały głos, po czym zaniósł się szaleńczym śmiechem, który zmieszał się z echem krzyku. Ilyire miał wrażenie, że stoi tam przez wieczność, odarty z celu i sensu działania. Światło już gasło, gdy wreszcie zdjął napierśnik i wyklepał go pozostawionym przez ekipę Sondiana młotkiem. Coś kołatało się na dnie jego umysłu i nagle przebiło się na powierzchnię: wyraz twarzy Theresli, gdy do niego strzeliła, był taki sam, jak wtedy, gdy pojawiła się za nim po raz pierwszy. Przez cały czas zamierzała go zabić. Wyciągnął z juków woskową kredkę i znalazł kawałek pustej ściany, na której dało się pisać. Czuł ból, kiedy wyciągał rękę do góry, ale ból sprawiał mu przyjemność, ponieważ przesłaniał wszystko, czemu Ilyire nie miał ochoty stawiać czoła. Cofnął się nieco, żeby przyjrzeć się żółtym literom: ILYIRE ŻYJE. DO DIABŁA Z THERESLĄ. NIE JEST GODNA WĄCHAĆ ŁAJNO. Opuszczając Martwe Krainy Wezwania, Ilyire zauważył, że szablozęby zostawiały go w spokoju. Szedł w kierunku przeciwnym do wiecznego Wezwania, a koty wiedziały, że nie należy niepokoić stworzeń, które są do tego zdolne. * * * Procesja odzianych w worki konopne mnichów sunęła wolno przez czerwony, pustynny krajobraz rozrzuconych kamieni i piasku. Szli równym krokiem, w rządku, prowadzeni przez opata klasztoru w Baelshy. Widoczny w oddali kopiec kamieni rósł w miarę jak się zbliżali. Kiedy doszli, opat obszedł kopiec, a następnie wszedł do otwartej na południe ciasnej niszy. Przekonawszy się, że wszystko jest w porządku i mnisi mogą rozpocząć robotę, wycofał się. Miejsce zostało szybko zamiecione, sprawdzony stan przymocowanego do ściany schronienia zbiornika. Dwaj mnisi wyciągnęli podpłomyki i daktyle zawinięte w papier. Ostrożnie ułożyli pożywienie na występie skalnym służącym jako spiżarnia. Pod okiem opata otworzyli cztery bukłaki z wodą i przelali ich zawartość do zbiornika w ciemnym kącie niszy. Wyszedłszy na zewnątrz, opat skinął na trzech mnichów, którzy nie brali udziału w przygotowaniach. Najwyższy z nich zaczął ściągać z siebie ubranie z konopi i bawełny, na końcu zdjął płaski wiklinowy kapelusz i stanął przed opatem nagi w ostrym słońcu pustyni. Na znak dany przez opata pozostałych sześciu mnichów podbiegło i ustawiło się szeregiem za swym nagim towarzyszem. Stanęli na baczność, ze złączonymi stopami. - Re! - warknął opat i wszyscy ukłonili się głęboko. Opat wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby niewielką książeczkę i skinął na nagiego mnicha, który wystąpił do przodu. Podał mu książkę i cofnął się. Opat i mnich ukłonili się sobie nawzajem. - Bracie Glaskenie, przed tobą najważniejsze dziesięć dni twojego życia - powiedział z powagą opat, a Glasken stał naprzeciwko niego bez drgnięcia, ściskając książkę w ręce. - Oto kulminacja pięciu lat celibatu, abstynencji, modlitwy, postów, wolności od pokus tego świata i ćwiczeń w czystej, ale niełatwej sztuce wojennej. Wiele razy obawiałem się, bracie Glaskenie, że nie wytrzymasz naszej reguły, ale dowiodłeś, że się myliłem, co raduje moje serce. Oto przed tobą ostateczna i najcięższa próba. Za pięć dni nadejdzie Wezwanie - Wezwanie, które przetacza się przez kraj, porywając ze sobą nieprzywiązanych mężczyzn, kobiety i dzieci, wyrywając ich z życia i pociągając w zapomnienie. Kiedy poczujesz w duszy uwodzicielskie dotknięcie Wezwania, musisz mu się oprzeć wyłącznie umysłem i wolą, tak jak cię uczyliśmy. Oprzesz się jego powabowi bez uwięzi, kotwicy piaskowej, wytresowanych Wezwanioterierów i ścian łaski. Nie będziesz miał na sobie ubrania, a spać będziesz na słomie pod chłodnym niebem pustynnej nocy. Nic z tego, co znajdziesz w zasięgu ręki, nie nadaje się do zastosowania jako uwięź. Bracie Glaskenie, czy chciałbyś odstąpić od tej ostatecznej próby? - Nie, wasza wielebność. - Bracie Glaskenie, możesz powrócić z nami do klasztoru Baelsha. Podetniemy ścięgno kolanowe w twojej prawej nodze, ale nic poza tym ci się nie stanie. Przeżyjesz życie jako nasz ogrodnik. Będzie to szlachetna egzystencja, wypełniona modlitwą i medytacją. Czy chciałbyś odstąpić od tej ostatecznej próby? - Nie, wasza wielebność. - Bracie Glaskenie, jeśli oprzesz się Wezwaniu, zostaniesz mnichem Baelsha, związanym ślubami ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, podległym mojej władzy, i pod karą śmierci nie będzie ci wolno nigdy opuścić klasztoru. Jeśli taka będzie wola Boga, że Wezwanie okaże się silniejsze od ciebie, odejdziesz na pustynię i umrzesz po kilku dniach. Czy chciałbyś odstąpić od tej ostatecznej próby? - Nie, wasza wielebność. - A zatem, zgodnie z twoją wolną wolą, dopuszczam cię do tej próby. Re! Wszyscy skłonili się ponownie, opat zaś wystąpił do przodu i z szerokim uśmiechem ujął dłoń Glaskena. - Zejdź, proszę, ze słońca i ukryj się w niszy, bracie Glaskenie - powiedział łaskawie. - Módl się i czyń przygotowania, ale nie lękaj się. Jeśli twoja próba nie powiedzie się, za kilka dni będziesz w raju. - Jeśli zaś oprę się Wezwaniu, wasza wielebność, od raju będzie mnie dzielić całe moje życie. Sprawiasz, że klęska wydaje się nieomal bardziej powabna. Opat objął nagiego mnicha w ojcowskim uścisku i popchnął go ku schronieniu. - Wiem, co masz na myśli, bracie Glaskenie, trzymaj jednak w ryzach swój umysł. Jeśli pożądałbyś poddania się Wezwaniu, byłoby to samobójstwem. A to skok prosto do piekła! - Rozumiem, wasza wielebność. Nawet po pięciu latach w Baelshy wymknie mi się czasem jakiś żart. - Wystrzegaj się śmiechu, bracie Glaskenie. Pamiętaj, że śmiejesz się zawsze czyimś kosztem, a w tym wypadku zapłacić możesz ty. Jeśli diabeł przywiedzie cię do śmiechu w chwili, gdy nadejdzie Wezwanie, możesz pozostać w diabelskiej kompanii na całą wieczność. - Twoje ostrzeżenie jest kijem, którym będę się przed nim bronił, wasza wielebność. - Niech się dzieje wola Boga. Pracuj wytrwale i przejdź próbę pomyślnie, bracie Glaskenie. Stanowiłeś moje największe wyzwanie. Cztery postacie oddaliły się od kopca, tym razem mniej oficjalnym krokiem. Opat szedł ze spuszczoną głową. - Pięć lat temu przyczołgał się do naszego ogródka warzywnego z pustyni, wygłodzony i umierający z pragnienia - powiedział do pozostałych. - Czy naprawdę przebył całą drogę z miast Alspring, jak twierdził? A jeśli tak, to co wygnało go w przestwór pustyni? - Uciekał przed sprawiedliwością, wasza wielebność? - zasugerował mnich niosący ubrania i kapelusz Glaskena. - Może. A może rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, zaginionym filozofem i odkrywcą, który badał najdalsze rejony tego lądu. To dziwny i... nawiedzony człowiek, ten brat Glasken. Mam wielką nadzieję, że nie zabierze go Wezwanie. Lata, które poświęciłem na ujarzmienie jego żądz i namiętności, były świadkami największego wyzwania, przed jakim stanąłem, odkąd objąłem mój urząd. * * * Glasken spoglądał za mnichami znikającymi w falującym upale na horyzoncie, mamrocząc cicho do samego siebie: - Nareszcie sam, dziesięć dni do ich powrotu. Niedługo znajdą się inni, z którymi będę mógł swobodnie porozmawiać - poza mną samym. Mną samym! Jedynym cywilizowanym towarzystwem w Baelshy byłeś dla siebie ty, Johnny Glaskenie. Och... zachowałem zdrowe zmysły, gadając do samego siebie przez pięć lat, ale już wkrótce John Glasken nie będzie musiał rozmawiać z Johnem Glaskenem. W końcu uznał, że mnisi naprawdę sobie poszli. Szybko wskoczył do niszy, czując podniecenie podobne do tego, które towarzyszyło porankowi trzeciego Bożego Narodzenia w jego życiu. Sięgnął do zbiornika tak głęboko, że niemal zanurzył głowę. Są! Dziesiątki kamyków obciągniętych skrawkami płótna i dziesięć mocno powiązanych skórzanych paczuszek. Glasken wyławiał je pełnymi garściami. - Dziesięć małych bukłaczków zrobionych ze skórek szczurów, kotów i ptaków, trzydzieści skrawków płótna, sznurek i rzemyki trzymające to wszystko w bukłakach. A teraz, modlitewniczku, wysłuchaj moich modłów. - Odchylił okładki książeczki i zerknął między grzbiet i oprawę. - Kawałek brzytwy i igła... wszystko na miejscu, wszystko jest! Zabrał się do zszywania skrawków płótna, a jego palce śmigały, zostawiając za sobą wprawnie wykonane szwy. Przez cały czas mruczał do siebie jak oszalały. - Mój czarodziejski dywan, który zaniesie mnie stąd do Zachodnich Majoratów, do kobiet, wina, zabaw, flirtu, kobiet, pieniędzy, hazardu, rubasznych piosenek, kobiet i jeszcze raz kobiet... Kiedy już kilt i mająca chronić przed słońcem peleryna były gotowe, Glasken użył brzytwy, żeby przyciąć trochę słomy, z której szybko splótł szeroki, stożkowaty kapelusz. Jego bukłaki wydawały się przygnębiająco małe, kiedy wlewał do nich wodę, napełnił jednak również siebie wodą, daktylami i podpłomykami. Co chwilę wyglądał na zewnątrz, sprawdzając, czy opat przypadkiem nie postanowił jednak podpełznąć, żeby sprawdzić podopiecznego. Za pomocą rzemyków Glasken umocował trochę ciasta i daktyli między kapeluszem a swoją wygoloną głową. Z rozmysłem ułożył otwartą w połowie modlitwy książeczkę w kącie, po czym zmierzwił słomę, żeby wyglądała, jakby na niej spał. Wyjrzał znów na zewnątrz i stwierdził, że do zmierzchu pozostała już niecała godzina. Spojrzał na zachód, gdzie zniknął opat z mnichami. Roześmiał się do siebie i zwrócił ku horyzontowi. - Dokładnie mnie sprawdziłeś, opacie Haleforth, ale nie przyszło ci na myśl, że ja mógłbym włamać się do twojego pokoju i przeszukać twoje torby, taak, i ukryć brzytwę i igłę w tej książeczce, którą torturowałeś mnie przez minione lata. Wiem, że spakowałeś teleskop, parszywy stary lisie, wiem, że siedzisz tam, zezując na mnie. Świetnie, smaż się na słońcu, podczas gdy ja odpocznę sobie w chłodzie mojej kamiennej werandy. Smaż się, bo kiedy o zachodzie słońca wyruszysz do swojego klasztoru, ja również ruszę w drogę, ale ja pójdę na południe. Smażcie się wy wszyscy leniwi, służalczy mnisi, którzy z pewnością zastanawialiście się, przyszedłszy o świcie do kuchni, jakaż to miłosierna dusza napełniła już wodą te cztery bukłaki... taak, i zawiązała porządnie i ciasno ich szyjki. Ha, zamykasz spiżarnię przed głodnymi mnisimi nocnymi włóczęgami, opacie Haleforth? Ale nigdy nie przyszło ci do głowy zamknąć również zbiornik z wodą! W ostatnich promieniach słońca Glasken napił się ze zbiornika, aż zrobiło mu się niemal niedobrze, po czym wyruszył na południe. Poruszał się powolnym, niepewnym krokiem, żeby zostawić ślady kogoś, kto znalazł się w uścisku Wezwania. Idąc, oglądał się na kopiec i ku zachodowi, gdzie w odległości dwóch dni marszu znajdowała się Baelsha. - Żegnaj, Baelsho - powiedział, machając ręką w stronę okrytego słabą poświatą horyzontu. - Dajcie mi nieco czasu, a przelecę dziewkę i wypiję kufel za każdego z was, taak, mimo że jest was dwa razy po dwanaście tuzinów. Wykorzystując gwiazdy i Lustrosłońce jako zegar i kompas, dążył wciąż na południe. Kiedy wzeszedł zbliżający się do nowiu księżyc i wzmocnił pomarańczowe światło Lustrosłońca, Glasken przeszedł w bardziej zdecydowany, dłuższy krok. Potykał się często, czasem upadał, ale nie tracił ducha. Niedługo po wschodzie słońca opróżnił dwa ze swoich cennych małych bukłaczków i dokładnie obwiązał nimi stopy, posiłkując się rzemykami, które miał na szyi. Stwardniałe podeszwy jego stóp krwawiły już z licznych niewielkich skaleczeń, ale Glasken wyścielił prowizoryczne sandały odrobiną podpłomyków. Brat John Glasken z klasztoru Baelsha zdołał w ciągu dwóch nocy i jednego potwornie gorącego dnia przebyć niewiarygodną odległość stu kilometrów. Pięć lat treningu i dyscypliny dało mu nadzwyczajną wytrzymałość. Przez następne dni przesypiał najgorętszą porę, rozpinając płócienną pelerynę dla ochrony przed słońcem. Zyskał umiejętność przeżycia w trudnych pustynnych warunkach dzięki trzem doświadczeniom sprzed pięciu lat, ale chociaż uzupełniał surowymi jaszczurkami i wężami dietę z podpłomyków i daktyli, wodę zużywał szybciej, niż planował. Spadła szybkość jego marszu i wkrótce przemierzał mniej niż pięćdziesiąt kilometrów na dobę. Ósmego dnia ujrzał na swojej drodze stos zbielałych kości. Kulał już teraz wyraźnie, toteż z ulgą powitał możliwość wytchnienia. Przykucnął i przyjrzał się szkieletowi, rozwleczonemu częściowo przez padlinożerców. Przy miednicy odkrył sztylet z wyrytym na ostrzu krzyżem z Baelshy. Niewielka sakiewka leżąca tuż obok rozsypała się, ujawniając sześć monet pochodzących z majoratu Kalgoorlie. Glasken zabrał sztylet i monety, po czym dostrzegł coś długiego i prostego, do połowy przysypanego piaskiem: laskę! - Przykro mi, bracie, żal mi ciebie - powiedział, klękając na piasku i kładąc dłoń na czaszce. - Niech twoja dusza odpoczywa w pokoju. Jak udało ci się przemycić te rzeczy przez starego diabła i jego mnisich szpiegów? A może zabrałeś to kosztem jedzenia i bukłaków? To głupota, ale doceniam twoje poświęcenie. Poniósł się, opierając się na lasce. - Zapalę dla ciebie świeczkę w podziemnej katedrze chrześcijańskiej w Kalgoorlie, a następnie wypiję za twoją pamięć z ładną dziewką w jakiejś tawernie. Tymczasem lepiej będzie, jeśli pokuśtykam dalej. Według moich obliczeń Wielka Paralinia Zachodnia jest jeszcze o sto kilometrów stąd, a moja woda skończyła się rano. * * * Pociąg wiatrakowy stanowił tylko plamkę na falującym horyzoncie, kiedy spostrzeżono go z peronu stacji Naretha. Niewielka grupka ludzi obserwowała, jak się zbliżał: maszyneria wysokich cylindrycznych wirników, rusztowanie masztów i olinowania nad płaskim, wąskim cielskiem. Zawiadowca stacji spojrzał do trzymanego w ręce rejestru, a następnie na tabliczkę z rozkładem. W oddali, na szczycie przedniego masztu lokomotywy wiatrakowej, zaczęło migotać światełko i niemal natychmiast odezwał się dzwon u podstawy należącej do stacji wieży przekaźnikowej snopbłysku. Zawiadowca podszedł, starając się nie wyglądać ani na obojętnego, ani przerażonego. Na tabliczce rejestrowej widniał kod Hauptliberin Zarvory. - To ona. Hauptliberin jedzie tym pociągiem. Natychmiast na pozycjach strażniczych ustawiła się milicja kolejowa, pozostawiając na peronie grupkę składającą się z około dwunastu mężczyzn w kombinezonach mechaników i jednego podróżnego. Wirniki lokomotywy obracały się wolno, hamulce piszczały i wstrząsały pociągiem. Kiedy stanął, część mechaników podbiegła z puszkami oleju słonecznikowego do maźnic na osiach kół wagonów, podczas gdy inni wczołgali się pod lokomotywę, żeby obejrzeć łożyska. Najpierw sprawdzili, czy nie są przegrzane, następnie dodali smaru. Ryzyko samozapłonu w źle utrzymanych mechanizmach było więcej niż prawdopodobne. Następnie upewnili się, czy na którymś z obitych stalą wielkich drewnianych kół nie ma skrzywień albo wypaczeń. Wyżej specjaliści od olinowania sprawdzali i napinali liny, maszty i dźwigary utrzymujące pionowo cylindry wirników. Na peron wyszło dwoje pasażerów, zadowolonych z możliwości przespacerowania się przez chwilę po stałym gruncie. Zdenerwowany zawiadowca stacji oderwał wzrok od swoich tabliczek i zauważył, że pasażerka jest wysoką kobietą w mundurze inspektora Sieci Snopbłysku Libris, a jej gęste czarne włosy upięte są do tyłu srebrnymi grzebykami. Skinęła mu; prosty, zdawkowy ruch głową, że wszystko jest w porządku, jeśli o nią chodzi. Zawiadowca Stacji zasalutował szybko, po czym zajął się swoją tabliczką, na której napisał: Inspekcja dokonana przez Obermerin Zarvorę. Ocena zadowalająca. Kiedy załoga zaczęła ładować wodę i zapasy do pociągu, od grupy robotników kryjących się przed słońcem pod zadaszeniem stacji oderwał się jeden mężczyzna. Podszedł do majstra. - Pozdrowienie popołudnia, zacny fras majstrze - powiedział mieszanką akcentów Przymierza i Kalgoorlie. - Chciałbym zapracować na przejazd na zachód. Pragnąłbym podjąć pracę przy waszym wspaniałym szerokotorowym pociągu wiatrakowym Wielkiej Paralinii Zachodniej. Majster zmierzył mężczyznę wzrokiem od stóp do głów. Był wysoki i silny, miał dobrze rozwinięte, regularne umięśnienie. Przez ramię przerzucił zwinięty koc, przy pasie nosił sztylet i mały bukłak. W ręce dzierżył laskę z drzewa jesionowego, która sprawiała wrażenie bardzo zniszczonej, a jego zszyte z kawałków płótna portki, tunika i czapka przypominały te noszone przez robotników kolejowych. Sandały za to wyglądały na za małe o kilka numerów. Kiedy zdjął czapkę, aby ukłonić się zamaszyście, ukazał się dwutygodniowy zarost na jego głowie. - Przyjechałeś z załogą poprzedniego pociągu i zostałeś wyrzucony? - zapytał majster. - Od wielu już lat nie pracowałem przy pociągach wiatrakowych, ale kiedyś byłem chłopcem wagonowym i gońcem, a potem uczyłem się na mechanika. - Trudno byłoby teraz uznać cię za chłopca wagonowego. Potrzebne nam są dodatkowe ręce do pracy przy kołowrocie wirnika i przekładniach, ale nie mamy czasu na naukę. Co możesz nam zaoferować? - Siłę do rozkładania i składania wirników i dokręcania klocków hamulców. Potrafię stwierdzić, że maźnica na osi jest zanadto rozgrzana, że obręcz albo felga ześlizgnęła się ze swojego miejsca na kole... Po prawdzie - pomyślał Glasken - nauczyłem się wszystkich tych terminów, przysłuchując się mechanikom i specom od lin, śpiewającym swoje szanty w tawernie dworcowej przed wieloma laty, ale nie musisz o tym wiedzieć. - Uczyłem się także obsługiwać wieże snopbłysku, znam zatem jawne kody. Na majstrze wywarło to większe wrażenie, niż chciał dać po sobie poznać. Zbyt wiele entuzjazmu i obcy mógłby jeszcze zażądać zapłaty. - Taak... cóż, to jest coś na początek. Brakuje nam zmienników przy snopbłysku... a ty jesteś przy tym silny. Jeśli potrafisz wykonywać polecenia i zgodnie z nimi obsługiwać przekładnie i dźwignie, a także zastąpić obsługę snopbłysku, jeśli zajdzie potrzeba, to możemy zabrać cię do Kalgoorlie. - To wszystko, czego pragnę. - Jak dostałeś się do Narethy? - Przebywałem przez dwa lata na pustyni na północ stąd. Medytowałem. Chciałbym wrócić do Kalgoorlie. - Aha, a więc pustelnik. Jak się nazywasz? - John. - Po prostu John? - John Glasken. Majster zamyślił się. Miał doświadczenie w rozpoznawaniu uciekinierów i rozrabiaków, ale ten facet nie miał cech ani jednego, ani drugiego. - No dobra, fras Johnie Glaskenie, zgoda. Zacznij od ładowania tych skrzyń stojących przy magazynie do wagonu z zapasami. Glasken zabrał się do roboty, a majster podszedł do zawiadowcy stacji. - Co o nim wiesz? Zawiadowca potarł kark i popatrzył na pracującego Glaskena. - Pojawił się mniej więcej tydzień temu w łachmanach, czołgał się wzdłuż szyn od zachodu. Był oszalały z pragnienia, a sądząc po zaroście, musiał chodzić do niedawna z ogoloną głową. - Co powiedział? - Że jest studentem teologii kordabeliańskiej i że medytował na pustyni. Tak się pogrążył w medytacjach, że zapomniał o uzupełnianiu zapasów. Miał parę monet i zapłacił nimi za jedzenie i ubranie, które mu daliśmy. Miał nawet kilka kalgoorliańskich srebrników. Majster podrapał się po policzku i spojrzał na Glaskena, który najwyraźniej pracował pilnie, żeby zrobić dobre wrażenie. - Nie miałeś z nim kłopotów? - O nie, pracował dobrze. Moi robotnicy nie mogą się go nachwalić, mówią, że potrafi wykonać robotę za dziesięciu... Prawdę mówiąc, kiedy wczoraj robiłem w południe obchód, dziesięciu mężczyzn siedziało bezczynnie i tylko Glasken pracował, a mimo to do wieczora szyny, podkłady i poprzecznice były w dobrym stanie. A skoro już mówimy o wieczorach, to cóż, można by pomyśleć, że ten człowiek nie zabawiał się od pięciu lat. Pierwszy do śpiewki, bił wszystkich na głowę w piciu, a potem wygrywał skoczne melodie na mojej starej lutanie, aż ludzie zatańczyli się na śmierć. - Co? I ten człowiek twierdzi, że był pustelnikiem? - Kordabelianie uważają, że pewna doza grzechu jest dozwolona, o ile uczyni się zań pokutę. Ten tu pewnie zbierał sobie kredyt na kilka planowanych grzechów. Roześmiali się. - No więc sprawia wrażenie porządnego i pilnego, a także odpowiednio zbudowanego do uczciwej roboty. Doskonała kombinacja, taak, wyczułem też ślad wykształcenia w jego mowie. Będę miał na niego oko, ale może to być rzadkość, jaką jest dobry nabytek. Musieliśmy w takim pośpiechu zbierać załogę tego pociągu, że mamy braki na wszystkich zmianach. - Nachylił się i mrugnął konspiracyjnie. - Chciałbyś pewnie wiedzieć, gdzie przyłączono tę szerokotorówkę? - No, w Peterborough... nie! Nie chcesz chyba powiedzieć, że szerokie tory doprowadzono już do Morgan? - Tak właśnie. To, rzecz jasna, nieoficjalne, ale gdybyś zechciał jakoś to uczcić, gdy ten pociąg już odjedzie... - Tak, oczywiście, aha... dwa tysiące sto trzydzieste drugie urodziny pana Brunela będą dopiero za dwa miesiące, ale zawsze można je uczcić wcześniej. - Lepiej, żebym wracał do pracy. Długiego życia i szerokich torów, fras. - Długiego życia i szerokich torów. * * * Przerwa w podróży trwała trzy kwadranse. Glasken dołączył do mechaników, którzy odśrubowywali klocki hamulców, zwalniając koła. Majster czekał, aż kapitan da znak dla pierwszych obrotów, po czym mosiężna strzałka na wskaźniku przeskoczyła o jedną kreskę. Na znak majstra każdy mechanik popchnął dźwignię sprzęgła, podłączając skrzynie biegów do zespołu wirników obracających się na wietrze. Mechanizmy wirników szarpnęły i pociąg ruszył ponownie na zachód. Rozległy się niespójne wiwaty ze strony grupki robotników, którzy odprowadzali Glaskena. Wszyscy wyglądali dość niewyraźnie po nocnych szaleństwach. Wewnątrz luksusowego wagonu mera Denkar zauważył to pożegnanie. - Wydaje się, że dołączył do nas ktoś cieszący się popularnością - zwrócił się do Zarvory. - Majster zatrudnił właśnie nowego mechanika - odpowiedziała, nie podnosząc oczu znad starożytnego tekstu, który czytała. - Żegna go tłum mężczyzn, którzy wyglądają jak na kacu. To musi być niezły pijus. - Jeśli to hulaka i pijak o nazwisku Glasken, to od pięciu lat jest za niego nagroda tysiąca złotych dukatów. Denkar odwrócił się od okna. - Kto to jest Glasken? - Możesz go znać jako FUNKCJĘ 3084, jednego z dwóch mężczyzn, którym kiedykolwiek udało się uciec z któregoś z moich kalkulorów. - FUNKCJA 3084, znakomity lutanista! Tak, pamiętam go. Och, ale z tego, co pamiętam, najdroższa frelle, jeśli on jeszcze żyje, to z całą pewnością został już aresztowany za coś innego. A gdyby tak było, zostałabyś o tym poinformowana. - Prawda, fras Denkarze, aż nadto prawda. Niemożliwe, żeby fras Glasken uchronił się przed kłopotami przez pięć lat, chyba że został wytrzebiony albo zabity przez Ghanów z Alspring. Odłożyła książkę i poklepała miejsce obok siebie. Denkar przemierzył kołyszącą się lekko podłogę i usiadł koło niej, obejmując ją ramieniem. - A teraz zabierzmy się z powrotem do szybkiego kursu o stanie nauki w Kalgoorlie - powiedziała. - My w Przymierzu wyprzedzamy ich pod względem technologii rachunkowej, optyki, teorii kodów i kilku innych pokrewnych dziedzin, oni jednak nie mają nic na kształt Libris. A ona jest skarbcem tekstów, którego edutorzy i inżynierowie z Kalgoorlie nigdy nie byli w stanie naprawdę docenić. Są szczególnie słabi w programowaniu kalkulorów, ale my mieliśmy dobry start i udoskonalaliśmy naszą technikę w działaniu od 1696. Denkar obrócił się i zerknął do mikroskopu przykręconego do biurka Zarvory. Pod obiektywem leżał ludzki włos obok jego własnego i należącego do Zarvory. Dwa ostatnie z pewnością wyglądały bardziej puchato, pierzaście. - Gdzie mógłbym spotkać jakichś braci awiadów? Zarvora myślała przez chwilę. - Daleko na zachodzie mieszka jeszcze dwoje awiadów pracujących w Martwych Krainach Wezwania, w pozostałości zwanej Perth. Są rodzeństwem, parą Ghanów z Alspring, o imionach Theresla i Ilyire. Theresla jest, delikatnie mówiąc, trochę niekonwencjonalna, a Ilyire to wysoce moralny i ortodoksyjny genteista, który źle znosi naszą cywilizację z jej mieszaniną kultur liberalnie genteistycznej, chrześcijańskiej i muzułmańskiej. - Ghanowie z Alspring. Czytałem trochę o nich w danych spływających do Kalkulora. - Jak uzyskiwałeś do nich dostęp, będąc zwykłym komponentem? - Och, pozwól mi na parę sekretów, frelle Zar, pokazują one, jakim byłem sprytnym komponentem. A zatem istnieje izolowana cywilizacja na pustyni na północ od Niziny Nullarbor. - Tak. Tych dwoje awiadów przybyło tu jakieś sześć lat temu jako część ekspedycji naukowej. Zostali, żeby pracować z nami. Podobnie jak ty i ja są odporni na Wezwanie. - Czy na północy żyją sami awiadowie? - Nie, są równie rzadcy jak w Przymierzu. Niektórzy z ich odważniej szych kupców prowadzą teraz karawany wielbłądów do stacji Maralinga na handel, ale próbki ich włosów są ludzkie. Nie mamy na razie kontaktów politycznych, nadejdą jednak we właściwym czasie. Theresla robi sporo ważnych rzeczy. Odkryła w pozostałości Perth muzeum, a w nim kilka wielkich starożytnych rakiet. Inni awiadowie splądrowali pozostałości w Martwych Krainach na wschodzie kontynentu, ale zachodnie pozostałości są nietknięte. Wydaje się, że awiadowie nie pojawiają się wśród ludzi na zachodzie, nie wiem dlaczego. Jakikolwiek jest powód, w na pół zatopionej pozostałości Perth są rzeczy, które muszę przetransportować na dworzec paralinii w Northam. Wielkie, ciężkie rakiety i inne maszyny. Umówiłam się z kilkoma awiadami z Macedonu, tajnej społeczności we wschodnich Martwych Krainach, że przyjadą i pomogą w pracy. W zamian za to dostaną cały nowy niezamieszkany teren Martwych Krain do kolonizacji. - A więc na południowym wschodzie Martwych Krain istnieje zorganizowana społeczność awiadów? - Jest ich znacznie więcej, Den, ale ich stosunek do naszego świata nie jest zgodny z moim punktem widzenia. Mimo to jest wiele towarów i usług, które możemy wymieniać, a oni wykonują dla mnie dobrą robotę w Martwych Krainach. Jak... otwarty umysł posiadasz? - Otwarty umysł? - Pytanie zaskoczyło go, więc zerknął znów w mikroskop, zastanawiając się. - Nie jestem Johnem Glaskenem i rozwiązłość nie jest dla mnie atrakcyjna, ale toleruję u bliźnich wszystko, co nie jest szkodliwe. Interesuję się nauką i technologią. Podaj mi jednak dobry powód, a zrobię dla ciebie prawie wszystko, Zar. - Być może będę musiała trzymać cię za słowo - powiedziała Zarvora z miną zdradzającą podenerwowanie. - Ależ frelle Zar, podaj mi naukowy powód, a zrobię to również z chęcią. * * * Po przebyciu rozległej Niziny Nullarbor Denkar z przyjemnością powitał rozrzucone gdzieniegdzie grupki drzew, które szybko zmieniły się w las eukaliptusowy, w miarę jak wirniki obracające się na lekkiej bryzie popychały pociąg powoli na zachód. W Coonanie na pokład wszedł inspektor celny, ale ograniczył się do wymiany uprzejmości z wybitnym gościem swojego mera. John Glasken przyglądał się wszystkiemu z pełną zdziwienia ulgą z kryjówki za tylną prawą skrzynią biegów pierwszego silnika wiatrakowego. Inspektor przeszedł przez korytarz wejściowy, nie zdradzając żadnej ochoty do poszukiwania ukrywających się cudzoziemców nieposiadających dokumentów granicznych. - Ktoś ważny na pokładzie - mruknął do siebie Glasken. Wciąż nie potrafił pozbyć się przyzwyczajenia do rozmawiania z samym sobą, które utrzymywało go w zdrowiu psychicznym przez pięć lat. Dwa dni później dotarli do Kalgoorlie, spóźnieni z powodu wyjątkowo słabych wiatrów. Słońce stało nisko, dworzec oświetlały wielokolorowe lampiony. Orkiestra dęta grała hymn mera Rochester. Tłum zgromadzony na peronie zaczął wiwatować na widok karbidowych świateł wielkiego pociągu wiatrakowego, pionowych płatów jego potężnych wirników, błyszczących i migających w świetle lampionów. We wnętrzu lokomotywy wiatrakowej kierownik pociągu zorientował się nagle, że chorągiewki Hauptliberin i Obermera Przymierza Południowo-Wschodniego są wciąż zwinięte. Uświadomił sobie to dokładnie w chwili, gdy do jego uszu dotarły ponad warkotem kół i wirników wiwaty powitalnego tłumu i dźwięki orkiestry. - Ty! Weź to! - krzyknął, gdy obnażony do pasa, ociekający potem Glasken skończył ściągać w dół bęben wirnika. - Wleź na przód lokomotywy i stań przy lewej barierce. Trzymaj te chorągiewki w górze, gdy będziemy wjeżdżać na stację. - Ależ, fras, moja tunika... - Rób, co każę! Postaraj się wyglądać godnie, a cokolwiek będziesz robił, nie upuść chorągiewek i nie spadnij! Glasken nie oglądał się w lustrze przez ponad pięć lat i nie miał pojęcia, w jakim stopniu przejścia w Baelshy zmieniły jego wygląd zewnętrzny - a niegdyś był atrakcyjny, jeśli nawet nieco tęgawy. Wśród wiwatów rozległy się westchnienia, gdy wspaniałego, nagiego do pasa chorążego na przodzie lokomotywy wiatrakowej oświetliły lampiony i pochodnie dworca. Jego skóra lśniła od potu, a cienie tańczących świateł podkreślały zarys mięśni. Gdy przetaczali się wśród tłumu na peronie, uszu Glaskena dobiegały komentarze: - Popatrz na figurę dziobową. - Dziwaczna rzeźba. - Nie, on jest prawdziwy, uśmiechnął się do mnie. - Mechanicy kolejowi tak na ciebie działają? - Chyba dołączę do Wielkiej Zachodniej. - To musi być smoczy bibliotekarz. - Smok Tygrysi, słyszałam o nich. - Elitarna gwardia Hauptliberin. - Chciałabym, żeby to mnie pilnował. - Małżonek Hauptliberin, to musi być on. Kiedy dziewczęta w białych sukienkach obsypały zdumionego Glaskena płatkami róży i mięty przeznaczonymi dla dostojnych małżonków, ten wreszcie uświadomił sobie, że większość pozdrowień i wiwatów była skierowana do niego. Pociąg zatrzymał się gładko. Lokomotywa stanęła przodem ku ciemności dworca przetokowego poza peronami. Glasken razem z chorągiewkami wycofał się przez luk wejściowy. Kierownika pociągu nie było, ale jego peleryna i worek znajdowały się na swoim miejscu, porzucone obok szafki z petardami. - Wiem, że zgodziłem się odpracować przejazd, ale należy mi się jakieś wynagrodzenie - mruknął, przetrząsając worek w poszukiwaniu sakiewki. Okazała się duża i pełna srebra przemieszanego ze złotem. Glasken wyciągnął sporą garść, po czym wrzucił sakiewkę z powrotem do worka ze słowami: - Wściekaj się na wrednych księgowych za te braki, fras. Chwilę później znalazł się na peronie ze swoim zawiniątkiem pod pachą oraz zaimprowizowaną z tuniki sakiewką przy pasie. Kilka dziewcząt z tłumu rozpoznało w nim chorążego z lokomotywy. - Fras, fras! Czy jesteś Smokiem Tygrysim? - zawołała jedna niemal bez tchu. - Słodka frelle, gdybym nim był, nie wolno by mi było nawet o tym wspominać - odpowiedział głębokim tonem, wskazującym, że jest czymś więcej niż po prostu mechanikiem. - Czy masz teraz wolne, fras, skoro gwardia mera będzie pilnować frelle Obermerin i jej małżonka? - zapytała jej towarzyszka. Hauptliberin w tym samym pociągu! Glasken przeraził się tak bardzo, że kolana niemal się pod nim ugięły, a zawiniątko wypadło mu spod pachy. - Czy wszystko w porządku, fras Smoku Tygrysi? - pisnęła pierwsza z dziewcząt. Glasken zadbał o to, żeby wesprzeć się na jej ramieniu, gdy schylił się po swój pakunek. Druga położyła mu dłonie na piersi, a w jej oczach pojawił się wyraz troski. Dotyk gładkiej kobiecej skóry na jego ciele po tak długim poście omal nie pozbawił go zmysłów. - Cztery dni bez snu, za to pełne roboty przy snopbłysku i sprzęgłach wirników na zmianę... płacę teraz za to - westchnął. - Straciliśmy część załogi podczas walk... nie, nie wolno mi o tym mówić. - Och, waleczny panie, wesprzyj się na moim ramieniu. - I na moim! - Czy jadłeś już coś, fras? A może się czegoś napijesz? - zawołał tęgi mężczyzna z pasiastą szarfą właściciela winiarni. - Mam zaraz obok tawernę. Chodź, zabierz swoje frelle przyjaciółki i zaszczyć mój skromny przybytek swoją obecnością. * * * Niecałe sto kroków dalej Zarvora i Denkar wysiedli z pociągu przy akompaniamencie czternastu salw z bombard i strzelających w niebo fajerwerków. Denkar zauważył niskiego, ale dobrze zbudowanego mężczyznę o oliwkowej cerze, ubranego we wzorzyste szaty. Zbliżał się na czele sporej grupy, w której Denkar dostrzegł członków wszystkich znanych mu ras, a także kilku innych. Kalgoorlie słynęło jako miejsce przyciągające przedstawicieli wszelkich grup etnicznych. Jeden z dworzan prowadził maleńkiego kucyka, na którym jechali dwaj chłopcy, bliźniacy mniej więcej półtoraroczni, ubrani w oficjalne kolory Rochester. Zarvora ścisnęła ramię Denkara i wysyczała z zaciśniętymi zębami: - Zamierzałam cię uprzedzić... przepraszam, jeśli będę... - Co? Nie słyszę cię w tym hałasie. - Cii. Merze Bourosie, drogi przyjacielu! - zawołała. - Obermerin Zarvoro, mam niekłamaną przyjemność powitać cię znowu - oznajmił głośno Bouros, wyciągając ręce, żeby uściskać Zarvorę. - Brakowało mi twojej gościnności, merze Bourosie. To jest... - ...fras Denkar, twój małżonek. Bardzo mi miło, fras. - Bardzo mi miło - wykrztusił zgnieciony w uścisku mera Kalgoorlie Denkar. Bouros cofnął się, żeby się mu przyjrzeć. - Ach tak, lekki dystans, bystre oczy, inteligentne oczy. Nie musisz mi mówić, frelle, to inżynier. Nie, potężna frelle Zarvora Cybeline, Hauptliberin Libris, mer Rochester i Obermer Przymierza Południowo-Wschodniego mogła wyjść za mąż wyłącznie za inżyniera. Powiedz mi, fras, jaka jest twoja dziedzina? - zapytał, obejmując Denkara ramieniem. - Ja... och, zastosowania systemów matematycznych... - Matematyka i inżynieria! Królowa nauk i... - Bouros nagle uniósł rękę, po czym przyłożył palec do ust. - Ależ, frelle Zarvoro, jakże mogłem być tak niedyskretny? Inżynier systemów, o których... nie wolno mówić. Ja też jestem inżynierem, fras Denkarze, ale zajmuję się tylko strukturami i dynamiką płynów. Ukończyłem uniwersytet w Oldenbergu. - Wykładałem tam przez pięć lat! - wykrzyknął Denkar. - Wykładałeś na mojej starej uczelni? - powtórzył Bouros grzmiącym głosem. - Twój dobry gust nie przestaje mnie zadziwiać, frelle Zarvoro. Och, ale cóż za barbarzyńca ze mnie! Musisz umierać z niecierpliwości, żeby zobaczyć swoich wspaniałych synów, a ja stoję na drodze. Ech! - O co tu chodzi? Jesteś wdową? - syknął Denkar, zasłaniając usta dłonią. - Proszę, graj dalej i powiedz, że podobają ci się imiona - szepnęła pospiesznie Zarvora do jego ucha. - Bouros pomagał w wyborze, a jest fanatycznym wielbicielem Brunela. - Brunela? - szepnął Denkar. - To był twój mąż? Wbiła mu łokieć pod żebra. - Nie, ty jesteś moim jedynym mężem. To twoi synowie. - Frelle Zarvoro, fras Denkarze, oto wasi chłopcy, zdrowi i cali - oznajmił z dumą Bouros. Zarvora podniosła dzieci z kucyka, a zażenowany i przerażony Denkar cieszył się, że musi przyklęknąć, żeby ich objąć. - Charlesie i Isambardzie, oto wasz ojciec - powiedziała łagodnie Zarvora, a mer Bouros przewodził wiwatom. Bliźniacy byli w wieku, w którym wszystkich obcych wita się bez skrępowania, toteż natychmiast uścisnęli i ucałowali Denkara. - Cześć, macie świetne, starożytne imiona - wydusił ze siebie Denkar. - To tata? - zapytał Zarvorę Isambard. Skinęła głową. - Charles i Isambard, znakomite imiona dla znakomitych chłopaków - potwierdził Bouros. - Isambard był moją skromną sugestią, żeby uczcić Brunela, a Zarvora nadała imię Charlesowi na pamiątkę legendarnego Babbage'a. No, ale na nas czas, przygotowałem dla was obojga powitanie na wczoraj, ale wiatry postanowiły pokrzyżować moje plany. Bouros poprowadził ich ku dworcowi linowemu, gdzie czekał na nich jego prywatny tramwóz. Po drodze żona mera zagadnęła Zarvorę: - Ten chorąży twojego pociągu, frelle, kto to był? - Chorąży? Jaki cho... ach, pewnie któryś ze Smoków Tygrysich. - Co za ciało, miła frelle. Jak Bouros, kiedy był młodszy, jeśli nie liczyć wzrostu. Och, co za barki, co za muskuły, klatka taka, że nie obejmiesz, a przystojny jak diabelska pokusa. Ja mam pięć pięknych córek, frelle, wszystkie na wydaniu. Młodsza siostra mojego męża też jest we właściwym wieku. Zarvora zamrugała ze zdziwienia, słysząc te zachwyty. - Rozkażę Błękitnemu Smokowi Tygrysiemu z mojej gwardii dowiedzieć się, kto to był, i dokonać należytych prezentacji, łaskawa frelle - odpowiedziała. * * * Tramwozy kursowały niezależnie od tego, czy nad miastem przetaczało się Wezwanie, czy nie, jako że były zasilane przez zespół wiatraków wspomaganych przez koła wodne. Pałac mera stał dokładnie na miejscu starych szybów i Bouros z dumą pokazał Denkarowi innowację własnego pomysłu. Niektóre pokoje zaprojektowano tak, żeby zjeżdżały na dół, jeśli operator głównego przełącznika dostał się w pole działania Wezwania. Cały pokój obniżał się wtedy na linach, aż zjechał tak głęboko pod ziemię, że Wezwanie przestawało w nim działać. - Podległość kaprysom Wezwania stanowi obrazę dla naszej ludzkiej godności, nie uważasz? - zwrócił się Bouros do Denkara, kiedy oglądali niewielkie pokoje. - O tak, niezależność od Wezwania ma swoje zalety - zgodził się Denkar. * * * - Oj, moja głowa - powiedział głośno Glasken i skrzywił się z bólu. Co za kac! Natychmiast uznał, że więcej nie będzie mówił. Gdzie ja jestem? - zastanawiał się. - Wielkie łuki, kadzidło, draperie i obrazy na ścianach, witraże w oknach... Wygląda jak kościół. Może umarłem. Czuję się, jakbym umarł. Ciekawe, kim okażą się żałobnicy... ale to jest łóżko. Od 1701 roku nie spałem w porządnym łóżku. - Zbudziłeś się, fras Smoku Tygrysi? - zaszeptał cicho kobiecy głos gdzieś spod pościeli koło niego. - Hmm... taak. Poczuł na ciele rękę i nogę, a twarz przykryła mu fala czarnych włosów. Niemal natychmiast opiaty podniecenia zaczęły przyćmiewać ostry ból głowy. Dostrzegł złoty filigranowy diadem, wciąż zaplątany w jej kręcone włosy. - Nigdy, nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny jak ty - powiedziała kobieta. Wyglądała na niecałe trzydzieści lat. Chociaż nie była gruba, z pewnością przez większość życia żywiła się wykwintnymi potrawami i napojami. Glasken uznał, że całość jest nawet przyjemna po latach wyrzeczeń w Baelshy. Jej skóra miała lekki brązowy odcień, raczej naturalny niż będący efektem opalania. - Czy wciąż ci się podobam, Johnny, mimo że już rano? - zapytała śpiewnie. - W wyborze kieruję się zawsze gustem, niezależnie od tego, czy jestem pijany, czy nie, frelle. - Ale czy wybrałbyś mnie spośród wszystkich innych, drogi fras Johnny, gdybym nie była siostrą mera? Kac Glaskena zniknął. Zassała go gigantyczna otchłań, jaka nagle otworzyła się na dnie jego żołądka. Poczuł wdzięczność wobec losu za to, że już leżał, i że ona szeptała mu do ucha, nie patrząc na jego pobladłą twarz. Siostra mera! Nawet nie znał jej imienia. Nie znał nawet imienia mera, jeśli już o to chodziło, chociaż był pewny, że to majorat Kalgoorlie. Bez nazwisk, to poważne. Córka sędziego w Rochester podrapała mu kiedyś paznokciami skórę na ramieniu i poszczuła psami za to, że zapomniał jej imienia, kiedy leżeli razem w łóżku. Glasken gładził miękkie zagłębienia ciała kobiety czubkami palców i przywoływał błyskotliwość, która już nieraz uratowała mu życie. - Wyjaśnij mi, jak należy się do siebie zwracać w... hmm... Kalgoorlie, frelle - zamruczał niskim głosem, który obniżył się jeszcze w wyniku śpiewów poprzedniego wieczora. - Jakich zwrotów powinienem wobec ciebie używać publicznie, jakich w obecności służby, a jakie imię sprawia ci przyjemność prywatnie? - O jakie imiona ci chodzi, Johnny? Ależ... - No cóż, frelle, pamiętaj, że nigdy dotychczas nie byłem w tym majoracie i nie chciałbym wydać się prostakiem ani w twoim łóżku, ani wobec twoich służących. Naucz mnie dobrych obyczajów miłości, jakich przestrzegacie w Kalgoorlie, moja słodka, jedwabnoskóra frelle. Lekcja obyczajów Majoratów Zachodnich trwała całe rano, przerywana wyłącznie przez pojawianie się służących ze śniadaniem. Varsellia musiała zasiąść do obiadu przy stole mera, aby pomóc swojemu bratu bawić znakomitych gości, ale pozostawiła trzy pokojówki, żeby zadbały o potrzeby Glaskena. Wywiązały się z tego zadania bez zarzutu. Część druga THERESLA W chwili gdy lansjerzy z Glenellen formowali szyk przeciwko kawalerii korsarskiej Neverlandu, Bojowy Kalkulor miasta czynił szacunkowe oceny zarówno terenu, jak i sił nieprzyjaciela. Skrybowie przesuwali kolorowe klocki na makiecie, a gońcy biegali z kartami określającymi szybkość, broń i doświadczenie rozmaitych grup wojowników. Starsi komponenci studiowali fiszki taktyczne opisujące zachowanie korsarzy w podobnych bitwach w przeszłości. Bojowy Kalkulor Glenellen nie był już nowością w miastach Alspring; po prawdzie wykorzystywano go już po raz czwarty w większej bitwie. Jak dotąd spisywał się bez zarzutu. Marszałek Baragania zmarszczył brwi i pociągnął się za brodę, wpatrując się w makietę pola bitwy. - Korsarze z Neverland są słabym, ale trudnym przeciwnikiem - powiedział do swojego zastępcy, Mundaera. - Stosują luźny szyk, mają lekkie uzbrojenie i opancerzenie, ale są od nas szybsi. - Wzdrygnął się i rozcapierzył palce. - Oni nie są w stanie wyrządzić nam wielkich szkód, a my nie potrafimy ich złapać. - Chyba że w pułapkę - odpowiedział Mundaer z zadowoloną miną, wygładzając fałdy swojej szaty w kolorze ochry. - Nie będą na tyle uprzejmi, żeby wpaść w naszą pułapkę. Tuż koło nich czaił się planszmajster z gotową repliką. - Jeśli tylko podjadą tutaj, na tę równinę na południe od wzgórz, możemy pozwolić im na wyczerpanie sił w ataku na nasze ciężkie oddziały - odezwał się z gorliwością. - My tymczasem otoczymy ich konnymi łucznikami przebranymi za lansjerów. - Nikt nie ma ochoty na wpadanie w pułapki - odpowiedział Baragania. - Ale teraz ich ruch! - wykrzyknął planszmajster tonem zniecierpliwionego zachowaniem przeciwnika gracza w szachy lub w zawodników. - Być może, niemniej oni się nie ruszają, tak więc utknęliśmy w martwym punkcie w samym środku upału, much i czerwonego pyłu. Planszmajster zaklął szpetnie, po czym cisnął klocek w kolorze Neverlandu na ziemię i rozdeptał go. - Magia sympatyczna, planszmajstrze? - zapytał Mundaer bezlitośnie. - Żywisz jeszcze nadzieję. - Ależ tu nie ma widocznej pułapki, obermajorze Mundaer! Nasza jazda ma na sobie zbroje i tuniki lansjerów i niesie lance, ukrywając łuki. - Nie ma widocznej pułapki, ale my cieszymy się opinią walczących w niespotykanym szyku i z dziwną taktyką - odrzekł Mundaer. - Oni po prostu są podejrzliwi, nic więcej. - A to nijak nie pomaga nam w ich złapaniu - wtrącił marszałek. Marszałek i planszmajster przyglądali się makiecie, stojąc w miejscu, Mundaer zaś kilkakrotnie obszedł planszę. Skrybowie usuwali się z szacunkiem z drogi, gdy przechodził, on zaś od czasu do czasu pochylał się, żeby pacnąć szpilkę oznaczającą teren lub szturchnąć klocek szpicrutą. Poruszanie klocków i wszelkie zmiany na makiecie nie były łatwą robotą, więc skrybowie i planszmajster byli równie zaniepokojeni jak marszałek i jego zastępca przed decydującą bitwą z Neverlandczykami. - Nie żebym się czepiał, komendancie, ale dlaczego nie moglibyśmy przenieść naszej pułapki? - zapytał Mundaer, wymachując szpicrutą. - Ponieważ Neverlandczycy kryją się w pagórkowatym terenie. Nie będziemy w stanie utrzymać tam takiego poziomu komunikacji, jakiego wymaga nasz Kalkulor. Z takim nieprzyjacielem musimy walczyć na płaskim terenie. - Ależ możemy stworzyć sobie równinę! Jeśli wyślemy tuzin małych ciężkozbrojnych oddziałów z heliostatami, żeby zajęły wzgórza i okopały się na nich, będziemy mieli widok na cały teren. Korsarze będą mogli atakować poszczególne wzgórza przeważającymi siłami, ale my w tym czasie wykorzystamy osłonę wzgórz, żeby wprowadzić tam po kryjomu naszych konnych łuczników... Kalkulor Bojowy wyznaczy nam optymalną drogę. - Wzgórza, które w rzeczywistości są równiną, niewidoczni łucznicy... Wszystko to brzmi bardzo obiecująco, ale powodzenie jest całkowicie uzależnione od sygnalizacji heliostatycznej. - Ona nie może zawieść, komendancie. Niebo jest bezchmurne, nie ma wiatru, a trawy jest zbyt mało, żeby korsarze mogli ją podpalić. Baragania przeniósł wzrok z mapy na wzgórza i znowu na mapę. Pięć tygodni potyczek na pustyni i niewygód zmniejszyło morale jego piechoty i lansjerów, ale dla neverlandzkich korsarzy ten wyschnięty, pokryty pyłem obszar był domem. Istniało, rzecz jasna, pewne niebezpieczeństwo. Korsarze mogą przypuścić szybki zmasowany atak na jedną z pozycji na wzgórzach, zmieść z powierzchni ziemi znajdujących się tam żołnierzy, po czym wykonać odwrót i ogłosić zwycięstwo. Placówka Glenellen rozbita przez korsarzy: wpływ, jaki wywarłoby to na stan emocjonalny makulada Glenellen, mógłby się okazać znacznie gorszy od znaczenia militarnego. Marszałek Baragania drapał się nerwowo po karku na myśl o wyjaśnianiu czegoś takiego swojemu władcy. - Obermajorze Mundaer, rozkaż Kalkulorowi Bojowemu obliczyć czas, jakiego konni łucznicy będą potrzebowali na pokonanie każdej z możliwych dróg na każde ze wzgórz. - To już gotowe, komendancie. Dziewiętnaście minut według zegara mojej kotwicy Wezwaniowej. - Aż tak długo? Za długo... ale czekaj. Jeśli można rozdzielić konnych łuczników na dwie grupy i wysłać na oba końce tych wzgórz, to czas ten zmniejszyłby się o połowę i mogliby dotrzeć na miejsce wystarczająco szybko, żeby uniemożliwić atak. Reszta tymczasem przyjechałaby w drugiej fali. Tak, to mi się podoba. Powiedz translatorom Kalkulora, czego chcemy, i zacznij wysyłać ludzi na wzgórza. * * * Rozstawienie oddziałów zajęło pięć godzin, co nie odbiegało znacząco od wyliczeń Kalkulora. Zarówno oficerowie z Glenellen, jak i ich żołnierze rwali się do walki do tego stopnia, że byli gotowi pójść na jej poszukiwanie. - O, jest sygnał z heliostatu - powiedział Baragania. - Co mówią, Mundaer? - Ruch korsarzy, komendancie. Pole 44/79, wektor A9, 40 stopni. - To zagraża naszemu Kalkulorowi Bojowemu! - krzyknął planszmajster, gdy przesunął klocki i rzucił okiem na pole bitwy. - Nadjeżdżają tu przez te wygodne, płytkie jary - pstryknął w smugi węgla drzewnego na makiecie. - Jesteśmy okopani za lansjerami i łucznikami - powiedział Baragania. - Zostajemy. Neverlandczycy jednak nie zaatakowali Kalkulora Bojowego. Zamiast tego zajęli przestrzeń oddzielającą sztab Baraganii od wzgórz. Korsarze prowadzili juczne konie i na oczach oficerów Glenellen odcięli paki, zostawiając je tam, gdzie upadły. Natychmiast zaczął się z nich wydobywać dym: gęsty, gryzący czarny dym. - Zasłona dymna? - zdziwił się Mundaer, pocierając kark tuż pod hełmem. - Ależ oni z trudem mogą się schować za... - Przegrupowanie, szybko! - krzyknął Baragania. - Przekazać natychmiast rozkaz! - Komendancie? - Rób, co każę, już! Mundaer warknął rozkaz operatorowi heliostatu, a Baragania przysłuchiwał się stukotowi mechanizmu, przyglądając się jednocześnie przez teleskop najbliższemu wzgórzu. Języki dymu zaczęły przesłaniać pole widzenia. - Na co oni czekają? - wrzasnął, i w tej chwili dostrzegł wśród dymu słabe migotanie. - Co przekazali? - PROSIMY O POTWIERDZENIE - odpowiedział obserwator przy wielkim teleskopie obok zwierciadła heliostatu. - Poślijcie potwierdzenie! - zawołał Baragania jak oszalały, ale w polu widzenia pojawiły się już gęstsze chmury dymu. - Kalkulor Bojowy opracował wszystkie sześć możliwych scenariuszy - zaczął ostrożnie Mundaer, niepewny, na co się zanosi. - Do diabła z tym, przecież już przegraliśmy! - oznajmił ze spokojem marszałek, potrząsając głową. - Nasze linie sygnalizacyjne przestały istnieć, a nasi ludzie nie są przygotowani do walki bez rozkazów. Niebywałe! Pierwsze uderzenie dostaliśmy w czoło, żeby oślepiła nas nasza własna krew. - Tam! - krzyknął Mundaer, wskazując na chmurę pyłu. - Tam coś jest w tych jarach, popatrzcie na pył! Kawaleria korsarska, jakieś sześć tysięcy, co najmniej połowa ich sił. Uderzą w Kalkulor. - Zwijamy placówkę, szybko, ruszać się! Zbierajcie Kalkulor Bojowy. Najpierw w kierunku zasłony dymnej. Wykorzystamy ich dym jako osłonę, a potem biegiem na najbliższe wzgórze. Kalkulor Bojowy i jego eskorta już ruszyli, kiedy zwiadowcy donieśli, że widać chmurę pyłu wzniecaną przez kilkudziesięciu korsarzy ciągnących liny i worki za końmi i wielbłądami. Baragania uznał, że najbliższe wzgórze, określane przez skrybów jako wzgórze Alfa, jest wciąż pozycją najbezpieczniejszą i strategicznie najważniejszą. Rozkazał, aby wszyscy wyruszyli. W oddali słychać było sygnaturki i gwizdki oraz odgłosy walki. Dymiące naczynia bluzgały ogniem, gdy je mijali, ale między nimi i wzgórzami powietrze było czyste. Nagle ze wzgórza Alfa posypały się na nich strzały. Korsarze zdobyli tę pozycję za zasłoną dymu. Marszałek Baragania wydał rozkaz odwrotu ku ostrodze skalnej znajdującej się w zasięgu wzroku ze wzgórz utrzymanych przez jego ludzi. - Nie mogli zdobyć więcej niż jedno wzgórze - upierał się Mundaer, niezdolny przyjąć do wiadomości tego, co się stało. - Programy Kalkulora Bojowego wykazały, że nie było na to czasu. - Mistrzowskie pociągnięcie: wzgórze Alfa - powiedział planszmajster. - Zajęli dokładnie to wzgórze, którego brak najbardziej opóźni ponowne uruchomienie Kalkulora Bojowego. Co mówią heliostaty? - Zaraz postaramy się zwrócić ich uwagę - odpowiedział Mundaer. - Zielona flara, strzelać, jak tylko będzie gotowa. Na łuk zielonego dymu odpowiedziały heliostaty z dwóch wzgórz: migoczące światła zaczęły opowieść. Wzgórze Alfa zostało zaatakowane niemal w tej samej chwili, w której podniosła się ściana dymu. Korsarze przypuścili samobójczy atak, płacąc za zwycięstwo dziesięciokrotnymi ofiarami. Dym z rozrzuconych naczyń i jeźdźcy wzniecający kurzawę przyczynili się do zamieszania, ale pozostałych jedenaście wzgórz jest bezpiecznych, podobnie jak dwie grupy konnych łuczników. Mundaer zaczął odzyskiwać pewność siebie, kiedy uświadomił sobie, że siły Glenellen ucierpiały naprawdę w bardzo małym stopniu, jeśli nie liczyć straty załogi wzgórza Alfa. Marszałek Baragania był mniej optymistyczny. - Daj znak łucznikom, żeby zbierali się pod tą ostrogą - rozkazał. - Potem pojedziemy od wzgórza do wzgórza i pozbieramy załogi. - Ależ komendancie, to oznacza odwrót. Czemu mielibyśmy to robić, skoro mamy niemal pełne siły? Opanowanie marszałka zachwiało się na chwilę. Chwycił obermajora za szarfę i potrząsnął nim gwałtownie. - Ze wszystkich głupich... - zaczął, po czym równie szybko odzyskał panowanie nad sobą. - Gdzie są Neverlandczycy? - Na wzgórzu Alfa - odpowiedział zmieszany, nic nierozumiejący oficer. - Poza tym ich jazda podnosi chmury pyłu i rozrzuca płonące naczynia. - Śmiem twierdzić, że to załatwia zaledwie jakieś dziesięć procent sił Neverlandczyków. - Trochę więcej. Kalkulor Bojowy szacuje, że jedenaście przecinek dwa procent znanych sił Neverlandczyków jest potrzebne do... - A niech cię, obermajorze! Czy ty jesteś ślepy? Całe te dziesiątki ludzi z ich nieporęcznymi składanymi biurkami, kartami i liczydłami są dokładniejsze od mojego doświadczenia o jeden punkt na sto! Ha, Kalkulor Bojowy może się wypchać, mam dość słuchania go. Na twoim miejscu zastanawiałbym się, jak wytłumaczyć to naszemu drogiemu monarsze, makuladowi Glenellen, i rozważałbym szczegóły śledztwa, jakie on z pewnością zarządzi po tym pogromie. A teraz ściągnij tu łuczników, zanim przydarzy nam się coś gorszego. Decyzja marszałka nie była błędem, jednak tylko przyspieszyła to, co i tak było nieuniknione. Konni łucznicy z pierwszej grupy usiłowali przedrzeć się do nich wzdłuż grzbietu ciągnącego się w pobliżu wzgórza Alfa. Grzbietu tego nie byli w stanie odpowiednio obstawić zwiadowcami, mimo to wybrali tę trasę jako najkrótszą dla przegrupowania. Kiedy przejeżdżali przez pobliski jar, ze strony ukrytych tam głównych sił korsarzy neverlandzkich spadł na nich deszcz strzał. Niemal natychmiast wśród łuczników z Glenellen zapanowała ślepa panika. Wielu uciekało w górę zboczem wzgórza Alfa, zapominając, że jest ono w rękach korsarzy. Próbujący ucieczki w tę stronę zostali wycięci w pień. Innym udało się umknąć na szczyty wzgórz Beta, Gamma i Delta. Druga grupa zdołała bezpiecznie dotrzeć do ostrogi skalnej, pod którą krył się marszałek. Późnym popołudniem Neverlandczycy przywieźli więcej dymiących naczyń i zaczęli znów zakłócać sygnalizację między pozycjami na wzgórzach i komendantem sił Glenellen. Jazda sprawiająca wrażenie oddziałów wyznaczonych specjalnie do tego zadania wyłapywała i zarzynała zwiadowców i posłańców, mimo to kilku gońcom Glenellen udało się dotrzeć z meldunkami do odpowiednich wzgórz. Przed świtem ewakuowano wzgórza Kappa, Mi, Theta i Lambda, a cały garnizon zebrał się wokół głównej grupy. Był to akt rozpaczy, który zaskoczył, jak się wydaje, nawet Neverlandczyków. - Korsarze rozgrywają to jak Gambit Chirurga w planszowej grze w zawodników - powiedział Baragania do zebranych oficerów i szlachty. - Kto wie, na czym to polega? Kapitan ze wzgórza Lambda potrząsnął ozdobną lancą z proporczykiem w barwach jego oddziału. - Siły nieprzyjaciela są w większości pozostawiane na planszy prawie do momentu upadku króla, szlachetny marszałku. - Doskonale! Znaleźliśmy się właśnie o krok od takiej sytuacji. Musimy zebrać tutaj pozostałe garnizony ze wzgórz, oceniam jednak, że jakieś sześć tysięcy nieprzyjaciół kręci się w okolicy jako siła szybkiego uderzenia. Dotychczas ewakuowaliśmy wzgórza pojedynczo, sądzę więc, że pognają w stronę pierwszego garnizonu, jaki się poruszy. Są wystarczająco silni i szybcy, żeby to wykonać. My tymczasem ruszymy pozostałe siedem garnizonów naraz. Jeden lub dwa mogą dostać się w pułapkę lub zostać zniszczone, ale to lepsze niż utrata wszystkich po kolei. Korsarze neverlandzcy mieli jednak w zapasie jeszcze jedną niespodziankę. Wiadomo było, że nie mają bombard, ale petardy oblężnicze, lżejsze od armat, dało się transportować na kozłach ciągniętych przez wielbłądy. Nie zostały one nawet uwzględnione na makiecie. Miały opinię niedokładnych i w najlepszym wypadku zdolnych do uderzenia na odległość stu metrów, podczas gdy główny obóz Glenellen był znacznie większy. Pierwsza petarda spadła między wojska Glenellen i eksplodowała kwadrans po starciu. Głowica wyrzuciła śmiercionośne odłamki na ludzi, konie i wielbłądy. W chwili gdy z heliostatu marszałka wyszedł rozkaz grupowania sił, w niektórych garnizonach podniósł się bunt. Ludzie nie mieli ochoty dodawać swoich ciał do plansz strzelniczych artylerii neverlandzkiej. W końcu udało się przekonać trzy garnizony, żeby dołączyły do głównych sił, ale dwa z nich zostały zdziesiątkowane przez korsarzy. Petardy nie przestawały lecieć na główny obóz Glenellen z częstotliwością co pięć minut. Marszałek Baragania postanowił w końcu zminimalizować straty i wrócić do Glenellen. Została mu zaledwie połowa oddziałów, co wciąż dwukrotnie przewyższało siły korsarzy, a jego ludzie byli dobrze zaopatrzeni na trzytygodniową podróż powrotną. Ich morale podniosło się natychmiast, wiedzieli bowiem, że znajdą się poza zasięgiem petard oblężniczych. - To cud - oznajmił Baragania po drodze. - Dziś rano spodziewałem się, że w południe będę leżał martwy na piasku, a tymczasem jadę na czele karnego odwrotu połowy moich ludzi. Mundaer spoglądał za siebie, ku wzgórzom. - Oho! Kolejny wybuch dymu. Zużywają swoje petardy oblężnicze na nasze cztery zbuntowane garnizony. - I dobrze, da to Neverlandczykom zajęcie na jakiś czas, a nam zaoszczędzi kłopotu z egzekucjami naszych własnych zdrajców. Planszmajstrze, jak oceniasz, kiedy powinniśmy dotrzeć do Glenellen? Planszmajster natychmiast popędził wielbłąda. - Nie prędzej niż za dwa tygodnie, nie później niż za trzy, marszałku. - Zostaniemy, rzecz jasna, straceni za nasze trudy. Niezwyciężony Kalkulor Bojowy został upokorzony. Czterech na dziesięciu ludzi zabitych, a korsarze mają powody do pewności siebie. - Po co więc wracamy? - zapytał Mundaer markotnie. - Po co? Żeby dostarczyć miastu dziesięć tysięcy cennych żołnierzy do obrony naszych rodzin przed klęską i niewolą. - Nie rozumiem, co się stało z Kalkulorem Bojowym! - krzyknął planszmajster. - Och, nic się z nim nie stało. O ile jednak rozumiem, korsarze neverlandzcy byli dowodzeni przez kogoś, kto dokładnie wie, do czego jest zdolny Kalkulor Bojowy, a do czego nie. To stawia nas w bardzo niekorzystnej pozycji. * * * Ogrody pałacu mera Kalgoorlie zostały zaprojektowane przez dziadka obecnego mera głównie z myślą o flircie. Tworzyły prawdziwy labirynt żywopłotów, krzewów i ukrytych altanek, wszystko otoczone przez krużganki o boku długości pięćdziesięciu metrów. Pary nie tylko mogły liczyć na intymność, ale też usłyszeć zbliżających się ludzi dzięki chrzęstowi drobnych kamyków pod nogami. Z punktu widzenia Glaskena ogrody z jednej strony stanowiły dyskretną i prostą drogę do głównych drzwi apartamentów Varsellii, z drugiej doskonale spełniały rolę, do której zostały przeznaczone. Od swojego przybycia do Kalgoorlie zdążył zaznajomić się z nimi dokładnie. Dla Ilyire natomiast ogrody były miejscem, w którym mógł znaleźć samotność, nie opuszczając miasta, a potrzebował samotności coraz częściej. Jeśli pozostawał czujny i poruszał się dostatecznie szybko, był w stanie bez trudu unikać wszelkich spotkań. Pewnego pogodnego jesiennego dnia w kwietniu Ilyire nie okazał się dostatecznie szybki. Glasken wymykał się z apartamentu Varsellii późnym popołudniem, wystrojony na nocne szaleństwa w targowej dzielnicy miasta. Wszedł niemal prosto na Ilyire w opuszczonym labiryncie ogrodów, pojawiając się niczym zjawa między wysokimi, fantazyjnie strzyżonymi żywopłotami. Ilyire drzemał na niewielkim trawniku, ale natychmiast zerwał się na nogi. - Glasken! - krzyknął, z początku jedynie zaskoczony. Glasken cofnął się nieco, ujmując laskę w obie ręce i wyciągając ją przed siebie. Ilyire również miał laskę. - Po raz pierwszy cieszy mnie spotkanie z tobą - ciągnął Ilyire, przybliżając się powoli, ale pewnie ku wyższemu mężczyźnie. Glasken cofnął się jeszcze o krok, zerkając jednocześnie za siebie. - Nie mogę powiedzieć, żebym podzielał to uczucie - odpowiedział dziwnie bezbarwnym tonem. Ilyire napierał na Glaskena z niemalże pogardą, mimo że nie był całkiem pewny swoich zamiarów. Theresla chciała, żeby Glasken został ponownie schwytany, ale Ilyire nie uważał się już za jej sługę. Zarvora wyznaczyła dużą nagrodę za Glaskena, jednak Ilyire miał pieniądze w pogardzie. Raz już pomógł pewnej kobiecie uprowadzić Glaskena, pięć lat temu, i miał z tego powodu same kłopoty. Ilyire czuł się urażony samym faktem istnienia kogoś takiego i pragnął jedynie upokorzyć go i wsadzić do więzienia. Glasken nie podzielał jego niezdecydowania co do tego, co robić. Ilyire wychylił się, robiąc fintę, na co Glasken obrócił się, jakby chciał rzucić się do ucieczki na łeb na szyję, z tą różnicą, że pozostawiona w tyle noga wyprostowała się i zatoczyła łuk, zrównoważony przeciwnym obrotem ramion. Stopa Glaskena trafiła Ilyire prosto w policzek, przewracając go, zamroczonego i z pękniętą kością. Ghan z Alspring pozbierał się na tyle szybko, że zdołał obrócić się w chwili, gdy padał na ścieżkę, rozpryskując drobne migotliwe kwarcyty. Glasken wymierzył mu cios w palce, żeby zmusić do upuszczenia laski, ale nie trafił i sam siłą bezwładu osunął się na kamyki. Korzystając z tego, Ilyire rąbnął Glaskena laską w twarz, ale jego dawny wróg jakby obrócił się wokół pionowej osi, odbijając uderzenie ramieniem. Ilyire zakręcił się własnym impetem, kolano zaś momentalnie wbiło mu się pod żebra. Ghan upadł w wykładany terakotą rynsztok, tracąc na moment przytomność i wypuszczając laskę. Glasken odsunął się nieco, ale nie uciekał. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się stało, a może niezdolny przyjąć to do wiadomości, Ilyire rzucił się ponownie na swego wroga, jednak kolejny cios obrócił nim, i znów leżał na białych kwarcowych kamykach. Rękę miał wykręconą na plecy, a przed oczami przepływały mu szkarłatne fale bólu. Po chwili Glasken zwolnił precyzyjny ucisk nerwu w karku Ilyire, ale wciąż trzymał go przypartego do ścieżki. - Ty brudna, parszywa szujo - powiedział Glasken spokojnie, zanim zluzował uchwyt i się odsunął. Ilyire był zbyt zaskoczony, żeby podjąć walkę, a nawet spróbować stanąć na nogi. Po prostu spoglądał na Glaskena spode łba. Usiłował splunąć na człowieka, który przyszpilił go do ścieżki, ale miał za bardzo wykręconą głowę. - Ty chciał zgwałcić moją siostrę! - wycharczał. - Zabiję cię. Glasken nacisnął znów na nerw i Ilyire tak skręcił się z bólu, że ledwie był w stanie oddychać. - Byłem w twojej jaskini skarbów u krańca świata - powiedział Glasken, zwalniając ucisk na nerw. - Tej, na której krawędzi, tuż pod przykrywającym ją płaskim głazem, wyryłeś napis ERVELLE. - Świnia... - zaczął Ilyire, po czym ugryzł się w język. Przeszedł go dreszcz przerażenia. Gapił się na terakotowy rynsztok biegnący wzdłuż ścieżki, pragnąc nagle rozpaczliwie zmienić się w zimną wodę i odpłynąć w bezpieczne ukrycie. - Świnia? Ja? - mówił Glasken. - Odkryłem piękną księżniczkę w sprośnym uścisku mężczyzny z miast Alspring. Mężczyzny, który sypia z jej kośćmi. - Złodziej, zabiję cię za to - zawył Ilyire, usiłując uwolnić gniew zza chłodnej zasłony wstydu. - Tak, zapewne zabiłbyś mnie, gdybyś mógł. Sypiam z siostrą mera, a ona daje mi dostęp do ciekawych dokumentów. Czytałem sporządzoną przez frelle Darien transkrypcję relacji o twojej pierwszej samotnej wyprawie na Krawędź, i o tym, jak uratowałeś szczątki dziewczyny zwanej EVA NELL. Myślę, że można wybaczyć frelle Srebrnemu Smokowi przekręcenie kilku szczegółów w relacjonowaniu tak długiej i pokrętnej opowieści po upływie godziny lub kilku. Wtedy miałeś szczęście, teraz nie. Widziałem grotę i imię wyryte nad wejściem. Poprawne imię. - Zabiję cię, zabiję cię - pisnął Ilyire, ale tym razem w jego głosie brzmiała raczej rozpacz niż pogróżka. - To ja mógłbym zabić ciebie, Ilyire, wystarczyłoby przycisnąć na parę minut tę tętnicę tu, na twojej szyi. Jesteś poobijany jak ciało porzucone na polu bitwy, ja tymczasem nie mam nawet zadrapania. Nikt nie podejrzewałby mnie o zabójstwo. Oddech Ilyire stał się teraz krótki, urywany. - Zabij mnie więc. Póki żyję, żyję, żeby cię zabić. - Ale tylko dlatego, żeby twoja drogocenna siostra nie dowiedziała się o Ervelle. To nie honorowa wendeta, tylko ukłucie nieczystego sumienia. Sypiało się z martwym ciałem, co? - Nieprawda! - Sypiałeś ze szczątkami samej Ervelle, najbardziej szacownej legendy miast Alspring, jeśli już o to chodzi. Biedna dziewczyna. Pogardzasz mną za to, że obłapiam wszystkie dziewki, które mnie zechcą, ale co ty robiłeś z bezbronnym cieniem, który nie może nawet wołać o pomoc? Żadna kobieta nigdy nie chciała wołać o pomoc, leżąc w moich ramionach, fras Ilyire. Krzyczały i chichotały natomiast z kilku innych powodów. Ja jestem dobrym kochankiem. Ty jesteś zboczeńcem. - Nie, nie. - Jak zatem wytłumaczysz łoże w grocie? Małą, drobną czaszkę w złotej opasce z ośmioma pazurami trzymającymi szmaragd niewiele mniejszy od mojego kciuka? Chcesz, żebym ci przypomniał, co jeszcze znalazłem w tej grocie? Ilyire nie chciał. Glasken mimo to mu powiedział. Ghan z początku nie poruszył się, nie podniósł nawet oczu. - Wiem, co się dzieje w twoim umyśle - powiedział Glasken, podnosząc powoli Ilyire i odstępując na parę kroków. - Tak się składa, że rozpaczliwie pragniesz mnie zabić, zamiast po prostu chełpić się swoją wyższością moralną. Nawet o tym nie myśl, fras. Słyszałeś kiedyś o prawnikach? Ilyire spojrzał wreszcie na Glaskena, ale wyraz jego twarzy mógłby służyć teraz za studium beznadziei. - A więc słyszałeś. Musiałem zatrudnić kilku w moim życiu, żeby pomogli mi uniknąć dybów... niezbyt zresztą skutecznie w paru wypadkach. Prawnicy potrafią dokonać cudów, jak wiesz. Potrafią przechować zapieczętowany list, który zostanie wysłany do Matki Przełożonej Theresli w wypadku mojej śmierci. Zabij mnie, fras Ilyire, a twoje prywatne zboczenia staną się publiczne. Pamiętasz, jak nazywałeś mnie podczas tamtej podróży przez pustynię z twoją siostrą? Wielbłądzie łajno, pryszczaty penis? Wyobraź sobie, jak będą przezywać ciebie: obmacywaczem kości najprawdopodobniej... kością z kości samej Ervelle. - Nie! Nie, nigdy, ja leżał przy jej kościach, żeby ją strzec, chciał tylko dać Ervelle opiekę, której nigdy nie zaznała za życia, proszę, proszę, uwierz mi, fras Glaskenie, fras Johnie Glaskenie. Ja nie mógłby żyć, gdyby, gdyby... Ilyire podniósł się na kolana, złożywszy błagalnie ręce, łzy ciekły mu po twarzy; pochylił się i zaczął walić czołem w kamyki na drodze. Glasken rozłożył ręce, zaskoczony nagłym, całkowitym załamaniem Ghana. Nieczęsto zdarzało mu się znaleźć w sytuacji oskarżającego zamiast oskarżanego i nie potrafił sobie z tym radzić. Wyciągnął rękę i chwycił zrozpaczonego mężczyznę za ramię. - Przestań, czoło ci krwawi - powiedział, usiłując podnieść Ilyire. - Przestań, wstawaj i odczep się. - Ja zasłużył na śmierć. Masz, weź nóż. Zabij mnie. - Odłóż to i... Ilyire wyrwał się z jego uścisku. - W takim razie sam się zabiję! Czubek buta Glaskena nieznacznym ruchem posłał nóż wysokim łukiem ponad ogrodem daleko poza zasięg ich wzroku. Nóż wbił się w pośladek drewnianego cherubina, jednego z wielu gargulców zdobiących krużganki, i pozostał tam niezauważony przez kilka miesięcy. Glasken stał z rękami na biodrach, spoglądając z góry na Ilyire, który zwinął się teraz na ścieżce z rękami na głowie, zanosząc się histerycznym płaczem. - Wstawaj, człowieku z miast Alspring. Nie mogę cię tak zostawić, pójdziesz więc ze mną. Po dłuższym nakłanianiu Ilyire wstał i otarł oczy rękawem. - Co... dokąd idziemy? - Do medyka. Ilyire wyrzucił ręce do góry, po czym chwycił się za głowę. - Żaden lek, żaden medyk nie pomoże. - To medyk, który leczy dusze, fras Ilyire. Nazywa się Kufel Zielonego Smoka. * * * Czternaście godzin później nad pałacem mera wstawał świt, ale latarnie na rogach ulic paliły się jeszcze, gdy Glasken i Ilyire wreszcie wrócili. Lustrosłońce stało tuż nad zachodnim horyzontem, sącząc swoje światło między iglicami i wieżami otaczającymi plac, a zmieniająca kształty poświata nocna przybrała kształt sześcioramiennej gwiazdy. Glasken docisnął kliny hamulców do kół ukradzionego wózka straganiarza, kiedy wjechali na plac przed bramą pałacu. Ilyire leżał na wózku, nogi zwisały mu poza deski, on sam zaś śpiewał bełkotliwie. Glasken poszeptał przez chwilę z trzema dziewczętami, które pomagały popychać wózek, a teraz rozpłynęły się w przedświtowych cieniach, pozostawiwszy pocałunek na jego policzku. Dwie z nich ucałowały również Ilyire. - Frasz Glaszkenie, ja lubię, że ty pomagasz człowiekowi, hep, oj, do rynsztok, który jest - wykrzykiwał czule Ilyire, gdy niezbyt dobrze trzymający się na nogach Glasken pomagał mu zleźć z wózka na bruk placu. - Chodzi ci o "z rynsztoka", fras uczniu pijaka. - Wszyscy poghardzajom, oj... Ilyire. - Ich problem. - Własna siostra strzeliła do mnie. - Na szczęście nie trafiła. - Trafiła. - Na szczęście jesteś twardy. Gdzie jest ten pałac? Aha, tam. Ilyire zaczął śpiewać po staroanglaicku: - "Należę do Glascow, pięknego Glascow". - Cii! Gwardziści pomyślą, żeśmy się upili. - Gdzie jest Glascow? - Daleko, daleko na północy. W pobliżu Canberry, jak sądzę. Kogo to obchodzi? Pijacy w Sundew śpiewają tak od wieków. - Jakie dalsze słowa? - Ha, nawet tych nie będziesz pamiętał, gdy się obudzisz! Ilyire zatoczył się, wymykając się spod podtrzymującego go ramienia Glaskena i stał przez chwilę z rękami na ramionach nowego przyjaciela. - Ja ci mówię, Johnny... leżąc dziś z Belgine, ach, jak stać na Krawędź świata, patrzeć na stworzenia Wezwanio-bogów. Nowy, ogromny świat. - Chrzanisz. To tylko mała dziewczyna. - Glaszkin! - wrzasnął Ilyire, chwytając Glaskena za tunikę, bardziej dla utrzymania równowagi niż z agresji. - Cii, gwardziści patrzą na nas. - Czy ty obchapiał kiedyś moją siosztrę? - Obłapiałeś twoją siostrę. - A więc tak! Parszywa świnia, dobrze, że ja o tym nie wiedział. Byłby cię zabił... - Ilyire przerwał, żeby wydać dźwięk na pograniczu beknięcia i łkania. - Jaka ona jest? Jaka ona jest? - Nigdy tego nie robiłem - odpowiedział Glasken, wachlując ręką powietrze między nimi. - Nie? Dlaczego? - Nie wiem. Próbowałem. - Dziwaczna dziewczyna. Je myszy, truje zalotników, strzeliła do mnie. Ja... nie czuł się tak... no, takie słowo... odkąd mnie zastrzeliła. - Może opiekuńczo. To zrozumiałe. - Gdzie następna tawerna? - Już świta, a my jesteśmy przed pałacem. Ty, Ilyire, idziesz do łóżka. Ja wykąpię się i postaram się uporać ze słodką frelle Varsellią. - Piękna, piękna dziewczyna. Jaka ona jest? - Przestań! Nie wypada o tym opowiadać. - Piękna, pulchna dziewczyna. Jak jazda na wozie siana ze złamaną osią, tak? Ilyire upadł na bruk, zanosząc się dzikim, chrapliwym śmiechem i pociągnął Glaskena za sobą. Kiedy stanęli znów na nogi, powlekli się okrężną drogą ku głównej bramie i sześciu coraz to bardziej niespokojnym gwardzistom. Ilyire zatoczył się nagle i stanął. - Frasz, przyjacielu - powiedział, stając naprzeciwko Glaskena. - Ty wziął mój skarb w grocie... na Krawędzi. Jedna obietnica. - Jaka obietnica? Jeśli dotyczy twojej siostry... - Nie. Nigdy. Ale biedny, zawstydzony ja nie może wrócić do groty. Niegodzien. Przyjacielu, weź cały skarb, ale zbierz kości Ervelle. Pochowaj ją w Maralinga. Tam jest grób dla Ghanów. Ghanów, którzy umierają na pustyni, idąc za Wezwaniem. Zrób to, frasz, dla mnie. Proszę. - Szlachetny gest - powiedział Glasken, zdejmując czapkę przed Ilyire z niezbyt pewnym ukłonem. - To nie gest! Złożysz jej duszę na odpoczynek. Potrzebny bardzo dzielny mężczyzna, żeby to zrobić. Ty musisz! Ja nie jestem bohater. Jestem gorszy niż... robak. - Ha... no nie wiem, robaki też mają swoje uciechy - wrzasnął Glasken, dając mu kuksańca pod żebro. Ilyire upadł znowu z jękiem bólu. Glasken pomógł mu wstać. - Przepraszam, fras Yire. W co uderzyłem? W żądło miłości? - Fras Glasken, Johnny... grube żarty. - Masz mapę, jak dotrzeć do groty? - Nie. - Potrafisz narysować? - Nie. Ja jechał wiedziony przez, no... infiltrację? intymację? Intuicję! Tak, wiodła mnie intuicja. Theresla robiła mapy. - Dobra, potrafisz mnie tam zawieźć? - Nie, fras. Wstyd by mnie zabił. - No, niech cię! Jak więc według ciebie mam ci pomóc? - Glasken pomachał do gwardzistów. - Pomożecie mi go wprowadzić? - zawołał. - Znamy was obu, fras Glaskenie - odpowiedział oficer. - Wprowadź go. My nie możemy opuścić posterunków. - Bogu dzięki - mruknął sierżant przy bramie. Gwardziści przyglądali się, jak Glasken i Ilyire z trudem pokonują wejście, a następnie usłyszeli warkot mechanizmu windy. Sześciu wojaków rozluźniło się wyraźnie. - Teraz są w gestii kamerdynerów - powiedział oficer z ulgą, zapisując ich wejście w księdze. - Myślałem, że fras Ilyire nie pije - oznajmił sierżant, wpatrując się w wózek porzucony na placu. - Po trzech tygodniach przyglądania się fras Glaskenowi wracającemu tu o wszelkich możliwych godzinach w niedającym się opisać stanie i w sprośnym towarzystwie, nic co ludzkie nie jest mnie już w stanie zadziwić - odpowiedział oficer. * * * Odległe krzyki i dźwięk tłuczonej porcelany zerwały Zarvorę ze snu. Obudziła Denkara, potrząsając nim. - Posłuchaj! - syknęła. - Jakaś kucharka ma atak wściekłości - mruknął zaspanym głosem, naciągając kołdrę z powrotem na głowę. - Nie wygląda na to. - Siedziałem do czwartej rano, Zar, tłumacząc twoje równania trajektorii na kod dwójkowy dla dziurkowanej taśmy. Dopóki pałac nie stanie w płomieniach, ja chcę spać. Zarvora nasłuchiwała, usiłując wychwycić słowa odległej kłótni. - Wynoś się, ty parszywy łotrze! - wrzeszczał kobiecy głos. - Idę już, nie drzyj się - głos mężczyzny brzmiał błagalnie. - Będę się darła, ile mi się podoba! Nie jesteś Smokiem Tygrysim, jesteś cholernym mechanikiem z pociągu wiatrakowego! Okłamałeś mnie! Rozległa się seria głośnych trzasków i nieartykułowanych okrzyków wściekłości, a następnie dał się słyszeć tupot biegnących stóp. - Pijaństwo! Pijaństwo co noc! - Coś jakby bardzo wielki wazon roztrzaskało się, skorupy spadały z brzękiem. Uszu Zarvory dobiegł krzyk przerażenia. - A kiedy nie dosiadałeś dziewek w tawernach, dosiadałeś moich pokojówek! Trzasnęły drzwi, rozsyłając grzmiące echa po korytarzach i krużgankach pałacu. Przez chwilę panowała cisza, przerwał ją jednak kolejny brzęk i okrzyk zaskoczenia. - I zabierz sobie swoją parszywą żytniówkę! Nikt nie ma prawa robić siostry mera na wariata! Zarvora uniosła brew. - Wygląda na to, że komuś się jednak udało - powiedziała do Denkara, ale odpowiedział jej tylko głęboki, równomierny oddech. Wyciągnęła się na łóżku, nie potrafiła już jednak zasnąć. Wybuchy takie jak ten były rzadkością w pałacu, a jedną ze stron tej kłótni była Varsellia. Wrzeszczała coś o Smoku Tygrysim. Zarvora odrzuciła kołdrę i wstała, przeciągając się przez chwilę, zanim weszła pod prysznic. Owinięta w ręcznik przeszła do drugiego pokoju i rzuciła okiem na swoich śpiących synów. Zaciągnęła zasłony, żeby nie wpuścić światła słonecznego, bo gdyby się obudzili wcześniej, przerwaliby sen Denkarowi. Aczkolwiek wstała, żeby zbadać źródło niepokoju, Zarvora nie spieszyła się. Roztropniej było pozwolić Varsellii uspokoić się trochę, zanim wpadnie do niej porozmawiać. Ubrała się w codzienne szare bawełniane spodnie i tunikę, po czym zeszła do kuchni pałacowej na śniadanie. - Frelle Varsellia wydawała się nieco podenerwowana dziś rano - zwróciła się do służącej, która przyniosła tacę z kawą i świeżym chlebem z rodzynkami. - Pani odkryła, że jej kochanek jest niezupełnie tym, za kogo się podawał - odrzekła dziewczyna. - Podawał się za Smoka Tygrysiego, tak twierdziła. - Tak uważał cały pałac, frelle. Aha, a on był mechanikiem, ale jego mowa była kształcona, jakby mógł być edutorem. - Dziewczyna spuściła wzrok na podłogę, rumieniąc się lekko. - Mogę ci jednak wyznać, że frelle Varsellia wyrzuciła doskonałego kochanka. - Mówisz to z własnego doświadczenia? - spytała Zarvora, zgrabnie odcinając kromkę ciepłego jeszcze chleba. - Fras Johnny jest szczodry w swoich uczuciach, frelle. - Johnny to starożytne imię - zauważyła Zarvora i pociągnęła łyk kawy. - Aha, frelle, ale to jedyne, co jest starożytne w Johnnym Glaskenie. Zarvora zamarła z kromką przy ustach. - Glasken? Pewien John Glasken pracował kiedyś w moim... zespole Libris. - Jako Smok Tygrysi, frelle Hauptliberin? - spytała szybko pokojówka. - Nie, ale wykonywał bardzo tajną i ważną pracę - odrzekła Zarvora, mrużąc oczy. - No dobrze, muszę teraz iść złożyć kondolencje frelle Varsellii. Dziękuję za śniadanie. Po drodze do apartamentów Varsellii Zarvora dosłyszała głośne chrapanie dochodzące z pokoju zajmowanego przez Ilyire. Drzwi pozostawił uchylone, co nigdy się nie zdarzało temu paranoicznemu Ghanowi. Otworzyła je na oścież i ujrzała go leżącego na plecach, chrapiącego, rozwalonego w ubraniu na łóżku. Spodnie i opaskę biodrową miał włożone na lewą stronę, a twarz i kołnierz usmarowane modnym odcieniem różu. Fałdy na przodzie jego pomarańczowej tuniki poplamione były czymś, co wyglądało na czerwone wino. - Ilyire. Zazwyczaj jedno słowo budziło go z najgłębszego snu, tym razem jednak nie wywołało żadnej reakcji. Zarvora potrząsnęła go za nogę, co powinno poderwać go na nogi z nożem w ręce. Ani drgnął. W końcu wzięła nakrapiany dzban z wodą z komody i wylała zawartość na głowę Ilyire. Parsknął i otworzył oczy. - Och, siostro... - To ja, Hauptliberin Zarvora. - Co za różnica? Obie krzyczycie na mnie, pomiatacie mną. Obie dziwne jak diabelska przepaska. - Co u diabła się tu dzieje? Ty piłeś? Ilyire uniósł nieco głowę, krzyknął z bólu i z jękiem opadł z powrotem na poduszki. Zarvora otworzyła szufladę z ręcznikami w komodzie stojącej koło łóżka, po to jedynie, żeby się przekonać, że Ilyire tam narzygał. Wyszła i wróciła po chwili z kolejnym dzbanem wody, ręcznikiem i szklanym kubkiem zawierającym jakiś biały proszek. - Wstawaj i wypij to - powiedziała, pryskając na niego wodą. - Daj mi umrzeć. - Ruszaj się, głowa do góry i wypij to. - Nie! Nie, tak właśnie fras Johnny mówił całą noc. Wypij to, wypij tamto. - Pij! To wyciąg z wierzby na ból głowy i soda na żołądek. Ilyire wypił, ale natychmiast zwymiotował. Zarvora cofnęła się szybko przed potokiem paskudztwa, po czym zmusiła go do picia czystej wody, aż przestał wymiotować. Następnie podała mu jeszcze trochę mikstury, a w końcu położyła go z powrotem, dyszącego z wyczerpania, ale przytomnego. - Co robiłeś ostatniej nocy? - zapytała tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Nie tak głośno, proszę. - Ilyire! Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła. Co robiłeś? - Nie pamiętam... zbyt wiele. - Zacznij więc od ostatniej rzeczy, jaką zdołasz przypomnieć. - Och... Belgine, cudna dziewczyna. Gładka jak jedwab. - Ty! Nie wierzę. - Prosiła, żebym ją ochraniał, och, od chłodu. Jak... jak ja mógł odmówić... prośby o opiekę? Jestem... człowiekiem religijnym. Ja przysięgi chronić frelles w opresji. Andeltine mówiła "chroń mnie przed chłodem". - Belgine. - Ona też. - Aha, nieważne. Przed jakim chłodem? - Ona... zdjęła ubranie. Rzuciła się na mnie. - A ty zrobiłeś coś poza ogrzaniem jej? - Ja się wstydził. Bez pojęcia, co robić... ach, ale z niej dobry nauczyciel. - I roztropny - dodała Zarvora, unosząc sztyletem dwa spore kawałki osłony z baranich jelit, wysuwające się z jego kieszeni. - Te owce... one umarły w dobrej sprawie. Johnny Glasken dał mi to. To zapobiega konwencjom, no, konsensom... - Glasken? Ten John Glasken? On żyje? - Zakłopotanie. Ja nie znał żadna pozycja. Teraz znam kilka za to. Uda kobiet... raj. Wiesz o tym, Hauptliberin? Zarvora zamrugała oczami. - Jeśli nie liczyć moich własnych ud, wydaje się, że wyprzedzasz mnie o dwie pary... co najmniej - odrzekła, potrząsając głową. - A zatem spotkałeś Johna Glaskena i spędziłeś z nim noc na pijaństwie i rozpuście? - Fajny chłop, ja źle go cenił... - wymamrotał Ilyire, naciągając prześcieradło na twarz. Zarvora natychmiast je ściągnęła. - I on przebywał tu, w pałacu? Jako chłopiec do zabawy Varsellii? Jak długo to trwało? - Nie mam pojęcia. Przyjechał twoim pociągiem, jak mówi. Ty powinnaś wiedzieć. - Moim pociągiem? Zarvora już nic więcej z niego nie wyciągnęła, ale rozmowa z gwardią pałacową ujawniła, że Ilyire podjechał pod bramę na wózku straganiarza w towarzystwie Glaskena i trzech rozchełstanych i wyglądających na zmęczone kobiet, które wróciły do miasta. Wizyta u gońców konstabla przyniosła relację o trzech kobietach i wysokim, wyglądającym na silnego mężczyźnie, którzy popychali kogoś śpiewającego w obcym języku na skradzionym wózku. Rzut oka na rejestr przestępstw w strażnicy konstabla zaprowadził Zarvorę na targ owocowo- warzywny na południe od dworca paralinii. Zaczęła wypytywać o dziewczynę imieniem Belgine w pobliskich tawernach, i w Kuflu Zielonego Smoka odniosła wreszcie sukces. Glasken zatrzymał się w tawernie, ale nie chciał się z nikim spotykać, poza tym najwyraźniej miał towarzystwo. - Czyżby popełnił jakieś przestępstwo? - zapytał właściciel tawerny. Zacierał nerwowo ręce, przyglądając się naszywkom na tunice Zarvory. - Nie, ale to ważny człowiek i chciałabym, żeby był bezpieczny - odrzekła, otwierając dłoń, na której leżały trzy złote dukaty. Rzuciła je na ladę. - Będziesz meldował codziennie o jego poczynaniach strażnicy konstabla, zgoda? Każdą relację opatruj hasłem REJESTR SE379G. Mężczyzna zgarnął monety z ubrudzonego piwem blatu i zapisał hasło. - Na moje życie, frelle, będę pilnował go jak własnego syna. * * * Korsarze przypuścili atak w chwili, gdy cofająca się armia Glenellen znajdowała się w odległości jednego dnia jazdy od miasta, pędząc tak szybko, jak tylko pozwalały konie i wielbłądy. Teren był tu zasadniczo otwarty, ale pocięty szerokimi wąwozami. - To okolica niemal optymalna dla Kalkulora Bojowego - rzekł planszmajster do marszałka Baraganii, który stał w strzemionach wielbłądziego siodła i przyglądał się poruszeniom znajdujących się przed nim oddziałów korsarzy neverlandzkich. - Nie będziemy posługiwać się Kalkulorem Bojowym - odpowiedział Marszałek z mocą. - Dobra, wy tam: ciężka jazda ściga korsarzy w wąwozach, żeby rozbić ich ariergardę, konni łucznicy zachodzą ich z flanki. - Ludzie nie są wyćwiczeni w tego rodzaju walce, komendancie - oponował planszmajster. - Znajdą się poza polem widzenia, będą musieli sami podejmować decyzje i nie będą mogli korzystać z przewagi, jaką daje Kalkulor Bojowy. - Otóż to. Tego właśnie nie spodziewa się nieprzyjaciel. Patrzyli, jak ciężka jazda wlewa się do krętych wąwozów. Odległy grzmot kopyt ustąpił okrzykom wojennym, gwizdom i szczękowi broni, przerywanym od czasu do czasu wystrzałami z broni palnej. Marszałek wysłał do przodu zwiadowców z heliostatami, ale zostali natychmiast pobici przez małe, szybkie oddziały korsarskich lansjerów. - Znowu zakłócają naszą komunikację - powiedział marszałek. - Robią, co mogą, żebyśmy byli głusi i ślepi. - Przewaga jest ciągle po naszej stronie, komendancie, przewyższamy ich liczebnie i jesteśmy na otwartym terenie - nie ustępował obermajor Mundaer. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. Zobacz, nasi łucznicy jadą we właściwym kierunku. Dobra, ruszamy w kierunku wąwozów. Trzymajcie wysoko mój proporzec. Heliozwiad musi wiedzieć, dokąd kierować sygnały. Kiedy ruszyli swobodnym cwałem krawędzią krętego wąwozu, pojawił się nagle jeździec pędzący z całych sił ku środkowi równiny. - To jeden z naszych ciężkozbrojnych, dezerter, na Dalahrusa! - wykrzyknął planszmajster. - Ścigają go oddziały korsarzy - powiedział Baragania. - Chyba usiłuje posłużyć się ręcznym heliostatem - zauważył Mundaer, patrząc przez teleskop. - To jest niewykonalne w galopie. Na ich oczach lansjer obejrzał się raz jeszcze na ścigających go jeźdźców, po czym ściągnął wodze, zatrzymując konia. Prześladowcy zbliżali się, ale on zaczął nadawać w stronę proporca marszałka. Chwilę później znikł w wirze pyłu i błyskających ostrzy. - Dzielny człowiek, poświęcił życie dla tego przekazu - powiedział Mundaer. Odchrząknął i splunął na czerwony piasek. - No, odczytaliście coś z tego? - Kody oznaczające "łuczników" i "zasadzkę" - odrzekł planszmajster. - Aha, to znaczy, że wzywał naszych łuczników, żeby zamknęli ich szybko w zasadzce - oznajmił Mundaer, zwracając się do marszałka. - To nie był kod "zasadzka łuczników" - poprawił planszmajster. - Na to istnieje oddzielny kod, żeby nie można go było pomylić z innymi. - Człowiek, któremu śmierć depcze po piętach, może się pomylić. Łucznicy z Alspring dotarli już do ujścia wąwozu i znikali za jego krawędzią. - Trzy oddziały korsarzy za nami! - krzyknął kapitan eskorty marszałka. - Popatrzcie! Odcinają nas od równiny. - Dołączyć do ciężkiej jazdy! - rozkazał Baragania. - Mamy przewagę liczebną, moglibyśmy zawrócić i zaatakować - oponował Mundaer. - Oni właśnie tego chcą. Próbują nas w ten sposób odciągnąć. Naprzód, będziemy ich ignorować, chyba że zaatakują. W oczekiwaniu na czekającą ich bitwę przesiedli się na konie. Jechali naprzód, a oddziały korsarskich lansjerów stopniowo się przybliżały. Kiedy marszałek uznał wreszcie, że musi podjąć walkę i zwarł się z najbliższą i najsłabszą grupą, z wąwozu wysunął się rezerwowy oddział lansjerów z Alspring, pozornie nieprzydatny w bitwie. Ostateczne starcie było długie i okrutne, trwało ponad dwadzieścia minut. Marszałek i planszmajster dostali się do niewoli, obermajor Mundaer zaś poległ w walce. Większość komponentów Kalkulora Bojowego została wcześniej wysłana naprzód i bezpiecznie dotarła do Glenellen. * * * Neverlandzcy korsarze byli wszyscy ubrani niemal jednakowo, ale kiedy tylko ich przywódca odezwał się, Baragania wiedział, że musi to być sama diablica, ta, którą nazywano Lemorel. Przyjęła go z kurtuazją, posadziwszy na konia, którego lansjerzy prowadzili u jej boku. - Wiem o waszym Kalkulorze Bojowym - powiedziała, kiedy zbliżyli się do najbliższego wąwozu. Baragania wyjrzał za krawędź i zaniemówił z przerażenia. Scena w wąwozie przedstawiała jatkę. Ciężka brygada została zaatakowana przez neverlandzkich łuczników przebranych za lansjerów - dokładnie ta sama taktyka, za pomocą której Baragania usiłował zwabić Neverlandczyków w pułapkę podczas poprzedniej bitwy. Łucznicy wystrzelali konie awangardy oddziałów Glenellen, zatykając wąwóz na tyle, że kolejne szeregi brnęły w deszczu strzał. Kiedy nadjechali łucznicy Alspring, Neverlandczycy byli gotowi na ich przyjęcie. - Nigdy nie pozwalaj nieprzyjacielowi wybierać pola bitwy, jeśli możesz tego uniknąć - odezwała się Lemorel do Baraganii z cienia pod grubym zawojem i kapturem. - Usiłowałem - odrzekł Baragania, nie ukrywając irytacji. - Dlatego właśnie wycofałem się z tamtych wzgórz na północy. - Dobry ruch, genialny ruch. Myślałam, że już cię mam, ale ty wymknąłeś się w porządnym szyku. Czy to była rada Kalkulora Bojowego? - Kalkulora? Tfu! - splunął, machając ręką z niechęcią. - Mój koń byłby lepszym doradcą. - Poklepał konia po karku, po czym rozłożył ręce i wzdrygnął się bezradnie. - Nie, to doświadczenie było moim doradcą. Kalkulor Bojowy doprowadził nas do klęski. - Kalkulory robią tak, gdy używa się ich nieodpowiednio, marszałku. Nie wolno ci przestać myśleć, gdy się nimi posługujesz, inaczej na pewno przegrasz. Zważ na to - dodała, czyniąc wymowny gest dłonią. - Przegrasz z kretesem. Komendant umilkł, zwiesił głowę i zamknął oczy. - A jednak wcześniej Kalkulor Bojowy działał - powiedział po chwili wolno, niepewny, jaki niezwykle ważny punkt mu umyka. - Ach tak, ale w równej mierze dzięki szczęściu i dobremu przywództwu, co dzięki samemu sobie. Hauptliberin Libris zaprojektowała oryginalny Kalkulor Bojowy jako broń strategiczną, a nie pomoc taktyczną. Pozwalał wykorzystać całe zaplecze majoratu do pracy nad planami obejmującymi setki kilometrów. Och, można go używać również jako pomocy taktycznej, jeśli przeciwnik nigdy nie miał do czynienia z żadnym kalkulorem. Kiedy wykorzystuje się go w walce przeciwko siłom dowodzonym przez kogoś, kto zna ograniczenia kalkulorów bojowych... cóż, mało kto zna efekty lepiej od ciebie. - Totalna zagłada - wycedził. - Niezupełnie. Moi Neverlandczycy walczą tylko tyle, ile trzeba. Życie na pustyni tak czy siak jest krótkie, nie wolno rzucać wojowników do zbytecznej walki. Przerwałam bitwę, jak tylko twoje szyki zostały przełamane, ani minuty później. Gdyby twój obermajor nie upierał się przy walce na śmierć i życie, nie utraciłbyś nikogo ze swojego sztabu. Ja prowadzę zaciąg, marszałku Baraganio. Rozważ to. - Chcesz, żebym się do ciebie przyłączył? - zapytał Baragania, podnosząc natychmiast wzrok. Ledwie widoczne zmarszczenie skóry wokół oczu zdradziło uśmiech pod zasłoną. Te oczy! Baragania przez całe życie miał do czynienia z ludźmi, których znał tylko jako oczy ponad zasłonami. To rzeczywiście kobieta, z całą pewnością kobieta. - Nietypowa oferta od prawdziwie wyjątkowego przeciwnika - podsumował. - Masz wybór. Możesz zostać jeńcem, a może twoja rodzina wykupi cię. Możesz również zostać jednym z moich marszałków stażystów, ale jeśli to wybierzesz, nie będziesz miał odwrotu. Jedna dezercja, jedna zdrada, a konsekwencje będą niewyobrażalnie okrutne. Nie bawię się w totalną zagładę, chyba że odniosłabym z niej korzyść, za to potrzebni mi są inteligentni ludzie, tacy jak ty. Niedługo zdobędę miasta Alspring. Później zabiorę się do reszty świata. Moi szpiedzy kupcy już tam są i działają. Możesz wybić się przy moim boku, marszałku Baraganio, ale przemyśl to spokojnie. Nie oczekuję od ciebie natychmiastowej odpowiedzi, a nawet jej nie chcę. - Potraktuję twoją propozycję bardzo poważnie, moja pani Atamanko - powiedział bezbarwnym tonem. Delikatnym, ale zdecydowanym ruchem przyłożyła mu szpicrutę do piersi. - Po prostu Atamanko, kiedy się do mnie zwracasz. Gdy marszałek z Glenellen odjechał pod eskortą, żeby dołączyć do pozostałych jeńców, jeden z neverlandzkich marszałków Lemorel zbliżył się do niej, przyzwany gestem. - Glenellen leży przed tobą - powiedział z porywczym entuzjazmem. - Weź je, a łupy będą obfite. Szpicrutą uderzyła go w klatkę piersiową. Nie był to mocny cios, raczej ostrzeżenie. - Nie jesteśmy drobnymi złodziejaszkami, Genkeriku. Jeśli chcesz łupów, mogę postarać się dla ciebie o łachmany i wózek szmaciarza. - Miałem tylko na względzie ludzi, Atamanko! - Nie! Ciągle myślisz jak obdarty nomada, drobny złodziejaszek. Glenellen jest symbolem siły. Chcę, żeby było moje, ale nie chcę, żeby jego potęga została osłabiona przez łupieżców i złodziei. Kiedy Glenellen będzie moje, Ringwood zjednoczy się ze mną przeciwko samemu Alspring. Nie będę już kolejnym korsarskim watażką. Udaj się do tego marszałka z Glenellen, pokaż mu nasze siły. Bądź uprzejmy dla niego, bądź przyjazny: on może walczyć u naszego boku w następnej bitwie. Kilka dni później marszałek Genkeric zginął w pomniejszej bezładnej potyczce niedaleko murów Glenellen. Szybko znalazł się jego następca. W szeregach jeńców z Glenellen było sporo starszych oficerów. * * * Zamieszki zdarzały się rzadko w Kalgoorlie, podobnie jak wszelkie inne problemy z ludnością. Dlatego zawodząca hałastra przyciągnęła tłum gapiów większy niż ona sama, zyskując tym samym siłę pozwalającą na dalsze groźby dzięki samej liczebności. Tłum nie był wciąż wielki, nie więcej niż tysiąc osób, wystarczyło to jednak, żeby przestraszyć okolicznych kupców, sklepikarzy i rzemieślników. Przywódcy nieśli sztandary z genteistycznym symbolem girlandy zielonych liści otaczającej błękitne koło, wyśpiewując i wykrzykując słowa modlitw i hasła. Wskakująca w obrębie murów pałacowych na konia Zarvora nie mogła dostrzec tłumu, dobrze jednak słyszała wznoszące się ponad inne zaśpiewy hasło "Precz z parą!". - Wstyd mi, że musisz wsiadać na konia, skoro mógłbyś skorzystać z tramwozu - powiedział mer Bouros do Denkara, który z trudem radził sobie z wierzchowcem po dziesięciu latach braku praktyki w siodle. - Trudno, rozumiem, że grupa jeźdźców nie będzie dla nich celem ataku - odrzekł Denkar. - Zamierzają uderzyć w eskortowanych, a nie w eskortę. - Dlaczego nie poślemy wojska, żeby przetarło drogę? - zapytała Zarvora. - Są wśród nich kobiety i dzieci. - Stara sztuczka genteistów z Południowego Wschodu. Żywe tarcze. Zrób im krzywdę, a okrzykną cię rzeźnikiem. - Ach tak! Stamtąd właśnie pochodzi większość tych genteistów, mimo że ubierają się jak moi poddani w Kalgoorlie. - A jeśli nas zaatakują, to co? - Otrzymałem snopbłyskiem ostrzeżenie od twojej własnej smoczej bibliotekarki, tej frelle, która nie ma głosu. Ludzie dużo jej mówią: uważają, że skoro nie może mówić, nie potrafi też z nikim się porozumieć. - Darien. Jedna z moich najbardziej zaufanych osób w dyplomacji. - Zostałem ostrzeżony, więc się przygotowałem. Jeśli dojdzie do starć, pozostańcie z nami i nie silcie się na bohaterstwo, proszę. Zarvora przecięła powietrze laską, po czym oparła ją z powrotem na ramieniu, Denkar tymczasem objeżdżał na próbę dziedziniec. Następnie otworzono bramę i czterdziestu jeźdźców ruszyło na spotkanie z tłumem demonstrantów. Przywódcy genteistów z początku zatrzymali się, wypatrując wśród eskorty karety albo wagonu tramwozu, ale kiedy za ostatnim z jeźdźców zatrzasnęła się brama, a żaden pojazd się nie pojawił, poprowadzili falę ku szeregom koni. Wszyscy jeźdźcy z wyjątkiem Denkara i Zarvory mieli doświadczenie kawaleryjskie, toteż kiedy czoło tłumu zbliżyło się do nich z okrzykami "Precz z parą! Precz z parą!", wyciągnęli pałki i podjechali spokojnym krokiem ku demonstrantom. Czoło pochodu usiłowało się cofnąć, ale dalsze szeregi parły nadal w kierunku jazdy. Znajdujący się na przodzie jeźdźcy zacięli konie, nauczone stawać dęba i uderzać kopytami. Stało się to zapalnikiem do walki, ponieważ przywódcy genteistów rozmyślnie zaplanowali demonstrację, która miała na celu starcie. W przepychającym się tłumie ciał rozległy się krzyki i pojawiła się krew. Wszyscy jeźdźcy mieli na sobie kawaleryjskie zbroje skórzane i kolczugi, na zbroi mera zaś widniał dodatkowo ciężki złoty łańcuch jego urzędu. Zwarły się pałki i szable. Jeźdźcy, choć mniej liczni, mieli przewagę pod względem uzbrojenia, osłony i koni, toteż kolumna przedzierała się przez tłum. Wystrzał z pistoletu był ledwie słyszalny, ale jeździec obok mera Bourosa zgiął się w przód i zaczął się ześlizgiwać z siodła. Denkar wychylił się, żeby go podtrzymać, ale w tej samej chwili coś przeleciało mu ze świstem koło ucha i rozległ się trzask kolejnego wystrzału. - To już drugi! - krzyknął mer, podnosząc gwizdek do ust. Na dany sygnał jeźdźcy wyciągnęli skałkówki i zaczęli strzelać śrutem w tych demonstrantów, którzy znajdowali się najbliżej koni. Poszli oni niemal natychmiast w rozsypkę, ale z dalszych szeregów wciąż oddawano pojedyncze strzały. Odległa brama zespołu pałacowego otworzyła się nagle, wypuszczając większy oddział kawalerzystów, cwałujących prosto na demonstrantów i wymachujących szablami. Niecałe sześć minut od pierwszego wystrzału było po wszystkim. Śmierć poniósł jeden oficer mera i dziewiętnastu demonstrantów. Wśród zabitych było troje dzieci. * * * Wyprawa na uniwersytet została odłożona do popołudnia, a tymczasem mer zwołał Nadzwyczajne Posiedzenie Sądu na placu przed pałacem. Zatrzymano dwóch kapłanów genteistycznych i pięciu przywódców cywilnych, którzy zostali zidentyfikowani jako biorący udział w zamieszkach. Wszyscy oprócz jednego byli obcymi obywatelami: czterech pochodziło z Przymierza Południowo-Wschodniego, dwóch z Woomery. Ze stajni wytoczono potężne rusztowanie i ustawiono na nim zapadkowe szubienice. Kiedy zebrał się tłum obywateli Kalgoorlie, ciała zabitych położono na noszach przed rusztowaniem. Niewielka grupa genteistów zaczęła śpiewy, zostali jednak natychmiast otoczeni, a ich przywódca postawiony przed sądem z pozostałymi. Mer wspiął się na schodki rusztowania na kołach i zaczął czytać ze zwoju: - Moi wierni poddani! Na mocy Karty Majoratu sprawiedliwość spoczywa w rękach mera. Rozwaga nakazała mi powierzyć władzę sądowniczą sędziom miejskim i majorackim, pozostawiłem sobie jednak prawo do wydawania wyroków w sytuacjach, kiedy sam byłbym świadkiem popełnionego przestępstwa. W niniejszym przypadku widziałem tłum podżegany przez tych ludzi do zaatakowania kawalerzystów eskortujących moją osobę, kiedy występowałem jako mer i miałem na sobie oznaki urzędu. Stanowi to zdradę. Podczas starcia padł strzał, od którego zginął jeden z moich lojalnych oficerów. To jest zabójstwo. Kiedy przybył większy oddział jazdy, żeby nas wesprzeć, te osoby z tłumu, które tutaj leżą, zostały zatratowane na śmierć. Jak widzicie, są wśród nich kobiety i dzieci, wciągnięte przez tchórzliwych przywódców genteistów w tłuszczę, aby uczynić z nich tarczę, zza której mogliby walczyć. To jest morderstwo. Na placu zaległo milczenie. Zegar na wieży zaczął wybijać południe. Herold z zapisaną tabliczką wspiął się na stopnie obok mera. - Uznaję tych ludzi za winnych zdrady, ale rozwaga nakazuje mi złagodzić zwyczajową karę. W sprawie oskarżenia o zabójstwo mojego oficera uznaję potrzebę przeprowadzenia śledztwa i przekazuję jego prowadzenie konstablowi miejskiemu. Uznaję tych ludzi za winnych podżegania do zamieszek, które doprowadziły do śmierci ludzi leżących przed wami. Kontaktowałem się snopbłyskiem z ich merami i otrzymałem rozkazy extradiem proxian. Skazuję ich na śmierć. Wykonaj rozkaz, konstablu. Szybki wymiar kary był zaskoczeniem zarówno dla obywateli Kalgoorlie, jak i ekstremistów genteistycznych. Siedmiu mężczyzn zawleczono na szubienicę i zadzierzgnięto na ich szyjach pętle. Zapadnie pod ich stopami otwierały się jedna po drugiej, pozostawia- Było późne popołudnie, kiedy mer Bouros i jego goście dotarli wreszcie na uniwersytet i weszli do otoczonego murem parku badawczego. W podmuchach suchego, ciepłego powietrza obracały się wirniki i wiatraki, słychać było także ciągły szum wody pompowanej do zapasowych zbiorników, żeby zapewnić moc wspierającą. W powietrzu unosił się smród palonego alkoholu i oleju roślinnego, zmieszany z bardziej egzotycznymi chemicznymi zapachami. - To nasza wytwórnia mocy - powiedział mer, gdy przechadzali się między pompami i wirnikami. - Napędza tramwozy w mieście, pompy wodne i windy w podziemnych szybach oraz miechy w niektórych hutach. - Cuchnie tu prawie jak w browarze - powiedział Denkar. - Blisko. To jest destylarnia. Produkujemy tu alkohol służący jako paliwo. Genteiści utrzymują, że na dole w szybach mamy ukryte również maszyny parowe spalające alkohol, ale to przecież nonsens, nieprawdaż? - Mer podniósł jedną brew i, co wyglądało niemal upiornie, uśmiechnął się tylko jedną stroną twarzy. - Spalarki alkoholu znajdują się na samym dnie szybów, a powietrze wymienia się z powierzchnią na zasadzie konwekcji. Część wznoszącego się gorącego powietrza obraca również turbiny, które zasilają małe generatory w puszkach Faradaya znajdujących się kilometr niżej. - To silniki konwekcyjne, Denkarze - powiedziała Zarvora. - Są słabe, ale zostały zaakceptowane przez wszystkie główne religie jako niepodpadające pod zakaz używania pary i gazów wybuchowych. - Niezupełnie, frelle - odrzekł Bouros. - Genteiści wciąż prowadzą wewnętrzne spory w kwestii silników konwekcyjnych. - Wydawali się całkiem zjednoczeni, gdy zaatakowali nas dziś rano - zauważył Denkar. - Ach nie, fras Denkarze, to nie miało nic wspólnego z silnikami konwekcyjnymi. Ich szpiedzy uzyskali informację o dwóch pięknych trójrozprężarkowych wysokociśnieniowych maszynach parowych, które również spalają alkohol i olej roślinny, a siedzą sobie na samym dnie najgłębszych z moich szybów. Muszę przecież mieć jakieś niezawodne źródło mocy, no nie? Główny edutor fizyki dołączył do nich, gdy wysiedli z windy, która zjechała tak nisko, że Denkar musiał wciąż odtykać uszy z powodu zmiany ciśnienia. Lampy olejowe sprawiały, że w szybie unosił się zapach jak w ogromnej kuchni, a Denkarowi przypomniała się Libris. Najpierw zwiedzili kilka warsztatów. Rzemieślnicy uwijali się przy ławach i biurkach zawalonych stosami drutów, szklanych naczyń i kadzi z woskiem. Wokół nich przez cały czas przepływały prądy ciepłego powietrza, niosąc ze sobą zapach alkoholu i oleju roślinnego. Lampy olejowe dawały słabe światło. Puszki Faradaya obudowano kilkoma warstwami tuneli, żeby żadne sygnały elektromagnetyczne nie przedostawały się na zewnątrz, gdzie mogły przyciągnąć uwagę Wędrowców na orbicie - a także po to, żeby wszystkie wyładowania elektromagnetyczne ze starożytnych satelitów wojskowych były pochłaniane, zanim uszkodziłyby urządzenia. - Mer Bouros eksperymentuje ze starożytnymi urządzeniami elektrycznymi w podobny sposób, jak ja odtwarzałam maszyny rachunkowe starej cywilizacji - wyjaśniła Zarvora. - Kiedy zaglądnęłam tu podczas wizyty dyplomatycznej, przekonałam się, że jego prace są wysoce zaawansowane. Sądziłam, że będę musiała sama prowadzić pionierskie prace w wielu dziedzinach badań elektrycznych, tymczasem większość z tego jest już ukończona. Bouros ma przerwę iskrową, czyli nadajnik iskrobłyskowy zdolny przesyłać niewidzialne sygnały w powietrzu. - Mam długi na dwieście metrów całkowicie ekranowany tunel do moich eksperymentów z elektrycznością - pochwalił się Bouros. - Nie ma drugiego takiego w znanym świecie. - No cóż, w Oldenbergu istniało Lojalne Towarzystwo Badań nad Elektrycznością - zaczął Denkar. - Ech! Puszki Faradaya wielkości komórek na miotły i pedałowe generatory nie większe od hubki z krzesiwem. Tu mamy prawdziwą elektryczność, taką, jaką posługiwali się starożytni. Maszyny parowe okazały się rzygającymi sadzą molochami na kołach, zupełnie jak z pouczających tekstów religijnych. Sapały i syczały pracowicie i nieprzerwanie, a ich mosiężne ciała były wypolerowane tak, że lśniły dziesiątkami odblasków w świetle lamp. Ze spalarki alkoholu i pieca na mieszankę olejową dochodził głuchy ryk, a generatory kręcące się obok obu maszyn wydawały furkot, niczym jakieś olbrzymie owady. Denkar zauważył dwa przewody na podkładkach z pokostowanego drewna, oba okręcone izolacją z bibuły nasączonej woskiem i otoczone gęstą siatką. - Chodźcie teraz tutaj - powiedział mer, obejmując Denkara ramieniem i wskazując ku pokrytemu siatką tunelowi. - Tu zgromadziłem największe osiągnięcia mojego szesnastoletniego panowania i patronatu nad tym laboratorium. Przygotowałem pokazy lampy łukowej oraz rodzaju sygnalizacji snopbłyskowej nazywanej zwarciową, która posługuje się ekranowanym drutem miedzianym i elektromagnesami wytwarzającymi spięcia i może być wykorzystywana podobnie jak mechanizm snopbłyskowy. Nie przeszkadza jej mgła ani dym, a druty mogą ciągnąć się za horyzont i poza zasięg wzroku. - Lojalne Towarzystwo wypróbowywało to w 1681 - powiedział Denkar. - Ekranowane druty rozciągnięto między dwoma domami, w których umieszczono puszki Faradaya, ale na jednym z drutów usiadł kurrawong i pazurami uszkodził izolację ze smołowanej folii. Kiedy robili próbę, w górze przeszedł Wędrowiec i buch! Pozostał tylko dym, płomień, stopiony drut i wosk. - Ha! Izolacja ze smołowanej folii, no tak. My tu używamy tkanej siatki na bibule i wosku. Niemniej była to godna podziwu próba, a kiedyś może uda nam się doprowadzić takie rzeczy do działania. To oczywiście tylko kwestia inżynieryjna. - Oczywiście. - Dobrze, mogę również zademonstrować radio iskrobłyskowe, silnik elektryczny napędzający pompę wodną, no i rzecz jasna model tramwaju elektrycznego. Przede wszystkim jednak pracowałem razem z twoją uroczą frelle żoną nad maleńkim, ale sprytnym urządzonkiem, które ona nazywa dwustanowym przekaźnikiem elektromagnetycznym, DSPE, jeśli wolisz. Może on zapamiętać stan czegoś w rodzaju paciorka liczydła... - Ach tak! Elektryczne liczydła i dziesiątki DSPE do użytku każdego z komponentów - wykrzyknął Denkar, do którego nagle dotarło, o czym mowa. - A każde liczydło może zostać podłączone do korelatora centralnego za pomocą wiązki przewodów. Przecież mając do dyspozycji kilkuset ludzkich komponentów, można by zakasować cały Kalkulor Libris! - Cóż... to możliwe, ale nie do tego zmierzaliśmy - odpowiedział Bouros. - Spójrz na to urządzenie. Denkar nie dostrzegał nic szczególnego. Warstwy stojaków z polerowanego drewna i metalowych prętów oplecione były drutami i sprężynami, a wszystko wydawało dźwięk podobny do miniaturowego Kalkulora Libris. - To jest kalkulor - powiedziała Zarvora. - Wprawdzie mniej wszechstronny niż mój pierwszy, ale za to szybszy i dokładniejszy, jeśli chodzi o zadania czysto rachunkowe. - Zaprojektowała go Hauptliberin - dodał główny edutor. - Nazywa go Przekazem Indukcyjno-Przełącznikowym, czyli PIP. Zasila go elektryczność z jednego z tych generatorów na olej słonecznikowy i alkohol, które oglądałeś wcześniej. Ten kalkulor działa z szybkością równą dwustu pięćdziesięciu sześciu czynnościom komponentów na cykl czasowy. Pierwotnie w sekundzie mieściły się cztery cykle, ale udało się to nieco przyspieszyć. - W kategoriach czystej mocy obliczeniowej jest to mniej więcej to samo co Kalkulor Islamski w Libris - powiedziała Zarvora. - Moc obliczeniowa dwustu pięćdziesięciu sześciu ludzi w maszynce wielkości wozu z sianem? - Och, to tylko maleńkie urządzonko, fras Denkarze - oznajmił Bouros z dumą. - Frelle Zarvora zaprojektowała maszynę o wydolności czterech tysięcy dziewięćdziesięciu sześciu komponentów. To więcej, niż może się poszczycić sam wielki Kalkulor Libris. Tym, co spowalnia nasz postęp, jest brak dostatecznie wielu rzemieślników zdolnych montować przełączniki równie szybko, jak my możemy je dostarczać, ale rekrutujemy zegarmistrzów skąd się da. - To wręcz fantastyczne - powiedział Denkar, dotykając z nabożnym lękiem obudowy elektrycznego kalkulora. - Kiedy zaczną się prace nad wielką maszyną? - Musimy zmontować dwa tysiące jednostek DSPE - zaczął Bouros, ale Zarvora przyłożyła palec do ust, dając mu znak, żeby milczał. Wzięła Denkara pod rękę i poprowadziła go ku wysokim podwójnym drzwiom w skalnej ścianie. Główny edutor i Bouros pospieszyli, żeby je otworzyć. Za drzwiami przeszli pod łukowatym sklepieniem wykutym w skale, a następnie wkroczyli do ogromnej groty, rozbrzmiewającej stukotem i klekotem niczym blaszany dach podczas gradu. Sama maszyna była metalowym rusztowaniem obwieszonym drutami i kablami, a ciepłe powietrze groty śmierdziało woskiem i ozonem. Sufit lśnił od metalowej siatki, a na otoczonym barierką podwyższeniu grupka ludzi obsługiwała skomplikowany zespół przyrządów. - Oto mój mały prezent ślubny dla dwojga moich najdroższych z drogich przyjaciół - powiedział Bouros, podchodząc do nich od tyłu i kładąc im ręce na ramionach. - Trochę spóźniony... mówiłaś, że kiedy się pobraliście, Zarvoro? - Dwa... nie! Trzy lata temu. - Zapomnieliśmy się umówić... to znaczy tak długo się umawialiśmy, że nie pamiętamy dokładnych dat - dodał Denkar. - Szczęśliwiec z ciebie - powiedział Bouros, uśmiechając się szeroko i grożąc Denkarowi palcem. - Masz żonę, która nie przejmuje się takimi głupstwami jak rocznice ślubu. Uznaliśmy, że kalkulor może zostać częściowo oddany do użytku z zaledwie dwoma tysiącami czterdziestoma ośmioma jednostkami, toteż oto on, gotowy na pół mocy. - Moje zapotrzebowanie na moc obliczeniową przekracza nawet to, co może mi zaoferować maszyna w Libris - powiedziała Zarvora. - Niestety przekroczyło również moją zdolność do ulepszania jej i wynajdywania nowych rozwiązań, nie potrafię już tego robić sama. Zdecydowałam, że zacznę przenosić śmietankę FUNKCJI Kalkulora Libris tutaj, żeby pomogli w tej pracy, a ze względu na moje szczególne uczucia wobec ciebie chciałam, żebyś był pierwszy... ale wiesz, dlaczego tak jest. Czy chciałbyś zająć się rozwojem tej maszyny, podczas gdy ja będę kontynuowała inne badania? Denkar przyglądał się kontrolkom i drutom zwieszającym się z rusztowania, usiłując rozgryźć tę architekturę. - Gdzie są rejestry korelatora? - zapytał. - To ta deska ciągnąca się wzdłuż ściany, o tam. Tuzin regulatorów podłącza i rozłącza druty w zależności od instrukcji przychodzących z góry na dziurkowanej taśmie. - Zaprojektowałam klawiaturę klawikordu w puszce Faradaya, przesyłającą impulsy po ekranowanym drucie długości kilometra. - Dlaczego nie zastąpisz wszystkich tych przełączników na desce zespołem połączeń DSPE? - zapytał Denkar. - Dlatego, że... - Mer podrapał się w głowę, po czym obrócił się do Zarvory. Wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce. - Wiesz co, za tym wieszakiem na prawo jest pokój kawowy z tablicą. Mógłbyś powtórzyć to, co przed chwilą powiedziałeś, a ja naszkicowałbym diagram? * * * Kiedy wychodzili, Zarvora nachyliła się do ucha Denkara. - Dziś wieczór musimy ustalić jakąś rozsądnie brzmiącą datę naszego ślubu w 1703. Mogę przesłać to Tarrinowi zabezpieczonym kodem snopbłysku, a on wprowadzi sfingowane zapisy do bazy danych Libris. - Nie zawracaj mu głowy - odszepnął Denkar. - Wystarczy, że opracuję niewinnie wyglądający ciąg liczb, który pójdzie na snopbłysk, a następnie prosto do Kalkulora Libris. Nie potrzebujemy Tarrina. - Nie rozumiesz, Den. Potrzebujemy kogoś, kto zna hasło do... - Nie, nie, złamałem kody ochrony transmisji danych w twoim Kalkulorze jeszcze w 1697. Przez osiem lat mogłem zmieniać wszystko, na co tylko miałbym ochotę w twoich bazach danych. Zarvora stanęła jak wryta. - Ty... co? - pisnęła. Bouros i główny edutor zatrzymali się i odwrócili. Zarvora machnęła ręką, żeby szli dalej. - Mogę wpisać ciąg liczb w sieć snopbłysku i przejąć ochronę transmisji tak, że Kalkulor automatycznie zaakceptuje dane. Zarvora poczuła uderzenie lęku, jakby ktoś zdzielił ją pałką. - Ty... ty przez te osiem lat mogłeś uszkodzić mój Kalkulor? - Ograniczyłem się do kilku nieszkodliwych eksperymentów. - Mogłeś rozpętać wojny, zrujnować gospodarkę, pozbawić mnie władzy i wiarygodności, a mimo to... mimo to nie zrobiłeś nic? - Zar, kochanie, nie jestem wandalem. Kalkulor jest absolutnym arcydziełem, więc dlaczego miałbym chcieć go uszkodzić? Reakcja szokowa przerodziła się w gorące uwielbienie i Zarvora nagle uświadomiła sobie, że po raz pierwszy w życiu ufa komuś bez zastrzeżeń. A więc tak to wygląda, kiedy przystojny kawaler uratuje cię przed smokiem - pomyślała, zarzucając Denkarowi ręce na szyję. Bouros i główny edutor spojrzeli znów za siebie, na Zarvorę i Denkara stojących w złotym świetle tunelu. - Spójrz na nich, z jakim uczuciem obejmują się i całują - powiedział Bouros. - To musiał być dla nich bardzo ekscytujący dzień - zgodził się główny edutor. - No cóż, taki wspaniały prezent ślubny sprawia widocznie, że zapomina się o latach, więc pewnie wydaje im się, że dopiero co się pobrali. - Taak, to prawda. Co takiego mógłbym wymyślić, żeby miłość moja i żony wybuchła równie gwałtownie jak ich? * * * Podróż pociągiem wiatrakowym nie zaczęła się dobrze dla Glaskena. Kiedy rezerwował miejsce, odjazd wschodniego K207 zapowiadano zgodnie z rozkładem, po czym okazało się, że będzie opóźniony o godzinę. Glasken zaklął, splunął na peron i udał się w kierunku pobliskiej tawerny. Kiedy siedział, popijając piwo pod obrośniętą dzikim winem pergolą, zauważył, że niektórzy wałkonie w pobliżu stacji przechadzają się wyniośle, zamiast po prostu włóczyć się bez celu po ulicy. - Czarni gońcy - powiedział do usługującej dziewczyny, kiedy zabierała jego pusty kufel. - Doprawdy, fras? - odrzekła z uprzejmym niedowierzaniem. - Aha, nie wierzysz mi - powiedział, obejmując jej talię ramieniem i podnosząc wolną rękę. - Hej, czarni gońcy! Rzucacie się w oczy jak cycki u byka! Spośród kilkunastu osób, które odwróciły się na ten okrzyk, ruchy dwóch znamionowało dość wyraźne wyćwiczenie. - To nie są czarni gońcy, prawda, fras? - Świat roi się od nich - odpowiedział głośno Glasken. - No, czas na przechadzkę po czerwonej dzielnicy - oznajmił, wstając. Dziewczyna pisnęła z oburzeniem, po czym uciekła. Glasken zarzucił na ramię swój tobołek, zakręcił okutą laską i powolnym krokiem skierował się ku zbiorowisku odrapanych budynków w pobliskich zaułkach. Pół godziny później wychynął stamtąd z rozciętym tobołkiem i nadwerężoną laską. Na peronie pochylił się, żeby odczepić kosmyk włosów z czubka buta. Na peronie stała Darien, ubrana w nierzucający się w oczy kaftan w kolorze ochry i tak zlewająca się z tłumem mieszkańców Kalgoorlie, że dostrzegł ją niemal w ostatniej chwili. - Frelle Darien, a więc to ty jesteś tym smoczym dygnitarzem, dla którego czarni gońcy zatrzymali pociąg - wykrzyknął, przechodząc przez bramkę. - Podejrzewam, że jak zwykle wykonujesz swoją robotę po cichu, więc nie będę nawet próbował pytać. Paskudna gra słów Glaskena była prawdę mówiąc niezamierzona, jednak Darien poczuła się urażona. Wymierzyła mu policzek, ale i tym razem Glaskena uratowało wyszkolenie odebrane w Baelshy. Ćwierć obrotu z unikiem sprawiło, że dłoń minęła jego twarz, sama zaś Darien zachwiała się. Nie patrząc na niego, wybiegła z peronu. Jeden z mężczyzn, którzy napadli Glaskena w czerwonej dzielnicy kilka minut wcześniej, przykuśtykał przez bramkę, przyciskając zakrwawioną chusteczkę do głowy. - Oj, ona zapomniała o bagażach - zawołał do niego Glasken, stukając w mosiężne okucia drewnianych kufrów laską. Mężczyzna rzucił mu przeciągłe spojrzenie, po czym schował chustkę i chwycił pakunki. - Byłem wam to dłużny, łajdaccy czarni gońcy, od 1699 - dodał Glasken z uśmiechem wyrażającym nadzieję na kolejną utarczkę. Mężczyzna odkuśtykał; po jego twarzy zaczęła znów spływać krew. Glasken poczuł dotknięcie w ramię. - Varsellia! - wykrzyknął, przyjrzawszy się dobrze zaczepiającej go kobiecie. Przyłożyła palec do ust i odciągnęła Glaskena dalej od tłumu. Siostra mera ubrała się jak prosta kobieta, na twarz nałożyła grubą warstwę ochrowego pudru, co nadało jej wygląd znacznie starszej. - Mam nadzieję, że nie wyjeżdżasz na zawsze? - powiedziała z niepokojem, nie siląc się na oficjalne powitania. - Przepraszam, że cię wyrzuciłam... chociaż nie uważam, żeby wina była w pełni po mojej stronie. - Och, to pestka, bywałem w gorszych opałach. - To niegrzeczne z twojej strony, że tak pijesz co noc w tawernach. - A ty chwaliłaś się mną przed swoimi nędznymi szlachetnie urodzonymi przyjaciółkami, jakbym był twoim ulubionym pieskiem. Przez chwilę stali w milczeniu, rozważając swoje grzechy i wpatrując się w kamienne płyty peronu. - A więc oboje przepraszamy, fras rozpustniku - uznała w końcu Varsellia, a Glasken przytaknął. - Czy Ilyire przekazał ci wiadomość ode mnie? - Owszem, ale dlaczego tu przyszłaś, frelle? - Żeby cię czule pożegnać, samotny chłopcze. Obserwowałam cię, widziałam, jak poszedłeś do czerwonej dzielnicy i... - Ach, to! Poszedłem tam tylko po to, żeby stłuc kilku moich znajomych za dawne przewiny. Jeśli chodzi o wyjazd, to zamierzam zebrać pewien... no, kapitał spekulacyjny na przedsięwzięcia handlowe. Jej twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. - A więc nie wyjeżdżasz na zawsze? - Najwyżej na kilka tygodni. - Hmm. Przedsięwzięcia handlowe, doprawdy... Pamiętaj, żebyś po powrocie odwiedził pałac, fras Johnny. Jako siostra mera mogę przedstawić cię paru wpływowym osobom. Czy mi przebaczysz? - Jeśli ty mi przebaczysz. * * * Opuszczający wreszcie stację pociąg wiatrakowy popychała lokomotywa galerowa, dopóki nie wyjechał poza obręb miasta, gdzie mógł lepiej wykorzystać lekką bryzę. Na przedmieściach domy były mniejsze i niższe, ale wciąż wyglądały tak samo: schludne, nieduże klocki z białej i czerwonej cegły. Przejechali w końcu przez bramę paralinii w ogromnym zagłębieniu zewnętrznych murów obronnych miasta i od tej chwili oglądali całe pola namiotów nomadów i nędznych siedzib, zanim pociąg dojechał do mozaiki poprzecinanych kanałami irygacyjnymi pól uprawnych. - Powiadajom, co Lustrosłońce osłabia wiater - oznajmił kucharz z Merredin, od którego Glasken nabył kilka dzbanów piwa. - Dopóki nie każą mi pedałować w lokomotywie galerowej, fras, mało mnie to obchodzi - odparł Glasken, rzucając kucharzowi miedziaka z wydanej mu reszty. - Nie uważacie, fras, co Lustrosłońce byłoby karą Bóstwa za pociągi wiatrakowe? - Uważam, że Lustrosłońce jest latarnią, którą Bóstwo oświetla pijakom drogę do domu w bezksiężycowe noce. * * * Glasken kupił nowy tobołek i nową okutą laskę na targu przy stacji Coonana, dodając do tego czapkę ze słomianym daszkiem i piórkiem pomalowanym w jeden z wielu kształtów Lustrosłońca. Nabył również szpulę białej wstążki i garść śrutu ołowianego. Wiatr tymczasem wzmógł się nieco i pociąg robił teraz po dwieście kilometrów dziennie. Kilka kilometrów za stacją Naretha Glasken wyrzucił przez okno w ciemność pełną butelkę piwa. Wylądowała z brzękiem, ale nie był to odgłos rozpryskującego się szkła. Mało prawdopodobne, że trafi na nią jakiś inny uciekinier z Baelshy, zanim znajdzie ją robotnik kolejowy, pomyślał, ale Glasken radował się samym gestem. W chwili, gdy pociąg przejeżdżał przez stację Cook w czwartym dniu podróży, Glasken siedział wygodnie oparty, rozkoszując się lekkim rauszem, pociągając powoli słodową nalewkę z makadamii i przypatrując się bezdrzewnemu ogromowi Niziny Nullarbor przemykającej za oknami. Rozsądek nakazał mu przypiąć się do barierki ciągnącej się wzdłuż ściany na wysokości pasa. Zdążył już sprawdzić rejestr pasażerów w poszukiwaniu samotnie podróżujących kobiet - była tylko jedna w prywatnym przedziale na końcu pociągu. Wymyślał różne preteksty, żeby się z nią spotkać, ale istniała zawsze możliwość, że okaże się stara albo nieatrakcyjna, toteż uznał, iż letarg będzie lepszym wyjściem. Obudził się, gdy ktoś przechodzący korytarzem potknął się o otwarte drzwi jego maleńkiego przedziału. Dostrzegł błysk zielonego i czerwonego haftu obrębionego złotą nitką, a wszystko to na czarnej tkaninie przypominającej bardzo delikatną gazę. Kobiece szaty! Nosiła zasłonę z błękitnej gazy, zawieszoną tuż pod oczami, ale sięgającą zaledwie do podbródka. - Ta, aal baek, frelle - powiedział uprzejmie, zakładając, że jest muzułmanką, a zatem mąż, ojciec lub inny strażnik powinien być w pobliżu. - Ależ ty na pewno nie jesteś z Southmoor - odpowiedziała kobieta i Glasken natychmiast usiadł prosto. - Nie, pochodzę z Przymierza Południowo-Wschodniego, ostatnio mieszkałem w Rochester. John Glasken, do usług. Wejdź, pani, jeśli uważasz, że moje towarzystwo ci nie ubliża. Kiedy stała, przyglądając mu się, zauważył, że ma piękne oczy. Z wprawą doświadczonego rozpustnika spostrzegł również, że jej sutki twardnieją pod tkaniną. Jakby dla potwierdzenia jego spostrzeżeń kobieta opadła wężowym ruchem na siedzenie koło niego. - Jestem Wilpenellia Tienes z Kapentariańskiego Majoratu Buchanan. - Nie znam tego miejsca - odrzekł ze swobodą. - Czy to na zachód od Kalgoorlie? - Nie, dokładnie na północ stąd. - Alspring? - wykrzyknął Glasken przestraszony, prostując nogi i siadając prosto. - Nie, nie ci barbarzyńscy nomadowie! - krzyknęła, wyrzucając do góry ręce w udanym oburzeniu. - Majoraty Karpentariańskie leżą bardzo daleko na północ stamtąd. Nie słyszałeś nigdy o Paralinii Północno-Zachodniej i połączeniu przez Wielką Pustynię Piaszczystą? Glasken nie słyszał, ale wszystko to wydawało się dość prawdopodobne. - Aha. A jaką wyznajecie tam religię? - zapytał. - Genteizm reformowany, nie ten ortodoksyjny Ghanów z Alspring. Jestem badaczką, jadę do wielkiej biblioteki w Rochester, do Libris, żeby pracować nad rzadkimi tekstami. Wyglądasz na człowieka uczonego, czyżbyś studiował w Libris? - W pewnym sensie tak. Libris zrobi na tobie wrażenie. Kiedy tam pracowałem, po prostu nie byłem w stanie jej opuścić. Dopiero ostatnio ruszyłem na zachód w sprawach rodzinnych: tragiczna śmierć dalekiego krewnego, który pozostawił spory majątek. Przy tych słowach Glasken wyciągnął się na siedzeniu jak wielki, leniwy kot. - Ach, czyli człowiek zamożny - powiedziała. - Jak ci się podoba podróżowanie pociągiem? - W odpowiednim towarzystwie może być znośne. - Ja tego nienawidzę. Prawdę mówiąc, mam namiot, który moi słudzy ustawiają co mniej więcej dwa dni. Mieszkam w komforcie do przyjazdu następnego pociągu wiatrakowego. - Bardzo cywilizowany sposób podróżowania, frelle. Gdzie zamierzasz zatrzymać się teraz? - Och, myślałam o tym, żeby wysiąść dziś wieczór, najlepiej na stacji Maralinga. Byłeś tam kiedyś? - Tak, lata temu. Od tamtego czasu rozrosła się w ufortyfikowany garnizon i stację przekaźnikową snopbłysku. Mają tam też targ nomadzki, a nawet zajazd. Patrole na wielbłądach utrzymują linię w porządku, poza tym z jakiegoś powodu bardzo często przechodzi tamtędy Wezwanie. Nuda, że tak powiem. - Nuda? Ależ fras Glaskenie, na pustyni można odnaleźć cudowny spokój. Żadnych dźwięków oprócz wiatru, żadnego zgiełku miast, żadnego stukotu i hałasu pociągów. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się spać na pustyni, fras? Wciągnęła gwałtownie powietrze, tak iż zasłona uwypukliła wydęte wargi. Glasken uznał to za niepokojąco erotyczny efekt. - Ja... tak, zaznałem tego. I przyznaję, że było wyjątkowo spokojnie. - A zatem masz pewne doświadczenie w tych rejonach... a ja nie mam nikogo do towarzystwa oprócz moich służebnych i eunuchów. Czy czas pozwoli ci przeciągnąć podróż o dzień lub dwa, żeby dopilnować mojego namiotu i uraczyć mnie opowieściami o majoratach Przymierza? Serce Glaskena biło coraz szybciej, gdy rozważał tę propozycję. Kobieta zmierzała ku... a cokolwiek by zdziałał w tym względzie, wyjdzie mu to na korzyść. - Mogę dać się przekonać - zgodził się. - Czy zechcesz wypić za pomyślność tego przedsięwzięcia? - Tylko ze szklaneczki, fras. Trzeba zachowywać cywilizowane maniery, niezależnie od tego, przez jak piękne i spokojne dzikie krainy się wędruje. Glasken pociągnął za sznurek wzywający obsługę i zamówił kolejny dzban brandy i drugą szklankę, a kiedy kelner wyszedł, wypili za Nizinę Nullarbor i spokój pustyni. Glasken był już do przodu o jeden dzbanek, ale czuł, że powinien dotrzymywać towarzystwa w piciu. Nie zauważył, jak przebrana Theresla wsunęła coś do ust, udając, że grzecznie tłumi beknięcie. Theresla przesunęła się na jego ławkę z płynnym szumem tkaniny, a ręka Glaskena wsunęła się pod jej ramię, żeby pogłaskać jej lewą pierś. Natychmiast uniosła nieco zasłonę i przycisnęła usta do jego warg, wsuwając mu język między zęby w długim, namiętnym pocałunku. Niedziałający na Thereslę roztwór skrzydłonocy, który trzymała w ustach, zaskakująco szybko uśpił tak wysokiego i potężnie zbudowanego mężczyznę, jakim był Glasken. Los okazał się łaskawy dla Theresli, albowiem Wezwanie przetoczyło się nad pociągiem, kiedy znajdowali się w odległości zaledwie kilometra od Maralingi. W chwili, gdy pociąg zatrzymał się na buforach bezpieczeństwa, Theresla trzymała już Glaskena na smyczy. Zaciągnęła go do stajni, osiodłała dwa wielbłądy i wrzuciła im na grzbiety pakunki, które wiozła ze sobą w pociągu. Glasken był za duży na to, żeby dała radę wsadzić go na siodło, toteż pozwoliła mu iść u boku wielbłądów na południe, trzymając go na uwięzi. Gdy Wezwanie zatrzymało się na noc, nakarmiła go, po czym wmanewrowała w siodło. Jedzenie, które mu podała, zawierało domieszkę soli skrzydłonocy, więc Glasken zasnął. Theresla wyprowadziła wielbłądy poza strefę stacjonarnego Wezwania i dalej na południe, ku Krawędzi. * * * Glasken obudził się w namiocie, przez którego poszycie sączyło się światło poranka o barwie ochry. Myśli mąciło mu coś, co nie było snem, ale panująca wokół cisza powiedziała mu natychmiast, że znajduje się w jakimś bardzo oddalonym miejscu. W powietrzu unosił się słodki, przyjemny zapach, a ziemia pod nogami wyłożona była pledami i miękkimi poduszkami. - Gdzie jest pociąg? Pytanie nie było skierowane do nikogo konkretnego, toteż Glasken zdziwił się, usłyszawszy odpowiedź. - Dawno odjechał, mój dzielny i namiętny kochanku - wymruczał kobiecy głos z drugiej strony namiotu. - Czyż nie miałam racji? Czy mój namiot naprawdę nie okazał się wygodniejszy od pociągu? Glasken uniósł głowę i ujrzał zasłoniętą twarz klęczącej, zdecydowanie nagiej kobiety po drugiej stronie namiotu. - Wilpenellia? - Och, fras, masz doskonałą kondycję. Wczoraj wieczorem wypiłeś tyle, że ległby cały pułk naszych najlepszych lansjerów z Karpentarii. Jak się miewają twoje namiętności dziś rano? Glasken zamyślił się. W głowie czuł raczej zamęt, a nie kaca, jego żądze zaś wydawały się tak gorące, jakby pościł przez kilka dni. - Moje namiętności są w doskonałym porządku, frelle Wilpenellio - powiedział ostrożnie, nie chcąc przyznać się, że nie pamięta nic z tego, co wydarzyło się od pocałunku w pociągu. Podniosła się powoli na kolana, potwierdzając podejrzenia, że oprócz zasłony nie ma na sobie nic. Jej skóra miała lekko miodowy odcień. Glasken podniósł się również na kolana, zauważając, że sam też jest nagi. - Czy mogłabyś przypomnieć mi, frelle... - zaczął, rzucając jej pożądliwe spojrzenie. W tym momencie poznał niewielkie, ale doskonale ukształtowane piersi w klasycznym kształcie rzeźb z Davantine. Zaczął przesuwać się ku niej po kocu, wiedząc świetnie, że nigdy się nie spotkają. - Zaczekaj! - Powstrzymała go ruchem ręki. - Zaczekaj, proszę, fras... - Co się stało? - To tylko... postrzał, zaraz przejdzie, zaczekaj chwilę. To była Theresla, nie miał co do tego wątpliwości. Te kształty, ten głos... Ostatnią kobietą, która prosiła go, żeby zaczekał, była Theresla, a Wezwanie było tuż-tuż. Potrafiła wyczuć jego zbliżanie się, czekała, aż znalazło się o krok i wtedy mówiła: "Chodź do mnie, Johnny Glaskenie. Chodź, zrób, na co masz ochotę". - O, postrzał przeszedł. Chodź już, Johnny Glaskenie, zrób, na co masz ochotę. Glasken opuścił zasłony umysłowe, które rozwinął i wyćwiczył w nim opat z Baelshy przez wiele, wiele lat celibatu. Wycisnął z siebie żądzę jak wodę z gąbki w chwili, gdy Wezwanie przetoczyło się nad namiotem. Uderzyła w niego fala niewiarygodnej pokusy, czepiając się całej jego istoty, a jednak Glasken nie ruszył się z miejsca, skulony, z zaciśniętymi pięściami, drżący i niemogący złapać oddechu. Theresla przyglądała mu się zadziwiona. - Opierasz się mu - szepnęła. - Człowiek opierający się Wezwaniu, nietracący zmysłów. Jak to możliwe? Glasken nie odpowiedział. To potrwa godziny, a on potrzebował sił, żeby wytrwać. - Opierasz się Wezwaniu własnymi siłami, pokusa moich wdzięków nie ma z tym nic wspólnego - ciągnęła Theresla. - Jak to się dzieje? Kto cię tak zepsuł? Powoli uniosła jego głowę. Miał otwarte oczy, był świadom jej nagiego ciała na wyciągnięcie ręki od swojej twarzy, ale ona już go nie pociągała. Nie pozwoli, aby go zwiodła. * * * Granica Wezwania przesunęła się nad namiotem i Glasken opadł na koce, skrajnie wyczerpany. - To było zadziwiające, fras Glaskenie - powiedziała Theresla. - Jestem... człowiekiem utalentowanym, frelle Matko Przełożona - wydyszał Glasken. - Powinienem wiedzieć, że zaciągniesz mnie tu znowu na kolejny ze swoich niesamowitych eksperymentów. Tym razem przynajmniej byliśmy w środku namiotu. - Napij się, proszę. - Znowu te twoje używki i konkokty? - Ja też się napiję. - Ty prawdopodobnie pijesz po trochu codziennie, żeby się uodpornić, tak samo jak twój brat. - Napijże się, do cholery! - krzyknęła Theresla, rzucając mu bukłak. - Nie masz już nic, czego bym potrzebowała. Twoje pożądanie mojego ciała pozwalało mi kiedyś sięgać poza samo Wezwanie, ale teraz jesteś jak chłodna, pusta grota. Walczyłeś z pokusą Wezwania i moją jak zapędzony w kozi róg szczur z terierem. Nawet Koori nie potrafią zachować przytomności tak jak ty, oni po prostu mdleją. Ty też nie jesteś awiadem, a mimo to... jak ty to robisz? Jesteś chyba jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi zachować przynajmniej część przytomności podczas Wezwania. - Brałem lekcje. - Od kogo? - Nieważne. Technika jest tak wyczerpująca, że wolę używać uwięzi, jak inni ludzie. No to co teraz? Gdzie jesteśmy? Chciałbym zabrać się do moich spraw, jeśli łaska. - Jesteśmy daleko na południe od paralinii, niedaleko samej Krawędzi. W tym samym miejscu, w którym ponad pięć lat temu przeprowadzałam na tobie pierwsze eksperymenty. Jeśli chodzi o to, co teraz, możemy wrócić do torów i złapać pociąg wiatrakowy, kiedy tylko zechcesz. - Już chcę - odpowiedział Glasken, siadając i rozglądając się za swoimi ubraniami i butami. - Jesteśmy z dala od czegokolwiek, fras - powiedziała, kładąc się z powrotem, unosząc kusząco nogę i wpatrując się w sufit namiotu. - Jeśli miałbyś ochotę wtajemniczyć mnie w rozkosze ciała, nie będę się opierać. Nie mam już pożytku z dziewictwa, skoro ty zostałeś zepsuty. Glasken rzucił jej spojrzenie z ukosa, po czym zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Kątem oka dostrzegł przy tym swoje ubrania w kącie namiotu i podczołgał się tam, żeby je odzyskać. - Lepiej pozwól komu innemu uwolnić cię od tego niedoświadczenia, frelle - powiedział, sprawdzając, czy nie opróżniła jego kieszeni i sakiewki. - Nie ujmując nic twoim wspaniałym wdziękom, nie ufam po prostu ani jednemu twojemu słowu. Nie po tym, co mi zrobiłaś pięć lat temu, i co właśnie usiłowałaś powtórzyć. - Nikt nigdy nie odmówił mi niczego, na co miałam ochotę! - warknęła Theresla, nagłym ruchem podnosząc się na kocu. Glasken wzruszył ramionami, wymownie kładąc swoje ubrania na podołku. - A jednak ktoś to zrobił, frelle. - Wyciągnął pistolet skałkowy i podał jej kolbą do przodu. - Masz, zabij mnie, żeby świat nie dowiedział się, że jakiś mężczyzna odrzucił twoje awanse... co jednakowoż się zdarzyło. Theresla przykucnęła, skłaniając lekko głowę. - Zabierz to, fras. Dam ci spokój. - Komu w drogę, temu czas - powiedział Glasken. - Ubiorę się na zewnątrz. - Ależ zrób to tutaj. Nie poczuję się zażenowana. - Ale ja owszem. Uważam ubieranie i się rozbieranie za czynności o dużym ładunku erotyzmu, frelle Thereslo. Rozsznurował klapę namiotu i wyszedł na zewnątrz, rozglądając się podczas ubierania. Tak jak podejrzewał, znajdowali się na płaskiej, pozbawionej drzew półpustyni Niziny Nullarbor, kończącej się z jednej strony klifami Krawędzi i błękitnym horyzontem oceanu. Siłą rzeczy nie było tu wielu punktów orientacyjnych, ale niedaleko dostrzegł prymitywną Wezwaniościanę, którą on sam zbudował jeszcze w 1700, a w pobliżu znajdował się płaski głaz przykrywający dziurę w ziemi, stanowiącą wejście do jaskini skarbów Ilyire. Co za niewiarygodne szczęście - pomyślał. Theresla przyprowadziła go dokładnie w to miejsce, którego szukał, miejsce, w które Ilyire nie chciał powracać. Theresla wynurzyła się z namiotu całkowicie ubrana. - Wygląda na to, że Ilyire ma tu gdzieś grotę ze skarbami - powiedziała, podchodząc do niego. - Darien wspominała o niej w liście do mnie. - Założę się, że jest nieźle zakamuflowana - odrzekł Glasken, podejrzewając, że może to być kolejna pułapka z jej strony, ale starając się jednocześnie być uprzejmym. - Moglibyśmy ją odnaleźć i podzielić się tym, co znajdziemy. - Miałbym plądrować skarbiec mojego przyjaciela? Dziękuję, nie. - Przyjaciela? Ach tak, prawda. Słyszałam, że spiłeś go na umór, po czym położyłeś do łóżka z gromadką podfruwajek, które nalewają piwo w Kuflu Zielonego Smoka. A więc on też się zmienił. Był dla mnie straszną zawadą. - Dlatego do niego strzeliłaś? - Fras Glaskenie, zanim wycelowałam, sprawdziłam, że pod ubraniem ma ukrytą zbroję. Chciałam nim potrząsnąć, ale nie zamierzałam go zabijać. Ilyire pijący i uprawiający rozpustę, podczas gdy ty... Niegdyś byłeś wcieleniem określenia priapizm, a teraz ani seks, ani nawet bogactwa nie są w stanie cię uwieść. - Napytały mi wielu kłopotów, frelle. Mają swoje uroki, nie przeczę, ale nauczyłem się traktować je z większą dozą ostrożności. Glasken podszedł do miejsca, gdzie uwiązane były wielbłądy, i sprawdził siodła i uprzęże. - Cholerne wielbłądy - mruknął. - Wystarczy, że zaczną wstawać, a wydaje ci się, że spadasz. Gdy wrócił, Theresla zwijała namiot, ale stanął jak wryty, bo odwróciła się i wycelowała w niego lufę jego własnej skałkówki. Glasken podniósł ręce. - Znowu jakieś wariactwo w imię nauki, frelle? - zapytał ze znużeniem. - Fras Glaskenie, usiłowałam dać ci moje ciało, usiłowałam dać ci bogactwo, ale teraz przyjmiesz trzeci z moich darów, czy tego chcesz, czy nie chcesz. Podejdź do Krawędzi, a kiedy wejdziesz w ten wąski martwy pas, zrób to, co robisz, żeby się oprzeć Wezwaniu. Theresla opuściła pistolet, gdy Glasken zaczął walczyć ze słabym stałym Wezwaniem. Trzymała go na uwięzi przy pasku i szła obok niego, gotowa przewrócić go, gdyby nagle stracił panowanie. Był bardzo zmęczony, ale wciąż przytomny i świadom otaczającej go rzeczywistości, gdy podeszli do krawędzi klifu. Skały opadały stromo w dół ku kamieniom, o które rozbijały się fale oceanu. - Zatrzymaj się, fras Glaskenie, i spójrz na wodę. Przyjrzyj się dobrze tym ciemnym kształtom, o tam. To one są źródłem Wezwania. Zobacz, jeden wychylił się nad powierzchnię i wypuścił fontannę wody. Żaden człowiek nigdy nie oglądał tego widoku, a po prawdzie i niewielu awiadów. Zapamiętaj to, zapamiętaj to wszystko. Tam w dole, na skałach, leżą kości ludzi i zwierząt, które runęły w śmierć, zwiedzione głosem Wezwania. Skarb w ukrytej grocie Ilyire pochodzi stamtąd, z dołu, od ludzi, którzy tylko minimalnie rozminęli się z Wezwaniem, w najdosłowniejszym znaczeniu. Spójrz nieco dalej: te wielkie ciemne kształty to bydło istot Wezwania. To uzbrojone w kły ryby, tak długie jak wagon pociągu wiatrakowego. Istoty Wezwania są jeszcze większe. Tak, dzielny chłopcze, wiem, że jesteś coraz bardziej wyczerpany. Wyjdź razem ze mną z pasa śmierci, a ja zabiorę cię z powrotem do Maralingi. I nie bój się mnie. Nie będzie więcej pułapek. * * * Droga powrotna na stację zajęła im kilka dni. Theresla i Glasken jechali razem, racząc się opowieściami o ostatnich pięciu latach, od badań Theresli w Martwych Krainach począwszy, a na pierwszej hulaszczej nocy Ilyire kończąc. Glasken niechętnie opowiadał o czasie spędzonym w Baelshy, ale uparte pytania ujawniły w końcu nieco z jego nauki, prób i mąk. - Zaczynam rozumieć - powiedziała Theresla, kołysząc się w rytm kroków wielbłąda. - Mnisi nauczyli cię medytować nad czymś w rodzaju mandali, z tą różnicą, że było to coś, co symbolizowało największą pokusę Wezwania wobec ciebie. Ten symbol, ta mandala, to niemal na pewno byłam ja. - Co? Tak! - zgodził się zaskoczony Glasken. - Jak na to wpadłaś? - Ty, fras, jesteś bardzo, wręcz przeraźliwie naładowany seksem. Posłużyłam się kiedyś tą twoją cechą, żeby dostroić się do głosów Wezwania. Teraz natomiast zostałeś nauczony wykorzystywać mój obraz jako kanał upustowy dla pokusy Wezwania. Masz głęboko osadzone przekonanie, że nigdy nie dojdzie między nami do fizycznego zbliżenia, i stąd płynie twoja siła. Gdyby do tego doszło, utraciłbyś tę fantastyczną, wyjątkową zdolność opierania się Wezwaniu. Jestem prawdopodobnie jedyną kobietą na świecie, na przelecenie której nie możesz sobie pozwolić. Glasken skinął głową i wyprostował się nieco w siodle. Wiedział, że jego opór wobec Wezwania jest nietypowy, ale być uznanym za wyjątkowego to coś więcej niż zaszczyt. Jechał przez jakiś czas w milczeniu, usiłując rozgryźć logikę tego wszystkiego. - Mnisi z Baelshy, nomadowie Koori, wszyscy oni po prostu padają bez zmysłów pod dotknięciem Wezwania, ja jednak potrafię również pozostać przytomny. Dlaczego tak jest? - Jak już powiedziałam, jesteś nastawiony na seks. Twoja energia seksualna jest prawdopodobnie tak wielka, że przesłania samo Wezwanie, jeśli jest ukierunkowana na mój obraz. Poniekąd nie różni się to zbytnio od sposobu, w jaki zatrzymywałam cię podczas Wezwania bez uwięzi w 1700. Byłam wtedy w stanie słyszeć... Urwała w pół zdania, pocierając brodę i wpatrując się przed siebie rozkojarzonym wzrokiem. - Co byłaś w stanie słyszeć, frelle? - zapytał Glasken po chwili. - Och... słyszałam, jak Ilyire krzyczał i klął u stóp klifu, gdzie go zostawiłam. Moje zmysły wyostrzyły się bardzo. - W przeciwieństwie do moich. Byłem całkiem zamroczony. - Tak było w 1700. A tym razem? - Zupełnie inaczej. Twój głos dochodził z daleka i z pogłosem. Były tam też inne głosy, ale mówiły nieskładnym i zniekształconym językiem. Czułem się, jakbym wyławiał pojedyncze znane słowa z ogólnego szumu w zatłoczonej tawernie w obcym majoracie. To było w pewnym sensie... znajome, trochę jak przywidzenia na rauszu. Nie wiedziałem, co z tym począć. - Przypominasz sobie jakieś słowa? - No... nie, tylko poplątany dźwięk, jak we śnie. Gdybyś zapytała mnie wcześniej, może bym sobie coś przypomniał. To było tak samo, jak wtedy, kiedy mnie prowadziłaś przez ten martwy pas do samej Krawędzi: widziałem ciemne, dalekie kształty w niewiarygodnie wielkim jeziorze, ale żaden z nich nie przypominał niczego, co znałbym wcześniej, więc nie miały dla mnie znaczenia. Theresla rozmyślała nad tym przez chwilę, patrząc prosto przed siebie. Glasken ukradkiem wyrzucił kolejny kawałek białej wstążki obciążonej na końcu ołowianym śrutem. - Żyj długo, fras Glaskenie - odezwała się w końcu Theresla. - Nie daj się szybko zabić. - Życzę ci tego samego, frelle - odpowiedział zdziwiony. - Ale co naprawdę masz na myśli? Theresla odwróciła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Mam na myśli to, co mówię, fras. Ja jestem szczególna, ale ty jesteś nadzwyczajny, a być może wręcz wyjątkowy. Kiedyś w przyszłości może zechcę... - Zechcesz co? - spytał podejrzliwie. - Jeszcze nie wiem, ale cokolwiek to będzie, będzie nieszkodliwe. Zaufaj mi... Nie! Cokolwiek będziesz robił, nie ufaj mi, nigdy. Oboje wybuchnęli śmiechem. - Nie ma nic łatwiejszego, frelle Thereslo. Co zatem zamierzasz teraz zrobić? Pojedziesz na wschód, do Libris? - Nie, mam coś do załatwienia w Kalgoorlie. Tak czy siak wracałam z zachodnich Martwych Krain, kiedy Zarvora dała mi znać, że żyjesz i przebywasz w Kalgoorlie, ale wsiadłam do tego pociągu tylko dlatego, że ktoś szepnął mi słówko, że ty do niego wsiadłeś. Potrzeba było wstawiennictwa samego mera Bourosa, żeby przekonać Wielką Zachodnią Paralinię, że powinni odstąpić od swojego bezcennego rozkładu jazdy o raptem godzinę. - Ach tak! A zatem o co chodziło z tymi Smokami Tygrysimi i Srebrnym Smokiem w przebraniu na peronie? - Nie mam pojęcia. Co to było? - Nieważne. Sama powiedziałaś, żebym ci nigdy nie ufał. Na płaskim horyzoncie pojawiła się jasna smuga i Glasken uświadomił sobie, że znaleźli się bardzo blisko Maralingi. Zerknął szybko na mały kompas ukryty w dłoni, udając, że kaszle. - Jak straciłeś dziewictwo, fras Glaskenie, jeśli wolno spytać? Glasken o mało nie upuścił kompasu z zaskoczenia, ale szybko się opanował. Spojrzał ukradkiem na Thereslę, ale ona odwróciła się, rozchichotana. - Ano tak - odpowiedział, celowo ignorując jej rozbawienie. - Kiedy miałem czternaście lat, radziłem sobie nieźle z lutaną, a głos miałem już niski. Miejscowi podrywacze wynajmowali mnie, żebym wygrywał serenady ich pannom, i pewnej nocy dziewczyna w oknie na piętrze uznała, że to ja jestem tym, kogo powinna zaprosić. Nic nie podejrzewając, wszedłem do środka, po czym przekonałem się, że miała ochotę na coś więcej niż parę następnych piosenek i kielich soku z winogron. O mało co nie stchórzyłem i nie uciekłem w panice... Jeden ze starszych chłopaków w naszej szkole myślał, że do tego używa się pępka, kiedy znalazł się w podobnej sytuacji. Nigdy mu tego nie zapomniano. - Co zrobiłeś? - Zakryłem oczy rękami i powiedziałem: "Piękna frelle, to mój pierwszy raz", oczekując, że zostanę wyśmiany i wyrzucony z domu. Zamiast tego ona odpowiedziała: "To wspaniale, będziesz moim pierwszym prawiczkiem. Zastanawiałam się już, czy wszyscy mężczyźni rodzą się rozdziewiczeni". Spędziliśmy razem cudowne chwile. Była świetną, radosną frelle. - A co, hmm, z twoim klientem? Tym, który wynajął cię, żebyś za niego grał i śpiewał? - Odszedł wściekły i nasłał na mnie zabijaków, gdy wychodziłem. Nieźle oberwałem, ale to było warte kilku siniaków. Roztrzaskali też lutanę, ale była nie wypożyczona na moje nazwisko, więc nie miałem się czym przejmować. - To cudowne, fras Glaskenie - roześmiała się Theresla, on zaś upuścił kolejny kamyk z białą wstążkę. - Ludzie spotykają się w tak głupich i nieodpowiednich sytuacjach, nieprawdaż, a mimo to ich związki mogą stać się zalążkiem wielkich domów handlowych, potężnych przymierzy między majoratami, postępu w nauce, wszystkiego. Tylko jeden dziwaczny moment słabości, jedna głupia uwaga, jeden rozpaczliwy gest, w którym drżącą ręką ofiarowujemy komuś innemu dumę, godność i szacunek dla samego siebie... - Delikatne podszczypywanie pośladków, które nie kończy się spoliczkowaniem? Theresla wydęła usta, a oczy się jej zwęziły. - Potrafisz utrafić w nagie sedno, fras, ale jest to pewnego rodzaju zaletą. Powiedz mi teraz, gdybyś był kobietą i miał ochotę na... inicjację, to co byś zrobił? - Znalazłbym mężczyznę. - W moim wieku pociągający mężczyźni są już zajęci, a tych, którzy się ostali, pominięto nie bez powodów. Glasken zamyślił się przez chwilę nad wymaganiami funkcjonalnymi. - Thereslo, jeśli naprawdę postanowiłaś iść z kimś do łóżka po to, żeby iść z kimś do łóżka, to po prostu wybierz pociągającego mężczyznę, który jest już zajęty, zaprowadź go któregoś popołudnia do zajazdu i nie zapomnij o kilku dzbanach wielkiego zrównywacza. - Fras Glaskenie! To... to jest warte rozważenia. Czy znasz kogoś, kogo byś polecił? - Cóż, nie mam raczej doświadczenia z mężczyznami... Ach tak, zaczekaj, powinienem o tym wcześniej pomyśleć! Spróbuj w Kalkulorze Libris w Rochester. Wielu mężczyzn pości tam pod tym względem - to rodzaj kary czy coś. A z całą pewnością okrutna tortura. Pewna smocza bibliotekarka o imieniu Dolorian pozwoliła mi kiedyś popieścić się przez kraty mojej celi, po czym wymknęła się, nie dopuszczając do tego, co, jak sądziłem, powinno było nastąpić. Myślałem... myślałem, że stanę w ogniu, tak mocno pałałem. Okrutna suka, to potworne, zrobić coś takiego mężczyźnie. - A zatem mężczyźni w Kalkulorze bywają odwiedzani przez niektóre ze strażniczek? - Regulatorek, owszem. - Te kobiety muszą cały czas mieć wszystko pod kontrolą. - Być może, ale jakiekolwiek są okoliczności, uszczęśliwiają tych biedaków. Ty na pewno byś ich uszczęśliwiła. - Interesująca rada, ale przez kilka najbliższych tygodni nie wybieram się do Rochester. - No cóż, jeśli te tygodnie okażą się bezowocne, pamiętaj o mojej radzie. Theresla wychyliła się i dźgnęła go żartobliwie szpicrutą. - A co z Varsellią? Była bardzo zmartwiona, że traci przytulisko. - Chodzi ci o przytulankę? Wszystko naprawione. Jesteśmy znów przyjaciółmi. - Przyjaciółmi. Ty nigdy nie byłeś zakochany, fras Johnny Glaskenie. Było to raczej stwierdzenie, nie pytanie. Rozważał je przez chwilę. - Chyba masz rację. - W jednym z naszych klasycznych romansów z Alspring jest napisane, że rozpustnicy naprawdę nie lubią kobiet, że lubią wyłącznie seks i podbój. Ty, Fras Johnny, nie jesteś rozpustnikiem, jakkolwiek dziko się zachowujesz. Masz serce na właściwym miejscu, nawet jeśli reszta ciebie jest trochę, no, trochę... - Dziękuję, frelle, rozumiem, co chcesz powiedzieć... i masz rację. Wskazałaś moją prawdziwą słabość, którą muszę naprawić. Muszę popracować nad tym, żeby przestać się przejmować i stać się prawdziwym rozpustnikiem. - Zastanów się dobrze, fras Glaskenie. Rozpustnikiem? Ha! Pewnego dnia będę się napawać prawdziwie potężnym napadem histerycznego śmiechu twoim kosztem, kiedy okaże się, że nie masz racji. * * * Ulokowawszy Thereslę bezpiecznie w pociągu wiatrakowym, znikającym w mgiełce upału na zachodzie, Glasken udał się do stajni, żeby zaopatrzyć się na drugą - tym razem samotną - wyprawę przez Nullarbor. Szukając złotych monet, którymi mógłby zapłacić za zapasy i wielbłądy, wyczuł pod palcami świstek bibuły na samym dnie sakiewki. Wyciągnął go, rozłożył i przeczytał na głos: Fras Glasken, Theresla wraca do pałac. Hauptliberin jej powiedziała. Jedź paralinią Wielka Zachodnia. Ja sprawię, że Theresla wie. Varsellia mówi, żebyś wpadł kiedyś ją przycisnąć. Czy coś takiego, tak? Twój przyjaciel w piciu, Ilyire. Glasken uśmiechnął się i upuścił papier na węgle w piecu; palił się z cichym pyknięciem i zamienił się w popiół i dym. To był hazard, ale udało się. Theresla zaprowadziła go tam, dokąd Ilyire za nic nie chciał wracać, a tym razem Glasken był na tyle przezorny, żeby w drodze powrotnej do Maralingi zanotować kierunki i zostawić znaki. Część trzecia JEMLI Glasken spędził kilka tygodni na Nizinie Nullarbor, wielokrotnie wracając do groty Ilyire i wynosząc stamtąd wszystko, co przedstawiało jakąś wartość. Trzy czwarte skarbu ukrył w innych grotach, które sam znalazł. Zebrał również kości Ervelle i zawinął je w derkę. W końcu pewnego dnia wczesnym rankiem pojawił się na cmentarzu przy stacji Maralinga i zadbał o to, żeby szczątki Ervelle znalazły godny pochówek. Wynajęta kapela grała "Pożegnanie Ervelle", starą melodię z Alspring, którą Glasken przećwiczył z muzykami dzień wcześniej, a należący do załogi snopbłysku świecki minister obrządku genteistyczno- reformowanego - najbliższego znanego Glaskenowi odpowiednika ortodoksyjnej religii genteistycznej z Alspring - odczytał liturgię. - Ilyire błaga o przebaczenie - powiedział Glasken w alspring, rzucając garść różowego wapiennego piasku do otwartej mogiły - my zaś nie powinniśmy osądzać go zbyt surowo. Gdyby nie Ilyire, nie byłoby cię tutaj. Na nagrobku widniało imię Ervelle, a także daty jej urodzenia i śmierci. Wysłany przez Ilyire kamień przybył pociągiem wiatrakowym, zanim Glasken powrócił ze szczątkami. Glasken patrzył, jak wynajęci robotnicy kolejowi zgarniają kamienie i piach do grobu, i jak z zagłębienia podnosi się w gorącym silnym wietrze pióropusz pyłu, jakby delikatna, biała dusza uwolniła się wreszcie. - Cieszę się, że mogłem oddać ci przysługę, frelle - szepnął - i mam nadzieję, że kiedyś w przyszłości dane mi będzie spotkać dziewczynę równie wspaniałą, jak ty ponoć byłaś. Najlepiej już dziś. Theresla miała rację, nie potrafię być prawdziwym rozpustnikiem: jestem w głębi serca zbyt romantyczny. Pociąg wiatrakowy odjeżdżał po południu, więc Glasken przechadzał się po stacji, przyglądając się zmianom, jakie tu zaszły, odkąd był tu po raz ostatni, sześć lat temu. Najbardziej zaskoczyła go obecność Ghanów z Alspring, mieszkających w niewielkim obozowisku na wschód od stacji. Było ich piętnastu albo dwudziestu, a około sześćdziesięciu wielbłądów przeżuwało obrok przy drewnianych żłobach. Dwaj mężczyźni Koori odpoczywali w cieniu magazynu, rozmawiając z jednym z umundurowanych członków załogi stacji. Glasken bez trudu wyciągnął wnioski: Ghanowie wynegocjowali jakieś prawa przemarszu karawan przez terytoria Koori, teraz zaś handlowali z kupcami podróżującymi pociągami wiatrakowymi. Dla kupców z głębi lądu szczególnie interesującym towarem była kawa. Glasken wątpił, żeby istniały już jakieś kontakty dyplomatyczne. Widok Ghanów wywołał w nim falę wspomnień, zaczął się więc zastanawiać, co stało się z bibliotekarką w randze Srebrnego Smoka, która uprowadziła go z Maralingi lata temu i zabrała na północ przez pustynię na skraj terytorium Alspring. Czy Lemorel była w jakiś sposób odpowiedzialna za ten raczkujący handel, który właśnie oglądał, czy może została zabita w kilka minut po jego ucieczce? Uwolnił się od niej podczas walki z Ghanami z Alspring, sprowokowanej przez jego byłą kochankę. Pewnie nie - uznał. - Zdążyła wystrzelać prawie wszystkich, zanim wsiadłem na wielbłąda i nawiałem. Glasken nie czuł żadnych wyrzutów sumienia wobec Lemorel. Prawda, oszukiwał ją, gdy byli kochankami na uniwersytecie w Rochester, ale to było słabym usprawiedliwieniem dla nasłania na niego czarnych gońców, wpakowania go do Kalkulora Libris i skazania na przymusowy celibat i niewolniczą pracę - a przede wszystkim dla dręczenia go zachwycająco atrakcyjną frelle Dolorian. Gdyby nie udało mu się uciec z Kalkulora Bojowego w Woodvale, tkwiłby nadal w Libris, a jego życie miłosne ograniczałoby się do wspomnień i tęsknot. Z kolei kiedy wydostał się wreszcie z pustyni wraz z Thereslą i Ilyire po przejściu niewypowiedzianych tortur i cierpień, to właśnie Lemorel zakradła się za nim i jego przypadkową kochanką i zdzieliła go po głowie w środku zbliżenia. Zemsta to jedno, a mściwy sadyzm to całkiem co innego. Przechodząc obok cmentarza, Glasken zauważył, że trzej kupcy z Alspring padli na twarze przed grobem Ervelle i zawodzili unisono. Rozpoznał niektóre słowa: była to modlitwa pojednania. - Potrzebowali zaledwie kilku minut, żeby odkryć ten grób dziś rano, fras - powiedział bileter, podszedłszy do przyglądającego się Glaskena. - Od tej chwili zawodzą na zmiany. - Musieli słyszeć melodię graną podczas pogrzebu. - Czyje to właściwie kości? - Ervelle była niezwykle piękną kobietą z Alspring, skazaną przez pomyłkę na śmierć wiele lat temu. Została puszczona wolno z Wezwaniem, przywiązana do wielbłąda. Ja... natrafiłem na jej szczątki, a znałem legendę. Jest bardzo popularna wśród Ghanów z Alspring, jak widzisz. - Pewnie, że widzę. Niewykluczone, fras, że zrobiłeś z Maralingi rodzaj sanktuarium czy świętego miejsca dla nich. Twoje imię również powinno znaleźć się na kamieniu nagrobnym. - Och nie, nie, fras, mojego imienia zdecydowanie nie powinno tam być. Ervelle spoczywa w pokoju i tak się to kończy. Nie chcę być częścią cudzej legendy. - Jak sobie życzysz, fras. Aha, w dzisiejszym popołudniowym pociągu wiatrakowym nie ma miejsc w przedziałach klasy A, tak wynika z przekazu snopbłyskiem. - O nie! Nie wysiedzę na ławce klasy B przez całą drogę do Kalgoorlie, nie po pięciu tygodniach spędzonych na grzbiecie wielbłąda. - Pozwól mi dokończyć, fras. Spodziewam się, że kilka przedziałów klasy A zwolni się, kiedy pociąg tu przyjedzie. Kupcy, w szczególności ci, którzy handlują kawą, robią tu interesy z Ghanami, po czym wracają na wschód. Zawsze tak się dzieje. Pociąg wiatrakowy przyjechał później, niż się spodziewano, więc Glasken przechadzał się niecierpliwie po peronie z ciężkim tobołkiem. Z przyjemnością poszedłby na jednego do kantyny, ale mając wypełniony złotem tobołek, wolał nie ryzykować pijaństwa. Postanowiwszy zadowolić się kąpielą i goleniem, rozkoszował się chłodem wody ze zbiorników przez pół godziny. Poświata słoneczna na zachodzie bladła, na wschodzie zaś pojawiło się Lustrosłońce. Tej nocy przybrało kształt pasa czerwonawego światła na biegnącej w poprzek nieba obręczy, widocznej na niebie dzięki światłom na ziemi. Glasken stał, przypatrując się niebu, kiedy uświadomił sobie, że słyszy warkot nadjeżdżającego wreszcie pociągu. Cofnął się nieco, gdy przetoczyła się koło niego przednia lokomotywa: hamulce zgrzytały, a zwolnione wirniki obracały się powoli. W światłach latarni wyglądała jak jakiś olbrzymi, niezdarny owad. Ghanowie z Alspring rzucili się w stronę pociągu, wykrzykując nazwy towarów ku wynurzającym się z wagonów kupcom - spokojna stacja szybko przemieniła się w tętniący życiem nocny bazar. Lokaje kupców wypakowywali worki z kawą i różnorodnymi przyprawami. Glasken zamierzał właśnie przepchać się przez tłum ku któremuś z wagonów, kiedy spostrzegł wysiadającą Darien. Srebrny Smok, bibliotekarka i dawna przyjaciółka Lemorel - przypomniał sobie, jako że wspomnienia wywołane obecnością tylu Ghanów były wciąż świeże. Cofnął się do cienia z boku budki z napojami i obserwował, jak ubrany w długą szatę Ghan podchodzi do Darien i kłania się nisko. Niema bibliotekarka wybrała z niewielkiej sakiewki przy pasie kartonik i podała Ghanowi. Ten przeczytał, skłonił się i wskazał na obozowisko. Glasken był zdziwiony, ale poczuł ulgę, gdy Darien odeszła. Dopiero teraz zbliżył się do pociągu. Bileter czekał na niego przy wagonie klasy A. - Masz szczęście, fras Glaskenie. Według książki kwestora w pociągu jest teraz kilka wolnych przedziałów klasy A. Dałem ci A1, zaraz wpiszę na bilecie. Glasken ucieszył się. Potrzebował luksusu składanej koi, na której mógłby się wyciągnąć, własnej toalety i umywalki, ale także pragnął być sam, kiedy będzie otwierał swój tobołek. - Czy w którymś z wolnych przedziałów podróżowała bibiotekarka w stopniu Srebrnego Smoka? - zapytał mimochodem. - Nie mogę ci powiedzieć, fras. - Dawna kochanka - skłamał bez wahania Glasken. - Ach, rozumiem - westchnął bileter. - Będziesz miał spokojną podróż. Rozległ się gwizdek odjazdu, po czym sprawdzono, czy wszyscy pasażerowie oprócz pięciorga kupców wrócili na miejsca. Glasken podał konduktorowi bilet, ale tęgi, pięknie ubrany mężczyzna minął go bez słowa. Rozprowadzał sobie po twarzy olejek różany z małej fiolki, a jego dopiero co wypomadowane wąsy wyglądały jak wyrzeźbione w ciemnym drewnie i wypolerowane. Aha, na twoim miejscu też bym się nie spodziewał, że ktoś wsiądzie w Maralindze - pomyślał Glasken, po czym zastanowił się, dlaczego konduktor ma na sobie paradny mundur w samym środku Niziny Nullarbor. Pociąg potoczył się po szynach płynnym, lekko kołyszącym ruchem. Glasken sprawdził bilet: przedział Al. Zauważył, że przedziały A2 i A5 są wolne i mają otwarte drzwi. Al natomiast był zamknięty, gdy do niego podszedł. Uznał, że to z powodu dokonanej dla niego rezerwacji, uchylił więc drzwi i wszedł, nie zwalniając kroku. Na ławce siedziała nieco ponaddwudziestoletnia kobieta, niezwykle wysoka, ale o ładnie zaokrąglonych, atrakcyjnych kształtach pod prostą dretanową tuniką w kolorze sjeny. Miała przyjemny owal twarzy, otoczony włosami w kolorze miodu, spływającymi w luźnych kaskadach na siedzenie i dalej do podłogi. Na nogach nosiła chodaki. Na widok Glaskena poderwała się z przestrachem. - Ojej... zajęte! - pisnęła zaskoczona, po czym dodała znacznie niższym głosem: - Wynocha stąd! Glasken czuł się zmęczony i nie w nastroju do bycia pomiatanym. Opadł ciężko na siedzenie koło niej. Miał obolałe stopy od przechadzania się w kółko po peronie i nie pozbył się jeszcze przygnębienia po pogrzebie. - Rzeczywiście zajęte, frelle, ale A1 to mój przedział. - Wyciągnął bilet, na którym widniało Al. - Al nie był zarezerwowany - upierała się. - Wsiadłem do pociągu przed chwilą. - Przeniósł spojrzenie na jej bagaż. Zauważył stojący w kącie duży, podniszczony narzędziownik rzemieślnika i neseser. - Konduktor dał mi Al - upierała się nadal. - Albo się wyniesiesz, albo zawołam konduktora. Glasken potarł mięśnie na karku. - Założę się, że będziesz miała z nim więcej do czynienia, niż ja bym życzył dla siebie. Rzemieślników takich jak ty nie stać na klasę A. Przeniosłaś się tu z B lub nawet z C. To ty się wynoś, wracaj na swoje miejsce. Złożę zażalenie na was oboje u kwestora. Nieznaczne opuszczenie ramion pokazało, że jego strzał był celny i że jej pewność siebie znikła. Wstała z zaciśniętymi ustami i zarzuciła torbę na ramię. - Proszę, fras... Przepraszam, już idę. - Jej głos brzmiał teraz zupełnie inaczej. - Mój skąpy mąż, zegarmistrz, dał mi pieniądze tylko na klasę B, ale konduktor właśnie przed chwilą powiedział mi, że mogę zająć wolny przedział klasy A na tę noc. Proszę, fras, nie donoś na mnie. Nie stać mnie na mandat, a jeśli nie zapłacę, skonfiskują mi narzędzia. Będę musiała sprzedać włosy. Nagle Glasken wyobraził sobie siebie samego w jej sytuacji. Była wysoka, miałaby więc trudności z ułożeniem się do snu nawet na siedzeniu klasy B. Nic dziwnego, że konduktor zgodził się pomóc jej w zamian za towarzystwo w dalszej podróży, kiedy nie było już kupców korzennych. Tylko dlatego, że jesteś duża, wszystkim się wydaje, że można ci robić przykrość - pomyślał. Zaczęła przesuwać się w stronę drzwi, z pełnym szacunku lekkim ukłonem za każdym krokiem. Wysunął przed siebie nogi, blokując przejście. - Frelle, zachowałem się przed chwilą jak skończony cham - powiedział, sięgając po swój tobołek. - Zraniłem cię i bardzo, bardzo cię przepraszam. Nie mów, że mi przebaczasz, nie zasługuję na to. Ty zostaniesz tutaj, a ja przejdę do A2. Jeśli ktokolwiek inny będzie ci robił trudności, zawołaj mnie, a ja wepchnę mu do gardła trochę dobrych manier. Glasken wstał, prostując się do swoich pełnych dwóch metrów. Zamrugał ze zdziwienia, zorientowawszy się, że nawet na stojąco musiał podnosić nieco wzrok, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. - Ty... ty wychodzisz? Przecież masz rezerwację na A1 - powiedziała, wyraźnie zmieszana. - Daję samemu sobie lekcję dobrych manier, frelle. Poza wszystkim przedziały A2 i A5 są ciągle wolne i niczym nie różnią się od tego. - A więc nie doniesiesz na mnie kwestorowi, fras? - Jak już powiedziałem, nic wielkiego się nie stało, śliczna frelle. Można to załatwić jednym klapsem. Uśmiechnął się do niej mimo zmęczenia. Odwzajemniła uśmiech, a jej spojrzenie nieco się rozjaśniło. Jej twarz nie wyglądała już jak należąca do tej samej kobiety, gdy spoglądała na niego nieśmiało przez ramię. - A więc chciałbyś dać mi klapsa, fras? - Tylko pod warunkiem, że potem mógłbym rozmasować bolące miejsce, frelle - słowa wyskoczyły mu z ust, zanim zdążył pomyśleć. Położyła wolną rękę na biodrze i wygięła ku niemu lewy pośladek kolistym ruchem. - No to czekam, fras - powiedziała, trzepocząc długimi rzęsami. Glasken postanowił działać wolno: z początku nawet nie zamierzał uwodzić tej kobiety, a poza tym wciąż miała możliwość dzielić któryś z wolnych przedziałów z konduktorem. Ujął ją za rękę. - Śliczna, czarująca frelle, nie byłbym zdolny dać klapsa tak ślicznemu tyłeczkowi jak twój - oznajmił, całując jej dłoń. - Nie musisz jednak igrać ze mną. Rozumiem, jak wygląda umowa z twoim, hmm, przyjacielem... Upuściła torbę i zarzuciła mu ręce na szyję. - Fras, zachowałeś się wobec mnie bardziej szarmancko niż jakikolwiek inny mężczyzna. Nie odchodź, proszę, jeśli nie chcesz mi naprawdę wyrządzić przykrości. Glasken powoli objął ją ramionami i delikatnie ścisnął. - No cóż, nie mógłbym wyrządzić ci przykrości - szepnął. - Już nie. Jej usta zawahały się w pobliżu warg Glaskena, aby po chwili połączyć się z nimi w długim, miękkim pocałunku. Skórę miała lekko wilgotną, a serce trzepotało się dziko w jej piersi. Wyciągnął nogę, żeby zatrzasnąć drzwi. Pieniądze wydane na kąpiel i golenie w Maralindze nie poszły na marne. Wysunęła stopy z drewnianych chodaków: teraz, kiedy stanęli z przytulonymi twarzami, ich oczy spotkały się na tej samej wysokości. Prawie godzinę później Glasken zadzwonił na obsługę. Konduktor zapukał do drzwi po dość długiej chwili. - Dzban różowego sundew i dwa kieliszki poproszę - zawołał Glasken, nie otwierając drzwi. - Włóż to wszystko do skrzynki na drzwiach. - Oczywiście, fras - odpowiedział konduktor, notując zamówienie. Przeszedł żwawo wąskim korytarzem, jakby pragnął wykonać jakieś nieprzyjemne zadanie i mieć je szybko z głowy. Doszedł do wagonu służbowego i odnalazł kucharza. - Dzban sundewskiego rozwieracza nóg dla pary w A1 - warknął. - Nici z nocnej przygody, fras? - To już byłoby wystarczająco okropne, ale... ale podsłuchałem coś, co musiało być najkomiczniejszą propozycją w dziejach Wielkiej Paralinii Zachodniej. - Komiczne czy nie, jeśli zadziałało, to musiało być dobrze obmyślane. - To właśnie boli. Są inne wolne przedziały klasy A, ona o tym wie, a mimo to wolała zostać w Al z nim. - No cóż, fras, on musi być naprawdę wyjątkowy - powiedział kucharz, ustawiając dzban i zamówione przez Glaskena dwa kieliszki na tacy. - Gdybyś miał mściwą naturę, modliłbyś się o silne wiatry. * * * Następnego ranka Glasken i jego towarzyszka leżeli razem na wąskiej koi przedziału Al. Ona przyglądała się rozjaśniającemu się niebu i monotonnej panoramie Niziny Nullarbor przez okno przedziału, on kształtowi jej piersi. - Jesteś pewny, że możesz oddychać pod moim ciężarem, fras Johnny? - zapytała kolejny raz. - Zostań, gdzie jesteś, śliczna frelle, proszę. W ten sposób czuję cię doskonale - powiedział, gładząc jej wygięte plecy. - Ważę dziewięćdziesiąt kilo. - No to co? Ja jestem cięższy o piętnaście. Masz smukłą figurę jak tancerka, frelle Jemli. Tyle tylko, że jesteś przy tym bardzo wysoka. - Zerknął na mijany słup milowy i zmarszczył brwi, widząc, że pociąg jedzie szybko. - A więc twój mąż zegarmistrz jest już w Kalgoorlie? - Nie, został w Rochester, ma zlecenie w Libris, tamtejszej wielkiej bibliotece - odpowiedziała tonem nieskrywanej niechęci. Przeciągnęła się, opierając ręce na ściance przedziału. - Dowiedział się, że jest zapotrzebowanie na precyzyjną robotę w Kalgoorlie, ale nie mógł się zdecydować na porzucenie stałej posady w Rochester. Powiedziałam więc, że ja pojadę, żeby przekonać się, jak naprawdę jest w Kalgoorlie. Ja też mam smykałkę do takiej roboty, mój ojciec był zegarmistrzem, wiesz. Obmyśliliśmy to tak, że ja popracuję przez jakiś czas na zachodzie, żeby wybadać możliwości. - Ach tak! Będziesz zatem sama. Czy będziesz potrzebowała kogoś, kto zaopiekowałby się trybami twojego mechanizmu? - Taaak. Czy twój klucz do nakręcania będzie dostępny, fras Johnny Glaskenie? Glasken przetoczył się na nią. - Ano będzie. Najlepiej wysyłaj mężowi nieprzychylne opinie o Kalgoorlie, inaczej każe ci wracać. - E tam, może sobie spać sam! - odpowiedziała, obracając się i przytulając mocniej do Glaskena. - Nie wrócę nigdy do Rochester z jego puszącymi się smoczymi bibliotekarzami, ani do Rutherglen, żeby dokuczali mi gońcy konstabla. - Nie byłaś chyba przestępcą, frelle? - zapytał Glasken, zaniepokojony o bezpieczeństwo worka ze złotem leżącego na podłodze. Teatralnym gestem przyłożyła dłoń do czoła i rozrzuciła ręce, zanim ponownie uścisnęła Glaskena. - Nie, musiałam uciekać przed rodzinną zbrodnią. Mam taką siostrę, że nie uwierzyłbyś. "Mózg rodziny", jak zwykł mawiać tato, tylko dlatego, że zdała kilka egzaminów i przyprowadzała do domu cholernych głupich, sfrustrowanych poetów, żeby czytali swoje wypociny tacie, naszemu bratu, no i mnie na dokładkę... Największa publiczność, jaką kiedykolwiek mieli, jeśli już o to chodzi. Od tamtego czasu nienawidzę poetów. Ty chyba nie jesteś poetą, fras? - Ani mi się śni, aczkolwiek umiem grać na lutanie i śpiewać, kiedy wleję w siebie pół litra. - Co za ulga. - Jak zostałaś zegarmistrzem? - Och, byłam uczennicą taty, odkąd skończyłam czternaście lat. Oszczędzał pieniądze, żeby posłać "mózg rodziny" na średni poziom w szkole. "A co ze mną?", zapytałam. "Ależ nie", mówili nauczyciele do taty, "ona jest za powolna, popatrz tylko na nią". Jasne, że wyglądałam na powolną. Kiedy byłam w piątej klasie i miałam raptem jedenaście lat, mierzyłam już dwa metry wzrostu! Czego, u diabła, się spodziewali? Wyglądałam na osiemnaście lat, ale nie miałam osiemnastu lat i nie byłam głupia. Miałam piętnaście lat i byłam bystra. - Cholerne dupki - westchnął Glasken. - Ja też byłem za wysoki jak na swój wiek i traktowano mnie podobnie. A zatem zmuszono cię do pracy w warsztacie? - No, nie poddałam się bez walki. Uczyłam się pilniej, wiedziałam, co planuje tata, więc przykładałam się do lekcji, póki mogłam je brać. Kiedy tylko byłam w odpowiednim wieku, pstryk! Do sklepu, do szlifowania soczewek i wycinania trybików. Tak, fras, ale nie porzuciłam nauki na własną rękę, a poza tym zarabiałam troszkę, myjąc ludziom okna i tym podobne. W dziewięćdziesiątym szóstym, kiedy przyszedł czas małej matury, zapisałam się i wysłałam opłatę. Powiedzieli, że powinnam przez jeszcze cztery lata uczęszczać do zwykłej szkoły, ale ja powiedziałam, żeby się nie czepiali, że to moje pieniądze. Dostałam świadectwo, udało się, prawda, że o włos... ale w końcu tylko rok po mojej starszej o cztery lata siostrze. Kapelusze z głów? Ba! Myślisz, że tato przejmował się kimkolwiek poza "mózgiem rodziny" i "dziedzicem interesu"? Ani tyle! Wszyscy mówili: "Biedna, duża, głupia dziewucha, miała szczęście, że zdała". Diabelna prawda, że miałam szczęście, miałam przecież tylko szesnaście lat! - Niezłe osiągnięcie - powiedział Glasken. - Wyprzedziłaś mnie o trzy lata. - To było niesprawiedliwe, fras, całkiem niesprawiedliwe. A tak przy okazji... gdzie w klasie A jest toaleta? Glasken przewrócił się na bok i wskazał na drzwiczki, które ona wzięła za szafę. - Mamy tutaj wszelkie luksusy na miejscu, frelle Jemli. Poszukała czegoś w bagażu i przecisnęła się przez wąskie drzwiczki toalety. W jej otwartej teraz torbie Glasken dostrzegł kilka książek. Nagle usiadł na koi. Przestraszył go nie tyle tytuł, "Encyklopedia Fizyki Mechaniczne", ile wytłoczone czerwone litery układające się w napis Księgozbiór Podręczny Czytelni Libris. Nie wynosić. Jemli wyszła z łazienki i umyła ręce, używając niewielkiej kostki pachnącego mydła. - Nie jesteś chyba smoczą bibliotekarką podróżującą incognito? - zapytał Glasken z niepokojem. - Nie jesteś, prawda? - Bibliotekarką? W żadnym razie, fras. Czemu pytasz? - Z twojej torby wystaje książka. - Ach, to - odrzekła, machając ręką. - Ukradłam ją. - Z Czytelni Libris? - Aha. Nie było łatwo, to strasznie pilnowane miejsce, ale ja potrzebowałam tej książki. - Ale, ale... ale to była Libris! Tam się strzela do czytelników, którzy podłubią w nosie przed dotknięciem książki, nie wiesz o tym? Pierdniesz raz i zarobiłeś dwadzieścia lat ciężkich robót, jeśli obudzisz dyżurnego bibliotekarza, a ty ukradłaś książkę? - Ja ukradłam stamtąd jedenaście książek, fras. Mam wszystkie w torbie. - A... - zakrztusił się Glasken i zatkało go na kilka chwil. - Ale po co? Nie możesz ich sprzedać, nikt nie odważy się ich tknąć. Bezpieczniej byłoby okraść strażnicę konstabla. - Potrzebowałam ich i tyle! Nie miałam pieniędzy, żeby kupić kartki z kopiami, ani czasu, żeby samej zrobić kopie tego, co było mi potrzebne do studiów. - Studiów? Masz na myśli naukę do awansu w gildii? - Gildii? Niech szlag trafi gildię, chociaż wątpię, żeby cokolwiek dało radę jej członkom. Jestem na Uniwersytecie Rochester. Studiowałam w Rochester fizykę, matematykę, logikę, chemistrię, filozofię, księgowość, prawo umowne, stosowaną moralność handlową - wszystko po roku, ucząc się po nocach, a w dzień szlifując soczewki i prowadząc księgi mojego stetryczałego męża. Zabrało mi to osiem lat, mimo że miałam w domu ukradzione książki, z których uczyłam się w wolnym czasie... jeśli można nazwać go wolnym. - Nadzwyczajne. I po całym tym wysiłku wyjeżdżasz do Kalgoorlie przed ukończeniem studiów? - Ależ nie. Kiedy pojawiła się ta okazja z Kalgoorlie, pomyślałam sobie: niech szlag trafi męża i soczewki, i głupie małe trybiki, postaram się o uznanie moich zaliczeń przez Uniwersytet Kalgoorlie, a kiedy zbiorę nieco pieniędzy, zapiszę się i zdam po kolei ostatnie cztery egzaminy. Za cztery lata będę miała dyplom, fras, a potem rozwiodę się i pójdę pracować w snopbłysku. Za dwadzieścia pięć lat będę kapitanem wieży, zważ moje słowa. Lubię wieże snopbłysku, są jak ja i ty, fras, diabelnie wysokie i diabelnie z tego dumne! - Hmm, cofnijmy się o krok. Powiedziałaś rozwód? - Aha. Ojciec chciał mnie zabezpieczyć na wypadek swojej śmierci, więc ponieważ uważał, że nie mam na tyle rozumu, żeby zbornie myśleć, przekazał niewielką część pieniędzy jednemu ze swoich śmierdzących przyjaciół rzemieślników, zastrzegając, że on ma mnie utrzymywać, jeśli wyjdę za tego starego pierdołę. Nie miałam wyboru, no nie miałam, zważywszy, jak prawo traktuje samodzielne kobiety, które nie są smoczymi bibliotekarkami. Ha, ale jak się dostanę do Kalgoorlie, nie będą mogli mnie wyrzucić, a według prawa mąż nie może tknąć moich własnych oszczędności. On sądzi, że mnie trzyma, bo jeśli go rzucę, to on dostanie moją część spadku po tacie. Tyle że ja chętnie zrezygnuję ze spadku, byle się jego pozbyć. Łatwo przyszło, łatwo pójdzie. Poza wszystkim reszta pieniędzy poszła na oczyszczenie z zarzutów mojej siostry, a prawnicy prędko wyczyścili konto, nic w zamian nie dając. Glasken czuł zarazem fascynację i niechęć do ciągłych wzmianek o siostrze Jemli. Oparł się o ściankę przedziału i zapytał: - Ta twoja siostra, co ona właściwie narozrabiała? - Och, po prostu wystrzelała trochę ludzi. Jej ukochany poeta popełnił samobójstwo, ponieważ... właściwie nie wiem... nie potrafił dokończyć wiersza czy coś takiego. - Mógł popróbować pierdnięć - powiedział Glasken ze złośliwym uśmiechem. - Oho, cięty jesteś - odrzekła, pokładając się ze śmiechu. - Jestem pod wrażeniem, fras Glassy, jesteś słodki. - Glassy, to niezłe imię dla mnie, ma w sobie coś z uroku i siły rozpusty. Nieźle sobie radzisz ze słowami. - Podrywasz mnie. - Nie, zapominasz, że już cię poderwałem. Potargała jego włosy i pocałowała go. - Glassy! Brzydki chłopiec. A tak poza tym, gdzie to ja byłam? - Przy martwym poecie. - Ach, tak. Co więc robi "mózg rodziny", żeby poczuć się lepiej? Strzela do swojego drugiego chłopaka, a przy okazji uśmierca zawodnika sędziego. Wyobrażasz sobie? To znaczy, pomyślałbyś o czymś takim? No dobra, biedny gbur miał inną dziewczynę - to nie dziwota, wiesz, co mam na myśli - i tej dziewczynie nie spodobało się, że on został zastrzelony, posłała więc kogoś, żeby ustrzelił moją starszą siostrę. Cholerny czubek spudłował i przez pomyłkę zastrzelił naszego brata. No, Glassy, ty chyba nie słuchasz. Nie mógłbyś słuchać tego wszystkiego i nie tarzać się po podłodze ze śmiechu. - Śliczna frelle Jemli, ty to wszystko zmyślasz. Takie dziewczyny nie istnieją. - To wszystko prawda, a im dalej, tym gorzej. Mogłabym podać ci nazwiska, żebyś sprawdził w księgach miejskich i rejestrach. Ale nie zrobię tego: przysięgłam, że nigdy nie wymówię imienia starszej siostry. No więc tak: siedzę jednej nocy na zapleczu naszego sklepu, czytam "Szaleństwa w winnicy" i zajmuję się swoimi sprawami, kiedy bum! Nagle mały braciszek wykrwawia się na śmierć na moich kolanach, a tato rzyga do mechanizmu zegarowego zapasowego pasa Wezwaniowego Untermera. A co na to starsza siostra? Żąda od sędziego legalnej wendety, płaci za zgodę pożyczonymi ode mnie pieniędzmi, po czym pędzi do jej... nie, zastanówmy się dokładnie... do majątku pierwszej dziewczyny jej drugiego chłopaka... gdzie ubija osiem osób! Sądzisz pewnie, że życie w Rutherglen zrobiło się dla nas po tym wszystkim nieco cięższe? Mówię ci, ludzie nie chcieli nas znać! Ja przynajmniej przestałam być nękana przez żądnych uciech chłopaków i mogłam spokojnie uczyć się do matury. Rozumiesz, kiedy ma się taką siostrę, mało kto odważy się zbliżyć. Idea, że ktoś może pozostawać bez kochanka, była dla Glaskena wysoce obraźliwa. Otoczył Jemli opiekuńczo ramieniem i przytulił ją z prawdziwym, płynącym z głębi serca współczuciem. - Nie masz pojęcia, jaką ulgę poczułam, gdy siostra dostała etat w Libris, fras Glassy. Pobiegłam i kupiłam jej cholerny bilet kolejowy za własne pieniądze, mówię ci. Byłam taka szczęśliwa, że ona wyjeżdża, że nawet poprosiłam ją, żeby pisała. Żałuję tego. Minęły dwa lata, a ona pisze, że jest świetnie, ma chłopaka i właśnie zastrzeliła parę następnych osób. Odpisałam jej, żeby nie pisała więcej. Kiedy mąż zabrał mnie do Rochester, powiedziałam tacie, że przestanę z nim rozmawiać, jeśli starsza siostra się dowie, że też jestem w Rochester. W końcu zastrzeliła o jednego dupka za dużo i musiała zwiewać. Od tamtego czasu nie słyszałam o niej. Tato najwyraźniej wyzionął ducha, kiedy dowiedział się, że za jej głowę wyznaczono nagrodę sześciuset złotych dukatów, wypłacalną w każdej strażnicy konstabla w Przymierzu Południowo-Wschodnim. Nie pojechałam go pożegnać i żałuję tego... chociaż stary drań nie traktował mnie dobrze. Prawnicy pochłonęli większą część wartości sklepu, mówiłam ci. Spędziłam tymczasem trzy lata z mężem w Rochester, szlifując soczewki, przycinając płytki metalowe na tryby i kradnąc z biblioteki książki do nauki. Sądzisz może, że stary zostawił jakieś pieniądze na pogrzeb? Oczywiście że nie, więc kto musiał zapłacić? - Musiałaś być w Rochester mniej więcej w tym samym czasie co ja - zauważył Glasken, podciągając w zamyśleniu kolana pod brodę i opierając na nich podbródek. - Aha, sądzę, że byłam. - Nie próbowałaś, hmm, szukać jakichś podniet, uciekać od męża do tawern, tancbud, na jarmarki, no, takie różne? - Glassy, trudno jest o flirt, kiedy jesteś frelle wysokości dwóch metrów i jednego centymetra, niezamożną, starającą się wykorzystać cały wolny czas na naukę, mówiącą tak niezgrabnie jak ja, i ciągle przebywającą w towarzystwie członków gildii, którzy wiedzą o interesach bliźnich więcej niż o własnych. Och, Glassy, zdarzali się gdzieniegdzie chłopcy dla mnie, ale pragnęli mnie tylko ze względu na mój wzrost, nie miałam nic więcej do zaoferowania. Szybki numerek i to wszystko: ja przychodziłam, oni wychodzili. To boli bardziej niż wszystko inne, tak myślę. Potem przestałam się przejmować. - Szkoda, że się wtedy nie spotkaliśmy... ale może lepiej, że nie. Byłem wtedy potworem. - Potworem, ha! Wiem wszystko o potworach, miałam jednego za siostrę. Musiałam jej unikać w Rochester, to też. Usiłowałam nie pokazywać się w sklepie, być na zapleczu albo za kotarą przy straganie, ale często widywałam ją kręcącą się ze swoimi kumplami smoczymi bibliotekarzami, w ich wymyślnych mundurach, z drogimi skałkówkami i opaskami Smoczych Kolorów. Wszyscy wyglądali na takich przeczystych i wspaniałych, że można by pomyśleć, że sikają olejkiem różanym. Mój mąż powiedział kiedyś: "Zobacz no, czy to nie twoja siostra, o tam?", kiedy byliśmy na targu, a ja odpowiedziałam: "Zamknij swoją chędożoną jadaczkę!" i wskoczyłam do Czerwonego Wozu, żeby się schować i wlać w siebie pół litra czegoś na schłodzenie temperamentu... Fras? Co się stało? Ty płaczesz. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go delikatnie po głowie. Glasken natychmiast wysunął ramiona i przytulił ją mocno, kładąc podbródek na jej barku. - Nie mów nic więcej, frelle, proszę. - Ależ, fras... - Jesteś po prostu piękna, dogłębnie piękna, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Odsunął się troszeczkę i przybliżył twarz do jej twarzy, wpatrując się w jej czekoladowe oczy. Jemli podrapała go lekko po karku, czując zarazem zakłopotanie i podenerwowanie. Glasken był nie mniej zmieszany. Co ja robię? - zastanawiał się. - Siostra mera Kalgoorlie czeka na mój powrót, a moje serce wyrywa się do żony zegarmistrza prawie bez grosza przy duszy. Niech cię, Thereslo, przeklęłaś mnie chyba, żebym się zakochał. Kiedyś dorwę cię za to. - Wybacz mi, jeśli rozgadałam się zanadto, Glassy, ale przez osiem lat nie miałam nikogo, komu mogłabym to opowiedzieć, a jak już zaczęłam, to popłynęło. Myślałam, że nie będziesz chciał patrzeć na taką nędzarkę jak ja, pomimo wszystkich twoich miłych słów, więc nie za bardzo się przejmowałam, czy cię zanudzę, czy nie. - Ależ ja zawsze lubiłem akcent z Wschodniego Pogórza i uwielbiam cię słuchać. Ja pochodzę z Sundew, słychać to jeszcze w mojej wymowie, czy też Rochester zanadto odcisnęło piętno na moim akcencie? Jemli otarła oczy włosami, a Glasken przerzucił nogi przez ławkę, żeby usiąść koło niej. Siedzieli nadzy przez jakiś czas, przytuleni do siebie głowami, a plecami zwróceni ku monotonii Nullarbor. Wiedziona jakimś impulsem Jemli zebrała kaskadę swoich włosów i zarzuciła mu na plecy. - Zawsze chciałam coś takiego zrobić, ale jak dotąd nie spotkałam nikogo wystarczająco wyjątkowego - powiedziała, obejmując go ramieniem. - Masz wspaniałe włosy. - Są całkiem ładne, ale oznaczają także trzy miesiące opłat na uniwersytecie, jeśli interes w Kalgoorlie nie spełni oczekiwań. Długie włosy to błogosławieństwo, są jak sakiewka, której nikt nie ukradnie. Tylko ciach, ciach i... - Nie! - wykrzyknął Glasken gniewnie. - Nie mów tak, nawet tak nie myśl! - Zakrył uszy dłońmi. Jemli cofnęła się zaniepokojona. Pogłaskał jej policzek, żeby ją uspokoić i schylił się po swój tobołek. Rozsupłał sznurówki i pogrzebał w nim przez chwilę. Ku zaskoczeniu Jemli wyciągnął stamtąd garść złotych monet z Alspring i wrzucił do jej otwartej torby, na ukradzione z Libris książki. - Masz złoto. Nie pracuj, nie ścinaj włosów, zrób chędożony dyplom w jeden rok i powiedz mi, jeśli będziesz potrzebowała więcej - powiedział, naśladując sposób mówienia Jemli. - Fras! To jest złoto! Każda z tych monet zapewni mi utrzymanie przez ponad miesiąc. - Dopłacę ci też do biletu, jeśli zechcesz kontynuować podróż w moim towarzystwie. - Ależ, fras, nie musisz tego robić. Ty... - Jemli, proszę, zamknij się na moment i pozwól mi robić ze siebie głupca. - Ujął jej podbródek w dłoń i spojrzał prosto w oczy. - Kocham cię, Jemli, jesteś cudowna... Nie! Nie odpowiadaj natychmiast, przemyśl to sobie. Nie chcę usłyszeć pochopnej odpowiedzi, tylko dlatego, że byłaby właściwa w tej sytuacji, choć niekoniecznie szczera. I co, zostaniesz tutaj? - Czy zostanę? Glassy, nawet bez ciebie czułabym się tu jak w raju. Po raz pierwszy od wielu dni mogłam się wyciągnąć. A ty naprawdę dałeś mi przejażdżkę jak nigdy w życiu, wiesz. Jeśli naprawdę mnie pragniesz, to ja uwielbiam... przepraszam, hmm, twoje towarzystwo. - Ja też pragnę twojego towarzystwa i to wręcz rozpaczliwie. - A więc zostanę. - Ponownie zarzuciła mu włosy na plecy. - A teraz chciałabym posłuchać o tobie, Glassy. Kim ty jesteś? Siedział wygodnie rozparty, czuł się całkiem rozluźniony... ale spokój zdawał się rozpływać, kiedy pomyślał o swojej przeszłości. Cóż, ona sprawia wrażenie odpornej na wstrząsy - pomyślał - a więc prawda będzie pewnie najlepsza. - Jestem absolwentem Uniwersytetu Rochester, który rozbijał się po tawernach, kiedy ty ryzykowałaś życie, kradnąc książki. Wstydzę się za siebie. - Och, głuptasie. - Chcesz zatem usłyszeć o mnie, Jemli? Powiem ci, że podróżowałem w tak koszmarnych warunkach, o jakich tobie nawet się nie śniło. To cudowne, że jesteś tu przy mnie, że jest tak elegancko i wygodnie. - Jesteś pewny? Nie przywykłam do otrzymywania czegokolwiek za darmo. - Frelle! Nie obrażaj mnie, proszę. Nie chcę wynająć cię jak dziwki. Może nieco zbyt łatwo przyszło nam dobranie się sobie nawzajem do bielizny, ale naprawdę, frelle, jesteś taka śliczna jak obie moje matki razem wzięte. - Obie matki? - To długa historia, nie pytaj. Czy dotrzymasz mi towarzystwa w Kalgoorlie? - Fras Glassy, jesteś zbyt doskonały, żeby istnieć naprawdę. Albo jest z tobą coś nie w porządku, albo jesteś żonaty. - Ty też jesteś zbyt doskonała, żeby istnieć naprawdę, Jemli, i ty jesteś zamężna. - Och, fras, naprawdę tak myślisz? Jeśli tak, to moje serce staje się tak wielkie jak ja cała i jest doskonałym celem dla kogoś tak dużego jak ty. Glasken przełknął ślinę i zabębnił palcami po krawędzi koi, po czym głęboko wciągnął powietrze. - Ja... mogę mieć od czasu do czasu zajęte noce, kontakty zawodowe o charakterze męsko-damskim, rozumiesz. W pałacu mera. Masz coś przeciwko temu? Będziesz zazdrosna? - Ja zazdrosna? Ha! Przy tym wszystkim, co robiliśmy, przy tym, że jestem zamężna i tak dalej? Kontakty zawodowe, hę? Niewątpliwie trzeba je podtrzymywać. - Schyliła się i zważyła w ręce jego tobołek. - Zgaduję, że masz tu jakieś cztery tysiące złotych dukatów. - Niewiarygodne! Trafiłaś niemal w dziesiątkę. - Zajmuję się metalami, znam się na tym. Zdobyłeś je uczciwie? - Wierz mi lub nie, są moje z błogosławieństwem prawa. - To dobrze. Co zamierzasz z nimi zrobić? - Poszaleć nieco, jak sądzę. Nie, wielkie, naprawdę wielkie szaleństwo, to bardziej prawdopodobne. - Tawerny w Kalgoorlie są duże i drogie. Czytałam o tym w "Magazynie Nieruchomości" w Czytelni Libris przed wyjazdem z Rochester. Może kupiłbyś tawernę? Masz więcej, niż potrzeba. - Tawernę! - wykrzyknął Glasken, jakby znalazł na podłodze złotego dukata. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Całkiem podoba mi się myśl o posiadaniu tawerny, skoro już o tym mowa... Pomyślimy o możliwościach w Kalgoorlie i przedyskutujemy je przy obiedzie w Wielkiej Żabie. - Świetnie. Podoba mi się to. Będziesz mógł sobie ze mną poszaleć za darmo - urwała nagle. - Co się stało? - Czym jest miłość, fras Glassy? - spytała, opierając mu głowę na ramieniu. - Nigdy nie miałam okazji jej zaznać. - Jak się teraz czujesz? - Jak w gorączce i cała się trzęsę, i coś się we mnie topi w środku, jakbym była przyjemnie chora, i jakbym mogła zetrzeć opuszki palców o twój policzek... i jakbym chciała urwać głowę mojej chędożonej siostrze za to, że śmiała przebywać w tym samym majoracie co ty. - To właściwe objawy i ja też je odczuwam, frelle Jemmy. Podoba ci się zdrobnienie Jemmy? - Kochany, mów do mnie Jemmy w kółko i w kółko. Ja też cię kocham, naprawdę, wiem to naprawdę... ale pamiętaj, mam prawo usłyszeć teraz o tobie wszystko! Opowiedz mi o sobie, mój Glassy. - O mnie? Ach tak, od czego tu zacząć... Opowiedzieć ci o pijatykach i rozpuście na Uniwersytecie Rochester? - Przygnębiające. Mnie ominęło. - A może o paranoicznej kochance? - Jeszcze gorzej. Przypomina mi starszą siostrę. - O niewoli w Libris? - Brzmi jak moje małżeństwo. - Odkąd uciekłem z Libris, każdy konstabl w Przymierzu Południowo-Wschodnim wypłaci za mnie tysiąc dukatów. Nadal mnie kochasz? - Jeszcze bardziej. Na twoją głowę jest lepsza cena niż na głowę mojej siostry. - A co powiesz na to, że zostałem zastrzelony na służbie w armii podczas bitwy pod Woodvale, na dezercję z rzeczonej armii, bycie wystawionym na sprzedaż na targu niewolników w Balranald i kupionym przez właściciela karawany z Southmoor za równowartość dziewięciu złotych dukatów... No, to naprawdę było upokarzające. - Ano, ja też nie chciałabym być w niewoli. - Pal diabli niewolę, jestem wart więcej niż dziewięć dukatów! - Uśmiechnął się, mimo że te wspomnienia wprawiały go w lekkie zakłopotanie. - Potem uciekłem z karawany i czołgałem się półżywy przez gorące, czerwone pustynie, aż dotarłem do przyczółka potężnych miast Alspring leżących w głębi lądu. - No tak, teraz to brzmi lepiej niż moje dotychczasowe nędzne życie. Proszę, mów dalej, mój drogi Glassy. * * * W okolicy Coonany pustka Niziny Nullarbor ustępowała rzadkim lasom eukaliptusowym, pełnym trawiastych polan i upstrzonym oczkami wodnymi. Z pociągu wiatrakowego można było dostrzec nomadów: część z nich poruszała się z wielbłądzimi karawanami, część w malowanych wozach zaprzęgniętych w muły. Samo miasto było sporą stacją przesiadkową, jednym z tych miejsc, w których pociągi wiatrakowe jadące na wschód i na zachód mogły się mijać. Jemli podziwiała kolorowy tłum kłębiący się wokół pociągu. - W Kalgoorlie klimat jest znacznie cieplejszy, suchszy i bardziej wietrzny niż w Rochester - wyjaśnił Glasken. - Coonana daje ci przedsmak. - Kim są ci wszyscy ubrani na kolorowo ludzie? - Miejscowi i nomadowie handlują wszędzie, gdzie tylko spotkają się dwa pociągi. Stoi się na jednej stacji zaledwie kilka godzin, ale przez ten czas spore sumy przechodzą z rąk do rąk. Mówi się, że najnowsza moda rodzi się wśród straganów Coonany, zanim dotrze na ulice Kalgoorlie. Jemli patrzyła tęsknie przez okno, gdy Glasken stanął za nią, przesuwając powoli palcem po okrywającej jej plecy szorstkiej brązowej tkaninie. - Powinniśmy przejść się na targ i ubrać cię na modłę Kalgoorlie. - Och, Glassy, nie mogę. Jak ja za to zapłacę? - Złotem, które masz w torbie. Glasken spędził nieco czasu na tym targu, kiedy podróżował w przeciwną stronę pięć tygodni wcześniej. Jeśli chodziło o różnorodność kolorów, miejsce to nie miało sobie równego na całej paralinii. To tu opracowywano i wypróbowywano nowe fasony, tu również można było znaleźć wszelkie egzotyczności. Takie stacje paralinii, jak Maralinga czy Naretha były egzotyczne, ale izolowane, Coonana zaś stanowiła kulturalny przyczółek Majoratów Zachodnich. Zbierając się do wyjścia, Glasken zarzucił tobołek na ramię, ale Jemli postanowiła zostawić swoją torbę z narzędziami u kwestora. Przeszli się do straganów z kandyzowanymi owocami i kupili torebki orzechów i ciasteczek na dalszą podróż. Jemli odkryła w pobliżu stragany z wyrobami metalowymi, które nierzadko odbywały stąd drogę do Kalkulora Libris, gdzie włączano je do mechanizmów w gabinecie Zarvory. - Cóż za spotkanie, fras Glaskenie! Glasken zamknął oczy, zanim odwrócił głowę. Aż zbyt dobrze znał ten głos. - Szczęście dnia dla ciebie, frelle Thereslo. Mam nadzieję, że podróżujesz na wschód? - Och, tak, niestety. Mój pociąg jedzie na wschód, a teraz stoi obok twojego. Otworzywszy oczy, dostrzegł jej szeroki uśmiech. Miała na sobie najmodniejszą suknię z naszywanej cekinami gazy ufarbowanej na ciemnoniebiesko. Paciorki układały się w kształt lirogonów. Z rozcięciem dekoltu nie było jej do twarzy, ponieważ nie mogła się poszczycić zbyt dużymi piersiami. - Czego mogę się spodziewać w Przymierzu, fras? - zapytała, opierając ręce na biodrach. - Zimno i paskudnie jak zwykle? Kalgoorlie było cudowne w jesienne święta. Udało mi się uwieść mężczyznę! - Biedaczysko - odpowiedział Glasken, załamując ramiona i marszcząc brwi. - Dla celów naukowych. Wydaje mi się, że podobało mu się... i mnie też. - Dała mu lekkiego kuksańca i zachichotała. - Czyżby przeżył? - zapytał Glasken z udawanym sarkazmem. Nagle przypomniał sobie o Jemli i rozejrzał się szybko. Przypatrywała im się spod straganu z metalem wielkimi, szeroko otwartymi, zaniepokojonymi oczami. Ręce miała złożone. Podbiegł do niej, niechętnie dając znak Theresli, żeby też podeszła. - Frelle Thereslo, oto moja... - wziął głęboki wdech i przyciągnął Jemli blisko do siebie - moja... bardzo szczególna przyjaciółka, Jemli. Theresla zmierzyła wzrokiem prosty brązowy dretan i drewniane chodaki, po czym spojrzała na zdradzającą wielkie zdenerwowanie twarz Jemli. Theresla nie była niska, a mimo to jej czoło sięgało ledwie podbródka dziewczyny. - Ależ to piękna, wspaniała frelle, daję słowo! - zawołała, podpierając się ponownie pod boki. Odwróciła się do Glaskena. - Przestań mieć taką zaniepokojoną minę, fras Glaskenie. Mówiłam ci, żebyś nigdy nie ufał moim słowom. - Frelle Theresla jest edutorem, kobietą nauki, i... hmm, wielu innych zalet - wybełkotał desperacko Glasken. - Po to więc podróżowałeś do Przymierza, fras Glaskenie. Masz piękną, bardzo piękną figurę, frelle. - Ja... dziękuję, frelle Thereslo - wyjąkała Jemli, wciąż zdenerwowana i przerażona. - Frelle Jemli ma męża... - A ty ją wykradłeś? Cóż za łajdak z ciebie! Nie dziwię się. Gdybym była mężczyzną, też bym ją wykradła. No, podejdź, frelle Jemli, masz szczęście - mówiła Theresla, ujmując Jemli za ręce. - Właśnie wracam z przechadzki po ciuchach i nie mogę się doczekać, żeby pokazać ci, gdzie co jest. Za chwilę wyciągniemy cię z tych rochesterskich łachmanów i wystroimy według mody Kalgoorlie. - Nie chciałabym się narzucać - powiedziała Jemli. - Zachowuj się, frelle Matko Przełożona - dodał Glasken. - A ty zmykaj do namiotu winiarza - odrzekła Theresla, prztykając palcami i wskazując na namiot. - Nie jesteś nam potrzebny. Chodźmy, Jemli, jestem pewna, że zostaniemy bliskimi przyjaciółkami. Glasken stał dłuższą chwilę, gapiąc się za nimi, i nagle uświadomił sobie, że gryzie okuty koniec swojej laski. Mniej więcej godzinę później Theresla dołączyła do niego pod daszkiem namiotu karczmarza. Jemli została jeszcze wśród straganów z ciuchami, jako że rzeczy, jakie kupiła, wymagały przeróbek na miarę. - Fras Glaskenie, mój przybrany bracie, mam ci coś ważnego do powiedzenia - oznajmiła poważnie Theresla. - Frelle Thereslo - odpowiedział, nieco zaskoczony. - To dla mnie zaszczyt zostać twoim bratem. - Nachylił się, żeby dotknąć czołem jej czoła, po czym skinął na kelnerkę: - Schłodzone półdzbanki białego mergeline! Nalali sobie wzajemnie zawartość małych dzbanków do kielichów i wypili za przyszłość Theresli. - Co takiego ważnego miałaś mi do powiedzenia? Theresla podniosła wzrok. - Dowiedziałam się, że na południe od Rochester znajduje się zatoka, w której część istot Wezwania nie zgadza się z pozostałymi od pewnego czasu - wyjaśniła. - Wybieram się tam, żeby zamieszkać w ich pobliżu. Mam nadzieję, że uda mi się wykształcić nowe techniki porozumiewania się, ale to, co sobie mówimy, pozostaje w jakimś stopniu domysłem. Oni tak bardzo różnią się od nas. W dodatku pogoda będzie dla mnie taka nieprzyjemna po całym życiu spędzonym w cieple pustyni. Musimy znosić pewne niewygody dla dobra nauki, nieprawdaż, fras? Glasken pozwolił sobie na uśmiech. - Twój romans w Kalgoorlie... osłabił ucho twojego umysłu? Theresla spojrzała w dal, ku zatłoczonemu targowisku. - Dzięki za troskę, fras. Cóż... tak, ale zmienił mnie też pod innymi względami. Zawsze potrzebujemy zmian, zwłaszcza jeśli sądzimy, że jesteśmy doskonali. Ty mnie tego nauczyłeś. Podrzuciła miedziaka. Moneta obróciła się w powietrzu i wylądowała z pluskiem w kielichu Glaskena. - Niezły strzał - powiedział, nie drgnąwszy. - Łut szczęścia - odrzekła, odwracając się. - Dobra, jak naprawdę natknąłeś się na Jemli? - W pociągu wiatrakowym. Łut szczęścia. - Dbaj o nią, dobrze? Nigdy więcej nie trafi ci się takie szczęście. Glasken ujął ją za rękę. Kilka razy usiłował zacząć, w końcu udało mu się wymówić słowa. - Dziękuję, że zaprowadziłaś mnie do groty ze skarbami Ilyire. Theresla wyrwała mu rękę, zaczerwieniła się, zbladła, i zarumieniła się znowu. - Uznaj, że dałam ci w twarz - powiedziała, po czym ujęła go ponownie za rękę, pocałowała go w dłoń i dodała ponuro: - Fras bracie, teraz, jak się do tego przyznałeś, mogę ci zawierzyć moje życie. - Ja już zawierzyłem ci moje życie, frelle siostro. * * * O świcie pierwszego dnia miesiąca gimleyat na ulicach Glenellen zapanował niepokój. Przy jaśniejącym horyzoncie sprzedawcy na targu handlowali już żywnością, w szczególności taką, która nadawała się do długiego przechowywania. Za orzechy, daktyle, rodzynki, suszoną baraninę, suszone morele i figi, solone ryby, ryż i mąkę żądano przeraźliwych cen, a kupujący i tak byli szczęśliwi, że udało im się zgromadziić jakieś zapasy. Sprzedawcy tkanin, wonności, narzędzi i pasów Wezwaniowych siedzieli bezczynnie przy swoich straganach, przyglądając się szaleństwu znad zasłon z czerwonej bawełny, słońce zaś rozlewało światło nad horyzontem, malując wieże i klify odblaskową czerwienią. - A więc wielki dzień nadszedł - powiedział Emzilae, nomadzki handlarz tkanin. - Potężna Atamanka Lemorel wjedzie do miasta w drugiej godzinie po świcie. Heczet, sprzedawca pasów Wezwaniowych, wyciągnął rękę i nastawił sprężynę mechanizmu na jedną godzinę. - Godzina, a potem składam stragan i chowam się w domu. Zacznie się grabież. - Grabież? Niby dlaczego? - zapytał Emzilae, odganiając mola miotełką z piór emu. - Armia nomadzka Atamanki to Neverlandczycy - wycedził Zeter, właściciel kramu z wonnościami. - To barbarzyńcy, nigdy wcześniej nie widzieli miasta. Nie rozumieją pieniędzy, po prostu biorą to, na co mają ochotę. - Jedna godzina - powtórzył Heczet. - Potem składam stragan i zwiewam. Kiedy pochód triumfalny będzie przechodził ulicami, ubiorę się w żebracze łachmany i zawiążę sobie opaskę zarażonego syfilisem na szyi. - Miasto będzie pełne żebraków, kiedy Atamanka wjedzie - powiedział Emzilae. - Widziałem to w Gossluff, w Tempe i w Ayer. Zawsze to samo. Tak samo będzie w potężnym Alspring, kiedy Atamanka pobije ich armię. Wstał, wyprostował się i klasnął w dłonie. Zza straganu podbiegł chłopiec z ledwie pokazującym się na twarzy młodzieńczym zarostem. Nie nosił zasłony, jak to czeladnik, który nie miał jeszcze wystarczających środków lub umiejętności, żeby pilnować własnego sanctum. - Mistrzu? - Już czas, Da. Potrzebuję dwunastu tuzinów wielbłądów, dwudziestu uzbrojonych poganiaczy i sześciu silnych eunuchów do pakowania i noszenia. Wszyscy mają się stawić za dwie godziny. - Robi się, mistrzu. Kiedy chłopak zniknął w niespokojnym tłumie, Zeter podszedł do straganu Emzilae i dotknął beli ciemnoniebieskiej tkaniny. - Ech tam... doskonała bawełna z Northmoor - powiedział Emzilae. - Doskonała, doskonała okazja za... - Masz tego na załadowanie dwóch wielbłądów. - Niestety, przyjacielu, taki materiał jest rzadkością. - A więc juczny wielbłąd dla Da i drugi dla ciebie pod wierzch, następne dla poganiaczy i eunuchów... zostaje sto czternaście nadliczbowych wielbłądów. - Ech tam... potrzebuję ich do przewiezienia suszonej ryby, owoców, prażonych migdałów, orzechów z przyprawami i tym podobnych. Zeter wskazał kciukiem przepychankę przy straganach z żywnością, po czym dotknął ponownie niebieskiej tkaniny. - Teraz to będziesz miał szczęście, jeśli uda ci się przehandlować całą belę tego materiału za jedną suszoną rybkę. - Ech tam, za dwie godziny kupię tę samą rybkę za miedziaka. Nomadowie znają miasta lepiej, niż ci się zdaje, szanowny sprzedawco perfum. - Wskazał na swoją pierś i rozcapierzył palce. - Ten nomada widział, jak Atamanka wchodzi do wielu miast w triumfie. Jej wojownicy są świetnie zdyscyplinowani, a dla pokazania, że nikt nie odważyłby się jej zaatakować, ma zawsze przy sobie najwyżej setkę gwardii osobistej. Teraz również Heczet podszedł do straganu Emzilae. - Przecież wczoraj opisywałeś sceny krwawych okrucieństw w Gossluff. Młodzieńcy zabijani na ulicach dla rozrywki, dziewczęta rozbierane i gwałcone we własnych domach, grabieże i pożary, i głodowa śmierć tych, którzy ocaleli. Co z tym wszystkim? Stałeś na beczce z rybami, wrzeszcząc o tym do wszystkich, którzy zechcieli słuchać. - No i słuchali. Popatrz tylko na to, co się dzieje przy straganach z żywnością. Zeter nagle się wyprostował, podpierając się pod boki. - Ach tak, a więc to, co nadejdzie, może się okazać różne od oczekiwań? - Ech tam, co za podejrzenia. - Co się działo w Gossluff? - zapytał Zeter. Twarz Emzilae rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. - No cóż, Atamanka weszła na czele kilkudziesięciu lansjerów i przejechała bulwarem do pałacu makulada. Spotkała się tam z makuladem i jego kolegium starszych, którzy poddali jej miasto. Nie zsiadając z wielbłąda, wyciągnęła pistolet i strzeliła makuladowi prosto w serce, a z drugiej lufy zastrzeliła jego syna. Reszta rodziny i niektórzy ze starszych zostali wzięci w niewolę i to było wszystko: dwa zabójstwa, żadnych grabieży, gwałtów, rzezi, nic z tych rzeczy. - Na żar południa! - zawołał Zeter. - Kto więc rządzi teraz w Gossluff? - Wygnany pretendent, którego rodzina utraciła władzę w tym mieście wieki temu. Atamanka powiedziała, że sadza go na tronie jako prawowitego makulada. Tak samo będzie tutaj. Dziś przed południem zbiegły książę Alextoyne wjedzie do miasta u boku Atamanki, a kiedy ona zastrzeli waszego makulada, on obejmie tron. Nałoży się nieco podatków na opłacenie jej wojen... - Książę Alextoyne? - zawołał Heczet. - Potomek makulada Moyzenki, który utracił tron z powodu miłości do pięknej Ervelle? - We własnej osobie. Dobry wybór? - Natchniony wybór. To jak urzeczywistnienie baśni, przywrócenie Złotego Wieku sprzed trzystu lat... ale jaka jest twoja rola w tym wszystkim, Emzilae, nomadzki handlarzu tkanin? Dlaczego najpierw opowiadasz o gwałtach i grabieżach, a teraz z uśmiechem lejesz balsam na rany naszej klęski? Emzilae uśmiechnął się blado, spoglądając ku tłumom bijącym się przy kurczących się zapasach żywności. - Brakuje wam szerszego spojrzenia, przyjaciele. Za dwie godziny ci głupcy przekonają się, że Atamanka nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia - poza podatkiem wojennym. Ci, którzy wydali pieniądze na żywność, będą potrzebowali ich z powrotem na podatek, zwłaszcza że ci, którzy nie mają pieniędzy, muszą dostarczyć tkanin, broni albo synów dla armii Atamanki. - Emzilae poklepał worki gotówki. - Kiedy pojawią się znowu z workami daktyli, ryżu i suszonego mięsa, ja już tu będę, żeby kupować, a to, co kupię, zawiozę do Alspring, gdzie sprzedam za dwudziestokrotną cenę, kiedy Atamanka rozpocznie oblężenie tego miasta. Heczet i Zeter cofnęli się z niedowierzaniem. - Ależ to będzie bardzo bogata karawana. Korsarze na pewno cię napadną, jeśli nie będziesz miał ogromnej eskorty. - Przyjacielu, żaden korsarz nie odważy się mnie tknąć. Pozostaję pod opieką samej Atamanki. - Ona się tobą posługuje? - Ależ oczywiście. Ja szerzę strach, a potem ona wchodzi i okazuje łaskę. Nastrój tłumu zmienia się w wielką ulgę, że zostało darowane życie i majątek. Wciąż boją się jej ze względu na jej opinię, więc zachowują się grzecznie, ona zaś zyskuje kolejne dobrze funkcjonujące miasto dla wsparcia swych wojen. Złupione miasto nie przedstawia większej wartości dla podbijającego, rozumiesz. - A zatem wielka Lemorel nie jest wcielonym diabłem - powiedział Heczet, skubiąc się w brodę. Emzilae zmarszczył brwi. - Diabłem to ona pewnie i jest, możesz spać spokojnie. Istnieje miasto bez nazwy, niedaleko Olgadowns, pięć tysięcy mieszkańców. Była to dumna forteca, która opierała się jej przez pięć tygodni. Przejeżdżałem tamtędy dwa miesiące po upadku i widziałem rzeczy nie do opisania. Nie oszczędzono mężczyzny, kobiety, dziecka ani bydlęcia, a oficerowie, którzy przeżyli, zostali zamęczeni na oczach władców Ayer, Olgadowns i Tempe w ramach ostrzeżenia. Rozbito wszystkie naczynia; co tylko nadawało się do podpalenia, zostało spalone, po czym zostawiono miasto w tym stanie jako przestrogę dla innych. Na ulicach ciągle leżą kości, a z domów zostały wypalone skorupy. Opór wprawia Atamankę Lemorel w zły humor. Zeter wykręcał nerwowo palce, zerkając to na tłum, to na własny stragan. - Ja, no, może powinienem obdarować Atamankę... moimi najrzadszymi perfumami w buteleczce z karpentariańskiej porcelany. Powiem, że się świetnie nadają do tego, aby odświeżyć się po upale i kurzu drogi. - Ech tak, spodoba jej się to - powiedział Emzilae z lekkim ukłonem. Obrócił głowę ku Heczetowi. - Wiem również, że jest prawdziwym znawcą soczewek i mechanizmów. - Naprawdę? Naprawdę zna się na tym? - zawołał Heczet. - A więc kupię doskonały chronograf i zestaw sekstansów. Morgyo ma taki na sprzedaż za bardzo niską cenę z powodu tej głupiej paniki, że miasto zostanie złupione. Nieco później tego samego ranka Lemorel Milderellen na czele dziewięćdziesięciu lansjerów wjechała do miasta na wielbłądzie bojowym. Zgodnie z zapowiedziami Emzilae zastrzeliła makulada, rozesłała kobiety z jego rodziny do niewoli w rozmaitych klasztorach i rozkazała wykastrować mężczyzn i chłopców, zanim posłała ich na targ niewolników. Nowym makuladem Glenellen został książę Alextoyne, a Zeter - w podzięce za dar, jaki ofiarował - uzyskał godność królewskiego podkomorzego w pałacu. Dar Heczeta zapewnił mu stanowisko oficjalnego dostawcy armii Lemorel, co przyniosło mu bogactwo, posiadłość, tytuł - a w końcu również zainteresowanie ze strony lojalistycznych skrytobójców. Emzilae rzeczywiście poświęcił popołudnie na skupywanie żywności na targu po jednej pięćdziesiątej ceny, jakiej żądano przed południem. Starał się przy tym podkopać tych miejscowych sprzedawców, których poranne ceny były najbardziej rujnujące. Miasto wróciło niemal do normalności, z tym wyjątkiem, że pałacu strzegła gwardia złożona z nomadów, Ghanowie zostali też rozstawieni po wszystkich strażnicach. Słudzy tłoczyli się wokół należącego do Emzilae straganu, załadowanego workami z żywnością przeznaczoną do sprzedaży na podatek wojenny, podczas gdy wielbłądy przenosiły pozostałe worki do zagrody tuż za bramą miasta. Emzilae nadzorował całą operację, czasem targując się, czasem dźwigając worki, a nawet prowadząc wielbłądy przez wielobarwny tłum. Widziało się w nim ludzi w łachmanach, w kostiumach przebierańców i szatach wykwintnych; większość była w świetnym humorze. Domy i wieże z czerwonego kamienia zostały udekorowane nomadzkimi proporcami i kolorami, a spowite w zasłony kobiety machały nieśmiało z balkonów, nierzadko rzucając przejeżdżającym nomadom kwiaty, co należało tu do standardowych elementów flirtu. Emzilae uznał, że Glenellen jest miejscem pięknym i przyjemnym i rozważał uczynienie tego miasta centrum swoich operacji. Przejeżdżając z workami pożywienia, zapamiętywał co atrakcyjniej położone domy, które mogłyby stać się przyszłymi rezydencjami; szczególną uwagę zwracał na wystającą ponad czerwone mury zieleń dobrze utrzymanych ogrodów. Składał właśnie swój stragan wieczorem, kiedy pojawił się eunuch z wozem pełnym worków mąki. - Nie możemy zabrać nic więcej, nawet za miedziaka - warknął natychmiast chłopak Emzilae. Kupiec podchwycił urywki błagań, zdanie o mężczyznach z wielkiego domu, którzy wszyscy polegli w bitwie, o szlachetnych damach kryjących się w świętych przybytkach posiadłości. Emzilae zerknął na eunucha. Jego strój był bogaty i kolorowy, a mowa stanowiła niedającą się z niczym pomylić mieszaninę bezbłędnej gramatyki i wymyślnych błędów, po których poznawało się sługę szlachty. - Chwileczkę, Da! - zawołał Emzilae. - Niewykluczone, że będę mógł pomóc. * * * Posiadłość była ogromna; najwyraźniej asesorzy Lemorel zażądali z niej sporego podatku. Emzilae, stojąc obok eunucha, który go tu przyprowadził, podziwiał rzędy posągów z czerwonego i białego marmuru, z oczami i sutkami z czarnych opali. Obejrzał krużganki bankietowe, w których wilgotny chłód utrzymywały rozpylacze wody i pnące się po ścianach bluszcze i winorośl. Jedzenie podano wyśmienite, muzycy grali jak natchnieni, a dziewczęta o skromnie zakrytych twarzach i kusząco odkrytych brzuchach kołysały się w miejscowym tańcu. Pani domu usiadła koło Emzilae, dbała o jego potrzeby i powoli ciągnęła opowieść o nieszczęściach rodziny. - A więc ponieważ mój mąż i dwaj nasi synowie polegli w decydującej bitwie pod murami miasta, zostaliśmy ukarani znacznie surowiej niż wielu innych. Nałożony na nas podatek wojenny jest rujnujący, przekracza wartość naszego domu. Moje córki nie są przyzwyczajone do robót domowych, a ja nie mam tyle pieniędzy, żeby je umieścić w klasztorach. - Takie piękne, inteligentne dziewczęta nie byłyby tam szczęśliwe - westchnął Emzilae. Dziewczęta zachichotały i spłoniły się, obciągając jednocześnie swoje szarawary, żeby uwydatnić kształty nóg. Kupiec odwrócił się do pani Cykantii. - Szczęśliwe, że mają taką kochającą i gotową do poświęceń matkę jak ty. - Niestety, panie, miłością i poświęceniem nie spłacę podatku wojennego. Mieliśmy szczęście, nie zaprzeczam. Jeszcze dziś rano byłam pewna, że przed wieczorem utną mi głowę, a moje córki staną się przedmiotem obmierzłych uciech nomadzkich lansjerów Atamanki. Gotując się na śmierć, trzymałyśmy w rękach fiolki ze złotogubem, ale potem zorientowałyśmy się, że żołnierze Atamanki nie są wcale tacy, jak poprzedzająca ich opinia. - Pogłoski, głupie pogłoski. Czego zatem po mnie oczekujesz? - Wiele podróżujesz, znasz więc zapewne rodziny, które poszukują synowych. - W czasie wojny jest nadmiar dziewcząt dla tych młodzieńców, którzy przeżyli, wystarcza wręcz na trzecie i czwarte dalżony. Nawet ja mam trzy dalżony, aczkolwiek moja pierwsza żona dawno nie żyje. - W takim razie... co ja mam zrobić? Czy mamy żebrać o okruchy, czy moje córki muszą zostać nierządnicami? - Droga pani, mój niewielki majątek wystarczyłby na zapłacenie zaledwie małej cząstki waszego podatku wojennego, nie będziecie też pierwszą rodziną, która upadnie w wyniku podbojów Atamanki. - A zatem uczyń którąś z moich córek swoją kochanką, sprawiasz wrażenie człowieka równie porządnego jak ci, z którymi miałam do czynienia. - Ależ pani, ja... Klasnęła w ręce i natychmiast muzycy i słudzy oddalili się, zaciągając za sobą kotary w przejściach. Trzy nastoletnie dziewczęta siedziały odwrócone do nich plecami. Nagle jedna z nich odwróciła się, wstała i zrzuciła ramiączka bluzki, ukazując dobrze rozwinięte młode piersi. Zaraz potem na podłogę spadły jej szarawary, a na końcu zasłona z twarzy. Stała przed nim naga przez chwilę, a jej twarz mogła służyć za studium odważnej determinacji z domieszką nieszczęścia. Powoli odwróciła się i wyszła z pomieszczenia, wstała zaś druga z dziewcząt. - Przestań! - powiedział Emzilae. - Młode damy, okryjcie, proszę, waszą dzielną siostrę. Teraz rozumiem, czego ode mnie żądasz. Ech tak, ale ja nie chcę, żebyście się przede mną upokarzały. - Ależ panie, upokorzenie będzie gorsze dla tych z nich, które z tobą nie pójdą - zaprzeczyła pani Cykantia. - Postaramy się jakoś temu zaradzić. Zostawcie nas na chwilę samych, młode damy. Kiedy wyszły, pani Cykantia przykryła dłoń Emzilae swoją dłonią. - Szlachetny gest, panie, ale... - Nie przeceniaj go. Poza wszystkim nie gustuję w dziewczynkach. - Och, panie! - odrzekła, unosząc dłoń i rumieniąc się nad zasłoną. - Przepraszam. - Ech tam, to nie tak, nie. Da jest moim uczniem, nie utrzymankiem. Brwi pani Cykantii uniosły się nad zasłoną w wyrazie zdziwienia. Emzilae delikatnie pogłaskał jej dłoń. - Madame, jestem śmiałym, ciężko pracującym człowiekiem, przyzwyczajonym do podejmowania ryzyka. Moje pochodzenie jest niskie, za to posiadam pewien wpływ na Atamankę Lemorel ze względu na świadczone jej usługi. Uczynię, co tylko będę mógł, dla twojej rodziny. Niewykluczone, że będziesz musiała odprawić większość służących i nauczyć swe córki niektórych prac domowych, ale może Atamanka pozwoli ci zatrzymać ten dom. Pani Cykantia straciła nagle panowanie nad sobą i wybuchnęła płaczem, padając na ziemię przed Emzilae. Nomadzki kupiec ujął ją delikatnie za ramiona i podniósł, tak że uklękli naprzeciw siebie. - Panie, panie, co tylko zechcesz... - Ech, nie. To, czego pragnę, i to, na co sobie pozwalam, różni się od siebie. - Przesunął palce po jej skroniach i przetykanych srebrnymi nitkami, ale ciągle jeszcze ciemnych włosach. - Jesteś dobrą matką, którą dotknęło nieszczęście, a mimo to walczy o swoją rodzinę w obliczu katastrofy. Robię to dla ciebie, żeby uratować twoją piękną twarz przed zmarszczkami zmartwienia. - Panie! Chyba raczysz żartować! Mam czterdzieści jeden lat, moja twarz i figura zaokrągliły się przez te lata wypełnione słodkimi daktylami i morelami. - Dobra pani, my, nomadowie z Neverlandu, jesteśmy bardziej wyrafinowani, niż się myśli. Jak już mówiłem, mam wpływy u Atamanki. Ona wysłucha mnie, jeśli poproszę o uczynienie mnie strażnikiem sanctum tego domu. Czy zgodzisz się na to? - Z wdzięcznością, hojny panie, tak, tak. W tym samym czasie Lemorel wydawała w pałacu proklamacje. Zgodnie z nimi każdy Neverlandczyk, który ożeniłby się z wdową z Glenellen, uwalniał jej dom od karnych podatków wojennych, ale cały majątek przechodził w jego posiadanie. Uczyniła tak samo wcześniej w Gossluff. Emzilae pospieszył do pałacu, kiedy wschodząca poświata Lustrosłońca oświetliła podbite miasto. U asesorów Lemorel zarejestrował się jako strażnik sanctum rodziny Cykantii, a znacznie zamożniejsi i wyżej postawieni Ghanowie spoglądali zawistnie na wspaniałą posiadłość z proporcem Emzilae powiewającym już nad bramą. Pierwszą noc Emzilae spędził w tradycyjnym miejscu strażnika sanctum: przed drzwiami kobiecego świętego przybytku. Zgodnie z tradycją spał zwinięty na macie, z jedną poduszką pod głową i z szablą w dłoni. Był zdecydowany zachowywać się przykładnie i tym zdobyć przychylność rodziny, zamiast wymuszać niecny związek z panią Cykantią lub którąkolwiek z ich córek. Gdyby Lemorel utraciła kiedyś władzę, on pozostałby mimo wszystko bohaterem, który je ocalił i traktował z szacunkiem w ich najczarniejszej potrzebie. Gdyby zaś pani Cykantia wyszła za niego za mąż z własnej i nieprzymuszonej woli, stałby się na zawsze członkiem szlachetnego rodu. Następnego ranka domowy skryba przyszedł wypytać Emzilae o pochodzenie, a eunuch rozmasował ścierpnięte po nocy spędzonej na podłodze ciało. Tak się złożyło, że Emzilae miał swój zapis totemowy w jednej torbie z księgami rachunkowymi i wykazami kredytów i towarów. Zapis ten zawierał wiele prawdziwych informacji, włącznie z pochodzącymi sprzed stuleci powiązaniami z pewnymi szlachetnymi rodami w miastach, w których, jak się później okazało, wszystkie rejestry spłonęły. Rama prawdy była jednak wystarczająco solidna, by utrzymać makatkę kłamstw - Emzilae przekupywał skrybów od tak dawna, że mógł być tego pewny. Pani Cykantia dołączyła do niego przy porannej kawie, zaraz po tym, jak skończył wydawać Da polecenia dotyczące prowadzenia interesów po południu. Przyprowadziła ze sobą domowego skrybę. - Panie, wśród wszystkich twoich neverlandzkich rodzin i plemiennych powiązań jest jedno imię, które mnie zastanawia - powiedziała, gdy usiedli ze skrzyżowanymi nogami na poduszkach z wielbłądziej wełny, leżących po obu stronach niskiego stołu. - Niestety, cała moja rodzina to nieznani Neverlandczycy, madame - odpowiedział, zataczając ręką koło. - Gimlec Stadouri, piętnaście pokoleń temu. - Ach tak, ale on nie był Neverlandczykiem. W wyniku jakiejś wojny klanowej w jego rodzinnym mieście został skazany na wygnanie i zamieszkał z moją rodziną. - Jesteś zatem, panie, potomkiem Stadouriego? - Oczywiście, tak stało w moich zapisach totemowych od ponad czterech stuleci. - Przecież on pochodził ze szlachetnego rodu z Ayer, a jego linia zaginęła wraz z jego wygnaniem - zdziwił się skryba domowy. - Wygląda na to, że jego krew płynie wśród nomadów. Może i jesteś Neverlandczykiem, ale z winoroślą twojej rodziny splotły się wici szlachty Alspring. Niektórych fragmentów zapisu nie da się sprawdzić, ale... - Ale nie ma takiej potrzeby - przerwała mu pani Cykantia. - Szlachetność Emzilae ujawniła się w jego zachowaniu ostatniej nocy. Bądź pozdrowiony w miastach Alspring, Emzilae z rodu Stadouriego. - Ależ pani, to ledwie ślad, a ja jestem tylko kupcem. - Ująłeś się za tym domem, panie, teraz ten dom ujmie się za tobą. - Spojrzała na niego spod rzęs. - Więzi małżeńskie nie przywrócą ci tytułów należnych rodzinie przodka, ale możesz stać się głową nowego rodu. Emzilae zamyślił się, po czym uniósł filiżankę z kawą. - Więzy małżeńskie ofiarują mi coś znacznie lepszego - powiedział do niej cicho. Pani Cykantia poczerwieniała, uśmiechnęła się znacząco i szybkim ruchem odprawiła skrybę. Dla pani Cykantii korzystny akt współczucia ze strony Emzilae nie stracił wcale na wartości, gdy tego samego dnia odkryła, że ulice Glenellen pełne są Ghanów, oficerów i kupców, którzy usilnie starali się zrobić to, czego właśnie dokonał jej nowy narzeczony. Prawdę mówiąc, niektóre szlachetnie urodzone wdowy zmuszały najeźdźców do autentycznych licytacji o prawo do uwolnienia ich od podatku wojennego. Według pani Cykantii jej Emzilae nie zrobił jednak nic niewłaściwego: był na tyle rozsądny, że wybrał ją, a nie którąś z jej córek. Tysiąc dwieście kilometrów na południowy zachód w przedziale A1 pociągu wiatrakowego Wielkiej Zachodniej altruistyczne współczucie Glaskena doprowadziło go do prawdziwej miłości do bardzo biednej kobiety, której mąż był wciąż całkiem żywy, a mimo to związek ten miał w końcu wpłynąć na losy całego kontynentu. * * * Podobnie jak w przypadku pozostałych podbojów, Lemorel rządziła za pomocą wywoływanej wcześniej pełnej strachu niepewności, po której podbici ludzie odczuwali ulgę. Życie w Glenellen płynęło jak dawniej, o ile nikt nie naruszał zasad, za to opór karano srogo. Kiedy przyłapano przestępcę na gorącym uczynku, sądzono całą rodzinę, dając rodom do zrozumienia, że powinny wspomagać straż neverlandzką i trzymać w ryzach swoich buntowniczych członków. Po zdobyciu Glenellen jedynym miastem, które występowało przeciwko Lemorel, pozostała stolica, Alspring. Nikt jednak nie wiedział, że to Glenellen było najważniejszym celem Lemorel. Kiedy odczytała już proklamacje, rozstawiła straże w pałacu i wezwała seneszala. Ten wysoki, wyniosły mężczyzna nosił na twarzy poniżej oczu ciężką czerwoną maskę - znak opieki sprawowanej nad pałacem. Lemorel przechadzała się po pokoju, trzymając szpicrutę za plecami. Odniósł wrażenie, że zbiera się do zrobienia czegoś, co musi być niepokojące, nie potrafił jednak odgadnąć, co takiego mogłoby to być. - W tym pałacu istnieje pewne urządzenie - odezwała się w końcu, nie przestając krążyć niespokojnym krokiem. Nikt się nie spodziewał, że zbliża się najważniejszy moment jej życia. - Jest to urządzenie składające się z około dwustu osób wyposażonych w liczydła. Nazywa się Kalkulorem. Gdzie ono jest? - W wielkiej wieży środkowej, na dziesiątym poziomie, wasza... hmm, mość. - Mój tytuł brzmi frelle Atamanka. - Dziękuję, frelle Atamanko. - Zaprowadź mnie do Kalkulora. Hala Kalkulora zajmowała dwa osobne piętra wieży, a komponenci pracowali w bardzo ciasnych pomieszczeniach. Nikalan był jednym z FUNKCJI na samym przodzie hali. Lemorel rozpoznała go natychmiast, sama jednak miała na sobie niebieską zasłonę i pozostała dla niego nieznana. - Zatrzymać system! - zawołał główny regulator i zadania umilkły w dobrze zgranym zamknięciu systemu. - Fascynujący projekt - powiedziała Lemorel, przeciskając się przez labirynt drutów i podpórek. - Komponenci usadowieni przy ramach biurek ustawionych jedne nad drugimi w pięciu poziomach. To daje znaczne zwiększenie szybkości przekazu i krótszy czas obliczeniowy dla tej samej liczby komponentów. - Moja własna innowacja, frelle Atamanko - powiedział jeden ze starszych, stojący koło głównego regulatora. - Oryginalny projekt zawierał elementy obliczone bardziej na elegancję wyglądu niż na wydajność. Lemorel rzuciła mu chłodne spojrzenie. - Zaprojektował to dla was pewien mężczyzna. Gdzie on jest? - To ja we własnej osobie, frelle Atamanko - odpowiedział Starszy. - Nie będę dwa razy pytać. Z oazy Fostoria przywieziono tu siedem lat temu więźnia. Mógł się nazywać FUNKCJĄ 3073 albo Nikalanem Vittasnerem. Przyprowadź mi go! Odbierając ton Lemorel jako wyraz gniewu na Nikalana, główny regulator postanowił zaskarbić sobie łaskę, przedstawiając jej osobiście dawnego zbiega. Wziął klucz od strażnika systemu i podszedłszy do zespołu biurek, otworzył kajdany na chudych nogach z drugiego poziomu. Sięgnął w głąb klatki, chwycił Nikalana za ramię i pociągnął go w kierunku Lemorel. Rzucił go na kolana i kopnął w plecy, zmuszając do padnięcia przed nią na twarz. Gdy podniósł wzrok, oczekując pochwały, ujrzał tylko podwójny błysk wystrzału skałkowej dwururki. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło się Lemorel stracić panowanie nad sobą do tego stopnia, że wypaliła z obu luf naraz. - Nikalanie, mój biedny, sponiewierany Nikalanie - załkała, klękając i biorąc go w ramiona. - To ja, Lemorel. Lemorel jest znowu przy tobie. - Lemorel? Zabierzesz mnie z powrotem do Libris i do Kalkulora? Spojrzała w nieobecne oczy, a opanowanie znowu zaczęło jej się wymykać niczym naoliwiona lina z ręki. Poznał ją, ale ona mu nie wystarczała. Mógł ją pokochać tylko jako część większej maszyny. Z ogromnym wysiłkiem zdołała się opanować. Dla tej jednej chwili ujarzmiła ponad milion ludzi, a jednak jej długo poszukiwany Święty Graal okazał się garstką okruchów. Klęcząc u jego boku, zobaczyła nagle po raz pierwszy nową siebie. Była teraz nadludzka, ogromna i potężna. Nikalan okazał się zaledwie kawałkiem dymiącego lontu, który wyzwolił moc potężnej bombardy. Zanim się podniosła, Nikalan stał się dla niej niczym. - Kalkulor Libris jest bardzo daleko stąd, fras Nikalanie, ale daj mi czas - powiedziała beznamiętnie - a ja zaprowadzę cię tam z powrotem, obiecuję. Pomogła mu wstać i skinęła na seneszala, który szybko podbiegł do niej. - Weź ze sobą fras Nikalana Vittasnera i każ konkubinom i eunuchom dawnego makulada go wykąpać. Kiedy będzie już czysty i suchy, chcę, żeby krawcy pałacowi przerobili stroje makulada na jego rozmiar, a potem zadbaj o to, żeby miał lepszy posiłek niż ktokolwiek w pałacu. Ma dostać zasłonę jako chroniony przez moje sanctum. - Ależ Frelle Atamanko, co z księciem Alextoyne? - Niech usługuje fras Nikalanowi przy posiłku. Nikalan ma dziś w nocy spać w łóżku makulada, a nowy makulad spędzi noc w pokojach gościnnych. - Tak, frelle Atamanko. - Seneszalu, temu człowiekowi zawdzięczam moją dzisiejszą pozycję - Jeśli stanie mu się najmniejsza krzywda, uczynię coś tak banalnie ohydnego, że umrzesz w równej mierze z niedowierzania, co z bólu. Jestem szalona, fras seneszalu, nigdy o tym nie zapominaj. Nikalanie, idź z tym człowiekiem. - Przecież moja zmiana jeszcze się nie skończyła. - Dostałeś awans. Jesteś od dzisiaj kontrolerem systemu i musisz odpocząć, zanim obejmiesz nowe obowiązki. Kiedy wyszli, Lemorel kopnęła ze złością ciało głównego regulatora, a następnie zajęła się starszym, który zbudował Kalkulor. Chwyciła go za włosy i zmusiła do przyjrzenia się ciału, pozbawionemu części głowy powyżej oczu. - Uprzątnij to, zanim komponenci zaczną się niepokoić - warknęła. - Oczywiście, frelle Atamanko, oczywiście. - I jeszcze coś. Jeśli kiedykolwiek usłyszę, że ktokolwiek nazywa cię kimś więcej niż lokajem, który pomagał Nikalanowi zbudować ten Kalkulor, zginiesz w ten sam sposób. Rzuciła go na ziemię kopniakiem w tyłek, po czym bez słowa opuściła halę Kalkulora. Lemorel została zmuszona do odbycia rytuałów oczyszczenia i pokuty za strzał w głowę człowieka, czyn zabroniony przez ortodoksyjny genteizm miast Alspring i nomadów neverlandzkich. Głowa, postrzegana jako połączenie między Bóstwem a duszą ludzką, uznawana była za świętą. Wolno było kogoś otruć, strzelić mu w serce, a nawet uciąć głowę, ale sama głowa musiała zostać nienaruszona. Wagę świętokradztwa umniejszały jednak romantyczne okoliczności. Było to tak, jakby Lemorel odnalazła dawno utraconego kochanka, a on okazał się martwy - ona więc zastrzeliła jego zabójcę. Wielki wódz powinien być pełen namiętności, wobec czego wypadek ten ostatecznie zadziałał na jej korzyść. * * * Po tygodniu Lemorel była znów ze swoją armią, prowadząc oddziały ku czerwono- białej szachownicy murów Alspring. Było to ostatnie wielkie miasto wewnętrznych krajów, toteż jej rada marszałków niepokoiła się o to, się co stanie, kiedy Alspring padnie. Lemorel uczyniła wszystkich należących do rady członkami swojego osobistego sanctum. Zebrała ich w brązowym, nakrapianym na żółto okrągłym namiocie i kiedy opuszczono klapę, odpięła zasłonę i zrzuciła wierzchnią szatę. Na Ghanach, zarówno pochodzących z miast, jak i Neverlandczykach, wywarło to piorunujące wrażenie. Proste włosy przycięte równo na wysokości ramion, umalowane na czerwono usta, oczy podkreślone hebanową kreską. Skórę miała upudrowaną na lekki róż, a nie na alabastrową biel jak w tradycji erotycznej Alspring, nosiła też czarne bryczesy i czarną bluzę, rozpiętą na tyle, na ile nie pozwoliłaby sobie żadna inna kobieta wśród Ghanów. Za pasem miała dwie dwururki Morelaka i dwa sztylety. Uwodzicielka i córka, dziecko i wojownik, mniszka i diablica, opiekunka i wymagająca opieki kobieta - dla nich Lemorel uosabiała je wszystkie. Mimo że pociągająca, nie potrafili patrzeć na nią jak na jedną ze swoich kobiet. Nie potrafili zmieścić jej w żadnych znanych kategoriach. - Uderzymy na południe, żeby podbić żyzne ziemie Woomery i Przymierza Południowo-Wschodniego - powiedziała do zgromadzonych, kiedy usiedli już przed nią ze skrzyżowanymi nogami. Dały się słyszeć niespokojne poruszenia mężczyzn i szelest ich kolorowych szat, zawojów i zasłon. - A kiedy, Atamanko, będziemy mogli nacieszyć się tym, co właśnie podbiliśmy? - zapytał Baragania. - Nawet nomadowie neverlandzcy marzą o spokoju w uzyskanych właśnie ziemiach i majątkach. - W takim razie będą mogli nacieszyć się tym wszystkim pod władzą niewiernych - odrzekła. Wszyscy już znali jej sposób wysławiania się. Jeśli coś działo się tak, a nie inaczej, ponieważ znajdowało się poza jej kontrolą, mówiła zawsze spokojnie. Ponieważ Baragania nie odezwał się więcej, wyciągnęła z rękawa niewielką białą tubę. Zdjęła spinający jej brzegi drut, a rolka rozwinęła się w długie pasmo podziurkowanej gęsto papierowej taśmy. - Oto wiadomość przechwycona przez moich szpiegów z jednej z wież snopbłysku Konfederacji Woomery. Była Matka Przełożona wielkiego klasztoru w Glenellen poślubiła właśnie małżonka Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego, żeby stać się dalżoną obojga. Ceremonia odbyła się w Kalgoorlie. Zamilkła ponownie i krążyła wśród nich, gdy wymieniali szeptem uwagi dotyczące następstw takiego związku. - Czy wy rozumiecie, co to oznacza? - krzyknęła nagle, ciskając dziurkowaną taśmę w półkole siedzących mężczyzn. - To oznacza, że Obermerin Zarvora może rościć sobie prawo do współrządów w Glenellen. Odkąd zmarł ojciec Matki Przełożonej, została ona dziedziczką jego godności starszego, w związku z czym Obemerin może zażądać przywrócenia jej członkostwa w Radzie Starszych - Lemorel urwała, żeby pozwolić tym słowom dotrzeć do słuchaczy. - Nie zamierzam przywracać żadnego elementu rządów dynastii poprzedniego makulada ani też jego Rady Starszych, a zatem Obermerin ma powód do ataku. - Matka Przełożona Theresla utraciła swoje prawa, uciekając spod opieki strażnika swojego sanctum, szeryfa klasztoru... - zaczął Baragania. - Nie! - krzyknęła Lemorel. - Zgodnie z Konwencją Przebaczenia Ervelle, jednego z waszych najbardziej szanowanych praw, kobieta, która opuszcza swojego strażnika sanctum pod opieką członka własnej rodziny lub w zamiarze zawarcia małżeństwa z miłości, lub dla związku z mężczyzną przewyższającym ją pozycją, jest... no, niech któryś z was mi przypomni. Proszę, kto na ochotnika? - Jest niewinna w oczach Bóstwa i prawa - odrzekł drżącym głosem wiekowy marszałek z Ayer. Lemorel podparła się pod boki. - Theresla otworzyła południowym liberalnym genteistom drogę na północ. Jej dalsiostra pracuje właśnie nad włączeniem Kalgoorlie do swej potężnej sieci przymierzy. W innym wypadku dlaczego ślub miałby się odbywać w Kalgoorlie? Obermerin chce ni mniej, ni więcej, tylko rządów nad całym kontynentem. Nastąpiła kolejna chwila milczenia, ale tym razem szepty i gesty marszałków wyrażały podziw dla bystrości i dalekowzroczności Lemorel. - Nieszczególnie podoba mi się wizja krwawego podboju Przymierza Południowo- Wschodniego. Miałam tam dom, tam leżą pochowani moi kochani rodzice i brat. Moja siostra mieszka tam, zadowolona z życia, ze swym oddanym mężem, i niewątpliwie jej spódnic czepia się gromadka dzieci, licząc na opiekę. Nie chcę najeżdżać mojego domu, ale nie mam wyboru. Bezpieczeństwo mojego nowego domu i was, mojego ludu, jest najważniejsze. Bóstwo żąda tego od nas. Bóstwo spowalnia nawet wiatry, które napędzają ich pociągi, na znak swego niezadowolenia. Jakich jeszcze znaków pragniecie? Pęknięcia Lustrosłońca? * * * Obersędzia Rochester zastukał, żeby uspokoić salę, po czym odłożył laskę na biurko. Usiadł, a konstabl sądowy podniósł laskę i ponownie zastukał, dając sygnał do zajęcia miejsc. Obersędzia wziął zwój z planem posiedzenia i poprawił okulary. Tarrin siedział z ponurą miną na ławce jako przedstawiciel oskarżonego. - Sprawa poranna: rodzina FUNKCJI 22 przeciwko majoratowi Rochester, pozew o bezpodstawne uwięzienie na dziewięć lat w urządzeniu znanym jako Kalkulor Libris. - Czy strona oskarżająca jest obecna? - zawołał konstabl, uderzając dwa razy laską w podłogę. Wstał mężczyzna i dwie kobiety. - Fal Levey, adwokat powodów, obecna. - Pakul ak-Temros, Stowarzyszenie na rzecz Praw Człowieka w Rochester i oskarżyciel posiłkowy, obecny. - Gemile Levey, powódka i żona uwięzionego Endariana Leveya. - Protestuję, Wysoki Sądzie - zawołał mężczyzna siedzący koło Tarrina. - Zgodnie z prawem mężczyzna ten nazywa się FUNKCJA 22, a znajdujemy się przecież w przybytku praw. - Endarian jest moim mężem, a nie numerkiem, ty bibliotekarskie ścierwo! - wrzasnęła Gemile Levey. - Ochrzczono go jako Endariana Jamesa Leveya i jeśli myślisz... - Spokój! Spokój! - ryczał konstabl, waląc laską w podłogę, dopóki nie zapanowała cisza. - Frelle Levey, jeszcze jeden taki wybuch, a wyproszę panią z sali posiedzeń do chwili, gdy zostanie pani wezwana jako świadek - zwrócił uwagę Obersędzia. - Oddalam protest! To posiedzenie sądu zostało zwołane celem ustalenia legalności uwięzienia FUNKCJI... to jest fras Endariana Leveya, a określenie FUNKCJA 22 jest pochodną tego uwięzienia. W związku z tym o uwięzionym będzie się mówiło jako o fras Endarianie Jamesie Leveyu, co może zostać skrócone do fras Levey. Proszę prowadzić dalej obrady, konstablu. - Czy strona pozwana jest obecna? - zawołał konstabl. Podnieśli się Tarrin i jego adwokat. - Tarrin Dargetty, bibliotekarz w randze Złotego Smoka z Królewskiej Biblioteki Libris Majoratu Rochester. Reprezentuję majorat z ramienia mera i Hauptliberin. - Holward Derris, adwokat pozwanego, czyli majoratu Rochester. - Rozprawa może się odbyć - oznajmił konstabl. - Udzielam głosu fras oskarżycielowi - powiedział Obersędzia znad notatek na szarym papierze. - Nie jest po naszej stronie - szepnął Holward do przygotowującego się Tarrina. - Nie powinien w żadnym razie oddalać mojego protestu, dekrety mera stanowią prawo, dopóki nie rzuci im się wyzwania i... - Spokój! - ostrzegł konstabl. - Wysoki Sądzie, chciałbym wezwać pierwszego świadka - zaczęła adwokatka powodów. - Fras Tarrin Dargetty. * * * W Pijanym Czarodzieju Tarrin i jego adwokat zamówili na obiad suflety z polędwicy i nerek emu. Obaj obracali w palcach szklaneczki z nalewką z makadamii. - Powinien już być na wolności - mruknął Holward. - On wcale nie chciał wychodzić na wolność - odmruknął Tarrin. - Powiedział mi. Łączyła go pewna... zażyłość z MNOŻNIKIEM 417... piękną kobietą. - Skryba sądowy powiedział mi, że jego żona sypiała z adwokatem. - No to po co uwalniamy FUNKCJĘ 22, tego, jak tam on się nazywa? - Fras Levey. - Holward wpatrywał się w swoją szklaneczkę. - Ich adwokatka stworzyła właśnie precedens, uwalniając komponenta, który nie chce być uwolniony. Oznacza to, że może podjąć działania mające na celu uwolnienie wszystkich komponentów, którzy nie znaleźli się w Kalkulorze za konkretne przestępstwo albo którzy odsiedzieli już swoje wyroki. Będzie to spore osiągnięcie zawodowe, przypadnie jej też spora część kwot, które Obersędzia wyznaczy jako odszkodowanie. Napijmy się, idą nasze suflety. Dwa wielkie suflety pojawiły się przed nimi, ale Tarrin wciąż sprawiał wrażenie nieobecnego. Holward uśmiechnął się do usługującej dziewczyny. - Dziękuję, frelle. Ach, i nie zapomnij, proszę, przynieść nam w wolnej chwili dwóch kufli piwa. - Jesteśmy skazani - oznajmił Tarrin ponuro. - Ależ nie, bynajmniej. Zorganizowanie postępowania zbiorowego zabierze trochę czasu, poza tym obejmie tylko obywateli Przymierza, którzy nie byli przestępcami. Oznacza to, że southmoorczycy zostaną wykluczeni, chyba że emir podpisze układ o ekstradycji, co nie zdarzyło się od dwóch stuleci. Wykluczeni będą również przestępcy odsiadujący wyroki. - Ale przestępcy, których wyroki już się skończyły, nie zostaną wykluczeni, a jeśli oni odejdą, będzie to oznaczało utratę serca Kalkulora. Wśród tych, którzy najpewniej zostaną zwolnieni, są nasi najbardziej doświadczeni komponenci. - Chwileczkę, ilu z nich jest w wieku poborowym? Nawet w czasie pokoju możesz skierować wielu z nich do dwuletniej służby wojskowej, do walki za mera i majorat w ramach pracy w Kalkulorze. A jeśli uda ci się przekonać frelle Hauptliberin do rozpoczęcia działań wojennych klasy A, będziesz miał prawo zażądać pięciu lat służby od każdego, przestępcy i nie. - Działania wojenne klasy A to inwazja na Przymierze - powiedział Tarrin, potrząsając głową. - Nie istnieje już żadne państwo silne na tyle, żeby się na to poważyć. Przymierze stało się zbyt potężne. - No dobra, zrób cokolwiek, ale jak widzisz, nie ma powodów do rezygnacji. Kalkulor schudnie może nieco, ale się nie przewróci. - Tak czy siak, Hauptliberin będzie wściekła. Holward napoczął swój suflet. - Fras Tarrinie, problem polega na tym, że potęga Hauptliberin kruszy się na skutek jej własnych innowacji. Na przykład merowie nauczyli się przewozić oddziały wojska pociągami galerowymi i posługiwać się wieżami snopbłysku do prowadzenia polityki. Mają nawet swoje zespoły kalkulorskie, jak to nazywają. Popił suflet przyniesionym właśnie piwem. - Wiem, co masz na myśli, ale to jest kolejny powód do ciągania nas po sądach - odrzekł Tarrin, biorąc w końcu do ust kawałek sufletu. - Kalkulor Libris jest najbogatszym źródłem wykwalifikowanych komponentów w całym znanym świecie. Słyszałem, że faceci od praw człowieka są finansowani przez tajne porozumienie merów, którzy marzą o zbudowaniu własnych kalkulorów przy pomocy doświadczonych ludzi. - Hauptliberin z pewnością nie zgodzi się na to bez oporu. Co ona o tym wszystkim myśli, jakie są jej plany walki ze zwolnieniami? - Mówi, że potrzebuje Kalkulora i poleciła mi walczyć ze zwolnieniami na wszelkie sposoby. Ale poza tym nic. Spędza większość czasu w Kalgoorlie i przesyła instrukcje programistyczne i dane siecią snopbłysku. Czuję się wykorzystany i porzucony, fras. Kalkulor przeżywa zmierzch i wygląda na to, że nie przejmuje się tym nikt oprócz mnie. * * * Tawerna Oriona znajdowała się w dworcowej dzielnicy Kalgoorlie. Denkar przechadzał się po ogródku na dachu w oczekiwaniu na właściciela, prażąc się pod białą maską rewidenta. Cienisty ogródek pełen był roślin, zarówno miejscowych, jak i rzadkich, sprowadzanych okazów, wszystkich dziwnych i delikatnych. Złote języki przyciągały roje pszczół, których tworzyły ruchliwe, ale też uspokajające tło, przypominające ruch panujący na położonych niżej ulicach. Denkar uznał, że gdzieś w pobliżu muszą być ule, po czym przypomniał sobie, że ta duża tawerna słynęła z pitnego miodu. Paprocie rosły w kamiennych rynnach wijących się wśród porastających wapienną glebę krzewów, a ich pióropusze były miękkie i soczyście zielone w cieniu fantazyjnych rzeźb ogrodowych. Poniżej płożyły się delikatne rośliny o kwiatach wielkości groszku, ale pozbawione liści. Denkar nachylił się, żeby stwierdzić, że każdy z kwiatuszków otoczony jest koroną czerwonych wici i że na końcu każdej z nich zebrała się kropla kleistego płynu. W lepkich mackach jednego z kwiatków miotał się niewielki owad. - Rosiczka* [*Ang. sundew, nazwa tożsama z nazwą rodzinnego miasta Glaskena (przyp. tłum.)] - oznajmił głos za Denkarem. - Tak, wiem, gatunek mięsożerny - odpowiedział Denkar, nie wstając i nie odwracając się. - Dotychczas oglądałem je tylko na obrazkach. - Tam, gdzie ja się urodziłem, rosną dziko. Poprzedni właściciel założył ten ogród, ja zaś sprowadziłem trochę egzotycznych gatunków. - Niebanalne, a przy tym bardzo ładne - rzekł Denkar, podnosząc się i odwracając tak, żeby mieć przed oczami cały ogród. - Dziękuję, ale dosyć o ogrodzie. Witaj w Wielkiej Żabie, słynnej z najlepszego w Kalgoorlie miodu i białego chardontal. Ten ogród zbudowano na jednym bloku pozostałokamienia, największym poza granicami pałacu mera Kalgoorlie. Tamta ściana została zaprojektowana tak, żeby mocować go bezpiecznie do magazynów na tyłach budynku, na wypadek, gdyby przytrafiło nam się naprawdę poważne trzęsienie ziemi. - Skłonił się ceremonialnie. - Jestem Jack Orion, nie będę jednak tak głupi, żeby pytać cię o imię, skoro nosisz maskę rewidenta. - Nie musisz się mnie obawiać, fras Orionie. Pragnę jedynie sprawdzić kilka szczegółów dotyczących twojego majątku, jako że szukamy właśnie przestępców w innych miejscach naszej rozszerzającej się sieci przymierzy między majoratami. Przejdźmy do interesów. Skłonili się ponownie, uścisnęli sobie dłonie, wymienili karty rejestrowe i wyrecytowali wspólnie Przysięgę Moralności w Biznesie. Lokaje przynieśli wiklinowe krzesła i miód z najgłębszych piwnic. Denkar usiadł, opierając tabliczkę o kolano i notował coś rysikiem węglowym podczas rozmowy. - A więc nabyłeś tę posiadłość zaledwie sześć tygodni temu, fras Orionie? - zapytał, gdy porzucili już wymianę uprzejmości. - Tak właśnie - odpowiedział Orion, przypatrując się pszczołom uwijającym się przy złotych językach. - To była dobra inwestycja... nie, więcej niż inwestycja, to prawdziwy dom. Po całym życiu spędzonym na pustyniach takie miasto jak Kalgoorlie jest rajem na ziemi. - Sprawiasz wrażenie zamożnego jak na twój młody wiek. - Pochodzę z dobrej rodziny. - Rodziny również bogatej, jak mniemam. Według rejestru kontraktów znajdującego się w Rochester zapłaciłeś za tę nieruchomość złotymi sztabkami. - Czyż złoto nie jest przyjętym środkiem płatniczym? - Ależ oczywiście. Z tego, co wiem, posiadasz też bogatą kolekcję złotych monet z Alspring, jak również wspaniałe klejnoty w biżuterii i na uprzęży. - Ach, więc słyszałeś i o tym. Wszystko to stanowiło powód do dumy mojej rodziny przez wiele pokoleń. Czy zechciałbyś rzucić okiem na niektóre z najdoskonalszych sztuk? - Później. Chciałbym z pewnością, ale później. Do rzeczy więc. Otóż kilka tygodni temu pewien nadgorliwy urzędnik w skarbcu Rochester zauważył wzrost liczby niezarejestrowanych złotych sztabek w depozycie międzymajorackim. W obawie przed fałszerstwem polecił je zbadać. Okazało się, że to jak najbardziej pożądane fałszerstwo: sztabki były wyższej próby niż Standard Przymierza i Punca Kalgoorlie. - Czy to nie powód do radości? - W rzeczy samej, ale kiedy Kalkulor zbadał próby i cechowania, wyszło na jaw, iż jest to złoto identyczne z używanym do bicia monet w miastach Alspring. - Ach, rozumiem już, do czego zmierzasz, ale możesz być spokojny: nie zostałem obrabowany, fras rewidencie. W mojej kolekcji nie brakuje ani jednej monety, ani jednego pierścienia z Alspring. Denkar odchylił się na siedzeniu i wyciągnął tabliczkę przed siebie na długość ramienia. Spojrzał ponownie na twarz swojego gospodarza i pokiwał głową. Orion delikatnie odpędził pszczołę, która przysiadła na brzeżku jego srebrnego pucharu, po czym pociągnął łyk miodu. W końcu Denkar pokazał mu rysunek. - Och, to doskonałe! - zawołał Orion. - Cóż za podobieństwo... ale czy mam dzisiaj naprawdę tak posępny wyraz twarzy? Czy mógłbym to zachować? - Ależ oczywiście. Weź to, proszę. Denkar nachylił się i podał szkic gospodarzowi, którego oczy po krótkiej chwili wyszły z orbit, jakby zarzucono mu sznur na szyję. - Sądząc po twojej minie, fras Orionie, zobaczyłeś podpis pod obrazkiem. Jego gospodarz odczytał ponownie napis, tym razem jednak na głos. Słowa wymawiał powoli i z namysłem: - KOPIA PORTRETU Z AKT KOMPONENTA KALKULORA / KOMPONENT NUMER 3084, FUNKCJA. LUTY 1700 ZW. RYSOWAŁ WILBUR TENTERFORTH, LOKAJ KADROWY, STOPIEŃ 2. - Nie jestem dobrym rysownikiem, fras Glaskenie. Wyznam, że dodałem jedynie twój miesięczny zarost. Glasken podniósł powoli rękę, ale Denkar tylko oparł się wygodnie i odchrząknął, zdejmując maskę rewidenta. - Proszę, nie dawaj znaku ukrytym lokajom, żeby mnie zastrzelili, fras Glaskenie, to absolutnie niepotrzebne. Żądam jedynie szczerej rozmowy i odpowiedzi na kilka pytań. Nie zostaniesz odesłany do Kalkulora, nie ma on już takiego apetytu na komponentów jak w czasach, kiedy się znaliście. Jestem Denkar Newfeld. Ręka Glaskena zastygła na moment w powietrzu, po czym opadła powoli na jego kolana. - Jeśli chodzi o złoto... - zaczął Glasken, ale Denkar potrząsnął głową i sięgnął po puchar z miodem. Pociągnął spory łyk, zanim odpowiedział. - Wygląda na to, że coś nas łączy, fras Glaskenie - oznajmił, szukając czegoś po rękawach. Wyciągnął pasek dziurkowanej taśmy. - Ty i twój kolega Nikalan byliście pierwszymi komponentami, którym udało się zbiec z Kalkulora, ja natomiast jestem pierwszym komponentem, który został legalnie zwolniony ze służby. - Twoja twarz wydaje się znajoma, fras - powiedział Glasken, przypatrując się dokładniej gościowi. - Aha... byłeś starszym FUNKCJĄ, prawda? - Byłem FUNKCJĄ 9 przez dziewięć lat, dwa miesiące, trzy tygodnie, sześć dni, czternaście godzin i dwanaście minut. - I pozwolili ci odejść? - Tak. Glasken zmarszczył z powątpiewaniem brwi. - Moje ograniczone doświadczenie z Kalkulorem, fras, każe mi mniemać, iż im lepiej ktoś pracował, tym bardziej chcieli go zatrzymać. - Moje doświadczenie mówi to samo. Niemniej osiem miesięcy temu, siedemnastego lutego, odwiedził mnie w mojej celi fras Tarrin Dargetty, który, jak dobrze wiesz, jest jednym z tych Złotych Smoków, którzy rządzą Libris. Powiadomił mnie, że zwrócono mi wolność. Glasken złożył ręce i wpatrywał się z napięciem w Denkara. - Czego zażądali w zamian? - Niczego. Zaproponowali mi natomiast pracę, ja zaś przyjąłem ofertę. - Chętnie się zgodziłeś? - Czy emir Cowry wierzy w islam? Czy owce mają wełnę? Czy Wezwanie jest pokusą dla ludzi? Zanim kolory zachodzącego słońca dały natchnienie członkom Towarzystwa Akwarelistów Dystryktu Rochester, siedziałem już w jadącym na zachód pociągu w towarzystwie najpiękniejszej z kobiet. Co z tego wnioskujesz? - Wygląda na to, że zdołałeś uwieść jakąś wysoko postawioną smoczą bibliotekarkę, fras, i zrobić jej tym wielką przyjemność. Denkar wpatrywał się w niego bez zmrużenia oka. - Masz brudne myśli, fras Glaskenie... ale świat to brudne miejsce, więc pewnie działa to na twoją korzyść. A teraz do rzeczy: istnieje zapotrzebowanie na twoje usługi. - Naprawdę? Jakiego rodzaju usługi? - Niezbyt uciążliwe i czasowo niewykraczające znacznie poza koniec tego roku. Chodzi o chemię materiałów wybuchowych i pewne prace obliczeniowe... w charakterze regulatora, nie komponenta. To coś w rodzaju... powiedzmy, badań zbrojeniowych. Dobra, w końcu wciąż jesteś zbiegłym przestępcą z półwiecznym wyrokiem. - Tym się nie przejmuję, Kalgoorlie nie ma podpisanego układu o ekstradycji z Przymierzem Południowo-Wschodnim - odrzekł Glasken z zadowoloną miną. - Nie miało do wczoraj wieczora. Samozadowolenie Glaskena wyparowało błyskawicznie. - To kłopot. - Niemniej również wczoraj wieczorem Hauptliberin i Obermerin Zarvora podpisała twoje zwolnienie warunkowe. - Zwolnienie! Już jej wierzę! - krzyknął Glasken, po czym zmrużył oczy. - Gdzie kopia dla mnie? - Ojoj, dostaniesz ją i zarejestrujesz u głównego konstabla, kiedy tylko podpiszesz umowę na wykonanie pewnych prac. Hauptliberin potrzebuje specjalistów w dziedzinie materiałów wybuchowych, którzy znają się również na pracy oraz programowaniu kalkulorów. Dostaniesz zapłatę w gotówce, a po spełnieniu warunków umowy otrzymasz bezwarunkowe zwolnienie. - Czy można to zapisać w umowie? - zapytał Glasken z zapałem. - No... dlaczego by nie? Przerwał im lokaj domowy, oznajmiając, że obiad gotowy. Wstając, Glasken podał lokajowi szkic węglem, po czym zmienił zdanie i zabrał portret. Zaprowadził Denkara do jadalni na najwyższym, mieszkalnym piętrze tawerny. Wnętrze zawieszone było zielonymi i niebieskimi draperiami wentylacyjnymi i chłodzone wiatrakami konwekcyjnymi. Denkar wyjrzał przez drzwi prowadzące na niewielki balkon z widokiem na wschodnie obrzeża miasta. - Przyjemne miejsce na śniadanie o wschodzie słońca - zauważył. - Nigdy nie wstaję z łóżka przed wschodem słońca - zaśmiał się cicho Glasken. W tej samej chwili do jadalni wsunęła się subtelnej urody kobieta o owalnej twarzy, wzrostem przewyższająca nieco nawet Glaskena. Miała na sobie bawełnianą szatę w kolorze kobaltu wyszywaną błyszczącymi paciorkami i związaną w talii pasem z jedwabiu przetykanego złotą nitką. Denkarowi wydało się, że kobieta ma na sobie odbicie porannego nieba i gwiazd w błękicie jeziora, wraz z pasemkiem jaśniejących chmur w talii, a wszystko to zwieńczone słoneczną koroną włosów zaczesanych do tyłu i upiętych srebrnymi grzebykami. Miodowe warkocze spadały niżej kolan. Doprawdy, po co wstawać o świcie, skoro wschód słońca leży przy tobie w łóżku? - pomyślał Denkar. - Jemli, to jest fras Denkar - powiedział Glasken. - Ma dla mnie ofertę pracy na rzecz majoratu. - Jestem zaszczycona, znakomity panie - odezwała się Jemli skromnie głębokim kontraltem, który brzmiał jak miejscowy austaricki wyższych klas, z lekką, ale wyraźną domieszką akcentu z wschodnich gór. - Piękna frelle, twój widok jest dla mnie równą rozkoszą jak poznanie ciebie - odpowiedział Denkar z ukłonem. - W imieniu Hauptliberin Zarvory... - Co? Hauptliberin? Smoczy bibliotekarz? Przyprowadziłeś tu bibliotekarza? - warknęła na Glaskena, który chwycił się ręką za głowę, jęknął "O nie!" i odwrócił się. Denkar cofnął się w głąb pokoju, ale Jemli poszła za nim. - Przejechałam ponad dwa tysiące kilometrów najbardziej niewygodnym chędożonym pociągiem wiatrakowym na całym świecie, żeby uciec od bibliotekarzy, a teraz on wprowadza jednego z nich do domu, a jeśli ty myślisz, że zrobisz z niego smoczego bibliotekarza, to po moim trupie. Chcę, żebyś wiedział, że świetnie nam się wiedzie z tą tawerną i z handlem, więc dziękujemy bardzo... - Denkar oparł się o ścianę, a Jemli chwyciła go za klapy. - I przyjmij do wiadomości, że prędzej pozwolę, żeby Glassy poszedł na wojnę, niż żeby pracował w chędożonej bibliotece, i że prędzej ja sama pójdę na wojnę, niż pozwolę mu pracować w chędożonej bibliotece, wracaj więc do swojej Hauptliberin i powiedz jej, że może się dać wypchać swoim chędożonym zleceniem i... - Jemli! - krzyknął Glasken. - Puść go i daj mu spokój. On nie jest bibliotekarzem. - Nie? - Praca, którą mi proponuje, dotyczy chemistrii i analityki: opracowanie lepszego prochu dla petard i bombard, takie rzeczy. Hauptliberin robi doświadczenia dla mera Kalgoorlie i potrzebuje do pomocy ludzi o talentach innych niż bibliotekarskie. Jemli postawiła Denkara na podłodze i zabrała się do poprawiania jego ubioru. - Przepraszam, znakomity panie - powiedziała z zamkniętymi oczami, koncentrując się na tym, żeby pozbierać w całość fragmenty tego, czego dotychczas nauczyła się w Szarpentiańskiej Akademii Wymowy i Manier. - Zapomnij o tym, frelle - odrzekł wytrzęsiony Denkar. * * * Obiad był w modnym ostatnimi czasy stylu znanym jako "plony oazy", ale rozmowa się nie kleiła. Po posiłku Glasken pokazał swoją niewielką kolekcję biżuterii z Alspring, a następnie przeszli do salonu. Było już popołudnie i Jemli opuściła ich, udając się na wykład na uniwersytecie. Kiedy wychodząc pochyliła się, żeby obdarzyć Denkara dotknięciem czoła, odniósł on wrażenie, że znalazł się we wnętrzu pachnącej kaskady brązowych włosów. Chyba mi wszystko wybaczyła - uznał. - Twoja dama robi wrażenie, fras Glaskenie - odezwał się Denkar, gdy wyszła, a w jego głosie wciąż słychać było drżenie. - O tak. Sześćset dziewięćdziesiąt jeden srebrników za lekcje wymowy diabli wzięli - mruknął Glasken, wpatrując się w kielich. Po chwili uśmiechnął się przebiegle. - Szkoda, że nie widziałeś wyrazu swojej twarzy. Denkar jakoś nie potrafił dostrzec nic zabawnego w całym wydarzeniu, ale postarał się nie dać tego po sobie poznać. - Skąd ją wytrzasnąłeś? - Zaczęło się od niewinnego podrywu w pociągu jadącym przez Nullarbor, ale szybko zwariowałem na jej punkcie. Jest wykwalifikowanym zegarmistrzem, umie też robić soczewki, a jechała tu, żeby się rozejrzeć, zanim jej mąż podejmie ryzyko opuszczenia Rochester. Po przyjeździe utrzymywałem z nią kontakty. - Nie dziwię się. Coś trudnego do określenia przebiegło od Denkara do Glaskena i właściciel Wielkiej Żaby skonstatował, zaskoczony, że zaczyna ufać swojemu gościowi. Wychylił się do przodu i konfidencjonalnie zniżył głos. - W noc poprzedzającą kupno Wielkiej Żaby spaliśmy razem, więc kiedy poszedłem podpisać dokumenty, ona przywlekła się za mną jako... No cóż, ona potrafi być całkiem reprezentacyjna i czarująca, dopóki ktoś nie wymówi przy niej słowa "bibliotekarz". Wiesz chyba, co mam na myśli. - Zahartowani mężczyźni chowają się po kątach, zatykając uszy? - O właśnie. Jej siostra była smoczą bibliotekarką i według wszelkich danych kompletną maniaczką. Strzelała do swoich kochanków i tym podobne, po czym zostawiła cały ten bałagan Jemli. - Jak w ogóle zdołała znaleźć kochanka? - Kto wie? Trzeba było być kompletnym idiotą, żeby nie dostrzec, że to wariatka, i nie uciekać z krzykiem. Jemmy nie wymawia nawet jej imienia, uwierzyłbyś? - Zmienił głos, naśladując akcent Jemli. - "Mam dość tego, że nie mogę sama podejmować decyzji, oto czym jestem, nie mogłam wybrać męża i nie mogłam wybrać siostry, ale teraz jestem daleko od nich i nie dopuszczę, żeby ona dowiedziała się, gdzie jestem, bo już by tu była, żeby uśmiercać kochanków na moim progu i próbować dobrać się do twojej bielizny, Glassy, a ja na to nie pozwolę, bo ja pierwsza cię znalazłam i tyle". Glasken urwał i przycisnął palce do powiek. - Aj, ale robię się dobry w podrabianiu jej wymowy, nie? Muszę z tym uważać. No dobra, więc jesteśmy wszyscy w Wielkiej Żabie - dokładnie w tym pokoju - a rejestry i akty własności leżą gotowe do podpisania, kiedy prawnik sprzedającego podaje mi księgę rachunkową. Przerzuciłem ją, taak, jest to księga rachunkowa z zapisami rachunków, więc podaję ją Jemli, żeby schowała do torby. Musiała pomyśleć, że chcę, żeby wszystko posprawdzała, bo to właśnie robiła dla swojego męża, a wcześniej dla ojca. Zanim skończyłem pół litra, a nie jestem powolny w piciu, sprawdziła w pamięci większość zapisów i odkryła długi i niejasności na sumę sześciuset dukatów. No cóż, nigdy nie słyszałeś nic podobnego do tego, co nastąpiło. - Właśnie słyszałem, jak sądzę. - W prawym uchu dzwoniło mi przez kilka następnych dni. "Co ty sobie myślisz, że okradniesz mojego Glassy?" i: "Znalazłam tu więcej spartaczonych zapisów niż klientów w burdelu w starych dobrych czasach, no więc bierz pióro i odliczaj sześćset dukatów z ceny albo ja idę prosto do księgowego konstabla miejskiego z tą księgą i mówię mu...". Pojmujesz? - Doskonale. - Sprzedawcą był Willie Junstaker i przeraził się tak, że spuścił cenę o tysiąc dukatów. Dostałem to miejsce za dwa tysiące dziewięćset! Uważam, że Willie nie był wcale takim łotrem, tylko po prostu niezbyt starannie prowadził księgowość. No, zaraz potem zabrałem Jemli z powrotem do zajazdu, w którym się zatrzymała, spakowałem jej narzędzia i wprowadziliśmy się razem do Wielkiej Żaby. Nie jestem głupi, daję jej pięć procent za prowadzenie ksiąg. Pewnie powinienem dawać jej więcej, ale jestem skąpym draniem. Aha, a Willie kupił za pieniądze ze sprzedaży tawernę w Coolgardie i nawet on przesyła jej co tydzień pociągiem wiatrakowym swoje księgi do sprawdzenia - też za procent. On też nie jest głupi. - A jej mąż? - Ha. Napisała mu, że zegarmistrzostwo i optyka z trudem zapewniają jej tu utrzymanie, że walczy, żeby przeżyć i że on powinien zostać tam, gdzie jest. Mam nadzieję, że on zostanie w Rochester - zbankrutowałbym, gdyby zabrakło mi Jemmy jako księgowej... że nie wspomnę już o innych zaletach. - A jak udaje ci się znosić jej wybuchy, fras Glaskenie? To jest jak życie z targiem pełnym straganiarek, które przez cały dzień na zmianę wrzeszczą ci do ucha. - Prawdę mówiąc, nigdy nie złości się na mnie, a kiedy rozmawiamy, ćwiczy to, czego uczy się na lekcjach wymowy. Słyszę z jej ust w dużej mierze powolny, pięknie wymawiany austaricki z akcentem wyższych klas Kalgoorlie. Powiem ci jednak, że jeśli chciałbyś się kiedyś uśmiać, pójdź z nami na targ w którąś sobotę i posłuchaj, co się dzieje, kiedy jakiś nieszczęsny sprzedawca jej się narazi. Denkar pociągnął łyk z pucharu. - Skoro już jesteśmy przy twoich towarzyszkach płci żeńskiej, fras, to czy moglibyśmy przejść do nieco mniej przyjemnego tematu frelle Lemorel Milderellen? W szczególności chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o waszym wyjeździe z Maralingi około sześciu lat temu. - Oj. No dobrze, znajdowałem się właśnie w miłosnym uścisku z pewną młodą damą w stajni - zaczął Glasken, nieświadomie pocierając tył głowy. - Oberwałem po łbie zupełnie bez ostrzeżenia. Dziewczyna, którą... hmm, zajmowałem się, nie ostrzegła mnie, chociaż muszę przyznać, że jej pozycja nie bardzo na to pozwalała. - Pomarańczowy Smok Weldiline Rostoros zeznała, że dopomogła Lemorel Milderellen w uprowadzeniu ciebie. - Dwulicowa dziwka. - Została odesłana do Kalkulora Libris, gdzie przebywa do dziś. Mów dalej, proszę. - Obudziłem się przywiązany do siodła wielbłąda: Lemorel prowadziła mnie i kilka jucznych zwierząt na północ. Powiedziała, że jestem jej potrzebny do nauki języka i obyczajów Alspring. Jej zamiarem było uwolnienie mojego kolegi komponenta, Nikalana Vittasnera, z niewoli u jakiegoś szlachciury z Alspring. Byłem z nią przez sześć tygodni drogi na północ i nauczyłem ją podstaw języka alspring, a nawet najważniejszych technik przeżycia na pustyni. W końcu nadarzyła mi się okazja ucieczki. Kiedy dotarliśmy na skraj wpływów Alspring, napotkaliśmy karawanę handlową neverlandzkich Ghanów, i doszło do czegoś w rodzaju kłótni. Widok mężczyzny podległego kobiecie był dla Ghanów nie do zniesienia i spór się zaostrzył. Do chwili, gdy wreszcie udało mi się uwolnić i nawiać na wielbłądzie, zdążyła zastrzelić pięciu kupców i była zbyt zajęta ładowaniem broni, żeby mnie pilnować. - Widziałeś ją później? - Nie. Uciekłem na południowy zachód, ale w jukach mojego wielbłąda znalazłem niewiele zapasów, a ten kraj był totalnym koszmarem. Wielbłąd padł po tygodniu, może po dwóch. Brnąłem dalej, żywiąc się tym, co napotkałem, podobnie jak nomadowie Koori. A kiedy byłem bliski wykończenia, znaleźli mnie Koori, wzięli do siebie i nakarmili. Wiodło mi się wśród nich nieźle, tyle tylko, że ich kobiety nie interesowały się mną szczególnie. Najwyraźniej w ich pojęciu o urodzie męskiej nie mieścił się mój doskonały wygląd. Straciłem poczucie czasu i przestrzeni, oni zaś nawet próbowali nauczyć mnie sekretu opierania się Wezwaniu, ale bez większego powodzenia, jak się okazało. Z początku nie stanowiło to problemu, Wezwanie przetacza się nad tamtym obszarem zaledwie raz na kilka miesięcy, ale w końcu zabrało mnie od nich. Nomadowie Koori nie mają kotwic piaskowych, wiesz, a mechanizm zegarowy tej, którą nosiłem, nie nadawał się już do naprawy. W jednej chwili wędrowałem z plemieniem, w następnej znalazłem się w ślepym jarze, a Wezwanie przeszło nade mną. Plemienia nie było nigdzie widać. Glasken przypomniał sobie o pragnieniu i natychmiast opróżnił swój puchar. Zadzwonił na lokaja i zażądał następnego dzbana. - Wezwanie atakuje podobno wolę człowieka, uderzając w erotyczne słabości umysłu - powiedział Denkar. - Jakakolwiek jest prawda, nie potrafiłem opierać się w taki sposób, jakiego usiłowali uczyć mnie nomadowie. Znalazłem się sam, bliski śmierci, na pustyni. Próbowałem dokopać się do korzonków i żab wodnych, ale nie miałem narzędzi i byłem zbyt osłabiony. Pamiętam jedynie, że wszedłem do ogrodu nawadnianego glinianymi rurami irygacyjnymi i że silne ręce podniosły mnie i zaniosły do wspaniałego, chłodnego budynku. To był klasztor, ale co za mnisi! Chrześcijańska sekta fanatyków militarnych, ot co. Spędziłem wśród nich pięć długich lat! Zero palenia, zero picia, zero seksu. Modlitwy przeplatały się z pracą na nawadnianych polach i ćwiczeniami w ogromnej rozmaitości niewyobrażalnych sposobów zabijania ludzi. Na dodatek za próbę opuszczenia klasztoru groziła śmierć. Glasken przypomniał sobie Baelshę i opróżnił kolejny puchar. - Mimo to jesteś tutaj - podpowiedział Denkar. - To prawda. Szybko przekonałem się, że próby oporu są bezowocne i stałem się całkiem dobrym nowicjuszem i odszczepieńcem. Zostałem w końcu wysłany na pustynię, żeby medytować, ale zatęskniłem za wygodami cywilizacji. Dzięki mapom z ich biblioteki udało mi się ustalić położenie klasztoru - znajdował się w odległości kilku dni wysilonego marszu od Wielkiej Paralinii Zachodniej. Uciekłem, dotarłem do paralinii i znalazłem stację, na której zdołałem wkręcić się do załogi na czas oczekiwania na pociąg wiatrakowy. Zapracowałem na przejazd do Kalgoorlie, a następnie tutaj. - A skąd złoto z Alspring? - Miałem ukryty niewielki skarb. Odzyskałem go i zużyłem na kupno tego wszystkiego, co widzisz dookoła. - Tu mnie zaskoczyłeś. Spodziewałbym się raczej, że przepuścisz wszystko na największą pijatykę stulecia, a ty zamiast tego kupujesz tawernę. - Kusiło mnie to, fras Newfeldzie, ale pijatyki wpędziły mnie w wystarczająco wiele kłopotów w przeszłości, żebym stał się ostrożny. Glasken nachylił się i napełnił puchar Denkara. Wychylił resztę z dzbana, nie przejmując się własnym kielichem. - To rozsądnie z twojej strony, fras Glaskenie. A teraz ja opowiem coś, co powinno ci dać do myślenia. Jeszcze kilka miesięcy temu pracowałem w Kalkulorze Libris ze wszystkich sił, a nawet wprowadziłem kilka usprawniających działanie poprawek w jego projekcie. Nagle zostałem uwolniony, ale poproszono mnie, żebym przyjechał na zachód i pracował dla Hauptliberin jako smoczy bibliotekarz. - O niech to, a więc jednak jesteś Smokiem. Nie pozwól, żeby Jemli się dowiedziała. - W żadnym razie. Pojechałem więc na zachód i zabrałem się do pracy związanej z nowym rodzajem kalkulora. Glasken wzdrygnął się, podniósł dzban i przekonał się, że jest pusty. Zadzwonił po następne dwa. - Mam nadzieję, że jesteś łagodny dla komponentów. - Komponenci są zawsze bystrzy, gotowi do pracy, nie męczą się i nie narzekają, możesz być spokojny. Teraz... do akcji wkracza pewna frelle Theresla, Złoty Smok, edutor w katedrze teorii Wezwania na Uniwersytecie Rochester, osobisty doradca Hauptliberin Zarvory... i osoba dość niesamowita. - Zawarliśmy znajomość... no, ale ty o tym wiesz - powiedział Glasken, kuląc się nieco na krześle. - Czy ona nadal żywi się myszami pieczonymi na grzance? - Jeśli ma grzanki, to pewnie tak. Zaczepiła mnie pewnego ranka w pałacu mera Kalgoorlie. Napiliśmy się kawy w jej apartamencie, ona zaś czyniła mi całkiem otwarte awanse. Jest rzecz jasna kobietą bardzo atrakcyjną i fascynującą. - Rzecz jasna. - Glasken pozwolił sobie na cień uśmiechu. - Prawdę mówiąc, ostatnio zostaliśmy przyjaciółmi... tylko przyjaciółmi. - Niestety. Dałem jej do zrozumienia, że moja żona, frelle Zarvora, zbyt wiele dla mnie znaczy, i że nie byłbym w porządku, zdradzając ją. - To bardzo szlachetne z twojej... Na piekło i Wielkozimie! To ty jesteś małżonkiem Hauptliberin! - wykrzyknął Glasken, podskakując na krześle i rozlewając przyniesiony właśnie trunek. - Tak jest. W każdym razie udałem się do pracy na uniwersytet, gdzie zajmuję się opracowywaniem... Nieważne. Dowlokłem się do domu po czternastu godzinach, śmierdziałem potem i spaloną izolacją woskową, byłem oblepiony smarem i sadzą, a migrena niemal mnie oślepiała... i stanąłem oko w oko z Zarvorą i Thereslą. Theresla poprosiła Zarvorę o pozwolenie na zostanie moją dalżoną. Zarvora zgodziła się zrezygnować z dalmęża, jeśli ja poślubię Thereslę. Glasken zamyślił się przez chwilę. Liberalny genteizm zezwalał na wielożeństwo, ale tylko ze strony jednego z partnerów. Zarvora zrezygnowała z prawa do innych mężów, żeby Theresla mogła zostać poślubiona ich związkowi. - Czy wolno spytać...? - zapytał Glasken, wzdrygając się. - Och, zgodziłem się. Byłem wręcz zaskoczony, że pofatygowały się, żeby zapytać mnie o zdanie. Zarvora podejmuje może dziwaczne decyzje, ale zawsze sprawia wrażenie, że wie, co robi. Dwa tygodnie później odbyło się wspaniałe merowskie wesele: Theresla była ubrana na biało, Zarvora i ja na złoto. - Symbolika wschodzącej gwiazdy na porannym niebie. Bardzo tradycyjnie. - Wszystko inne też było tradycyjne. Liturgia odprawiona przez biskupa genteistycznego, mer Bouros przedstawiający dalżonę, podczas gdy jego żona i siostra wypłakiwały hektolitry łez, święto państwowe, chóry, wielkie orkiestry i gigantyczne przyjęcie. - A gdzie była Zarvora, kiedy, hmm...? - W obserwatorium uniwersyteckim z kilkunastoma astronomami: obserwowali zaćmienie jakiejś wyjątkowo jasnej gwiazdy przez obręcz Lustrosłońca. W pewnym sensie wolałbym, żeby była z nami. Theresla i ja spędziliśmy noc na takich czynnościach, z jakimi, jak mniemam, jesteś doskonale obznajomiony. Obudziwszy się, stwierdziłem, że właśnie wyskoczyła po śniadanie. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, jak wychodzi z ogrodowej sadzawki, cała wysmarowana tłuszczem baranim i sadzą, ale poza tym naga. W zębach trzymała zieloną langustę. Glasken zacisnął oczy i odetchnął głośno. Gdzieś niedaleko zegar zaczął wybijać godzinę czystym, dźwięcznym kurantem. - A zatem twoja noc, no... chodzi mi o to, czy ją rzeczywiście przeleciałeś? W sensie tradycyjnym? - No tak, prawdę mówiąc tak. Było w tym jednak coś dziwacznego. - Tylko coś? - To coś było bardzo szczególne. Mimo że sprawiała wrażenie wprawnej w tych drobnych uprzejmościach międzyludzkich i ogólnej przepychance, która poprzedza sam akt, to jednak... - Była jakby dziewicą? Denkar uśmiechnął się szeroko. - Nie spotkałem się nigdy z innym stopniem dziewictwa poza stuprocentowym albo zerowym, fras Johnie, ale tak, frelle Theresla okazała się należeć do tej pierwszej grupy. - I co takiego ci zrobiła? - Nic takiego. Rzuciła we mnie szczypcami langusty i oznajmiła, że to moja nagroda za to, że okazałem się dobrym kochankiem. Odmowa wydawała się nierozsądna, zważywszy okoliczności, toteż zadzwoniłem na służącego, który zabrał szczypce do kuchni. Moja nowa dalżona zjadła resztę mięsa na surowo. Następnie wraz z moją żoną sporządziły coś w rodzaju, hmm... - Wykazu dyżurów? - Niezupełnie takiego słowa używa się w przypadku wieloosobowych małżeństw genteistycznych, ale niech będzie. Ogólnie rzecz biorąc, Theresla zaczęła do mnie przychodzić ubrana na czarno i pachnąca doskonałymi perfumami i spędzaliśmy noce bez snu. - Nie gustuję w tak dziwacznych partnerkach. - Nieszczególnie dziwaczna, raczej niedoświadczona. Owszem, było namiętnie i dziko, ale robiliśmy same konwencjonalne rzeczy. Ona doskonale rozumie się z moimi synami bliźniakami, świetnie daje sobie radę z dziećmi i zwierzętami. - Cztery razy narzucała mi się ze swoim dziewictwem - powiedział Glasken, kiwając głową. - Najpierw trzy razy sprzątała mi je sprzed nosa w chwili, gdy właśnie miałem przyjąć ofertę. Za czwartym razem ja uciekłem z krzykiem. Dwa miesiące temu spotkałem ją na targu w Coonanie, podróżowała na wschód. Wtedy właśnie zawarliśmy traktat o braterstwie. - To prawda. Została z nami tylko tydzień po ślubie, Bóstwu niech będą dzięki. Po siedmiu dniach podczas pracy na uniwersytecie musiał stać koło mnie technik, który budził mnie co jakiś czas kuksańcem, a sikałem czystą kawą. - Zrobiła ci krzywdę? Denkar spojrzał na ogród. Zrobił kwaśną minę. - Nie. Nasze noce były niewątpliwie przyjemne, choć muszę przyznać, że niepokoiłem się, dokąd to wszystko prowadzi. Jej zachowanie było pod wieloma względami dziwaczne, ale poza tym całkiem cywilizowane. Lubi myszy marynowane w czerwonym winie... wypatroszone, ale z kośćmi i skórą. Rozumiesz, że martwiło to kucharzy pałacowych. Niedługo znów się z nią zobaczę. Hauptliberin chce, żebym pojechał na wschód i odnalazł ją ze względu na pewne sprawy, których nie wolno mi z tobą omawiać. Denkar opróżnił puchar i postawił go do góry nóżką na blacie stołu w geście oznaczającym w Kalgoorlie pożegnanie. - Nasze spotkanie sprawiło mi niekłamaną przyjemność - powiedział Glasken, wstając. - Przekaż Theresli pozdrowienia ode mnie i od Jemli... one spotkały się z Jemli, wiesz. Denkar zamrugał oczami na wspomnienie Jemli. - Zmieniłeś się od czasów, kiedy byłeś 3084 - powiedział, ściskając dłoń Glaskena. - Może Koori nauczyli cię czegoś, a może to mnisi, a może nawet wpływ Jemli. Dziękuję za gościnę i niech twój interes rozwija się kwitnąco. - Niech twoi komponenci będą trzeźwi, a książki wolne od moli i rybików, fras bibliotekarzu. Jesteś tu zawsze mile widziany. - Podobnie jak ty u nas. Czy przyjmiesz propozycję pracy od Zarvory? Glasken podrapał się po brodzie z powątpiewaniem. - To prawdziwa praca? Bezpieczna, techniczna praca? - Tak. - Żadne stanie nago na Krawędzi świata, podczas gdy jakaś dziewicza wariatka z Alspring wymachuje przed tobą swoją obfitością, ale nie daje skosztować owoców? - Nie, chyba że gustujesz w takich rzeczach. - Mogłeś się powstrzymać od tej uwagi. - Ależ nie mogłem, fras Glaskenie. Twoje złote sztabki wznieciły podejrzenia administracji, zanim ja natknąłem się na tę sprawę. Tyle tylko, że sam przeprowadziłem dochodzenie i dotarłem do ciebie pierwszy. Jeśli chodzi o przyszłość, to Hauptliberin może chcieć wypytać cię o drogi i miasta Alspring, chociaż wątpię. Kupcy z Alspring rozwinęli kontakty handlowe i nie sądzę, żebyś mógł dodać coś do tego, co już nam powiedzieli. Jeśli zaś chodzi o twoje wykroczenia, to skoro merom i marszałkom uchodzi na sucho posyłanie całych rzesz na śmierć, dlaczego Johnowi Glaskenowi nie można by wybaczyć uderzenia rektora Kolegium Villiersa workiem złota po głowie? Uścisnęli sobie ręce i nieco chwiejnym krokiem wyszli na ulicę. Denkar dosiadł konia i skinął na eskortę. - Zastanowię się nad tą propozycją, fras Denkarze - powiedział Glasken. - Zrób więcej, fras Johnny. Byłem szacownym edutorem na Uniwersytecie Oldenberskim, ale nie uchroniło mnie to przed dziewięcioma latami w Kalkulorze. Jeśli Hauptliberin składa ci dzisiaj oficjalną ofertę, radzę ci ją przyjąć. Inaczej ona zatrudni cię na własnych warunkach. Przyjmując jej propozycję, będziesz wolny, opłacany i zachowasz swój majątek. - Jak długo będą potrzebne moje usługi? - Mniej niż rok, może raptem kilka miesięcy. Muszę dogonić moją eskortę. Niech szczęście cię nie opuszcza, fras. - Niech szczęście nie opuszcza i ciebie, fras Denkarze. Kiedy Glasken wrócił do domu, czekał na niego podekscytowany lokaj. - Fras Orionie, wiadomość dla ciebie, wiadomość od samej Hauptliberin! - Ech, możesz zacząć nazywać mnie znowu Glaskenem. * * * Stwierdzenie, że Glasken był przerażony, gdy pałacowy lokaj wprowadził go do salonu Zarvory, byłoby w najwyższym stopniu niedomówieniem. - Witam, fras Glaskenie - powitała go łaskawie. - Mężczyzna, z którym pragnęłam się spotkać... cóż, jak sądzę, słyszysz to od wszystkich dziewcząt. Żart w ustach Hauptliberin to była właściwie sprzeczność sama w sobie. Glasken zdołał się z wysiłkiem uśmiechnąć. - Dyplom z chemistrii, doświadczenie w Kalkulorze Libris... to rzadka kombinacja, fras Glaskenie, a mnie jest w tej chwili potrzebna taka właśnie kombinacja. Co powiedziałbyś na kilka miesięcy pracy przy przekładaniu danych doświadczalnych dotyczących materiałów wybuchowych na język Kalkulora? Mogę ci zaoferować dwadzieścia złotych dukatów za miesiąc. - Dwadzieścia pięć - zaskrzeczał Glasken, niezręcznie usiłując grymasić. - Zgoda! Aha, oto uchylenie wyroku w sprawie uderzenia rektora twojego byłego kolegium workiem złota. Ciążyło na tobie jeszcze pięćdziesiąt sześć lat z tamtego wyroku i do tej chwili można cię było ponownie aresztować. Jestem zaskoczona, że nie zmieniałeś nazwiska częściej. - Glasken to popularne nazwisko, frelle Hauptliberin, a Kalgoorlie nie miało umowy o ekstradycji z Przymierzem. Postanowiłem nazwać się Orionem dopiero kiedy potrzebowałem otworzyć biuro w Rochester. - Hmm, możesz teraz zmienić nazwę na Przedsiębiorstwo Glaskena. A więc jesteś właścicielem tawerny i prowadzisz przedsiębiorstwo importowe. - Chciałbym osiąść w jednym miejscu i ustabilizować się wreszcie, frelle. W moim życiu było za dużo ruchu, chciałbym czuć się potrzebny. - Potrzebny. No cóż, od dzisiaj nie stanowisz już obiektu pożądania każdej strażnicy konstabla w Przymierzu Południowo-Wschodnim, ale bez tego niewąpliwie możesz żyć. Ta sztuczka, dzięki której uciekliście z mojego Kalkulora Bojowego, zrobiła na mnie wrażenie: za pomocą kodów przekazu przekonaliście Kalkulor Libris, żeby was zwolnił. Nie próbuj podawać równie twórczych danych nowemu kalkulorowi na uniwersytecie, dobrze? - Będę twoim lojalnym, posłusznym i oddanym pracownikiem - zobowiązał się Glasken z ukłonem. * * * Denkar nie przejechał całej trasy z Kalgoorlie do Rochester, ale wysiadł z pociągu galerowego w pobliżu pozostałości Bendigo. Przebrawszy się za genteistycznego pielgrzyma, rozpoczął pieszą wędrówkę na południe. Martwe Krainy Wezwania na południe od Rochester zostały skolonizowane przez awiadzkich uciekinierów jakieś sto lat wcześniej, aczkolwiek mniej zorganizowane grupy mieszkały tam od znacznie dawniej. Zamieszkane przez dwa tysiące awiadów Macedon zbudowano za murami z pozostałokamienia na zboczu nieregularnego pagórka. Otoczone było rozległymi terenami uprawnymi, a główne budowle miasta wzniesiono dla uniwersytetu i technologium, aczkolwiek również dzielnica przemysłowa rozwijała się szybko. Denkar obserwował to wszystko z żarłoczną fascynacją, kiedy wraz z zastępcą mera, Guidolovem, zwiedzali miasto. - Jest nas tu niewielu, fras Denkarze, więc oczywiście wszędzie, gdzie się da, posługujemy się maszynami, żeby oszczędzać pracę ludzką. Na przykład w tym budynku mielimy ziarno na mąkę za pomocą maszyny parowej na alkohol i plewy. Denkar przyjrzał się budynkowi, podziwiając czystość, niewielkie rozmiary i wydajność młyna w porównaniu z ludzkim. - Nie macie kłopotów z religijną niechęcią do maszyn parowych? - Jeśli zważysz, fras, że każdy z mieszkających tutaj zostałby ukamienowany przez społeczność ludzką tylko dlatego, że jest po prostu odporny na Wezwanie, czy będzie cię dziwić, że nie przestrzegamy innych praw tej społeczności? Jesteśmy wspólnotą pobożną i religijną i postępujemy zgodnie z genteistyczną zasadą spożywania nie więcej, niż możemy sami wyhodować, uznajemy również, że wszystko powinno zachowywać równowagę. Poza tym postępujemy tak, jak uważamy za słuszne. - Co jeszcze jest napędzane parą? - Pompy nawadniające pola, tartaki i niewielkie traktory, za pomocą których ciągniemy wozy po drogach wśród pól. - Zdumiewające. I mówisz, że istnieją inne podobne miasta? Zastępca mera rozpromienił się. - Jest pięć miast o ponad tysiącu mieszkańców i około dwudziestu osad powyżej setki. Szacujemy, że w Krainach Wezwania na obrzeżu Przymierza Południowo-Wschodniego żyje jakieś dwanaście tysięcy awiadów, a nasi podróżnicy starają się rozszerzyć wpływy na grupy żyjące na północy. Ty zapewne wiesz coś o odkryciach i koloniach na dalekim zachodzie. - Owszem, wiem również, że Hauptliberin przetransportowała dwustu waszych ludzi na zachód w zamian za dwa z waszych silników parowych i pomoc w wydobyciu rakiet z muzeum w pozostałości Perth. - Hauptliberin oddała nam wielkie usługi. Poczyniliśmy poprawki w statucie naszego miasta, żeby oprzeć radę na strukturze bibliotecznej, planujemy również założenie sieci snopbłysku. Co więcej, mamy nadzieję znaleźć Azyl Wezwaniowy w zachodnich Martwych Krainach. - Azyl Wezwaniowy? - Nie wiesz, co to jest? - Nie. - Jak wiesz, Rochester i Oldenberg znajdują się w strefie zerowej, do której nigdy nie dociera Wezwanie. Mamy nadzieję znaleźć w obrębie Martwych Krain taki obszar, w którym nie panuje nieustanne Wezwanie. - Po co takie miejsce awiadom? - Dla naszych dzieci. Dzieci awiadów są podatne na Wezwanie, póki nie osiągną dojrzałości. Oznacza to, że albo możemy je trzymać tutaj jak roślinki przez pierwsze dwanaście lat, albo musimy przenosić się potajemnie do ludzkich krajów, żeby wychować tam potomstwo. - A więc właściwie jedynym wyjściem jest to drugie? Zastępca mera wzruszył ramionami z rezygnacją. - Dopóki nie znajdziemy Azylu Wezwaniowego, to jedyne, co nam pozostaje. Później tego samego dnia przejechali się traktorem parowym na skraj pozostałości, z której wydobywano kamień budowlany. Dziesięcioosobowa ekipa wyposażona w parowy dźwig i parową łamarkę wykonywała tam pracę stu osób. Oni budują całkiem nowy świat - pomyślał z dumą Denkar - a ja jestem jednym z nich. - Co jest na końcu tej drogi? - zapytał, wskazując na południe, ku częściowo odbudowanemu traktowi. - Prowadzi do słonej wody, do oceanu, morza, którakolwiek z tych nazw bardziej ci odpowiada. Ta konkretnie droga prowadzi do zatoki zwanej Zatoką Phillipa, szerokiej na jakieś trzydzieści kilometrów. Za nią rozciąga się nieskończona woda znana jako Ocean Bassa. Myśl o właściwie niekończącej się wodzie wprawiała Denkara w zakłopotanie, a zarazem zdawała się pociągająca. - Widziałeś kiedyś istoty Wezwania? - zapytał. Zastępca mera potrząsnął od niechcenia głową, nie zdradzając zainteresowania. - Nie ma tu dobrego punktu obserwacyjnego. Widujemy zwierzęta i ludzi wchodzących do wody, idących dalej i znikających z pola widzenia. Czasem woda wyrzuca ich martwe ciała na brzeg. Od czasu do czasu udaje się nam dostrzec ciemną płetwę i fontannę wody, kiedy ofiary znajdą się pod wodą. - Nigdy nie próbowaliście płynąć za nimi w łodziach? - O nie, fras, nigdy. Prowadzono takie próby w pozostałości Gambier w 1617, ale dwie łodzie, których użyto, po prostu znikły w wirze piany. Woda wyrzuciła potem na brzeg zmiażdżone deski noszące ślady wielkich zębów. W tej katastrofie zginęło piętnastu naszych najlepszych edutorów i wojowników, a nas zawsze było zbyt mało na to, żebyśmy mieli marnować ludzi w taki sposób. Dlatego obowiązuje nas absolutny zakaz zapuszczania się na słoną wodę. Na brzegu zatoki mieszka jednak teraz jedna awiadka. - Czy to dość ekscentryczna kobieta o imieniu Theresla? Moja dalżona? - Tak. Przywiozła również twoje zezwolenie genototemowe podpisane przez frelle Pandoral, genteistycznego biskupa Kalgoorlie, a także oczywiście samą Hauptliberin. Nadzwyczajne, doprawdy nadzwyczajne. Nie dość, że koty szablozębe jej nie atakują, to widziano nawet, jak jeden siedział u niej na kolanach i mruczał. - Prawdopodobnie sądzą, że ona też jest kotem. To zwolnienie genototemowe, co... Zresztą nieważne, mam mnóstwo pytań do Theresli. Czy ktoś może mnie do niej zaprowadzić? - Wybacz, fras, ale w tej chwili nie mam nikogo wolnego. Gdybyś mógł poczekać jakiś tydzień... - Tydzień! Sam znajdę drogę jutro. - To niemożliwe, fras. Jest nas, awiadów, zbyt mało. Nie możemy pozwolić, żeby ktokolwiek z nas ryzykował samotną podróż przez Krainy Wezwania. - Ale Theresli pozwalacie wędrować samotnie. - Theresla to co innego. Koty jej nie atakują, a ona potrafi sobie radzić. Mam całe akta Libris dotyczące ciebie, fras Denkarze: zostałeś uwolniony zaledwie kilka miesięcy temu po dziewięciu latach spędzonych w Kalkulorze Libris "praktycznie jako więzień", jak ujęła to Hauptliberin. Nie dasz sobie rady sam na pustkowiu Martwych Krain, a my nie pozwolimy ci ryzykować. Jesteś zdolnym matematykiem, musimy cię chronić. Wrócili do miasta, gdzie straże dostały polecenie nie wypuszczać Denkara za mury. Poza tym mógł poruszać się swobodnie. Przez pierwsze kilka godzin wędrował, przyglądając się miastu i jego mieszkańcom. Architektura była skromna, jeśli nie liczyć auli uniwersytetu mogącej pomieścić tysiąc osób. Domy stanowiły mieszankę tarasów otoczonych żywopłotami, ozdobnych bungalowów i stylu neofunkcjonalnego. W centrum miasta, koło uniwersytetu, znajdował się niewielki skwer ocieniony drzewami eukaliptusowymi. W migotliwym świetle pyszniły się różnymi kolorami płócienne markizy kafejek. Denkarowi z trudnością przychodziło zaakceptowanie obecności kawiarnianych ogródków, w których podawano kawę i ciasteczka sezamowe, w samym środku Martwych Krain Wezwania. Pary studentów przechadzały się pod rękę w zimowym słońcu lub siedziały przy stolikach, wpatrując się sobie w oczy, zapomniawszy o filiżankach i talerzykach. Przy jednym stoliku siedziało troje młodych ludzi, którzy najpierw pokazywali na słabo widoczną obręcz Lustrosłońca na niebie, a następnie na diagram, narysowany kredą na drewnianym blacie. Równie dobrze mogło się to dziać w Oldenbergu lub w Rochester. Denkar usiadł pod parasolem w małej tawernie i zamówił dzban piwa, zauważając przy okazji, że posługiwano się tu walutą rochesterską: dukatami, srebrnikami i miedziakami. Szybko otoczyli go ciekawscy edutorzy i studenci. Pracował przecież kiedyś w Kalkulorze Libris. Oni obsługiwali prymitywny Kalkulor na uniwersytecie, składający się z zaledwie sześćdziesięciu komponentów i pracujący dwa razy w tygodniu w pięciogodzinnych sesjach. Wiele z kłopotów, z jakimi się borykali, zostało rozwiązanych przez Zarvorę kilka lat temu, a Denkar mógł swobodnie udzielać rad. Nie miał jednak serca opowiedzieć im o nowej maszynie w Kalgoorlie. Starszy edutor z fizyki zaprowadził go na uniwersytet i pokazał puszkę Faradaya o dziesięciometrowych bokach, w której kryły się laboratoria elektryczne. Denkar natychmiast rozpoznał wyposażenie nadajnika iskrobłyskowego, uproszczonej wersji projektu z Kalgoorlie. Po całym popołudniu spędzonym na udzielaniu wyjaśnień dotyczących teorii i działania kalkulorów Denkar skierował się ku skromnemu domowi z pozostałokamienia, w którym mieszkał Guidolov z żoną Nayene i resztą rodziny. Mimo ogarniającej go frustracji związanej z koniecznością pozostania na miejscu, Denkar poczuł się lepiej po posiłku, na który złożyły się pieczone steki z emu w sosie pomarańczowym, ryż z orzechami oraz wielka misa sałaty rochesterskiej stojąca na środku stołu. Dwie nastoletnie córki zastępcy mera były dobrze wychowane i miłe; dorastały w wiejskiej posiadłości w pobliżu Oldenbergu. Pozostałe trzy córki przebywały tam nadal. Dwie nastolatki spiskowały za pomocą kuksańców, chichotów i prychnięć, na które ich rodzice reagowali zmarszczeniem brwi albo też pozornym brakiem uwagi. Nayene miała figurę wskazującą na bezproblemowe zbliżanie się do średniego wieku i nosiła wydekoltowaną suknię w drukowane wzory northmoorskie, uszytą według najnowszej mody panującej w Kalgoorlie. - Import z Kalgoorlie, frelle? - zapytał Denkar. - Miło to słyszeć, fras, ale nie, wykrój został tu przysłany snopbłyskiem jako ciąg numeryczny. Potrzebowałam tylko wybrać odpowiedni materiał i dopasować fason do mojej figury. - Uszyty idealnie, frelle - odpowiedział zmęczony Denkar, automatycznie spełniając wymagania uprzejmości i dobrych manier. - Przepraszam, fras, nie masz chyba żadnych nierozsądnych skrupułów dotyczących gościnności genototemowej? - zapytał uprzejmie Guidolov. Dziewczynki zachichotały. - Twoja gościnność jest dla mnie prawem, fras zastępco mera. - Doskonale! No, młode frelles, zmykać do pokoi i do ćwiczeń z kodowania... już! Dziękuję. Nayene wzięła Denkara pod ramię i zaprowadziła do przygotowanego dla niego pokoju. Było to obszerne, gustownie urządzone pomieszczenie z podwójnym łożem stojącym na środku. Odwróciwszy się, ujrzał, że Nayene zrzuciła szaty i stoi przed nim tylko w pantoflach z miękkiej skóry. Denkar niemal zakrztusił się z zaskoczenia, cofnął i upadł na łóżko. Nayene podskoczyła ochoczo za nim i natychmiast wspięła się na niego, wciskając go w miękką pościel. - Jak widzisz, twoje zwolnienie genototemowe zostało przypięte nad łóżkiem i sprawdzone przez frelle biskupa Pandoral we własnej osobie - oznajmiła radośnie. - Nie pozwalamy sobie na żadną lubieżność w tak intymnych i delikatnych sprawach, fras Denkarze, jesteśmy bardzo pobożną wspólnotą. Dokładne znaczenie gościnności genototemowej objawiło się nagle Denkarowi z pełną jasnością. Jak leżał, tak rozłożył ręce w geście niedowierzania. Nayene wzięła to za gest zaproszenia. Wsunęła ręce pod jego ciało i uścisnęła go, po czym zabrała się do rozwiązywania sznurówek jego szat, spodni i bielizny. - Wybacz, jeśli jestem nieco niezgrabną uwodzicielką, szanowny i drogi fras Denkarze, ale Macedon ze swoimi maszynami i badaniami jest mimo wszystko tylko odosobnioną osadą na pustkowiu. - Z westchnieniem położyła mu głowę na piersi. - Pięć córek, fras Denkarze, i ani jednego syna. Pokładam jednak w tobie wielkie nadzieje. Twój genototem wygląda bardzo obiecująco. To bardzo logiczne, uświadomił sobie, gdy wsunęli się między chłodne, pachnące prześcieradła na szerokim łożu. Mała populacja robiąca wszystko, żeby się pomnożyć, żyjąca w ciągłym zagrożeniu chowem wsobnym. Stąd wzięła się koncepcja systematycznego mieszania linii genetycznych, "gościnności genototemowej". Szkoda, że Glasken nie jest awiadem, pomyślał w chwili, gdy Nayene ugryzła go żartobliwie w ucho. * * * Drugi dzień ucieczki z Macedonu rozpoczął się od błędu. Denkar wziął wielką jaszczurkę za pniak - tak myślał aż do chwili, gdy pniak skoczył na niego spośród rozsypujących się ruin pozostałości. Częściowo dzięki refleksowi, ale bardziej z powodu paniki wypalił z obu luf swojego morelaka prosto w pysk potwora. Szczęśliwym trafem jedna z ołowianych kul przeszyła mózg wielkiego gada. Denkar wydostał się na otwarty teren i trzymał zaimprowizowaną lancę - czyli sztylet przymocowany do długiego kija - na kolanach przez cały czas przeładowywania pistoletu. Miał już iść dalej, gdy w krzakach na skraju polany pojawiła się Theresla. Przez chwilę wpatrywała się w niego, dysząc ciężko, następnie spojrzała na ciało wielkiej goanny. Mimo że ubrana w kurtkę ze skóry emu i sznurowane wysoko buty, sylwetkę miała smukłą i kształtną. - Jesteś tu sam, Denkarze - powiedziała karcąco. - Dlaczego mer Macedonu puścił cię bez eskorty? - Co sądzisz o czymś w rodzaju "Witaj, fras dalmężu"? - odpowiedział pytaniem. - Możesz uznać, że to powiedziałam - oznajmiła z irytacją. - Dlaczego puścili cię samego? Denkar nie podniósł się. Zezłościło go nieco to przyjęcie. - Nie puścili. Miałem czekać u nich tydzień, aż jacyś faceci kopiący kanały będą mieli wolne, a ten tydzień szybko zmienił się w dwa tygodnie. Tymczasem ich edutorzy usiłowali wrobić mnie w projektowanie ich kalkulora, no a sposób, w jaki wypełniali mi noce! - Ach tak. Macedon ze swoją gościnnością genototemową. Cały czas bardzo się boją groźby chowu wsobnego. Czy zastępca mera i jego żona ciągle marzą o synu? - Tak, a przecudna Vivenia i jej mąż medyk zdołali zatrzymać mnie na dwie noce, ponieważ ona po pięciu latach małżeństwa wciąż jest bezdzietna. Chcesz usłyszeć o szczegółach pozostałych dwunastu nocy? - Nie, potrafię sobie wyobrazić. - Czemu Zarvora mnie nie ostrzegła? Czemu ty mnie nie ostrzegłaś, jeśli już o to chodzi? - Uznałyśmy, że prawdopodobnie będziesz miał wystarczająco dużo problemów w związku z tą podróżą, żeby jeszcze cię niepokoić przyjęciem w Macedonie. - Bardzo przemyślnie z waszej strony. - Pamiętaj, że wracać musisz też przez Macedon. - Nie! Jestem żonaty z tobą i z Zarvorą. To mi wystarczy. Wrócę jakoś na własną rękę. Theresla podeszła do niego, pocałowała i ujęła jego dłoń. - Denkarze, całe to opóźnienie nie miało na celu wyłącznie wykorzystania cię umysłowo i cieleśnie. Koty i wielkie jaszczurki w tej części Krain Wezwania nauczyły się, że ludzie poruszający się grupami są odporni na Wezwanie i potrafią walczyć. Jeśli idziesz sam, narażasz się na niebezpieczeństwo. Skoro już tu jednak doszedłeś, to witaj. Mam dom po drugiej stronie wzgórza, jest stamtąd dobry widok na zatokę. Na początku dwudziestego pierwszego wieku ktoś zbudował tu bardzo porządny dom, posługując się nawet stalowymi belkami i zachodzącymi na siebie dachówkami. Po dwóch tysiącach lat budynek ten wciąż zapewniał schronienie i piękny widok, a Theresla uprzątnęła nadmiar pnączy i gniazd. Denkar był zaskoczony czystością i porządkiem panującymi w tym miejscu, zwłaszcza gdy przypominał sobie jej zachowanie wśród ludzi. - Robactwo z czasem się mnoży - wyjaśniła. - Co miesiąc zamykam drzwi i okna i rozniecam na parterze ognisko z gałęzi pewnych krzewów i drzew. Poza tym przenoszę łóżko z miejsca w miejsce. We własnym domu zachowuję się po nomadzku, wiesz. Rozejrzał się z aprobatą. - Całkiem przyjemny domek. - Dom zbudowany z chciwości, fras dalmężu. Ślady wskazują, że mieszkały tu tylko cztery osoby, mimo że można by pomieścić ze trzydzieści. - Trzydzieści! Ale przecież cztery osoby musiałyby przez całe życie zajmować się wyłącznie tym domem. - Nie. Są również ślady mówiące, że posługiwali się maszynami. Znalazłam sterty pokrytych rdzą i tlenkami blach, które niegdyś były ich pojazdami, jest wykładany płytkami zbiornik, w którym pływali, a to za domem to chyba nawet maszyna latająca. Szopa, w której stała, zawaliła się i porosły ją krzaki jeżyn. - Podeszła do wielkiego okna i ustawiła się dumnie na tle krajobrazu. - Obejrzałam to miejsce dokładnie, kiedy przybyłam tu po raz pierwszy, i przestałam liczyć przy tysięcznym podobnym domu. Pod wodą jest ich jeszcze więcej. Zjedli posiłek złożony z orzechów, rodzynków i dzikich pomarańczy na balkonie z widokiem na zatokę. Denkar leżał na stercie poduszek i kobierców, które Theresli służyły również za posłanie, i niepewnie głaskał mruczącego kota szablozębego, który wyraźnie go polubił i ułożył mu się na kolanach. Theresla opowiadała o swoich odkryciach i badaniach. Według jej szacunków w pozostałości Melbourne mieszkały kiedyś trzy miliony ludzi, czyli ponad jedna trzecia populacji kontynentu. - To niemożliwe - powiedział, drapiąc się po głowie. - Żadna infrastruktura miejska nie zdołałaby utrzymać tylu osób na tak małym obszarze. Musiałoby się tu roić od paralinii i wież snopbłysku, a najwyraźniej tak nie jest. Theresla ułożyła się na poduszkach i dywanach koło niego i wyciągnęła niewielką skorodowaną bryłkę wielkości mniej więcej dłoni. - Nie zapominaj, że oni posługiwali się urządzeniami elektrycznymi... To mogło być jedno z nich... i że mieli pojazdy osobiste na parę i silniki turbinowe. - Trzy miliony ludzi z własnymi traktorami parowymi! - Tak, a co więcej, to miasto nie było wyjątkiem. Trudno się dziwić, że w tak wielu starych książkach mówi się o powietrzu pełnym śmierdzących wyziewów. Tutaj jednak trudno znaleźć jakiekolwiek ślady książek. W domach brak regałów, w pobliżu nie ma bibliotek, tylko jedna wielka biblioteka w centrum miasta. Zwiedzałam ją, ale te książki, które przeżyły dwa tysiące lat pleśni, owadów, szczurów i myszy, zostały wcześniej wyniesione przez innych awiadów. Mam wrażenie, że było to raczej muzeum książek niż czynna biblioteka w naszym rozumieniu. Nie mam pojęcia, co sądzić o tym mieście: takie wielkie, zaawansowane, a mimo to niepiśmienne społeczeństwo. - Nie tak niepiśmienne, jak ci się wydaje. - Co masz na myśli? - zapytała, opierając się o niego i obejmując ramieniem. Odruchowo pogładził jej włosy palcami, wysilając się, żeby przełożyć skomplikowane myśli na zwykły język. - Robiłem pewne doświadczenia z tym elektrycznym Kalkulorem, który Zarvora i Bouros zbudowali w Kalgoorlie. Wybrałem tysiąc słów z romansu i wstukałem je do czegoś, co nazywam ruchomą pamięcią, tak żeby zostały zachowane jako ustawienia przełączników: otwarte lub zamknięte przekaźniki elektromagnetyczne. Po godzinie wróciłem i ponownie przeczytałem cały tekst. - Na dziurkowanej taśmie papierowej? - Nie. Zaprojektowałem rządek stu cienkich kółek na wspólnej osi, a na krawędzi każdego kółka wymalowałem litery alfabetu, cyfry i znaki interpunkcyjne. Tryby połączone z Kalkulorem obracają kółkami tak, że w ramce okienka pokazuje się linijka tekstu, zupełnie jak w książce lub na zwoju. Potem zabawiałem się przesuwaniem słów jak w prasie drukarskiej. To również działa zupełnie dobrze. - To dość kosztowny sposób na przechowywanie strony tekstu. - To prawda, ale po stu latach rozwijania tej techniki można będzie zmniejszyć urządzenie do rozmiarów małego pokoju i przechowywać w nim tysiące książek. Istnieje tylko jeden słaby punkt. Kiedy odłączyłem dopływ prądu do Kalkulora, wszystkie przełączniki zostały wyzerowane. Straciłem mój tekst. Denkar przeniósł ostrożnie kota, odsunął ramię Theresli i podniósł się, żeby nalać sobie gęstej, pachnącej herbaty, którą Theresla parzyła z miejscowych ziół. Wyszperała gdzieś bezcenny anglaicki fajansowy czajniczek oraz należące do tego samego kompletu filiżanki. W głowie wciąż mu szumiało z powodu braku kawy, spróbował więc southmoorskiej techniki oddechu, której nauczył go Ettenbar, nowy kontroler systemu głównego Kalkulora w Kalgoorlie. Popołudniowe niebo zaciągnęło się chmurami, a lekka bryza marszczyła wodę zatoki. Theresla spokojnie sączyła swoją herbatę, rozważając różne możliwości. - Sugerujesz, że anglaiccy wydawcy umieścili książki w elektrycznych kalkulorach - powiedziała w końcu - i że kiedy zabrakło energii elektrycznej, wszystkie te książki zniknęły. - Trochę to bardziej skomplikowane, ale... - To głupi pomysł, przecież ich inżynierowie musieli mieć tyle pokory, żeby wiedzieć, że nawet najlepszym maszynom zdarzają się błędy. Chociaż spotkałam wystarczająco wielu durnych inżynierów, odkąd przyjechałam z Alspring na południe... z wyjątkiem tu obecnego, mój drogi. Tłumaczyłoby to, dlaczego książki były rzadkością jeszcze przed Wielkozimiem. Zarvora opowiadała mi legendę, że ludzie podłożyli miny pod wielką bibliotekę w pozostałości Canberry, żeby spalić książki. Denkar położył jej palec na ustach. - Usiłowałem powiedzieć, że to bardziej skomplikowane. W kolejnym doświadczeniu przeniosłem moje tysiąc słów magnetycznie zachowanego tekstu na szpulę taśmy papierowej. - To bez sensu. Potrafisz czytać dziurkowane taśmy bez pomocy Kalkulora. - Tak, ale Kalkulor również umie je czytać i następnie oddać w znacznie lepiej nadającej się do lektury formie niż kod dziurkowy. Wyobraź sobie wielką bibliotekę pełną szpul z taśmą papierową podłączonych do setki Kalkulorów. Gdyby z kolei te Kalkulory połączyć przewodami z jakimiś urządzeniami w takich domach jak ten, ci, którzy tu mieszkali, mogliby czytać wszystko, co znajdowałoby się w tej bibliotece bez otwierania książek czy nawet wychodzenia z domu. Myśl ta zrobiła wrażenie na Theresli. - Niezbyt to wygodne... ale ma sens. - Miało, aż do anarchicznych wojen Wielkozimia. Niektóre majoraty zbudowały chyba Wędrowców, żeby uszkodzić elektryczne biblioteki swoich przeciwników. - A zatem rządy były oparte na bibliotekach, tak jak nasze? - Niewątpliwie. Kiedy Kalkulory wysiadły, zbyt trudno było czytać wszystkie książki i dokumenty wprost z taśmy papierowej. Bez książek ich pomysły i nauka szybko uległy zniekształceniom i upadły. Musiały oczywiście działać również inne czynniki, ale tyle wystarczy, żeby wyjaśnić brak książek. Pomyśl tylko: silniki trzech milionów wozów parowych w takim jak to mieście wytwarzały ogromną ilość ciepła, a być może wszystkie wozy parowe na całym świecie podgrzewały świat i zatruwały powietrze. Nie potrafię tylko zrozumieć, dlaczego większość dużych religii uważa wszelkie maszyny parowe za obrazę Bóstwa. Denkar potarł znowu skronie, więc Theresla usiadła i zaczęła rozmasowywać mu mięśnie karku i ramion. Położył się wyprostowany na northmoorskim kobiercu, który odcinał się kolorową plamą od chłodnego, szarego kamienia balkonu, a Theresla usiadła na nim okrakiem i ugniatała, i rozcierała mu plecy, aż trzaskały kręgi kręgosłupa. Rozluźnił się i poczuł, jak przynajmniej część bólu odpływa. Poczuł również, iż jego tunika podjeżdża do góry i że o krzyże ocierają mu się rytmicznie włosy łonowe. - Nie byłbym dżentelmenem, gdybym nie zaproponował, że się obrócę - powiedział, nie otwierając oczu. - Doceniam tę propozycję, fras dalmężu. Denkar obrócił się na plecy. Theresla spoglądała na niego z nieskrywaną tęsknotą. Opadła na niego falą ciepłej miękkości, którą ćwiczyła podczas ich pierwszych wspólnych nocy w Kalgoorlie, i przez jakiś czas Denkar nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. - Twoje obowiązki wynikające z gościnności genototemowej nie nadwerężyły cię zbytnio - zauważyła Theresla, kiedy leżeli w gmatwaninie spoconych członków. - Czy ty również brałaś udział w gościnności genototemowej? - Nie, to odnosi się tylko do tych, którzy chcą się rozmnażać, a jeśli ja będę chciała się rozmnażać, to z tobą. Jeśli chodzi o mężczyzn spoza Macedonu, to też nie. Mam czarującego, bezpiecznego mężczyznę pod ręką. Dookoła kręci się zbyt wielu dziwaków... Z czego się śmiejesz? - Z niczego. - Wolałbyś być na górze? - Nie, tak jest dobrze. Jak mówi fras Glasken, moje ręce mają kontakt z całym ciałem damy, a ona musi współpracować. Theresla wyprostowała się gwałtownie, ale nie zeszła z niego. - Glasken! Znasz go? Rozmawialiście o mnie? Czy opowiadał o mnie jakieś bezeceństwa? Chwalił się, że mnie odrzucił, gdy byliśmy razem na pustyni? - Spokojnie, spokojnie, rozmawialiśmy jak dżentelmeni... prawie. Myślę, że on chyba lubi cię trochę, ale po tych dziwacznych doświadczeniach, jakie na nim przeprowadzałaś, stał się zbyt podejrzliwy, żeby się otworzyć. Rozmawialiśmy głównie o sprawach ogólnych. Ta odpowiedź zadowoliła, jak się wydawało, Thereslę. Rozluźniła się nieco. - Nie przypuszczałam, że się spotkacie. No, ale on zrobił się dziwny. Jeszcze w 1700 dwa razy na tej samej pustyni wychodził ze skóry, żeby się na mnie rzucić i poznać to, czego wcześniej nie poznał żaden mężczyzna, a mimo to w pociągu wiatrakowym w marcu tego roku był... spięty, zdyscyplinowany czy co. Co on teraz o mnie myśli? Co mówi? Czy mówi, że jestem chuda i okropna? Preferował raczej pulchne i mające czym oddychać dziewczyny, dopóki nie spotkał zachwycającej frelle Jemli. - Jemli zachwycająca? Nigdy żadna frelle nie napędziła mi takiego strachu. A jeśli chodzi o twoje pytania, to nie rozmawialiśmy z Glaskenem o szczegółach. On nie wypowiadał się na temat twojego wyglądu, ja zaś nie powiedziałem mu, że nazywam cię Mysim Oddechem. - Nigdy nie jem myszy, kiedy wiem, że będę z tobą. Pamiętaj, co ci powiedziałam na odjezdnym w Kalgoorlie: nie mogę się zmieniać, jeśli nie będziesz się skarżył. - Wiem. Nie ma problemu. Theresla położyła się koło niego, przytuliła do jego policzka i wkrótce zaczęli się całować. Kot szablozęby niechętnie usunął się na bok, po czym został zmuszony do opuszczenia dywanu przez nagłą eksplozję ruchu. Przez dłuższą chwilę siedział na balkonie, przyglądając się obojętnie temu, co jego pani wyprawia ze swoim gościem i stopniowo zapadając ponownie w sen. Jakiś czas później przecięte krechą Lustrosłońca słońce zaszło między rozrzucone nad horyzontem chmury. Theresla i Denkar leżeli przytuleni pod kocem, ułożeni już do snu. - Glasken nie ma pojęcia, co traci - powiedział Denkar, gdy Theresla ugryzła go leniwie w ucho, przypominając mu nagle Nayene. - Ty jesteś człowiekiem cywilizowanym, ale Glasken... Wyczuwałam w nim rodzaj czystego pożądania zmysłowego, jakiego nie spotkałam nigdy, ani wcześniej, ani później, u nikogo innego. To naprawdę fascynujący okaz... pod wieloma względami. Widzisz, Wezwanie opiera się na zmysłowości i żądzy, a ja odkryłam, że równoważąc Wezwanie pożądaniem Glaskena wobec mnie, potrafię wytworzyć to, co Zarvora i Bouros nazywają obwodem dostrojonym, i dotknąć myśli istot Wezwania. Na Nizinie Nullarbor jest takie miejsce, gdzie Martwe Krainy mają szerokość zaledwie kilkudziesięciu metrów, a klify opadają wprost do oceanu. Pewnego razu przed sześcioma laty użyłam Glaskena do badania istot Wezwania przez dwie pełne godziny. W tym krótkim czasie nauczyłam się więcej niż jakakolwiek istota, człowiek czy awiad przez pozostałe dwa tysiące lat, ale kiedy kilka miesięcy temu próbowałam powtórzyć to doświadczenie, okazało się, że on jest zepsuty. Jakiś dziwny klasztor chrześcijańskich wojowników wdusił w niego samodyscyplinę i to, jak się wydaje, do pewnego stopnia skutecznie. Denkarze, ten facet mógł sobie być wykształcony i inteligentny, a mimo to pozostawał zwierzęciem, nieokiełznanym i wspaniałym. Teraz zrobił się nieco bardziej ludzki, ale to ograbiło go z czegoś. - On mógłby to samo powiedzieć o tobie. Theresla zmusiła się do uśmiechu. - Denkarze, w czasie mojego ostatniego eksperymentu, kiedy on sam opierał się Wezwaniu na Krawędzi, potrafił "usłyszeć" we własnej głowie myśli istot Wezwania, tak jak ja pięć lat wcześniej, gdy posłużyłam się nim, żeby dostroić mój obwód. On opisał swoje doznania, nie zdając sobie sprawy, czego właśnie dokonał. Nie powiedziałam mu i on ciągle nie wie. A ja wciąż nie wiem, w jaki sposób mogłabym go wykorzystać. - Przytuliła się jeszcze mocniej do niego. - Ale nie bądź zazdrosny... opracowałam inne sposoby badania Wezwania. Denkar poruszył się niespokojnie. - Czy teraz prowadzisz swoje eksperymenty? - Ha! Bardzo sprytne pytanie, ale nie, ty jesteś moim przyjacielem i dalmężem, a nie królikiem doświadczalnym. To jest przyjemność i wynika z zachwytu twoim towarzystwem. * * * Następnego ranka Theresla poprowadziła swojego gościa ku nowemu wybrzeżu, gdzie chłodny, silny wiatr rozbijał ciężkie fale o piasek, kamienie i zrujnowane budynki. Wzięli ze sobą niewielki teleskop. - Uważaj na wszelkie schronienia takie jak wśród tych ruin po lewej - ostrzegła go. - Wielkie wodne drapieżniki, które starożytni nazywali lwami morskimi, patrolują takie miejsca. Są niezdarne, ale bardzo silne, a ketozoidalne istoty Stworzenia posługują się nimi tak jak my psami. Denkar spoglądał na morze przez teleskop. - Od czasu do czasu widzę ciemny kształt, a czasami fontannę wody. - To delfiny, ta zatoka jest ich terytorium. Generują to, co jest znane jako Południowy Zasięg Wezwania Rochester. Na swój sposób współczują nam, stworzeniom lądowym, ale nie mają wiele czasu dla lwów morskich. - Wabią tysiące na śmierć i współczują nam? - Bądź wielkoduszny, fras Denkarze. One celowo zarzucają Wezwanie w Elmore, a nie dalej na północy. Dzięki temu Rochester i Oldenberg nigdy nie odczuwają Wezwania. Odwrócił się ku niej zaskoczony. - Wielkie nieba... to największa zagadka ostatnich dwóch tysiącleci, a ty rzucasz mi ją jak kość psu? - Twoje wyjaśnienie, dlaczego książki były rzadkością przed Wielkozimiem, tak samo mnie zadziwiło, mój bystry i pomysłowy kochanku. - A więc ty potrafisz porozumiewać się z tymi, hmm, delfinami? - Nauczyłam się, owszem. Potrzebna jest do tego bardzo nieludzka postawa, ale ktoś taki jak ja może to osiągnąć. - Kłapnęła na niego zębami. - Badałam delfiny również w pobliżu pozostałości Perth i ich sytuacja w tamtym rejonie jest taka sama. Do wysyłania Wezwania zmuszają je inne, większe stworzenia: nazywają się ketozoidami i pojawiły się w oceanach w okolicy Wielkozimia. Traktują delfiny jak pasterzy lub chłopów, a delfiny zatokowe, jak je określam, czują się tym urażone. Na krawędzi Niziny Nullarbor ketozoidy same wysyłają Wezwanie, a moje delfiny zatokowe sądzą, że jest to szczególne miejsce, w którym się rozmnażają. - Co delfiny zatokowe myślą o nas, awiadach? - Są zafascynowane i chciałyby wiedzieć więcej. Problem polega na tym, że lwy morskie i wielkie ryby w zatoce są poza ich kontrolą. Nawet ja nie byłabym bezpieczna, pływając tutaj, mimo że potrafię dawać sobie radę. Widzisz ten wielki, ciemny garb wśród wodorostów, o tam? Popatrz. Theresla wydała serię syczących, świszczących odgłosów i Denkar odniósł wrażenie, że słyszy jakiś ruch w krzakach. I rzeczywiście, zza pobliskich zarośli wyłonił się niewielki bury szabloząb - czołgając się brzuchem po ziemi, podkradał się ku bryle wśród wodorostów. Zbliżywszy się na odpowiednią odległość, skoczył i zatopił długie kły w grubym karku lwa morskiego. Rozległ się ryk brzmiący bardziej wściekłością niż bólem, a kot odskoczył w chwili, gdy lew morski się podniósł. Wielki stwór rzucił ponure spojrzenie dwojgu awiadom i odpełzł w stronę wody. - Czaił się na nas - wyjaśniła Theresla. - A kot cię posłuchał? - No cóż... jestem ich przywódcą, można tak powiedzieć. Podeszli do brzegu wody. Denkar zanurzył rękę i pokosztował soli. Wzdrygnął się na zimnym wietrze. - Spotkamy się z twoimi delfinami zatokowymi? - Nie dzisiaj. Jeszcze cię nie znają, a w dodatku moje nogi czuć mężczyzną. Łatwo wprowadzić je w zakłopotanie nowymi dźwiękami, zapachami i smakami. Są równocześnie ciekawskie i zaniepokojone wszelką nowością. A ich język składa się z cmoknięć, gwizdów i układów ciała. - Ale przecież kiedy eksperymentowałaś z Glaskenem, rozmawiały z tobą za pomocą przekazu myśli. - Tak właśnie jest i dlatego tutaj posługujemy się starszym, fizycznym językiem delfinów. Nie da się nas podsłuchać. Ketozoidom nie podoba się takie bratanie. - Ketozoidy. Skąd wzięłaś to słowo? - To był kształt myśli, którą podchwyciłam podczas mojej pierwszej i jedynej udanej próby podsłuchiwania na Krawędzi, przy klifach Nullarbor. Wydaje się, że one same tak się nazywają, ale co dziwniejsze, to sprawia wrażenie starego ludzkiego słowa. Jakkolwiek jest, delfiny zatokowe nauczyły mnie tego i wielu innych rzeczy. W ciągu następnych kilku dni będę cię stopniowo im przedstawiać, ale teraz czeka na nas kilka dobrze zachowanych budynków, które powinieneś obejrzeć, jakieś dwa kilometry na północ stąd. * * * Denkar zatrzymał się u Theresli na trzy tygodnie. W ostatnim dniu z buszu wyszedł tresowany emu z uprzężą posłańca w barwach Macedonu na grzbiecie. Theresla pogłaskała ptaka, zdjęła pojemnik i podała go Denkarowi. - To w jakimś miejscowym kodzie - powiedział, podając jej rozłożoną kartkę. - Hmm, no cóż, gratuluję - powiedziała wesoło. - Vivenia jest w ciąży, podobnie jak dwie inne twoje znajome z Macedonu. - Zostaje jedenaście - odrzekł bez entuzjazmu. - Rozumiesz, one są absolutnie uroczymi i uprzejmymi kobietami i traktowały mnie wspaniale, ale co one sobie myślą? Że kim ja jestem, Johnem Glaskenem? - On doskonale nadawałby się do tego zadania, ale niestety, nie jest awiadem. Jego włosy nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że jest człowiekiem. Kiedy oglądasz je pod mikroskopem, nie mają nic z tej pierzastości naszego pięknego posłańca i przyjaciela. - Pogłaskała znowu emu i wypuściła na pastwisko. - Jeśli zaś chodzi o jedenaście pań z Macedonu, które będą znów pożądać twojego towarzystwa, powinieneś to przemyśleć. Z przesłanej listy wynika, że sporządzono już pełną genealogię i wyznaczono ślad genototemowy, toteż następne sześćdziesiąt jeden par w Macedonie pragnie umieścić cię w swoich pokojach gościnnych na noc z panią domu. To, że Vivenia zaszła w ciążę, zrobiło na nich najwyraźniej spore wrażenie. - Siedemdziesiąt dwie... Nie! Nie jestem ogierem rozpłodowym, jestem starszym inżynierem Kalkulora i programistą Przymierza i Kalgoorlie. Jestem małżonkiem Obermerin... - Urwał, gdy Theresla wybuchnęła śmiechem. - Thereslo, błagam, powiedz, że to żart. - No cóż, masz rację - powiedziała Theresla, z trudem dusząc śmiech. - Jesteś potrzebny w Rochester, a poza tym Zarvora tęskni za tobą, a chłopcy chcieliby wiedzieć, gdzie jest tato - i o tym jest ten list. Zgodnie z umową między mną, Zarvorą i merem Macedonu miałeś nie zatrzymywać się na więcej niż trzy dni podczas którejkolwiek z twoich wizyt. Niemniej nie byłoby zbyt dyplomatycznie grymasić zbytnio na temat ich gościnności. Są nam potrzebni, tak samo jak my jesteśmy potrzebni im. - Czy na tej liście są jakieś bezdzietne pary? - Aha, to bardzo inteligentne pytanie... Tak, tylko dwie. Pogadam sobie ostro z merem, kiedy cię odprowadzę, a następnie poprosimy panią biskup Pandoral, żeby zezwoliła tylko dwóm bezdzietnym parom na udzielenie ci gościny. - Spotkałem biskupa, to bardzo miła i czarująca kobieta. - Och, zgadzam się z tobą w pełni, mieszkam u niej za każdą wizytą w Macedonie i świetnie się rozumiemy. Obie pełnimy funkcje religijne, jak wiesz. Ona żyje w separacji z mężem, a jej syn pakuje się bez przerwy w kłopoty, ale oni nie stanowią teraz dla nas problemu. Nadal zamierzasz już dziś wyjechać? - Tak. - Objął ją ramieniem. - Mam mnóstwo pracy w Rochester i w Kalgoorlie. Problemy w Libris, programowanie materiałów wybuchowych i rakiet dla Zarvory, praca z merem Bourosem nad udoskonalaniem Kalkulora elektrycznego, nie mówiąc już o poinformowaniu Zarvory o twoich badaniach. A co ty planujesz? - Będę rozmawiać z moimi przyjaciółmi delfinami, starać się zdobyć ich zaufanie, czytać książki, które przywiozłeś. "Nauczanie biologii w szkole podstawowej" wygląda zachęcająco. - Obnażyła nagle zęby. - A poza wszystkim od trzech tygodni nie miałam w ustach surowej myszy! * * * Denkar opuścił Macedon po dwóch dniach i skierował się w stronę Rochester. Była to najmniej przyjemna część podróży, jako że był zmuszony do odwiedzenia Kalkulora Libris jako jeden z zarządców, a nie komponent, a nawet do uczestnictwa w sporach prawnych po stronie przeciwnej zwalnianiu coraz większej rzeszy komponentów. Kalkulor elektryczny był zdecydowanie bardziej humanitarnym urządzeniem. Część czwarta ZARVORA Po wejściu do pomieszczenia kontrolnego Kalkulora w Kalgoorlie Glasken przeżył dwie niespodzianki. Po pierwsze był to średniej wielkości pokój pełen znanych mu klawiatur do wpisywania danych i bardzo funkcjonalnych maszyn na taśmę papierową do ich odczytu, ściany zaś zapełnione miał rejestrami. Dyżur pełniło zaledwie sześciu operatorów, którzy spędzali czas na pogaduszkach i piciu lokalnej gorzkiej kawy słodzonej miodem z banksii. Drugą niespodzianką okazał się kontroler systemu. - Fras... hmm, fras... fras FUNKCJA 795? - wyjąkał Glasken na progu. - Nie, 797, tak właśnie. Kontroler systemu wstał od biurka i podszedł, żeby się przywitać. - Ach, fras FUNKCJA 3084, to naprawdę przyjemność dla mnie spotkać się znowu i niech chwała będzie Allachowi za to, że ratował ci życie w ostatnich latach. A co do imion: nazywasz się teraz fras John Balmak Glasken, wielka frelle Hauptliberin przysłała mi osobistą wiadomość o tym, że będziesz tu pracował. Powiedziała, że jesteś wysoki i utalentowany, że masz doświadczenie zarówno w chemistrii i materiałach wybuchowych, jak i w sprawach Kalkulora. - Tak, ale FUNKCJO... nie, powiedz proszę, jak naprawdę się nazywasz? - Ettenbar Alroymeril, fras. Ettenbar dla przyjaciół, a w szczególności dla takich starych przyjaciół jak ty. Ha, fras Glaskenie, nie porzuciłem jeszcze nadziei, że nawrócę cię na ścieżki islamu, a może już o tym zapomniałeś? Glaskenowi natychmiast przypomniały się lata spędzone w Baelshy i wzdrygnął się na samą myśl o kolejnej przyszłości pozbawionej alkoholu. - No cóż, to może się okazać teraz trudniejsze. Spędziłem sześć lat jako nowicjusz w chrześcijańskim klasztorze o bardzo ostrej regule. - Ty, fras Glaskenie? - Bracie Glaskenie, mówiąc precyzyjnie, ale dla przyjaciół wystarczy fras. - Przecież urodziłeś się jako genteista. - Zgadza się, ale zostałem wychowany jako chrześcijanin i to wystarczyło w Baelshy. - Niech ci będzie fras, a co porabiasz tutaj? - Odbywam ostatnią i najcięższą próbę, fras Ettenbarze. Muszę spędzić rok na świecie, samotnie walcząc z pokusami diabelskimi. Chciwością, trunkami i cudownymi kształtami kobiecych ciał w połączeniu z czarującymi kobiecymi twarzami i tęsknotą za dotykiem kobiecej skóry na mojej, podczas gdy... - Nie, nie, fras Glaskenie, proszę, rozumiem. Nie dręcz się, żeby pokazać mi, jak wielka jest twoja wiara. Glasken zrzucił plecak na podłogę, przeciągnął się, żeby rozruszać zesztywniałe ramiona, i rozejrzał się dokoła. - No więc gdzie jest Kalkulor? W piwnicy? - Niezupełnie, fras, on znajduje się cały kilometr pod nami w starożytnym tunelu. - Kilometr! O nieszczęśni! Mimo że jestem na wolności, nie przestanę nigdy współczuć komponentom. - Ależ kiedy to są szczęśliwi komponenci, fras. Pracują szybciej niż w maszynie Libris, mimo że jako FUNKCJE nie są tak wszechstronni jak w Libris. Glasken wpatrywał się w niego. - Zadajesz mi zagadki? - Nie, fras, po prostu są pewne sprawy dotyczące budowy maszyny, o których nie wolno mi z tobą rozmawiać. - Ettenbar ujął Glaskena za ramię i szepnął mu konspiracyjnie do ucha: - Ma tylko jeden procesor, ale nie robi żadnych błędów. - O do diabła! Tylko jeden procesor! No dobrze, a są w nim jakieś śliczne komponentki lub regulatorki? - Wstydziłbyś się, fras, ty, który aspirujesz do stanu duchownego! * * * Glasken z zapałem rzucił się w wir obowiązków polegających na przekładaniu danych chemicznych na programy generujące krzywe optymalizacyjne dla podziemnego Kalkulora. Podobnie jak wszyscy pozostali uczestnicy przedsięwzięcia podejrzewał, że Hauptliberin projektuje nową broń dla mera Kalgoorlie. Zaskoczyła go moc materiałów wybuchowych, podobnie jak ich niestabilność, toteż gdy jedna kropla niemal wysadziła w powietrze jego własną stopę, postanowił zostawić mieszanie gliceryny i stężonych kwasów komuś innemu, kto będzie na tyle głupi, żeby się zgłosić na ochotnika. Próby odbywały się w wyschniętym kraterze jeziora Cowan na południu, posługiwano się przy tym głównie rakietami nie większymi niż metrowe. Zdarzyło się kilka imponujących wybuchów i kilka wystrzeleń, w których pociski znikły z pola widzenia i nie dały się później znaleźć. Przez cały czas Glasken inwestował ostrożnie w rynek nieruchomości w Kalgoorlie, utrzymywał bliski związek z Jemli, a nawet składał wizyty siostrze mera. Życie stawało się wygodne i dostatnie, a mimo to nie potrafił wyzbyć się kilku przyzwyczajeń. Każdego dnia przez dwie godziny ćwiczył sztuki walki, których nauczył się w Baelshy, a na widok mnicha należącego do klasztoru jakiegokolwiek wyznania natychmiast rozglądał się za drogą ucieczki. Kiedy tylko nad Kalgoorlie przetaczało się Wezwanie, ćwiczył równoważenie jego pokusy własną samodyscypliną. Nomadowie Koori potrafili mdleć na pierwsze dotknięcie Wezwania, mnisi z Baelshy umieli przemedytować cały czas trwania pokusy, awiadowie zaś byli po prostu na nie odporni, ale na całym świecie jeden jedyny Glasken był człowiekiem zdolnym zachować ograniczoną zdolność ruchów podczas Wezwania. Tej umiejętności nie zamierzał zaniedbywać. Pewnego ranka ćwiczył w ogrodzie na dachu Wielkiej Żaby, a Jemli siedziała, patrząc na niego i zaplatając włosy. Ilyire wpadł z wizytą i po chwili siedzenia razem z Jemli zaczął naśladować niektóre ruchy Glaskena. - Kopnięcie od tyłu z obrotu to bardzo zaawansowana sztuczka, fras - wyjaśnił Glasken, kiedy Ilyire wpadł w donicę z kolczastą paprocią. - Ale jeśli obiecasz, że będziesz ćwiczył codziennie, nauczę cię podstawowych ruchów, na których możesz zbudować resztę. - Podstawa. Dobry pomysł. Zawsze chcę lepiej bronić. - Ech, ty z twoją etyką opiekuńczości... Rozsuń stopy na szerokość ramion, o tak. - Opieka dobra. Świat pełny zła. - Zegnij kolana, utrzymaj tę postawę, gdy robisz krok, to pomaga utrzymać równowagę. Tak, Ilyire, świat jest pełen zła, ale nie zdołasz być wszędzie i bronić każdej frelle i każdego dziecka. - Nie mogę przestać próbować, fras. Bóstwo tego oczekuje. - Powinieneś uczyć kobiety tych sztuk walki, Glassy - zawołała Jemli, nie wyjmując z ust wielkiej spinki do włosów. - E tam, głupie gadanie - zaprotestował Ilyire. - Niech lepiej Baelsha wybuduje żeński klasztor dla opieki nad frelles. - Nie, Baelsha to chrześcijański klasztor - odpowiedział Glasken. - Nie obchodzi ich twoja ortodoksyjnie genteistyczna doktryna o opiece... - Glasken urwał i zagapił się na Jemli. - Mówisz serio, Jemmy? - Aha, tak sądzę. Myślałam o tym od jakiegoś czasu... ale ty nigdy byś mnie nie uczył. - Skąd wiesz? Nigdy nie prosiłaś! Dlaczego by nie? Dlaczego by nie, prawdę mówiąc? Biegaj na dół, przebierz się w szarawary i luźną tunikę. - Ja, Glassy? - Ty, Jemmy, Ilyire wyglądałby głupio w szarawarach. - No dobra, w porządku. Przebiorę się migiem. Kiedy wyszła, Ilyire położył Glaskenowi rękę na ramieniu. - To śmiały i ludzki pomysł, fras. Niektórzy cię potępią, ale możesz też zostać genteistycznym świętym. - Nie myśl nawet o tym. Masz pojęcie, ile dziewcząt możemy spotkać, jeśli założymy akademię samoobrony wyłącznie dla kobiet? Och, Jemli, co ja bym robił bez ciebie i twoich pomysłów? * * * Strategia Lemorel wobec miasta Alspring dostosowana była do warunków oblężenia, jakie napotkała. Miasto zostało całkowicie zamknięte, zapasy zgromadzone, a dobrze wyćwiczeni wojownicy uzbrojeni w najlepszą broń. Była to dla niej kłopotliwa sytuacja. Z jednej strony Lemorel zgarniała wszystko, co napotkała na drodze, z drugiej jednak stanowiła łatwy łup. Czas nie grał na jej korzyść, a ona nie miała wiele do zaoferowania swoim poplecznikom poza podbojem. Gdyby podboje się skończyły, mogliby poczuć rozczarowanie. Starała się myśleć strategicznie. Rok wcześniej udało jej się kupić pięć bombard w Inglewood, majoracie tak odległym, że jej podwładni nie wiedzieli nawet o jego istnieniu. Lufy zapakowane w skrzynie z napisem "Kawa" zostały wysłane na stację Maralinga, a następnie przewiezione na zaprzężonej w osiem wielbłądów platformie przez pustynię do fortec, gdzie ustawiono je na lawetach. U rzemieślników z kilku miast, w tym również z Alspring, Lemorel zamówiła spory zapas dokładnie wytoczonych kul, ale jak dotąd bombardy były używane jedynie do salw próbnych. Pozostałe miasta wysyłały wojska na jej spotkanie, jako że jej armia wydawała się słabsza, niż była w rzeczywistości. Dlatego doskonałej roboty bombardy nie miały szczególnego znaczenia. Do czasu. W wypadku Alspring oblężenie nie stanowiło dobrego rozwiązania, trzeba było pokonać stolicę szybko. Miała grubsze i lepiej bronione mury niż jakiekolwiek inne miasto w tym regionie. Dosłownie roiło się na nich od bombard, zdolnych rzygać kartaczami w ilościach wystarczających do rozbicia każdej wysłanej przeciw nim piechoty i kawalerii. Alspring miało być dla Lemorel wielką próbą. Wielu najeźdźców stawało do niej i musiało wycofać się bez sukcesu. Lemorel wiedziała, że musi podbić Alspring albo jej sława wśród neverlandzkich nomadów przygaśnie. * * * Pierwsze salwy całkowicie zaskoczyły obrońców Alspring. Pociski zostały wystrzelone daleko spoza zasięgu dział na murach i trafiły w czerwone i złote kopuły i iglice pałacu. Potem ustalił się pewien wzorzec: wystrzał co dwie minuty i matematyczna precyzja trafienia. Celowano wyłącznie w pałac i jeden fragment murów, a trwało to całą noc. Teraz pałac leżał w gruzach, a słynna szachownica fortyfikacji miejskich rozsypywała się po stronie południowo-zachodniej. Kiedy ładowanie własnych bombard stało się dla obrońców południowo-zachodniej części muru prawie niemożliwe, Neverlandczycy podciągnęli konwencjonalne bombardy i zaczęli ostrzeliwać mur z bliska. Ofiary były liczne wśród załóg bombard po obu stronach, ale mur powoli kruszył się i upadał pod nieustannym obstrzałem. W mieście szeptano, że Atamanka Lemorel interesuje się tylko losem wielkiego makulada, oszczędza zaś zwykłych ludzi w podbitym mieście. Była to wiadomość diametralnie różna od tej, którą szpiedzy i agenci Lemorel rozpowszechniali w Glenellen, ale przecież tym razem mieli do czynienia z oblężeniem. Dowodami na prawdziwość pogłosek były rozwalone wieże i kopuły pałacu, nietknięte zaś świątynie, domy i sklepy. W oddali pojawiły się machiny oblężnicze, ale podejść bliżej murów nie mogły, bo ziemia była zryta rowami i podkopami. Wszystkie siły obrońców skupiły się w pobliżu rosnącej wyrwy w murze, przygotowując się do odparcia ataku. - Zwabimy ich do miasta jak mysz prosto w zęby kota! - przemawiał rozwścieczony wielki makulad Alspring do swoich starszych, wyższych oficerów i pozostałych doradców. - Rozwaliła mój pałac, roztrzaskała moje skarby. Chcę ją zakuć w dyby nagą i spuścić jej wiadro świńskiego gnoju i pomyj na głowę. Będziemy walczyć na każdej ulicy, wysysać życie z jej wojowników wśród ruin, aż cała jej armia wykrwawi się, a wtedy moi lansjerzy pałacowi wyjadą za mury, żeby dobić tych tchórzy, którzy nie odważą się wejść do środka. Była to piękna mowa, ale zebrani wychodzili w małych grupkach, które we własnym gronie prowadziły ożywione dyskusje. Atamanka Lemorel okazuje łaskę, jeśli miasto poddaje się w obliczu przeważających sił. Atamanka Lemorel jest niewyobrażalnie okrutna, jeśli napotka bezsensowny opór. Wystrzał odbił się echem w zasłanych gruzem korytarzach i holach pałacu. Ktoś wydał nieartykułowany okrzyk, po czym rozległ się kolejny strzał. - Muszkiety! - krzyknął marszałek artylerii. Wraz z adiutantem rzucił się z powrotem do sali tronowej wielkiego makulada, gdzie zastali monarchę zastrzelonego, leżącego u stóp tronu. Tuż obok leżał martwy marszałek lansjerów pałacowych, z dwiema skałkówkami przy boku. Za szarfę miał zatknięty zwój papieru. Marszałek artylerii odczytał słowa na głos: - "Atamanka Lemorel nie pragnie niczyjego życia oprócz wielkiego makulada. W imię Bóstwa ofiarowuję jej to życie, wraz z moim, aby chronić kobiety i dzieci Alspring". Wszyscy marszałkowie, starsi i doradcy zgromadzili się na powrót w sali; towarzyszyli im gwardziści tronowi. - Gdzie u diabła podziewałeś się ty i twoi ludzie? - zwrócił się ostro marszałek artylerii do kapitana gwardii. - Dostaliśmy rozkaz opuszczenia sali tronowej - odpowiedział kapitan mocnym, beznamiętnym głosem: - Rozkaz? Od kogo? - Od marszałka lansjerów. - Przecież słuchacie jedynie rozkazów samego wielkiego makulada. - Wielki makulad wyraził zgodę, sir. - Za jego zgodą. Rozumiem. Zostawiliście więc wielkiego makulada sam na sam z człowiekiem mającym przy sobie dwa naładowane pistolety? - Te pistolety stanowiły symbol jego opieki nad wielkim makuladem, sir. - Również rozumiem. No to w porządku. Jako najstarszy z marszałków jestem teraz wielkim regentem. Untermarszałku Dalin, obejmujesz dowództwo lansjerów pałacowych. Zostań ze mną, a reszta wynosić się! Kiedy wyszli, marszałek wskazał czubkiem buta na lufę jednego z leżących na podłodze pistoletów. - Co przykleiło się do lufy? - zapytał. - Białe piórko, sir. - Właśnie. Jak sądzisz, czy on zastrzelił z tego pistoletu kurczaka, a potem zapomniał wyczyścić broń, czy też może ktoś inny strzelił w wypchaną pierzem poduszkę, żeby stłumić odgłos wystrzału? - Sir? - Zobacz, w czole ma poszarpaną, paskudną ranę, a tył głowy odstrzelony, ale na twarzy brak śladów spalonego prochu. Czy byłby w stanie zastrzelić się z wyciągniętej ręki? W oddali zaświstał pocisk artylerii neverlandzkiej i wylądował ze stłumionym hukiem i trzaskiem walących się ciężkich kamieni. - Spisek, sir? - Bardzo możliwe. Podejrzewam, że gdzieś niedaleko ktoś pali właśnie poduszkę, a dwaj gwardziści w pośpiechu ładują muszkiety. Były cztery strzały, Dalinie, ale te dwa pistolety wystrzeliły w poduszkę, kiedy marszałek i wielki makulad byli już martwi. Odniosłem wrażenie, że słyszę strzały z muszkietów, nie z pistoletów. Marszałek podszedł do rzeźbionych okiennic i otworzył jedną z nich. Jeśli nie liczyć pałacu, miasto zostało nienaruszone. Nagle świsnął pocisk z bombardy i obaj cofnęli się, padając na wspaniały dywan. Kartacz rozprysnął się tuż obok. Podnieśli się i otrzepali tynk z szat. - Spiskowcy mieli rację, Dalinie - powiedział marszałek - niezależnie od oceny moralnej ich czynu. Każ wywiesić pomarańczowo-białą chorągiew zawieszenia broni i zbierz delegację, która uda się do Atamanki Lemorel. Staniesz na czele tej delegacji i poddasz miasto w moim imieniu. - Ja, sir? Zwykły untermarszałek? Atamanka Lemorel z pewnością poczuje się urażona, jeśli nie pokaże się nikt twojej rangi. - Chcę zostać tutaj, żeby mieć pewność, że jakiś wariat nie przejmie władzy i nie podtrzyma oporu. Jeśli Atamanka Lemorel poczuje się urażona, ofiaruję moje życie jako zadośćuczynienie. W przeciwieństwie do niektórych hipokrytów naprawdę pragnę poświęcić życie ochronie niewinnych mieszkańców tego miasta. Odmaszerować. - Tak, sir marszałku i wielki regencie. Dalin skierował się ku wyjściu, Marszałek zaś odwrócił się do okna i spojrzał na miasto. - Dalin! - Sir? - Postaraj się dyskretnie zaaranżować tragiczny wypadek kapitana gwardii tronowej i tych sześciu gwardzistów, jeśli uda ci się przeżyć następnych parę godzin. - Możesz być pewny wykonania tego rozkazu, sir. * * * Lemorel postąpiła zgodnie z oczekiwaniami, nakładając na miasto ciężkie podatki płacone pieniędzmi, bronią, bydłem i rekrutami, ale obyło się bez okrucieństw, jeśli nie liczyć tych, które popełniali przestępcy korzystający z zamieszania. Lemorel była teraz niekwestionowaną władczynią całego środka sporego kontynentu. W ramach ćwiczeń z logistyki przeprowadziła wkrótce błyskawiczne uderzenie na położone na północy miasta karpentariańskie. Wbrew tradycji, która nakazywała przenoszenie zapasów na wielbłądach bojowych, lansjerzy otrzymali zaplecze w postaci karawan zaopatrzeniowych trzymających się w bezpiecznej odległości od pola bitwy. Część patroli karpentariańskich została rozbita lub wzięta do niewoli, a główne miasto upadło w ciągu czterech dni. Wstrząs, jaki to spowodowało, sprawił, że pozostałe miasta zamknęły bramy, pozostawiając wsie, drogi, farmy i kanały w rękach najeźdźczej armii. Miasta były odcięte i w każdym rozpuszczano pogłoski, że pozostałe już padły. Pojedyncze brygady lansjerów spędzały w pobliże oblężonych miast dziesiątki tysięcy chłopów karpentariańskich, tworząc złudzenie ogromnych sił. Frakcje opowiadające się za poddaniem działały zazwyczaj szybko, toteż po trzech miesiącach wszystkie miasta znalazły się pod władzą Lemorel. Podporządkowała sobie kraj zamieszkany przez dziewięćset tysięcy ludzi nieznajdujących się nawet w danych Kalkulora Libris. Liczba ofiar wyniosła osiemset sześćdziesiąt. * * * Na południe od Alspring znajdował się wąwóz wśród skał zwany lejem Wezwaniowym. Zbudowano w nim ścianę laski, żeby ocalić zwabionych przez Wezwanie ludzi od odejścia na południe, na pustynię. W samym środku ściany łaski umieszczono kamienny pulpit, który wykorzystywano do wygłaszania mów, urządzania koncertów na fletniach, odbierania parad wojsk, wykonywania ważnych egzekucji publicznych, a czasami nawet do przedstawień cyrkowych. Znany był jako Czerwony Podest, zarówno ze względu na odbywające się na nim egzekucje, jak i krwawoczerwoną barwę skały, z której go wykuto. Lemorel samotnie weszła na Czerwony Podest, ubrana w szaty w kolorze czerwonej ochry, upięte tak, żeby sprawiała wrażenie jak najbardziej drobnej i szczupłej. Wybrała taki strój, chcąc wyglądać na niedużą i potrzebującą opieki, a zarazem twardą, ostrą i nie do zabicia, niczym drapieżna mrówka. Zasłona okrywająca jej twarz była tak cienka, że rysy były dobrze widoczne dla tych, którzy stali najbliżej, a zarazem pozwalała głosowi nieść się lepiej niż spod zwyczajnej materii. Dziewięciotysięczna publiczność składała się z elity lansjerów i oficerów jej armii - ci ludzie mieli ponieść dalej wszystkie jej rozkazy. Rozpoczęła przemowę od gratulacji z powodu podbicia wszystkich miast Alspring w zaledwie pięć lat od chwili, gdy poprowadziła pierwszą bandę korsarzy neverlandzkich do boju, aby następnie przejść do wyrzekań na spiskującą przeciwko nim na dalekim południu Obermerin. Wiwaty rozległy się, gdy oznajmiła, że są teraz zjednoczonymi pod wodzą Neverlandczyków Ghanami z Alspring. Przypomniała, że przebąkiwania o innych układach są zdradą. Otrzymanie szarży oficerskiej oznaczało zostanie Neverlandczykiem, a to stanowiło najwyższy zaszczyt. - Powiedziałam wam, że środkowe ziemie kontynentu będą drżeć na dźwięk waszego imienia, i stało się tak. Powiedziałam wam, że będziecie władać miastami, które miały was w pogardzie, i stało się tak. Powiedziałam wam, że całe narody będą się poddawać, gdy tylko się zbliżycie, i stało się tak. Wiwaty, krzyki i strzały z muszkietów trwały dobrych kilka minut. Lemorel czekała cierpliwie, cieszył ją widok ich wielkiej radości. Wygrali właśnie wyczerpujący wyścig, a teraz mieli się dowiedzieć, że trzeba będzie biec znacznie dalej. - Jesteście potężni. Jesteście bogaci. Każdy z was posiada teraz wiele dalżon pod swoją opieką i każdy jest błogosławiony w oczach Bóstwa. Zrobiła pauzę dla podkreślenia tych słów. Cała jej popularność opierała się na długotrwałej i niedającej się powstrzymać ekspansji, toteż nikt nie spodziewał się, że każe im teraz iść do domów i w pokoju zająć się nowo zdobytym dobrobytem. - Teraz mówię wam, że każdy marszałek zostanie wkrótce księciem. Każdy oficer marszałkiem. Każdy lansjer będzie wystarczająco bogaty, żeby mieszkać w wielkim domu i posiadać sto wielbłądów. Dzisiaj otrzymałam od moich posłów wiadomość, że niektóre miasta i państwa na wschodzie błagają, żebyśmy uczynili je naszymi lennikami, tak byśmy razem mogli podporządkować sobie rozległe krainy za czerwoną i kamienną pustynią, krainy, w których nigdy nie wysycha woda, a trawa jest zielona przez cały rok. Neverlandczycy! Nomadzcy lansjerzy, moja potężna i niezwyciężona prawico! Dzisiaj rozpoczynam tworzenie ćwierćmilionowej armii, która zmiecie południe... Sama wizja wyprawy wywołała taką euforię, że reszta przemowy zginęła w ogłuszających wiwatach i okrzykach podniecenia. * * * Lemorel dotrzymała słowa. Po południu spotkała się z wielkim marszałkiem Baraganią i czterema marszałkami logistycznymi, którzy zajmowali się wyżywieniem, zaopatrzeniem i transportem jej wojsk. Skrybowie wyrysowali trasy wiodące na południe, a mapy krajów leżących poza pustynią zostały uzupełnione o informacje przemycone na północ w workach z kawą. - To wszystko żyzna, niebroniona ziemia - wyjaśniła zachrypniętym głosem, przesuwając palcami po nazwach krajów, o których istnieniu niewielu z nich wcześniej słyszało. - Zakładają, że pustynia ich obroni, ale pustynia potrafi być równie kapryśna i niewierna jak kochanek z Rochester. Przez te kraje może przejechać armia lansjerów, ludzi zdolnych żyć w siodle, niosących wszystko, czego potrzebują do przeżycia, na kilku jucznych wielbłądach. Nasza awangarda będzie dosiadać wielbłądów, ale Southmoorczycy szybko dostarczą koni. Zgodnie z tajną umową wielkie stada są przemieszczane na tereny położone na północny zachód od emiratu Balranald. Przesiądziemy się na nie tutaj, na północ od Równin Granicznych. - A co z miastami, wielka pani? Bezbronnymi, bogatymi miastami, które obiecywał nam wielki odkrywca Kharec? - zapytał jeden z marszałków. - To leniwe, bogate miasta. Nie mają żadnego doświadczenia w prowadzeniu wojen. - Mają jednak potężne maszyny i śmiercionośną broń, Atamanko Lemorel - ostrzegł Baragania. - Maszyny, które nietrudno wyprowadzić w pole, a nawet wykorzystać na nasz pożytek. Posłużymy się ich pociągami wiatrakowymi i wieżami snopbłysku, tak jak zbudowaliśmy lepszy Kalkulor. Jeśli chodzi o ich broń, dużo jej już kupiliśmy, a więcej jeszcze zdobędziemy. Nie, naszym najważniejszym atutem będą wielbłądy niosące wodę i żywność dla armii przekraczającej pustynię, a także nasze długie i tajne przygotowania przed każdym uderzeniem. Marszałków zadowoliło to wyjaśnienie i dalsza dyskusja dotyczyła już tylko konkretnych scenariuszy najazdu, opracowanych przez Kalkulor Glenellen. Szacunki były zachęcające, toteż zebranych najpierw ogarnął optymizm, a następnie podniecenie. * * * Kiedy wreszcie wyszli, Lemorel została sama z Baraganią - jednym z nielicznych, których traktowała prawie jak sobie równych. - Jak tam Nikalan? - zapytał, gdy zwijała mapy. - Polepsza mu się, ale wciąż jest tylko skorupką - odrzekła po chwili, jak gdyby potrzebowała sięgnąć w głąb wspomnień. - Niektórzy z najlepszych medyków, których mamy na miejscu, zgadzają się, że stanowczo zbyt długo nie robił nic poza pracą w Kalkulorze Glenellen i Kalkulorze Bojowym. Kiedy Nikalan wyrwał się na wolność z... - wypuściła powietrze i zrobiła głęboki wdech - z Glaskenem i brnął przez pustynię do oazy Fostoria, był zmuszony prowadzić urozmaicone życie, toteż jego umysł powoli się uzdrawiał. Utracił swoją ukochaną, a ból naruszył jego rozsądek. Kiedy pozwolono mu zajmować się wyłącznie projektowaniem Kalkulora i matematyką, jego umysł powrócił do gładkiej, pustej skorupki i Nikalan wycofał się znowu z naszego świata. Baragania przyglądał się jej uważnie. Nigdy nie mówiła tak otwarcie o Nikalanie. Może jej własne serce się leczy? - zastanawiał się. - A jak ty się czujesz, Atamanko? - zapytał. - Przybyłaś w te strony, żeby go odzyskać, przy okazji podbiłaś nasze kraje, po czym okazało się, że on popadł w demencję. Oto dzień twojego wielkiego triumfu, ale czy jesteś szczęśliwa? - Jestem szczęśliwa - odpowiedziała po zastanowieniu. - Dawno temu, kiedy miałam mniej więcej dwanaście lat, stłukłam talerz z wymalowanym króliczkiem w stroju korsarskim należący do mojego młodszego braciszka. To był jego ulubiony talerz, więc Jimkree przez wiele dni pozostawał niepocieszony. Moja młodsza siostra, Jemli, była bardzo uzdolniona manualnie i skleiła ten talerz. Jimkree jadł z niego, ale wkrótce klej puścił podczas mycia. Wtedy Jemli wzięła glinę, rozrobiła ją i zrobiła foremkę, w którą wkleiła kawałki. Było to ciężkie i nieporęczne, ale Jimkree mógł używać swojego talerza z króliczkiem przez pięć następnych lat, aż wyrósł z takich rzeczy. Tak samo jest z Nikalanem. - Zaśmiała się. - Możesz sobie wyobrazić, że jeden z medyków zatrudnił nierządnicę, która szczególnie dobrze radzi sobie z bardzo starymi klientami, i udało jej się zmusić go do reakcji? Zapewniali mnie, że co najmniej trzy razy. Ona nazywa go słodkim chłopaczkiem, mimo że on ma około trzydziestkipiątki. Potrafi już sam kroić chleb i nalewać sobie sok... Tak, poprawa jego umysłu powoli postępuje. - Nikalan nie jest talerzem, to człowiek. Spuściła wzrok, po czym spojrzała znów na niego. W jej oczach wciąż czaił się ból. - Wiem, ale czy potrafisz wymyślić coś lepszego? Baraganio, on był celem, który popchnął mnie do działania, ale gdy go znalazłam, odkryłam, że droga jest ważniejsza. Nikalan jest jak doskonale ułożony wielbłąd wyścigowy: świetnie nadaje się do konkretnego biegu, i tylko do niego - w innych sytuacjach okazuje się do niczego. Potrąciłam go raz i jak talerz mojego brata upadł na ziemię i rozbił się na kawałki. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że gdybym nie zrobiła tego ja, zrobiłby to ktoś inny. - Co zatem popycha cię teraz, Atamanko? Dlaczego w dniu swojego największego triumfu nie świętujesz zwycięstwa? - Pytasz, dlaczego? Ponieważ Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego jest głupcem. Oparła swoją potęgę na Kalkulorze i rozległej, delikatnej sieci paralinii i wież snopbłysku. Jeśli uderzę w strategiczne punkty jej cennej infrastruktury, mogę zająć dwie trzecie kontynentu w niecały rok. To jest tak jak wtedy, gdy szpiegowałam ciebie i twój Kalkulor Glenellen, wiele bitew temu. Byłeś tak bardzo wystawiony na cios, że po prostu nie mogłam się doczekać starcia, bojąc się, że ktoś inny może zorientować się, jak łatwo można cię pokonać. Poza tym chodzi tu o coś więcej niż tylko o kolejną kampanię. Moi agenci nawiązali już współpracę z Southmoorczykami i infiltrują sieć snopbłysku i paralinii. Udało mi się nawet nadgryźć potężny Kalkulor Libris przez finansowanie akcji mających na celu uwalnianie komponentów. Moi ludzie wpuszczają między fundamentalistów genteistycznych informacje o posługiwaniu się parą w Kalgoorlie. Co to wszystko ci mówi, Baraganio? Baragania nie miał pojęcia, ale miesiące walk u boku Lemorel nauczyły go zgadzać się z nią, jeśli wymagała tego sytuacja. - Wojna z Południowym Wschodem i Woomerą już się zaczęła, choć w bardzo subtelny sposób - zaryzykował. - Otóż to, znakomita obserwacja i rozumowanie, przyjacielu. Wojna się rozpoczęła. Każdy Ghan, który podróżuje do Maralingi, jest zaufanym agentem. Ci sami agenci negocjują prawo przejazdu mojej armii przez tereny Koori. Połącz wszystkie te działania, a otrzymasz całkiem pokaźną akcję. Żeby ją ujawnić, wystarczy drobna wpadka, wypadek, a nawet słówko od zdrajcy. Musimy działać teraz. Jeśli będziemy zwlekać o jeden dzień za długo, grozi nam wykrycie, a jeśli nie uda nam się zaskoczyć nieprzyjaciół, to mogą okazać się dla nas za silni. * * * Pierwsza z działających rakiet Zarvory opuściła Kalgoorlie żegnana hałaśliwymi obchodami na cześć wspaniałej technologii. Pierwszy człon został mocno przytwierdzony do platformy i pomalowany na jasnozielono z czerwonymi pasami. Platformę i towarzyszące jej wagony ciągnęły dwie lokomotywy galerowe, następnych pięć wagonów załadowano zmianą załogi i koniecznym sprzętem dodatkowym. Postanowiono, że Denkar zostanie w Kalgoorlie i w miarę potrzeb Zarvory będzie przesyłał dane z Kalkulora siecią snopbłysku. - Dlaczego Woomera? - zapytał ponownie Denkar, gdy stali na peronie, przekrzykując wiwaty i orkiestry. - Sama nie jestem pewna - odpowiedziała Zarvora. - W grę wchodzą kąty i orbity, a także mieszanie się do sił, z którymi zwykli śmiertelnicy jak my nie mieli do czynienia przez dwa tysiąclecia. Starożytni również wysyłali rakiety w kosmos z Woomery, a oni mogli mieć niedostępną dla nas wiedzę o właściwym miejscu. Nie powiem nic więcej na ten temat, nawet tobie. - Dlaczego? - Bo zabrzmiałoby to, jakbym była szalona. Albo niebezpieczna. Albo lekkomyślna. A może nawet wszystko naraz. Czy będziesz się czuł lepiej, jeśli poproszę, żebyś mi zaufał? Nieco dalej na peronie Glasken żegnał się z Jemli, która zdążyła tymczasem awansować na jego wspólniczkę w interesach i asystentkę. - Jeśli pojawi się Złoty Dzban, zacznij licytację od tysiąca dukatów. - Mamy przecież więcej. - Nie dawaj ani miedziaka ponad tysiąc czterysta bez konsultacji ze mną. - Ale ty będziesz w Woomerze, drogi Glassy. - Użyj snopbłysku. - Snopbłysku? To kosztuje dukata za tysiąc słów! - Pieprzyć dukata. Hej, synku, łap! - Glassy! To był złoty dukat! - Nie zarabia się dukatów, skąpiąc na miedziakach. Za dużo w tobie księgowej, Jemmy, a poza tym mam pewne wiadomości dotyczące tego interesu, których ujawnieniem mogę postraszyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeśli wyjdzie ponad tysiąc czterysta, snopbłyskaj do mnie. Zgoda? - Zgoda, ale co z tymi dodatkowymi dwoma tysiącami, które masz w banku? - To na zapłacenie za ostatni rok twoich studiów w Kalgoorlie. - Co? To jest sto razy tyle, ile wynosi czesne na uniwersytecie. Co ty naprawdę zamierzasz z tym zrobić? Uwaga, wymowa zaczyna szwankować, jeszcze chwila i ona coś palnie - pomyślał Glasken. - No... może będę zmuszony opłacić jakiegoś łebka, żeby wytoczyć twojemu mężowi proces o cudzołóstwo. - To dopiero pomysł. Jemu nie staje od lat, a poza tym, czym się tu przejmować? - A może ja jestem zazdrosny? - Ty zazdrosny o niego? Trzęsącego się starucha, któremu udało się położyć na mnie pięć razy w ciągu pięciu lat małżeństwa? A nie jesteś zazdrosny o Ilyire, który spędził ze mną tydzień w sierpniu, gdy ty pojechałeś na pustynię z Hauptliberin i jej cholernymi rakietami i paliwem, które wybucha, gdy tylko na nie popatrzeć? - Wolę, żeby to był Ilyire niż jakiś nicpoń, którego nie znam... - Ach, więc to ty go nasłałeś! Zastanawiałam się, dlaczego byłeś taki spokojny, kiedy usiłowałam ci to wszystko opowiedzieć. Ja opracowuję upokarzające wyznanie, błagam cię, żebyś mnie nie porzucał, mimo że okazałam się puszczalska... - Niewierna. - Niewierna i... Przestań! - Jemli, o co u diabła z tym wszystkim w ogóle chodziło? Mówiłem ci przed wyjazdem, że nie obchodzi mnie, co robisz i z kim, jeśli tylko zachowasz minimum dyskrecji i będziesz miała na uwadze reputację naszych interesów. Kiedy wróciłem... - Kiedy wróciłeś, rozdarłeś moje serce, bo interesowało cię wyłącznie poprawianie mojej wymowy, podczas gdy ja usiłowałam ci powiedzieć, że Ilyire przeleciał... - Uwiódł. - Cholera, Glassy, przestaniesz wreszcie? - wrzasnęła, tupiąc nogą w płyty peronu. - Czułam się winna, gdy cię zobaczyłam, a potem zastanawiałam się, o co w tym wszystkim chodziło. I pomyśleć, że to ty podsunąłeś tę myśl Ilyire! Dlaczego? To bym chciała wiedzieć. Dlaczego? I nie opowiadaj mi bajek o tym, że bałeś się, że jakiś zasyfiony dupek zaciągnie mnie do łóżka, bo ja jestem zbyt wybredna, żeby mi to groziło. Glasken wskoczył jej w słowo przy pierwszej okazji, nie mając przygotowanej odpowiedzi. - Pytasz dlaczego? No, to nie takie skomplikowane - gadał, usiłując na gwałt dojść do porządku z wypełniającymi go uczuciami. - Prawdę mówiąc, nie chciałem cię utracić, tak było, a wiedziałem, że Ilyire nie będzie próbował mi cię odebrać, a ktoś inny mógłby. Naprawdę chciałem zająć cię kimś bezpiecznym, gdy ja będę daleko. Ja tylko chciałem cię zatrzymać, Jemmy. Zamyśliła się nad tym przez chwilę. Glasken zobaczył, że twarz jej się nieco wypogadza, po czym Jemli rzuciła mu się w ramiona. - Och, Glassy, kochany, głupiutki Glassy. Dopóki w twoim sercu będzie dla mnie specjalne miejsce, ja cię nie wyrzucę z mojego. Głuptas, głuptasek z ciebie, Glassy. Glasken odetchnął z ulgą, głaszcząc ją po głowie. Czasami prawda się opłaca - pomyślał. - Myślę... myślę, że udzieliło mi się co nieco z opiekuńczej obsesji Ghanów - szepnął jej do ucha. - Lubię mieć poczucie, że jesteś bezpieczna, zadowolona i zaspokojona, gdy ja narażam się na niebezpieczeństwa... Jemli odskoczyła od niego jak resor wagonu od urwanego zwornika. - Co? On mówi o niebezpieczeństwie? Wracasz z oderwaną połową ucha i trzystoma szwami na plecach, dlatego że ładunek tego okropnego paliwa rakietowego eksplodował, bo jakiś koń pierdnął zbyt głośno... a ty rzuciłeś się zasłaniać nie jakąś tam przeklętą byle bibliotekarkę, ale samą Hauptliberin. - Jemmy, rdzenie paliwa tliły się. Ja... - Inni, którzy byli przy niej, zostali zabici. - No... tak, ja... - I ty myślisz, że ja będę szczęśliwa i zadowolona tylko dlatego, że zostawiasz mnie z którymś ze swoich cholernych kumpli? Tyle! Chcesz wiedzieć, co tu się działo, gdy ty leżałeś sobie na pustyni, wykrwawiając się na Hauptliberin? - Nie... - Twój kumpel i ja przerobiliśmy kilka bardzo mechanicznych i niezadowalających czynności, po czym usiedliśmy po przeciwnych stronach łóżka i siedzieliśmy tak przez godzinę, czując się podle i nieszczęśliwie. - Ty czułaś się podle, bo byłaś niewierna mnie? Nigdy nie słyszałem nic równie śmiesznego. - Będę się czuć podle, ile mi się spodoba! Przez resztę twojej nieobecności Ilyire spał na macie na podłodze, trzymając szablę w ręce. Powiedział, że tak czuje się szczęśliwszy, to jakiś zwyczaj z Alspring. A ja po prostu leżałam na łóżku, gapiąc się w to cholerne, okropne malowidło davantińskie na suficie, i mówię ci, że nie byłam szczęśliwa i nie byłam zadowolona! - Jemli, kochana... - Glassy, nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzona i zażenowana... może z wyjątkiem mojej nocy poślubnej... a więc, jeśli to ma być przykład uprzyjemniania mi przez ciebie życia, gdy cię nie ma, to ja bardzo dziękuję, ale od dzisiaj będę sama dbać o siebie. - No i co zrobisz? Przemalujesz sufit? - zapytał Glasken, wyrzucając ręce w górę. - No wiesz... to nie jest taki zły pomysł. Prawdę mówiąc, spotkałam siostrę mera podczas Święta Uniwersytetu i ona zaprosiła mnie... - Ty co? Varsellia? Nie wierz jej ani na słowo... ani jej pokojówkom, zwłaszcza tej dziewczynie z jasnymi lokami... - Gembeline. - No właśnie... o niech to! - Zaprosiła mnie, żebym mieszkała w pałacu, kiedy tylko cię nie ma. Doskonale się rozumiemy z frelle Varsellią. Ona będzie mnie uczyć modnego w Kalgoorlie makijażu i tańca brzucha też... Będziesz potrzebował medyka, Glassy, gdy zatańczę dla ciebie. W zamian za to obiecałam pokazać jej nieco z twoich technik walki, no i nauczyłam ją trochę księgowo... - Aha, a więc to dzięki temu Varsellia dostała wyróżnienie za pracę z księgowości na uniwersytecie. Zaczekaj, Święto Uniwersytetu było we wrześniu. Czy wy znacie się tak długo... Jemli chwyciła Glaskena za kark i wpiła się w jego usta w długim, namiętnym pocałunku. Nagle całe napięcie opadło i pogrążyli się we wzajemnym uwielbieniu, do ujawnienia którego zmusiła ich kłótnia. Stali przytuleni czołami, kiedy rozległ się gwizdek zawiadamiający, że pedalnicy w lokomotywie galerowej są gotowi do jazdy. - Śliczna frelle Jemli Cogsworth, czy poślubisz mnie, jak tylko uda mi się odtoczyć na boczny tor Urtega Cogswortha, który nie ma innych powodów do chwały poza tym jednym, że jest twoim mężem? Przytuliła się do niego całym ciałem, żeby lepiej słyszeć jego słowa i lepiej czuć jego ciało. - Jemli Glasken, piękne, pięknie brzmiące, dźwięczne nazwisko, jak górski wodospad w zimie. Tak, mój przystojny i dzielny skarbie, tak, tak, tak. Ożeń się ze mną i spraw, że będę się ładnie nazywać. A teraz uważaj na siebie przy tych wszystkich strasznych rakietach. Co ja zrobię, jeśli mój przystojny kochanek zginie? - No cóż, zapisałem ci cały mój majątek, będziesz mogła kupić sobie innego - odpowiedział radośnie, wykonując ręką gest southmoorskiego handlarza niewolników. - Nie, nigdy, a więc wracaj i oszczędź mi samotnej przyszłości. Zmiana pedalników zajmująca miejsca w tylnej lokomotywie zaczęła gwizdać i pohukiwać. - Wrócę, cokolwiek by się działo - szepnął. Pocałowała poszarpane szczątki jego lewego ucha. Glasken wszedł na schodki wagonu, nie przestając gładzić jej po twarzy wyciągniętą ręką. * * * - Czy to nie najsłodsza para kochanków, jaką kiedykolwiek widziałaś? - zapytał Denkar, wpatrując się w nich spod dalszego wagonu. - Podobno ona tnie językiem jak batem - odrzekła powątpiewająco Zarvora. - Ale najwyraźniej nie chłosta nim Glaskena. - To dziwne. Przez całe życie zostawiał za sobą szlak naznaczony pozbawionymi tchu kobietami w zadartych wysoko spódnicach, nie mówiąc już o mężczyznach z ciężkim kacem, a teraz popatrz na niego. Może ten wybuch obudził w nim nieco rozsądku. - Gdyby nie on, byłabyś martwa jak tych pięciu inżynierów. - Wiem, i trudno mi się z tym pogodzić. * * * Pociąg powoli i gładko wytoczył się ze stacji w deszczu kwiatów i serpentyn, ale hałas ucichł natychmiast, gdy znaleźli się na przedmieściach. Ettenbar jechał z Zarvorą w wagonie mera, dopracowując szczegóły przekazywania snopbłyskiem danych do elektrycznego Kalkulora. - Te pociągi galerowe to kosztowny sposób przewożenia towarów, frelle Hauptliberin - zauważył, spoglądając na pojawiające się za oknem w miejsce domów pola i stada pasące się na zbiorowych uwięziach. - Rakietę trzeba wystrzelić z dokładnie określonego miejsca o dokładnie określonym czasie, mój ty łowco kłopotów. Koszta nie grają roli. - Mógłbym lepiej ci pomagać, gdybym to rozumiał, szlachetna frelle. - Tylko ja to rozumiem, Ettenbarze, a mimo to zastanawiam się czasem, czy rzeczywiście rozumiem. - Gdybym rozumiał, szlachetna frelle, poświęciłbym życie dla uzyskania zadowalających cię wyników. - I właśnie dlatego nic ci nie powiem. Jeśli nie wiesz, jakie wyniki mam nadzieję otrzymać, nie możesz nagiąć prawdziwych po to, żeby mnie ucieszyć. Ettenbar roześmiał się i pogroził jej palcem. - Bardzo chytrze, szlachetna frelle, ale powinnaś się wstydzić tej podejrzliwości. Pociągnęła za zielony ozdobny sznurek zwieszający się z sufitu, a następnie rozłożyła na składanym stoliku szkic rusztowania startowego. Chwilę później za drzwiami rozległ się krzyk i odgłos uderzenia, po czym do przedziału wkroczył Glasken, rozcierając policzek. - Przysięgam, że pociągiem zarzuciło, gdy przechodziłem koło niej... - Nie obchodzi mnie to, siadaj i słuchaj - przerwała mu Zarvora. - Za tydzień powinniśmy dojechać do Woomery, a stamtąd wozem zaprzężonym w muły przewieziemy człony rakiety i pozostały sprzęt na miejsce, w którym zbudowano rusztowanie startowe. Przez cały czas wyładowywania i transportu na wozie rakiety będą pod twoją opieką. Pilnuj ich jak własnego życia, tak jak pilnowałbyś własnych narządów płciowych... - ...bo te ostatnie ulegną konfiskacie, jeśli zdarzy się jakikolwiek wypadek - dopowiedział Glasken, parodiując jej akcent i ton głosu. - Sądzę, że wyszliśmy poza tego rodzaju groźby, fras Glaskenie. Byłabym natomiast wdzięczna, gdybyś dał mi dokończyć. - Wybacz, proszę, frelle. Gdzie ty będziesz? - Ja pojadę przodem, żeby upewnić się, że rusztowanie i reszta sprzętu będzie na swoim miejscu w chwili przybycia rakiety. Zajmę się jej złożeniem, uzbrojeniem i wystrzeleniem. - Poczułem ulgę, frelle. * * * Było już sporo po zachodzie słońca. Równiny na północny zachód od Woomery oświetlała poświata tej części obręczy Lustrosłońca, która znajdowała się po przeciwnej stronie niż słońce. Tym razem poświata pochodziła od szesnastu jasnych punktów ustawionych tak, że kwadrat składający się z dwunastu otaczał kwadrat złożony z czterech. Było to niezwykłe zjawisko, ale, podobnie jak inne przed nim, pozostało niewyjaśnione. Wielu edutorów pisało uczone prace o zmiennych konfiguracjach Lustrosłońca, wszystkie jednak pozostawały w sferze czystej spekulacji. Latarnie oświetlały strukturę, która wznosząc się na słabo oświetlonej równinie przypominała wielkie działo, ale mimo swoich rozmiarów wydawała się nieważną drobiną przy ogromie rozpościerającego się na niebie Lustrosłońca. Latarnie jaśniały i poruszały się wśród pogrążonych w cieniu drewnianych rusztowań, wskazując miejsca pracy tuzina ludzi męczących się nad jakimś wielkim projektem. Zielona raca wzniosła się w niebo i zaczęła spadać. Starożytna rakieta zapłonęła z rykiem i hukiem i wystrzeliła w górę przez ramę rusztowania startowego niczym błyskawica z gigantycznej kuszy. Uwolniła się spomiędzy najwyższych barierek, a oślepiające światło jej strumienia wylotowego gasło w miarę jak się wzbijała, pozostawiając ciemne, rozproszone smugi przesłaniające gwiazdy. Zarvora przyglądała się wraz z ekipą inżynierów i techników, wznosząc coraz wyżej teleskop za oddalającym się światełkiem. Kiedy z rakiety pozostała tylko plamka na niebie, pierwszy człon wypalił się i oddzielił, uruchamiając zapłon drugiego członu. Teraz rakieta była coraz cieńszą smugą jasnego, rozmywającego się dymu, urywającego się w chwili, gdy wypalił się drugi człon, odpalając trzeci. - Wygląda nieźle, ale jest już poza naszym zasięgiem - powiedziała Zarvora w kierunku nieba. Odwróciła się ku horyzontowi, nie patrzyła jednak przez teleskop. Poligonmajster spoglądał nadal przez własne urządzenie, wykrzykując otrzymywane raporty. - Zapłon czwartego członu dostrzeżony przez teleskopy obserwacyjne. Rakieta wygląda jak ruchoma gwiazda. Jest za wysoko, żeby podać dokładną trajektorię. Zarvora wypuściła głośno powietrze, nie musiała już wstrzymywać oddechu. - Wydać rozkaz "Przekaz" do czterech wież snopbłysku - rozkazała, dodając ciszej: - Zwróćmy uwagę na siebie. Poligonmajster gestem przekazał rozkaz stojącej w pobliżu ekipie snopbłysku, tamci zaś odpalili racę na sprzęcie transmisyjnym i zaczęli przesyłać tajemniczy rozkaz. - Proszę o wybaczenie, Hauptliberin, ale czyją uwagę chcemy na siebie ściągnąć? - Nie wiem, fras poligonmajstrze, ale jeżeli moje małe "nawigacyjne" urządzenia elektryczne w tych wieżach snopbłysku zaczną dymić i topić się, będzie to oznaczać, że się nam udało. - A rakieta, Hauptliberin? - To skomplikowana i rozpaczliwa gra, fras poligonmajstrze, i jeśli się nie powiedzie, wrócimy tu mniej więcej za miesiąc, żeby próbować z następną rakietą. - Podniosła jeszcze raz teleskop do oczu i ustawiła ostrość na południowy horyzont. - O, jest sygnał z wieży snopbłysku Południe - powiedziała, nie odrywając oka od teleskopu. - "ZWOJE PRZEKAŹNIKA SPALONE I STOPIONE MIMO OSŁONY". - Wieża Zachód, Hauptliberin... - Taka sama wiadomość? - Tak. - A zatem Wędrowiec zainteresował się tym, co robimy. Miejmy nadzieję, że okaże się również gorliwy. Nadgorliwy. Wysoko nad atmosferą piąty człon rakiety przemierzał bez przeszkód swoją trajektorię. Kiedy skończyło mu się paliwo, zapalnik zwolnił mechanizm zegarowy, który zaczął odliczać sekundy. Setki kilometrów dalej w przestrzeni kosmicznej starożytna forteca orbitalna wykryła przekaz radiowy na Ziemi i wystrzeliła promienie EMP, uciszając wszystkie cztery źródła fal. Źródeł mogło być więcej, mogły się jeszcze jakieś ostać, uznał obdarzony sztuczną inteligencją moduł dowodzenia. Maszyna zachowała czujność. Mechanizm zegarowy stanowiący ładunek rakiety osiągnął pierwsze ustawienie i zamknął obwód. DIT DIT - DIT DIT. Obwód otworzył się znowu. Przekaz trwał niecałe dwie sekundy. Forteca orbitalna nie wystrzeliła, ale wyśledziła piąty człon poruszający się po krzywej balistycznej. To coś nadawało przez chwilę, toteż kontrolny układ logiczny fortecy oznakował to jako podejrzane. DIT DIT - DIT DIT - DIT DIT, sygnał rozpoczął się znowu, a forteca wypluła impulsy odpowiednie dla uciszenia go. Zapalnik wybuchł, zegar tykał, a następnie mały nadajnik radiowy zaczął od nowa, silniejszym sygnałem. Forteca plunęła kolejnym EMP, ale zwoje nadajnika w rakiecie zostały skonstruowane tak, żeby wytrzymać umiarkowane impulsy, toteż DIT DIT nie urwało się. Forteca znów wystrzeliła w stronę maleńkiego piątego członu, tym razem impulsem podtrzymywanym. Obwód w końcu stopił się i umilkł, ale forteca wciąż goniła go promieniem energii elektromagnetycznej. Rakieta Zarvory ciągnęła promień przez niekończącą się przestrzeń... aż uderzyła w obręcz nanotechnologicznej tarczy położonej na oddalonej o tysiące kilometrów orbicie. Miliardy obwodów stopiły się i zamarły, a wstęga została rozcięta. Każda maleńka cząstka Lustrosłońca stanowiła oddzielną, samowystarczalną maszynę, wyposażoną w niewielką inteligencję i zasilaną energią słoneczną. Czuła na bodźce była suma tych cząstek. Sztuczna inteligencja modułu dowodzenia fortecy sięgnęła do niewykorzystywanych przez tysiąclecia układów logicznych i wyciągnęła wniosek. Źródło fal radiowych wędrujące nad atmosferą odpierało atak EMP niezwykle długo. Mogło wciąż być czynne. Ruchome działo obróciło się i przyjęło programowanie, po czym plunęło chmurą stopionych kulek na trajektorię przechwytującą piątego członu. Sekundy przeszły w minuty. Rakieta Zarvory została starta na pył przez metalowy grad, który wpadł następnie w górną atmosferę i zmienił się w smugi błyszczących jonów. Forteca orbitalna poruszała się swoim torem, metalowe części rakiety zaś wpadły w atmosferę i spłonęły. Forteca odnotowała pęknięcie obręczy Lustrosłońca, ale nadal, jak dawniej, ignorowała jej aktywność elektryczną: parametry nie zgadzały się ze starożytnymi danymi misji, a obręcz nie zachowywała się agresywnie. Każda z platform starego uzbrojenia uznawała Lustrosłońce za nieokreślone, ale nieszkodliwe zjawisko naturalne. * * * Na Ziemi, w obserwatorium w Woomerze, rozległy się wiwaty, kiedy obserwatorzy zauważyli pierwsze oznaki naderwania obręczy. Poligonmajster pogratulował Zarvorze uniemożliwienia powrotu Wielkozimia. - Wyciągnęłaś rękę i zabiłaś samych bogów - oznajmił pompatycznie, należał bowiem kiedyś do amatorskiej trupy teatralnej na Uniwersytecie Woomery. Zarvora spoglądała w zamyśleniu przez okular teleskopu. - Zabiłam, fras poligonmajstrze? Wątpię. Może jedynie bardzo ich rozzłościłam. Poligonmajster podparł się pod boki. - Przecięłaś przecież obręcz. - Może się odbudować. Pytanie, czy zajmie jej to setki, dziesiątki czy tylko kilka lat. - Poślesz więc następną rakietę? - Będę ją trzymała w pogotowiu. Przejrzawszy wstępne sprawozdania i pomiary z lotu, Zarvora przekazała je Darien, żeby ta nadała je z wieży snopbłysku w Woomerze na zachód, do Kalgoorlie. Zapis na papierze miał pojechać paralinią, żeby posłużyć do weryfikacji i znaleźć się w archiwum. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami, a tymczasem zbiorowa świadomość obręczy udoskonalała własną sieć neuronową, żeby poradzić sobie z nadszarpnięciem ciała. W ciągu następnych dni z łańcuchów nanokomórek tworzyły się włókna zaplanowane na wypadek uszkodzenia przez meteor i rozciągały się nad wyrwą, żeby połączyć oba końce i przyciągnąć je do siebie. Kiedy zaczęły, dziura miała szerokość tysięcy kilometrów, ale po sześciu tygodniach zasklepiła się całkowicie. Sieć skierowała teraz swoją uwagę na przyczynę tego kłopotu, który kosztował ją tyle energii i surowców. Powoli, złowróżbnie, obręcz zaczęła się przekształcać. Zarvora obserwowała te poczynania na początku z przerażeniem, ale później zauważyła, że obręcz zmienia się w dziwaczne, niespotykane dotychczas układy. Eksperymentowała z lokalnymi wklęsłościami na swoim większym łuku, a te wklęsłości wypadały w okolicy Wędrowców. Zarvora wiedziała już, że nie uda jej się uszkodzić Lustrosłońca przez kilka najbliższych dziesięcioleci, ale pozwoliła sobie na nadzieję, że efektem jej ambitnego i rozpaczliwego projektu okaże się coś jeszcze lepszego. Uznała, że może warto podrażnić jeszcze bardziej Lustrosłońce. * * * Od czasu, gdy w roku 1699 uzyskał dyplom Uniwersytetu Rochester, Glasken nauczył się podróżować z minimalnym bagażem. Dlatego gdy został ponownie wezwany do pociągu Hauptliberin, zapakował zmianę ubrania, bieliznę, okutą laskę i tanią czterdziestkę Gilmeya, pieczęć i trochę pieniędzy. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli miałby zostać okradziony, oszukany czy inaczej pokrzywdzony, lepiej było nie mieć przy sobie niczego cennego. - Stwierdziłem, że przedmioty podróżują lepiej niż ja - wyjaśnił Ettenbarowi, napełniając woskiem miseczki na drewnianej skrzynce i odciskając mocno swoją pieczęć i kod. W środku znajdowały się dokładne notatki i uszkodzone przez impulsy elektromagnetyczne z kosmosu skalowane obwody. - Być może rzecz w tym, że za torbami i kuframi nie uganiają się rozwścieczeni mężowie, ojcowie i gońcy konstabla - podpowiedział Ettenbar. - Bardzo zabawne. Rzuć mi tym paskiem, proszę. No, wszystko elegancko zapieczętowane dla celniczych łysych głów w Coonanie. - Co oznacza znak baryłki i sierpa na twojej pieczęci, fras? - zapytał Ettenbar, pomagając w pakowaniu. - Gildię Winiarzy Kalgoorlie. - Nie wiedziałem, że jesteś mistrzem winiarskim. - Nie jestem. Kosztowało mnie to pięćset dukatów. - Kupiłeś tytuł? Ależ fras, to nieuczciwe! - Bynajmniej, traktuję to jako patronat. Ponadto może ja sam nie jestem mistrzem według zasad gildii, za to zatrudniam dwóch mistrzów, żeby pilnowali moich interesów. - Twoja logika jest w istocie bardzo pokrętna, fras. Glasken zapłacił za przesyłkę w biurze paralinii i wraz z Ettenbarem wrócił do zajazdu na stacji. Dla Glaskena była to spokojna podróż: nikt nie usiłował go porwać, zamordować, torturować, brać do niewoli czy aresztować. Praca nad tłumaczeniem danych trajektorii na dające się przekazać snopbłyskiem rozkazy wejściowe Kalkulora była czasochłonna, ale niezbyt trudna, a z rakietami nic się nie działo, dopóki znajdowały się pod kontrolą. Ku jego zaskoczeniu Hauptliberin nadała mu tymczasowy stopień bibliotekarski Błękitnego Smoka. Nie wspomniał o tym w poczcie snopbłyskowej ani w listach do Jemli. - Za tydzień wysyłamy następną rakietę - oznajmił Ettenbarowi, pstrykając palcami na kelnera w kantynie. - Za kolejne dwa tygodnie przyjedzie jeszcze jedna, a potem będę mógł do woli pić, śpiewać i dostawać po pysku od nie-bibliotekarzy. O, jest kelner. Um, plistebi grep enfola, bieratel, salavou kremti, eti... hmm, jak jest "danie muzułmańskie" po woomerańsku? - Viadatem islam, fras - odpowiedział kelner. - Dlaczego, u diabła, nie powiedziałeś, że mówisz po austaricku? Masz szczęście, że nie ma tu mojej frelle. No dobra, suflet, piwo i sałatkę dla mnie i to, co macie muzułmańskiego dla mojego przyjaciela. Kelner zapisał zamówienie na tabliczce i szybko się oddalił. - No cóż, fras, podejrzewam, że i moje dni przy Hauptliberin są policzone - wyznał Ettenbar, gdy czekali na dania. - Teraz, kiedy jej wspaniały projekt z rakietami zbliża się do końca, chciałbym wrócić do prowincji Southmoor, gdzie się urodziłem, i zaprojektować Kalkulor dla tamtejszego uniwersytetu. - A co z kobietami? - Ha, fras, myślisz, że ja tylko pracuję i nie szarpią mną żadne namiętności, ale jesteś w błędzie. Utrzymywałem dyskretnie kontakt z rodziną... no cóż, podobno planują umowę z dziewczyną, która będzie doskonałą partią. - Aranżowane małżeństwo? - Odpowiednie małżeństwo. - Odbiło ci. - Fras, przyjacielu. Jak mam ci to wytłumaczyć? Przez wiele miesięcy miałem okazję przyglądać się twojemu życiu i sprawom i nic nie byłoby w stanie w podobnym stopniu jak twój przykład sprawić, żebym zatęsknił za spokojem i moralnością wiejskiego życia w Southmoor. Posiadam pewną wiedzę teologiczną, fras Glaskenie. Wyczuwam, że przeszedłeś przez jakąś dyscyplinę religijną w latach po twojej ucieczce z Libris i że twoja opowieść o klasztorze może być w części prawdziwa, ale z pewnością zszedłeś z przeznaczonej ci drogi. - Tak właśnie przedstawiają się całe dzieje mojego życia: nie spełniam oczekiwań. - Ojej, od razu mowa o porażkach. Znalazłeś się na innej ścieżce, ale to nie oznacza, że jesteś gorszy. - O, mój suflet i twoje danie. A gdzie moje piwo? Ha, inny kelner! Znasz austaricki? Mogłem się spodziewać. Bieratelissi? - Numeren 4 eti 12, da ke - powiedział Ettenbar do kelnera. - Jasny gwint, Ettenbar, czemu nie powiedziałeś, że znasz woomerański? - krzyknął Glasken. - Sądziłem, że szukasz okazji, żeby poćwiczyć, fras. - Niech cię. Kiedyś to ja będę twoim szefem, wtedy zobaczysz. - Czymkolwiek byś był poza tym, fras Glaskenie, bez wątpienia nie sposób się z tobą nudzić. Kiedy trzecia rakieta poleci w swoją stronę, a my powędrujemy w swoją, będzie mi ciebie brakowało. - Miło mi, większość ludzi daje mi kopa, nawet się nie zastanawiając. - Ech, znowu sobie żarty stroisz, a ja mówię poważnie. * * * Tydzień później z dworca przywieziono drugą rakietę i załadowano ją na ramę rusztowania startowego. Tym razem start wypadł w ciągu dnia, co wynikało z obliczeń Zarvory dotyczących orbit Wędrowców. Zbliżał się czas przelotu fortecy orbitalnej, toteż poligonmajster czujnie obserwował niewielki wiatraczek przymocowany do osi tarciowej. - Siła wiatru rzadko schodzi poniżej piętnastu kilometrów na godzinę, frelle Hauptliberin - oznajmił, gdy przygotowywali sprzęt. - Rampa powinna być bezpieczna przy tej prędkości. - To porywisty wiatr, nieskładny, jak mówią maszyniści z paralinii. - Jakie jest zatem twoje zdanie? - Jeśli uderzenie wiatru złapie rakietę, gdy będzie wychodzić z wieży i poruszać się jeszcze powoli, może nieco zmienić jej kurs. Zarvora zważyła kilka czynników, zarówno politycznych, jak i technicznych. - Zarządź start za cztery minuty, na moją odpowiedzialność. Technik ustawił mechanizm zegarowy znajdujący się u podstawy rakiety, po czym popędził do znajdującego się w odległości stu metrów bunkra. Mechanizm odskoczył, a w chwili gdy błysnął zapłon, w wieżę startową uderzył podmuch wiatru, wstrząsając nią lekko. Rakieta zaczepiła o wykrzywione rusztowanie, a obserwatorzy dostrzegli rozpadający się w pióropuszu ognia i drzazg wierzchołek rampy. Siła uderzenia rozerwała dwa pierwsze człony rakiety i pierwszy z nich runął na pustynię z hukiem, który wstrząsnął bunkrem obserwacyjnym. Górne człony nie zapaliły się, ale spadły na ziemię w mniejszej chmurze pyłu. Zarvora wspięła się na szczątki rampy, gdy tylko uznano to za bezpieczne. Szybko przekonała się, jakie mieli szczęście. Struktura nośna była prawie nietknięta, zniszczone zostało tylko górne rusztowanie i szyny prowadzące. Technicy i inżynierowie obliczyli, że potrzebują dwóch tygodni na dokonanie napraw. - Górne człony rakiety są paskudnie powgniatane i poskręcane - oznajmił poligonmajster, gdy tylko Zarvora zeszła na ziemię. - Trzeba je rozebrać, spuścić paliwo i wyklepać na nowo. Zbrojeniowcy i mechanicy twierdzą, że zajmie to co najmniej cztery miesiące. - Z Kalgoorlie jedzie trzecia rakieta. Niech to wszyscy diabli, to moja wina. Powinnam była przeprowadzić testy z zakłóceniami powodowanymi przez wiatr. Mamy tylko cztery rakiety, nie możemy sobie pozwalać na marnotrawstwo. Uwagę Zarvory przyciągnął jakiś ruch w oddali i zwróciła się w stronę, z której po czerwonym piasku i strzaskanych skałach nadjeżdżał pełnym galopem pogranicznik. Nikt tak nie jeździ, jeśli nie zdarzy się coś naprawdę poważnego - pomyślała. Jeździec obwołał straże przy wieży mieszkalnej, oni zaś wskazali na rusztowanie startowe. Kiedy pogranicznik się przybliżył, Zarvora dostrzegła, że jedna z jego rąk zwisa bezwładnie i ocieka krwią. - Obcy lansjerzy i muszkieterzy na wielbłądach i koniach, frelle Hauptliberin - wycharczał, prostując się w siodle z widocznym trudem. - Wojownicy? W tamtej stronie? - Ano, i jadą prosto na nasze wieże i rampę. Musieli zauważyć wybuch. Postrzelili mnie, gdy uciekałem przed nimi. - To patrol woomerański - zasugerował poligonmajster. - Jakaś pomyłka. - Ich są setki, tysiące. - Na północny wschód stąd? - wtrąciła się Zarvora. - Mało prawdopodobne... Zaczekaj! Jak są ubrani? W czerwone, cynobrowe i pomarańczowe szaty? - Ano, frelle Hauptliberin. - Ghanowie z Alspring! Przybyli przez pustynię jak wyprawa Ilyire siedem lat temu. Ilu zaatakowało twój patrol? - Kilkudziesięciu, frelle Hauptliberin. Usiłowali zamknąć nas w potrzask, ale ich wielbłądy okazały się zbyt wolne dla naszych koni. Mimo to strzelali celnie i z całej piątki przeżyłem tylko ja. Udało nam się ze trzech ustrzelić - dodał z dumą. - Przerwali pościg? - Ano, kiedy znaleźliśmy się w polu widzenia wież. Może myśleli, że to forty. Zarvora wspięła się na kilka stopni i spojrzała ku północnemu wschodowi. Dostrzegła tam dosiadających wielbłądów lansjerów w rozsypanych grupkach i trzon oddziału składający się z około pięćdziesięciu ludzi. Za nimi unosiła się chmura pyłu zwiastująca znacznie większe siły. - Ghanowie atakują ponoć ostro i szybko - powiedziała, osłaniając oczy przed blaskiem i opierając się o drewnianą barierkę. - Widzę, jak badają teren... Obawiam się, że gołym okiem widać, jak bardzo słabe są nasze zabezpieczenia. Tak, zaatakują zanim nadjadą główne siły. Zaskoczyli nas i zechcą to wykorzystać. Ilyire mówił mi, że ich dowódcy cenią sobie wysoko taktykę zaskoczenia. - Mamy tu sześćdziesięciu lansjerów i dziewięciu Smoków Tygrysich - powiedział szeryf woomerański. - Powinniśmy dać radę ośmiu czy dziewięciu tuzinom Ghanów, niezależnie od tego, jak dzielnymi są wojownikami. - Za nimi jedzie co najmniej dziesięć tysięcy Ghanów - upierał się jeździec. - Bzdura! - Dziesięć tysięcy, fras. Może i więcej. - Przywidzenia. - Szeryf machnął ręką. - Co o tym sądzisz, frelle Hauptliberin? - Jak daleko jest główna kolumna? - zapytała jeźdźca. - Nie dalej niż dziesięć kilometrów stąd. - Musimy liczyć się z najgorszym. - Zeszła z punktu obserwacyjnego, na jej twarzy malowała się posępna determinacja. - Glaetin, weźmiesz dwóch lansjerów, odwieziesz tego człowieka do Woomery i zaprowadzisz go do marszałka. - On jest ciężko ranny, frelle Hauptliberin... - No to opatrzcie go podczas jazdy, ale ruszajcie się! Już! Inaczej będziemy mieli znacznie więcej ciężko rannych. Marrocal, oblej rusztowanie spirytusem i podpal je. Ja spalę papiery, rysunki i stoły w bunkrze. Poligonmajstrze, nastaw mechanizmy zegarowe górnych członów rakiety. Zrób tak, żeby na pewno odpaliły i zniszczyły się. Zrozumiałeś? - Tak jest, Hauptliberin. - Potem jedź co koń wyskoczy do Woomery. Kapitanie Alkem, weźmiesz sześćdziesięciu lansjerów i wszystkich Smoków Tygrysich i utworzysz straż tylną, kiedy będę jechała do wieży w południowym kwadrancie. Ma to wyglądać tak, jakbyście bronili tego płonącego rusztowania. - Ależ, Hauptliberin, zdołamy uciec przed nimi, jeśli wyjedziemy natychmiast w kierunku Woomery. - Wykonuj rozkazy! Potrzebuję dziesięciu minut w wieży snopbłysku, żeby zaalarmować sieć i usunąć wszystkie pociągi wiatrakowe z paralinii. Jeśli zdobędą pociąg wiatrakowy, będą się poruszać z szybkością ognia na stepie, rozbiją nasze nieumocnione przyczółki i za tydzień staną w Kalgoorlie, a jeszcze szybciej w Peterborough. Dziesięć minut według zegara przy twojej kotwicy. Potem masz jechać do Woomery. * * * Trzy minuty później Zarvora pędziła po schodach drewnianej wieży snopbłysku, spoglądając cały czas ku północy, gdzie jej lansjerzy jechali na spotkanie wielkiej chmury pyłu. Wpadła na galerię snopbłysku i zepchnęła transmitera ze stołka. ODPYTYWANIE: PRIORYTET CZARNY SMOK - wstukała. Odpowiedź nadeszła po kilku sekundach. POTWIERDZAM: ZACZNIJ NADAWAĆ PRZEKAZ NASYCONY: DO WSZYSTKICH LINII SNOPBŁYSKU: INWAZJA ALSPRING NA PÓŁNOCNĄ WOOMERĘ. SZACUNKOWO CO NAJMNIEJ DZIESIĘĆ TYSIĘCY LANSJERÓW, NIEZNANE ODDZIAŁY POSIŁKOWE, DZIESIĘĆ KILOMETRÓW NA PÓŁNOC OD PLACÓWKI HARTLAK. ZDJĄĆ Z PARALINII WSZYSTKIE POCIĄGI WIATRAKOWE I GALEROWE OD NARETHY PO WOOMERĘ, PETERBOROUGH I BROCKNIL: WSZYSTKIE STACJE PRZEJŚĆ NA PEŁNĄ GOTOWOŚĆ WOJENNĄ: SPALIĆ WSZYSTKIE BUDYNKI I SPRZĘT, KTÓREGO NIE DA SIĘ PRZEMIESZCZAĆ WEWNĄTRZ FORTYFIKACJI: STRZELAĆ DO KAŻDEGO POCIĄGU WIATRAKOWEGO, KTÓRY NIE ODPOWIE NA KOD 2T-3GK: UWAŻAĆ NA INNE KOLUMNY NAJEŹDŹCÓW MOGĄCE POJAWIĆ SIĘ Z PÓŁNOCY GDZIEKOLWIEK MIĘDZY NARETHĄ A BROCKNIL: POTWIERDZIĆ OTRZYMANIE INFORMACJI. Oczekiwanie trwało całą niepokojącą minutę, po której pojawiły się błyski z położonej dalej na południu wieży. POTWIERDZAM: CZEKAMY NA DALSZE ROZKAZY. Zarvora zwróciła się do kapitana wieży i wskazała na północ. - Co się tam dzieje? Czy naszym lansjerom udało się powstrzymać najeźdźców? - Ciągle walczą, ale chyba mają kłopoty. - Kłopoty! - wykrzyknęła Zarvora zdumiona. - Ależ to są nasi najlepsi lansjerzy, część mojej gwardii osobistej. - Wygląda to na kłopoty, frelle Hauptliberin. Zarvora zamyśliła się na moment, po czym wstukała: SPALIĆ WIEŻĘ I EWAKUOWAĆ SIĘ DO WOOMERY. Nie czekała na potwierdzenie, ale chwyciła lampę i rozbiła ją na podłodze koło ławki. - Ewakuacja do Woomery, już! - rzuciła ostro, zapaliła lont racy i rzuciła ją w rozlany olej w chwili, gdy załoga zbiegała po schodach. Przez chwilę Zarvora wahała się, spoglądając na północ, gdzie toczyła się krwawa bitwa. Zegar jej kotwicy pokazywał osiem minut, dwie dodatkowe minuty zapewniłyby jej bezpieczeństwo, ale... - Tchórzostwo karane jest śmiercią - przypomniała samej sobie, wyciągając dźwiękową rakietę typu gabriel ze skrzynki z racami. Płomienie szalały wokół niej, gdy obracała tubę wyrzutni, żeby skierować ją na północ. Włożyła lont w płomienie, wrzuciła dymiącą rakietę do lufy i uciekła ku schodom. Kiedy zbiegła na dół, rakieta wystrzeliła, niosąc sygnał odwrotu nad czerwonym piaskiem i spękaną od mrozu skałą. Kapitan wieży trzymał jej konia. Wsiadając, wskazała na południe. - Każdy ucieka na własną rękę, kapitanie! - krzyknęła, wbijając pięty w boki konia. Jego odpowiedź utonęła w huku eksplozji skrzynki z racami. Galeria wieży rozleciała się, zasypując ich deszczem dymiących drzazg. Zaczęli ucieczkę galopem, ale po chwili Zarvora przeszła w spokojniejszy kłus i odwróciła się, żeby spojrzeć ku północy. - Dlaczego oni nie zawracają? Widzę tylko kilku... Zatchnęła się, gdy dotarła do niej przerażająca prawda: jej elitarni lansjerzy zostali całkowicie rozbici, zanim rakieta przekazała rozkaz. Na równinę wylewali się inni jeźdźcy: konni lansjerzy Ghanów. Kapitan wieży wyciągnął skałkówkę. - Nie! - krzyknęła Zarvora. - Daj mi naładowany pistolet. Podjechał i podał jej broń, po czym wyciągnął szablę i jechał obok Zarvory. Konie zaczynały odczuwać zmęczenie, a tuzin Ghanów powoli się do nich przybliżał. Zarvora obróciła się w siodle i wystrzeliła. Lansjer wyrzucił w górę ręce i spadł z siodła. Odłożyła pistolet i wyciągnęła zza pasa własny. Tym razem trafiła konia, który runął na piasek, pociągając za sobą jeźdźca. Następnym razem chybiła. Rzuciła trzeci pistolet i wyciągnęła czwarty. Obrót, cel, pal - głowa jadącego na przodzie lansjera eksplodowała pod impetem ciężkiej ołowianej kuli. Pozostało jeszcze dziewięciu Ghanów, ale jakoś nagle stracili animusz i zwolnili nieco. Zarvora zauważyła, że w oddali na południu płonie przekaźnikowa wieża snopbłysku, a lekki wiatr unosi pióropusz dymu. Ghanowie zaczęli strzelać z muszkietów; jedna kula szarpnęła szatę Zarvory, gdy sięgała po swój ostatni pistolet: ciężką półcalówkę Westocka. Za nimi pojawili się kolejni jeźdźcy, szybko zbliżający się do Ghanów, i nagle pościg rozbił się w wyjący, krzyczący zamęt. - Niedobitki naszych lansjerów! - krzyknął kapitan wieży. - A zatem w tył zwrot, nauciekaliśmy się już wystarczająco! Dzika bijatyka nie trwała dłużej niż minutę, ale sześciu Ghanów i kapitan snopbłysku legli martwi, zanim Zarvora wraz z trzema ocalałymi lansjerami ze swojej gwardii mogła znowu ruszyć na południe. - Dzicy, bezwzględni wojownicy! - krzyknął mężczyzna jadący koło niej. - Mieliśmy wyrównane siły, ale ledwie dotrzymaliśmy im pola. Drugi oddział uderzył na nas w tej samej chwili, w której pojawiła się rakieta. Więcej ocalałych lansjerów dołączyło do nich przy płonącej wieży przekaźnikowej i razem wyruszyli w dalszą drogę do Woomery, dokąd dotarli późnym popołudniem. Wieże miasta odcinały się na niebieskim niebie przeciętym ciemniejszą obręczą Lustrosłońca niczym ogromną szarfą. Na dziennym niebie Lustrosłońce lśniło metalicznie jak stare złoto na szarfie. Obręcz przesunęła się na orbitę odśrodkową podczas naprawiania szkód wyrządzonych przez promień Wędrowca, więc poświata była wyraźnie widoczna każdego popołudnia. - Wprowadziłam zmiany w samych niebiosach, a jak sama teraz wyglądam - mruknęła Zarvora pod nosem, wjeżdżając w zachodnią bramę miasta. * * * Lokaj zaczął wykrzykiwać wiadomości z sieci snopbłysku, zanim jeszcze zdążyła zsiąść z wyczerpanego, drżącego konia. - Dwutysięczne siły oblegają Warrion na Wielkiej Paralinii Zachodniej. Wiadomość o innych siłach pod Hawker, ale nie znamy jeszcze liczb. Stacja Yuntall jest oblegana przez ponad pięć tysięcy... - Yuntall! Ależ to na Bocznej Paralinii do Brocknil. - Wiadomość potwierdzona, Hauptliberin. Z Wirraminy napływają doniesienia o dwóch lub trzech tysiącach Ghanów przekraczających Wielką Paralinię Zachodnią i przemieszczających się na południe, ale nie atakujących. - Taktyka kleszczowa. Spotkają się na południe od jeziora Tyers, odcinając Woomerę od Przymierza Południowo-Wschodniego. Poruszają się szybko i ku naszym najsłabszym punktom. Jak oni tego dokonali? Czy ten uciekinier Vittasner zbudował im Kalkulor Bojowy? Zaprowadź mnie do biura kolei, natychmiast. Marszałek miejski Woomery dogonił Zarvorę przed biurem, kiedy usiłowała znaleźć pociąg galerowy z załogą. - Ghanowie podpalają zarośla między wieżami snopbłysku, żeby pozbawić nas widoczności - mówił, nie odstępując jej ani na krok. - Lada moment nie będziemy mieli żadnych połączeń ze wschodem ani z zachodem. - Sieć snopbłysku spełniła już swoje zadanie - zapewniła go Zarvora. - Wasze ufortyfikowane miasta zostały ostrzeżone i zabezpieczone. Większość z nich jest w stanie wytrzymać oblężenie kilku tysięcy najeźdźców. - Ale na Hawker natarło dziesięć, może dwanaście tysięcy. Zarvora spojrzała na niego zdumiona. - Aż tylu?! - I mają bombardy. Zarekwirowałem pociąg galerowy, żeby wysłać posiłki: cztery tysiące żołnierzy i tuzin naszych własnych bombard. - To chyba nie wystarczy, ale co my wiemy? Czy mogę pojechać tym pociągiem? - Jeśli sobie tego życzysz, frelle Obermerin, ale przebywanie poza murami miejskimi jest niebezpieczne. Jeszcze w nocy, kiedy pociąg dojechał do południowego krańca jeziora Tyers, Zarvora zarządziła postój. Wyprowadziła konia w ciemność i rozkazała kapitanowi jechać dalej bez niej. Pociąg potoczył się po estakadzie, ona zaś wsiadła na konia, przyglądając się wagonom znikającym w oddali w poświacie Lustrosłońca. Martwe Krainy Wezwania rozciągały się tu dość daleko w głąb lądu i zaczynały się zaledwie w odległości kwadransa jazdy z tego miejsca na paralinii. Zarvora ruszyła powoli dnem wyschniętego jeziora. Nagle po lewej stronie dostrzegła niewyraźny błysk, po którym nadszedł dźwięk odległego wybuchu. Most był zaminowany. Oczywiście, że most jest zaminowany! Jechała dalej, a po dwudziestu minutach ciche brzęczenie powiedziało jej, że wjechała w Martwe Krainy. Jej koń nagle zapragnął jechać na południe i przez jakiś czas pozwalała mu na to. Nie groził jej terazatak ze strony ludzi, mogła więc podążać wzdłuż pasa Krainy Wezwania aż do Peterborough. Nie potrafiła uwolnić myśli od powracającego echem imienia. Lemorel, Lemorel, Lemorel. Kilka zakodowanych depesz podawało imię Lemorel jako przywódcy najeźdźców z Alspring. Lemorel to z pewnością nie imię Ghana. Lemorel Milderellen uprowadziła Johna Glaskena i powędrowała w poszukiwaniu miast Alspring pół dekady temu. Lemorel była również jedną z jej najbardziej zaufanych i obiecujących młodych smoczych bibliotekarek. Nic dziwnego, że Ghanowie wiedzieli dokładnie, gdzie uderzać, żeby wyrządzić najdotkliwsze szkody. * * * Szmery i szelesty w hali Kalkulora Libris zaczęły nabierać regularnego rytmu, kiedy włączono program diagnostyczny. Nie było anomalii, maszyna działała bez zarzutu. MNOŻNIK 8 i PORT 3A wyzerowali liczydła, a MNOŻNIK 17 odchylił się na krześle, wystukując pedałem ostatnie obliczenia przesyłane do lokalnego węzła. Dźwięk wielkiej maszyny zamierał w miarę jak komponenci opuszczali hale i wychodzili biegnącym pośrodku korytarzem. - Zaniedbujemy się, PORT - powiedział MNOŻNIK 17, ale idący obok komponenci odwrócili się tylko po to, żeby spiorunować go spojrzeniami. Podeszła regulatorka, położyła mu pałkę na ramieniu i podniosła palec do ust. Odgłosy nadal cichły, aż wreszcie nie było słychać nic poza stukotem sygnałów odpytywania, wysyłanych w pięciosekundowych odstępach. Ustał napływ danych, nic nowego już nie nadchodziło. Herold systemu wstał i uderzył laską w podłogę. - Zatrzymanie systemu! - zawołał głosem donośnym i stanowczym. Sygnały odpytywania zamilkły i zaległo milczenie. Na herolda skierowały się cztery tysiące par oczu. - Uwaga, komponenci! Koniec zmiany. Czas na ogłoszenia. W całym Kalkulorze rozległ się szum rozmów. Regulatorka stojąca obok MNOŻNIKA 17 usiadła i zaczęła cicho płakać. Objął ją ramieniem, a ona złożyła mu głowę na piersi i zmoczyła tunikę łzami. On sam nie czuł się dużo lepiej. - Jakaś cholerna większa rekonfiguracja, idę o zakład - odezwał się MNOŻNIK 8 do PORTA 3A. - Nie bądź głupkiem - odpowiedział PORT 3A. - Zamykają Kalkulor. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Nie mogą tego zrobić - oznajmił MNOŻNIK 8. - Co z naszą pracą? Kto ją będzie wykonywał? - Może pracownicy kontraktowi? Może nie ma już majoratu, może Southmoorczycy pokonali wojska mera, a teraz podchodzą pod stolicę. - Niczego takiego nie było w depeszach snopbłyskowych. Wszystko bez zmian i powszechny dobrobyt... No, może tyle, że inflacja dukata zbliża się do 3,2% rocznie. To dlatego, że mamy pokój i wszyscy jeżdżą do Rutherglen i Sundew po wino albo posyłają pieniądze na północ, żeby kupować northmoorskie kobierce do domów, albo wstawiają w okna konfederackie szyby. - A więc to tak... To koniec maszyny. - Nie, to nowa konfiguracja. Na tyłach hali Kalkulora rozległ się głośny stuk. Ciężkie zasłony, które dzieliły halę, rozsunęły się. Kiedy były już zwinięte na karniszach z tyłu sali, otworzyły się znajdujące się pośrodku podwójne drzwi. Wszedł lokaj niosący zwój obwiązany czarną wstążką i zapieczętowany czarnym woskiem - dekret Tarrina. Kontroler systemu pojawił się tuż za lokajem, zamierzał odczytać dekret osobiście. Kiedy Tarrin podszedł do pulpitu, herold systemu uderzył laską w podłogę, żeby uciszyć zebranych, mimo że w hali panowała niemal całkowita cisza. - Wysłuchajcie kontrolera systemu! - Moje drogie dusze w wielkiej maszynie, Kalkulorze Libris - zaczął Tarrin, zrywając pieczęć ze zwoju. - Oto dekret mera seneszala Jeftona jako zarządzającego Rochester. Brzmi on następująco: "Czyni się wiadomym wszystkim sędziom, sługom i oficerom mera, jak również obywatelom Rochester, że maszyna znana jako Kalkulor Libris zostaje niniejszym rozwiązana. Wszyscy komponenci, którzy popełnili przestępstwa, podlegają amnestii. Wszystkim komponentom, którzy zostali zmuszeni do służby w Kalkulorze, mimo że nie popełnili przestępstw, zostanie zwrócona wolność i majątek, wypłaci się im ponadto po pięćdziesiąt złotych dukatów. Wasza służba w Kalkulorze Libris zmieniła oblicze świata. Przyjmijcie wyrazy mojej wdzięczności". Opuścił rękę ze zwojem i spojrzał na halę Kalkulora. Zwrócone ku niemu twarze były nieruchome. Zabrał ponownie głos. - Zapewnimy, rzecz jasna, pomoc tym komponentom, którzy będą mieli trudności z ponowną adaptacją do życia poza Libris. Wszyscy smoczy bibliotekarze, którzy pełnili dotychczas funkcje regulatorów, zostaną przeniesieni do innych obowiązków, nie tracąc stopni. Udajcie się, proszę, do cel i zbierzcie swój dobytek. Drzwi nie będą zamknięte, a regulatorzy zajmą się formalnościami związanymi ze zwolnieniem. Komponenci Kalkulora Libris, w imieniu całego personelu Libris życzę wam powodzenia i żegnam. Zszedł z mównicy i udał się korytarzem ku środkowi Kalkulora. Jeden z komponentów zagrodził mu drogę. - Kto nas zastąpi, fras kontrolerze? - zapytał błagalnie, rozkładając ręce. - Proszę, fras kontrolerze... to... - To jest nasz dom! - zawołał stojący w pobliżu PORT 3A. - To jest nasz majorat, nasz świat. Nie możesz nam tego odebrać! Przez Kalkulor przetoczyła się fala przytakiwań. Tarrin wzdrygnął się, z rozpaczą przenosząc wzrok na kolejnych komponentów. - Istnieją mniejsze Kalkulory, nawet urządzenia mechaniczne. Przejęły one większość prac przy dekodowaniu snopbłysku i kontroli zapisów. - Nie odejdziemy! - krzyknął stojący przed nim komponent, a jego okrzyk odbił się echem od ścian. - W podziemiach są zapasy, które pozwolą nam przetrwać miesiące! - zawołała regulatorka siedząca koło MNOŻNIKA 17. - Możemy tu zostać. - Ja nie mam z tym nic wspólnego. Długo i ciężko walczyłem o utrzymanie Kalkulora. Mer usunie nas siłą, jeśli sami nie odejdziemy. - Możemy dać broń komponentom! - krzyknął jeden z regulatorów. - Dwanaście tysięcy komponentów to armia, z którą należy się liczyć! - A sporo z nas to niezłe zbóje! - ryknął ktoś niskim głosem. - Będziem strzelać, walić i kłuć nie gorzej niż tamci. Tarrin rozejrzał się ogłupiały. - Przecież większość z was chce odejść! - Ci, którzy chcą odejść, niech sobie idą - wrzasnął PORT 3A do ciżby komponentów. - My wolimy zostać! Rozległ się ogłuszający ryk poparcia, a komponenci i regulatorzy stojący najbliżej drzwi popędzili do komponentów z pozostałych zmian, żeby powiedzieć im, co się dzieje. Tarrina otoczyli rozgniewani, przekrzykujący się nawzajem komponenci, tak że nie mógł ruszyć się z miejsca. Pod bramą Libris delegaci i poplecznicy Stowarzyszenia na rzecz Praw Człowieka w Rochester i Przymierzu Południowo-Wschodnim na próżno wyczekiwali nowo uwolnionych komponentów Kalkulora Libris. Po godzinie zażądali, żeby wpuszczono ich delegację, nie wierząc w doniesienia, że komponenci zabarykadowali się we wnętrzu i że przyłączyli się do nich regulatorzy i strażnicy. Delegacja została pobita i wyrzucona. Świeczki w ich partyjnych lampionach wypalały się, a na dodatek zaczęło padać. Litery na transparentach zaczęły się rozmywać i wkrótce zrobiły się całkiem nieczytelne. Oblężenie Libris trwało zaledwie kilka godzin, w trakcie których Kalkulor Libris podjął pracę od nowa. Nadeszła depesza z osobistym kodem Obermerin, zawierająca zarządzenie o postawieniu całego Przymierza Południowo-Wschodniego w stan ogólnej mobilizacji. Prawa obywatelskie zostały podporządkowane ustawom stanu wojennego, a Kalkulora nie należało pod żadnym pozorem rozwiązywać. Komponenci wynieśli Tarrina z hali Kalkulora na ramionach, wdzięczni za długą serię batalii sądowych o utrzymanie ich na miejscu. * * * John Glasken opuścił urząd snopbłysku po trzech godzinach, zbyt zmęczony wykłócaniem się z urzędnikami i lokajami, żeby czuć wściekłość. Ettenbar natychmiast przyłączył się do niego i razem powlekli się ulicą. - Morgan! Wysłali tę cholerną trzecią rakietę do Morgan, a nie dojechała do samego dworca w Rochester wyłącznie dlatego, że w Morgan tory zmieniają się z szerokich na wąskie, a oni nie mieli pod ręką odpowiedniej platformy z wąskim podwoziem! Przekręcona depesza snopblyskowa - oto, co powiedział mi kontroler dworca przetokowego paralinii w Morgan. Naprawdę, system snopbłysku zaniedbuje się, ale nie sądziłem, że jest aż tak źle. - Hauptliberin nie będzie zadowolona! - Hauptliberin wydrze się tak, że nie będzie jej potrzebny snopbłysk. Głupcy i niekompetentni kretyni, oto kto mnie otacza... wyłączając obecne towarzystwo. Muszę dowieźć tę rakietę z powrotem do Woomery na czas, nawet gdybym miał osiodłać ją i przyjechać na niej osobiście. - To lekka przesada, fras. - No i jest jeszcze Złoty Kielich. - Czyżby jakiś kłopot z twoimi tawernami, fras 3084? - spytał niewinnie Ettenbar. - Przestań mnie tak nazywać! - ryknął Glasken, ale głos miał zachrypnięty. - Och, tak, przepraszam, fras Johnny. W stresie zdarza mi się nieświadomie powracać do spokoju i dyscypliny Kalkulora Libris. - Bavani zaproponował Jemli Złoty Kielich za tysiąc osiemset dukatów. Zbiła to o dwieście, a on zmusił ją do umieszczenia tych potwierdzonych przeze mnie tysiąca czterystu w banku, podczas gdy jej depesze goniły za mną po paralinii i snopbłysku, żeby uzyskać potwierdzenie na zapłacenie reszty sumy. Tymczasem Herb Mera wyszedł na tysiąc czterysta, uwierzyłbyś? Przeklęty Bavani kupił go na kredyt za mój depozyt bankowy, po czym zerwał umowę dotyczącą Złotego Kielicha za tysiąc sześćset, zapłacił pięćdziesiąt dukatów grzywny i dofinansował Herb Mera z hipoteki. Drań, ale ja mu dam popalić. Powiedziałem Jemli, żeby zainwestowała w wytwórnie bombard i fabryki broni. Znam Bavaniego, a on wie, że ja znam wysoko postawionych ludzi. Pomyśli, że zbliża się wojna, spanikuje, sprzeda tawerny i zakopie złoto w jakiejś dziurze na pustyni. - A więc wielkie interesy za pomocą snopbłysku, przyjacielu? Udało ci się w końcu? - I owszem, a teraz zamierzam się napić i złapać najbliższy pociąg do Morgan. Zarezerwowałem dla nas bilety przez moje, no, konto w Banku Rezerwy Rochester... jak myśmy mogli żyć bez Snopbłyskowego Transferu Kredytowego? - Zapłaciłeś z własnych pieniędzy? - To szybsze niż uzyskanie dotacji. Zwrócą mi. - Fras Johnny, ja mam przy sobie pieniądze na podróże. - Naprawdę? No a co powiedziałbyś o wydaniu srebrnika na drinki w tej tawernie po drugiej stronie ulicy? - Przykro mi, fras... - Ach tak, islam zabrania ci alkoholu, to straszne. Nie można jednak tęsknić za czymś, czego się nigdy nie spróbowało. Powiem ci coś: daj mi pieniądze na pudding ryżowy, a ja kupię sobie pół litra ciemnego piwa. - Jakże się cieszę, widząc cię znów w dobrym humorze, przyjacielu. - Chwileczkę, nie uznam się za szczęśliwego, dopóki rakieta tu nie wróci. W tawernie było tłoczno, ale po długim i denerwującym oczekiwaniu Glasken pojawił się z puddingami i kuflem. Usiedli na stercie dachówek i zabrali się do jedzenia. - Ludzie strasznie się czymś przejmują - powiedział Glasken w przerwie między dwoma kęsami. - Czymś w związku z kodem NW 10. Wszyscy krzyczą, że to kod NW 10. Teraz przypominam sobie, że wspominali o tym też w biurze snopbłysku. Ettenbar natychmiast odwrócił się do niego z wytrzeszczonymi oczami. - To oznacza napaść wojenną na poziomie dziesiątym. Glasken zmarszczył brwi, odłożył pudding i podniósł kufel z ciemnym piwem. - Wojna, hę? Zawsze gdzieś jest wojna, założę się, że chodzi o Southmoorczyków pod Finley. To równie nieuchronne jak Wezwanie. A może jakiś kasztelan znowu wysłał swoich leśniczych, żeby strzelali do sąsiadów... Mam nadzieję, że nie jest to któryś z sąsiadów mojego staruszka. Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym ujrzeć na progu mojego domu, są rodzice w charakterze uciekinierów. - Pociągnął łyk piwa. - Fras Johnny, poziom dziesiąty to wielka wojna, z siłami najeźdźczymi powyżej pięćdziesięciu tysięcy. - Pięćdziesiąt tysięcy! - Glasken wychlapał pianę. - Armia tej wielkości nie istnieje! - Chyba miałeś fart, inwestując w amunicję, fras - powiedział Ettenbar, wpatrując się przed siebie. - Bardzo zabawne... Ejże, ty masz rację! Przypomnij mi, żebym wysłał ci wspaniały prezent z okazji zaaranżowanego małżeństwa. Co się stało, Etten? Wezwanie cię dopadło? Glasken popatrzył za wzrokiem Ettenbara, utkwionym w odległy koniec ulicy, skąd na kulejącym koniu zbliżał się powoli samotny jeździec. Była to wysoka kobieta o nieporządnie upiętych do tyłu włosach, ubrana w potargany płaszcz podróżny. Na lewym ramieniu miała brudne bandaże, przez które przesiąkała krew. Gdy się zbliżyła, zauważyli, że do rannej ręki miała przywiązaną szablę, a na butach i bokach konia widniały ślady kłów. - Hauptliberin! - krzyknął Ettenbar, upuszczając pudding ryżowy i wybiegając na ulicę. Glasken pobiegł za nim, nie wypuszczając kufla z ręki. Zarvora zatrzymała konia i spojrzała na nich niewidzącym wzrokiem. - Wieża snopbłysku - wyszeptała niewyraźnie. Raz zatrzymany, koń nie był już w stanie ruszyć. Glasken zawołał stajennego i pomógł Zarvorze zsiąść. Ledwie stała, ale łyk piwa Glaskena pomógł jej odzyskać świadomość. - Snopbłysk, zaprowadźcie mnie do snopbłysku. - Potrzebny ci przede wszystkim medyk, frelle Hauptliberin - zaczął Ettenbar. - Zabierzcie mnie natychmiast do najbliższej wieży - powtórzyła z naciskiem, wracając do kontraltowego brzmienia swego głosu. To wystarczyło Glaskenowi. - Tak jest, frelle - powiedział, biorąc ją na ręce i kierując się ku wieży snopbłysku. Zdziwił się, jak lekką mu się wydała, podobnie jak Ilyire, gdy niósł pijanego Ghana do pałacu w Kalgoorlie. Ettenbar szedł za nimi, a za nim błyskawicznie zgromadził się tłum ludzi przekazujący sobie informację, że to Hauptliberin. - Nie bój się, Hauptliberin - mówił uspokajająco Ettenbar. - Jesteśmy twoimi lojalnymi sługami, FUNKCJAMI z Prawego Rejestru. - FUNKCJAMI Kalkulora? Nie mogę w to uwierzyć - wymamrotała. - On bredzi, frelle, to po prostu my, Glasken i Ettenbar - dodał Glasken, ale ona zdążyła już ponownie zemdleć. W wieży snopbłysku Glasken nagle spotkał się ze znacznie większym szacunkiem niż w ciągu poprzednich trzech godzin. Ettenbar udał się zaraz do zastępcy kapitana wieży i wszyscy zostali niemal natychmiast wprowadzeni do windy i zawiezieni na galerię snopbłysku. Glasken wciąż trzymał Zarvorę na rękach i wciąż dziwił się, jak lekkie, ptasie jest jej ciało. Kapitan wieży powitał ich na galerii, a Ettenbar ocucił Zarvorę, pryskając na jej twarz wodą. Dopiero gdy napiła się wody, mogła przemówić. - Mój pociąg galerowy wysadzony... na moście na jeziorze Tyers. Przejechałam dwieście kilometrów przez kraj w rękach nieprzyjaciela, brzegiem Martwych Krain. Ghanowie ścigali mnie, szablozęby wychodziły ze strefy i atakowały. Co tu się dzieje? Nie mam wiadomości od dwóch dni. - Hawker właśnie padło - odrzekł kapitan, zakładając, że Glasken i Ettenbar mają prawo dostępu do tajnych danych. - Zanim straciliśmy łączność, doszły nas wieści, że Wirrinya jest oblężona i że raczej nie wytrzyma do rana. Zaatakowano mury samej stolicy Woomery, ale kontratak bombard zmusił Ghanów do wycofania się. Stacje Wielkiej Paralinii Zachodniej otrzymały wczoraj wieczorem z Kalgoorlie rozkaz zniszczenia, więc wysadzono tory, a sprzęt ruchomy spalono na całym odcinku po Narethę. - A zatem Kalgoorlie będzie się broniło za pomocą pustyni. To dobrze. Co poza tym? - Zdobyto Paralinię Graniczną między Nackarą i Cockburn. Nieprzyjaciel przechwycił prawdopodobnie co najmniej dwa pociągi galerowe i kilka lokomotyw wiatrakowych. Cytadela w Brocknil wytrzymała, ale miasto i stacja zostały zajęte przez Ghanów. Wygląda na to, że istnieje jakieś przymierze między Southmoor i Ghanami z Alspring. - Southmoor! Jakie mamy na to dowody? - Przez twarz Zarvory przemknął cień przerażenia. - Southmoorskie bombardy rozbiły wczoraj wieżę snopbłysku w Darlington. Utraciliśmy wszelki kontakt z Centralną Konfederacją - odpowiedział posępnie kapitan wieży, po czym wrócił do lektury raportów o przeraźliwie szybkiej i skutecznej inwazji. Stojący na uboczu Glasken i Ettenbar słuchali tej litanii klęsk, nie wierząc własnym uszom. - Ghanowie usiłowali odciąć Peterborough, ale jak na razie wydaje się, że za bardzo rozproszyli swoje oddziały. Kawaleria muszkietowa mera Peterborough powstrzymała ich w bitwie dziesięć kilometrów na wschód od miasta. - Miło słyszeć, że ktokolwiek zdołał im się oprzeć. - Jest jeszcze jedna dobra wiadomość, Hauptliberin. Samobójczy oddział około pięćdziesięciu Ghanów zapuścił się aż do Morgan. Wysadzili odcinek torów paralinii i umieścili drugi ładunek pod murem wieży snopbłysku. Na szczęście dali za mało prochu, więc wieża stoi nadal i działa. Tory, które wysadzili, okazały się bocznicą, a zatem działa tam również transport. Milicja miejska wybiła Ghanów w krwawej strzelaninie. Wiadomości zdawały się przywracać Zarvorze życie. Usiadła wyprostowana, gdy tylko winda przywiozła medyka, a kiedy ten odwijał jej rękę, przyjęła od jednego z członków załogi snopbłysku pierniczek. - Bez pomocy nie daliby rady przemieścić się tak szybko i na takie odległości w ciągu trzech dni - powiedziała do kapitana wieży. - Musieli wysłać jakieś oddziały wcześniej i skoordynować wszystkie działania. Musieli też mieć jakieś wtyczki w naszym systemie. Ile pociągów galerowych macie teraz tu, w Peterborough? - Dwa, frelle Hauptliberin. Trzy pozostałe zostały odwołane na północ w drugim dniu walk i nieprzyjaciel przechwycił je na torach w pobliżu Hawker. Wyciągnęła zza pasa dwa z czterech pistoletów i podała je Ettenbarowi. Natychmiast zabrał się do ich czyszczenia i ładowania. - Wyślij robotników niszczących tory na północ i wschód od miasta. Przyłącz do lokomotyw galerowych tyle wagonów, ile są w stanie uciągnąć przy małej prędkości, i wsadź do pociągu tylu nienadających się do walki, ilu zdołasz. Kobiety, dzieci, rannych. Zabiorę ich na południe, do Burry, i zniszczę tory w kilku miejscach. Każ merowi zamknąć miasto i przygotować się na długie oblężenie. Zacznijcie natychmiast racjonować zapasy. Zbierz wszystkie owce i konie, których nie zdołacie wyżywić, i wyślij je do Morgan. Nie mogą wpaść w ręce Ghanów. Kapitan przytakiwał każdemu z poleceń Zarvory, ale w jego ruchach nie dało się wyczuć pośpiechu. - Obermerin, to wszystko nie jest rozsądne. Mieszkańcy sądzą, że obejmiesz dowództwo. Twoje miejsce jest tutaj, powinnaś bronić granicy swoich ziem przed najeźdźcami. Zarvora machnęła zabandażowaną ręką. - W ten sposób odizolowałabym się, fras kapitanie, ponieważ to miasto z pewnością będzie oblegane. - A zatem opuścisz nas, frelle Hauptliberin? - Tak. A teraz wykonaj moje rozkazy. * * * Mimo obaw Glasken uznał, że trzymanie się Hauptliberin daje największe szanse przeżycia. Razem z Ettenbarem pozostali w galerii snopbłysku, kiedy przekazywano rozkazy Zarvory, a następnie udali się na dworzec, żeby upewnić się, że pociągi galerowe będą przygotowane, i żeby osobiście przekazać instrukcje. Kiedy wyszli na ulicę, miasto było już ogarnięte paniką, jako że prawda o napaści stała się wreszcie powszechnie znana. Ceny rosły dziesięciokrotnie w ciągu kilku minut, mężczyźni o ponurych twarzach pędzili kobiety i dzieci do pospiesznie podstawionych pociągów, a agitatorzy darli się, że miasto zostało wydane na pastwę losu przez Rochester i Hauptliberin. Pociąg stał w gotowości, dopięty do lokomotyw o nazwach Świetlik i Żelazny Książę. - Stary wyjadacz Glasken postawił na kolejnego zwycięzcę - powiedział na głos Glasken, kiedy wychodzili z kabiny przedniej lokomotywy galerowej po doręczeniu poleceń. - Nie czas teraz na myśli o konnych gonitwach, przyjacielu Johnny - odrzekł Ettenbar. - Słuchaj, Ettenbar... byłeś ty kiedyś na wojnie? - No... nie. - A ja byłem i wcale to tak nie wyglądało. Coś jest nie w porządku z tą wrogością w Peterborough. Kilka godzin temu ludzie zamartwiali się pogłoskami o wojnie, ale byli lojalni. Żadnych szmerów niezadowolenia. Nic. Słyszałbym coś, stałem przecież, ględząc i narzekając razem z nimi w tej kolejce do biura snopbłysku i przepychałem się wśród nich, żeby kupić żarcie w tawernie. I nagle pojawiają się ci wszyscy goście wykrzykujący te hasła przeciwko Hauptliberin i Rochester. To nie jest spontaniczne. To jest zorganizowane. Wrócili do wieży snopbłysku i urzędnik w biurze przesłał Zarvorze wiadomość, żeby zeszła na dół. Glasken i Ettenbar czekali w napięciu, gdy jechała windą. Wyszła z niej, kulejąc, ale wyglądała lepiej, niż gdy ją zostawiali w wieży. Szli ulicami wśród szyderstw tych, którzy ją rozpoznawali. - Zmykajcie przed Ghanami, tchórze! - wrzasnął zachrypnięty głos, a jakiś przedmiot przeleciał przez oświetlaną latarniami ciemność i rozprysnął się na płaszczu Zarvory. - Zostań i walcz, suko! - Tym razem głos należał do kobiety i dobiegał z jakiegoś balkonu. - My, baby, zostajemy tutaj, z naszymi chłopami! - Powitajmy Ghanów, zamiast walczyć z nimi! Śmierć Hauptliberin! Glasken i Ettenbar osłaniali ją z obu stron, przepychając się przez gęstniejący tłum. - Nie zwracaj na nich uwagi, szanowna frelle Hauptliberin - powiedział Ettenbar, maszerując z dumnie podniesioną głową i śrutówką na ramieniu. - Ano, frelle Hauptliberin - zgodził się Glasken. - Ludzie wyzywali mnie od tchórzy przez całe życie, ale ja się nie przejmowałem. Odwalcie się, dupki! - Zastanawiające, jak świetnie idzie im wyrzekanie po austaricku, mimo że jesteśmy w woomerańskim mieście - zauważyła Zarvora. - Część tałatajstwa jest dwujęzyczna - zapewnił ją Glasken. - Ja mogę służyć za przykład. W końcu Peterborough to ważna stacja przesiadkowa, skrzyżowanie trzech głównych linii. - Znam tłumy, a ten sprawia wrażenie lepiej zorganizowanego niż Wielka Paralinia Zachodnia. Zapamiętam to sobie. Przepchawszy się przez wściekłą, niespokojną ciżbę na dworcu, Zarvora skierowała się prosto do pierwszego wagonu. Ludzie zaczęli walić pięściami w jego ścianę, a ze środka odpowiadał im krzyk dzieci i płacz matek. - Idźcie do Świetlika i każcie kapitanowi czekać - powiedziała Zarvora do Glaskena i Ettenbara. Usłuchali chętnie i natychmiast przeszli na przód. - Jeśli ten pociąg ruszy, zaczną się zamieszki - oznajmił Glasken, chwytając rękę kapitana Wilsarta ze Świetlika, przedniej lokomotywy galerowej, i przeskakując przez luk wejściowy. - Przynosisz rozkazy Hauptliberin? - Kazała czekać. Koszmar. Kto stoi za tymi kłopotami? - Ktokolwiek to jest, Hauptliberin może liczyć na dowództwo Wielkiej Paralinii Zachodniej - odpowiedział spokojnie kapitan Wilsart. Glasken wyjrzał przez szparę okienną i zauważył, że na torach przed lokomotywą nie ma zbyt wielu ludzi. Niewielka grupka mężczyzn z muszkietami stała na podkładach, a jeden z nich trzymał na ramieniu młot i klucz nasadowy. Glasken odwrócił się, żeby spojrzeć na zamieszanie za nimi. Ciężko dysząc, Zarvora wspięła się do kabiny maszynisty, cała w smarze i pyle. - Hauptliberin! Czy to tłum tak cię sponiewierał? - spytał przerażony Ettenbar. Potrząsnęła głową. - Nie, przeczołgałam się z pierwszego wagonu pod Żelaznym Księciem i dostałam się do tej lokomotywy przez luk podłogowy. Przygotuj się, żeby ruszyć, jak tylko dam rozkaz. Przekaż załodze i mechanikom sygnał pogotowia, kapitanie. - A co z Żelaznym Księciem? - zapytał kapitan Świetlika. - Odczepiłam go, pełznąc tutaj. Zablokowałam też hamulce bezpieczeństwa. - Doskonale, Hauptliberin - odrzekł, zwalniając dźwignię hamulca i włączając sygnał "Gotów". - Co to za ludzie na torach przed nami? - krzyknęła Zarvora. - Jeden z nich odkręca sworznie! Kapitan Wilsart chwycił Glaskena za ramię. - Glasken, skocz na dół do przedniego strzelca i każ mu walić do każdego, kto będzie do nas strzelał, jak ruszymy. Szybko! - Odwrócił się do maszynisty. - Na moje hasło... Naprzód! Świetlik potoczył się gładko, robiąc niewiele więcej hałasu niż stukot kół o szyny. Część zebranych zaczęła wiwatować, sądząc, że lokomotywa galerowa odłączyła się od wagonu, w którym znajduje się Hauptliberin. Jeden z robotników spojrzał w górę, ujrzał zbliżającą się lokomotywę i krzyknął ostrzegawczo na swoich towarzyszy. Podniósł muszkiet i strzelił w okienko maszynisty. Kula odbiła się od pancernego szkła, a przedni strzelec odpowiedział ogniem. Kartacz unicestwił grupę mężczyzn i w chwilę później Świetlik przemknął po miazdze ciał i broni. Obluzowane szyny wytrzymały przejazd lokomotywy. Udało się. Tłum nie zorientował się, że coś poszło nie po jego myśli aż do wymiany strzałów. Obstrzał odjeżdżającego Świetlika trwał, kiedy ludzie zaczęli rozbiegać się w poszukiwaniu schronienia. Agitatorzy wdarli się do Żelaznego Księcia, ale jego załoga składała się z lojalnych pracowników Wielkiej Paralinii Zachodniej, toteż nim odczepiono i odtoczono przednią bombardę, Świetlik zniknął za zakrętem i murem. - Miasto jest pełne wynajętego tałatajstwa obojga płci z niezależnych kasztelanii, zapewne za pieniądze Ghanów z Alspring - powiedziała ponuro Zarvora do kapitana Wilsarta. - Cała załoga wieży snopbłysku była po ich stronie. Po odgłosie ich klawiatur poznałam, że wysyłali rozkazy całkowicie odmienne od tych, które wydałam. - Ale co to... Nad dachami miasta galeria na szczycie wieży snopbłysku eksplodowała kulą oślepiającego światła. Glasken zaniemówił z przerażenia, ale strzelec koło niego nawet się nie odwrócił. Zarvora przecisnęła się do nich przez wąskie drzwiczki. - Przed nami mury miejskie, panie strzelec - powiedziała, gdy koła zaturkotały na szeregu zwrotnic. - Jeśli bramy są zamknięte, masz tylko jeden strzał, który musi rozwalić poprzeczną belkę albo wszyscy zginęliśmy. - Spokojna głowa, frelle Hauptliberin - odpowiedział. - Powiedz mi tylko, jak szybko jedziemy. - Dwadzieścia pięć tych waszych jednostek prędkości. - Mil na godzinę, Hauptliberin. Były dobre dla Brunela, to będą dobre i dla nas. No dobra, zamknięte bramy i powiadasz dwadzieścia pięć. Mamy trzy stopnie wzniesienia, no i... * * * Dwóch członków milicji miejskiej przyglądało się z murów zbliżającej się lokomotywie z zainteresowaniem nie wyłącznie wojskowym. Mimo pogłębiającej się ciemności mogli rozpoznać ją, mając do dyspozycji niewiele więcej danych niż stukot kół na szynach i zarys kształtu w jej własnych reflektorach. - To lokomotywa galerowa klasy GWG* [*Great Western Galley [Engine] - lokomotywa galerowa Wielkiej Zachodniej (przyp. tłum.)], pięciosegmentowa - oświadczył Mansorial, muszkieter pierwszej klasy. - Świetlik, to musi być Świetlik, GWG-409/5 - odrzekł jego towarzysz, Prengian. - Nie dostrzegliśmy numeru, nie możemy podać potwierdzenia bez identyfikacji numeru. - Brak wagonów, to warte zanotowania. - Nie otwieraj bramy, możemy przeczytać numer w świetle naszej latarni, gdy będą czekać. Masz książkę obserwacji? Z przedniej lufy Świetlika wystrzeliła rakieta, uderzyła w bramę nieco poniżej poprzecznej belki i wybuchła. Zamiast się złamać, belka została wyrwana z zawiasów i spadła w chwili, gdy lokomotywa przedzierała się przez szczątki bramy. - Świetlik rozwalił bramę! - krzyknął Mansorial, nie wierząc własnym oczom. - Zapiszę to w książce obserwacyjnej - odkrzyknął podniecony Prengian. Wielka belka strzaskała tył dachu ostatniego segmentu lokomotywy, przejeżdżającej właśnie między ciężko kołyszącymi się odrzwiami. Świetlik zwolnił, ciągnąc za sobą kawał drewna. Wśród krzyków rannych pedalników Glasken z Ettenbarem, kapitanem Wilsartem i Zarvorą uwijali się, żeby przeciąć toporkami splątany metal, drewno i płótno. Dziwiło ich, że milicja nie otworzyła ognia. - Uznamy to za wypadek czy przypadek? - zapytał Prengian. - Przypadki są niezamierzone, a wypadki mogą mieć związek z jakimiś zamiarami. - Chyba mamy tu jedno i drugie. Wypadek, który jest wynikiem przypadku. - Powinniśmy przedstawić to na najbliższym posiedzeniu Bractwa Obserwacji Pociągów w Peterborough - mówił podekscytowany Mansorial. - Dobry Boże, popatrz tylko! Oni ją przerabiają, odłączają ostatni segment na torach. - Masz rację! - krzyknął Prengian. - GWG-409/5 zmieniła się w GWG-409/4. Czy to zasługuje na osobny zapis w księdze, czy tylko stanowi część raportu o przypadku? Załodze udało się w końcu zepchnąć belkę i wrak na szyny. Tył lokomotywy był tak mocno uszkodzony, że koła zablokowały się, ale lokomotywy galerowe składały się z niezależnych elementów. Na rozkaz kapitana Wilsarta tylna część Świetlika została ewakuowana i odczepiona i lokomotywa poturkotała dalej. - Ej, Prengian - odezwał się niepewnie Mansorial, jakby nagle przypomniał sobie o czymś ważnym. - Co? - GWG-409/4 Świetlik wysadziła właśnie bramę, której pilnujemy. - No tak, ale to przecież GWG-409/5. - Nie powinniśmy do niej strzelać? - E tam, to by się nie opłaciło. To lokomotywa Wielkiej Paralinii Zachodniej, klasy GWG! Bractwo wywaliłoby nas jeszcze dzisiaj, gdybyśmy to zrobili. - Ale kapitan bramy zastrzeli nas za to, że tego nie zrobiliśmy, jak tylko się tu dostanie. - Aha, masz rację. Wystrzelmy ze dwa razy z bombardietty w ten wrak segmentu na torach. Mała bombarda miała zamek skałkowy zamiast lontu. Mansorial odwiódł kurek, wycelował w ciemną masę na torach i pociągnął za spust. Lufa wypluła półkilogramowy pocisk. Uderzył w płótno i ścianę z drzewa jesionowego i przedarł się do schowka z rakietą tylnej lufy. Głowica eksplodowała, rozrywając zmiennotorową paralinię na pół, a przy okazji czyniąc ją nieprzejezdną na co najmniej godzinę. - O niech to, co teraz zapiszemy w naszej księdze obserwacyjnej? - jęknął Mansorial. - "Tylny segment ostrzelany przez strażników bramy" - odpowiedział bez wahania Prengian. - Nie musimy wspominać o tym, że to byliśmy my. Świetlik tymczasem znikł w ciemności pochmurnej nocy. - Pięciu członków załogi zabitych i piętnastu rannych - zameldował Ettenbar kapitanowi Świetlika, kiedy mijali maleńką stację Gumbowie. - Dwadzieścia siedem zmiażdżonych mechanizmów pedałowych, jedna czwarta dachu zniszczona. Straciliśmy tylny kartacz i działo rakietowe wraz z całym tylnym segmentem lokomotywy. - A co z rakietami? - zapytała Zarvora. - Główny zapas był z tyłu. - Co? Masz na myśli, że zostały we wraku? - Tak, Hauptliberin - odpowiedział kapitan Wilsart. - Projektanci uważali, że rakiety będą z tyłu bezpieczniejsze w razie zderzenia. - Ile rakiet zostało nam na przodzie? - Trzy, frelle Hauptliberin. * * * Świetlik pędził przez całą noc. Zarvora kazała drugiej zmianie pedalników przenieść przednią wyrzutnię rakietową i bombardę na dach, tak żeby można było strzelać we wszystkich kierunkach. Odrąbali też szczątki zniszczonego segmentu od tyłu lokomotywy, żeby zmniejszyć ciężar. W końcu nie pozostało już nic do roboty. Zarvora, Glasken, Ettenbar i kapitan Wilsart przenieśli się do kabiny maszynisty, gdzie zajęli się czyszczeniem i ładowaniem muszkietów i pistoletów przy świetle latarni. - Niedługo będzie trzeba wystrzelić rakietę w szyny za nami - powiedziała Zarvora. - Musimy przerywać tory, gdzie się da. - Dobry pomysł, frelle Hauptliberin - odrzekł lekko kapitan Wilsart - ale są lepsze metody. - Lepsze metody? Ty się nie złościsz? - Jako Obermerin wydałaś zgodę na rozszerzenie szerokotorówki aż do Rochester, frelle, i dałaś swojemu synowi imię po Brunelu. Nie możesz zrobić nic złego. Zarvora nie spodziewała się takiej odpowiedzi. - Co jest z wami, z Wielkiej Paralinii Zachodniej? - spytała, zwieszając ramiona. - Skąd ta fanatyczna lojalność wobec jakiegoś inżyniera sprzed Wielkozimia, o którym prawie nic nie wiemy, i wobec jego siedmiostopowych torów? - Ponieważ to jest najlepsze, frelle. Zawsze zadajemy sobie pytanie, co zrobiłby Brunel. A tak nawiasem mówiąc, to jest siedem stóp i ćwierć cala. Zarvora uśmiechnęła się, słysząc to uściślenie. - Czy Brunel był również generałem? Jeśli pozostawił jakieś pisma dotyczące taktyki wojennej, powinnam rzucić na nie okiem. - Był człowiekiem pokoju i budowania, frelle. Nasze motto w Wielkiej Paralinii Zachodniej brzmi: "Zastanawiaj się nad wymogami funkcjonalności". Twoim wymogiem funkcjonalności jest zniszczenie jak największej części torów. Jedna rakieta zniszczy mały kawałek szyn, którego naprawa potrwa dziesięć minut. Pokażę ci, jak to zrobić lepiej. Zarvora siedziała przez kilka minut, myśląc i odpoczywając, podczas gdy kapitan Świetlika zaczął szkicować mechanizm na tylnej okładce dziennika pokładowego lokomotywy. Podał jej dziennik, a ona przysunęła się ku lampie. - Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby zostać smoczym bibliotekarzem, fras kapitanie? - zapytała, gdy dotarło do niej, co proponował. - Nie, Hauptliberin. Praca przy pociągach jest jedyną prawdziwą pracą. Nikogo nie urażając. Biblioteki mają swoje miejsce, ktoś musi zajmować się książkami i tym podobnymi, ale ja tam się cieszę, że nie na mnie padło. * * * Zarvora zdążyła pozabijać całą załogę wieży snopbłysku w Peterborough, zanim jeszcze podpaliła lont ładunku, który wysadził galerię. Dzięki temu ostatnie wiadomości wysłane siecią snopbłysku brzmiały tak, jak ona sobie życzyła, a przede wszystkim nie posłano fałszywych rozkazów na południe, do Burry i Eudundy. Burra była w rzeczywistości twierdzą dawnej kasztelami Spalding i miała doskonałe wyposażenie na wypadek oblężenia. Nie stała się celem infiltracji, a miejscowy gubernator postanowił walczyć u boku Przymierza Południowo-Wschodniego, skoro utracił kontakt z Woomerą. Świetlik dotarł do Burry bez dalszych przygód. Gubernator wyszedł na stację wraz z grupką dygnitarzy, żeby powitać Zarvorę i odebrać rozkazy. - Wyślij na północ bezzałogową lokomotywę wiatrakową - poinstruowała go Zarvora. - Doczep do niej drezynę i włóż miny z mechanizmami zegarowymi do magazynu zapadkowego. Ustaw tak, żeby wypadały dokładnie na szyny co dziesięć kilometrów... czy jak tam mierzycie odległość w Wielkiej Zachodniej. Zapalniki ustaw tak, żeby wybuchały po minucie, a duża mina ma wysadzić lokomotywę, gdy spadnie ostatnia mała. Ranni ze Świetlika zostali przeniesieni do fortu, a mechanicy stłoczyli się wokół zniszczonych części, naprawiając i wymieniając powykręcane pedały i napinając na nowo płócienne osłony. Zanim robota została zakończona, bezzałogowa lokomotywa rozpoczęła podróż na północ, ciągnąc za sobą drezynę wyładowaną minami. Zarvora znajdowała się na galerii skierowanej ku Eudundzie wieży snopbłysku, kiedy na północy ukazał się błysk, a po nim rozległ się huk. - Pierwsza mina spadła - powiedział receptor snopbłysku, spoglądając przez ustawiony na północ teleskop. - Widzę jeszcze tylny reflektor lokomotywy wiatrakowej. Wiesz, Hauptliberin, ten błysk wybuchającej galerii w Peterborough nieźle mnie urządził. Plamy latały mi przed oczami przez co najmniej kwadrans. - Chcą wojny na infrastrukturę, to dostaną wojnę na infrastrukturę - oznajmiła ponuro Zarvora. Receptor nie odrywał oka od okularu. - Widzę doskonale poświatę Peterborough, a nad nią smugi światła jak race sygnalizacyjne. Wszystkie kolory. Wygląda to na wielkie uroczyste przyjęcie najeźdźców. A pociąg wiatrakowy... uch! Rozbłysk był widoczny nawet dla nieuzbrojonych w teleskop oczu Zarvory, a kiedy odepchnęła zdziwionego receptora od teleskopu, do galerii wieży dotarł huk. - Ogień, płonące drzewa. Cholerny zegar głównego ładunku musiał przyspieszyć... Czekaj! Płonące wagony, wszystkie zmiażdżone, pogięte, co najmniej tuzin. Musieli wysłać za nami pociąg galerowy z Peterborough. Nasza bezzałogowa lokomotywa wiatrakowa właśnie się z nim zderzyła. Receptor tarł oczy. - Niczego sobie robota - powiedział - wykonana przez dzielną maszynę Wielkiej Zachodniej. * * * Dwadzieścia minut później podróżowali już dalej na południe. Świetlik był naprawiony, a przy pedałach zasiadła pełna, nowa załoga. Glaskenowi nie podobał się zimny wiatr wdzierający się do kabiny przez otwarte boczne okna. - Nie można by tego oszklić jak w lokomotywach wiatrakowych Standardu Południowego i Wschodniego? - zapytał, trzęsąc się z zimna koło kapitana Wilsarta. - O nie, fras. Powiew wiatru przynosi informacje o terenie i pogodzie. Rozumiesz, ci partacze ze SPiW-u odczytują siłę wiatru ze wskaźnika na dachu. Wyobrażasz to sobie? - Mnie się to wydaje rozsądne. - Ależ fras, przecież potrzebujesz znać rodzaj wiatru! Wiedzieć, czy jest to wiatr umiarkowany czy porywisty. W jakim kierunku wieje, czy kierunek co chwilę się zmienia. Jaki jest zimny. - No dobra, dzisiaj w nocy wiatr jest cholernie zimny! Myślałem, że twoja lokomotywa galerowa nie jest zależna od kierunków wiatru. - No tak, fras, ale Świetlik może jechać pod wiatr albo ustawiać się profilem do wiatrów bocznych. Wybór biegów i tempo pedałowania dobiera się zależnie od wiatru, a także od nachylenia terenu i załadowania pociągu. W pociągu galerowym trzeba bardzo dokładnie wybierać biegi między pedałami i kołami napędowymi, żeby zrównoważyć prędkość i moment obrotowy, nie męcząc przy tym zbytnio robotników, którzy naciskają pedały. Jako kapitan muszę być częścią pociągu, fras, muszę czuć wiatr tak samo jak pociąg. Widzisz, pan Brunel... - Ten inżynier Brunel - wtrąciła się Zarvora - żył przed Wielkozimiem, wy jednak wiecie o nim całkiem sporo. - Aha, frelle, we wrześniu będzie dwa tysiące osiemdziesiąta rocznica jego śmierci, a ci przeklęci zdrajcy z rządu brytanicznego zniszczyli ostatnie siedmiostopowe tory w 1892 według starego kalendarza. - To prawda. W miejscu zwanym Britanica. Czytałam o tym w jednym z waszych kolejowych poematów. - Jej oczy zwęziły się. - Jak dawno temu to było? - Dwa tysiące czterdzieści siedem lat, frelle Hauptliberin. Zarvora podskoczyła. - Ależ to dokładnie... Czy znasz datę początku Wezwania? - 2021 według starego kalendarza, frelle, tysiąc dziewięćset osiemnaście lat temu. - Zgadza się, wszystko się zgadza. Dowiedziałeś się o tym z moich artykułów drukowanych w "Postępach Astronomii" z 1702? - Nie, z dobrze prowadzonych ksiąg i dzienników, frelle. Pan Brunel podkreślał, że trzeba porządnie prowadzić zapisy. Niektóre z naszych kolejowych eposów i sag też są pomocne, jako że w stuleciach, kiedy zbuntowani merowie prowadzili wojny i spalili nasze archiwa, posługiwaliśmy się epiką, żeby zachować zapisy. Wpadnij kiedyś do naszego biura w Kalgoorlie, żeby posprawdzać fakty i daty. Mamy też oryginalny, wykonany przed wielkozimiem ruchomy model stacji Pangbourne w roku 1885. Ma trzydzieści sześć stóp długości, a skala wynosi 1:76. Prawie cała nasza wiedza o oryginalnej sieci Wielkiej Zachodniej bierze się z tego modelu. Zarvora zamknęła oczy i odchyliła się na krześle. Glasken zmieszał trochę brandy z Naracoorte z wodą i przysunął jej do ust. Pociągnęła, zakaszlała i pociągnęła jeszcze raz. Kapitan Wilsart udał się na obchód, a Ettenbar od dawna spał. - Glasken, John Glasken - mruknęła Zarvora. - Tak, frelle? Przyglądała mu się w nikłym świetle lampek na tablicy rozdzielczej. Długie, wąskie zadrapanie na jego czole otaczały kropelki zaschniętej krwi. - Źle się z tobą obchodziłam, fras Glaskenie, ty jednak zostałeś przy mnie, choć mogłeś wydać mnie tłumowi. A wtedy, gdy w sierpniu wybuchło paliwo, już bym nie żyła, gdyby nie twoja odwaga. Czym się kierujesz, fras? Glasken nie był przygotowany na takie pytanie. Siedział skulony, zacierając dłonie z chłodu. - Nie myślałem wtedy, frelle Hauptliberin. Bywałem, jak sądzę, w dybach za więcej przestępstw, niż jestem sobie w stanie wyobrazić, a jednak... no, może i jestem draniem, ale nie jestem zdrajcą. Rozumiesz, ty jesteś Hauptliberin, a Przymierze jest moją ojczyzną... mimo że poczyniłem kilka dość korzystnych inwestycji w Kalgoorlie. Zarvora oparła się o drewniano-płócienną ścianę lokomotywy i myślała o tym, co powiedział. Pozostała w tej pozycji przez dobrych kilka minut, a pociąg toczył się po torach w rytm stukotu kół na szynach i zaśpiewu robotników, którzy go poruszali. - Ci Ghanowie zdają się świetnie wiedzieć, gdzie należy uderzać, żeby wyrządzić nam największe szkody - powiedziała w końcu. - Nasza siła leży w infrastrukturze i w nią właśnie uderzają najmocniej. Czy wiesz, dlaczego się tak dzieje, Johnie Glaskenie? - Przyjrzeli się nam dobrze, jak sądzę. - Nie. Na ich czele stoi Lemorel Milderellen. Glasken poderwał się z głośnym okrzykiem. - Frelle Hauptliberin! Ona... to znaczy ja... nie myślisz chyba, że ja pracuję dla niej? - Już nie. Wybuchła straszna wojna, fras Glaskenie. Nie przewidziałam jej. Zostałam zaskoczona, ale udało mi się uciec, żeby dołączyć do mojej armii. Problem w tym, że nie będzie tym razem szybkich i łatwych zwycięstw dzięki moim wynalazkom i sprytnym maszynom, ale mnóstwo zropaczonych mężczyzn strzelających do siebie z muszkietów na polach, na których powinny paść się owce i emu. Jaki jednak mamy wybór? Glasken chciał odpowiedzieć, ale po namyśle zrezygnował. Skulił się znowu, prawie zapadł się w sobie w ciemności. Zarvora przypatrywała się mu uważnie. - Co zamierzałeś powiedzieć, fras Glaskenie? Uniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Mieszkałem wśród Ghanów z Alspring w jednym z ich przyczółków na pustyni. Oni nie są potworami. - A zatem nie powinno mieć znaczenia, czy nas podbiją i będą nami rządzić? Ja... chętnie bym się zgodziła. Mam również przyjaciół, którzy są Southmoorczykami, i mogłabym żyć pod ich rządami, a mimo to prowadziłam wiele wojen przeciwko southmoorskim miastom i państwom. A Tandara, z którą walczyłam, była sąsiadem. - Co próbujesz mi dać do zrozumienia, frelle? - Tu chodzi o coś więcej niż po prostu głupią walkę o władzę, fras Glaskenie... w każdym razie z mojej strony. Czasami czuję się tak, jakbym była uwięziona w głębokim szybie i usiłowała zbudować drabinę, żeby uciec, ale moi współtowarzysze niewoli wciąż podkradają mi drewno, żeby rozpalić ogniska. Bardzo mnie to denerwuje, wręcz złości. Kto jak kto, ale frelle Milderellen powinna być rozsądniejsza. Zarvora zamilkła. Powoli podniosła się i stanęła przy poręczy kabiny obok kapitana Wilsarta, który właśnie wrócił z obchodu. Stali, rozmawiając i wpatrując się w ciemność przed lokomotywą. Glasken nakręcił mechanizm swojej kotwicy Wezwaniowej i podszedł do nich. - Świetlik jedzie z prędkością na granicy swojej wytrzymałości - oznajmił kapitan dziwnie beznamiętnym głosem. - Martwisz się, że Ghanowie lub ich agenci mogą przerywać tory albo podkładać miny - domyśliła się Zarvora. - Gdybym był Ghanem, właśnie to bym robił. - Ale to nie Ghan stoi na czele Ghanów, fras. Ich głównodowodząca wie, że linie kolejowe i przechwycony sprzęt przydadzą się do transportu jej własnych wojsk. Założę się, że przerwali tory wyłącznie między Burrą i Eudundą, a może zaatakują most przez rzekę w pobliżu Morgan. Potrzebują połączeń między miastami bardziej nawet niż my, a zatem tutaj, między miastami, powinniśmy być bezpieczni. Glasken przesunął się ku bocznemu okienku i stał w milczeniu, uspokojony, ale drżący nie tylko z powodu nocnego zimna. Wyjawił Hauptliberin tylko część prawdy. Cała prawda objawiła mu się w chwili, gdy mówił. Naprawdę przyszedł jej z pomocą dlatego, że była kobietą. Theresla miała rację: lubił kobiety w ogólności, a nie po prostu seks. Musiał przyznać, że gdyby na miejscu Zarvory znalazł się, powiedzmy, mer Jefton, raczej poszukałby sobie pretekstu do ucieczki. Spojrzał na Zarvorę stojącą przy boku kapitana Wilsarta w półmroku. Nieludzko silna, nienaturalnie lekka, a jednak kobieta. Teraz stała się dla niego uprzejma, chyba rzeczywiście go szanowała. Glasken musiał przyznać się przed samym sobą, że odczuwał dumę i przywiązanie. - Duma i przywiązanie mogą cię zabić - mruknął do siebie, ale słowa nie wystarczyły, żeby podsycić strach. Wydało mu się, że płynie przez owiewające go przez boczne okno powietrze, jakby był ptakiem szybującym przez noc. Ptaki miały prawdziwą moc i wolność, były odporne na Wezwanie. Zamknął oczy i rozłożył na moment ręce, jakby były skrzydłami. Nagle poczuł chwytające go za lewe ramię palce i obrócił się ze zduszonym okrzykiem. - Pewnego dnia damy ci prawdziwe skrzydła, fras Glaskenie, co? - powiedziała Zarvora przyjaźnie. - Skrzydła, frelle Hauptliberin? - zapytał niezręcznie, czując się trochę głupkowato. - Skrzydła, fras Glaskenie. Ale musisz się o nie postarać. Dobra, trzeba jeszcze wyjaśnić jedną drobną sprawę, potrzebuję twojej pomocy. Chodź tutaj, z dala od maszynisty. - Poprowadziła go niżej, do pustego teraz pomieszczenia strzelca. - W moim wielkim systemie paralinii i wież snopbłysku są szpiedzy, ale ja też mam swoich agentów. Przy ich pomocy, a także gołębi pocztowych, mogę przesyłać depesze do Kalgoorlie. Z Morgan wyślę depeszę z mnóstwem zakodowanych informacji, a niektóre z nich mogą dotyczyć ciebie. Jesteś w intymnym związku z pewną rzemieślniczką z Południowego Wschodu, niejaką Jemli Cogsworth. - No tak, to piękna... - ...wysoka kobieta, a ty nie marzysz o tym, żeby przyciskać się do jedwabistej skóry jej piersi tylko wtedy, gdy marzysz o tym, żeby te piersi przyciskały się do ciebie. No i oczywiście wtedy, gdy dobierasz się do siostry mera. - Nie, nie, Varsellia i ja tylko dla interesu... - Fras Glaskenie, od tak dawna czytam relacje o takich brudach w moich tajnych raportach, że robi mi się słabo na sam ich widok. Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał wymyślać nowe wyrażenia w czasie tych pijatyk, jakie urządzacie z Ilyire i twoimi pozostałymi łajdackimi kompanami. Nawet słabe światło pozwalało dostrzec, że Glasken znów pobladł i mimo że miał szeroko otwarte usta, nie potrafił znaleźć właściwych słów. - Nie znalazłam śladów używania przez Jemli przekazu snopbłyskowego, jeśli nie liczyć tego, co dotyczy twoich interesów - ciągnęła Zarvora. - To prawda, ona uważa, że biorą za dużo za słowo. - Porozumiewa się ze swoim mężem w Rochester wyłącznie listownie. Wszystkie listy zostały sprawdzone. Są banalne i zasadniczo mówią o złych warunkach pracy i wysokich kosztach utrzymania w Kalgoorlie. - Ona nie ma ochoty na to, żeby on do niej przyjechał. - Tymczasem całkiem nieźle prowadzi twoje interesy. - No cóż, ma do tego talent. - Zaprzyjaźniła się z Varsellią i mieszka teraz w pałacu mera. - Prawdopodobnie obgadują mnie przez cały czas. - Pochlebiasz sobie. Czy ona kiedykolwiek wypytywała cię o programowanie Kalkulora, o badania nad paliwem rakietowym, o eksperymenty z elektrycznością w starych szybach górniczych w Kalgoorlie? - Tylko o to, jak długo mnie nie będzie, czy spałem z innymi kobietami, a jeśli tak, to czy to coś zmieni w naszych stosunkach. Aha, te metale i przełączniki sprężynowe. Pytała mnie kiedyś, czy popyt na nie skończy się w najbliższej przyszłości. - Naprawdę? To wszystko? Nie pytała cię o liczby? Co jej odpowiedziałeś? - Poprosiłem ją po prostu, żeby została asystentką menedżera w nowo przemianowanym Przedsiębiorstwie Importowym Glaskena. Zaproponowałem jej dziesięć złotych dukatów miesięcznie, żeby zapomniała o zegarmistrzostwie i pracowała dla mnie na pełny etat. Okazałem się jeszcze uczciwszy i zaproponowałem jej... - ...dwudziestoprocentowe udziały i status zarządcy, jeśli twój wskaźnik wzrostu przekroczy piętnaście procent w pierwszym roku. Czytałam dokumenty, które zdeponowałeś. Coś jeszcze? Jakieś sprawki z moimi ludźmi, edutorami czy innymi współpracownikami? - Powiedziała kiedyś, że podoba jej się Ilyire, a ja ją źle zrozumiałem. - Ach... tak. - Co? Co o tym wiesz? - Bibliotekarze wiedzą wszystko. - Rozumiem. No cóż, powiedziałem jej kiedyś, że lepszy on niż jakiś zasyfiony łajdak. No, ale ja ufam Jemli jak żadnej innej kobiecie, frelle Zarvoro, zarówno w kantorze, jak i w łóżku. Ona myśli strategicznie i ma świetną głowę do liczb. - Nic w tym dziwnego. Jej panieńskie nazwisko brzmi Milderellen, a Lemorel jest jej siostrą. Zarvora wyciągnęła szybko rękę, żeby podtrzymać Glaskena, który zatoczył się i upadł. Kilka minut i sporo brandy później poczuł się lepiej. Zarvora przysunęła jego twarz do strumienia powietrza wpadającego przez okienko w kabinie maszynisty. Kiedy usiedli ponownie, Zarvora wyciągnęła i pokazała mu złożoną kartkę szarego papieru. - Kiedy przechwyciłam i przeczytałam to, uznałam, że spełniły się najgorsze z moich podejrzeń, i że Jemli jest szpiegiem Lemorel, wkręcającym się w miejsca, z których mogłaby wyrządzać najgorsze szkody. Prawdę mówiąc, napisałam i podpisałam wyrok śmierci na Jemli, fras Glaskenie, ale twoje słowa przekonały mnie, że ona nie jest szpiegiem. Swoimi słowami uratowałeś jej życie. Zarvora wyciągnęła wyrok śmierci na Jemli z kieszeni kurtki i przyłożyła go do knota lampki. Spalił się szybko, oświetlając na chwilę kabinę jasnym błyskiem. Glasken przyglądał się, niewiele z tego rozumiejąc. - Czy jesteś szczęśliwy jako bohater, fras Glaskenie? - Jestem szczęśliwy, że darowałaś jej życie. - Ja też jestem szczęśliwa. Nie chciałam zabijać kobiety w ciąży. - Och, Hauptliberin, twoja mądrość i łaska... W ciąży? Jemli? - Od pięciu miesięcy. - Pięciu? - Glasken podniósł rękę i zaczął liczyć. - Styczeń, grudzień, listopad, październik, wrzesień... To znaczy, że ja jestem ojcem! - Gratuluję, fras, miło mi widzieć cię tak szczęśliwym. Glasken nagle uświadomił sobie, że trzyma Zarvorę w objęciach. Szybko puścił ją i cofnął się o krok. Podała mu kartkę papieru. - To depesza snopbłyskowa. Goniła za tobą po sieci od kilku dni. Została wysłana do Woomery, następnie do Peterborough i dalej do Morgan, które podałeś jako swój następny cel podróży. A ja przez przypadek wyłapałam ją w buforze trasującym, gdy byłam na galerii snopbłyskowej w Peterborough. Zdążyłam wcześniej zabić całą załogę, więc nie miałam ograniczeń. Glasken rozłożył kartkę, niezdarnie przebierając palcami z pośpiechu i zmieszania. - To musiało być ważne, jeśli użyła snopbłysku... och, oczywiście! "Zostaniesz ojcem... mam nadzieję, że się cieszysz... Varsellia pyta, czy może zostać twoją dalżoną, oczywiście odpowiedziałam, że tak...". Oj! - Glasken oddał depeszę Zarvorze. - Nie mogę czytać dalej. Ty to przeczytaj i powiedz mi, co tam jest. - Ja to już czytałam, zapomniałeś? Jemli posługuje się takimi ślicznymi, przymilnymi wyrażeniami, że muszę je sobie przypomnieć, gdy będę znowu pisała do Denkara. Nie przejmuj się, fras, to tylko kwestia naszego wieku. Nastał czas, kiedy tacy jak my usiłują wpasować małżonków i dzieci w swoje dotychczasowe życie. Glasken potrząsnął głową, po czym wyjrzał przez okienko celownicze w otaczającą ich ciemność. - Varsellia też jest w ciąży, wiem, że w tej depeszy jest też o tym. Powiedz mi, ja nie mam odwagi spojrzeć. Wyjęła mu depeszę z ręki. - Prawdę mówiąc, nie ma tu nic na ten temat. Jeśli zaś chodzi o resztę, to Varsellia chciałaby wystąpić w sukni srebrnej, a nie białej na waszym merowskim dalślubie, i żebyście wy z Jemli mieli na sobie kamizelki w kolorze czerwonej ochry na złotych szatach, a we włosy wpięte śnieżyczki i dzwonki, żeby lepiej przedstawiać kolorowe chmury porannego nieba mieszające się z gwiazdami. Oczywiście najpierw będziesz musiał ożenić się z Jemli, Varsellia zaś chciałaby odwlec dalślub do czasu, gdy dziecko będzie już na świecie, bo inaczej fason kamizelki Jemli nie pasowałby... - Och, zamknij się - powiedział Glasken, zapominając, do kogo mówi. - ...do ukośnej szarfy z ciemnoniebieskiego jedwabiu w pomarańczowe gwiazdki, która ma symbolizować Lustrosłońce. Cudowne. Dlaczego dałam się namówić temu heroldowi na zwykłe złoto na dalślub Theresli? Glasken opuścił ręce i spojrzał na nią. Jego twarz przedstawiała obraz najwyższego zdumienia. - Nie rozumiem cię, frelle. Żartujesz sobie z kobiety, której wyrok śmierci jeszcze przed chwilą miałaś w kieszeni. Uśmiechnęła się i dotknęła jego ramienia. - Fras Glaskenie, musiałam zmienić Jemli w przedmiot, żeby zdołać ją zabić. Teraz muszę zmienić ją na powrót w osobę. Zmienianie ludzi w przedmioty jest niebezpieczne, fras. Przez długie lata myślałam o komponentach Kalkulora jako o przedmiotach, a potem przekonałam się, że kocham jednego z nich. To mną wstrząsnęło. Nie potrafię już zabijać i wsadzać do więzienia tak łatwo jak dawniej. Rzecz w tym, że ciągle nie da się tego uniknąć, i że inni nie mają takich problemów. Zwłaszcza Lemorel będzie wściekła, gdy dowie się o tobie i Jemli. Jeśli uda jej się podbić Kalgoorlie... Glasken uniósł ręce. - Wystarczy tego, będę walczył w twojej armii. Szukasz muszkieterów z doświadczeniem w Kalkulorze Bojowym? - Skoro już o tym mowa, to wysłałam rozkaz powszechej mobilizacji z Peterborough, jak tylko zabiłam całą tamtejszą załogę, a więc... Zanim zdezerterowałeś w 1700, byłeś gdzieś na poziomie kapitana. Napiszę ci teraz list polecający, z którym zgłosisz się do któregokolwiek biura werbunkowego. - Piórem leżącym na biurku kapitana pociągu nabazgrała kilka linijek po drugiej stronie kartki z depeszą snopbłyskową i podała ją Glaskenowi. - Jak ty sobie z tym wszystkim radzisz, fras Glaskenie? Z wszystkimi tymi kobietami i z wszystkimi tymi kłopotami? Mam wrażenie, że to strasznie bezproduktywny tryb życia. A poza tym muszę wyznać, że patrzę na ciebie i nic nie czuję. - To ulga dla mnie, frelle Zarvoro... nie! To znaczy, ja... - Ja też czuję ulgę, fras, i nie uraziłeś mnie. Prawdę mówiąc, byłam ci bardzo wdzięczna, gdy osłoniłeś mnie, zanim ten wóz z paliwem wyleciał w powietrze kilka miesięcy temu. Czy podziękowałam ci za to? - Jeśli uczyniłaś to w pierwszym tygodniu po wypadku, frelle, to nie byłem w stanie sprzyjającym zapamiętywaniu. Zarvora nachyliła się, ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała w czoło. Długo nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobiła. W chłodnym powietrzu kabiny lokomotywy jej palce i usta były suche i ciepłe, a włosy miały zapach pierza. Przez wiele następnych minut czuł ciepło na skórze w miejscach, w których dotknęły go jej palce i wargi. - Dziękuję ci teraz, fras. Mój pocałunek to niewiele, ale daje ci członkostwo w bardzo elitarnym klubie, gdybyś miał ochotę się tym chwalić. Glasken potrząsnął głową, jakby usiłował się obudzić. - Rzadko zdarza mi się teraz przechwalać, frelle Zarvoro. Pakuje mnie to w zbyt wielkie tarapaty. - Bardzo rozsądnie z twojej strony. No dobrze, a zatem niebawem wyślę kilka kodowanych depesz do Kalgoorlie. Prawdopodobnie parę osób straci życie, żebym mogła je wysłać, a część podróży odbędą pewnie gołębiem, więc nie ma miejsca na gadaninę. Podyktujesz mi dwa, trzy słowa dla Jemli i Varsellii? - Cieszę się, kocham razy dwa - odpowiedział bez wahania. - To słodkie, fras Glaskenie. Odpocznij teraz. Okropności tej nocy mogły się jeszcze nie skończyć. * * * Morgan było w stanie pełnej mobilizacji wojennej, gdy dojechali tam o trzeciej nad ranem. Kilka osób podejrzanych o szpiegowanie na rzecz Ghanów ujęto i zlinczowano; ich ciała kołysały się na wietrze, zawieszone na wieżach sygnalnych paralinii. Zarvora udała się natychmiast do wieży snopbłysku i nawiązała łączność z Tarrinem w Rochester. Miała nadzieję, że uda jej się od ręki zaprząc Kalkulor Libris do działań wojennych, ale trwało to dłużej, niż się spodziewała. Sam Kalkulor ocalał dzięki okupacji przez własnych komponentów, ale procesy cywilne uwolniły wielu z nich i zmusiły resztę do wprowadzenia mało efektywnych sposobów pracy wewnętrznej. Na rozkaz Zarvory Tarrin natychmiast zabrał się do odtwarzania wielkiej maszyny w jej wcześniejszym kształcie, ale proces ten okazał się niszczący. Bez pomocy Kalkulora Libris nie dało się zoptymalizować rozkładów jazdy pociągów wojskowych ani generować nowych, bezpiecznych kodów dla snopbłysku. Karty i taśmy inwentaryzacyjne surowców i zapasów były niedostępne bez pośrednictwa Kalkulora Libris, ale Tarrin podjął pewne rozsądne kroki. Dane o rezerwach strategicznych i korespondencję między garnizonami w Przymierzu Południowo-Wschodnim tymczasowo przekazywano Wojennemu Zgromadzeniu Merów niezabezpieczonymi kodami snopbłysku. Tarrin wyszedł z założenia, że lepiej ryzykować przechwycenie przez wroga niż niewykorzystanie zasobów. Zarvora odetchnęła z ulgą, nie różniło się to bowiem zbyt od tego, co sama by zrobiła. Raporty snopbłyskowe potwierdziły jej oczekiwania. Najeźdźcy izolowali miasta i wykorzystywali w jak największym stopniu okolice wiejskie. Ona postąpiłaby tak samo. Chcąc zneutralizować strategię Ghanów, wydała rozkazy zniszczenia wszystkich mostów i kilku połączeń kolejowych na odległych, samotnych odnogach sieci, do których nie dało się łatwo dostarczyć materiałów koniecznych do napraw. Wieże snopbłysku miały być najsilniej bronione. Zapasy, których nie dało się dostarczyć do miast, należało zniszczyć, a bydło na polach w pobliżu Ghanów wystrzelać lub zwolnić z uwięzi, żeby zabrało je najbliższe Wezwanie. Trzecia rakieta eksperymentalna została umieszczona na bocznicy i Zarvora natychmiast zażądała, żeby przerobić wąskotorowy wagon na platformę zdolną zawieźć rakietę do Rochester. Glasken i Ettenbar włączyli się do tej pracy wraz z kapitanem Wilsartem. - Z trudem wyobrażam sobie, co mogłoby mi się podobać bardziej od niszczenia wąskotorowych wagonów - śmiał się kapitan Wilsart, wymachując siekierą w świetle latarni. - Uważaj tylko na podwozie, będziemy chcieli je wykorzystać - zawołał Glasken. Nadzorował ekipę stolarzy zbijających kołyskę dla nieporęcznego pierwszego członu. - A tak w ogóle, to do czego ma służyć ta rakieta? - zapytał kapitan Wilsart. - Gdybym nawet wiedział, i tak bym nie powiedział, bo zostałbym rozstrzelany za wyjawienie tego komukolwiek. - Aha, ale skoro to rakieta, to musi być do użycia na wojnie. Świetlik mógłby ją pociągnąć. - Maszyny i dźwigi są na bocznicy, a więc tu przeniesiemy rakietę - oświadczył Glasken. - Ettenbar, każ ludziom uprzątnąć deski z torów. Kapitanie, niech Świetlik wyciągnie rakietę z bocznicy i podstawi ją równolegle do tej platformy. Minęło pół godziny i niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Glasken zauważył zbliżającego się Świetlika i usłyszał stłumiony zaśpiew pedałujących robotników. Kapitan Wilsart zszedł na tory, by osobiście przestawić zwrotnice i porozumiewać się z maszynistą sygnałami nadawanymi za pomocą latarni. Świetlik obrócił się na platformie i wreszcie zaczął toczyć się w ich kierunku. Nagle kapitan Wilsart zaczął szaleńczo wymachiwać latarnią, po czym rzucił się pędem po torach w kierunku lokomotywy. Klęczący między szynami Glasken usłyszał strzał z pobliskiego wagonu, a kiedy się odwrócił, żeby spojrzeć, padł następny. Kapitan się potknął, Glasken zaś wycelował w okno, w którym wcześniej dostrzegł rozbłyski, i wypalił w impregnowane płótno tuż pod okiennicą. Usłyszawszy stłumiony krzyk, podbiegł ku czołgającemu się po torach kapitanowi. Świetlik przybliżał się, piszcząc i zgrzytając tak, jakby ktoś usiłował wrzucić wsteczny bieg bez zatrzymywania maszyny. Glasken nie zdążył. Przednie koła lokomotywy przetoczyły się nad kapitanem Wilsartem, niemal przecinając go na pół. Glasken podbiegł z dwoma stolarzami w chwili, gdy załoga wyskakiwała na ziemię. Kapitan wciąż leżał pod kołem. - Delikatnie - powiedział Glasken, gdy usiłowali ulżyć nieco rannemu, podkładając mu kamienie pod ciało. Wilsart oddychał, ale nie dało się mu nijak pomóc. - Mina... między szynami - wyszeptał. - Wbiłem sztylet... w zapalnik... Glasken rzucił okiem na tory i od razu zauważył ciemny przedmiot zaraz za przednimi kołami lokomotywy. Zaklął cicho i wczołgał się pod lokomotywę. Ostrożnie zdjął szmatę z przebitego sztyletem kapitana Wilsarta zamka sprężynowego. Zaprojektowano go w Rochester. Odkręcił detonator, po czym wrócił do zakrwawionego kapitana. Zjawili się Zarvora i Ettenbar. Glasken podniósł w górę detonator. - Jak on się czuje? - spytała Zarvora, mimo że los kapitana Wilsarta wydawał się przesądzony. Glasken przejechał palcem po gardle i wzdrygnął się. - Kapitanie, twoja lokomotywa i załoga są bezpieczne - powiedziała łagodnie Zarvora. - Podobnie jak moja rakieta. Nigdy nie zapomnę tego, co uczyniłeś dla Przymierza i dla mnie. Wilsart odkaszlnął krwią, która spłynęła po jego podbródku na kołnierz. Wyciągnął rękę i poklepał krawędź koła, które przygniatało jego zmiażdżone biodro do szyny. - Cieszę się, że to nie jedna z tych przeklętych wąskotorówek - oznajmił ostatkiem sił. Zarvora usiadła. Na rękach i kolanach miała krew kapitana Wilsarta. - O co chodzi z tą szerokotorówką Brunela i Wielką Paralinią Zachodnią? - zapytała po raz kolejny. Odpowiedziało jej milczenie. * * * Lemorel wiedziała od samego początku, że inwazja na Konfederację Woomery i Przymierze Południowo-Wschodnie będzie zadaniem o niebo trudniejszym niż wszystkie dotychczasowe kampanie, ale armię miała teraz znacznie liczniejszą i atakowała przez pustynię, którą jej nieprzyjaciele uważali za swoją naturalną tarczę. Jej szpiedzy i agenci również dobrze się spisali, przygotowując cele. Konfederacja Woomery znalazła się w jej rękach po dziewięciu dniach wojny. Samo miasto Woomera, a także kilka ufortyfikowanych wież snopbłysku musiała oblegać, ale prawie wszystkie większe miasta padły, zaskoczone, od pierwszego ataku. Wieże snopbłysku na całej paralinii waliły się wprawdzie pod naporem jej ludzi i bombard, cena jednak była wysoka, bo miały one na wyposażeniu nowsze modele bombard z Inglewood niż Lemorel, modele o znacznie większym zasięgu. Jej armia doszła na zachód aż po Maralingę, która została zdobyta dzięki podstępowi, a nie sile. Setka Ghanów udających handlarzy kawą prowadziła od dawna infiltrację w tym miejscu i przejęła stację na rozkaz przekazany szyfrem przez sieć snopbłysku. Szerokotorowa paralinia była niemal nieuszkodzona na odcinku między mostem na jeziorze Tyers a Maralingą, toteż Lemorel posłużyła się nią, żeby uzbroić Maralingę na wypadek ataku z Kalgoorlie. Pustynia i Nizina Nullarbor sprawiały, że wszystko, co przemieszczało się między wschodem i zachodem, ciągnęło ku paralinii. Kalgoorlie jednak nie mogło już przewieźć wojsk dalej na wschód niż do Fisher. Nie wszystko jednak poszło po myśli Lemorel. Nawet w obliczu tortur i śmierci większość pracowników Wielkiej Paralinii Zachodniej odmawiała współpracy. Ghanowie musieli w końcu użyć wielbłądów i koni do ciągnięcia wagonów z zapasami po torach do Maralingi. Niecałe trzydzieści kilometrów dalej na zachód pociągi wiatrakowe i galerowe pędziły po naprawionych torach, wożąc materiały potrzebne do budowy barykady, której przerwanie wymagałoby użycia całej armii Ghanów, oraz do naprawy wież snopbłysku uszkodzonych w ramach podjętych wcześniej działań zapobiegawczych. Plemionom Koori nie podobały się wypady Ghanów na ich terytoria, toteż odpowiadały tym samym. Zachód mógł się opierać najazdowi przez długi jeszcze czas. Zarvora spodziewała się, że najeźdźcy zaatakują Morgan i Renmark, ale Lemorel przygotowała dla niej niespodziankę. Przez całe dwa tygodnie zmierzała prosto na wschód przez Równiny Graniczne, wysyłając przodem oddziały lansjerów, żeby szerzyły popłoch, a następnie spotkała się z wysłannikami i lansjerami z Southmoor przy rzece Lachlan. Przybyła tam osobiście na spotkanie dyplomatyczne, na którym obecny był także przedstawiciel Centralnej Konfederacji. Po dwóch dniach rozmów podpisano cały pakiet umów. Konfederacja Centralna miała zachować neutralność, gdyby Southmoor i Alspring prowadziły wojnę z Przymierzem Południowo-Wschodnim. W zamian za rozległy suchy emirat Balranald Southmoor miało uzyskać wszystkie majoraty Przymierza aż po Rochester, a wojska i lansjerzy Ghanów mieli nie zapuszczać się za rzekę Murrumbidgee. Southmoorczycy uderzą na wschodnie granice, Ghanowie zaś na Mildurę, Wentworth, Robinvale, całą zachodnią paralinię i połączenia snopbłyskowe. Na nieszczęście dla Lemorel Zarvora również nie lekceważyła działań zapobiegawczych. W marcu, wbrew radom Wojennego Zgromadzenia Merów, podjęła zmasowany atak na wschodnią granicę, uderzając w southmoorskie ośrodki rzemieślnicze, niszcząc mosty i tory kolejowe na taką skalę, że przewozy w Southmoor spadły do jednej dziesiątej zwykłej wielkości. Zgrała swoje uderzenie z nadejściem z zachodu niespodziewanych o tej porze roku obfitych deszczów. Zakaz komunikacji snopbłyskowej obrócił się ostatecznie przeciwko Southmoorczykom, nie zdołali skoordynować swojej obrony z działaniami Ghanów, których ofensywa na zachodzie została zatrzymana przez masowe przeziębienia i gorączkę. W kwietniu Zarvora przeprowadziła kontratak, który zachwiał wiarę Ghanów w łatwe zwycięstwo. Jej lansjerzy mieli nie mniej doświadczenia od Ghanów, którzy w dodatku nie byli przygotowani na walkę w tak chłodnym, wilgotnym, pokrytym bujną roślinnością terenie. Kiedy Ghanowie wdzierali się w głąb kraju, żeby oblegać miasta, lansjerzy Przymierza odpowiadali uderzeniami na magazyny żywności, które niszczyli tak długo i konsekwentnie, aż Ghanowie byli zmuszeni do wycofywania się. Zwycięstwa Atamanki stawały się coraz kosztowniejsze, coraz bardziej krwawe i iluzoryczne, nie zaś pełne chwały, szybkie i rozstrzygające. Mimo starań nie zdołała też przerwać połączeń paralinii ani snopbłysku na wschód od Morgan. Sukcesy nie sprawiły, żeby Zarvora przestała trzeźwo myśleć o swoich słabościach. Jej zawsze skore do buntu zachodnie kasztelanie poddały się Lemorel bez walki, a Southmoorczycy powoli wypierali jej wojska ze swoich wschodnich terenów. W połowie kwietnia padła Woomera, a Lemorel zaskoczyła nawet swoich własnych marszałków, zrównując z ziemią uparcie oporną stolicę Konfederacji i nie pozwalając mieszkańcom na ucieczkę. Zwycięstwo pozwoliło Lemorel przenieść siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy i inżynierów pod Robinvale, kluczowy węzeł snopbłysku, którego zdobycie odcięłoby jedną trzecią terytorium Zarvory. * * * W tym samym czasie wojska Atamanki prowadziły mnóstwo pomniejszych uderzeń sondażowych, mających na celu odkrycie słabych punktów przeciwnika. W Dareton jednak wyszkolony naprędce oddział muszkieterów stawił czoło i odparł szarżę pięciu brygad lansjerów. Na mapie ściennej Zarvory pojawiła się szpilka ozdobiona skrzyżowanymi muszkietami dla oznaczenia bitwy, a w odległym namiocie sztabowym Lemorel skryba przypiął do mapy skrzyżowane szable. W Kalkulorze Libris do Dareton dodano spory wektor oznaczający Sto Piątą Brygadę Muszkieterów Kalkulora i przypisano mu stosowny zespół parametrów poruszeń. * * * Słońce zachodziło nad polem bitwy w Dareton, a niebo było czyste, co zapowiadało chłodną noc. W pobliżu spalonej farmy wycieńczony kapitan Sto Piątej Brygady Muszkieterów Kalkulora oparł się o słupek płotu i pociągnął łyk kwaśnego wina z dzbanka, który następnie rzucił w popiół. U jego pasa zwisały dwie częściowo oskubane kury, na sobie miał brudną kurtkę konduktora Wielkiej Paralinii Zachodniej i buty ściągnięte z poległego lansjera Ghanów. Jego adiutant siedział na pobliskim pniu i cierpliwie ładował muszkiety. - Kapitanie Glasken, nadal jestem zdania, że plądrowanie jest niemoralne... - Po raz ostatni powtarzam ci, ty zakuta southmoorska pało, że istnieje różnica między zdobywaniem pożywienia i plądrowaniem. Czemu, ach, czemu zgodziłem się, żebyś został moim adiutantem! Widzisz, tu chodzi o dobro wysiłków wojennych Przymierza. - Ukradłeś tę kurtkę konduktorską w Morgan. To nie pomogło wysiłkom wojennym Przymierza. - To co innego, nie lubię konduktorów. Pewien konduktor miał kiedyś niecne zamiary wobec mojej frelle Jemli. A poza tym pasowała na mnie. - A co z tymi frasses i frelles, wobec których ty miewałeś niecne zamiary? - Och, mogą ukraść mi kurtkę, jeśli chcą. Co za koszmar, czy widziałeś kiedyś tylu lansjerów usiłujących cię zabić? - Aż do Peterborough, fras kapitanie, nikt nigdy nie usiłował mnie zabić. Ty za to byłeś w wielu bitwach. - Tylko pod Woodvale, a i tam jako trybik pierwszego Kalkulora Bojowego. Dzisiaj to było całkiem co innego. Stać na czele tysiąca muszkieterów, gdy szarżuje na ciebie pięć brygad, a na całym polu bitwy nie ma ani jednej suchej pary portek Przymierza... Nie pamiętam nawet, co mówiłem. - Powiedziałeś: "Czekać na mój gwizdek, wy..." - no, podałeś w wątpliwość ich pochodzenie, fras kapitanie. - Czemu nie? Moje z pewnością jest wątpliwe. W każdym razie żyjemy. - Sześciuset dwudziestu zabitych lub ciężko rannych, fras, a my ledwo draśnięci. Z pewnością cieszymy się łaską w oczach Allacha. - Mów za siebie. Popatrz na mój kark... i to, co zostało z mojego hełmu. Kosztował mnie sześćdziesiąt pięć srebrników w Loxton. Hej, słyszę trąbkę. Jeden długi, dwa krótkie, długi, dwa krótkie. To oznacza... zbiórka i zameldować się na stacji. Glasken wziął swój muszkiet i zarzucił go na ramię. Na zachodnim niebie obręcz Lustrosłońca częściowo zaćmiła rosnący księżyc. Była znacznie węższa niż kiedyś, z wyjątkiem trzech talerzowatych zgrubień, odległych od siebie o mniej więcej czterdzieści stopni. Część piąta DOLORIAN Theresla czuła się niepewnie w Rochester po spędzeniu długiego czasu w towarzystwie stworzeń tak bardzo różnych zarówno od ludzi, jak i awiadów. Już sam gabinet Zarvory w Libris był niepokojący: pełen półek, na których mechaniczne zwierzęta i skomplikowane mechanizmy mieszały się z książkami i rolkami dziurkowanej taśmy. Theresla wyciągnęła się w fotelu naprzeciwko biurka Zarvory i oparła podbródek na dłoni. Zamknęła oczy na długą chwilę i zdawało się, że śpi. Zarvora nie mogła doczekać się wiadomości od niej, pożądała informacji, które mogły dać jej przewagę nad najeźdźcami z Alspring, ale znała na tyle swoją dalsiostrę, że wolała jej nie popędzać. Zastukała w klawiaturę wybebeszonej połówki klawikordu stanowiącej konsolę Kalkulora Libris i przyjrzała się logistycznym i militarnym meldunkom, które pojawiły się na rządkach trybów. - Morskie istoty tworzą złożoną społeczność - odezwała się w końcu Theresla, nie otwierając oczu. - Pod wieloma względami jest znacznie bardziej zaawansowana od naszej, ale jej siłą napędową jest polityka i frakcyjność. Istnieją grupy podobnie myślących, jak w naszych majoratach, istnieją walki o władzę, frakcje, a nawet pojedynki. W każdym razie wydaje mi się, że to pojedynki. To, co oni robią, nie daje się wyrazić ani po austaricku, ani za pomocą tego słownictwa, jakie opanowałam w ich języku. - Czy oni nam pomogą? - zapytała Zarvora, odwracając się od swoich trybów. - Jakim "nam"? Dla nich wszyscy jesteśmy stworzeniami lądowymi, istotami o marnych możliwościach umysłowych, ale niepokojąco dobrze kontrolującymi procesy fizyczne. Pamiętają, że ludzie kiedyś na nich polowali, że niemal doprowadzili ich do wyginięcia. - Ale niektórzy z nas nie są ludźmi. - To prawda, w dodatku awiadowie są odporni na Wezwanie. Oni rozumieją wojnę, droga frelle. Chciałabyś, żeby ingerowali w wojnę między ich dawnym wrogiem a gatunkiem, nad którym nie mają kontroli. A oni z radością posłaliby nas wszystkich do diabła... czy też do Otchłani, jak nazywają piekło. - Nie musisz im mówić, do czego potrzebujesz transportu do Zachodnich Majoratów. Theresla otworzyła oczy i wyprostowała się. - Och, ja nie potrafię ich okłamywać, frelle, w tym cały problem. Żeby się z nimi porozumieć, muszę się całkowicie odsłonić. Wszelkie maski byłyby widoczne jak płonąca wieża snopbłysku. Nawet ta nasza rozmowa będzie dla nich czytelna, gdy wrócę do wody. Zarvora wstała i zrobiła sztywno kilka kroków, żeby rozciągnąć mięśnie. Theresla przyglądała się jej uważnie. - Rozważasz zastrzelenie mnie? - zaczęła. - Nie obrażaj mnie, frelle Thereslo. Nie ścinam drzewa, żeby zerwać jabłko. - Może ty nie, ale ludzie bywają na tyle głupi, żeby tak czynić. Theresla wstała i objęła Zarvorę bez słowa, a ta poczuła wdzięczność za ten wyraz uczuć. - Prowadzę teraz wojnę z bardzo głupimi i bardzo silnymi ludźmi - szepnęła, opierając podbródek na ramieniu Theresli. - Frelle dalsiostro, pomogłabym ci, gdybym potrafiła. Delfiny z Zatoki Phillipa są moimi przyjaciółmi i zrobią prawie wszystko, o co je poproszę, ale poza zatoką panują inne reguły. - A co z Macedonem? Pozwolą awiadom przyjść i walczyć u naszego boku, żeby sabotować pozycje Ghanów, kiedy nad polami bitew przetoczy się Wezwanie? - Mer i jego rada nie odnoszą się ze współczuciem do niczego, co mogłoby zagrozić ich rodowodom i sile genototemowej, którą tak pieczołowicie pielęgnują. - A więc wolą bawić się w swoje wymiany mężów, podczas gdy Rochester rozleci się na kawałki. - Oni nigdy nie byli godnymi zaufania sojusznikami, wiemy o tym obie. - Mogą się przekonać, że Ghanowie są mniej liberalni, jeśli chodzi o przemieszczanie się obywateli, niż ja. Może się okazać, że nie pozwoli im się korzystać z farm, na których wychowują swoje dzieci, dopóki nie staną się odporne na Wezwanie. Zarvora pochyliła się, żeby nakręcić mechaniczne astrolabium. - Zgadzam się z tobą, frelle przyjaciółko - powiedziała Theresla. - To podłość. Dlatego nie mówię im nic o moich planach dotyczących strefy zerowej. - A to co takiego? - Prowadzę negocjacje z delfinami zatokowymi, żeby pozostawiły strefę zerową w obrębie Martwych Krain, być może nad Macedonem. Jeśli inwazja Ghanów z Alspring sprawi, że ludzkie kraje staną się zbyt wrogie, awiadowie będą mogli wycofać się w całkowitą izolację. Zarvora odwróciła się do okna, z którego rozciągał się widok na dachy Libris i dalej na Rochester. W wyglądzie miasta nie było nic, co wskazywałoby na zbliżające się z północy niebezpieczeństwo. - No cóż, to byłoby dobre dla awiadów w ogólności. Dlaczego nic im nie powiedziałaś? - Żeby skłonić ich do udzielenia ci wsparcia, chociaż to nic nie pomogło. Wierz mi, frelle, jeśli w jakikolwiek sposób będę mogła ci pomóc, uczynię to. Macedon też ci pomoże, pod warunkiem że nie uszczupli to ich niewielkiej populacji. Przyjmij ich przeprosiny i się nie gryź. * * * Zarvora rozmyślała nad mapami i schematami wiszącymi na ścianach i walającymi się na podłodze sali wykładowej Libris, którą zmieniono w kwaterę główną jej sztabu. Vardel Griss, piastująca teraz stanowisko naczelnego marszałka, przyglądała się połączeniom Wielkiej Paralinii Zachodniej z Kalgoorlie. Tarrin sprawdzał mechanizm dziurkujący taśmę. - Szpiedzy meldują, że zniszczono kilka kilometrów torów na zachód od Maralingi, ale nigdzie indziej - powiedziała Griss, stukając w mapę buławą. - Gdyby się dało koordynować atak z zachodu, zmusilibyśmy Ghanów do przeniesienia części sił na drugi front, stwarzając sobie szansę przegrupowania i natarcia. - Nie możemy na to liczyć - odrzekła Zarvora. - Ależ, Hauptliberin... - Wyjaśnij to,Tarrinie. - To kwestia strategii - zaczął Tarrin. - Zachodnia armia będzie uzależniona od paralinii, jeśli chodzi o przerzucanie wojsk przez Nullarbor. Ghanowie na wielbłądach i koniach są bardziej mobilni, a paralinii nie da się bronić na całej długości. Kilkuset Ghanów pokona dziesięciotysięczną armię Kalgoorlie serią szybkich uderzeń na paralinię. Pustynia spowolni poruszenia armii używającej dróg i armia ta będzie musiała walczyć z upałem, odległościami i ciągłymi atakami z pustyni na oddziały zaopatrzeniowe. - Szpiedzy twierdzą, że Ghanowie na zachodzie są słabi i zbyt rozproszeni - powiedziała Griss. - To może być zmyłka, finta. Ghanowie udają, że są słabi, my nacieramy i zostajemy otoczeni przez ukryte siły. Trzymamy ich od zachodu. Nie możemy dopuścić do tego, żeby zaczęli tam atakować. Griss rzuciła mu nieprzyjazne spojrzenie, ale nie potrafiła znaleźć słabego punktu w tym, co powiedział. Taka naprawdę była taktyka Ghanów. Odwróciła się więc do mapy. - Mówisz tak, jakbyśmy już byli pokonani, fras. - Strategicznie jesteśmy, owszem - rzekł Tarrin spokojnym, bezbarwnym tonem. - Lemorel zbyt dobrze zna nasze siły i uderza dokładnie tam, gdzie straty są najdotkliwsze. Niemniej z taktycznego punktu widzenia mamy jeszcze pewne możliwości, a niektóre rzeczy dają nam wręcz przewagę. - Wymień cokolwiek - powiedziała Griss, zwieszając głowę i marszcząc brwi. - Southmoorczycy nie usankcjonują komunikacji snopbłyskowej, w związku z czym rozkazy Lemorel będą w niektórych miejscach przekazywane wolniej niż nasze. Poza tym nasza sieć paralinii i pociągi galerowe przewożące wojska są znacznie sprawniejsze niż te, które znajdują się na terytorium nieprzyjaciela. - Ich kawaleria jest bardziej mobilna i elastyczna - upierała się Griss. - Ale nie niezwyciężona. Pod Dareton wysłali przeciwko nam pięć brygad, a jednak nasi muszkieterzy przełamali ich szarżę dzięki dyscyplinie i stałemu obstrzałowi. - Dało im to do myślenia! Za porażkę pod Dareton Lemorel osobiście zastrzeliła jednego z marszałków. Teraz zaczną prawdopodobnie walczyć samodzielnymi brygadami, które same będą wybierały pole bitwy. W Rutherglen Southmoorczycy walczą w błocie z rowami, wilczymi dołami, snajperami i szarżami na bagnety. My możemy szybciej przemieszczać oddziały, ale mamy ich mało. Wyczerpawszy możliwości tej konwersacji, zwrócili się o arbitraż do Zarvory, która studiowała mapę południowego wschodu. - Tarrin ma do pewnego stopnia rację - powiedziała powoli. - Możemy szybciej przemieszczać nasze wojska, ale tylko wtedy, kiedy wybieramy pole bitwy. Dlatego musimy to robić. Z paralinii w Robinvale uderzymy na Balranald, najsłabszy z southmoorskich emiratów. - Słaby? A co ze stu pięćdziesięcioma tysiącami kawalerii Ghanów, która terroryzuje skutecznie całe nasze pogranicze z Balranald? - spytała Griss. - Och, więzi polityczne Balranald z pozostałymi emiratami zawsze były słabe - rzucił Tarrin od niechcenia. Zarvora przytaknęła. - Gdybym ja była emirem Cowry, stojącym przed wyborem między mało wiarygodnym klientem a silnym najeźdźcą z północnego wschodu, oddałabym prawdopodobnie wszystko na północ od linii między Balranald i granicą z Centralną Konfederacją. Wiemy, że emir Balranald ogłosił miasto zamkniętym, co jest dość dziwne, zważywszy że nie ma nas nigdzie w pobliżu. On boi się swoich sojuszników Ghanów. - Zajmijmy obszar między Konfederacją i Balranald, a Ghanowie będą odcięci od Southmoorczyków... chyba że wkroczą do Konfederacji - dodał Tarrin. Griss zaczęła pojmować. - Ale Konfederacja ma dobrą sieć snopbłysku, a także kawalerię nawykłą do walk na równinach. - Tak, a spora część terytorium Balranald znajduje się ciągle pod kontrolą tamtejszego emira - powiedział Tarrin, stukając w mapę laską. - Gdyby zechciał nas wesprzeć, a jego poddani wystąpili przeciwko Ghanom, moglibyśmy utrzymywać ten pas ziemi w nieskończoność. - Ale gdybyśmy go utracili, wbito by nam klin w samo serce - ostrzegła Zarvora. - W tydzień po naszej pierwszej porażce na tym pasie oni ustawią bombardy na brzegu jeziora otaczającego Rochester. * * * Opasująca Ziemię obręcz Lustrosłońca przekształciła się w cienką wstążkę utrzymującą trzy ogromne wklęsłe talerze - jasnoczerwone dyski świecące przyćmionym, metalicznym światłem podczas wędrówki przez nocne niebo i bledsze na błękicie dnia. Zarvora obserwowała zmiany zachodzące w obręczy każdej pogodnej nocy. Była pewna, że za zmiany odpowiedzialna jest pierwsza i jedyna wystrzelona z powodzeniem rakieta, i miała jasną wizję tego, co miało wkrótce nastąpić. Pozwoliłoby to wprowadzić na pola bitewne południowego wschodu całkowicie nową technologię, a jeszcze przed inwazją zaczęła przewozić koleją urządzenia elektryczne z Kalgoorlie do Rochester. Lustrosłońce zamierzało zaatakować bojowe satelity zwane Wędrowcami. * * * Bez żadnego ostrzeżenia cząstki tworzące talerze Lustrosłońca obróciły się jednocześnie o dokładnie zaprogramowane kąty, tak że każdy z nich zwrócił się odbijającą światło stroną ku słońcu. Powierzchnia równa jednej czwartej powierzchni księżyca skupiła promieniowanie słoneczne w jeden promień skierowany na fortecę orbitalną, która właśnie minęła lądy i znalazła się nad Pacyfikiem. Forteca od tysiącleci nie była narażona na ataki, toteż jej moduły samonaprawcze i podtrzymujące dopuściły do powstania słabych punktów w systemach i strukturze. Chłodnice stopiły się, rury popękały, obwody wewnętrzne spłonęły i forteca wybuchła w błysku, który oświetlił położoną niżej Ziemię. Następny w kolejce był starożytny satelita komunikacyjny na orbicie geosynchronicznej. Drobniutka zmiana ustawienia miliardów płytek, trzy palące stożki ciepła i po chwili po satelicie nie zostało śladu. Jak dotąd nie włączył się żaden alarm. Wysoko nad biegunem północnym następna forteca orbitalna rozbłysła pod promieniami Lustrosłońca niczym maleńka, bardzo jasna gwiazda, po czym wybuchła w rozprzestrzeniający się obłok odłamków i zjonizowanych gazów. Chwilę później płytki zwróciły się ku biegunowi południowemu, gdzie kolejna forteca mijała oś obrotową Ziemi. Najpierw stopiły się i rozleciały baterie słoneczne, następnie osłabione żarem ściany wypluły zawartość chłodnic, potem przestały działać wewnętrzne systemy i forteca rozpadła się na tysiące lśniących kawałków, które zamigotały i zgasły, gdy promień się odwrócił. Tymczasem dwa inne satelity komunikacyjne po drugiej stronie globu usiłowały wywołać trzeci, ale nie otrzymały odpowiedzi. Błąd w funkcjonowaniu, uznały z początku, ale kiedy spróbowały nawiązać kontakt z unicestwionymi fortecami i również nie otrzymały odpowiedzi, ich alarmy wypełniły przestrzeń krzykiem, który dotarł do czwartej, ocalałej fortecy orbitalnej. Moduły sztucznej inteligencji satelitów odbyły krótką pogawędkę, zanim ogromne zwierciadła Lustrosłońca skupiły się na dwóch pozostałych komunikacyjnych. Efektem był atak z powierzchni Ziemi, atak z gigantycznego działa laserowego. Czwarta forteca skanowała powierzchnię Ziemi, gdy nagle zmieniła się w paciorek jasności mknący nad pogrążonym w ciemności globem. Jej sztuczna inteligencja usiłowała obrócić działa za pomocą topniejących właśnie manipulatorów. Kiedy eksplodowała, sztuczna inteligencja piątej fortecy analizowała konfigurację obręczy Lustrosłońca i doszła do właściwego wniosku. Impuls EMP uderzył w jeden z dysków Lustrosłońca, ale jedynie pozostawił cienką czarną smugę na jego powierzchni, nie zdołał przeciąć tarczy. Ustawienie nanojednostek wskazywało teraz "zamknięcie". Zwierciadło skupiało światło wolniej, ale promień już skierował się na piątą fortecę. Panele jej baterii słonecznych topiły się i rozpadały, więc sztuczna inteligencja przestawiła się na zasilanie z wewnętrznych akumulatorów. W talerze uderzyły kolejne impulsy, zostawiając na nich siatkę czarnych blizn. Wielkie obszary zwierciadeł obumarły, a ich składany promień osłabł. Do walki włączył się szósty orbiter, którego sztuczna inteligencja również wyciągnęła poprawne wnioski z układu luster. Nieatakowana, forteca skierowała całą wściekłość swoich dział EMP na zwierciadła, analizując strukturę rozkazów w materii Lustrosłońca za pomocą wzoru uszkodzeń na jej powierzchni. Piąta forteca przerwała atak, gdy uświadomiła sobie, że otrzymała wsparcie. Uruchomiła wewnętrzny żyroskop i zaczęła się obracać, starając się jak najbardziej rozszerzyć zasięg ciepła wysyłanego w stronę Lustrosłońca. Głębiej w przestrzeni kosmicznej kabel, który sprawiał wrażenie zwykłego połączenia między trzema talerzami, nie próżnował. Niczym gigantyczny akcelerator cząstek popchnął grono nanojednostek, nadając im prędkość czterystu mil na sekundę, i wypluł je w przestrzeń. Szósta forteca została ostrzeżona przez swój radar dopplerowski o zbliżaniu się strumienia i obróciła walcowaty pojemnik, żeby wypompować na zewnątrz tarczę z cząstek i osłonić własną flankę. Nanojednostki wryły się w chmurę i zaiskrzyły w niej, ale nie przestały płynąć niekończącym się strumieniem. Rezerwy cząstek spadły kolejno do pięćdziesięciu, czterdziestu, trzydziestu procent. Sztuczna inteligencja uznała, że strumień nie jest samokierujący i że bardzo łatwo może się przed nim obronić. W chwilę później jej rakiety jonowe odpaliły cenne rezerwy paliwa. Lustrosłońce wysłało promień skupionego światła słonecznego o sile jednej czwartej poprzednich. Forteca zwinęła szyki i zaczęła się obracać. Jej sztuczna inteligencja uznała, że zakres rozprzestrzeniania się ciepła jest znośny i że dziewięćdziesiąt procent komórek słonecznych przeżyło. Po drugiej stronie globu ziemskiego sztuczna inteligencja piątej fortecy uruchomiła procedury oceniające zniszczenia. Jej baterie słoneczne nie istniały, zewnętrzne czujniki były stopione i oślepione, działa EMP zablokowane, a ich akumulatory na wyczerpaniu. Niemniej forteca kontrolowała wciąż swoje silniki i mogła wykorzystać rezerwy paliwa, żeby wydostać się na orbitę obręczy i dokonać samozniszczenia. Sztuczna inteligencja wciąż porównywała optymalne trajektorie, kiedy chmura nanojednostek uderzyła w zewnętrzny pancerz fortecy, wyparowując w chwili otwarcia go dla oddalonej zaledwie o milisekundy chmury wspomagającej. Szósta forteca wspięła się na orbitę w chwili, gdy kolejna chmura cząstek rzuciła się w jej kierunku. Chmura poruszała się po nieszkodliwej teraz trajektorii... po czym eksplodowała! Odłamki przecięły orbitę ostatniej fortecy, obdzierając ją ze skóry, odrywając pancerz jednego z paneli słonecznych i niszcząc silnik jonowy. Zbliżyła się kolejna chmura i forteca orbitalna wypompowała więcej ochronnych cząstek, zmieniając znowu orbitę. Sztuczna inteligencja przeprowadziła analizę: zasoby obręczy Lustrosłońca są nieskończone, za to własne paliwo fortecy i jej możliwości obronne nie przetrwają do następnego dnia. Odpaliła dwa pozostałe silniki. Lustrosłońce zauważyło, że forteca przenosi się na wyższą orbitę i wyregulowało strumień nanojednostek tak, żeby przecięły nową trajektorię. Forteca zniknęła za horyzontem, po czym wspięła się, żeby spotkać się z dyskiem, powoli i pod nieustannym obstrzałem. Kilka godzin później przeszła przez obręcz, siekąc ją wybuchami EMP i chmurami cząstek, rozrywając jej strukturę, aż zrobiła z niej orbitalne nanotechniczne strzępy. Kiedy forteca zaczęła schodzić z apogeum, jej sztuczna inteligencja zauważyła, że będzie teraz musiała przejść przez górne warstwy atmosfery, schodząc ku perigeum. Grad nanojednostek nie ustawał, eksplodował w ochronne chmury cząstek, ale forteca nie zmieniała już orbity. Skończyło się jej paliwo. Kilka godzin później uzbrojony walec zarył się w atmosferę, wspiął się jeszcze na moment w przestrzeń kosmiczną, po czym spadł na Ziemię, rozpadając się na proch w Andach. Powoli obręcz zaczęła się zbierać. Jedna trzecia jej struktury była martwa, ale z powierzchni Księżyca dobywano już rezerwy. * * * - Dziwne światła na niebie - zauważył Glasken, leżąc na plecach na derce. - Coś zmieniło się też w Lustrosłońcu. Wygląda jak... nadgryzione i poszarpane. - Nie ma Wędrowców, fras Glaskenie, to też zmiana - odezwał się Ettenbar z miejsca, gdzie leżał, wpatrując się w niebo. - Co? Ech, patrzysz w złą stronę. - Nie, fras, byłem kiedyś pasterzem. Znam bardzo dobrze niebo i znam imiona wszystkich Wędrowców. Nad naszymi głowami powinien się w tej chwili znajdować Theten. Glasken prychnął. - No to co, że sobie poszli? Za kilka godzin wszyscy będziemy martwi, to niemal pewne. Jak tam Southmoorczycy? - Dzisiejsze poranne Wezwanie zdziesiątkowało ich bardziej niż nas. Ich mechanizmy były nastawione na dłuższe czasy, więc my mniej ucierpieliśmy. - Nie ponieślibyśmy żadnych strat, gdyby nie ten zakaz przekazywania ostrzeżeń Wezwaniowych naszym snopbłyskiem. - No, ważniejsze jest, żeby ludzie z Balranald mogli stanąć po naszej stronie, mimo że posługujemy się snopbłyskiem. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego islam zabrania ostrzeżeń o Wezwaniu. - Nie, nie, islam nie zabrania niczego konkretnie w związku z Wezwaniem. Po prostu uważamy, że Wezwanie jest niewiadomą, którą należy traktować z szacunkiem, dopóki jej nie zrozumiemy, stąd bierze się zakaz nienaturalnych ostrzeżeń przed Wezwaniem. Jeśli okaże się, że Wezwanie pochodzi z ziemskich źródeł, to cóż, Southmoorczycy skonstruują najdoskonalszą sieć snopbłysku na świecie, ponieważ nasza matematyka i nasz przemysł optyczny są najdoskonalsze... - To nie ma szans zdarzyć się do jutra rana, jak sądzę? - Niestety nie. * * * Wcześnie następnego ranka pomaszerowali ku miejscu, w którym droga zbliżała się do szerokiej rzeki. Małe, płaskodenne galery bojowe Rochester patrolowały całą jej długość aż do urzędu celnego w Haytown, a jedyny most między Balranald i Konfederacją został zniszczony. Na północnym brzegu pojawiali się lansjerzy Ghanów i ostrzeliwali galery, ale łodzie zostały zabezpieczone przed ogniem z pomniejszej broni, a ich własne bombardy kartaczowe szybko rozproszyły lansjerów i odepchnęły od rzeki. O ósmej rano dostęp do granicy był bezpieczny, ale meldunki heliostatowe mówiły, że najeźdźcy zbliżają się do dworcowego miasta Ravensworth. Konni muszkieterowie southmoorscy przejechali w nocy bocznymi drogami sześćdziesiąt kilometrów z Wanganelli. Zaczynali się właśnie okopywać. Marszałek Gratian, dowodzący siłami Przymierza, zwołał szybką naradę kapitanów, żeby zaznajomić ich z sytuacją. Oficerowie byli posępni i obdarci, mimo to wciąż zdyscyplinowani, kiedy zebrali się wokół niego w mżawce, która zakończyła krótki okres słonecznej pogody. Znaleźli się w trudnej sytuacji, ale nie byli pokonani. - Jedyne miejsce nadające się na most między Balranald i Haytown znajduje się tutaj, w Ravensworth - zaczął marszałek - i jeśli nieprzyjaciel zdoła odbudować przeprawę, Ghanowie przekroczą rzekę, żeby dołączać do Southmoorczyków. Mają na brzegu kilkadziesiąt bombard średniej wielkości, które są zdolne zatopić nasze galery. Musimy zająć przyczółek mostu i obronić go. Kapitanowie Fitzen, Alluwanna, Kearley, Glasken, Ling-zo i Richards poprowadzą swoje kompanie do ataku na wyznaczone cele w Ravensworth, a potem uderzą na północ, w kierunku mostu. Wywiad donosi, że linia okopów nieprzyjaciela znajduje się w odległości około pięciuset metrów od rzeki, a to działa na naszą korzyść. Jeśli okopiemy się, możemy użyć bombard przeciwko ich ekipom naprawiającym most. - Jedno pytanie, sir. - Słucham, Glasken. - Czy nie znajdziemy się w zasięgu ich bombard? - Prawdę mówiąc tak, a nasz Kalkulor Bojowy w Balranald szacuje, że nie otrzymamy posiłków w najbliższej przyszłości. Wszystkie siły, jakimi Przymierze dysponuje w tym sektorze, muszą zostać przerzucone na północ od Deniliquin przeciwko oddziałom southmoorskim. Czekają nas bardzo trudne chwile. - Jeśli fala powodziowa opadnie, oni będą mogli zmontować most pontonowy poza zasięgiem naszych bombard, a jest ich tam sto pięćdziesiąt tysięcy. - Zgadza się, kapitanie Glasken, ale mamy wojnę. Nic nie jest pewne. * * * Atak Przymierza rozpoczął się o pierwszej po południu. Bombardy skupiły się na ostrzale najwyższych budynków w mieście, żeby uniemożliwić Southmoorczykom ogląd pola bitwy, podczas gdy piechota zaczęła natarcie w luźnym szyku przez pokryte karłowatymi zaroślami pastwiska. Na gwizdek Glaskena kompania Sójek ruszyła naprzód. Dunoonan niósł chorągiew pułkową, a Ettenbar grał marsz pułku na swojej zurnie. Z odległych zabudowań miejskich rozpoczął się regularny obstrzał i ludzie zaczęli padać z krzykiem, zanim uszli dziesięć kroków. Na prawym skrzydle szereg ukląkł, zmierzył się i wystrzelił nierówną salwę w stronę domów, po czym dołączył do kolumny. Następny szereg ukląkł, strzelił i wstał, ale była to ledwie chwilowa ulga. Niosący sztandar Dunoonan zachwiał się, po czym pokuśtykał dalej, a krawędź kolby muszkietu Glaskena poszła w drzazgi, gdy uderzyła w nią kula. Coś szarpnęło Glaskena za rękaw, coś ugryzło go również w ramię. Nie zdążył się skrzywić, gdy tył głowy sierżanta Condolanasa eksplodował z ostrym hukiem od kuli, która przeszyła mu lewe oko. Ciepła krew obryzgała Glaskena, a jego magnetyczna determinacja, żeby kontynuować natarcie, nagle znikła. - Dwudziesta Południowa, wszyscy kryć się, biegiem! - wrzasnął. Chwilę później sporadyczny, ale celny ogień z najdalej wysuniętych budynków miejskich zatrzymał ich za ziemnym wałem. Glasken leżał, dysząc ciężko, na plecach, oczy miał mocno zaciśnięte i zdawał sobie doskonale sprawę, że po rękawie spływa mu krew, i że jest to prawdopodobnie jego własna krew. Czuł ostre kłucie w ramieniu. Otworzył oczy i zobaczył obok siebie Ettenbara, usiłującego uszczelnić stroik bojowej zurny. - Jasna cholera, Ettenbar, nie mogłeś grać czegoś, co oni lubią? - parsknął poirytowany Glasken, spoglądając wreszcie na swój zakrwawiony rękaw. - "Pożegnanie Campbella z Czerwoną Skałą" jest szacowną... - To się nazywa "Odwrót Campbella spod Czerwonego Zamku"! Co ci odbiło, żeby grać pieśń o odwrocie podczas natarcia? - Z całym szacunkiem dla twojej rangi, fras kapitanie, to się nazywa "Pożegnanie Campbella...". - To jest "Odwrót Campbella", ty zakuta southmoorska pało! To jest stara szkocka melodia. Urodziłem się w Sundew, wychowałem się w Sundew, a moja rodzina przeniosła się tam ze Szkocji, gdziekolwiek to było, dwa tysiące lat temu. Przez pierwsze osiemnaście lat mojego życia nosiłem kilty, jadłem owsiankę, grałem na dudach i uczyłem się cholernych góralskich tańców, mimo że w promieniu dwustu kilometrów nie było żadnych gór, no i ja ci mówię, że to jest "Odwrót Campbella!". - To jest melodia pułkowa - upierał się ponuro Ettenbar. Glasken uświadomił sobie, że ich kłótnię śledzi z zainteresowaniem szesnaście tuzinów par oczu i uszu. Spojrzał na nich, a głowę miał pełną poszarpanych, pomieszanych myśli. Wiem, co oni myślą - mówił do siebie. - Każdy z nich myśli tak: "Jeśli ci dwaj kretyni będą dalej się wykłócać o jakiś dziwaczny kawałek muzyki, to ja mam szansę pożyć jeszcze kilka minut". - No? - zapytał szesnastu par oczu i uszu. - "Pożegnanie Campbella z Czerwonym Zamkiem" - odpowiedział chór mężczyzn. Glasken opadł na plecy, niezdolny do spotkania ponownie ich wzroku. Wszyscy spojrzeli właśnie śmierci w oczy, a wielu z nich zginie w sekundy po tym, jak on wyda ponowny rozkaz natarcia. - To nie odwrót! - mruknął Ettenbar, wciąż mocując się ze stroikiem zurny. - Zamknij się! Policz ludzi. Z dwustu pięćdziesięciu, którzy wybiegli na otwarte pole, stu dziewięćdziesięciu pięciu dotarło do schronienia pod ścianą ziemi. - A dziewięciu z nich nie może iść dalej z powodu uszkodzeń nóg, kapitanie - zameldował Ettenbar. Glasken pomyślał przez chwilę, po czym rozłożył telelunetę i zerknął na domy. - Najwyżej dwustu - mruknął. - Ależ fras, siła ognia wskazywała na więcej. - Mają prawdopodobnie po trzy strzelby każdy i są elitą muszkieterów, w to nie wątpię. Istnieje całe mnóstwo podobnych sztuczek stosowanych przez zbytnio rozproszone wojska. Trzymaj pod ręką zapasową broń, strzelaj prosto, ładuj szybko, ale... Tak, ale ja też mogę zastosować mnóstwo sztuczek. Zbierz tych dziewięciu rannych razem, tam na lewo. Daj każdemu po tuzinie zapasowych pistoletów od innych ludzi. Powiedz sierżantom i porucznikom, że wszyscy pozostali mają zostawić tornistry i zabrać tylko szable. I mają zdrapać błoto z butów. - Ależ, kapitanie, to niedopuszczalne, ludzie potrzebują tornistrów. - Na tym polu za nami leży pięćdziesięciu, którzy zachowali swoje tornistry, ale już ich nie potrzebują. Rób, jak każę. Glasken wygłosił krótką i niekonwencjonalną przemowę do swoich podoficerów i sierżantów. - ...a kiedy wydam ostateczny rozkaz prawdziwego natarcia, uczynię to tą białą chustką wyciągniętą z kieszeni kurtki. Zamacham nią dwa razy i rzucę na ziemię. Wszyscy mają wypatrywać tego znaku, a potem szybko i bez krzyków wychodzimy z okopów i pędzimy na łeb na szyję na okopy Southmoorczyków. Całkowita cisza, zrozumiano? Te gnojki nie będą się tego spodziewać, pomyślą, że oczy płatają im figle, bo ich uszy nie będą słyszeć szarży. Dopadniemy ich, zanim zdążą oddać dwie salwy, a wtedy szable będą lepszą bronią. Poruczniku Jendrik, jeśli ja oberwę, przejmujesz dowodzenie. Grupa zaczęła się rozchodzić i Glasken przez chwilę udawał, że tego nie zauważa. - Hej, hej, ja jeszcze nie skończyłem! - zawołał tak, żeby dosłyszeli go wszyscy muszkieterowie. - Każdy, kogo przyłapię na walce o jeńców, dostanie pięćdziesiąt batów. Dla każdego, kto zacznie grabież, zanim ja wybiorę coś dla siebie, dziesięć batów. Upewnijcie się, że cały wasz sprzęt jest oznakowany, żebyście mogli go odnaleźć, jak wrócicie, i żadnych kłótni, będzie wystarczająco dużo roboty przy okopywaniu się. A teraz do dzieła. Cholerna, żałosna brawura - pomyślał Glasken. - Każdy, kto nie jest głupcem, przejrzy ją. Ale z drugiej strony my wszyscy tutaj musimy być całkiem porąbani, żeby taplać się w tym błocie i pozwalać do siebie strzelać, więc kto wie? Kilka minut później Southmoorczycy usłyszeli gwizdek Glaskena i zobaczyli błyski serii wystrzałów nad ziemną ścianą po lewej. Nad ścianą pojawiły się ciemne kształty głów, więc otworzyli natychmiast ogień. Głowy schowały się i rozległy się kolejne gwizdki, po nich przekleństwa, a grający na bojowej zurnie zaczął "Pożegnanie Campbella z Czerwonym Zamkiem", ale melodia urwała się nagle. Bunt - mruczeli Southmoorczycy. Znowu pojawiło się kilka głów muszkieterów Przymierza. Kolejna salwa, głowy schowały się, po czym wiele postaci w milczeniu wylało się zza nasypu i zaczęło biec przez pole nienaturalnie wyciągniętym krokiem. Ocena Glaskena była prawidłowa. Każdy z Southmoorczyków miał trzy muszkiety. W ludzi Przymierza uderzyła jedna pospieszna salwa, a potem ogień Southmoorczyków stał się nieregularny, ponieważ jedni usiłowali przeładowywać broń, inni zaś wyciągali pistolety skałkowe i oddawali nieskoordynowane strzały. Nie było czasu na budowanie okopów z palisadami, toteż nieobciążona tornistrami kompania Glaskena przebiegła przez zniszczone ogrody warzywne niespodziewanie szybko i sprawnie, robiąc uniki i rozpędzając przerażony drób. Glasken wpadł między Southmoorczyków, wywijając szablą i długim nożem. Zapomniawszy o ranach na ciele ciął, kłuł i siekł, w każdy cios wkładając pół dekady treningu w Baelshy. W walce wręcz wyraźną przewagę mieli wszechstronni i zaprawieni w boju ludzie Sto Piątej, mimo że nieprzyjaciel znacznie przekraczał ich liczebnie, oni zaś stracili wcześniej dwa tuziny ludzi w ogniu southmoorskim. Kompania Sójek Sto Piątej zajęła wyznaczony sektor miasta po czterdziestu minutach krwawej, rozpaczliwej walki, a następnie ruszyła z pomocą pozostałym kompaniom. Marszałek Gratian był pod wrażeniem i dał Glaskenowi kolejnych kilkuset ludzi, po czym zostawił ich, żeby się okopali i nie dopuścili do odbudowy mostu. Balranald potrzebowało tylu muszkieterów i oficerów, ilu tylko Gratian mógł tam zabrać. Southmoorczycy byli rozciągnięci nie mniej niż siły Przymierza. Elitarni muszkieterowie zostali przesunięci do obrony miasta przed liczniejszym, ale mniej doświadczonym przeciwnikiem. Umysł Glaskena zaczął w czasie wojny pracować bardziej strategicznie i tak właśnie traktował swoich southmoorskich jeńców. Mimo że jego oficerowie żądali rozstrzelania wziętych do niewoli, rozkazał rozebrać ich do portek, wymierzyć każdemu mocny cios trzonkiem siekiery w prawą dłoń, a następnie wypuścić ich, żeby wrócili do oddziałów southmoorskich. - To miłosierny dar, dar życia - powiedział Ettenbar. - Nic z tych rzeczy. Bez broni i z połamanymi palcami będą wymagali utrzymania ze strony swojej armii, ale nic jej nie pomogą. Przykro mi tylko, jeśli znaleźli się wśród nich lutaniści lub dudziarze. Zauważył, że Ettenbar wyciągnął stroik ze swojej zurny bojowej i wkłada go do bambusowego pokrowca. Urwał gałązkę z rosnącego nad nim drzewa brzoskwini. - Hej, poruczniku Ettenbar, wyciągnij no rękę. - Tak, fras kapitanie... Aj! - krzyknął i cofnął szybko rękę, gdy Glasken wymierzył cios. - Cholerny... Niech Allach mi wybaczy. * * * Zarvora uruchomiła swój nadajnik, zanim jeszcze zniszczone zostały piąta i szósta forteca. Obserwowała szybkie zmiany i zniszczenia na obręczy Lustrosłońca i w pewnej chwili zauważyła, że jeden z Wędrowców zmienił się w rozproszoną chmurę odłamków. Doszła do wniosku, że zniszczeniu uległy wszystkie satelity, i był to w pewnym sensie uzasadniony wniosek. Fortece były zbyt zajęte Lustrosłońcem, żeby martwić się jej słabymi sygnałami dochodzącymi z Ziemi. Siedziała na ławce w zaciemnionym pokoju pełnym akumulatorów zasilających zwoje strojonego obwodu i stukała w ulepszoną klawiaturę snopbłysku. Tarrin wpatrywał się przez obiektyw w maleńki otwór i marszczył brwi w ciemności. - Nie umiem rozpoznać wzorca, który przesyłasz - powiedział, gdy zegar na odległej wieży wydzwonił godzinę. - Co to ma robić? - Mrugać do ciebie. Tarrin westchnął i zerknął w dziurę. - Teraz widzę iskry. - Oczy mu się rozszerzyły. - Przekaz brzmi ZROZUMIANO I PRZYJĘTO w standardowym kodzie wzorcowym. - Świetnie! Działa! Wstała i zatarła ręce tak mocno, że zatrzeszczały stawy. - Zażądaj pociągu galerowego, muszę jechać do Oldenbergu i zabrać ze sobą całą tę maszynerię. - To wypełni dwa wagony albo i więcej, frelle Hauptliberin. - Tak, tak. Zajęło trzy, kiedy transportowałam to z Kalgoorlie tuż przed najazdem. Rób, co każę! Już! Kiedy wyszedł, Zarvora usiadła do klawiatury. Jak tylko zorientowała się w szybkich, złowróżbnie celowych zmianach obręczy Lustrosłońca, wysłała przez swoich agentów i gołębie pocztowe depeszę do Denkara. Miał obserwować niebo, a jeśli Wędrowcy by znikli, podłączyć odbiornik iskrowy do niezabezpieczonej zewnętrznej anteny i czekać na sygnał. Teraz ryzyko się opłaciło. NATYCHMIASTOWA KOMUNIKACJA BEZ SNOPBŁYSKU - napisała. - ODPOWIEDZ. PRZEMÓW DO MNIE. KOCHAM CIĘ. POWIEDZ MI CO SŁYCHAĆ W KALGOORLIE. Iskry zaczęły trzaskać pod okularem odbiornika. TEŻ CIĘ KOCHAM. BLIŹNIAKI MÓWIĄ CZEŚĆ MAMO. SŁOŃCE ZACHODZI A NIEBO JEST BEZCHMURNE. Zarvora wystukała odpowiedź. W ROCHESTER SŁOŃCE DAWNO ZASZŁO. PRZYWOŁAJ DO NADAJNIKA MERA BOUROSA. JEST DUŻO DO OMÓWIENIA W ZWIĄZKU Z WOJNĄ. PRZEDE WSZYSTKIM POTRZEBUJĘ NAZWISK LUDZI Z LOJALNEGO TOWARZYSTWA BADAŃ NAD ELEKTRYCZNOŚCIĄ DZIAŁAJĄCEGO W OLDENBERGU O KTÓRYM MI KIEDYŚ OPOWIADAŁEŚ. * * * O północy przerwał jej Tarrin, któremu udało się wreszcie znaleźć lokomotywę galerową i trzy wagony. Zarvora niechętnie wyłączyła nadajnik i zabrała się do nadzorowania pakowania sprzętu przed podróżą do Oldenbergu. Niżej, w pokoju kontroli systemu Kalkulora Libris, znalazła Dolorian, która przyszła tu, żeby przedyskutować pewne problemy protokołów snopbłyskowych. - Frelle Dolorian, dokładnie ta frelle smocza bibliotekarka, której mi potrzeba. Skontaktuj się ze swoim zastępcą do spraw komunikacji w wieży snopbłysku. Ktokolwiek to jest, przekaż mu dowodzenie. Obudź lokaja i każ mu szukać pozostałych sześciu osób z tej listy. Masz się spakować i za dwie godziny być gotowa do jazdy do Oldenbergu. Spotkamy się na dworcu paralinii na peronie wojskowym. - Tak... wojskowym, frelle Hauptliberin? - Zostałaś właśnie wcielona do mojej armii w stopniu porucznika. Twoje wyniki w strzelaniu do tarczy w galerii pojedynkowej Libris stawiają cię na dziewiątym miejscu wśród całego personelu, więc nie udawaj, że nie potrafisz odróżnić lufy strzelby od kolby. - Strzelanie do tarczy owszem, ale nie mam żadnego innego przygotowania. - Znasz na pamięć podstawowe kody snopbłysku i protokoły Kalkulora. Ze względu na dawne powiązania z Lemorel Milderellen zostałaś również dokładnie prześwietlona przez czarnych gońców - twoja ocena bezpieczeństwa różni się zaledwie o punkt od mojej. Resztę wytłumaczę ci w pociągu. Ruszaj się! * * * Parsimar Wolen został wyrwany ze snu przez gońców konstabla Oldenbergu, którzy wyłamali drzwi w chwili, gdy naciągał prześcieradło na głowę i usiłował zignorować pukanie. Wśród głośnych protestów żony, że ma siedemdziesiąt trzy lata, jest niewinny i cierpi na artretyzm, został wpakowany na zaprzężoną w konie dwukółkę w samej tylko nocnej koszuli. Kiedy spojrzał przez kraty z tyłu karetki, zauważył, że wokół jego warsztatu ustawiono straże, a w pobliżu stanął wojskowy wóz transportowy. W auli uniwersytetu Parsimar zorientował się, że aresztowana została cała dziewiątka członków Lojalnego Towarzystwa Badań nad Elektrycznością - wszyscy kulili się w koszulach nocnych. Eskorta doprowadziła go do grupy i odeszła. - Co się stało, Jarel? - zapytał, trzęsąc się z zimna podobnie jak pozostali. - Nie wiem dokładnie, fras Parsimarze. Boteken uważa, że uznano studia nad elektrycznością za herezję i że zostaniemy spaleni na stosie. - Herezję karze się wygnaniem, a poza tym spalenie na stosie wykreślono z ksiąg w 1640. - No to nas rozstrzelają. Mówiłem ci, że powinniśmy zostać tajnym stowarzyszeniem, a nie lojalnym towarzystwem. - Czuję się jak na nocnym pikniku, który urządziłeś na siedemdziesiąte urodziny, tyle że teraz jest zima i zamarzam. Sierżancie, czy można? - Tak, fras? - Czy mógłbym... czy mógłbym dostać koc? - Oczywiście, fras. Pantofle również? - Co? Ach, tak, dziękuję bardzo. - Kawa i bułeczki będą niedługo, zdaje się, że zaskoczyliśmy nieco stołówkę uniwersytecką. Zaraz wracam. Goniec oddalił się szybkim krokiem, pozostawiając rzemieślników gapiących się za nim. - On był dla nas naprawdę uprzejmy - powiedział Jarel z niedowierzaniem. - Nie wygląda na to, że mają nas za przestępców - uznał Parsimar. - Spójrz no tam! To Obermerin we własnej osobie. Zarvora wyprosiła gońców z sali. Wkrótce pozostała tylko dziewiątka stłoczonych wokół Zarvory członków gildii. - Wybaczcie mi, że wyciągnęłam was z łóżek, ale potrzebuję waszej pomocy, a obowiązuje prawo stanu wojennego. Tutaj są plany iskrowego nadajnika radiowego, a na bocznicy dworca stoją trzy wagony z rozebranym na części sprawnym modelem. Chcę, żebyście zbudowali siedem następnych nadajników, na tyle małych, żeby każdy z nich zmieścił się na zaprzężonym w konie wozie wojskowym. Chcę, żeby nadawały się do użytku, a ich operatorzy byli przeszkoleni za dwa tygodnie. Członkowie gildii jęknęli zgodnie, po czym poszeptali między sobą przez chwilę. - Frelle Obermerin, przecież promienie Wędrowców... - odezwał się Parsimar. - Wędrowcy ulegli zagładzie. Nie będę skromna i powiem, że stało się to dzięki jednemu z moich eksperymentów. - Niech żyje Obermerin! - zawołał Parsimar cienkim, piskliwym głosem. Kiedy umilkły wiwaty, Jarel podniósł rękę. - Koszta będą ogromne, frelle Obermerin. Nie mniej niż pięćset złotych dukatów. - Możecie dostać pięćset tysięcy złotych dukatów, jeśli taka będzie potrzeba. Wasze środki są nieograniczone, fras, zrozumiano? Nieograniczone. Gwardia miejska Rochester zamknęła miasto, rzemieślnicy z paralinii, Gildia Zegarmistrzów i Mechaników Wezwaniowych, a także warsztaty i laboratoria uniwersytetu są właśnie zrywane ze snu. Dwustu rzemieślników, mechaników, inżynierów i lokajów jedzie z Libris, żeby pomóc wam w pracy. Który z was jest Parsimarem Wołenem, obecnym mistrzem gildii? - To ja... - Bardzo mi miło - powiedziała, ściskając mu dłoń. - Niniejszym mianuję cię obermajstrem, masz składać meldunki bezpośrednio do mnie. Jeśli ktokolwiek będzie z rozmysłem utrudniał pracę, powiedz mi, a ja go zastrzelę. I dotyczy to każdego! Konstabla miejskiego, bibliotekarza miejskiego, untermera miejskiego, wszystkich. Parsimarowi już kręciło się w głowie od tego, co się wokół niego działo. - Frelle Obermerin, ja przecież mam siedemdziesiąt trzy lata... - A ja trzydzieści osiem. Te plany to ogólny projekt radia iskrowego, chcę, żebyście spędzili przedpołudnie na montowaniu modelu z Libris tutaj, w tej auli, i żebyście się zapoznali z projektem. - Potrzebuję moich pastylek i toników - przerwał Boteken. - Wydział Medycyny zawiesi pracę dydaktyczną i badawczą, żeby zająć się waszym zdrowiem podczas pracy. Nie ma rzeczy równie ważnej jak wykonanie tych nadajników najszybciej, jak się da. Dobrze, właśnie przyszła frelle Dolorian. Ona zajmie się szkoleniem operatorów. Dolorian weszła ze stosem teczek w obu rękach. Miała na sobie pożyczoną kurtkę, którą bezskutecznie usiłowała zapiąć na piersiach. Rezultat zapierał dech. Parsimar wybałuszył oczy i szybko przetarł szkła swoich bifokali. - Frelle Obermerin, nasze żony nie będą narażone na trudne warunki tego przedsięwzięcia, prawda? - zapytał ostrożnie Jarel. Zarvora wyszła, żeby zająć się mobilizacją Oldenbergu do wsparcia projektu. Dolorian udzielała wstępnych informacji według notatek, które poczyniła w pociągu. - Sześciu Wędrowców było, jak się wydaje, starożytnymi urządzeniami wojskowymi - zaczęła, a jej biodra kołysały się lekko, jakby do rytmu niesłyszalnej melodii. Zaczęło się to, kiedy musiała wygłosić swoje pierwsze publiczne przemówienie, ale szybko zorientowała się, że gwarantowało jej niezakłóconą uwagę wszystkich mężczyzn na sali. - Celem Wędrowców było wykrywanie i niszczenie urządzeń elektrycznych nieprzyjaciela, które mogły działać na Ziemi. Urządzenia elektryczne wiele znaczyły dla prowadzenia wojen w dawnych czasach. - A więc Wędrowcy to broń, która działała przez dwa tysiące lat, frelle? - Brzmi to niewiarygodnie, ale najwyraźniej tak. Tuż przed inwazją Ghanów Obermerin przeprowadziła pewne eksperymenty, które przez przypadek spowodowały konflikt między Wędrowcami a tym, co kontroluje obręcz Lustrosłońca. Niecałą dobę temu na niebie rozegrała się bitwa, w której zwyciężyło Lustrosłońce. Możemy teraz posłużyć się urządzeniami elektrycznymi, a wojna z Ghanami z Alspring nie idzie nam w tej chwili dobrze. Wozy z nadajnikami iskrowymi zapewnią nam komunikację i zwolnią naszych dowódców z sieci snopbłysku. Dotychczas sporą część naszych sił wiązała konieczność obrony wież. Teraz będziemy mogli zniszczyć galerie i porzucić te wieże w razie potrzeby, wozy radiowe zaś będą poruszać się razem z naszymi wojskami. * * * Minął prawie miesiąc, zanim wozy zostały oddane do użytku, ale Zarvora wiedziała, że musi pogodzić się z opóźnieniem. Pat na wschodnim froncie zaczynał działać na jej niekorzyść, jako że Southmoorczycy przestawiali się na wojnę okopową. Zimowe mgły przeszkadzały połączeniom snopbłyskowym, a gęste chmury utrudniały posługiwanie się heliostatami na polu bitwy. W końcu czarni gońcy przynieśli niepotwierdzoną wiadomość, że Ghanowie i Southmoorczycy zamierzają połączyć kilka dywizji i uderzyć z Deniliquin w kierunku Martwych Krain Wezwania. Rochester miało zostać przecięte na pół. Pięć z siedmiu wozów radiowych wysłano na fronty na zachodzie, północnym zachodzie i północnym wschodzie, jeden zaś przemycono przez terytorium Southmoor do Konfederacji Centralnej. Oddziały zwolnione z obrony wież snopbłysku zostały przewiezione koleją do Robinvale, gdzie uformowano z nich nową armię. Dolorian wraz z siódmym wozem radiowym dostała przydział do tych właśnie sił. Ich celem było umocnienie pasa ziemi, który zdołały zdobyć wojska Przymierza, pasa, który sięgał aż po granicę z Konfederacją Centralną. Nic jednak z tego nie wyszło. Horda lansjerów i konnych muszkieterów z Alspring wypadła, wydawać by się mogło, znikąd, i rozgromiła niezorganizowane jeszcze nowe jednostki, zanim te zdążyły się ruszyć. Zarvora oceniła później, że niektóre z oddziałów Ghanów musiały zostać przywiezione z odległości ponad tysiąca kilometrów w nie więcej niż tydzień. Wycieńczeni, ale dobrze zorganizowani Ghanowie pobili nieprzygotowanych muszkieterów Przymierza w bitwie między Robinvale i Balranald, ale marszałek Gratian zdołał jakoś zebrać resztki swoich dywizji i zarządzić sprawny odwrót. Przekroczyli wezbraną rzekę pod Balranald i zniszczyli mosty. - Ghanowie musieli zostać ostrzeżeni - powiedziała Zarvora, usiłując wywołać Dolorian z nowego Centrum Dowodzenia Radiowego w Oldenbergu. - Ktoś, kto znał poruszenia pociągów, mógł wydedukować, że gromadzimy wojska pod Robinvale. - Tym szpiegiem mógł być ktokolwiek z tysięcy - odparła Vardel Griss. - System paralinii to ogromna struktura. - Za trzy miesiące stanie się bezpieczny. Będziemy mieli radio iskrowe w każdym pociągu galerowym i w każdym forcie, na razie jednak musimy posługiwać się snopbłyskiem, a ten system nie jest bezpieczny. Kody były dobre, ale zostały złamane i wykorzystane przeciwko nam. - Inny Kalkulor, frelle? - Złamanie naszych nowych kodów zajęłoby dwa lata nawet maszynie z Kalgoorlie. Nie, zostaliśmy zdradzeni, podobnie jak piętnaście tysięcy muszkieterów poległych w bitwie pod Robinvale. Cholera. Ciągle nie mam meldunku od Dolorian i Iskry 7. Griss spojrzała na mapę ścienną i wbite w nią siedem zielonych szpilek. Szpilka oznaczona numerem siedem znajdowała się nieco na północ od Balranald. - Może jej nie złapali. Jeśli wciąż uciekają, nie może nadawać. Ustawienie i nastrojenie sprzętu zajmuje pięć godzin. - Miejmy nadzieję... o! To dziwne. Zarvora zaczęła spisywać litery z sygnału radiowego. Griss zaglądała jej przez ramię, potrząsając głową. - Bardzo, bardzo słabe, ale nigdy nie widziałam czegoś podobnego. - Mnie to coś przypomina, widziałam podobne rzeczy w strzępach tekstu, które miał Bouros w Kalgoorlie. To może być stare kodowanie liter i liczb znane jako kod Morse'a, przedstawiające litery i cyfry za pomocą dwóch rodzajów uderzeń, długich i krótkich. Zarvora sięgnęła po tablice, a Griss przyglądała się powtarzającej się wiadomości. - Tu pokazuje się w kółko DENVER YANG-KI. - To nie jest żadne znane miejsce. To... to może być gdzieś poza Martwymi Krainami Wezwania. - Na to wygląda, frelle Griss. Być może nie jesteśmy jedynym ośrodkiem cywilizacji. - Yang-Ki. Brzmi jak nazwa ze starożytnych Chin. Odpowiesz im? - Co mam im powiedzieć? Dziękujemy za powitanie, ale u nas właśnie toczy się wojna, a więc idźcie sobie, proszę, nie potrafimy na razie przestawiać się na inne częstotliwości. - Coś prostszego, frelle Obermerin. Nie zaszkodzi zachować się przyjaźnie. Podaj im jakąś nazwę sprzed Wielkozimia, nazwę czegoś dużego. Jak się nazywa ta wielka pozostałość na południe stąd? - Melbourne. No cóż, czemu nie? Zarvora zaczęła pisać: OBERMERIN ZARVORA. MELBOURNE. ODBIERAM DENVER YANG-KI. Wymiana depesz, jaka nastąpiła, okazała się niezbyt owocna, jako że angielski amerykański i australijski za bardzo się rozeszły w ciągu dwóch tysiącleci izolacji. Zarvora kilka razy wstukiwała KONIEC PRZEKAZU i w końcu nadajnik po drugiej stronie również się wyłączył. - Ich ostatni przekaz brzmiał MY cośtam POKOJU - powiedziała Zarvora. - No cóż, nie znajdą go tutaj. Powiedziałam im o wojnie. - Może w Chinach nie mają wojen. * * * Daleko na północy Dolorian i major Hartian, który dowodził jej radiowym oddziałem, w ulewnym deszczu usiłowali powiązać tratwy i przeprawić wozy radiowe przez rzekę Murrumbridgee, podczas gdy bombardy Przymierza na południowym brzegu ostrzeliwały lansjerów i muszkieterów Ghanów kartaczami. Wody rzeki były podniesione i wciąż przybierały, a błotniste wiry szalały przy kołach ostatniego z wyciąganych na bezpieczny południowy brzeg wozów. Była to trudna i niebezpieczna operacja i mieli szczęście, że nie ponieśli żadnych strat. - Wszystko w porządku, poruczniku? - zwrócił się woźnica do pokrytej błotem postaci, która popychała poprzeczną belkę. - Jako tako - wydyszała Dolorian, przemoczona do suchej nitki, z długimi włosami, które wymknęły się ze spinek i przykleiły się jej do twarzy razem z błotem. - Spinki do włosów na dnie rzeki. Ja prawie poszłam za nimi. Chyba w końcu jesteśmy bezpieczni. - Niezupełnie, frelle poruczniku - zawołał goniec. Zbliżał się do niej, potykając się i ślizgając w błocie. - Właśnie przybył kurier z meldunkiem o natarciu Southmoorczyków. Możemy ich przez chwilę zatrzymać, ale zasadniczo to będzie tylko osłanianie odwrotu. Major chce wiedzieć, czego ci potrzeba. Jest przy tamtym sztandarze. - Sześciu srebrnych spinek do włosów i grzebyka z Cargelligo, suchych ubrań, gorącej czekolady i miesiąca urlopu, a następnie etatu w naszej ambasadzie w Kalgoorlie... No i bogatego i przystojnego zalotnika, który umiałby grać na lutanie. - Bardzo mi przykro... ale nie jestem w stanie ci pomóc, frelle - dyszał goniec. - Zwłaszcza z tym ostatnim. - Wyglądał na chuderlawego, pryszczatego osiemnastolatka. - Obawiam się, że majorowi chodzi o to, czego ci potrzeba do uruchomienia tej jednostki transmisyjnej. - Pięciu godzin na bezpiecznym terenie. - Mamy ufortyfikowane okopy strzegące tego, co pozostało z mostu pod Ravensworth. - Ravensworth? To może być cel następnego większego ataku, skoro Southmoorczycy i Ghanowie usiłują się połączyć. Lepiej zniszczmy wozy już tutaj, żeby ich nie przechwycili. Jadąc bez wozów, możemy dotrzeć do Konfederacji Centralnej w ciągu jednego dnia, w najgorszym razie. Ten deszcz zapewni nam osłonę. - A więc Ravensworth albo ucieczka, frelle poruczniku, ale przemyśl tę pierwszą możliwość. Oni się bezpiecznie okopali i mają bombardy. Ich kapitan walczył pod Dareton, gdzie przełamali szarżę kawalerii. Glasken, tak się nazywa. John Glasken. Podobno nieźle jest się pod nim znaleźć, frelle poruczniku. Dzielny człowiek, wielki dowódca i ma na koncie wiele udanych akcji. W padającym wciąż deszczu Dolorian oparta się o zabłocone koło wozu. Nieświadomie rozpięła górny guzik swojej przemokniętej i brudnej kurtki, po czym przejechała po jednej ze szprych palcami. W oddali sygnaturka zagrała sygnał zbiórki. - Więcej, niżbyś przypuszczał, fras kapralu - powiedziała schrypniętym głosem, po czym odepchnęła się od koła i zaczęła razem z gońcem wspinać się po czerwonym błocie ku proporcowi. * * * Kapitan John Glasken ze Sto Piątej Brygady Ciężkiej Piechoty Obermerin znajdował się w namiocie dowództwa, gdy do Ravensworth przybyły wozy Iskrobłysku 7 wraz z eskortą. Major Hartian wysłał adiutanta po Glaskena, sam zaś z konia rozglądał się za odpowiednim miejscem dla wozów. Kątem oka dostrzegł, że adiutant szuka strażnika, po czym wchodzi do namiotu dowództwa. Rozległ się przeraźliwy krzyk i adiutant wycofał się z powrotem. Chwilę później wyłonił się Glasken, zapinając koszulę, z szablą i pochwą pod pachą. Gdy się zbliżał, z namiotu za nim wypadła kobieta z zarzuconym na głowę płaszczem i zniknęła za stertą desek, kierując się ku namiotom sanitariuszy. - Ja, hmm... miałem napad dreszczy - wyjaśnił Glasken. - Pielęgniarka musiała się mną zająć. - Pielęgniarka z płaszczem konduktora paralinii zarzuconym na głowę? - zapytał major Hartian. Glasken ze zdumieniem przyglądał się przybywającym wozom radiowym, a tymczasem major zdawał mu sprawę z potrzeb Iskrobłysku 7. - Mamy dwa wozy masztowe, wóz zasilający i wóz nadajnika - wyjaśniał, a Glasken usiłował pojąć, co to wszystko jest. - Wozy masztowe muszą się znajdować w odległości pięćdziesięciu metrów od siebie i rozwinąć składane maszty na wysokość piętnastu metrów. Między nimi rozciąga się podwójny drut zwany anteną, na pamiątkę starego anglaickiego słowa "antena". - Ależ to są identyczne słowa - zauważył Glasken. - Fras kapitanie, podręcznik mówi, że antena nazwana jest ze względu na "antenę", więc antena jest tym, co mówię. Sama Hauptliberin szkoliła mnie przez dwa dni... - No dobra, niech będzie. Co to robi? - Zastępuje wieże snopbłysku, oto co. I dowódca może się dokrzyczeć do samego Rochester po rozkazy. - Ale te wieże są stanowczo zbyt niskie, żeby się na cokolwiek przydać. Człowiek na szczycie którejś z nich mógłby równie dobrze wleźć na drzewo. - One nie działają na błyski świetlne, fras kapitanie. Zbierają fale z samego powietrza przez te druty. - Fale? Jak na rzece albo jeziorze? - Aha, właśnie tak. No więc... - Ale gdzie jest woda? - Słuchaj, czy ty głupi jesteś, czy co? Jak już fale są zebrane, operator widzi depeszę w iskierniku. Małe błyski światła są tym, co przekaz snopbłyskowy... - Przecież przed chwilą powiedziałeś, że to fale i druty, a teraz wracasz do błysków światła i kodów snopbłysku. - Słuchaj, co mówię, fras kapitanie, dobra? To jest wielkie osiągnięcie naukowe. Po kolejnych dziesięciu minutach kłótni i wyjaśnień oficerowie rozeszli się w mniej więcej przyjaznych nastrojach. Przez następną godzinę Glasken przyglądał się rozstawianiu masztów i mocowaniu ich w miejscu za pomocą want. Podwójny drut między znajdującymi się na szczytach masztów izolatorami był tak cienki, że niemal niewidoczny. Plandeka zdjęta z wozu z zasilaniem ukazała dziesięć stanowisk pedalniczych z mechanizmu pociągu galerowego, z biegami podłączonymi do baryłkowatego przedmiotu, z którego odchodziły druty do wozu nadawczego. Glasken przyglądał się pracy zespołu, rozbierając i czyszcząc swoje pistolety. Minęły kolejne godziny i po zrobieniu obchodu wrócił na swój punkt obserwacyjny, wykorzystując przerwę w deszczu. Usłyszał dziwne brzęczenie i poczuł zapach ozonu, taki sam, jaki pojawia się po burzy. Ciekawość w końcu wzięła w nim górę, poszedł więc do wozu nadawczego. W środku panowała ciemność pełna brzęczących i trzaskających dźwięków. W rogu siedziała smocza bibliotekarka. Glasken dostrzegł na jej ramieniu błękitną opaskę rangi, twarzy jednak nie widział, bo głowę miała ukrytą za przegrodą. Głowę tak, ale nie piersi, a te były nęcąco duże. Odchrząknął. - Melduje się kapitan John Glasken ze Sto Piątej Brygady - oświadczył. Kobieta powitała go, nie odrywając oczu od iskiernika. - Przybyłeś na czas, fras kapitanie Glaskenie - powiedziała schrypniętym głosem. - Nawiązałam właśnie kontakt z wielkim nadajnikiem w Oldenbergu, z samą Hauptliberin. Glasken przysiadł na ławce koło niej i zajrzał do skrzynki iskiernika, gdzie zapalało się i gasło fioletowe światełko. Przestrzeń była ograniczona, więc żeby móc spojrzeć nad ramieniem operatorki, musiał objąć ją ramieniem. Migotanie układało się w znany wzór. - A niech to! Przecież to protokół snopbłyskowy ze standardowym kodem - wykrzyknął zaskoczony. - TEST WZORCOWANIA NR 5 ZAKOŃCZONY. - Dobra robota, fras kapitanie, widzę, że jesteś doświadczonym operatorem - zamruczała z podziwem jego towarzyszka. Glasken uświadomił sobie, że mimo iż jego dłoń spoczywa na jej lewej piersi, nie dostał jeszcze w twarz. Eksperymentalnie czule ją uścisnął. - Tak jak umiem rozpoznać innych operatorów po uderzeniach w klawiaturę, tak i ciebie rozpoznaję po dotyku, Johnny Glaskenie. - Nigdy nie operowałem na twoich przyciskach, frelle, jakkolwiek pociągającą myślą mogłoby się to wydać. - Ależ owszem, fras Johnny - odpowiedziała, odwracając się od iskiernika. - Dolorian! - krzyknął Glasken i poderwał się, po czym potykając się i przewracając wszystko po drodze, wypadł z wagonu. - Straż! Straż! Straż! Szpieg z Alspring! Straż! Niech was, do mnie! Szybko! Gdy nadbiegł major, Dolorian stała koło wozu z rękami w górze, otoczona przez tuzin piechurów Glaskena, sam Glasken zaś obserwował ją z dystansu, wzywając ich do ostrożności i zapowiadając, że ją zastrzeli, jeśli tylko się poruszy. - Co tu się dzieje, u diabła? - zapytał major Hartian. - Szpieg Alspring - odrzekł Glasken, wymachując szablą. - Osobista przyjaciółka Lemorel, ich maniakalnej przywódczyni. - To również najbardziej doświadczona operatorka radia iskrobłyskowego, jeśli nie liczyć samej Hauptliberin! - krzyknął Major. - To tym gorzej! Szpieg w samym sercu dowodzenia! - Mam gwarancje bezpieczeństwa od samej Hauptliberin - wtrąciła Dolorian. - Ano ma, fras kapitanie. - Ale zna Lemorel. Lemorel uczyła ją strzelać, chodziły razem na zakupy na targ, były przyjaciółkami, no, kto wie, co jeszcze. Dolorian wzniosła na chwilę oczy do góry. Wokół nich zebrało się już kilkudziesięciu ubłoconych muszkieterów. - No cóż, fras Glaskenie, ja przynajmniej nigdy z nią nie spałam, czego ty nie możesz o sobie powiedzieć! - powiedziała głosem cichym, ale wyraźnym. - Ty spałeś z głównodowodzącą hordy z Alspring? - zapytał major z niedowierzaniem. - Ach, to tylko przelotny flirt w studenckich czasach - bąknął Glasken. - I tylko raz. - Od lipca 1697 do września 1699 - poprawiła go Dolorian. - Kiedy odkryła, że ją zdradzasz, posłała cię na dożywocie do Kalkulora. - Ty zdradzałeś głównodowodzącą sił nieprzyjaciela? - zapytał major, oszołomiony tak, że przestał się czemukolwiek dziwić. - Niech żyje kapitan Glasken! - krzyknął ktoś z tłumu i muszkieterowie zaczęli głośno wiwatować. * * * Po zdobyciu Ravensworth ludzie Glaskena zniszczyli most przez rzekę aż do kamiennych fundamentów, a następnie okopali się na granicy zasięgu swoich bombard. Były to doskonałe bombardy, najnowszy model z Inglewood, strzelające kalibrowanymi kulami ołowianymi z wielką dokładnością i daleko. Znajdowały się dzięki temu poza zasięgiem bombard nieprzyjacielskich stojących na drugim brzegu rzeki. Inżynierowie z Alspring usiłowali przeprawić swoje bombardy na tratwach, ale wartki prąd i ostrzał ze strony Przymierza czynił to bardzo niebezpiecznym. Zrezygnowali, gdy utracili piątą bombardę. Przez cały czas Southmoorczycy ścigali kawalerię z Wanganelli i pomimo sabotaży i wypadów kawaleryjskich przez granicę pozostawało jedynie kwestią czasu, kiedy zaczną nadjeżdżać lawety z bombardami. W sytuacji, w której Balranald opowiedziało się po stronie Przymierza, a Haytown ogłosiło neutralność, waga mostu pod Ravensworth wzrastała z godziny na godzinę. Sto tysięcy lansjerów z Alspring wraz z siłami wspomagającymi zbierało się po północnej stronie mostu. Major Hartian rozkazał odprowadzić osiem pielęgniarek Sto Piątej na północ, do granicy neutralnej Konfederacji, gdzie byłyby internowane do końca wojny. Z całego personelu szpitala polowego miał pozostać tylko medyk i trzech sanitariuszy. Dolorian przez cały czas pracowała przy radiu iskrowym, wysyłając do Oldenbergu informacje o siłach wroga i zbierając dane wywiadowcze z nadajników w Balranald i Robinvale, jak również z tajnego nadajnika, który został przeszmuglowany do ambasady Przymierza w Griffith. Posługując się siecią snopbłysku Konfederacji, szpiedzy w Haytown powiadomili ambasadę o przybyciu z zachodu delegacji wyższych oficerów Alspring. Podkreślono, że nad pałacem miejscowego gubernatora powiewały proporce głównodowodzącej Ghanów. - Lemorel przyjechała, żeby zażądać dostępu do mostów kontrolowanych przez Haytown - oświadczył Glasken, gdy goniec przyniósł mu tę wiadomość. Hartian nie krył wątpliwości. - Po co miałaby sobie zawracać głowę rozmowami? Jedna z jej dywizji oblega Balranald, a Haytown nie jest ani w części tak dobrze ufortyfikowane. Dwa dni forsownego marszu i może mieć Haytown w kieszeni. - To taktyka, a ona myśli również strategicznie - odrzekł Glasken. - Uderzenie na Haytown oznaczałoby zrobienie sobie wroga z Konfederacji Centralnej. Konfederacja jest znacznie silniejsza od Przymierza, gdy chodzi o lansjerów, którzy w dodatku dorównują Ghanom doświadczeniem w walce na pustyni. Ma ponadto długą granicę w pobliżu linii zaopatrzeniowej sił Alspring. Nie, ona będzie się srożyć i grozić, po czym zapewne zaproponuje im wspaniały kompromis nie do odrzucenia. Major Hartian spojrzał na mapę leżącą na składanym stoliku stojącym między nimi i przeczytał raz jeszcze depesze radiowe. - Po drugiej stronie rzeki mamy sto tysięcy Ghanów, którzy aż palą się do odbudowy tego mostu. Po tej stronie jedenaście tysięcy Southmoorczyków nadjeżdżających z południa. Tam już stoi pięć tysięcy, a nas zostało zaledwie dziewięciuset... z trzema żałosnymi bombardami. - To są bombardy ze stopu mosiężnego, najlepsze, jakie mogłem kupić za moje pieniądze - oznajmił Glasken z oburzeniem. - Mimo to są tylko trzy... a to co? Ciszę przerwał grzechot ognia z lżejszej broni. - Atak! - krzyknął Glasken, chwytając muszkiet i spiczasty hełm. Spodziewano się, że Southmoorczycy zaatakują okopy Przymierza od strony Ravensworth, uprzednio ostrzelawszy to miejsce ogniem artyleryjskim. Zamiast tego spieszyli niemal całą kawalerię i podczołgali się przez otwarte pola od strony zachodniej i wschodniej na pozycje do ataku na umocnienia bombard Przymierza po obu stronach. Po początkowych sukcesach obrońcy zaczęli się uginać pod naporem samobójczych ataków. Po pół godzinie walki bombardy zostały odcięte, a siły Przymierza wycofały się do drugiej linii okopów, podczas gdy ich zamknięci w potrzasku towarzysze walczyli osamotnieni. Ukryta w wozie zasilania Dolorian z zainteresowaniem śledziła przebieg walk, kiedy odnalazł ją goniec. Wskazał na poszarpany proporzec. - To jest przedni posterunek dowództwa - wysapał. - Masz się tam zameldować. Nieszczęsna Dolorian przeczołgała się przez zimne czerwone błoto, usiłując znajdować się jak najbliżej ziemi i po raz pierwszy w życiu żałując, że jej piersi nie są nieco mniejsze. Ettenbar zawołał na nią z ukrycia, więc poczołgała się w jego kierunku, a nad głową świszczały jej kule. Ettenbar miał już stopień sierżanta. - Wszystko stracone, frelle poruczniku! - krzyknął. - Kapitan i major... odcięci razem z bombardami. - Tam? Odcięci? - Ty jesteś porucznikiem łącznościowym, frelle. Jesteś najstarszym rangą oficerem, jaki nam został. - Zasalutował jej tak szorstko, jak tylko potrafił. - Zechcesz wydać rozkazy, frelle poruczniku? - Ja? Przecież mam przydział administracyjny. - Rozkazy, frelle. Słucham. To są zaciekli ludzie. Potrzebują rozkazów od dowódcy. Dolorian uniosła głowę, żeby przyjrzeć się polu pełnemu walczących mężczyzn, błysków wystrzałów, dymu i pokrytych błotem ciał. - A ja potrzebuję sterty poduszek na kobiercu z Northmoor, ciepłego ognia, moich butów na wysokich obcasach, dobrze zaparzonej kawy i czekoladek z kremem karmelowym. - Przykro mi, frelle, ale nie dysponujemy żadną z tych rzeczy. - Na polu bitwy nie ma nic, czego bym chciała! Chcę umrzeć w łóżku, w podeszłym wieku, najchętniej w towarzystwie... Kula uderzyła w błoto między nimi, więc rzucili się znowu na ziemię. - Cóż, frelle, śmierć. To jest coś, co jestem w stanie przyjąć za ciebie. Daj rozkaz, a ja poprowadzę atak albo zrobię cokolwiek innego. Dolorian namyślając się czuła, że w oczach wzbierają jej łzy i rozmazują błoto na policzkach. W oddali rozległ się głośny huk - to eksplodowała zagwożdżona bombarda. - Fras major i fras kapitan niszczą bombardy, frelle. - Sierżancie Ettenbar, kiedy Southmoorczycy przedrą się, musimy podpalić ładunki zapalne w wozach radiowych. Tymczasem chcę ataku wspomagającego załogi bombard. Ettenbar uśmiechnął się, wyciągając dwururkę. - Twój rozkaz, mój obowiązek, frelle. Pozwól też zasugerować, że w namiocie kapitana znajduje się kurtka i opaska pielęgniarki, jak już zapalisz ładunki. Southmoorczycy bywają rycerscy. Potraktują pielęgniarkę honorowo... Dolorian wyciągnęła rękę i wyrwała mu strzelbę. - Będziesz wyglądał głupio w stroju pielęgniarki, sierżancie. - Nie, nie, frelle, miałem na myśli... - Ja poprowadzę natarcie, a ty zostaniesz, żeby podpalić wozy radiowe. * * * Trzecia bombarda została właśnie zagwożdżona, kiedy na straconą placówkę spadło kolejne natarcie Southmoorczyków. Żołnierze Przymierza byli jednak dobrze uzbrojeni, toteż Southmoorczycy mieli kłopot z przedarciem się, mimo znacznej przewagi sił. Major Hartian podpalił lont i rzucił się do kąta, w którym krył się Glasken. Chwilę później wypchana przybitką lufa eksplodowała z przerażającym hukiem, po którym długo dzwoniło im w uszach. Atak southmoorski zachwiał się, a szeregi białych mundurów kawaleryjskich umazanych czerwonym błotem zaczęły się łamać i wycofywać. - To tyle, jeśli chodzi o bombardy, nie mamy już nic, na co mogliby mieć ochotę! - Hartian przekrzykiwał dzwonienie w uszach Glaskena. - Za dziesięć godzin będą mieli most gotowy do przeprawy, nie damy rady go zburzyć - odpowiedział Glasken. - Trudno. My nie wytrwamy nawet godziny, ale główny kwadrat może bronić się jeszcze przez kilka dni, Ghanowie zaś nie wiedzą nic o wozach radiowych. Podejrzewam, że ominą nas, pozostawiając tylko niewielki oddział z bombardami, żeby zmusić nas ogniem do poddania się. Przez ten czas porucznik Dolorian powinna zdążyć przekazać dane o ich liczebności Hauptliberin. - Cicho! - warknął Glasken. - Southmoorska zurna bojowa. - Usiłują zebrać ludzi. - Nie! - zawołał Glasken. - To "Pożegnanie Campbella z Czerwonym Zamkiem", marsz Sto Piątej. To Ettenbar! - Atakują, żeby nas wspomóc! Głupcy! Southmoorczycy uderzą na nich z obu flank. - Powinniśmy zebrać wszystkich ludzi razem, majorze. Rozsypka i na ich spotkanie! Majorze? Glasken rozejrzał się, ale widział tylko ciała pokryte błotem. Jedno z nich musiało należeć do majora. Znowu był dowódcą obozu. Wziął gwizdek do ust i zagwizdał w dziennym kodzie: ZBIÓRKA - NA POŁUDNIE MARSZ - NA MÓJ SYGNAŁ. Ludzie zebrali się szybko, gdy z odległych okopów zaczęły wyłaniać się posiłki. - Musimy połączyć się z nimi, a potem zawrócić do głównego kwadratu. Na mój sygnał! Zagwizdał i zaczęli wydobywać się z rowów i potykając się, biec na południe po zrytej ziemi i ciałach. Major jednak nie zginął - odczołgawszy się, zebrał beczki z prochem w zagłębieniu ziemnym. W zębach trzymał dymiący lont z muszkietu. Na ostatni gwizdek Glaskena roztrzaskał wieko beczki kolbą muszkietu. Wyjął lont z ust i wbił sztylet w perkalowy worek granulowanego prochu. - Dobra robota, Johnny, a teraz coś, co was pogoni - powiedział, trzymając lont nad czarnymi granulkami. Glasken doznał uczucia jakby ziemia podniosła się pod jego stopami i przez chwilę miał wrażenie, że frunie. Było to niemal przyjemne uczucie. * * * Dolorian strzepywała z siebie błoto w kryjówce Ettenbara, kiedy kurzawa wzniecona przez wybuch beczek z prochem spowiła ją niczym chmura gradowa. Oczy i usta zalewała jej krew płynąca z rany nad czołem, gdzie Ettenbar uderzył ją ciężkim mosiężnym rożkiem na proch. Otarła krew jedwabną noorthmoorską chustką, którą nosiła, żeby chronić szyję przed ocierającymi skórę szwami kołnierzyka, po czym przyłożyła jedwab do rany i naciągnęła spiczasty hełm. Zorientowała się, że Ettenbar zabrał jej szablę. Wyciągnęła zza pasa trzydziestkędwójkę Blantova i schylona pobiegła na pole bitwy. Z miejsca wybuchu unosił się czarny dym, a z nieba wciąż sypała się ziemia. Wokół niej walczyły i biły się grupki mężczyzn, nie było już zorganizowanych salw. Po lewej dostrzegła chorągiew southmoorską, przy której oficer zbierał swoich ludzi, wymachując szablą i dmąc w tambal. Sto metrów, oszacowała, czując zawroty głowy i upadając na kolana. Odciągnęła kurek blantova i upadła w czerwone błoto, zimne i cuchnące ludzką krwią. Podniosła się na obu łokciach, żeby wycelować, trzymając pistolet w obu rękach. - Nie mogę mierzyć wysoko, muszę spróbować w coś trafić - szepnęła do siebie. Jak siedem lat temu w Libris uczyła ją Lemorel, nacisnęła spust lekko. Oficer southmoorski przewrócił się, trafiony prosto w kark. Jego ludzie natychmiast się rozproszyli. Mimo rozrywającego bólu głowy Dolorian zmusiła się do powstania, po czym pokuśtykała półprzytomnie wśród błota i ciał do miejsca, gdzie padła jej ofiara. Wyciągnęła mu szablę z rąk i zważyła w dłoni. Ciężka. Rękojeść zbyt duża jak na jej dłoń. Pozostała sama. Co robić, co... Gwizdek! Zagwizdała trzy szybkie sygnały ZBIÓRKI i niemal natychmiast wokół niej w rzednącym dymie zaczęły gromadzić się kształty. Krwawiący, utykający, pokaleczeni muszkieterowie z połamanymi szablami i potrzaskanymi kolbami muszkietów. - Porucznik Dolorian! - zawołał niski brodaty mężczyzna. - Sytuacja, jaka sytuacja? - krzyczała, nie wiedząc, co ma robić. Mężczyźni zbliżyli się ze zwieszoną bronią i wielkimi okrągłymi oczami pod maskami z czerwonego błota. Zauważyła dwie belki na rękawie brodatego mężczyzny. Nie słuchają mnie, nie odpowiadają, myślała z rozpaczą. - Jaka sytuacja, kapralu? - krzyknęła, niemal płacząc. Wskazał pomiędzy jej nogi i spojrzawszy w dół, zobaczyła, że stoi w rozkroku nad ciałem southmoorskiego oficera, którego właśnie zabiła. - Frelle poruczniku, ten oficer... - Co, do cholery, co? - wrzasnęła poirytowana. - Zastrzeliłam go. To nieprzyjaciel, nie? - Frelle poruczniku, to marszałek southmoorski. Właśnie przerwałaś ich atak. * * * Southmoorczycy znaleźli się w zbyt wielkiej rozsypce, żeby przeprowadzić tego dnia kolejne natarcie, toteż siły Przymierza bez przeszkód penetrowały pole bitwy. Sanitariusz znalazł Glaskena wśród innych rannych na tyłach okopów; był półprzytomny i domagał się odpowiednio schłodzonego ciemnego piwa bez piany. Odżył, gdy do ust wlano mu lekarską żytniówkę, a mimo że nie był poważnie ranny, cały lewy bok miał brzydko poszarpany. - Ettenbar, gdzie on jest? - wycharczał Glasken. - Cholerny głupiec z tym atakiem. Urwę mu jaja... - W takim razie musisz się pospieszyć, kapitanie - odrzekł sanitariusz. - Sierżant Ettenbar jest umierający. Glasken z pomocą dotarł w miejsce na środku pola bitwy, gdzie padł Ettenbar. Bojowa zurna leżała obok w błocie. Sanitariusz powiedział, że sierżant został postrzelony wysoko w pierś i że płuca ma wypełnione krwią. - Ty cholerny głupku! - łkał Glasken, waląc pięściami w błoto obok Ettenbara. - Mówiłem ci, żebyście nie atakowali. Mówiłem, że macie bronić wozów radiowych. - Frelle porucznik... - Dolorian! Dolorian zarządziła atak? - Jej rozkaz... chciała prowadzić, ale... ja ją uderzyłem. Ja poprowadziłem... natarcie. - Ty co? - krzyknął Glasken. Ostrożnie uniósł głowę Ettenbara, żeby nie dławił się krwią. - Nie mogłem... narazić damy, fras... nie wypada. Poza tym... ona nie... Ettenbar zakrztusił się i krew wypłynęła mu ustami i nosem. Zupełnie jak kapitan tamtej lokomotywy Wielkiej Zachodniej - uświadomił sobie Glasken. Słowa sierżanta, u którego odbywał podstawowe szkolenie osiem lat temu, odezwały się echem w jego myślach: "Jak puści im się krew z ust, możesz sobie dać spokój". - Bądź cicho, nie gadaj. - Ona... nie umie grać na zurnie... jak ja. Glasken zasłonił twarz wolną ręką. - Na litość Bóstwa, Ettenbar! - To było jedyne, co potrafił powiedzieć. Ettenbar odkaszlnął znowu, tym razem słabiej. Glasken dostrzegł, że się uśmiecha, a twarzy nie wykrzywia mu już grymas bólu. - Fras Johnny, niech Allach... - zaczął Ettenbar, ale zabrakło mu tchu. Glasken złożył głowę przyjaciela w błocie i przykucnął. - Wiem, wiem, brachu. Wstaw się za mną w życiu pośmiertnym, wszystko jedno czy się spotkasz z Allachem, Bogiem, Bóstwem czy kimkolwiek innym. Zapewne będę potrzebował dobrego słowa, jak się tam dostanę, a to może nastąpić już wkrótce. * * * Bombardy Przymierza zostały zniszczone, toteż inżynierowie z Alspring od razu zabrali się do odbudowy mostu. Przed wieczorem struktura nośna i belki były już na swoim miejscu na kamiennych fundamentach. Dolorian zameldowała Rochester, że nieprzyjaciel pracował do późnej nocy, kładąc płyty przy świetle latarni. Pojawiły się pogłoski o duchu, o cieniu Southmoorczyka, który wynosi rannych z pola bitwy, ale Glasken nie dawał im posłuchu. - Myśl sobie, co chcesz, fras kapitanie - powiedział sierżant Gyrom - ale ty jesteś jednym z tych ocalonych. Glasken wybałuszył oczy. - Tyle śmierci wokoło, że dziwię się, że nie ma więcej duchów. - Fras kapitanie, zbliża się porucznik Dolorian. - Dlaczego ja ciągle na nią wpadam? - Chciałbym, żeby ona wpadła na mnie - powiedział sierżant, szturchając Glaskena w ramię. - Czy mam się oddalić? - Tak. Nie. Tak, chyba tak. Sprawdź, czy medyk chce od nas czegoś i idź się przespać. * * * - Pragnę tylko przeprosić, fras Glaskenie - upierała się Dolorian, gdy przechadzali się razem wokół wozu radiowego. Trupia biel Lustrosłońca prześwitywała przez rzadkie chmury. Wyglądało to jak troje wielkich jasnych oczu. - Przyjmuję przeprosiny, a teraz zostaw mnie samego. - Nie muszę się płaszczyć, fras kapitanie Glaskenie. - No więc się nie płaszcz. Idź sobie po prostu. - Mogłabym poderwać najlepszych facetów z twojej Sto Piątej! - syknęła, tupiąc w błocie. - Sierżancie Gyrom! - zawołał Glasken, a sierżant wybiegł pospiesznie z namiotu medyków i popędził w ich kierunku przez rozjaśniany Lustrosłońcem mrok. - Fras kapitanie? - Sierżancie, proszę zorganizować frelle Dolorian najlepszych facetów ze Sto Piątej. Dolorian zdzieliła Glaskena po twarzy tak, że złamała paznokieć i pozostawiła krótką, głęboką szramę na jego policzku. - Sierżancie, proszę nas zostawić! - wrzasnęła, a Glasken sięgnął do kieszeni po ligninę. - Fras kapitanie? - zapytał Gyrom. - Zrób, co mówi - odrzekł Glasken. - Możesz odejść. Gyrom zasalutował elegancko, obrócił się na pięcie i odszedł. Sprawiał wrażenie, że się spieszy, wyraźnie zadowolony, że się od nich oddala. - Oboje powinniśmy się czuć zawstydzeni - oznajmiła cicho Dolorian, gdy sierżant sobie poszedł. Glasken mruknął, że się zgadza. - Dlaczego jesteś dla mnie taki chłodny, fras? - wybuchnęła nagle. - Pokazałaś, że jesteś wystarczająco okrutna, żeby obracać mnie na sznurku, a potem puścić sznurek. - No to co? Składałeś namiętne przysięgi niezliczonym kobietom, zalecając się w tym samym czasie do innych. - No i one nie wiedziały o sobie nawzajem. Robiłem to wszystko z nadmiaru uczuć. - To też same łgarstwa. Przez ostatnie sześć lat spotkałam czternaście dziewcząt, które były z tobą na uniwersytecie. Dla każdej miałeś historyjkę o tym, że przed spotkaniem z nią żyłeś przez dwa lata w celibacie. Czyżbyś spędził na uniwersytecie dwadzieścia osiem lat? Musiałbyś zacząć studia w wieku czterech lat. - Bardzo zabawne. Czego teraz chcesz? - Zacząć od miejsca, w którym skończyliśmy. - Ho ho, czyli awansować mnie na MNOŻNIKA 37, FUNKCJĘ 12, FUNKCJĘ 780, SUMATORA 1048, FUNKCJĘ 9, PORTA 97, MNOŻNIKA 2114 i... Kto to był ten mały i łysy, który używał pachnących sosną soli kąpielowych? MNOŻNIK... nie, FUNKCJA 1680, służył w pierwszym Kalkulorze Bojowym ze mną, więc musiał być FUNKCJĄ. Potem był ten SUMATOR z Konfederacji, jaki on miał numer? 3016 czy 1630? Dolorian tupnęła ze złością, ale ponieważ stała w kałuży, udało jej się jedynie ochlapać ich oboje. Przypomniało to Glaskenowi o Jemli, o tym, jak żegnała go na dworcu paralinii w Kalgoorlie. - Lepiej znasz ich numery niż ja - powiedziała ostro Dolorian. - Musiałem patrzyć, jak wchodziłaś z nimi do izolatek. Musiałem później wysłuchiwać ich przechwałek. Musiałem wzruszać ramionami i potrząsać głową, kiedy pytali, co ja o tobie myślę. Musiałem odwracać wzrok do zeszytu z kodami konwersji protokołu, kiedy robili wiele mówiące gesty palcami. - Fras, ja... - Daj mi skończyć! - krzyknął, wyrzucając ręce w powietrze. - Przeprowadziłem małe badania statystyczne, frelle. Dziwi cię to? Może wyglądam na to, że mam tylko jaja i mięśnie, ale w pomiarach bystrości otrzymałem trzysta dwadzieścia sześć punktów. Odkryłem, że wszystkie twoje znane podboje w trzech ostatnich miesiącach mojego pobytu w Libris dotyczyły komponentów z listy osób mających ze mną bezpośrednią styczność. Wtedy sądziłem, że daje mi to większe szanse u ciebie. Teraz wiem, że robiłaś to po to, żeby mnie zranić, upokorzyć i to wyłącznie dlatego, żeby przypodobać się twojej przyjaciółce Lemorel. We wszystkich moich romansach, frelle poruczniku, nie zdarzyło mi się z wyrachowaniem upokorzyć ani zranić żadnej frelle, z którą sypiałem... aczkolwiek zdarzało mi się narazić tym z nich, które usiłowały stawiać mnie do kąta. Powinnaś to wiedzieć, wypytywałaś przecież o mnie. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego widok twojej twarzy naprawdę przeraża mnie, a kształt twoich piersi przyprawia mnie o mdłości. Przez długie lata przymusowego celibatu w miejscu zwanym klasztorem Baelsha wystarczało mi przywołać szeptem twoje imię, a cała moja żądza uciekała, wrzeszcząc z przerażenia. - W porządku, kapitanie, w porządku. Dopiąłeś swego. Pójdę sobie. Dobranoc. Ponieważ nie odwróciła się, uczynił to Glasken. Zdążył przejść dziesięć kroków, kiedy zawołała za nim. Zatrzymał się i odwrócił. - Jak mogę ci pomóc, fras? Przeprosiłam cię. Mogę zostać twoją kochanką w czasie krótszym, niż zajmie ci przejście do namiotu dowództwa, jeśli tylko byś mnie zechciał, a ty żądasz, żebym odeszła. Zawsze kochałam życie, fras Johnny Glaskenie, ale teraz pragnę umrzeć. Glasken zwiesił bezradnie ramiona, z rany pod okiem spływała mu krew niczym strumień ciemnych łez. - Zapędziłaś mnie w kozi róg, frelle, a ja cię zaatakowałem. Jeśli to ci jakoś pomoże, to wiedz, że nie chciałem tego. Wiem więcej o twojej przeszłości, niż powiedziałem. Mógłbym cię zranić znacznie boleśniej. A teraz proszę, zostaw mnie w spokoju. * * * Glasken udał się do medyka, który założył mu dwa szwy na policzku, po czym wrócił do namiotu dowództwa. Po jakimś czasie wszedł sierżant Gyrom z kartką szarego papieru w ręce. Glasken spojrzał na niego znad papierów rozłożonych na oświetlonym lampką stoliku. - Wydawało mi się, że kazałem ci iść spać. - Przyszły kodowane rozkazy z Rochester, fras kapitanie. - Zostaw, przejrzę je, zanim się rzucę na wyrko. - Jeśli wolno, fras kapitanie... - Pewnie nie wolno, ale mów. - Ta frelle Dolorian to bombardowa laska. - Mówi się bombowa, sierżancie. Tak, zgadzam się z tym. - Wydaje mi się, że ona cię lubi, fras, mimo tych wszystkich wrzasków i tej rany. Jutro może nadejść twój koniec, fras, więc... - To samo da się powiedzieć o każdej bitwie, sierżancie. Śmiertelność oficerów jest najwyższa wśród kapitanów. - Miałem na myśli, fras, że ta frelle Błękitny Smok robi wrażenie, że ma ochotę... żeby... no, ona jest teraz w wozie radiowym i strasznie płacze, a ja jestem pewny, że to z powodu twoich gniewnych słów, kapitanie. Glasken gapił się na niego przez chwilę, opierając podbródek na rękach, po czym sięgnął do tornistra i wyciągnął dzbanek. - Rozdziel to między ludzi i sam też się napij. Może nie sprawi to, że ich ostatnia noc będzie równie rozkoszna, jak byłaby niewątpliwie w ramionach frelle Dolorian, ale to wszystko, co mogę dla was uczynić. - Ależ, fras, nie zerwałeś nawet pieczęci. - Mnie nic nie potrzeba, fras sierżancie, ja chcę czuć ból. On przekonuje mnie o tym, że jeszcze żyję. * * * Około trzeciej nad ranem bombardy moździerzowe Ghanów znalazły się na miejscu i zaczęły ostrzał okopów Przymierza. Glasken zbudził się z męczącego snu na dźwięk wybuchu pierwszego pocisku i udał się do wozu zasilania, gdzie ekipa stała w gotowości do pedałowania. Dolorian też była już na miejscu, a biały bandaż na jej głowie zdawał się unosić w ciemności, rozświecony światłem Lustrosłońca. - Ostateczne natarcie? - zapytała. - Nie, jeszcze nie, ale jeśli naprawili most na tyle dobrze, że wytrzyma ciężar moździerza oblężniczego, to pewnie zaczną też przeprawiać lansjerów. - Ile czasu nam zostało? - Och, gdybym to ja był marszałkiem wojsk Alspring, przetrzymałbym nas tak bez snu, po czym jutro rano rozwaliłbym kawałek naszych okopów i wysłał ciężką piechotę southmoorską. Jej oddziały już tu są, słyszałem ich sygnaturkę, zanim zasnąłem. Potrafią zrobić to, czego nie dokonali spieszeni lansjerzy, a my staniemy się tylko przypisem w książkach historycznych, zanim wybije południe. - Może nadejdzie Wezwanie? - powiedziała Dolorian z nadzieją. - Wojska Alspring używają ruchomych wież heliostatowych i zostaną ostrzeżone wystarczająco wcześnie, żeby zdążyć rzucić kotwice. Idź teraz do nadajnika, powiadom Hauptliberin o naszej sytuacji i o tym, że most został odbudowany. Zostań przy radiu przez całą noc, ale kiedy jutro nasze umocnienia zaczną się walić, biegnij do sanitariuszy. Zostawiłem u nich płaszcz i opaskę pielęgniarki dla ciebie. - Płaszcz tej pielęgniarki, która, hmm, czuwała przy tobie tej nocy, kiedy przyjechaliśmy? - Miałem dreszcze. - Dziękuję, fras Glaskenie, ale obawiam się, że guziki tego płaszcza nigdy nie zapną się na mojej piersi. Poza tym kazano mi być żołnierzem, a więc powinnam umrzeć jak przystoi żołnierzowi. Glasken westchnął. - Dostałaś propozycję, frelle. A teraz idź do nadajnika. Dolorian nie odwróciła się, ale położyła dłoń na ramieniu Glaskena. W świetle Lustrosłońca dostrzegł, że umyła twarz, umalowała usta, upudrowała policzki ochrą i podkreśliła hebanową kreską oczy pod bandażem na czole. - Maleńka wyrwa w systemie obronnym, fras Johnny - powiedziała łagodnie. Glasken opuścił ramiona. - Może zostawiłem ją, żebyś mogła ją znaleźć, frelle Dolorian - mruknął ze spuszczonymi oczami. Bez słowa ujęła jego głowę i przyciągnęła do siebie. Ich cienie zlały się na moment, kiedy przytulili się i ucałowali. Przyglądający się tej scenie pedalnicy wozu zasilania zaczęli pohukiwać i gwizdać, ale już po chwili zobaczyli, że Glasken zbliża się do nich, a Dolorian znika w cieniu wozu radiowego. Rozległy się ciche parsknięcia zagłuszane przez odległy grzmot bombard moździerzowych testowanych przez nieprzyjaciela. Glasken wziął się pod boki. - Jest coś, co chciałbym wam, dranie, powiedzieć, zanim zaczniecie pedałować. Mianowicie... Moździerz! Kryć się! Rozpryskowy pocisk trafił dokładnie w wóz, zasypując załogę odłamkami żelaza i drewnianymi drzazgami. Dolorian wygrzebała się z zimnego błota. W uszach jej dzwoniło. Rozejrzała się po ziemi w świetle Lustrosłońca, w oczach mając wciąż powidoki wybuchu. Wokół panował zamęt, pełno było dymu, spadających odłamków i biegnących ludzi, rozlegały się wołania o medyków i sanitariuszy. - Kapitanie Glasken! - wrzasnęła. Nie usłyszała odpowiedzi, nawet jęku. Wspięła się do wozu radiowego i w ciemności przestawiła pokrętło zasilania na "akumulator". Zacisnęła palce, żeby uspokoić drżenie rąk, wzięła kilka głębokich wdechów i zaczęła wystukiwać depeszę. PLACÓWKA STO PIĄTEJ BRYGADY RAVENSWORTH DO ROCHESTER. PLACÓWKA STO PIĄTEJ BRYGADY RAVENSWORTH DO ROCHESTER. WÓZ ZASILANIA ZNISZCZONY. ZASILANIE AKUMULATOROWE. BRAK MOCY DLA ODBIORU. NADAJĘ DEPESZĘ. NIEPRZYJACIEL Z ALSPRING ODBUDOWAŁ MOST. OCALAŁE SIŁY PRZYMIERZA NA OBSZARZE DWUSTU METRÓW KWADRATOWYCH WOKÓŁ TEGO NADAJNIKA. SZACUNKOWO 150 TYSIĘCY ŻOŁNIERZY WROGA W PROMIENIU DZIESIĘCIU KILOMETRÓW OD NADAJNIKA. TRZYSTU ŻOŁNIERZY PRZYMIERZA PRZEŻYŁO. SIŁY ALSPRING I SOUTHMOOR SZYKUJĄ SIĘ DO OSTATECZNEGO NATARCIA. Sprawdziła wskaźnik akumulatora w mdłym świetle lampki. Wskazówka zbliżała się do czerwonej kreski. W pobliżu eksplodował kolejny pocisk, wstrząsając wozem. AKUMULATORY NA WYCZERPANIU. WZMAGA SIĘ OSTRZAŁ NIEPRZYJACIELSKI. MNIEJ WIĘCEJ JEDEN POCISK MOŹDZIERZOWY NA CZTERY JEST NOWEGO TYPU. MELDUJE PORUCZNIK DOLORIAN JELVERIA, ISKRA 7, PIERWSZY KORPUS RADIOWY PRZYMIERZA... Zawahała się przez moment, westchnęła głęboko i dodała: NAJWYŻSZY RANGĄ OCALAŁY OFICER. KONIEC PRZEKAZU. Kiedy wyszła z wozu, przypomniała sobie nagle, że w każdym z wozów masztowych znajdowały się dwa naładowane akumulatory. Jeśli to, co zachowało się z obozowiska, utrzyma się do świtu, będzie mogła nadać jeszcze jedną depeszę. Powiadomi Obermerin, jakie wojska przekraczają most i i ile ich jest. Trzeba tylko odpiąć akumulatory i przenieść je do wozu radiowego. Dmuchnęła w gwizdek, widząc niewyraźne sylwetki biegających bezładnie muszkieterów i sanitariuszy. - Tu porucznik Dolorian - zawołała schrypniętym głosem. - Potrzebuję czterech silnych mężczyzn! - Możesz się wstrzymać minutę? - odkrzyknął Glasken gdzieś ze środka tego zamieszania. - Odkopujemy ludzi, którzy jeszcze żyją. Dolorian opadła na błoto obok wozu radiowego, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Gdzieś obok Glaskena ktoś wygłaszał orację do drugiego, który pomagał mu przesunąć rozwalony wóz. - Trzymaj usta otwarte w chwili wybuchu, tak mi mówili na szkoleniu: to ratuje ci bębenki. Tyle że dupki nie wspomniały o ryzyku połknięcia pół litra błota i końskiego łajna, no nie? Niech to, prawie się udusiłem, co za śmierdzące świństwo. Hej, jest tam kto? Zostało coś z mojej whisky? * * * Glasken miał na lewej łydce wąską, ale głęboką ranę od szrapnela. Sanitariusze wyczyścili i zszyli ranę, i mimo protestów Dolorian Glasken zdołał zrobić kilka kroków o lasce i kuli. - Myślałam, że nie żyjesz - wyznała, podtrzymując go. - To był taki okropny wybuch. Nadałam meldunek do centrum dowodzenia w Oldenbergu. Napisałam, że ja teraz dowodzę. - Nie szkodzi, frelle. Poczekaj kilka godzin, a wszystko to może okazać się prawdą. Pomogła mu przejść do namiotu dowództwa, gdzie położył się z głową na jej kolanach, a ona głaskała go po włosach, rozczesując pełne piasku skołtunienia. - Kiedy uruchomisz znów radio, daj znać Obermerin, że jeszcze żyję. - Zarvora? Ty chyba nie... - Prawdę mówiąc, nie, ja nie - roześmiał się Glasken, rozbawiony rozmiarami swojej reputacji. - Niemniej ona jest w kontakcie z pewną frelle w Kalgoorlie, która ma dla mnie wyjątkowe znaczenie. Brwi Dolorian uniosły się w oczekiwaniu na dalsze plotki. - Jak wielkie znaczenie? - Jest ze mną w ciąży. Mogłabyś też poprosić Zarvorę, żeby skończyła szybko z tą wojną, tak żebym mógł wrócić i ożenić się z Jemli. Sam jestem bękartem, ale chciałbym przerwać tę akurat tradycję rodzinną. - Jakaż to musi być kobieta, że zdołała podbić twoje serce, fras? Podejrzewam, że jest bardzo ładna, nie na tyle jednak, żeby przyciągać wzrok zbyt wielu mężczyzn, na tyle inteligentna, żeby móc docenić twoje prawdziwe talenty, ale nie aż tak, żeby cię przesłonić, nieźle sytuowana i... zapewne chciałbyś, żeby do tego była dziewicą. - W rzeczy samej - odrzekł Glasken marzycielsko. - No cóż, jest ładna, niedługo uzyska dyplom na uniwersytecie w Kalgoorlie, jest bardzo biedna i ma męża. - Niech mnie, fras! Złe miałam o tobie mniemanie! Jak się nazywa? - Jemli, a jej panieńskie nazwisko brzmi Milderellen. Chwilę trwało, zanim Dolorian odzyskała równowagę i oddech. - Wiesz, o co cię teraz chcę zapytać, fras. - Odpowiedź jest twierdząca. - Dosyć! To już zbyt wiele! Stanowczo zbyt wiele! - zawołała, zakrywając uszy rękami. - Zmieńmy temat, mówmy o czymkolwiek innym. - Hmm... słyszałem, że to był doskonały strzał, ten, którym zabiłaś tego marszałka - powiedział Glasken. - Och, ćwiczyłam strzelanie z pistoletu przez całe lata pracy w Libris. Pomogło mi to w awansach i promocjach, pomogło również trzymać się z dala od pojedynków. - Jakim cudem? - Jestem teraz bardzo dobrym strzelcem. Pięć razy wyzywano mnie na prawne pojedynki, ale za każdym razem trafiałam w tarczę lepiej niż ci, którzy mnie wyzwali. To pozbawiało ich prawa do pojedynku. - Ile z tych wyzwań spowodowały polowania na cudzych mężów? - Wszystkie - przyznała Dolorian. - Siostra Lemorel - wyszeptała, biorąc oddech. Glasken uniósł się na jednym ramieniu, po czym przycisnął czoło do jej czoła w powszechnym geście łagodnej czułości. - Jestem z ciebie dumny, frelle Dolorian, i uważam, że jesteś śliczna. Bardzo trudno mi to powiedzieć, ale przebaczam ci. Czy to pomoże? Dolorian zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała resztki jego lewego ucha. - Kochany fras, kochany - szepnęła. - Nie chcesz już umierać? - Nie, chyba że za ciebie. Została z nim, aż zapadł w głęboki sen wyczerpanego człowieka, ściskając wciąż w zębach pogryzioną szmatkę nasączoną lekarstwem przeciwbólowym. Następnie usiadła w namiocie, przeglądając przy świetle lampki podręcznik strategii i czekając, aż rezerwowe akumulatory zostaną przypięte do wozu radiowego. Nagle, gdy znajdowała się na krawędzi snu, wszystko dookoła rozświetlił migotliwy błysk. Rozległo się niskie brzęczenie zmieszane z głośnymi trzaskami w powietrzu. Natychmiast otrzeźwiała i poderwała się z miejsca. - A niech to Wezwanie porwie! Moje akumulatory! - krzyknęła, narzucając na ramiona pelerynę i wybiegając na zewnątrz. Przy wozie radiowym stali dwaj technicy i gapili się na horyzont. - To zwarcie! Marnujecie moc! - wołała. - Przetnijcie kable, użyjcie szabli! - Nawet nie zdjęliśmy jeszcze kapturków izolacyjnych, frelle poruczniku - odkrzyknął jeden z nich. - Ty... - Rozległ się huk odległej eksplozji, a potem następny i następny. - To co to był ten hałas... Co tak czuć w powietrzu jak podczas burzy? - Niebo rozjaśniło się jak od błyskawicy, frelle. To może być burza, grzmoty słychać całkiem wyraźnie. - Mężczyzna nie sprawiał wrażenia przekonanego do swoich własnych słów. Dolorian spojrzała na horyzont, który jaśniał czerwoną poświatą. - Na Wezwanie, czy to ognie obozowisk Ghanów? - Nie wiem, bom nie widział, frelle poruczniku. Mocowaliśmy się z zaciskami, które jakiś idiota w Oldenbergu poprzyklejał. - Oni ukryli ognie - rozległ się niższy głos zza wozu. - Niebieskie błyski to pewnie race sygnalizacyjne, sygnał, żeby zapalili ogniska na zasłonę dymną przed świtem. Zważ moje słowa, frelle poruczniku, oni dowiedzieli się o tym, że my mamy ten iskrobłysk. Te ognie są po to, żebyśmy nie mogli podać ich liczby, zanim zaczną robić z nas pasztet. Dolorian spojrzała ponownie na horyzont, niezupełnie przekonana wyjaśnieniami operatora. Nie znajdowała jednak żadnych lepszych. - No to w porządku. Będę to miała w pamięci, kiedy znów będziemy mogli nadawać. Róbcie swoje. - Poruczniku... - Słucham? - My... my tylko chcieliśmy powiedzieć, że to był wspaniały strzał, ten twój. - To znaczy, poruczniku, jesteśmy z tobą. - Z tobą i z kapitanem też. - Idź odpocząć, poruczniku. - Jak będzie gotowe, to zawołamy. * * * Glasken obudził się, gdy słońce stało tuż nad horyzontem. Moździerze ucichły w nocy, nie słychać było nawet snajperów. Dolorian zdała mu sprawę z tego, co się wydarzyło, gdy spał. Glasken pociągnął nosem. - Spalone mięso - powiedział bezbarwnym tonem, jak we śnie. - Musieli palić swoich poległych - odrzekła Dolorian. - Nie, nie... Dziwna, nieruchoma cisza. To nienormalne, nierzeczywiste. Może my umarliśmy. Był atak? Zabito nas? Pytania zaskoczyły Dolorian. Położyła mu dłoń na twarzy. - Jestem żywa, o ile mi wiadomo. Pocałowała ranę na jego policzku - ranę, którą sama zadała poprzedniej nocy. - Powinni byli zaatakować o świcie, kiedy słońce znad wschodniego horyzontu świeciło nam w oczy. Co się stało z ich natarciem? Czy wóz radiowy działa? - Ostatniej nocy stopiły się niektóre zwoje i połączenia, prawdopodobnie dlatego, że po ciemku źle połączyliśmy jakieś końcówki. Moja ekipa powinna to uruchomić najpóźniej za kwadrans. Glasken podniósł się za pomocą kuli i wyjrzał przed namiot. - Tam nie ma nic żywego - oznajmił. - Żadnych dźwięków, krzyków, podzwaniania sprzętu i uprzęży. Jak długo to trwa? - Kilka godzin, zaczęło się na długo przed świtem. - Przekazuję ci dowodzenie, poruczniku - powiedział, kuśtykając ku położonym naprzeciwko mostu okopom. - Wracam niedługo. - Nigdzie nie łaź, Johnny! - zawołała, wybiegając przed niego i usiłując wepchnąć go na powrót do namiotu. Mimo ran Glasken się nie dał. - Nie ma strachu, frelle poruczniku - burknął, kuśtykając dalej. - Tam wszyscy są martwi. Dowodzisz, zajmij się obozem. - Wszyscy martwi? - powiedziała głośno, po czym skinęła na sierżanta Gyroma, który natychmiast podbiegł do niej. - Idź za nim i powal na ziemię przy pierwszym wystrzale! - syknęła. - My przygotujemy ogień osłaniający. Sierżant zasalutował i pochylony pobiegł za Glaskenem. Wkrótce dotarli do spalonych krzaków. Wiele drzew jeszcze się żarzyło, a trawa trzaskała pod nogami, kiedy wychodzili z namiotu infirmerii. Glasken minął kilka zwęglonych ciał. Ciemne rowy wypluły czerwoną ziemię, a smród spalonego mięsa był tu jeszcze bardziej przenikliwy. - Kapitanie, fras kapitanie, wracajmy! - szepnął Gyrom, ciągnąc Glaskena za rękaw. - To złe, diabelskie miejsce. Ghanowie wypuścili na nas demony. Glasken odtrącił jego rękę i spróbował podnieść zwęgloną deskę leżącą pod jego nogami. Zatoczył się z wysiłku i poczuł, że rozrywają się szwy na ranach. - Sierżancie, pomóż mi położyć to w poprzek rowu - powiedział cicho, jakby nie chciał przerywać ciszy. Za rowem wydostali się na drogę i szli w całkowitej ciszy i bezruchu. Nic się nie poruszało, nic nie wydawało dźwięków. Ludzie, zwierzęta, owady i ptaki, wszystko było martwe. Dym snuł się i kręcił jak zamieszana w kawie śmietanka. Doszli do mostu. Barierki spłonęły, ale płyty były pokryte wilgotnym piaskiem i żwirem, zabezpieczającym most przed ogniem artyleryjskim. Dalej nad rzeką wywrócona kilka dni wcześniej podczas walk galera płonęła w miejscu, w którym wyrzuciło ją na brzeg. Poziom wody opadł sporo. Na wodzie unosiły się ciała ludzi i ryb. Glasken wszedł na most. - Fras kapitanie, most nie jest bezpieczny! - zawołał Gyrom. - Idź środkiem, tak jak ja - odpowiedział Glasken, nie zatrzymując się ani odwracając. - Ale zaraz za mostem jest obóz Ghanów. - Tam właśnie idę. Niedaleko od mostu znajdowało się wielkie pole, na którym wybudowano obozowisko Ghanów. Glasken spojrzał na pole, ale się nie ruszył. - Oni wszyscy zniknęli, kapitanie. - Niezupełnie, fras sierżancie, namioty łatwo się palą. Oni ciągle są tutaj. Gyrom przyjrzał się dokładniej najbliższemu kopcowi i podszedł kilka kroków. - Masz rację, kapitanie Glaskenie, to wszystko trupy. Tysiące ludzi wraz z końmi i wielbłądami. Popatrz tutaj, jaka wielka dziura: pioruny z nieba. - Nie, to wybuchł skład amunicji od żaru, jaki to wywołało. To pewnie jakaś starożytna broń. Szkło, które skupia światło słoneczne tak, że spala... - Ale to się stało w nocy. - Zatem nie wiem, co powiedzieć. Cokolwiek to było, nie rozróżniało między wojownikami Ghanów i Przymierza, z wyjątkiem kręgu o promieniu kilkuset metrów... wokół naszego wozu radiowego. - Podrapał się po zarośniętej szczęce. - A w samym środku tego wszystkiego nadajnik Hauptliberin. Gestem nakazał Gyromowi powrót i odwrócił się od spalonego pola. Sierżant pospieszył za nim i obaj przeszli przez most w drugą stronę. - Każ ludziom przynieść tu skrzynię prochu - powiedział Glasken, kiedy zeszli na południowy brzeg. - Niech umieszczą beczki nisko wśród belek nośnych i niech zadbają o to, żeby nie dało się już mostu tak łatwo odbudować. Wybuch, który nieco później rozwalił most, wstrząsnął całym spalonym obszarem. W powietrze uniosła się chmura dymu i odłamków, po czym wróciła cisza. - Zniweczone! - powtarzał w kółko sierżant, kiedy wózek powrócił do kręgu. - To Hauptliberin. Jak ona tego dokonała? * * * Wśród czterdziestu jeźdźców, którzy jechali przez spalony krajobraz, znajdowało się po równo przedstawicieli Ghanów, Southmoorczyków, Konfederacji i Przymierza. Na lancy jednego z oficerów Konfederacji powiewała flaga zawieszenia broni. Jechali szybkim truchtem, przyglądając się zniszczeniom i lękając się powtórnego nawiedzenia tego miejsca. Poczuli wyraźną ulgę, gdy dojechali do nietkniętego obozu Przymierza pod Ravensworth. Lemorel miała pod Ravensworth przewagę, jako że w okolicy Haytown stacjonowało pięćdziesiąt tysięcy jej kawalerzystów. Wystarczyłoby jedno jej słowo, żeby siły Alspring złamały porozumienie, przedarły się przez Haytown i przekroczyły rzekę. Z drugiej strony zaczynało jej brakować czasu. Stały deszcz, niekończące się błoto i zimno podkopywały morale jej ludzi, a teraz to spalone koło zdawało się ostrzegać, że Bóstwo jest po stronie Przymierza. Delegacja rozjemcza była doskonałym sposobem sprawdzenia, co właściwie stało się na południowym brzegu pod Ravensworth. Jeśli siły Przymierza miały jakąś gigantyczną broń, to po wszystkim. Jeśli katastrofa nie miała z nimi nic wspólnego, natarcie mające na celu rozdarcie Przymierza na pół zostanie podjęte. - Tak jak podejrzewałam, nie mają żadnej potężnej broni - powiedziała Lemorel do marszałka Baraganii, kiedy zbliżali się do obozu Przymierza. - To naturalna katastrofa. Moi informatorzy twierdzą, że Haytown nie będzie stawiało oporu, jeśli przeprawimy wojska przez ich mosty, nie atakując i nie łupiąc miasta. Konfederacja Centralna zażąda reparacji i przeprosin, ale ich obermer woli nie mieszać się bezpośrednio do działań wojennych. Baragania jechał z szeroko otwartymi oczami i pobladłą twarzą. Skulił się w siodle, jakby przypuszczał, że może zostać zastrzelony bez uprzedzenia. - Atamanko, te okropności mogły równie dobrze być wyrazem gniewu Bóstwa. Jak możesz być tak pewna siebie? - Ależ to oczywiste, co się stało. Zablokowanie nam drogi przez most w Ravensworth oznaczało, że na małym obszarze zgromadziliśmy mnóstwo ciężkiej broni metalowej i ognisk kuchennych. Jak sądzisz, dlaczego maszyny parowe są zakazane przez wszystkie wielkie religie, a przemysł ogranicza się do rzemieślników rozrzuconych po całym kraju? Metal, żar i dym. Jeśli skoncentrują się na zbyt małym obszarze... Cóż, rozejrzyj się. Kiedy moja armia została stłoczona na tym skrawku ziemi, upodobniła się do przemysłowego miasta starożytnej cywilizacji. Starożytne pisma pełne są opowieści o przemyśle powodującym "efekt cieplarniany". Teraz widzimy, co naprawdę oznacza ten tajemniczy termin. Baragania rozejrzał się z niedowierzaniem. Jej wyjaśnienia brzmiały prawdopodobnie, ale ogrom wyzwolonych sił pozostawał przerażający. - Dlaczego siły Przymierza zostały oszczędzone? - zapytał. - Przecież nie zostały. Ocalała tylko część znacznie większej jednostki Przymierza. Cała reszta została zniszczona. Jeśli chodzi o ten kawałek, to cóż, dlaczego podczas burzy trafione zostanie dziewięć iglic w mieście, a dziesiąta nie? Czysty przypadek. - Będziesz musiała przekonać znacznie więcej swoich zwolenników, nie tylko mnie, Atamanko. Ludziom jest zimno, tęsknią do domów i boją się. Wojna zmieniła się z triumfalnego pochodu w powolny, krwawy, znojny koszmar na ziemi nieprzyjaciela. Ludzie od dawna przebąkują, że Bóstwo zsyła na nas cały ten nieszczęsny deszcz jako znak swojego gniewu. A teraz... to. - Wyjaśniłam ci to! - warknęła coraz bardziej poirytowana Lemorel. - Jestem wykształconym człowiekiem, Atamanko. Potrafię obliczyć ruchy planet i wyjaśnić optyczne zasady działania teleskopu. Mogę przyjąć twoje wyjaśnienia, ale w twojej armii jest może kilkuset podobnych do mnie. - W takim razie wykształcona elita będzie musiała przekonać pozostałych. - O to właśnie się martwię, Atamanko. Ta elita, jak ich nazywasz, to ludzie najbardziej honorowi i rycerscy. Pogwałć - rozejm w Haytown lub zachowaj się niehonorowo w jakiejkolwiek innej sprawie, a możesz się przekonać, że gwoździe utrzymujące w całości twoją armię obluzowują się. - Jestem bezlitosnym kowalem, marszałku. - Jesteś przywódcą, twój tytuł uprawnia cię do wydawania rozkazów. Jeśli nikt ich nie usłucha i nie pójdzie za tobą, nie będziesz mogła przewodzić. - Dość tego! Balansujesz na niebezpiecznej granicy. - Jeśli nie usłyszysz tego ode mnie, Atamanko, nikt inny ci tego nie powie. Obawy i szemrania jednak pozostaną. Powtórzę to dlatego, że naprawdę jestem tobie oddany: postępuj honorowo i nie utrać szacunku swoich oficerów. Ważą się nasze losy, a waga jest bardzo czuła. - Jeśli chcesz oglądać honor taplający się w błocie, przyjrzyj się kapitanowi Przymierza z obozu, który mamy przed sobą. Informatorzy ostrzegli mnie, że to John Glasken, samo wcielenie hańby. - Kapitan Glasken. Do mnie też dochodziły raporty na jego temat. To nie może być człowiek, o którym mówiłaś. Wszyscy zgodnie przyznają, że to dzielny i popularny wśród żołnierzy dowódca i że jego ludzie poszliby za nim do piekła i z powrotem. Szpicruta Lemorel świsnęła, uderzając go znienacka w rękę. Baragania skulił się od piekącego bólu. - Dosyć tego - wycedziła zza zaciśniętych zębów. * * * Incydent nie umknął uwadze Glaskena, który obserwował ich przez teleskop heliostatu. Niska, w zasłonie, ubrana na niebiesko - pomyślał. - Tylko ich głównodowodząca mogła uderzyć marszałka. To musi być Lemorel. Gdyby zdołał dostatecznie ją obrazić, mogłaby się rozzłościć i wyzwać go na pojedynek. Podobno lubi osobiście wykonywać wyroki na starszych oficerach, którzy ją zawiedli, a także zabijać wyzwanych na pojedynek. - Miejmy nadzieję, że okażę się godny twojego szkolenia w walce na krótką broń, opacie Haleforth - szepnął Glasken, zniżając teleskop. Dolorian podeszła do niego. - Wysłałam kolejną depeszę do Oldenbergu - zameldowała. - Wyjaśniłam im panującą tu sytuację na tyle, na ile sami ją rozumiemy. - Niewykluczone, że będziesz musiała wysyłać następny meldunek. I to szybko. W tej delegacji jest przebrana Lemorel - wyjaśnił, wymachując teleskopem. - Kiedy się spotkamy, zamierzam wyjechać z garścią co wyborniej szych glaskenizmów. Spróbuję rozzłościć ją tak, żeby wyzwała mnie na pojedynek. Jedna wzmianka o tym, że Jemli i ja jesteśmy kochankami powinna wystarczyć, a poza wszystkim, gdyby Jemli dowiedziała się, że zaprzepaściłem szansę ustrzelenia jej siostry, nigdy by mi nie wybaczyła. Ona jej bardzo nie lubi. - Pojedynek z Lemorel? - spytała zaniepokojona Dolorian. - Nawet gdybyś był frelle Zarvorą, radziłabym ci, żebyś to przemyślał, Johnny. No i jak zamierzasz wykonać kroki pojedynkowe, chodząc o kuli? - Daję sobie już radę bez kuli... Ale tak, kula spowoduje, że Lemorel nabierze zbytniej pewności siebie. Potem, jeśli połknie przynętę, odrzucę kulę, wsadzę nogę w łubki i będę chodził jak z płaskostopiem. Jeśli zaś chodzi o strzelanie, to miałem dobrego nauczyciela w ostatnich latach. Jeśli zginę, przejmiesz dowodzenie. Zniszczysz radio i uciekniesz do Konfederacji. Są losy gorsze od internowania w neutralnym kraju. W każdym razie w Konfederacji nie ma podobno problemów z dostawami czekolady. - Życzę szczęścia, słodki fras, i strzelaj celnie. - Życzę szczęścia, słodka frelle, i nie rób nic, z czego nie mógłbym być dumny. * * * Glasken postanowił spotkać się z delegacją rozjemczą koło wozu radiowego. Trzymający proporzec oficer Konfederacji podjechał i zasalutował. Pozostałych dziewięciu reprezentantów stanęło w półkolu. - Ty tu dowodzisz? - zapytał Glaskena po austaricku oficer, przyjrzawszy się proporcom i sztandarom powiewającym nad obozem. - Kapitan John Glasken, najstarszy rangą ocalały oficer - odrzekł Glasken, opierając się na lasce i kuli. - Czego chcecie? - Dwie godziny temu usłyszeliśmy wybuch. Pojechaliśmy ku chmurze dymu. Glasken oparł się jeszcze ciężej na kuli. - Powiem inaczej. Co wy, przedstawiciele neutralnej Konfederacji, robicie tu z tymi wszystkimi Ghanami i Southmoorczykami, i dlaczego nie rozmawiają ze mną ci oficerowie Przymierza? - Jesteśmy tu w charakterze obserwatorów. Badamy fakty. Glasken ugryzł się w język, z trudem powstrzymując się od sarkastycznej riposty. - Czy to, co widzicie, jest dla was wystarczającym faktem? - burknął. - Oglądaliśmy to przez dziesięć kilometrów. Wszyscy są martwi, dziesiątki tysięcy. Jak tego dokonałeś? - Ja? Z trzystoma piechurami, kilkoma sanitariuszami i sześcioma sygnalistami? Jestem cholernie dobrym oficerem, ale nie aż tak dobrym! - Ostatniej nocy zginęły tysiące ludzi, usmażyły się w jednej chwili. Myśleliśmy, że posłużyliście się w tym celu jakąś bronią. - My? Oczekiwaliśmy, że to my zostaniemy rozbici w proch. Chciałbym teraz porozmawiać z oficerami Przymierza z waszej delegacji. - Nie. To pogwałciłoby warunki zawieszenia broni podpisane pod tym znakiem - odrzekł tamten, wskazując ręką na proporzec. - Nie będzie wymiany informacji taktycznej, która mogłaby pomóc którejkolwiek ze stron. - W porządku. W jaki zatem sposób mogę wam pomóc? Chcecie oficjalnego poczęstunku kawą? Tancerek? Grupy eunuchów z Alspring, żeby przygotowali wam gorącą kąpiel i czystą bieliznę? - Fras, rozumiem, że żyłeś w wielkim stresie... - No więc do rzeczy. Oficer Konfederacji rozejrzał się ponownie po obozie. Zdziwiony i rozczarowany brakiem potężnej broni w tym parszywym małym przyczółku, skierował wzrok z powrotem na Glaskena. - Zeszłej nocy dowódcy Ghanów wezwali nas, żeby zażądać zezwolenia na użycie mostów w Haytown. Byliśmy w ich obozie, kiedy niebo na południu przeszył błękitny błysk, po którym rozległ się brzęczący dźwięk, a horyzont zapłonął. Cokolwiek to było, trwało zaledwie kilka uderzeń serca. Ghanowie wysłali zwiadowców, żeby zdali sprawę z tego, co się stało, i usłyszeli, że płonie wszystko w promieniu dziesięciu kilometrów od mostu w pobliżu Ravensworth. Wygląda teraz na to, że niewielki ocalały krąg w centrum tego wielkiego koła to wasz obóz. Glasken poczuł, że otwiera się w nim otchłań, ale nie dał nic po sobie poznać. - Nie mieliśmy z tym nic wspólnego. - Delegacja Ghanów z Alspring ma dowody na to, że Obermerin Zarvora eksperymentowała ze starożytną bronią. - Eksperymenty Obermerin nie wykraczają poza cele czysto naukowe. - Odwrócił się i skinął ku Ghanom. - Wy, Ghanowie, zdobyliście jej teren doświadczalny w Woomerze i zabiliście jej inżynierów i naukowców. Moglibyście przysiąc na Bóstwo, że znaleźliście tam coś podobnego do tego spalonego pola? Ghanowie milczeli za zasłonami. - Wiem tylko tyle, ile widzę - ciągnął Glasken. - Jeśli to jest robota Bóstwa, to my zostaliśmy ocaleni, Ghanowie i Southmoorczycy zaś unicestwieni. Może Bóstwo nie jest zadowolone. W głosie chorążego pojawiła się nuta niepewności. - Dlaczego Bóstwo miałoby być łaskawe dla was? Jakaż to szczególna prawość i cnota cechuje Przymierze? - Szukaj zła, nie cnoty! - krzyknął Glasken, odwracając się znów do niego. - Spójrz na głównodowodzącą armii Alspring, która sprowadziła na nas tę nieszczęsną wojnę. Renegatka z Przymierza i wyrzutek społeczeństwa, która odnosi zwycięstwa dzięki podstępom i zdradom. To ona nie podoba się Bóstwu. - Piękne słowa jak na kogoś, kto zgwałcił naszą Atamankę, gdy była młodą dziewczyną - wtrącił się Baragania, wysuwając się na czoło swojej grupy. Glasken natychmiast odwrócił się do niego. - Nigdy nikogo nie zgwałciłem. To mój urok przyciągnął Lemorel. Po co jednak oglądać się na naszą przykrą przeszłość? Podczas niezliczonych nocy, jakie spędziłem z jej siostrą, Jemli Milderellen, mówiła mi... Kuła wystrzelona przez Lemorel przerwała jego przemowę. Chwilę później delegacja rozjemcza znalazła się na muszce pięciu tuzinów muszkietów, ale również kilku Ghanów wymierzyło skałkówki w Lemorel. Wyciągnęła rękę i upuściła morelaka z nabitą wciąż jedną lufą na ziemię. Glasken leżał w błocie, postrzelony w klatkę piersiową. Ciemna plama krwi na lewym bicepsie i piersi mieszała się z czerwonym błotem, którym był usmarowany. - Medyka! - zawołał któryś z muszkieterów z Alspring. - Nie ma potrzeby, nigdy nie chybiam - burknęła Lemorel, odrzucając zasłonę i zeskakując z konia. Miała bladą twarz. Zabiła, żeby ukryć własne kłamstwa, a teraz będzie musiała wymyślić bardzo przekonującą opowiastkę. Dolorian przyglądała się wyrazowi twarzy dawnej przyjaciółki z posępnym zainteresowaniem, po czym podeszła i stanęła opiekuńczo nad ciałem Glaskena. - Porzucił mnie na pustyni! - krzyknęła Lemorel do Baraganii w alspring. - Zbezcześcił mnie, a następnie moją siostrę! - Zastrzeliłaś zdradziecko naszego dowódcę, wykorzystując zawieszenie broni! - wrzasnęła Dolorian w tym samym języku. - Po austaricku, wszyscy mają mówić po austaricku! - zażądał konfederacki chorąży. - Jako zastępca kapitana Glaskena domagam się satysfakcji - odezwała się Dolorian. Zrzuciła kurtkę i stanęła przed nimi w bluzce pobrudzonej wodą rzeczną przed paroma dniami. - Wskaż swoich sekundantów i przeszukaj mnie, czy nie mam ukrytej zbroi - powiedziała, podpierając się pod boki i wypinając pierś. Lemorel podniosła oczy, ale nie uśmiechnęła się. - Powinnaś być na tyle rozsądna, żeby nie wyzywać swojej nauczycielki. - Boisz się, że Bóstwo poprowadzi moją rękę? - zapytała Dolorian. - Atamanka przyjmuje wyzwanie! - krzyknął Baragania. Lemorel obróciła się z wściekłością i rzuciła mu nienawistne spojrzenie. Nie spuścił wzroku. - Czy potrzebny ci sekundant, Atamanko? - zapytał spokojnie. - Martwy człowiek niezbyt się nadaje na sekundanta - odparła. - Będę walczyć sama. Zrzuciła wierzchnią szatę i podeszła do Dolorian, która wyciągnęła ręce. - Wspaniałe piersi, frelle Dolorian - powiedziała, obmacując ją w poszukiwaniu ukrytej zbroi. Skończywszy, cofnęła się o krok i podniosła ręce, żeby z kolei Dolorian mogła ją przeszukać. - Medyku, ty ją przeszukasz - rzekła Dolorian, zakładając ręce pod piersiami. Twarz Lemorel wykrzywiła się nieznacznie, a z ust wymknęło jej się coś jak stłumiony pisk. Ponieważ rozejm został złamany, na sędziego wybrano jednogłośnie konfederackiego chorążego. Wyznaczył czterech obserwatorów. - Jako strona wyzwana możesz wybrać broń - zwrócił się do Lemorel. - Amnessonsy. Wasi oficerowie mają je w podstawowym wyposażeniu. - Dobry wybór - odrzekła Dolorian, kręcąc biodrami na użytek widzów. - Długa lufa, lekkie, dobrze równoważą odrzut. Lemorel skrzywiła się, słysząc własne słowa sprzed siedmiu lat. Wybrano i przyniesiono dwa pistolety. Lemorel chwyciła jeden z nich i zamachnęła się, żeby poczuć ciężar i wyważenie. - Tarcza dla ciebie, frelle Wyzwana - ponagliła ją Dolorian. Gyrom wyszperał arkusz szarego papieru i kilka kolorowych szpilek w namiocie dowództwa. Oficerowie Konfederacji przyglądali się uważnie, gdy przypinał papier i wbijał w sam środek wielką, czarną pinezkę. Lemorel ponownie zważyła pistolet, po czym podeszła do tarczy i wycofała się. Bez ostrzeżenia obróciła się i wystrzeliła, a obok czarnej pinezki pojawiła się dziura. Dolorian wydęła usta. Uklękła, podpierając lewy łokieć na kolanie i stabilizując w ten sposób długą lufę. Powoli nacisnęła spust. Wystrzał odbił się echem w milczącym, spalonym terenie. Kula roztrzaskała pinezkę. - To było nierozsądne z twojej strony, frelle - warknęła Lemorel; nigdy dotychczas nie została pobita w strzelaniu do tarczy. - Poprawiłaś mój strzał, masz więc prawo walczyć ze mną, ale czy sądzisz, że dam ci szansę na klękanie i mierzenie w taki sposób? - Nie, frelle, mimo to spróbuję. - Nigdy się niczego nie nauczysz? Nie dyskutuje się o taktyce z nieprzyjacielem. Stanęły do siebie tyłem. Zwrócono im naładowane na nowo pistolety. - Obwołaj odległość, frelle Dolorian - zarządził marszałek. - Sto pięćdziesiąt - powiedziała Dolorian, a Lemorel wypuściła powietrze z sykiem. To było bardzo, bardzo dalekie obwołanie. Zaczęło się odliczanie, które zajęło nieco czasu. - ...sto czterdzieści dziewięć, sto pięćdziesiąt! Obracając się, Lemorel zauważyła, że Dolorian przyklęka, więc wystrzeliła w momencie, gdy jej przeciwniczka nagle się wyprostowała. Kula Lemorel przeszła między dolnymi żebrami Dolorian, po lewej stronie, ale poniżej serca, w które była wymierzona. Dym przesłonił obraz upadającej Dolorian. Lemorel opuściła rękę. Potrząsnęła głową i odwróciła się do sędziego po werdykt w chwili, gdy rozwiewający się dym odsłonił Dolorian leżącą płasko na ziemi i wbijającą łokcie w czerwone błoto, żeby wziąć cel. Kula uderzyła Lemorel w klatkę piersiową i przeszła przez serce. Lemorel upadła w czerwone błoto, na jej twarzy zastygła maska zdumienia. Sędzia zwrócił się ku obserwatorom, którzy dokonali oględzin kobiet. Lemorel była martwa. Dolorian żyła jeszcze, została więc uznana za zwycięzcę. Medyk zdarł bluzkę z rany pod jej lewą piersią. - Boli mnie bardzo - jęknęła przez zaciśnięte zęby, a łzy popłynęły po brudnym od błota policzku. - Ale... trafiłam ją! - Sprawdziłem stan kapitana podczas pojedynku - powiedział medyk, przyciskając do rany ligninę nasączoną olejkiem eukaliptusowym. - Żyje. Pocisk przeszedł przez ramię, roztrzaskał trzonek jego kuli i odbił się, po czym złamał żebro. Jest w szoku i nieprzytomny, ale powinien się wykaraskać. A ty leż spokojnie, paskudnie krwawisz. - Powiedz mu... bałam się dożyć czterdziestki. Można gorzej odchodzić. - Nie mów, rozluźnij się tylko, to będziesz mniej krwawić. Dolorian spojrzała mu prosto w oczy. - Fras medyku, możesz... rozerwać mi bluzkę... jeśli chcesz. - Wygrałaś, frelle, pod warunkiem, że jeszcze żyjesz - odpowiedział, czując, że serce mu się kroi. - Nie rezygnuj. Nie poddawaj się. Masz po co żyć. Zamknęła oczy, gdy dotknął ustami jej ust. Chwilę później nie żyła. - Wygląda na to, że teraz ja dowodzę - zwrócił się sierżant Gyrom do marszałka Baraganii. Kapitan Glasken byłby sarkastyczny - pomyślał - więc ja też powinienem. - Czy skończyliście już szpiegować nasze umocnienia pod pozorem delegacji rozjemczej, czy też mam ustawić ludzi w szeregu dla dokonania inspekcji? - Jedziemy - odrzekł Baragania, krzyżując ręce i spoglądając ze smutkiem na ciało Dolorian. - Rozumiem honorową wojnę. Ale nie to. To, co tu się stało, jest złe, nieprzyzwoite. - Kiedy idziesz za demonem, takie rzeczy mogą ci się przydarzyć. - Demony noszą maski dobra. - Powinno się wypatrywać rozdwojonych ogonów. Marszałek wskazał na ciało Lemorel. - Zorganizujesz pogrzeb Atamanki Lemorel? - Czemu nie? Nabrałem w tym niezłej wprawy dzięki niej. * * * Jeden z członków ekipy Dolorian zdołał przekazać wiadomości do Centrum Dowodzenia w Oldenbergu. W ciągu dwóch dni zaprzestano walk na wszystkich frontach i armie przeciwników zaczęły wycofywać się za linie zawieszenia broni. Ciało Dolorian zostało przewiezione wozem na dworzec paralinii w Robinvale, a stamtąd do Oldenbergu, gdzie pochowano ją w grobowcu rodzinnym. Lemorel została pogrzebana na polu bitwy z pozostałymi poległymi. Southmoor odstąpiło sięgającą po Konfederację Centralną prowincję buforową Przymierzu Południowo-Wschodniemu, emirat Balranald zaś ogłosił niezależność od pozostałych krajów southmoorskich. Innych kwestii nie dało się tak łatwo rozwiązać. Ghanowie, którzy trzymali miasta Konfederacji Woomery, odmówili ich oddania. Po zajęciu wszystkich niezależnych kasztelanii aż po Peterborough Zarvora nakazała oblężenie miasta, a następnie wysłała na północ, do Hawker, trzy brygady, które zajęły miasto z zaskoczenia. * * * Tarrin siedział w gabinecie Zarvory w Libris, słuchając w osłupieniu jej wyjaśnień dotyczących działania systemu radiowego i tego, jak posługiwała się nim jako równoległą i bezpieczną siecią dowodzenia w ostatnich tygodniach wojny. Przyznała się również do zakłopotania, w jakie wprawiło ją to, co zdarzyło się pod Ravensworth. - To łączyło się z radiem iskrowym, tego jestem pewna - powiedziała. - Źródłem było niewątpliwie Lustrosłońce. Przypuszczam, że wysłało bardzo mocny, wydrążony stożek gorąca, taki sam, jakim posłużyło się, żeby zniszczyć Wędrowców. - Zaatakowało radio, ale oszczędziło sam środek, gdzie znajdował się nadajnik? - Wierz mi, Tarrinie, bardzo dużo nad tym myślałam. Podejrzewam, że mogła to być sprawa celowania. Kiedy celujesz, posługując się celownikiem kompensującym odrzut, to muszka celownika przesłoni ci sam cel. - Ale po co zakrywać to, do czego się strzela? - Wędrowcy byli ogromni, mogli mieć ponad dwieście metrów średnicy. Uderzenie było dla nich zabójcze, jeśli nawet sam środek ocalał. - Zatoczyła kilka kół rękami i opuściła je. - Ta teoria musi nam na razie wystarczyć. Tarrin nie czuł się całkiem przekonany. - Ale przecież nadajniki radiowe były używane przez jakiś czas po Nocy Ognia. - Tak... - Zarvora zmarszczyła brwi nad mechanicznym astrolabium, usiłując połączyć kilka spekulacji w szkielet teorii. - Siódemka musiała użyć jakiegoś kodu, który Lustrosłońce zidentyfikowało jako kolejnego Wędrowca. Ten kod uruchomił reakcję i może to uczynić ponownie. Kazałam już Kalkulorowi analizować ostatnie transmisje Dolorian w poszukiwaniu klucza, a kiedy skończy się wojna o Woomerę, będę mogła przeprowadzić doświadczenia na pustyni. Tymczasem wszystkie wozy iskrobłyskowe muszą wrócić do Oldenbergu, gdzie będziemy je trzymać pod strażą. Na razie, fras Tarrinie, mój marszałek pod Peterborough przewiduje, że najdalej za trzy dni nastąpi kapitulacja. Zamierzam się tam udać, żeby przewodniczyć procesom o zdradę, i uczynić z Peterborough stolicę Konfederacji Woomery do czasu, kiedy wyzwolimy miasto Woomera. - Przecież Lemorel zabiła mera Woomery, kiedy miasto padło, frelle Hauptliberin. - Owszem, ale jego następca studiował w tym czasie w Rochester. Zamierzam stworzyć urząd Obermera Konfederacji Woomery i wyznaczyć następcę w Peterborough. Nowy człowiek stwarza szansę pojednania, nie będzie miało znaczenia, kto dzierży starą stolicę. Pilnuj moich wozów radiowych, kiedy wyjadę, fras Tarrinie. Gdyby dobrali się do nich głupcy albo zdrajcy, mógłby z tego wyniknąć niezły bałagan. * * * Glasken spędził trzy tygodnie po zakończeniu wojny w szpitalni w pobliżu targu niewolników w Balranald. Lewą rękę miał całą w gipsie, ale noga wkrótce wydobrzała na tyle, żeby udźwignąć jego ciężar. W dniu, w którym miał zostać wypisany i wrócić do Sto Piątej, odwiedził go Vellum Drusas z inspektoratu Libris. - Fras Glasken, wielki bohater spod Ravensworth! Czy wyzdrowiałeś na tyle, żeby można cię było udekorować? - ryknął. Glasken siedział na krawędzi łóżka i usiłował wcisnąć but na bandaże. Każdy, kto go znał, uznałby, że wygląda na przybitego. - Prawdę mówiąc, czuję się dość podle - powiedział, sznurując but. - Większość moich kumpli z brygady nie żyje, a ja spędziłem trzy tygodnie w islamskim szpitalu, gdzie nie można dostać nic mocniejszego od kawy, no i dopuszczają do mnie wyłącznie pielęgniarzy. Moja droga frelle Dolorian została zastrzelona, zabijając Lemorel! No, ale przynajmniej w ostatnich słowach złożyła pewną propozycję medykowi: zawsze pragnęła odejść w ten sposób. - Umilkł, nie odrywając nieruchomych palców od sznurówek. - Mówił mi potem, że coś w nim pękło i że chciał poprosić o zwolnienie, żeby podjąć pracę w szpitalni położniczej w Inglewood. Cały ten smutek nie poprawia mi samopoczucia, fras Drusasie. Drusas położył dłoń na ramieniu Glaskena, przyjmując postawę i ton dobrego doradcy. - No cóż, fras Glaskenie, może zdołam ci trochę pomóc. Mam cię stąd zabrać na dworzec paralinii, a stamtąd do Rochester na wielką, fantastyczną uroczystość. To nie tylko order dla ciebie, ale również rodzice świętej pamięci frelle Dolorian poprosili, żebyś przyjął należny jej order i zaszczyty w jej imieniu. Glasken podniósł swój tornister. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, jakby zostawiał w nim na zawsze coś niezwykle ważnego, i pokuśtykał za Drusasem. - To nie w porządku - powiedział, kwitując odbiór muszkietu, szabli, pistoletu i sztyletu z przechowalni. - Mnóstwo ludzi robiło odważniejsze rzeczy niż ja. Ja po prostu zdołałem przeżyć. Personel szpitalni i wielu pacjentów wyszli go pożegnać. Pozdrawiali go jako wyzwoliciela emiratu Balranald, człowieka, który utrzymał most pod Ravensworth przeciwko sto razy większym siłom, człowieka, którego nie zdołała zabić Lemorel, i który powstrzymał armię najeźdźców z Alspring. Pod szpitalem czekała dwukółka i tuzin lansjerów eskorty. - Balranald przypomina mi nieco dom - powiedział Glasken, kiedy jechali ulicami. - To miasto dworcowe podobnie jak Sundew, wielkie miasto z mnóstwem przemysłu i z pociągami wiatrakowymi zabierającymi skrzynie i bele do miejsc o cudownych nazwach. - Spojrzał na tętniące życiem miasto, pozwalając nostalgii za Sundew przesłonić wspomnienie wojny. - Popatrz tam, to targ niewolników, na którym zostałem sprzedany za trzysta srebrnych rikne, czyli za dziewięć dukatów... w 1700, kiedy razem z Nikalanem uciekliśmy z Kalkulora Bojowego. - Rzeczywiście taniocha! - roześmiał się Drusas. - A tam kuźnie kolejowe, zupełnie jak w Sundew. Urodziłem się koło tokarni, w lepiance takiej jak tamta. Do siódmego roku życia chowałem się ze zgrają łobuziaków z kuźni i dworca, mój ojciec pracował jako lokaj dworcowy, a matka była tkaczką. Oszczędzali, żeby kupić udział w winnicy i przeprowadzić się na wieś. Matka była wysoką, szczupłą, łagodną kobietą z wielkimi smutnymi oczami i czarnymi kręconymi włosami. - Cóż, chyba udało im się polepszyć byt - powiedział Drusas, czując się naprawdę poruszony i usiłując to okazać. - Możliwość opłacenia studiów na uniwersytecie nie jest powszechna wśród niższych urzędników i tkaczek. Glasken nie zwracał na niego uwagi. - Popatrz, wąskotorowy wagon w barwach i ze znakami Wielkiej Zachodniej. To musi być z ich zmiennotorówki. - Wojna porozrzucała sprzęt po całym świecie, fras. - Aha, jak Wezwanie ludzi. Tak zmarła moja macocha. Pewnego dnia byłem w szkole, gdy przetoczyło się Wezwanie, ale my byliśmy uwiązani, więc nic się nie stało. Potem do klasy wpadło kilku łebków, których znałem, i powiedzieli, że Wezwanie zabrało właśnie moją matkę. Dokładnie tak, żadnej wrzawy, żadnej bieganiny, nic. Byłem ogłuszony, ledwie mogłem płakać. Kilka tygodni później ojciec oznajmił mi, że odziedziczyliśmy mnóstwo pieniędzy. Oznajmił mi również, że jestem bękartem... w dosłownym znaczeniu. Przedstawił mnie mojej prawdziwej matce, która okazała się wielką, roześmianą niewiastą, świetnie gotującą i startującą w zawodach piwnych. Ożenił się z nią natychmiast, jak skończyła się żałoba, i kupił udział w winnicy. Wszyscy troje postanowiliśmy żyć tak, jakbyśmy zawsze byli razem, a ja stałem się prawdziwie radosnym małym potworem. Upiłem się po raz pierwszy, jak miałem dziewięć lat, dziewictwo straciłem w wieku czternastu. To dziwne, ale pamiętam, że moja pierwsza matka była ze mnie zawsze dumna, gdy byłem najlepszy w klasie w tej zawszonej małej szkółce dla biedoty przy dworcu. Teraz niezależnie od tego, czy wracałem do domu pijany jak bela, czy ociekający krwią po jakiejś bójce, czy tuż przed świtem po całej nocy łażenia na dziwki, zawsze miałem odrobione zadanie. Zawsze myślałem o wielkich smutnych oczach mojej pierwszej matki, które rozjaśniały się tylko wtedy, gdy ja się dobrze uczyłem. Drusas nie spodziewał się, że ktoś z opinią Glaskena może opowiadać takie rzeczy - i to tak długo. - No to wszystko potoczyło się dobrze. Przynajmniej twoje zdolności odpłaciły ojcu inwestycję w twoje studia. - Och, nie musiał płacić, fras Vellumie. Miałem czwarte miejsce na egzaminach końcowych Przymierza i zdobyłem stypendium Instytutu Mechaniki. Drusas najwyraźniej o tym nie wiedział. - W takim razie dlaczego uzyskanie dyplomu czteroletnich studiów zajęło ci osiem lat? - Nie wiem dokładnie. W Rochester miałem mnóstwo czasu dla siebie, a poza tym nieustannie wracała do mnie myśl, że czegokolwiek dokonam, moja pierwsza matka nie będzie mogła pękać z dumy na promocji. To stało się obsesją, ale przekonałem się, że alkohol, rozróby i dziwki pozwalają mi oderwać się na tyle, żeby iść przed siebie, i tak stałem się tym, co widzisz dziś przed sobą. - Powrót do obecnej sytuacji sprawił, że Glasken otrząsnął się z marzeń. Usiadł prosto i poklepał Drusasa po ramieniu. - No, dojechaliśmy na dworzec. - I tutaj muszę cię porzucić, mój znakomity studencie i człowieku czynu - powiedział Drusas z ulgą. - W swojej świetnej przyszłości nie żałuj dobrej myśli staremu fras Drusasowi. - Nie będę ci nawet żałował toastu, fras. * * * Wsadziwszy Glaskena do pociągu, Drusas wrócił przez miasto do nowej ambasady Przymierza, gdzie złożył plik formularzy. Odebrał również sakiewkę i spędził przyjemnie noc na festiwalu tańca w handlowej dzielnicy miasta, mając zawsze tuż za sobą dwa cienie strzegące jego portfela i pleców. Kiedy oni byli z nim, nie lękał się ciemnych uliczek i ukrytych w cieniu bram. Noc była przyjemna, ale w muzułmańskim mieście brakowało wina. Taniec okazał się jednak przedstawieniem szalenie podniecającym, występowały nomadzkie tancerki z północy, a wiele z nich pochodziło z plemion chrześcijańskich lub genteistycznych. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Drusas poczuł drżenie w lędźwiach, kiedy przedstawienie doszło do punktu kulminacyjnego. Na jego rozkaz jeden z cieni wskazał uliczkę, w której można było znaleźć nierządnice i Drusas popędził między wąskie, pogrążone w ciemności budynki, usiłując wywęszyć perfumy i wpatrując się w kształty na tle gazowych okiennic. Nagle potknął się i zatoczył w ciemność cofniętej w głąb ulicy bramy. Z przerażeniem poczuł, że czyjaś ręka trzyma go za podbródek, a jego stopy straciły kontakt z ziemią. W świetle Lustrosłońca ujrzał przed oczami ostrze sztyletu, na którym błyszczała świeża krew. - Gdzie Glasken? - zapytał głos o silnym akcencie. - Ambasada mówi, że wrócił do pułku. Nie wrócił. Nie walcz. Cienie martwe. - Nic... nie wiem - dyszał rozpaczliwie Drusas, przebierając palcami po chudej, mocnej ręce. - Rozkaz dla Glaskena od Obermerin. Jechać do armii okupacyjnej pod Peterborough. Nie mogę znaleźć. - Jestem tylko inspektorem. Tylko oddałem formularze. Ostrze sztyletu zniżyło się, naciskając skórę nad sercem Drusasa. - Sierżant Gyrom nie znalazł go w szpitalni. Szukał. Ja też szukam. Sprawa do Glaskena. - Ja, ja nie mogę... Ostrze sztyletu przebiło skórę i zaczęło się zagłębiać. - Spróbuj. - Pociąg. Do Rochester. - Z kim? - Z Darien. Z Darien vis Babessą. Część szósta LESSIMAR Peterborough bardzo ucierpiało podczas oblężenia mającego na celu wyparcie agentów i popleczników Alspring. Nie było budynku, który nie zostałby uszkodzony, mimo to Zarvora uczyniła miasto swoją nową kwaterą główną. Jednak nie ruiny i zniszczenia za oknami pałacu mera, ale raporty snopbłyskowe napełniły Zarvorę i Denkara prawdziwym zdumieniem i przerażeniem. SEYMOUR ZMIECIONE Z POWIERZCHNI ZIEMI Z WYJĄTKIEM KRĘGU O ŚREDNICY DZIESIĘCIU METRÓW W CENTRUM MIASTA. WIELKI SPALONY KRĄG, WSZYSTKO MARTWE, ZGORZAŁO WSZYSTKO OPRÓCZ KAMIENI I CEGŁY. OGŁOSZONO STAN WOJENNY. - Jest więcej szczegółów, ale wzorzec pasuje do wszystkiego, co wiemy o atakach Lustrosłońca - powiedziała Zarvora. - A więc to Tarrin - odrzekł Denkar, krzywiąc się i potrząsając powoli głową. - Pełniąc obowiązki Czarnego Smoka Libris, był szpiegiem Lemorel. Nic dziwnego, że podano jej Przymierze i Woomerę na srebrnym półmisku. - Niezupełnie. Pierwotny plan zakładał, że ja zostanę schwytana albo odcięta w Kalgoorlie. Tymczasem ja pojawiłam się w Przymierzu w chwili, gdy Ghanowie przecięli kontynent na pół. Mógł jedynie potajemnie sabotować Kalkulor Libris i sieci. Gdyby on dowodził, Lemorel byłaby Obermerin przed marcową równonocą, a Konfederacja Centralna właśnie by dogorywała. To, rzecz jasna, ciągle może nastąpić. - Niemożliwe! - krzyknął Denkar, krążąc po pokoju i wymachując rękami z wściekłości. - Lemorel była charyzmatycznym przywódcą, ale Tarrin to tylko wyniesiony wysoko urzędnik. - Urzędnik czy nie, ma w ręku potężną broń. Widzisz, co zrobił w Seymour. Potrzebuje tylko przemycić wóz radiowy do miasta i kazać mu nadać kod uruchamiający zapłon, cokolwiek to jest. Następuje totalna zagłada. - Cztery wozy, Zar, nie jeden. - Niezupełnie, fras mężu. Badania w Oldenbergu trwają, mimo że tempo nie jest już tak szaleńcze jak w pierwszym miesiącu. Pod koniec roku Tarrin otrzyma przekaźnik, który zmieści się do konnej dwukółki i będzie zasilany przez jednego operatora z generatorem pedałowym. Będzie mógł przemycić to do Kalgoorlie, tutaj, wszędzie. Spójrz na ten raport: środkowy krąg ma średnicę zaledwie dziesięciu metrów. Musiał odkryć, w jaki sposób regulować postępowanie Lustrosłońca z jego bronią. - Nie jesteśmy bezbronni! - zawołał Denkar, zaskoczony jej nagłym załamaniem. - Możemy zamknąć wszystkie drogi i paralinię od południowych Martwych Krain aż do, do... - No właśnie, dokąd? Do Northmoor? Do Karpentarii, która tak czy siak podlega Ghanom z Alspring? Nadajniki rozłożone na części można przetransportować przez pustynię w karawanach, a my nie będziemy nic o tym wiedzieć. - Jeszcze nie jest tak źle. Pozycja Tarrina jest słaba. - Niezupełnie. Większość terytoriów Woomery jest w rękach Ghanów, a Southmoorczyków można kupić. Przymierzu grozi wojna domowa, jeśli będzie musiało wybierać między mną i Tarrinem. Spójrz na te żądania. Pełna kontrola wszystkich działających wież snopbłysku, odbudowa połączeń z Woomerą i Kalgoorlie pod nadzorem jego inżynierów. Odbudowa całej paralinii i zezwolenie wszystkim pociągom galerowym Przymierza na poruszanie się bez ograniczeń i inspekcji. - Nie! Pociągi galerowe mogą przewieźć nadajniki nawet przy ich obecnych rozmiarach i wadze! - krzyknął Denkar, na którego twarzy malowało się przerażenie na samą myśl o tym. - Będzie mógł uśmiercać całe miasta za pomocą tego sprzętu, który już posiada. - Uważasz więc, że powinniśmy grać na zwłokę? - Tak! Zdecydowanie tak! - A ja nie. Tarrin jest po prostu kolejnym władcą, niewiele się ode mnie różniącym. Miałabym zabijać tysiące czy nawet miliony po to, żeby utrzymać tytuł Obermera? - Tarrin uśmiercił całe miasto tylko po to, żeby wypróbować swoją broń! - Denkar wrzeszczał, rozpaczliwie usiłując obudzić w żonie resztki agresji. - Równie dobrze mógł wybrać drogę lub zarośla gdzieś na pustyni. Na przykład na wschód od Lameroo. - Tak, to prawda, ale on nie staje się przez to łatwiejszy do pokonania. Masz jakieś konstruktywne pomysły? - Sprowokuj go do podjęcia próby. Krąg zniszczenia ma dziesięć kilometrów średnicy, a więc jego środek powinien dać się bezpiecznie obserwować z wysokiej wieży snopbłysku. Powiedz Tarrinowi, że przyjmiesz bezwarunkowo jego żądania, jeśli da radę spalić teren o promieniu dokładnie jedenastu kilometrów na południe od wieży przekaźnikowej w Culleraine. Będziemy mogli stamtąd bezpiecznie to obserwować, będziemy mogli posłużyć się teleskopami, żeby przekonać się, czy potrafi sprowadzić zagładę na nasze miasta. Nawet wtedy nie musi to oznaczać końca. - Co masz na myśli? - zapytała Zarvora, a w jej bezbarwnym dotąd głosie pojawił się cień zainteresowania. - Mer Bouros eksperymentował z radiem iskrowym znacznie dłużej niż my i potrafi zmieścić radio na wózku zaprzężonym w jednego konia. Jeśli Tarrin wyśle do Culleraine czterowozowy nadajnik, podpatrzymy kod. Jeśli będziemy mieli w pogotowiu tuzin małych nadajników... - Nie! - Moglibyśmy przechytrzyć Tarrina w jeden dzień! - Nie! Nie zażądam takiego okupu za moich ludzi, za jakichkolwiek ludzi. - Tarrin to urzędas, braknie mu jaj, żeby walczyć. Zaproponuj mu pojedynek, a wycofa się, chyba że ma zawodnika. Zrozum, mogłabyś przemycić mały, oczekujący na kod nadajnik do Rochester albo Oldenbergu w dwa tygodnie. Kiedy operator otrzyma kod, wszystko będzie zależeć od twojego rozkazu. - Dokładnie, od mojego rozkazu. A co się stanie, jeśli operator zmęczy się i błędnie odczyta zakodowaną depeszę albo spanikuje w obliczu zbliżających się gońców konstabla? Denkarze, jestem dumna z tego, że wymyśliłeś sposób na kontratak, ale to za wiele dla mnie. Usłucham twojej pierwszej propozycji i wyzwę tego drania, żeby pokazał swoją siłę na południe od wieży Culleraine. Jeśli zdoła to zrobić, poddam się. Moim wzorem będzie król Connolly Mądry* [*Chodzi o szkockiego komika B. Conolly'ego, który na jednym ze znanych zdjęć występuje w królewskim stroju (przyp. tłumaczki, która dziękuje Autorowi za wyjaśnienie)]. - Kto to był? - Dobry i łaskawy monarcha z późnego dwudziestego wieku, który był na tyle odważny, żeby prowadzić swoich żołnierzy do boju. Wiadomo o nim tylko tyle, ile mówi jedna kronika, a także portret w koronie, datowany na lata osiemdziesiąte owego wieku znajdujący się w Galerii Sztuk Pięknych w Sundew. Kronika, stanowiąca jedno z bardziej wiarygodnych źródeł z tamtego czasu, wspomina, że latał wielką metalową maszyną wojenną nad miastem znanym dziś jako pozostałość Brisbane i zrzucał na nie tony nawozu końskiego, zamiast niszczyć je za pomocą ładunków wybuchowych i bomb z nuklearną zimą. - Zaczynam rozumieć... To ludzka, ale mimo to upokarzająca demonstracja jego bezwzględnej przewagi militarnej. Ale demonstracja Tarrina była dokładnie odwrotna: unicestwił Seymour. - Nigdy nie twierdziłam, że Tarrin jest mądry czy miłosierny. W każdym razie rola tamtego króla w starożytnym konflikcie była odmienna od tej, w obliczu której ja stoję dzisiaj. Widzisz, Denkarze, dalej jest powiedziane, że on wszedł do miasta w triumfie i wśród powszechnej radości, co oznacza, że władcy Brisbane mieli wystarczająco dużo odwagi i pokory, żeby poddać mu się bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Zarvora skrzyżowała ręce na plecach i spojrzała przez okno na zniszczone i czarne od ognia budynki Peterborough. - W naszym pośpiechu, żeby odbudować militarną technologię ludzi sprzed Wielkozimia, nie zapominajmy uczyć się od nich również litości i ludzkich odruchów. Jeśli Tarrin dysponuje przygniatająco potężniejszą bronią i jeśli potrafi wykazać, że potrafi nią uderzać w cel łatwo i szybko, spróbuję znaleźć w sobie odwagę do poddania się. Denkar objął ją ramieniem i stali tak przez chwilę, spoglądając ku ruinom. Zarvora stopniowo pochylała głowę, aż oparła ją na jego ramieniu. - Jeśli to ci pomoże, Zar, to ja też jestem z ciebie dumny - powiedział, nie odwracając się od okna. - Bardzo pomoże. Nigdy w całym moim życiu nie czułam się taka znużona i zrozpaczona. * * * Glaskenowi zdjęto opaskę z oczu i knebel, kiedy tylko znalazł się w murach Libris. Zupełnie tak jak osiem lat wcześniej został przewieziony z dworca w Rochester przez znajomy wciąż krajobraz dźwiękowy miasta i ściągnięty z wozu, gdy tylko brama biblioteki zamknęła się za nim z hukiem. Kiedy wreszcie zdjęto mu więzy, znalazł się w tym samym przedsionku, do którego wprowadzono go w roku 1699, tyle że tym razem na spotkanie z nim wyszedł Tarrin w towarzystwie dwóch Smoków Tygrysich. - Witam w domu, FUNKCJO 3084 - odezwał się Tarrin, gdy Glasken rozcierał dłonie i rozglądał się dookoła. - Wydawało mi się, że prawo zakazuje takich zwrotów - odrzekł Glasken. - Nie w twoim wypadku. - A to dlaczego? Obermerin... - Obermerin Zarvora została zamordowana w Peterborough w tym samym dniu, w którym ty opuściłeś szpital. Ponieważ Ghanowie nagle odzyskali wigor i wznowili napaści resztką swoich sił, zostałem zmuszony do wynegocjowania zawieszenia broni. Nie posiadam talentów świętej pamięci frelle Zarvory do prowadzenia wojny. Glasken potrząsnął głową w milczeniu. Wiadomość odebrał jak cios prosto w twarz. Zarvora wydawała mu się nietykalna. - Ale dlaczego znalazłem się z powrotem w Kalkulorze? Jestem cholernie dobrym kapitanem, za to ledwie przeciętnym komponentem. - Dla twojego osobistego bezpieczeństwa, Glasken, i dla dobra Przymierza. Ghanowie żądają twojej głowy. Pojedynek, w którym zginęła frelle Lemorel, odbył się w twoim imieniu. Powstrzymałeś ich natarcie pod Ravensworth, kiedy mieli zwycięstwo w zasięgu ręki, uważają też, że miałeś coś wspólnego z tym wielkim kręgiem ognia, który unicestwił dwie trzecie ich armii i sporą liczbę Southmoorczyków. - Niema smocza bibliotekarka, Darien, pokazała mi w pociągu tajny raport... zanim twoi czarni gońcy mnie związali. A więc to prawda, że to Lustrosłońce spaliło naszych nieprzyjaciół... chociaż nikt nie wie dlaczego. - Glasken podrapał się po krótkiej szczecinie porastającej znów jego brodę. - Jeśli zaś chodzi o dwa pierwsze podane przez ciebie fakty, podejrzewam, że jest w nich coś z prawdy. - Podejrzewasz! Zamierzasz potraktować moją propozycję jako podlegającą dyskusji? A zatem pozwól sobie powiedzieć, że Ghanowie i Southmoorczycy nie mają wątpliwości co do któregokolwiek z tych podejrzeń. W Przymierzu Południowo-Wschodnim roi się od poszukujących cię skrytobójców. - I dlatego przywiozłeś mnie do Kalkulora Libris? - Tu jest wystarczająco bezpiecznie, jak na razie. Jeśli Przymierze upadnie, zostaniesz prawdopodobnie powieszony za jaja i wrzucony do kadzi z wrzącym złotogubem. - Pluton egzekucyjny wydaje się w porównaniu z tym humanitarnym rozwiązaniem. - Zaczynasz chwytać, w czym rzecz. Dobra, mamy szansę, a ty możesz być kluczowym elementem. Gdybyśmy znali tekst ostatniej depeszy frelle Dolorian, tej nadanej tuż przed pożarem, moglibyśmy kierować Lustrosłońcem i wysyłać takie zniszczenie według naszej woli. - Ależ to wy musicie mieć tę depeszę! - Niestety, nie. Nad Oldenbergiem szalała tamtej nocy burza. Mamy kawałki depeszy, ale nie całość. Jak wiesz, Dolorian nie żyje, ale ty byłeś razem z nią w namiocie do rana, Glasken. - Lepiej sprawdź w rejestrze transmisji z wozu radiowego. - Ona nie zdążyła zapisać tej ostatniej depeszy, prawdopodobnie dlatego, że tak ci się spieszyło, żeby ściągnąć z niej spodnie. Musieliście rozmawiać w pościeli. Co ci powiedziała? - Byłem ranny i zasnąłem. - Kłamiesz! - Nie kłamię! Nigdy nie byłeś pod ostrzałem, nigdy nie byłeś ranny, więc nie zrozumiesz. Nawet z płytką raną z małokalibrowego muszkietu można majaczyć przez wiele dni. Tego dnia zostałem postrzelony dwa razy, miałem dziewięć ran w jednym boku, złamane ramię, a z nogi wyciągnięto mi kawałek metalu wielkości twojego kciuka. - W porządku, w porządku. Nie chodzi nam o flirt, liczy się depesza. Byłeś jej dowódcą, musiała ci powiedzieć, co przekazuje do Centrum Dowodzenia. Pomyśl! Los Przymierza zależy od tego, co powiesz. Glasken podrapał się po głowie, po czym skrzyżował ręce i wprowadził się w stan płytkiej medytacji, tak jak nauczono go w Baelshy. - Kiedy Dolorian wysyłała depeszę, pocisk z moździerza rozwalił właśnie wóz zasilania i posługiwała się akumulatorami. Wysyłała informację, będąc przekonana, że ja nie żyję. Napisała, że teraz ona dowodzi i że most w Ravensworth został naprawiony, i że Ghanowie dołączają do Southmoorczyków, żeby nas zgnieść. To wszystko. - Ogólny zarys już mamy. Podawała też pozycje i oszacowania siły nieprzyjaciela. Czy zrobiła jeszcze coś? Nadała jakiś dodatek? Eksperymentowała? - Chętnie bym pomógł, sęk w tym, że nie potrafię. * * * Tarrin przyjął przywróconego do władzy mera Jeftona w starym gabinecie Zarvory. Jefton rozglądał się z niesmakiem. Tarrin pozwolił, żeby pokój pogrążył się w chaosie teczek, zwojów, map i dziurkowanej taśmy papierowej, podczas gdy niektóre z wyświetlaczy Kalkulora i mechanicznych zwierząt były nienastawione lub połamane. Po całym gabinecie walały się talerze z resztkami jedzenia i kubki po kawie. Jefton wzdrygnął się na widok mysich odchodów. - Glasken nie pomógł nic z tekstem depeszy, niech go szlag - oznajmił Tarrin, najwyraźniej nie dostrzegając bałaganu, jakiego narobił podczas swego urzędowania w gabinecie. - No to próbuj wysyłać kombinacje tego, co mamy, aż uzyskasz efekt - powiedział Jefton. Strącił z krzesła kilka teczek, omiótł siedzenie harapem i usiadł. - Brakuje nam najwyżej dwóch tuzinów liter. - Nie. Zarvora nas obserwuje z odbiorników w Kalgoorlie. Jeśli uzna, że błądzimy po omacku, domyśli się natychmiast prawdy i spadnie na nas jak pociąg wyładowany pociskami moździerzowymi. - Wysyłaj wszystkie kombinacje po kolei, aż któraś zadziała. Zajmie ci to niecały dzień. - Nie! - Rozkazuję! - Nikt nie ma prawa mi rozkazywać! Zwróciłem ci Rochester, ale nie zapominaj, że zatrzymałem stanowisko Hauptlibera i zostałem nowym Obermerem. Jestem twoim zwierzchnikiem, fras Jeftonie, nie zapominaj o tym. - A ty nie zapominaj, że Zarvora żyje, cokolwiek naopowiadałeś Glaskenowi! - przypomniał mu Jefton, prostując się na krześle i wymachując harapem. - Nie będziesz naprawdę Hauptliberem i Obermerem, dopóki nie będziesz miał Lustrosłońca na swoje zawołanie. - Uśmiechnął pojednawczo. - Czemu nie zrobisz tak, jak radzę? Jefton rąbnął pięścią w klawiaturę. Pod uderzeniem Zarvory posypałyby się drzazgi, ale pięść Jeftona po prostu odskoczyła. Zaskowyczał, zacisnął mocno oczy i zaczął rozcierać zaczerwienioną skórę. - No, czemu nie? - ponowił pytanie. - Dlatego że mogę nie mieć wszystkich kombinacji, a nie jestem na tyle dobry w kodach i matematyce, żeby mieć pewność, że FUNKCJE i regulatorzy mówią mi prawdę. Jefton odchylił się na krześle, zdumiony i przerażony tym wyznaniem. - No więc zleć to edutorom z uniwersytetu. - Wtedy wszyscy będą mieli dostęp do pełnego tekstu. Jeśli zdołamy opracować właściwy kod, wystarczy jeden operator nadajnika, żebym i ja dołączył do reszty tego miasta jako bryłka zwęglonej pieczeni. * * * Denkar odczytał ponownie tekst ostatniej depeszy Dolorian sprzed pożaru i potrząsnął głową. - Tarrin musi być lepszy w kodowaniu, niż przypuszczałem, jeśli potrafił odnaleźć w tym jakąś prawidłowość - powiedział do mera Bourosa, który przyjechał pierwszym pociągiem galerowym z Kalgoorlie po odbudowaniu paralinii. - Było nieco zakłóceń, ale nasze filtry i anteny kierunkowe są bardzo dokładne, fras Denkarze. Dyżurna operatorka jest przekonana, że odebrała cały tekst. - Jest w tym coś nieodparcie smutnego - powiedział Denkar, oddając tekst Bourosowi. Mer Kalgoorlie nałożył okulary i odczytał depeszę. Kiedy skończył, pstryknął palcem w kartkę. - Widziałem to już tyle razy, że niedługo będę recytował całość z pamięci, przyjacielu. - Ha, ja już mogę - odparł Denkar z zamaszystym gestem oratorskim. - Posłuchaj: PLACÓWKA STO PIĄTEJ BRYGADY RAVENSWORTH DO ROCHESTER. PLACÓWKA STO PIĄTEJ BRYGADY RAVENSWORTH DO ROCHESTER. WÓZ ZASILANIA ZNISZCZONY. ZASILANIE AKUMULATOROWE. BRAK MOCY DLA ODBIORU. NADAJĘ DEPESZĘ. NIEPRZYJACIEL Z ALSPRING ODBUDOWAŁ MOST. OCALAŁE SIŁY PRZYMIERZA NA OBSZARZE DWUSTU METRÓW KWADRATOWYCH WOKÓŁ TEGO NADAJNIKA. SZACUNKOWO 150 TYSIĘCY ŻOŁNIERZY WROGA W PROMIENIU DZIESIĘCIU KILOMETRÓW OD NADAJNIKA. TRZYSTU ŻOŁNIERZY PRZYMIERZA PRZEŻYŁO. SIŁY ALSPRING I SOUTHMOOR SZYKUJĄ SIĘ DO OSTATECZNEGO NATARCIA. AKUMULATORY NA WYCZERPANIU. WZMAGA SIĘ OSTRZAŁ NIEPRZYJACIELSKI. MNIEJ WIĘCEJ JEDEN POCISK MOŹDZIERZOWY NA CZTERY JEST NOWEGO TYPU. MELDUJE PORUCZNIK DOLORIAN JELVERIA, ISKRA 7, PIERWSZY KORPUS RADIOWY PRZYMIERZA... NAJWYŻSZY RANGĄ OCALAŁY OFICER. KONIEC PRZEKAZU. - Znakomicie - powiedział Bouros, klaszcząc w dłonie. - Och, ty jej nigdy nie spotkałeś, fras merze... Pięknie zaokrąglone kształty, długie, wspaniałe włosy, chociaż nie takie jak frelle Jemli. Miała styl, strzelała oczami, ale była bardzo inteligentna. - Miałeś z nią mały romans? - zagadnął Bouros. - Zapadający w pamięć romans. Była wtedy Żółtym Smokiem, a Kalkulor Libris dopiero co powstał. Niedługo po tym, jak Zarvora rozstrzelała kilku regulatorów za niedbałość, Dolorian wpadła do naszej celi, żeby poflirtować z MNOŻNIKIEM 8. Wkrótce potem przyszedł raport medyczny stwierdzający, że u MNOŻNIKA 8 wykryto ślady syfilisu i ona szybko straciła entuzjazm dla tego faceta. Mnie tymczasem udało się zamienić z nią parę słów, a ona uzyskała zgodę na wysłanie mnie do izolatki celem niezupełnie samotnego odosobnienia. Rzecz jasna było to przed tym, jak spotkaliśmy się z Hauptliberin. - To znaczy, że... ty byłeś kiedyś komponentem, niewolnikiem. Denkar zastanowił się przez chwilę nad swoją wpadką. Zważywszy, że uwolniono tylu komponentów, którzy go znali, nie byłoby łatwo długo podtrzymywać obecne kłamstwa. - Zacząłem pracę w Kalkulorze jako niewolnik, ale po jakimś czasie zacząłem postrzegać się raczej jako wolontariusz. Hauptliberin pokochała mnie, ale byłem zbyt ważny, żeby mogła wyłączyć mnie z rejestru czynnych komponentów Kalkulora. - Rozumiem. Pozostałeś w więzieniu z otwartymi kratami z miłości do tego, kto cię uwięził. Ha, co za dziwny i wspaniały romans. Biedny MNOŻNIK 8. Ten to miał pecha. - Większego, niżbyś się spodziewał, bo raporty medyków dotyczące całego personelu zostały umieszczone w magazynie danych Kalkulora. Spędziłem całą bezsenną noc w towarzystwie osobistego liczydła i udało mi się złamać wewnętrzny kod przekazu. Na następnej zmianie ostrożnie dodałem raport o syfilisie do osobistych teczek niektórych komponentów. - Okropnie postąpiłeś! - wykrzyknął Bouros, zaśmiewając się do łez. - Kiedy Dolorian znów pojawiła się w naszej celi w ramach zwykłych obowiązków, odnosiła się chłodno do MNOŻNIKA 8, za to dziarski i uprzejmy FUNKCJA 9 podsunął jej garść z trudem zdobytych northmoorskich czekoladek na tacy zaimprowizowanej z pryczowej poduszki. Nie muszę dodawać, że zrobiłem na niej wrażenie. Wyszła, prawdopodobnie po to, żeby sprawdzić moją teczkę medyczną w Kalkulorze, no i wyobraź sobie, że zostałem skazany na izolatkę jeszcze tej samej nocy. - Doskonała strategia i znakomite wyczucie z tymi czekoladkami - zachichotał Bouros. Denkar zachował poważny ton, ale ledwie opanował rodzący się uśmiech. - To nie wyczucie. Osobiste teczki regulatorów okazały się równie łatwo dostępne i zawierały nieco informacji o zainteresowaniach i gustach. Tym razem Bouros omal się nie zakrztusił i nie zdołał odpowiedzieć. - Była warta tych zachodów, fras merze. Kiedy twój lokaj zerwał mnie ze snu i wręczył zapis tej depeszy, myślałem, że mi serce pęknie. Chciałem rzucić się przez te tysiące kilometrów z całą armią, żeby ją ratować. Kilka godzin później odezwała się znowu, donosząc, że uratował ich prawdziwy cud, i że nawet Glasken żyje. Jeszcze kilka godzin i naprawdę nie żyła. - Cóż, fras Denkarze, wszyscy żałowaliśmy, że nie walczymy z Ghanami przy jej boku, nawet ja, mimo że nigdy jej nawet nie widziałem. Wymień choć jedną osobę, która nie poszłaby... Denkar trzasnął obiema rękami w stół i wpatrywał się w Bourosa przenikliwym wzrokiem, jakby ktoś popychał go z tyłu. - Nie potrafię, fras merze, ale... jesteś geniuszem! - zawołał, gapiąc się na mera, jakby właśnie odkrył którąś z Glaskenowych skrytek ze złotem. Bouros spojrzał na niego z powątpiewaniem. - Jeśli nawiedziła cię jakaś genialna myśl, przyjacielu, to zapewne ty jesteś jedynym geniuszem w tym pokoju, jako że ja nic nie rozumiem. Denkar chwycił go za ramiona i potrząsnął nim delikatnie, a głos mu drżał z podniecenia. - Ona poruszyła moje serce i twoje... i Lustrosłońca też! Podobno największe ze starożytnych Kalkulorów były istotami czującymi, a obręcz Lustrosłońca może być pod kontrolą ostatniej z takich starożytnych maszyn. Kalkulor odebrał jej depeszę i przyszedł jej na pomoc. Bouros gapił się na niego oniemiały przez chwilę, po czym chwycił kawałek kredy i zaczął pisać na najbliższej tabliczce. - Obszar spalenia pokrywa się z tym, co podała w depeszy jako obszar zajęty przez nieprzyjaciela, a w środku, gdzie, jak napisała, sama się znajdowała, pozostał krąg! Tak, tak, to prawda, fras Denkarze. Rozległo się pukanie do drzwi, trzy szybkie, ostre uderzenia Zarvory. Denkar podszedł i podniósł zatrzask. - Frelle Zar, czytasz chyba w moich myślach - zawołał. - Fras Den, kochanie - odrzekła, zarzucając mu ręce na szyję i przytulając się do niego, aż zetknęły się ich czoła. - Najpierw wysłuchaj moich wieści. - Dobre wieści, ukochana Zar? - Doskonałe, ale bez twojego wsparcia dawno już bym się poddała, nie zawracając sobie głowy dokładniejszym sprawdzeniem pewnych kwestii. Wysłałam depeszę do awiadów z Macedonu i poprosiłam ich, żeby wdrapali się na szczyt na granicy Martwych Krain, skąd jest dobry widok na Seymour. Wzięli ze sobą najsilniejszy przenośny teleskop i poszpiegowali nieco. Seymour jest nietknięte, aczkolwiek odcięte przez jednostki Przymierza. Zauważyli również wypalone popioły z wielkich ognisk na niemal każdym pastwisku. - Blef, na Wielkozimie! - zawołał Bouros. - W rzeczy samej, blef tego szczwanego lisa! Nakazałam całkowitą blokadę majoratów znajdujących się pod jego kontrolą i spodziewam się, że będzie miał kłopot z utrzymaniem czegokolwiek poza Rochester przez więcej niż dwa dni. Zrobię to samo, co Lemorel pod Alspring: oblężenie i bombardowanie wyłącznie pałacu mera. - W pobliżu jest Libris - powiedział Denkar. - Zbyt wiele zawdzięczamy ludziom z Kalkulora, żeby ich narażać. - Zagłodzenie Tarrina zajmie więcej czasu, a mnóstwo osób będzie cierpieć, zanim on poczuje głód. - Może istnieć lepsze rozwiązanie. Według raportów frelle Darien Glasken jest ponownie w Kalkulorze Libris jako FUNKCJA. Jego awiadzki przyjaciel Ilyire zna Libris i wie, jak wygląda Glasken. Czy dałoby się przemycić Ilyire do Libris? - Lojalni podwójni agenci stanowią pewien problem, ale Ilyire zna frelle Darien. Mogłaby dostarczyć potrzebne papiery i instrukcje i pomóc mu uzyskać dostęp do Libris. Działa pod nazwiskiem Parvarial Konteriaz, kiedy pracuje jako podwójny agent dla mnie, ale interesy Tarrina załatwia pod własnym nazwiskiem. - Można jej zaufać? - Myślę, że ja jej ufam... i Tarrin też. Przez przypadek doręczyła mu Glaskena tuż przed tym, jak jego dwulicowość wyszła na jaw. Była jego osobistą przyjaciółką, ale... cóż innego mi pozostaje? - Jeśli ona jest najlepsza, to musimy się nią zadowolić. Przygotujcie się do wykonania tego wszystkiego, o czym tu mówiliśmy, ale najpierw zawieźcie mnie do Zatoki Phillipa i Theresli z jednym z tych nowych nadajników iskrowych na wózku. Aha, przy okazji: niezwykle ważne jest też, żeby nie zatrzymały mnie w Macedonie zabawy genototemowe. Bouros wstał i zamachał rękami. - Nie zapomnij opowiedzieć jej o twojej teorii Lustrosłońca, fras. * * * Wspomagana przez innych agentów Zarvory Darien odnalazła Ilyire w tawernie w wiosce nieco na wschód od Echuca. Była ostrożna, ale i podekscytowana, gdy zbliżała się do tawerny. W ostatnich miesiącach dochodziły ją opowieści o jego przemianie, a mimo gorącej wymiany zdań towarzyszącej ich ostatniemu rozstaniu, czuła w głębi serca niesłabnące uczucie do niego. Martwiła się, że może on rozsiewa pogłoski o swojej odmianie, żeby skusić ją do nawiązania ponownego kontaktu, ale teraz nawet Zarvora potwierdziła tę przemianę. Jeśli Ilyire pozbył się części swojej fanatycznej opiekuńczości, chętnie dałby mu jeszcze jedną szansę. Dzban Szypra był niskim, zbudowanym bez żadnego sensownego planu starożytnym budynkiem, który służył również jako wioskowy zajazd. Darien zatrzymała się na widok szyldu i przeglądając się w wypolerowanej tabliczce kupca bławatnego, przyczesała włosy i nałożyła warstewkę ciemnej czerwieni na wargi. Mimo zimowego chłodu i mgły odrzuciła podróżny płaszcz, a nawet rozpięła dwa guziki bluzki. W barze pokazała kartkę usługującej dziewczynie, ale ta nie umiała czytać. Dziewka przyprowadziła właściciela, który z wielkim trudem pojął, że Darien nie potrafi mówić, potrzebuje jednoosobowego pokoju i żeby przysłano tam Ilyire. Kiedy siedziała, czekając, w oddali rozległ się dzwon ostrzegający przed Wezwaniem. Dziesięć minut do Wezwania. Sięgnęła i nastawiła mechanizm zegarowy, po czym przypięła uwięź do barierki w ciemnym pokoju. Trzasnęła klamka. Wszedł Ilyire. Darien wyciągnęła ręce, żeby go powitać, ale Ilyire chwycił jej rękę i wykręcił na plecy. Walczyła w milczeniu, z twarzą wykrzywioną bólem, ale on chwycił jej drugą rękę i związał obie na plecach. Stanął naprzeciwko bibliotekarki w randze Srebrnego Smoka. Miała szeroko otwarte z przerażenia oczy i potrząsała głową. Zaczął do niej mówić w znanym jej języku Ghanów z Alspring. - Nie? Potrząsasz głową, mówiąc nie. Jedyne słowo, jakie ci zostało, frelle Srebrny Smoku Darien. Moja mała skrytobójczyni, moja groźna lisico. Masz kulawy głos, a jednak kąsasz śmiertelnie. Zdradziłaś fras Glaskena, mojego mistrza. Drusas zaprowadził go do ciebie do pociągu, a ty wydałaś go temu oszustowi Tarrinowi. Biedny mistrz, zdradzony po takiej odważnej walce i tylu cierpieniach. Darien potrząsnęła ponownie głową i usiłowała zrzucić więzy. - Darien, frelle Darien, zawiodłem się na tobie i na sobie też. Jesteś zdrajczynią, a ja nadal cię kocham. Mimo to muszę cię zabić. Chciałaś kiedyś, żebym przełamał moje niewolnicze, wypaczone uwielbienie dla ciebie, i właśnie mi się to udało. Fras Glasken pomógł mi uzyskać właściwą perspektywę na sztukę życia, wpadłabyś na to? Niestety, umrzesz, ponieważ zmieniłem się w to, czym pragnęłaś mnie widzieć. Przejrzał papiery w jej torbie i w kieszeniach. Znalazł zapieczętowane rozkazy dla Glaskena, które zdawały się pochodzić rzeczywiście od Zarvory, ale kiedy złamał pieczęć, odkrył tekst zapisany jakimś kodem wojskowym, którego nie umiał odczytać. Inne papiery i dokumenty graniczne były wystawione na jego nazwisko, znalazł też szczegółowe instrukcje, jak dostać się niezauważenie do Libris i odnaleźć Glaskena. Większość papierów odnosiła się do Parvarial Konteriaz. - Kim jest frelle Parvarial i jak ją zabiłaś? Biedna dziewczyna. Zamierzałaś zwabić mnie do Rochester za pomocą prawdziwych dokumentów od frelle Zarvory dla mojego mistrza, a następnie oddać zarówno papiery, jak i mnie w łapy tego fras oszustolibera Tarrina, to aż nadto oczywiste. No cóż, papiery, dotrą do mojego mistrza, ale twój Tarrin się rozczaruje. Schował dokumenty do kieszeni. - Zbliża się Wezwanie, frelle Darien. Wkrótce twój umysł ulegnie pokusie, a ja odwiążę cię i pozwolę ci odejść wolno na południe, ku twojej śmierci. Może Bóstwo uratuje cię, jak ratuje jednego na tysiąc, to jedyna szansa, jaką mogę ci dać. Zgodnie z prawem powinienem zatopić sztylet w twoim sercu... jednak nie potrafię. Zamknął oczy i skoncentrował się na chwilę. - Już niedługo. Ja... ja chciałbym pocałować cię na pożegnanie, ale to byłby okrutny uczynek, ponieważ to ja cię zabiję. Darien, Darien, czy nie wolałabyś, żebym był taki jak kiedyś? Pytanie było retoryczne, ale ku jego zdumieniu Darien uśmiechnęła się słabo, spojrzała mu prosto w oczy i potrząsnęła głową. W następnej chwili Wezwanie pozbawiło ją zmysłów. Ilyire rozplątał sznur, którym związał jej nadgarstki, i uwolnił z uwięzi. Wyprowadził ją następnie na zewnątrz, skierował twarzą na południe i puścił. Poszła przed siebie równym krokiem, nie odwracając się. - Nawet w obliczu śmierci kochałaś mnie trochę - powiedział do jej oddalających się pleców, po czym odwrócił się, kryjąc twarz w dłoniach. * * * Glasken podniósł głowę znad "Studiów nad ulepszaniem systemów", gdy zakapturzony regulator przekręcił klucz w zamku jego celi. Bez słowa dał Glaskenowi znak, żeby za nim poszedł, ale nie zwrócił się do żadnego z jego współtowarzyszy z celi. Przeszli do pustej sali szkoleniowej, gdzie regulator zaryglował drzwi i odwrócił się do Glaskena, który krzyknął z niedowierzania, gdy kaptur odsłonił twarz. - Ilyire! - Nie inaczej, fras mistrzu. Pokorny ja. - To Theresla cię tu przysłała? - Ona? Moja głupia siostra? Ha! - Zaczekaj no! Co to za kawał z tym mistrzem i kto cię tu przysłał? - Zarvora... tylko trochę, fras mistrzu. - Zarvora została zamordowana. - Zarvora rozmawiała ze mną... trzy dni w tył. - Tarrin! Ten chędożony łgarz powiedział mi, że ona nie żyje. - Nieprawda, ale to więcej niż Zarvora. Mnisi za tobą. Mężczyźni w habitach i sandałach. Byli w Kalgoorlie, byli wszędzie, nawet w pałac. Chcą cię. - Baelsha i jej cholerny opat. Powinienem się spodziewać. Nikt przede mną nie uciekł z Baelshy. Są daleko za tobą? - Daleko, mistrzu. Zabiłem wszystkich pięć. - Dałeś radę zabić pięciu mnichów z Baelshy? - Niełatwo, ale tak. Tygodnie na leczenie ran. Ja myśleć, że fras mistrz śledzony przez mnisi. Poszedłem za nim. Znalazłem w Woomerze. Cieniowałem... tak się chyba mówi... za tobą aż do Balranald. Pomagać. - Możesz mnie wydostać z Libris? - Trudno, ale najpierw zaczekać. Polecenia Zarvory do wykonanie. - Tak się obawiałem. No dobra, fras Ilyire, opowiedz mi o sobie, bo to z pewnością krótsza opowieść od mojej. Wiele mi się przydarzyło od naszego ostatniego spotkania. - Nie tak, fras. Ja z tobą od Woomera. - Że co? - Ja widział, jak ty ocalić Hauptliberin pod Peterborough, jak prowadzić szarża na Southmoor pod Ravensworth, a nawet całować śliczna frelle Dolorian. Ja wyniósł ciebie z pola bitwy, mistrzu, ja cię bezpiecznie ukrył. Ty pochował szczątki Ervelle w Maralinga, mistrzu. W tajemnica ja słuchał twoje słowa nad jej kopcem, wystrzelił na cześć jej królewskiej krwi. Dzielny i dobry człowiek z ciebie, fras. - Ze mnie? Czy ty naprawdę lazłeś wszędzie za mną w tajemnicy, chroniąc mnie? - Ja powiedział do siebie, jeśli ktoś zdradzi mój mistrz, to ja wyrwę jemu serce. Niestety za późno odkryłem, co Vellum Drusas, ta fałszywa świnia smoczobibliotekarska, zrobił w Balranald. - No i co zrobiłeś? - Wyrwał jego serce. - Oj... Wystarczy, nie chcę więcej! Powiedz mi lepiej, co mam zrobić dla Hauptliberin i jak możemy uciec. Ilyire podał mu zakodowane instrukcje, a Glasken przeczytał je powoli i dokładnie. - Odważna i subtelna intryga, fras Ilyire, i coś do roboty również dla ciebie. Posłuchaj teraz uważnie. * * * Glasken siedział przy specjalnym biurku FUNKCJI w Kalkulorze, starając się nie wyglądać podejrzanie ani niepewnie, miał jednak wrażenie, że rzuca się w oczy jak emu w dybach. Na przekór koloryzowanym opowieściom o niekończącej się monotonnej pracy w wielkiej maszynie, wielu komponentów miewało długie okresy bezczynności podczas zwykłej zmiany. Algorytm opracowany przez Hauptliberin Zarvorę jeszcze w 1696 rozkładał pracę między komponentów tak, żeby obciążenie było mniej więcej równe. Algorytm nie był jednak aktualizowany przez dwanaście lat, mimo że Kalkulor urósł czterdziestosześciokrotnie. Glasken wiedział, że ma przed sobą pięć lub dziesięć minut lenistwa, kiedy pozbył się konkretnego kawałka roboty. Schemat obejścia opracowany przez Denkara w 1698 również nie był poprawiany w ciągu tych ponad dziesięciu lat, toteż Glasken miał wątpliwości, czy jeszcze zadziała. Wzdychając, jakby był ciężko wykorzystywany, zaczął wpisywać wartości do swoich rejestrów transmisyjnych zgodnie z przekazanymi mu przez Ilyire instrukcjami. Zajęło mu to dwie minuty według zegara wagowego wiszącego nad galerią obserwacyjną. Bez słów podziękował temu, kto od czasu jego poprzedniej pracy w tym miejscu zainstalował wskazówkę minutową. Kiedy zostały mu już tylko trzy minuty, znacznik stanu opadł na pozycję WPROWADZANIE, co było dla niego takim zaskoczeniem, że skulił się na krześle i mruknął brzydko pod nosem. FUNKCJA 12472 rozejrzała się dookoła. Glasken mruknął w ramach wyjaśnienia, że "nie dadzą chędożonego wytchnienia" i zaczął przesuwać tam i z powrotem paciorki, kodując przekaz, który istniał wyłącznie w jego umyśle. FUNKCJA 12472 wpisała jego nazwisko do swojego rejestru skarg na przeszkadzanie w pracy i postawiła przy nim krzyżyk. Glasken wpakował ostatnie wzory kodu w rejestr wyjściowy, następnie dodał protokoły trasujące dla Rushworth, Seymour i... i... Nie mógł sobie przypomnieć nazwy wieży snopbłysku stojącej na prywatnym terenie na południe od Seymour, na samej granicy Martwych Krain. Istniało dziewięć takich wież, tyle pamiętał. Znacznik rejestru wejściowego podskoczył, pokazując, że nadeszła oficjalna robota. Glasken uznał, że w tej sytuacji pozostaje mu tylko jedno wyjście: po SEYMOUR wpisał WSZĘDZIE. Prośba Hauptliberin Zarvory do Theresli przez Macedon wyszła do dziewięciu stacji. To jest to, pomyślał Glasken, przebierając paciorkami, żeby rozwiązać problem rozkładu jazdy pociągów wiatrakowych i pedałowych na skrzyżowaniu w Euroa. Do końca zmiany zostało pół godziny, potem czekał go czas na naukę i poranny posiłek, a następnie sprzątanie celi i wszywanie wstawek do za małego munduru. Depesza potrzebuje zaledwie pięciu minut na dotarcie do wszystkich najdalej wysuniętych wież, a kiedy lokaje farmerów będą się głowić nad dziwacznym kodem, jedna szczególna wieża prześle wiadomość do Macedonu. Zanim Glasken zejdzie ze zmiany, rozkodowany zapis zostanie przyczepiony do grzbietu emu, który pobiegnie z miasta do pozostałości Melbourne, gdzie mieszka Theresla. Ile czasu to zabierze? Godziny? Dni? Glasken nie był pewny odległości na obszarze Martwych Krain. A jeśli jej nie ma w domu? Co wtedy? - Czy cholerny ptak zdoła obsłużyć skrzynkę na listy? - zapytał głośno, a FUNKCJA 12472 zmarszczyła się i postawiła kolejny krzyżyk przy jego nazwisku w rejestrze skarg. Glasken tego nie zauważył. Myślami powrócił do pozostałych ośmiu wież, podczas gdy jego palce i stopy wykonywały pracę Kalkulora. Teraz co bardziej rozgarnięci lokaje farmerów sięgają po książki kodowe. Najwyżej dziesięć, piętnaście minut. Kilku się podda, zakładając, że zabłądziła do nich depesza wojskowa, i zniszczy ją. Któryś odeśle ją z powrotem. Powróci do wieży snopbłysku nad głową Glaskena, kiedy on będzie opuszczał halę. Ktoś tam na górze odłoży ją do koszyka z anomaliami przekazu, a po godzinie, dwóch, najwyżej czterech odeślą ją do Kalkulora celem identyfikacji. Bardzo szybko zostanie określona jako anomalia i wkrótce okaże się nie do złamania dla procedur dekodujących. Wtedy pojawi się ślad przekazu, który będzie można wyśledzić aż do buforów wyjściowych samego Kalkulora Libris. Wtedy dopiero zacznie się heca - pomyślał. - W najgorszym razie rozstrzelają mnie, w najlepszym każą skrobać siedzenia do czysta i robić za wszystkich pranie. Herold systemu ogłosił koniec zmiany. Glasken wstał, zamknął rejestry i przeciągnął się. Mrugnął do FUNKCJI 12472, która zarumieniła się i właśnie miała postawić kolejny krzyżyk przy jego nazwisku, kiedy zorientowała się, że właściwie tym razem nie przeszkadzał. Znalazłszy się z powrotem w celi, Glasken stwierdził, że jego współtwarzysze wyszli w jakichś obowiązkach. Zaczekał aż strażnicy i więźniowie przestali łazić korytarzem, zanim wyciągnął z ukrycia wytrych i podszedł do zamka. Po kilku minutach drzwi do celi pozostawały zamknięte, a jego cierpliwość kończyła się. Mocując się z zamkiem, prowadził sam ze sobą pod nosem rozmowę. - Co za chędożony administrator, żeby nie zmienić chędożonych algorytmów przez dwanaście lat? Chędożone FUNKCJE i regulatorzy mają mnóstwo wolnego czasu w trakcie programowania. A mogliby tymczasem chędożyć w izolatkach. Tymczasem chędożony administrator wydaje cholerną fortunę z moich chędożonych podatków na nowe chędożone zamki. Po co? Żeby trzymać głupawych programatorów w chędożonych celach, których oni wcale nie chcą opuszczać, bo boją się, że wsadzi im się tak głęboko chędożone muszkiety do dupy, że będzie można wystrzelić bez kropli chędożonej krwi, o ile będą trzymać usta otwarte... - Mam klucz, fras mistrzu - wymamrotał głos pod jego pryczą. Glasken podskoczył jak oparzony, zderzył się ze ścianą celi i upadł na biurko. - Ilyire! Niech cię! Pospiesz się, chłopie. Musimy zmykać. Całe to cholerne miejsce rzuci się na nas za kilka godzin. - Wysłałeś wiadomość do mojej siostry, mistrzu? - Owszem, ale musiałem to zrobić w dość koślawy sposób. Mamy, jak sądzę, cztery godziny, zanim zacznie się awantura o złamanie zabezpieczeń. Zaraz po południowej przerwie na kawę. Regulatorzy zabezpieczeń zrobiliby dobrze, wkładając brązowe portki, tyle mogę powiedzieć. - Nie rozumiem, fras. - Ech ty, po prostu zabierz nas stąd. Masz klucz, ale czy znasz miejsce, w którym możemy się ukryć na czas tej afery? - Mam jedno i drugie, mistrzu Johnny. Kiedy ukryli się bezpiecznie na strychu magazynu, Glasken zaczął się rozluźniać. - Teraz możemy tylko czekać - powiedział. - Aha, jedna sprawa. Gdzie jest ta agentka, którą Zarvora wysłała razem z tobą? Powinna znaleźć się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdy zapanuje chaos. - Niestety, fras. To była zdrajca przebrana za martwa agentka, Parvarial Konteriaz. - Nie żyje? To straszne, spotkałem ją w 1698, była świetną przyjaciółką. - Ja pomścił ją, mistrzu. Wypuścił zdrajca w Wezwanie, mimo że ją kochał. Glasken zbladł nagle. - Co zrobiłeś? - Ja... - Cholera, stul pysk, ty durny, chędożony głąbie z Alspring. Czytałeś, co Hauptliberin napisała w instrukcjach dla mnie? - Kod dla mnie za trudny, mistrzu. - Ale przecież... Nie, nie powiem ci, żebyś nie zrobił jakiegoś jeszcze gorszego chędożonego głupstwa. Glasken siedział w milczeniu, zastanawiając się i ważąc ryzyko. Ilyire stawał się coraz bardziej niespokojny. - Johnny? - Ile masz pistoletów? - Dwa dwururki Morelaka. - Specjalność Lemorel, powinienem był się spodziewać. Daj mi je... i ten nóż. - Co chcesz zrobić, mistrzu? - Zabić się, głąbie, ot co. - Nie zabijasz się, że ja nie pomóc. - Ta twoja cholerna gramatyka austaricka... Hej, a to kto? - Gdzie? Glasken zdzielił Ilyire kolbą morelaka po głowie w chwili, gdy ten odwrócił głowę. Podtrzymał upadającego Ghana i położył troskliwie na podłodze. - Niech to Wezwanie, miło było ci przyłożyć. Odpłaciłem ci za to, co mi zrobiłeś w stajni w Maralindze w 1701. * * * Obowiązki w Kalkulorze Libris nigdy nie były tak przyjemne, żeby komponenci mieli wyłazić ze skóry w celu odpracowania dwóch zmian dziennie, nie było zatem zwyczaju łapania komponentów wracających na drugą zmianę. Glasken popędził korytarzami i zwolnił na widok rejestracji. Straż trzymało czterech Pomarańczowych Smoków, a Czerwony Smok siedział za biurkiem. - A gdzież to idziemy? - zapytał, gdy Glasken usiłował przemknąć się z uśmiechem. - Ja, no, musiałem do medyka. Boli mnie... głowa. Czerwony Smok zajrzał do rejestru. - Nie mam na liście nikogo, kto opuszczałby halę Kalkulora podczas tej zmiany. - Ja miałem... to znaczy, tak mnie bolało, że mnie wyniesiono, nie dałem rady podpisać. - Gdyby tak było, podpisałby za ciebie ktoś z eskorty, a tu nie ma żadnego podpisu. Gdzie twoja eksorta? - Została u medyka. Też ma... ból głowy. - A ty już nie masz? - No, to jest bardzo dobry medyk, ten tutaj, doskonały dla nas komponentów. Czerwony Smok wstał zza biurka i podszedł do Glaskena. W jego oddechu czuć było czosnek, gdy zwrócił się do znacznie wyższego komponenta. Glasken cofał się, aż zatrzymała go ściana. Czerwony Smok miał blisko osadzone, zaczerwienione oczy, a kiedy podniósł do góry rękę, żeby pogrozić Glaskenowi palcem, ukazała się wykropkowana dookoła nadgarstka linia i napis "Ciąć tutaj, Southmoorska Przynęta Wezwaniowa", wytatuowany tuż obok. - Mam wrażenie, że się spóźniłeś, FUNKCJO 3084, mam wrażenie, że spóźniłeś się tak bardzo, że pobiłeś rekord z 1699. Marsz do biurka i podpisz księgę pod czerwoną linią w kolumnie przyjść. Glasken podpisał. Pięciu facetów pilnujących drzwi miało niezły ubaw, więc pewnie nie będą go przeszukiwać. - Zdegradują cię w najbliższym Dniu Upokorzenia - oznajmił Czerwony Smok, gdy Glasken się wyprostował. - A teraz do środka i przebieraj paciorkami. Zamiast udać się ku biurkom FUNKCJI albo do pomieszczenia z basenem wypoczynkowym, Glasken udał się prosto do toalety i wszedł w drzwi zarezerwowane dla FUNKCJI. Minęły już prawie cztery godziny zmiany i zbliżała się wstrząsająca przerwa na kawę. Wyciągnął z szafki tabliczki NIECZYNNY i powiesił je na wszystkich kabinach z wyjątkiem jednej. W tej zaczaił się, czekając aż zbliżające się kroki obwieściły przybycie pierwszego FUNKCJI. Rozległo się wściekłe przekleństwo i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Pięść Glaskena wylądowała na przeponie przybysza, a łokieć trafił w precyzyjnie wybrane miejsce na jego żuchwie. Zdjęcie tabliczek NIECZYNNY z pozostałych drzwi zajęło Glaskenowi kilka sekund i zaraz był z powrotem w kabinie, gdzie związał nieprzytomną ofiarę i przywłaszczył sobie plakietkę identyfikacyjną z tuniki komponenta. Zasunął rygielek od środka i przeskoczył przez drzwi, po czym przyszło mu do głowy, że może bardziej humanitarnie byłoby rozsznurować portki tamtego faceta, zanim zostawił go na kiblu, ale nie miał już możliwości powrotu. Biurko ofiary zastał zamknięte. Przestawiając je z powrotem na AKTYWNE, spojrzał ku siedzącym po obu stronach FUNKCJOM i dotknął ręką czoła. Skinęli głowami, zrozumiawszy, że przyszedł z basenu rezerwowego, żeby zastąpić komponenta z bólem głowy. Szybki rzut oka na rejestry pokazał mu, że trwały żmudne obliczenia z użyciem algorytmów dekodujących. Już go tropili i podejrzewał, że założyli pułapki na wzór kodowy, którym posłużył się, wysyłając depeszę do Seymour. Nie miał wyboru. Musiał posłużyć się jeszcze raz tym samym wzorem, a nawet tym samym adresem, jeśli chciał skontaktować się z Macedonem. Przebiegł palcami po paciorkach, po czym ustawił rejestry, włączył się do strumienia przekazu danych i zaczął nastawiać swoje rejestry wyjściowe na przekaz do sieci snopbłysku. Przyszło mu do głowy, że z pewnością zatrzymają depeszę na górnej galerii, toteż przerwał, żeby pomyśleć. Może istnieje bezpośrednie połączenie z Euroa? Ustawił trasę przez Euroa, która mogła stanowić jedynie wytwór jego wyobraźni. Sięgnąwszy pod tunikę, odciągnął kurki obu morelaków. Rozległ się wyraźny stuk, gdy wysyłał zawartość swoich rejestrów wyjściowych. Oficjalna praca Glaskena zaczęła tymczasem narastać - nie potrwa długo, zanim wyślą regulatora, żeby go sprawdził. Usiłował wydobyć wspomnienia podręczników procedur snopbłyskowych z pamięci, która nigdy nie była chętna do ich przyjmowania. W normalnej praktyce trasowej... nie, to byłoby trasowanie wojenne, wymagające sprawdzania zgodności przed każdym przekazem. Testy wykażą, że posłużył się tą samą anomalią kodową, i komenda ZATRZYMANIE zostanie wysłana prosto do Seymour. Chyba że, rzecz jasna, coś zdoła im przeszkodzić. Jak szalony zaczął wstukiwać do wzorca kodu pierwsze linijki pijackiej przyśpiewki studentów Uniwersytetu Rochester, podał trasę prosto do Seymour i znajdujących się dalej dziewięciu wież. Wysłał. Niemal natychmiast gdzieś wysoko na galerii obserwacyjnej rozległ się dzwon. Złapali depeszę. Za moment pojawią się regulatorzy, żeby go aresztować. Co robić? Wyciągnął morelaka i strzelił w tryby głównego zegara wagowego. Wśród wrzasków i krzyków, jakie wywołało echo wystrzału, coś świsnęło koło ucha Glaskena i uderzyło w jego rejestr wyjściowy. Odruchowo odwrócił się i wystrzelił z drugiej lufy w galerię obserwacyjną. Przez kamienną barierkę przeleciał z wrzaskiem strażnik i zarył w biurka. Starsi komponenci biegali spanikowani w kółko, niżsi rangą usiłowali schować się pod biurkami i ławkami. Rozległ się strzał drugiego strażnika i FUNKCJA po lewej stronie Glaskena osunął się na ziemię. Strzelają bezładnie - pomyślał, wyciągając drugiego morelaka i sprawdzając spusty. Drugi strażnik z galerii również przeleciał przez kamienną barierkę. Pozostali wycofali się z pola widzenia. W dziurze wybitej w ceglanej ścianie niewykorzystanych po sukcesie Kalkulora w Kalgoorlie nowych pomieszczeń pojawiła się kolejna postać. Ubrany na czarno Smoczy Bibliotekarz. Tarrin! Glasken wycelował i nacisnął spust. Kurek spadł, ale pistolet nie wypalił. - Przone dupki rusznikarze, niech ich sczyści! - wrzasnął Glasken, usiłując szybko odczepić krzesiwo od drugiego kurka. Zanim zdążył przygotować się do drugiego strzału, Tarrin zniknął, a wokół głowy Glaskena pojawiła się fantastyczna obręcz z metalowych luf i drewnianych łożysk strzelb, na końcach których znajdowali się strażnicy lub regulatorzy. Glasken powoli, bardzo powoli opuścił lufę swojego morelaka ku ziemi. Zrobiło się późne popołudnie, zanim ktokolwiek uznał za stosowne zająć się nim ponownie. Dwaj strażnicy i jeden FUNKCJA nie żyli. Ponad setka komponentów była ranna, a szukający schronienia komponenci uszkodzili wiele przyrządów znajdujących się pod biurkami. Była to najdłuższa przerwa w pracy Kalkulora Libris od czasu, gdy został uruchomiony. Wszyscy, którzy czuli potrzebę przesłuchania Glaskena, mieli robotę przy naprawach, a kiedy wielka maszyna ruszyła znowu, była zdolna do pracy tylko w ograniczonym trybie. * * * Pierwsza wiadomość od Glaskena zastała Thereslę na brzegu Zatoki Phillipa. Prosta instrukcja brzmiała: ZACZYNAĆ, ponieważ awiadowie stali w pogotowiu w Rochester. Theresla weszła ponownie do wody, żeby porozumieć się z delfinami i przekazać im prośbę o pomoc. Delfiny rozważyły ją i podjęły decyzję: po raz pierwszy w znanej historii Wezwanie przetoczyło się nad Rochester. Miasto nie zostało zaprojektowane tak, żeby chronić przed Wezwaniem: nie miało ścian łaski, barierek, ptaków ani terierów wytresowanych do ostrzegania. Nikt nie nosił kotwic ani mechanizmów zegarowych przy pasie. Ilyire pędził korytarzami Libris, otwierając drzwi i bramy wśród tłumów bezmyślnych, powłóczących nogami ludzi, których jedynym pragnieniem było iść na południe. Bibliotekarze, technicy, strażnicy, wyższy personel i czytelnicy wywędrowali na ulice Rochester i dołączyli do tłumów zmierzających ku południowym granicom miasta. Obwodnica wewnątrz murów poprowadziła ich ku południowej bramie, a za nią przez szeroki kamienny most nad płytkim jeziorem na przedmieścia. Główna brama była zamknięta i tylko niewielki strumyczek ludzi mógł przecisnąć się przez małe drzwiczki obok niej. Ilyire pospieszył do stróżówki, gdzie przestawiał dźwignie i przecinał liny, aż udało mu się podnieść kratę. Kiedy znalazła się dwa metry nad ziemią, zablokował kołowrót paradną halabardą kapitana. Wezwanie nie skończyło się po dwóch czy trzech godzinach, jak wszędzie indziej na kontynencie, ale trwało pięć godzin. Libris opustoszała, pałac mera opustoszał. Strażnica konstabla, targi, uniwersytet, sklepy, domy, zajazdy, tawerny, burdele, koszary przy obwarowaniach, wszystkie części miasta zostały oczyszczone z mieszkańców. Pozostali nieliczni uwięzieni w ślepych zaułkach i narożnikach, zamknięci w celach lub dybach strażnicy. Więźniowie lochów pałacu mera i Libris, w większości smoczy bibliotekarze, byli niewątpliwie wierni Zarvorze. Po czterech godzinach Ilyire wtoczył wóz wypełniony prochem strzelniczym na środek głównego mostu, po czym zwolnił i zabezpieczył kratę głównej bramy. Wybuch rozwalił całe przęsło mocnego kamiennego mostu. Przez jezioro prowadziły inne mosty, na wodzie kołysało się mnóstwo łódek, ale tylko most południowy, szeroki i mocny, stanowił doskonałą drogę dla zmasowanego ataku. Nagle Wezwanie urwało się. Większość mieszkańców Rochester, Oldenbergu i wszystkich małych miasteczek strefy zerowej, jaką był majorat Rochester, znalazła się w szczerym polu mniej więcej dwadzieścia, trzydzieści kilometrów od domów. Natychmiast zaczęli pędzić w przeciwnym kierunku. Tarrin zdołał zgromadzić kilkuset smoczych bibliotekarzy i wyprowadzić ich na czoło tłumu obywateli. Ich jedyną bronią były pistolety i szable; ci, którzy mieli muszkiety, upuścili je w chwili, gdy nadeszło Wezwanie. - Nic takiego dotychczas się nie zdarzało - sapał Tarrin, truchtając obok pozostałych. - Czy to ma związek z Lustrosłońcem, fras Hauptliberze? - zapytał jeden ze Złotych Smoków. - Nie ma co zawracać sobie tym głowy - wydyszał resztą tchu Tarrin. - Najważniejsze, żebyśmy dotarli z powrotem jako pierwsi. Przynajmniej pozostali nie będą lepiej przygotowani. Lojalni smoczy bibliotekarze, których Ilyire wypuścił z lochów pałacu i Libris, byli jednak przygotowani znacznie lepiej. Ilyire uwolnił i uzbroił ich, gdy tylko skończyło się Wezwanie. Komponenci Kalkulora również, jako uwięzieni, oparli się Wezwaniu, a Ilyire zdążył rozbroić i związać pilnujących ich regulatorów. Wierni Zarvorze smoczy bibliotekarze nie byli liczni, ale ich przewaga polegała na tym, że znajdowali się za wysokimi murami, mieli na swój użytek wszystkie bombardy i muszkiety, a za dowódcę bohatera spod Ravensworth, kapitana Johna Glaskena. Ktoś inny też odpowiednio się przygotował. Zarvora rozmieściła małe nadajniki wokół Rochester. Została powiadomiona, gdy tylko rozpoczęło się nadzwyczajne Wezwanie, toteż rozpoczęła przemieszczanie oddziałów z wiernych sobie ośrodków pociągami galerowymi. Przez kilka dni walki toczyły się na przedmieściach Rochester i na mostach, ale kiedy wojska Zarvory przebiły się poza kontrolowane przez Tarrina stacje paralinii, wynik wojny był przesądzony. Tarrin został schwytany, osądzony i skazany w bardzo szybkim trybie, i wisiał już na szubienicy, gdy odnaleziono ukrywającego się na farmie w pobliżu Euroa Jeftona. Mer seneszal Rochester mógł być skazany i stracony tylko przez sobie równych, a musiało minąć wiele miesięcy, zanim merowie Przymierza Południowo- Wschodniego zebrali się, żeby go sądzić, po czym uklękli w swoich paradnych szatach i unieśli muszkiety na rozkaz Obermerin Zarvory Cybeline. * * * Walki wciąż trwały na przedmieściach Rochester, gdy Zarvora wkroczyła do miasta przez jeden z mostów dla pieszych. Towarzyszyli jej Denkar, Bouros i kilkudziesięciu Smoków Tygrysich. Glaskena nie było w zasięgu wzroku, ale mówiono, że kieruje z murów ogień bombard na skupiska rebelianckie w położonych nad jeziorem podmiejskich dzielnicach. Po szybkiej naradzie grupa Zarvory podzieliła się i Bouros udał się na pozycje artyleryjskie. Nie spotkał nigdy Glaskena, ale był przekonany, że jego własna sława jest tak powszechna, że wszyscy znają go z widzenia. - Gdzie jest fras Glasken, który zrobił dziecko mojej siostrze? - ryknął. Nie wiadomo skąd wokół niego pojawiły się dziesiątki muszkietów. - Zostaw kapitana w spokoju i spadaj - warknął głos z wyraźnym akcentem z Gór Wschodnich. - Właśnie, pilnuj swojego nosa, przynęto wezwaniowa z Kalgoorlie - dodał wykształcony głos z Rochester. - Tknij tylko naszego kapitana, a odstrzelimy ci tę paskudną głowę. Bouros zamyślił się. Zasada numer jeden inżynierii - powiedział do siebie - myśl o wymaganiach funkcjonalności. - Fras Glaskenie! - ryknął z całej siły. - Twoja pani rodzi! Biegnij do wieży snopbłysku! Już! Od grupy oderwał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, i po chwili tupot biegnących stóp zamarł w oddali. * * * Glasken wyskoczył z windy na galerię snopbłysku. - Glasken! - zawołała Zarvora znad mechanizmu przekaźnika snopbłyskowego. - Czy bierzesz Jemli Milderellen, do niedawna Cogsworth, za swoją pełnoprawną pierwszą małżonkę? - Co? Ja? Tak! - odkrzyknął Glasken. Denkar wziął go pod ramię i poprowadził do Zarvory, wstukującej właśnie tekst depeszy snopbłyskowej i mówiącej przy tym głośno do siebie: - JEMLI STOP JOHN GLASKEN MÓWI TAK STOP JEMLI MILDERELLEN DO NIEDAWNA COGSWORTH STOP CZY BIERZESZ JOHNA GLASKENA ZA SWOJEGO PEŁNOPRAWNEGO PIERWSZEGO MAŁŻONKA STOP? - Odchyliła się z westchnieniem. - A teraz musimy zaczekać. - Zaczekać aż to dojdzie snopbłyskiem do Kalgoorlie? - wykrzyknął Glasken. - Przecież dziecko zdąży się urodzić, urosnąć i dojść do półmetka studiów, zanim otrzymamy odpowiedź! - Nie martw się, fras - uspokoił go Denkar. - Umieściłem przekaźnik radiowy u stóp wieży snopbłysku w Kerang i połączyłem go z radiem w pałacu w Kalgoorlie. To potrwa najwyżej kilka minut. Zarvora próbowała masażem pozbyć się migreny znad lewego oka. Wyglądała jakby przez kilka miesięcy postarzała się o lata. - Robię to, ponieważ bardzo wiele ci zawdzięczam, Glasken - powiedziała szorstko, a Denkar stanął przy niej i pogłaskał ją po ramieniu - ale na miłość Bóstwa, czy mógłbyś, proszę, ustatkować się i poukładać nieco w przyszłości swoje życie miłosne? * * * Jemli krzyknęła i ścisnęła dłoń Varsellii, gdy rozdarł ją skurcz. - Spróbuj mówić lub śpiewać, frelle. Licz do tysiąca, cokolwiek. - Nie mogę liczyć. Za bardzo... oj, znowu mnie bierze. - Nie myśl o następnym skurczu. Ktoś wbiegł do pokoju, ale pozostał poza zasięgiem wzroku Jemli. Varsellia zaszeleściła kartką szarego papieru. - Jemli Milderellen, do niedawna Cogsworth, czy bierzesz Johna Glaskena za swojego pełnoprawnego pierwszego małżonka? - Co to ma znaczyć, do niedawna Cogsworth, ciągle jestem Cogsworth! Ech, kto by się przejmował, co u diabła. Tak, tak. Varsellia nabazgrała coś na kartce rysikiem węglowym. - Zanieś to z powrotem do operatora iskrobłysku, szybko! - rozkazała posłańcowi. Mijały minuty. Po kamiennej posadzce pałacu mera w Kalgoorlie biegało coraz więcej stóp. Varsellia usiadła przy łóżku i szeleściła kolejnymi papierami. - Zarvora Cybeline, Obermerin Przymierza Południowo-Wschodniego, ogłosiła właśnie, że ty i Johnny jesteście podstawowym małżeństwem, a prawo do dalszych małżeństw macie uzgodnić między sobą - streściła szybko depeszę. - Masz pocałunek per procura. - Możesz wychodzić, twój tatuś właśnie poślubił mamusię! - zawołała Jemli w stronę swojego brzucha. - No, wody odeszły - oznajmiła położna. * * * Zarvora wpatrywała się cierpliwie w okular teleskopu snopbłysku, Denkar zaś rozcierał jej kark mokrym ręcznikiem. Na głos odczytała migotania kodu z heliostatu odległej wieży, nie przejmując się klawiaturą dziurkacza taśmy. - Dziewczynka, całkiem zdrowa. Jemli czuje się dobrze. Waga urodzeniowa... sześć przecinek jeden kilograma! Glasken, jak mogłeś? Biedna kobieta. - O co ci chodzi? - zapytał leżący pod filarem Glasken. - To ponad dwa razy tyle, ile ważyły moje bliźniaki razem. Gdybym to ja była na miejscu Jemli, nie przeżyłabym tego. Są dalsze wiadomości... hmm, niewłaściwa grupa krwi dla Ilyire, właściwa dla ciebie. Tak, z pewnością ty jesteś ojcem, Glasken. - Ilyire? - wykrzyknął Denkar. Zarówno Zarvora, jak i Glasken puścili to pytanie mimo uszu. - To awiadka, fras Johnny Glaskenie... Niech to pozostanie między tobą, mną i Denkarem - ciągnęła, wyglądając z minuty na minutę coraz gorzej z powodu migreny. - Kończy się słowami TWÓJ WYBÓR GLASSY. Czy to w kwestii prawa do dalżeństwa? - Nie, w sprawie imienia - wyjaśnił Glasken. - Jeśli urodzi się dziewczynka, ja mam wybrać imię, tak postanowiliśmy. Napisz jej, no, Lessimar Jemli i... i, no... kocham cię, Jemmy. - Nie czuj się zakłopotany, fras, traktuj mnie jak maszynę. - Lessimar, hę? - spytał Denkar. - Bardzo ładnie. Będzie ci wdzięczna za takie imię, gdy dorośnie. - Moja pierwsza matka miała na imię Lessimar, to po niej. Denkar mocował się z drzwiczkami szafki z apteczką. Nie puszczały, więc Glasken kazał mu się odsunąć, wyciągnął swojego gimleya czterdziestkę i strzelił w zamek. Zarvora powoli zdjęła dłonie z uszu, po czym sięgnęła do kieszeni po klucz i cisnęła go na posadzkę pod nogi Glaskena. Denkar pokiwał głową, usuwając zgruchotany zamek i wyciągając z szafki niewielki dzbanek. Nalał whisky do dwóch szklanych menzurek, a dzbanek wcisnął w dłoń Glaskenowi. - Żytniówka lecznicza z Lameroo? - zawołał Glasken, wyjmując korek. - A to na co? Mam zmienić bandaże? - To za Lessimar Jemli Glasken i jej dumnych rodziców - oznajmił Denkar, unosząc menzurkę. Zarvora ostrożnie zamoczyła czubek palca w swojej menzurce i oblizała go. Glasken wypił kilka łyków. - Testy wykazały, że Jemli i ja jesteśmy ludźmi - wydusił z siebie Glasken, gdy przestał kaszleć. - Tak jak moi rodzice - pocieszył go Denkar. - To rzadkie przypadki, ale awiadowie rodzą się w parach ludzkich. Naukowcy od genototemu potrafią ci to wytłumaczyć. - Zapomniałam ci powiedzieć, że czarni gońcy znaleźli Cogswortha w zeszłym tygodniu i wywieźli go z Rochester - powiedziała Zarvora, trąc skronie. - Gdy dostał sto dukatów i zobaczył lufę przed oczami, podpisał przyznanie się do cudzołóstwa. Denkar miał poza tym kilka sfałszowanych rachunków na jego nazwisko z, no... - Perfumowego Wiru - wymamrotał Denkar, wpatrując się z uwagą w kawałek bębna zamka leżący na posadzce. Zarvora wzięła głęboki oddech. - Takie rzeczy każę mu robić w ramach obowiązków służbowych. - Nie chciałbyś zostać jej dalmężem? - zapytał Denkar. - Nie myślałam o tym - odrzekła Zarvora, zanim Glasken otworzył usta. - A poza tym oddałam Denkarowi moje prawa do dalżeństwa. No dobra, jako Obermerin posiadam również uprawnienia sędziowskie. Idąc tutaj, wzięłam ze sobą kilka pustych formularzy rozwodowych, więc... - Zaczęła pisać na pergaminie gęsim piórem zabranym z biurka nadzorcy galerii. - Wczorajsza data będzie w porządku? - Aha - odpowiedział Glasken. Zarvora posypała formularz piaskiem. - To kopia dla Jemli - powiedziała, zwijając pergamin. Glasken wziął go od niej i schował do kieszeni tuniki. - Dziękuję, frelle, dziękuję w imieniu nas obojga. Co za szczęście, że udało ci się znaleźć tego starego bałwana na czas. - E tam, nie miałoby to żadnego znaczenia - zapewnił go Denkar. - Moglibyśmy antydatować cokolwiek, a następnie twierdzić, że wszystkie inne dokumenty są sfałszowane. Takie rzeczy są możliwe z zapisami w Kalkulorze. Czy zaprosisz nas też na swój dalślub? - Będę musiał zapytać żony - odpowiedział Glasken, i pociągnął kolejny łyk. Dziurkarka wyjściowa zaczęła wystukiwać wiadomość z dołu, z Libris. Zarvora osłoniła dłonią ucho, nasłuchując. - Jacyś ludzie na dole, na dachu Libris, chcieliby się z tobą zobaczyć - powiedziała, podnosząc się z krzesła. Pomogła wstać Glaskenowi. - Zjedź windą na poziom czternasty i weź to z sobą - mówiła dalej, podając mu swojego dwulufowego morelaka pięćdziesiątkę. - Jest bardzo głośny - dodała. Kiedy Glasken wyszedł, Denkar usiadł przy okularze receptora i sprawdził depesze logistyczne nadchodzące z wieży Kerang. - Nuda - oznajmił po chwili i zamknął klapki. Zarvora usiadła na posadzce koło jego krzesła i złożyła mu głowę na kolanach. Zaczął masować jej kark. - Taki tu spokój bez niego - powiedziała, zamykając oczy. W oddali rozległy się wiwaty, następnie dwa strzały, okrzyk "Dziewczynka!", a potem kolejne wiwaty i wystrzały. * * * W ciągu paru tygodni po klęsce Tarrina podpisano liczne traktaty i umowy. Southmoor rozpadło się na kilka niewielkich majoratów i emiratów, czyniąc emira Cowry władcą jego emiratu i niczego więcej. Wiele z tych nowych małych państewek żywiło przyjazne uczucia wobec Przymierza Południowo-Wschodniego. Ghanowie z Alspring rozpoczęli powrót do swoich miast, ale bez poczucia klęski, za to z obietnicą czegoś lepszego niż podbój. Sześć miesięcy bezskutecznych prób podporządkowania sobie personelu i załóg Wielkiej Paralinii Zachodniej zrobiło na nich wielkie wrażenie. Wielu Ghanów zafascynowały szerokotorowe pociągi wiatrakowe i galerowe, toteż zaraz po powrocie zaczęli rozkopywać pustynię, szukając pozostałości starożytnych torów żelaznych i ich tras. Zamierzali wybudować paralinię o siedmiostopowym rozstawie szyn, łączącą Alspring z Woomerą, tymczasem zaś karawany wielbłądów pomagały rozwijać kwitnący handel. Zarvora zgodziła się sprzedać im wóz radiowy, żeby przełamać ich izolację, a także przeszkolić kilku inżynierów w najnowszej technologii strojonych obwodów radiowych. Zadziwiające unicestwienie pod Ravensworth stało się przedmiotem licznych badań i w pierwszych dniach sierpnia podczas międzymajoratowej konferencji edutorów w Griffith ogłoszono, że zostało spowodowane przez nadmiar dymu z kuchni polowych w połączeniu ze zjonizowanymi ścieżkami po pociskach moździerzowych oraz bliskością wielkiej ilości metalowej broni. Wszystko to razem wywołało coś w rodzaju potężnej błyskawicy. W rezultacie podano fizyczny dowód na to, że zakaz posługiwania się maszynami parowymi opiera się na fizyce, a nie religijnym mistycyzmie. Kombinację metalu, pary i dymu uznano za śmiertelnie niebezpieczną i oznajmiono, że wysoce nierozsądna byłaby koncentracja ciężkiego przemysłu w jakimkolwiek miejscu albo też użycie maszyn parowych jako napędu pociągów. Zarvora, Denkar i Bouros wiedzieli swoje, ale woleli siedzieć cicho. Wiedzieli, że Lustrosłońce, ogromna obręcz o powierzchni większej zapewne niż powierzchnia Księżyca, żyła i myślała. Była dziełem starej technologii, technologii maszyn sprzed Wezwania. Stanowiła rodzaj Kalkulora i czuła. Kiedy wojna się skończyła, postanowili zająć się problemem porozumienia z Lustrosłońcem. Doświadczenia Zarvory z rakietami wywołały konflikt między obręczą i Wędrowcami - teza ta zyskała potwierdzenie wcześniej w dziwnym nowym przymierzu umysłów. Obręcz Lustrosłońca została uszkodzona, ale zwyciężyła. Wędrowcy ulegli zniszczeniu i nie wystrzelali już swoich niewidocznych pocisków w każde urządzenie elektryczne, z którym eksperymentowali ludzie na powierzchni ziemi. Nikt z ludzi nie spodziewał się, że Lustrosłońce może podsłuchać ich przekaz radiowy, samotny w kosmosie. Kiedy Dolorian wysłała z Ravensworth swoją ostatnią depeszę, mówiącą o bliskiej klęsce i śmierci, Lustrosłońce zinterpretowało to jako wiadomość o sprzymierzeńcach Wędrowców atakujących radiowego pobratymca. Skupiło potężne promieniowanie mikrofalowe na obszarze, który Dolorian określiła jako zajęty przez siły nieprzyjaciela. Lustrosłońce nie było też już jedynym głosem na pasmach radiowych. Pozostałe kontynenty, o których istnieniu na Ziemi mówiły starożytne teksty, nagle ożyły po tysiącleciach izolacji przez wielkie jeziora zwane oceanami i istoty Wezwania. Chiny, Col- Arado, Syberiac i Zurig były pierwszymi czterema, z którymi nawiązano kontakt, a składanie w całość ocalałego dziedzictwa starożytnej cywilizacji nabrało tempa, o jakim nie marzyła nawet Zarvora w najśmielszych snach. - Klucz do Lustrosłońca powinien pozostać wyłącznie w twoich rękach - powiedział jej Denkar jeszcze w sierpniu 1708 ZW. - Ja byłem gotów posłużyć się jego mocą jako bronią, a ty nie. To daje ci prawo do zajmowania się nim w taki sposób, w jaki nikt inny nie potrafi. - To mogła być tylko chwilowa słabość - odparowała. - A zatem słabość, która jest dla wszystkich nauką. Co dalej z obręczą? - Och, kolejne badania i próba lepszego porozumienia. Zamierzam posłużyć się Kalkulorem jako modułem sprzęgającym. Prawdę mówiąc, wstawię go do starej hali Kalkulora. - Przecież tam wciąż siedzi Kalkulor Libris, Zar. - Można go rozwiązać. Nie jest już wystarczająco szybki i dokładny w porównaniu z kalkulorami na przełączniki elektryczne. Komponenci mogą otrzymać zbiorową amnestię i po kilka dukatów na powrót do społeczeństwa. - Wielu z nich nie chce odejść, pamiętasz, Zar? Tarrin usiłował zwolnić ich w przededniu wojny, a oni zabarykadowali się w środku. Ocalili dla ciebie Kalkulor, żebyś mogła go użyć w wojnie z Lemorel. Odejmij tych, którzy zechcą odejść, a także niebezpiecznych przestępców, których powinno się wpakować do więzienia, a zostanie ci nadal pięć tysięcy komponentów pragnących zostać. To wielka gromada zdolnych ludzi, Zar, znających się na działaniu Kalkulora. Zarvora zmierzyła go takim spojrzeniem, jakby go oglądała po raz pierwszy w życiu. Potrzebowała kilku chwil, żeby ułożyć słowa w odpowiedź. - Dla mnie był po prostu narzędziem... a ty mówisz mi, że jest całym światem dla żyjących w nim ludzi. - Może nie światem, ale w każdym razie domem. - W porządku, w porządku. Nie wygrałam wojny po to, żeby wyrzucać własnych żołnierzy z domów. Powiedz mi, co sprawi im przyjemność. * * * Komponenci Kalkulora, przygnębieni i smętni, zebrali się razem z wszystkimi, którzy nie pracowali na tej zmianie, żeby wysłuchać przemówienia Zarvory. Kiedy Stowarzyszenie na rzecz Praw Człowieka w Rochester i Przymierzu Południowo-Wschodnim usiłowało zniszczyć Kalkulor, mogli zakładać, że zaszła jakaś pomyłka. W przypadku Hauptliberin nie wchodziło to w rachubę. - Oby to była jakaś nowa konfiguracja - powiedział smutno PORT 3A, gdy czekali na Zarvorę. - Zawsze moglibyśmy jakoś się urządzić na zewnątrz - zasugerował MNOŻNIK 17. - Rozumiecie, zebrać parę osób z liczydłami i uruchomić maszynę. - O tak, na przykład w głównym refektarzu biblioteki w Echuca. Moglibyśmy też zaprosić paru smoczych bibliotekarzy, żeby przechadzali się wśród nas z trzciną, chłostali każdego, kto się pomyli i zaciągali przypadkowych komponentów do szafki na miotły celem odosobnienia. - Kilku z nas uważało, że to niegłupi pomysł... O, jest Hauptliberin. Tym razem Zarvora została powitana oklaskami, a nie trwożnym milczeniem i odwracaniem twarzy. Hauptliberin poczuła się zaskoczona tą reakcją i nie kryła tego. Podeszła do pulpitu i przemówiła znacznie cichszym głosem niż ten, do którego przywykli. Wielu musiało przykładać zwinięte w trąbkę dłonie do uszu, żeby ją usłyszeć. - Komponenci wielkiej maszyny zwanej Kalkulorem, nadszedł dzień waszego przeznaczenia. Dzisiaj wszyscy zostaniecie uwolnieni. Ale uwolnienie nie oznacza, że nie będziecie już mogli pracować w Kalkulorze. Niektórzy z was może słyszeli o nowym elektrycznym kalkulorze, który składamy tu z importowanych części. Jest on tysiąc razy mniejszy od Kalkulora Libris i tysiąc razy szybszy. Wyobraźcie sobie tysiąckrotnie rozbudowany Kalkulor Libris. Zapotrzebowanie na regulatorów i techników byłoby ogromne, ale kalkulor elektryczny pod pewnymi względami niczym się nie różni. Potrzebni mi są ludzie z doświadczeniem do przekładania programów Kalkulora Libris napisanych w Protokole Konwersacyjnym Kalkulora na język kalkulora elektrycznego, Numeryczny Dialekt Poleceń Kalkulora, w skrócie NuDiPoK. Już samo to będzie wielkim zadaniem, ale nie koniec na tym. Mer Bouros z Kalgoorlie szacuje, że szybkość kalkulora wzrośnie dwustukrotnie przez najbliższy rok. Innymi słowy, wszyscy, którzy pozostaną w Libris, dostaną pensje regulatorów i zajmą się elektrycznym kalkulorem. Będzie to cięższa, znacznie cięższa praca. Koniec ze ślepym wykonywaniem poleceń, od teraz trzeba zacząć myśleć. Daję wam na podjęcie decyzji pięć dni. Pozostaniecie w tym czasie tylko pod ograniczonym nadzorem. Potraktujcie tę propozycję poważnie, my naprawdę was potrzebujemy. Dziękuję wam jeszcze raz za pracę, jaką wykonywaliście tutaj, w wielkim Kalkulorze Libris. Naprawdę pomogliście zmienić świat. Kiedy wyszła, komponenci poczuli się zakłopotani, ale niewielu odczuwało przygnębienie. - A więc w końcu okazało się to nową konfiguracją - powiedział PORT 3A. - Nowa konfiguracja, niech to sczyści, toż to całkowita przebudowa - odparł MNOŻNIK 17. - Ciekawe, czy mają jakieś podręczniki i diagramy. - Spójrz tam, koło drzwi. To przecież FUNKCJA 9! Był szefem naszej celi, gdy ty byłeś jeszcze SUMATOREM. - Hej, FUNKCJA 9! - zawołał MNOŻNIK 17, biegnąc razem z PORTEM 3A w stronę Denkara. - Gdzieś ty się podziewał przez ostatnich osiemnaście miesięcy? - 3A, 17, szczęście dnia dla was. Co sądzicie o ogłoszeniu? - Ech, zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe - odrzekł PORT 3A. - To wszystko bardzo ładnie wygląda w teorii albo na modelu wielkości zabawki, ale nie dla maszyny w skali Kalkulora Libris. - Ależ mamy modele, które działają od lat - powiedział Denkar. - Ja sam opracowywałem język NuDiPoK. Programuje się w nim szybciej, ponieważ do zapisu można użyć wyłącznie symboli numerycznych. - Samych symboli numerycznych? - zapytał MNOŻNIK 17. - Kiedy moglibyśmy to obejrzeć? Wokół nich zaczął się gromadzić tłum złożony z komponentów i regulatorów. - Mamy tu mały działający model i sześć wozów galerowych wytwarzających moc. Najpierw potrzebni będą komponenci, którzy wniosą tu pudła, podejmą się pedałowania w wozach galerowych i porąbią kilka biurek, żeby zrobić tu miejsce. Są chętni? Podniósł się natychmiast las rąk. Wielki Kalkulor Libris w niezbyt uroczysty sposób dokonał żywota: komponenci zabrali się do rąbania biurek, ram i mechanizmów, podczas gdy inni wnosili pudła z jednostkami przekaźnikowymi, modułami i izolowanymi kablami elektrycznymi. Pod wodzą Denkara rozpoczęło się składanie maszyny, które trwało kilka dni, aż wreszcie stukot pierwszych próbnych obliczeń ożywił przekaźniki. Za pomocą elektrycznych kalkulorów w Kalgoorlie i Rochester Zarvora ułożyła ciąg depesz w starożytnym kodzie ASCII i przesłała je nadajnikiem iskrobłyskowym do obręczy Lustrosłońca. Pozwalało to na rozmowy niedostępne dla podsłuchiwaczy w innych miejscach świata. Była to z początku niewdzięczna robota, jako że pierwsze depesze przesłane między dwiema tak różnymi inteligencjami roiły się od wahań i niepewności, ale wkrótce zaczęły się sensowne rozmowy. Obręcz musiała pracować po japońsku, potem po angielsku, a następnie ekstrapolować angielski na austaricki, co zresztą okazało się przyczyną długiej zwłoki między nadaniem przez Dolorian jej rozpaczliwej depeszy do centrum dowodzenia a zmikrofalowaniem przez Lustrosłońce większej części armii Southmoor i Alspring. Dzięki lekcjom Zarvory poziom znajomości austariku przez Lustrosłońce podniósł się znacznie, ale wyobrażenie sobie życia na poziomie Ziemi okazało się dla obręczy niemożliwe. W końcu Zarvora wymyśliła rozwiązanie. * * * Glasken wyglądał przez zasłony swojego pokoju w pałacu mera w Rochester. Cztery piętra niżej, na Dziedzińcu Triumfalnym, Obermerin przypinała ordery przyznane w czasie wojny. Ilyire stał za Glaskenem, tylko słysząc wiwaty i orkiestrę. - Aha, jest jedna z tajnych agentek w masce - powiedział Glasken. - Nie widzę stąd medalu. Uważaj na szpilkę, frelle Zarvoro. A teraz Smoki Tygrysie przemyciły ją z powrotem do pałacu. - Glasken odwrócił się do Ilyire. - Chodź i patrz, nie wiesz, co tracisz. - Moje miejsce jest tutaj, mistrzu. - Wciąż strzeżesz moich pleców, fras? - Mają wrogów, mistrzu. - A twoje własne plecy? - Strzegę ich, żeby strzec ciebie. Glasken rozsunął ponownie zasłonę i spojrzał na sierżanta Gyroma, odbierającego ordery w imieniu Glaskena i rodziny Dolorian. Był również medal dla samego Gyroma. - Co za życie. Nie mogę sam odebrać cholernego orderu ze strachu przed ukrytymi w tłumie mnichami z Baelshy, nie mogę jechać do rodziny do Kalgoorlie ze strachu przed czyhającymi mnichami z Baelshy. Jak mam mieć publiczny dalślub z Varsellią, jeśli nie mogę pojawić się publicznie? - Odwrócił się do Ilyire, który stał za nim swobodny, ale czujny. - Nie musisz brać w tym udziału, Ilyire, wolałbym, żebyś był wolny. - Ależ mistrzu, ja jestem wolny. - Nie uwolniłeś się od obsesji opieki nad tymi, których wielbisz. - Nie wielbię cię, mistrzu. - Zastąpiłem Thereslę w roli twojego szalonego boga. - Nie. Jesteś szalony bóg, ale... obowiązek... - Chrzanisz! Powiedz mi prawdę. Glasken nie był pewny, czy Ilyire wygląda na zranionego, czy winnego. Wykonał kilka gestów rękami, zanim uzupełnił je słowami. - Mistrzu, chronię cię, bo... nic innego. Łączysz się z moje straszne błędy. - Gadaj. - Pomagam Lemorel cię porwać, iść do miast Alspring. A ona rozbija świat. Frelle Dolorian umiera, żeby ją zatrzymać. Wszystko moja wina. Glasken poklepał Ilyire po ramieniu, zapominając, jak lekki jest jego awiadzki przyjaciel. Ilyire zatoczył się, ale Glasken chwycił go za rękę. - Przepraszam, ciągle zapominam. Zabawne, ale ja też się obwiniam za to, co zrobiła Lemorel. Hauptliberin Zarvora pewnie czuje się tak samo. A więc chcesz żyć jako wyrzutek, strzegąc mnie, ponieważ jestem jedynym żyjącym jeszcze człowiekiem, którego skrzywdziłeś. Doprawdy, przydałaby ci się Darien do wypełnienia życia. - Co się stało, już się nie odstanie, mistrzu. - Wciąż wielbisz Darien? Ilyire stał ze złożonymi rękami i spuszczonymi oczami, Glasken zaś przechadzał się przed nim. - Ja zabił ją, mistrzu. Wielbienie skończyło się. Straszny błąd, teraz tylko pamięć do kochania. Glasken odwrócił się od niego i spojrzał znów przez zasłony. - Oho! Herold potknął się, odchodząc od Obermerin! Bouros go podtrzymał. Już się pozbierał, ale ma kapelusz tył do przodu. Ale heca. - Zasunął kotary. - Muszę wyznać, Ilyire, że podoba mi się posiadanie kogoś tak sprawnego jak ty, kto odwracałby wszystkie ostrza i kule od mojego niegodnego ciała, ale nie jestem samolubem... W każdym razie nie zawsze. Nazwałeś mnie bogiem. A więc dobrze: gdybym był bogiem, zdolnym przywrócić Darien życie, czy zostawiłbyś mnie i został jej partnerem? - Nie bluźń, mistrzu. - Odpowiedz mi. - Tak, mistrzu, ale nie mów już o tym. To rani moje serce. Strzałami smutku. Ilyire zamknął oczy. Glasken patrzył na niego przez chwilę, podparty pod boki, a następnie odsunął zasłonę, ukazując małą smoczą bibliotekarkę z dłońmi przyciśniętymi do policzków i wargami rozchylonymi w niezgłębionym wyrazie. Nad jej lewą piersią błyszczał medal na zielonej wstążce. Glasken objął ją ramieniem i zaprosił do środka. - On jest dość ckliwy, Darien, jesteś pewna, że jest w twoim typie? Darien skinęła głową, a Ilyire otworzył oczy. Na jej widok zatoczył się, chwytając jedną z ostatnio zainstalowanych mosiężnych barierek Wezwaniowych. Darien podeszła do niego i objęła go. - Darien? Żyjesz? Mistrzu, mistrzu, ty przywrócił ją do życia - powiedział Ilyire, z trudem przyjmując, że jego oczy nie kłamią. - Ilyire, twojej frelle nie spodoba się zapewne, jeśli będziesz nazywał mnie mistrzem. Jestem twoim przyjacielem, nic więcej. W każdym razie mam nadzieję, że jestem twoim przyjacielem. Żonaci mężczyźni czują się dość śmiesznie w obliczu starych przyjaciół. - Prawdziwa, ciepła, oddycha - zawodził Ilyire. - Nie duch. - Nie duch, Ilyire - odrzekł Glasken. - Kiedy powiedziałeś mi, że posłałeś swoją frelle w Wezwanie, ogłuszyłem cię i pognałem do Kalkulora. Wpuściłem jeszcze jedną depeszę do Macedonu w sieć snopbłysku. Poprosiłem awiadów, żeby pilnowali ścieżek Wezwania i podałem im opis Darien. Jak wiesz, awiadowie nie mają zwyczaju pomagać ludziom, którzy przechodzą przez Martwe Krainy w drodze do morza, ale tym razem uczynili wyjątek. - Fras Glaskenie, niech cię błogosławi. Niech Bóstwo cię błogosławi. - Bóg czy Bóstwo, nazywaj go jak chcesz, najwyraźniej wysłał swoich wojowniczych mnichów moim śladem, więc muszę zniknąć. Tak będzie najlepiej, tacy jak wy rzadko pragną świadków. Uważajcie na siebie, pamiętni na moje wysiłki. O miłostki jest łatwo, ale miłość należy do rzadkości. Po czasie, który im wydał się ułamkiem sekundy, Ilyire i Darien zorientowali się, że Glasken zniknął. Ilyire zawołał straże, ale nikt go nie widział, łącznie z wysokim, barczystym gwardzistą, którym był John Glasken z Sundew w przebraniu. Podobne cieniom postacie z Baelshy czatowały wokół Libris jeszcze przez kilka dni po uroczystości. Potwierdzona obecność Glaskena w Elmore wyciągnęła ich w końcu na południe, do tego kolejowego miasteczka, ale zanim zdążyli zbliżyć się do uciekiniera, nad stacją przetoczyło się zabłąkane Wezwanie, unosząc ze sobą Glaskena. Mnisi podążyli za tylną krawędzią Wezwania, mając wciąż w polu widzenia teleskopu pozbawioną kotwicy postać o kształtach Glaskena. Przerwali pościg na granicy Martwych Krain. Glasken był już martwy. * * * Zarvora obserwowała niebo nad Zatoką Phillipa, a szablozębe koty Theresli włóczyły się dookoła, pilnując jej. Niebo było błękitne, bez jednej chmurki czy jednego ptaka. Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale Lustrosłońce zgodziło się na to miejsce i ten czas. Gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Grzmot z jasnego nieba. To musiało coś znaczyć. Przeszukała raz jeszcze obszar zatoki dwuokularem z mosiądzu i srebra. Kiedy wreszcie dostrzegła obiekt, znajdował się już dość nisko, może w odległości dwóch kilometrów. Maleńka biała kula opadała pod czerwonym parasolowatym kształtem, niczym nasionko mlecza unoszące się na wietrze. Obiekt zbliżył się do horyzontu, przez chwilę jakby walczył z falami i w końcu wpadł do wody. Mniej więcej czterdzieści minut później pojawiło się stado delfinów, holujących w stronę plaży coś, co przypominało wielki czerwony namiot. Nieco dalej w ciemnej wodzie podskakiwała leniwie biała kula. Zarvora dostrzegła smugi spalenizny na jej powierzchni. Theresla pojawiła się jako ciemna postać holowana przez jednego z delfinów. - Co chcesz zrobić z tym czymś? - zapytała Theresla, wychodząc na brzeg. Między smarem i kamuflażem prześwitywała jej biała skóra. - Ta kula waży z dwieście kilogramów, jako awiadki chyba damy sobie z nią radę. - Musimy przenieść również materiał, który zatrzymał jej spadanie. Jest w dotyku gładki jak szkło i niepokoi moje delfiny. Chwyciły go i przyciągnęły tutaj tylko po to, żeby pozbyć się go z wody. Wyciągnęły białą kulę z wody i przeniosły do pobliskich ruin domu, który rozpadł się pod wpływem lat i erozji. Zarvora wystukała kod na ponumerowanych ćwiekach umieszczonych w pobliżu zaczepów spadochronu i wierzchnia część kuli odchyliła się. W środku znajdowały się białe sześcianowate pakunki, które zaczęła ładować do plecaka. - Po co te pakunki? - spytała Theresla, pomagając Zarvorze zwinąć spadochron. Wewnętrzna powierzchnia czaszy była ciemnoniebieska, kontrastująca z zewnętrzną czerwienią. - To urządzenia do lepszej komunikacji z Lustrosłońcem. Ten materiał potrafi generować elektryczność, kiedy się go rozłoży na słońcu, elektryczność potrzebną do zasilania urządzeń z kuli. Nawet liny, które łączą spadochron z kulą, to przewody elektryczne. To starożytna technologia, frelle dalsiostro, rodzaj radia, którego nikt nie zdoła wyśledzić. Lustrosłońce i ja postanowiliśmy poznać wzajemnie swoje światy. Zarvora przyjrzała się oznaczeniom na niektórych pudełkach, po czym otworzyła jedno i wyjęła przedmiot przypominający bransoletę. Była płaska, w kolorze miedzi, ale uginała się lekko i była nabita sporą ilością nitów i kwadratowych paneli. - To dla ciebie - powiedziała Zarvora, czytając instrukcję na prostokącie gładkiego, podobnego do skóry materiału. - Wyciągnij rękę. Starła smar i sadzę z lewego nadgarstka Theresli medyczną żytniówką i bawełnianą szmatką. Dotknięcie jednego z nitów spowodowało, że obręcz zacisnęła się i dopasowała do ręki. - A więc jest to wszystko, o czym mi opowiadałaś? - zapytała Theresla, wyciągając rękę i przyglądając się sceptycznie nieprawdopodobnie wyglądającemu urządzeniu. - To robi to samo, co nadajnik iskrowy wielkości wozu? - Odbiera i przekazuje dźwięki i obrazy, a moc czerpie albo z ciepła twojej krwi i ciała, albo ze światła słonecznego. Jeśli pragniesz prywatności, wyłączasz to o tak, tym nitem. - A więc jestem z tobą połączona, dokądkolwiek się udam, frelle dalsiostro? - Oraz z Lustrosłońcem, zupełnie jak ja za chwilę. Zarvora nałożyła własną bransoletę i obie zajęły się próbami używania starożytnych urządzeń w trybie lokalnym. Wreszcie zmieniły tryb, żeby ukazać Lustrosłońcu po raz pierwszy widok Ziemi z ludzkiej perspektywy. * * * Kilka godzin później obie dalżony Denkara siedziały w zaciemnionym pokoju domu Theresli, przyglądając się szaremu krajobrazowi pełnemu maszyn, które dla nich były wyłącznie fantastycznymi formami geometrycznymi. Nad nimi rozpościerało się czarne niebo, jaśniejące gwiazdami, ale krajobraz kąpał się w słońcu. Kiedy wyłączyły bransolety i poszły na górę, było już późne popołudnie. Theresla przyglądała się nalewającej herbatę Zarvorze. Nie miała już tylu zmarszczek na czole, ale wciąż sprawiała wrażenie powolnej, wyciszonej. - Rozumiem teraz termin Wielkozimie - oznajmiła Zarvora, kładąc się na plecach w słabym słońcu i wdychając zapach herbaty. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Ono nie było spowodowane starożytnymi wojnami między ludźmi. Theresla otuliła się szczelniej okryciem z tkanin i szablozębów, po czym wyciągnęła szczupłą rękę po swoją filiżankę. - Czym więc było Wielkozimie? - Dawnym klimatem - odrzekła Zarvora. Theresla uniosła brwi, ale nie odpowiedziała. - Z naszych własnych archiwów i ograniczonych informacji dostarczonych przez Lustrosłońce można wnioskować, że same rozmiary produkcji przemysłowej w cywilizacji anglaickiej zmieniły klimat. Kiedy po raz pierwszy pojawiło się Wezwanie, temperatura już się znacznie podniosła, a Lustrosłońce było projektem mającym dać ludzkości gigantyczną osłonę przed promieniowaniem słonecznym. W 2021, kiedy Wezwanie zniszczyło starą cywilizację, na Księżycu znajdowała się tylko jedna z samopowielających się maszyn, pierwsza z tysięcy, ale zaczęła lojalnie pracować, kopiując samą siebie i produkując wszystko, co było potrzebne, żeby zbudować obręcz. Teraz obręcz może ochłodzić Ziemię, ale my przyzwyczailiśmy się do cieplejszego klimatu. Miasta nadbrzeżne zostały częściowo zatopione, ale co z tego? To, co w dwudziestym wieku było normalną temperaturą, dla nas jest Wielkozimiem. Theresla odstawiła filiżankę na stół i pogłaskała burego szablozęba. - Obręcz zaczęła się ostatnio zwężać. To na twoją prośbę? - Tak. Wysłałam im trochę zakodowanych poleceń, używając nowego strojonego przekaźnika w Oldenbergu. Ciepły świat jest dla nas normalny, więc poprosiłam Lustrosłońce, żeby skonfigurowało się jako cienki pierścień i pozwoliło nam zachować obecny klimat. Obręcz jest zaniepokojona słuchaniem nas, ale też dość niepewna co do własnej roli. Ciągłe nazywa mnie jakimś nieprzetłumaczalnym określeniem "sensei"* [*Jap. - nauczyciel, mistrz (przyp. tłum.)]. Wydaje się, że ona jest jednym mózgiem rozpostartym na całą obręcz oraz księżycowe maszyny i fabryki. Można ją przekonać, żeby wytwarzała mnóstwo różnych pomocnych maszyn i dostarczała je tutaj, do naszego użytku. - Wzięłaś na siebie wielki ciężar władzy i odpowiedzialności, frelle dalsiostro - zauważyła Theresla z powagą. - To wszystko zmieni świat. - Na szczęście mogłam poćwiczyć jako Obermerin. Mogę teraz powiedzieć coś o Wezwaniu? - Mów. Podobno to ja jestem w tym względzie autorytetem. - Strzała Logiki - powiedziała po prostu Zarvora. - Zastosuj Strzałę Logiki do Wezwania, a co otrzymasz? Ogrom zadania sprawił, że Theresla się zawahała. - Wezwanie zbiera na lądzie żywność dla morskich stworzeń. Robi tak od dwóch tysięcy lat - powiedziała w końcu. - A wcześniej? - Wcześniej nie było Wezwania, istniała potężna ziemska cywilizacja, która panowała na ziemi... i na morzach. - Co sprawiało, że trudno byłoby tam powstać cywilizacji i rozwinąć się na tyle, żeby wytworzyć coś takiego jak Wezwanie. - Niekoniecznie. Jeśli znam epikę delfinów zatokowych, to ludzie usiłowali wtargnąć do mórz, a Wezwanie było starożytną bronią, którą gatunek zwany ketozoidami odkurzył, żeby bronić swojego domu. - Może. Wiemy, że ludzie z dawnych krajów anglaickich eksperymentowali z genototemami stworzeń morskich, tak samo jak z własnymi, tworząc nas. Załóżmy, że zbudowali rasę stworzeń o mocy i inteligencji dla nas niepojętej. - Po co? Po co dodawać stworzeniu inteligencji? Zarvora westchnęła i wzdrygnęła się. - Sami to robimy. Hodujemy inteligentniejsze emu, żeby dało się je lepiej wytresować do zatrzymywania swoich państwa znajdujących się w uścisku Wezwania. Może te morskie stworzenia miały w założeniu paść ryby i opiekować się nimi tak jak nasze psy pasterskie i emu poganiacze pilnują stad na lądzie. Jeśli przyjmiemy takie założenie, co z tego wyniknie? - Eksperyment wymknął się spod kontroli, a stworzenia nauczyły się posługiwać Wezwaniem. - I? Theresla urwała, usiłując rozplątać skłębione wątki możliwości. - Stworzenia posłużyły się Wezwaniem, żeby uwolnić się spod kontroli człowieka. Ale to nie ma sensu. Pies pasterski nie ma powodów do buntu przeciwko pasterzowi. - Jeśli wszyscy pasterze będą nieustannie okrutni dla wszystkich owczarków, może stać się inaczej. W książkach wspomina się o tym, że z mórz wyciągano olbrzymie ilości ryb za pomocą sieci zwanych niewodami. Istniała też praktyka, zwana wielorybnictwem, w ramach której największe stworzenia morskie, być może te zwane ketozoidami, zabijano w sposób tak okrutny, że nawet ludzie walczyli ze sobą o to, czy należy na to zezwalać. Osobiście podejrzewam, że pewna grupa ludzkich edutorów zmieniła genototem tych ketozoidów tak, żeby dysponowały inteligencją pozwalającą na podjęcie walki. Ketozoidy były jednak tak rozgoryczone po stuleciach rzezi, że zwróciły się przeciwko całej ludzkości, rozwinęły broń znaną nam jako Wezwanie i wygrały wojnę. - A co z wojnami między ludźmi, nuklearnymi bombami, które spowodowały nuklearną zimę? - Obejrzałem mapy całego kontynentu i znalazłam tylko dwa miejsca, gdzie ziemia zmieniła się w szkło, co ponoć robią bomby. Rozciągnij to na cały świat, a otrzymasz okropną wojnę, ale nie katastrofę. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że zapanowało wielkie pomieszanie i panika, ludzie oskarżali się z początku nawzajem o spowodowanie Wezwania i wysyłali swoje metalowe maszyny latające, żeby bombardowały podejrzanych. Według moich obliczeń morskie stworzenia nauczyły się generować Wezwanie między 2021 a 2022 rokiem. W młodości Theresla uczyła się o wielu religiach dotyczących Wezwania, studiowała też teorie naukowe. Zasadniczo w tym, co mówiła Zarvora, nie było nic nowego, mimo to poczuła się zaniepokojona. - Zastosuj jeszcze raz Strzałę Logiki - zaproponowała Zarvora, gdy Theresla milczała przez dłuższy czas. - W jakim sensie my, awiadowie, jesteśmy podobni do tych ketozoidów i delfinów? - My... jesteśmy produktem starożytnych eksperymentów w przekształcaniu genototemów. - Co jeszcze? - Jesteśmy odporni na Wezwanie. - A to oznacza? - Nie rozumiem. - Że posiadamy coś, czego nie mają ludzie. Odejmij Wezwanie, a co otrzymasz? - Nie będziemy mieli żadnej przewagi. - Gorzej, frelle dalsiostro, wiele rzeczy będzie działać na naszą niekorzyść. Rozmnażamy się wolniej, za to jesteśmy silniejsi i żyjemy dłużej, a nasza przeciętna inteligencja wśród nas dorównuje najwyższej ludzkiej. Dlatego dzieci awiadzkie są zabijane, gdy pojawiają się wśród ludzi. Niektóre religie nazywają je diabelskim pomiotem, inne lękają się ich tak bardzo, że nie mają nawet nazwy na ich określenie. Mamy zbyt wielką przewagę nad ludźmi, żeby można nam było ufać. Niemniej część z nas daje radę przeżyć. Wezwanie działa na nas, póki jesteśmy dziećmi i dopiero dojrzewając odkrywamy, że możemy mu się oprzeć - to pozwala nam przynajmniej przeżyć dzieciństwo. Theresla usiadła, strącając ciężkie koty na podłogę. Objęła kolana rękami. - Dalsiostro, nie mówiłaś nigdy, w jaki sposób tobie udało się przeżyć. Zarvora zamknęła oczy, żeby przywołać sceny sprzed trzydziestu lat. Theresla zauważyła, że nie uśmiecha się i bezwiednie uderza pięścią w otwartą dłoń. - Kwestia szczęścia. Kiedy miałam dziewięć lat, przyjaźniłam się w sekrecie z nieco starszym ode mnie chłopcem. Był synem kowala, a ja pochodziłam z pomniejszej rodziny szlacheckiej. Wymieniliśmy się lokami włosów, takie tam sprawy. Potem pewnego dnia on przyszedł do mnie i oznajmił, że Wezwanie już na niego nie działa. Udowodnił to, pokazując mi pierścionek, który zdjął mi z palca podczas Wezwania. Powiedział, że w ten sposób dojdzie do majątku, że zatrudni się jako obrońca miasta przed Wezwaniem. Udał się na plac targowy i oświadczył, że jest odporny na Wezwanie, a kiedy udało mu się zwrócić na siebie uwagę, na dowód pokazał urzędowy pierścień chrześcijańskiego oberbiskupa i pieczęć mera. Byłam tam i czułam wielką dumę z niego. Znajdowałam się w odległości około dziesięciu kroków od członka milicji miejskiej, który wyciągnął pistolet i zastrzelił mego przyjaciela bez zmrużenia oka, zupełnie jakby podnosił kufel piwa ze stołu w tawernie. Ten człowiek został wyniesiony z targu na ramionach, a potem wybrany rajcą. Odbyło się, rzecz jasna, śledztwo, ale oczyszczono go z zarzutów jako zabójcę złodzieja. W ten sposób, zanim sama osiągnęłam dojrzałość, zdążyłam się przekonać, co może się stać, jeśli utracę podatność na Wezwanie. Rzecz jasna na tydzień przed pierwszym krwawieniem zauważyłam, że moja matka męczy się na końcu uwięzi Wezwaniowej, podczas gdy ja nie czułam nic poza lekkim brzęczeniem w głowie. Zachowałam to w tajemnicy, ale zaczęłam rozglądać się po okolicy podczas Wezwań. Zdobyłam mnóstwo tajnych informacji i wykorzystałam je, żeby wspiąć się wyżej, niż byłam: ponad status córki zbiegłego z Inverell szlachcica o skromnym majątku. Kilkoro awiadów może doskonale żyć na koszt wielkich mas ludzkich. - I tym masom wcale się to nie podoba - dodała Theresla. - Tak, to prawda, ja też uciekałam się do sztuczek, żeby ukryć moje własne zdolności. Pamiętasz, jak przebrałam Ilyire w ten kostium z zielonej winorośli? Ludzie wierzyli, że dzięki temu mógł się oprzeć Wezwaniu. Ktoś nawet ukradł mu ten garnitur. - Zabierz Wezwanie, a utracimy tę jedyną przewagę, którą mamy. - A co z Martwymi Krainami Wezwania? Z pewnością... - Dlaczego stałe Wezwanie w Martwych Krainach miałoby się różnić czymkolwiek od tego, które przetacza się nad obszarami w głębi lądu? Gdyby Martwe Krainy znikły, społeczności awiadzkie w Macedonie, Lilydale, Warragul i Leongatha znalazłyby się nagle w zasięgu wielkich armii ludzkich. Szacuję, że na obszarze Martwych Krain żyje około dziewięciu tysięcy awiadów, a Kalkulor obliczył, że w głębi lądu mieszka jakieś dziewięć do jedenastu milionów ludzi. To fatalne proporcje. W razie jakiejkolwiek konfrontacji zostalibyśmy rozbici w proch. Może to zabrzmi okrutnie, ale nam potrzebne jest Wezwanie. - W takim razie po co zadałaś sobie tyle trudu z budową Kalkulora i wysyłaniem rakiet w stronę Lustrosłońca? - Błądziłam po omacku, nie wypieram się. Z początku niepokoiło mnie, że obręcz Lustrosłońca sprowadzi kolejne Wielkozimie. Wiedziałam, że Wędrowcy strzelali jakąś niewidzialną bronią, która niszczyła wszelkie urządzenia elektryczne, a więc chciałam sprowokować ich, żeby strzelali w obręcz. A kiedy obręcz zaczęła się odbudowywać, wiedziałam, że będzie zdolna przeprowadzić kontratak. Lustrosłońce mogło zniszczyć Wędrowców, toteż przygotowałam odpowiednie urządzenia elektryczne - budował je Bouros pod ziemią. Z początku moje plany nie wykraczały poza wystrzelenie rakiet. Zamierzałam poprzestać na stanowiskach mera i Hauptliberin, Thereslo, szczęśliwa, że udało mi się uratować świat przed Wielkozimiem. - A teraz rządzisz światem. - Światem, frelle? A co z morzami? - Morzami władają stworzenia morskie, a one nie chcą niczego więcej. Dopóki mieszkańcy lądu nie wejdą im w drogę, zostawią nas w spokoju. - A co za morzami? - Nieznane. - Nieznane? Wątpię. Moje odbiorniki iskrowe wskazują na ciągły wzrost ruchu za wodami. Przyjęto tam standard oparty na archaicznej formie przekazu danych zwanej kodem Morse'a, a ich język wygląda na przetworzony anglaicki. Theresla potrzebowała paru chwil, żeby przyjąć tę tezę. Zaparzyła jeszcze herbaty i wyłożyła ciasteczka i owoce. Cienie popołudnia wydłużały się. - Możemy zatem rozmawiać z ludźmi, których nigdy nie spotkamy - powiedziała, siadając z powrotem. - Co to oznacza? - Pewnie wiele się od siebie wzajemnie nauczymy. Świat otwiera się, a ja jestem Hauptliberin od zaledwie dwunastu lat. Był czas, kiedy ludzie uważali, że poza nimi nie ma na świecie innych inteligentnych form życia. Teraz mają nas, morskie stworzenia, Lustrosłońce. My, awiadowie, mamy w rękach klucz do wszystkich czterech inteligencji. Theresla wskazała na małą szarą kostkę, która wyświetlała obrazy z Księżyca na ścianę pokoju na dole niespełna godzinę temu. - Co za paradoks. Wiemy teraz więcej o Księżycu i Lustrosłońcu niż o dnie Zatoki Phillipa, mimo całej pomocy i miłości, jaką dają mi delfiny. Fras Glasken nauczył mnie, że kiedy czujesz się najwygodniej, wtedy zapewne najbardziej jest ci potrzebna zmiana. Może pojadę na jakiś czas na północ, do pozostałości Sydney. Ketozoidy uważają ją za coś, co my określilibyśmy mianem świętego miejsca. To zaskoczyło Zarvorę. - Pozostałość Sydney... Wiemy, że jest ogromna, ale nie mamy pojęcia o niczym, co mogłoby ją łączyć z morskimi stworzeniami. - Tym bardziej powinnam tam pojechać. * * * Glasken poddał się Wezwaniu w Elmore i powędrował na południe w wykluczającym wszelki opór, bezmyślnym zachwyceniu, w zasięgu Wezwania bezpieczny od ścigających go mnichów z Baelshy. Umówiony wcześniej sygnał snopbłyskowy został już wysłany na południe. Podobnie jak Darien został ocalony przez awiadów z Macedonu i przeprowadzony bezpiecznie przez Martwe Krainy Wezwania. Odzyskał przytomność tak, jakby przechodził przez niewidzialną zasłonę i znalazł się pod murami małego, otoczonego murami miasta. Było jasne zimowe przedpołudnie, słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Miasto stanowiło barwną plamę terakoty, uporządkowaną i niepasującą do zielonych pól i zarośli Martwych Krain. Czekała tu na niego Theresla. - To jest strefa zerowa, podobnie jak Rochester - wyjaśniła, gdy szli ulicą - z tą różnicą, że znajduje się wewnątrz Martwych Krain. Ja... załatwiłam jej istnienie u pewnych moich przyjaciół. - Nie mogę zatem stąd odejść bez pomocy? - Nie możesz, ale też żaden mnich z Baelshy nie może tu przyjść, żeby zrobić ci krzywdę. Dotychczas awiadowie musieli wychowywać swoje dzieci wśród ludzi aż do wieku, w którym osiągały dojrzałość i stawały się odporne na Wezwanie. Teraz mamy tu bezpieczną przystań. Nie potrzebujemy już ludzi. Glasken zauważył, że przez większość czasu Theresla trzyma lewą dłoń na wysokości szyi lub ramienia, i że na nadgarstku miała dziwaczną bransoletę. - To przyjemne miasto, jest tu też trochę całkiem ładnych niewiast - zauważył, usiłując zdobyć się na entuzjazm wobec Macedonu. - Tak... tak. Prawdę mówiąc, przypomniało mi to o sprawie twoich rodziców. Twój ojciec, Narmorti Glasken... - Stary, chudy cap, ale robi dobre wino. - ... jest współwłaścicielem winnicy w Sundew, ożenionym z Jolene d'Taklenam. - Niezła kobietka, ta moja mamuśka. Sto czternaście kilo żywej wagi i piecze najlepsze ciasteczka maślane w Sundew. Uzyskiwała nagrody piekarskie podczas Święta Wina Goldentongue w 1686, 1689... - Ona nie jest twoją matką. - Wygrała też zawody w piciu piwa w 1691... Co? Co ty, u diabła, wygadujesz? - Diabeł nie ma z tym nic wspólnego. Twoją prawdziwą matką była żona Narmorti, a ty jesteś ich jedynym dzieckiem. Nazywała się Lessimar Pandoral, odpowiednio jak na kobietę, która wypuściła ciebie na świat. Zapiski w powiecie Sundew podają, że w miesiąc po porodzie została zabrana przez Wezwanie. - Wiem o tym - odpowiedział Glasken. - Ale to nie tak. Naprawdę jestem owocem romansu między Jolene i moim ojcem. Jego żona zgodziła się wychować mnie jak własnego syna. Tak jest w zapisach, sprawdzałem to. - Zapisy nie są kompletne. Lessimar Pandoral została pobita przez rozgniewany tłum tuż przed tym, jak zabrało ją Wezwanie. Twój ojciec mi o tym opowiedział, a także o tym, że później poślubił Jolene i postarał się o zmianę zapisów miejskich, tak żeby wyglądało na to, że jesteś dzieckiem cudzołożnego związku. - Ale dlaczego? Co ona zrobiła? - Zazdrosny sąsiad oskarżył ją o to, że jest awiadką. Podczas ataku tłuszczy nadeszło Wezwanie. Jej zegar i kotwica były zniszczone, więc odeszła do Martwych Krain, które, jak wiesz, podchodzą bardzo blisko Sundew. Ślad krwi prowadził prosto tam, nawet przez kolczaste żywopłoty. W ten sposób dowiodła swojej niewinności, ponieważ zabrało ją Wezwanie, ale próba ją zabiła. Sąsiad musiał zapłacić twojemu ojcu potężną grzywnę, a przy okazji wyszło na jaw, że sąsiad ten zalecał się przed laty do twojej matki. Narmorti wykorzystał pieniądze na zakup udziału w winnicy. Glasken nagle zatoczył się i oparł o ścianę, przyciskając rękę do ust. Dookoła zaczęli gromadzić się ludzie. Rumiany mężczyzna podał mu piersiówkę z pomarańczową brandy. Glasken pociągnął łyk i zakaszlał, po czym oddał manierkę, nie zauważając, że wygrawerowano na niej herb mera. Szczupła siwiejąca kobieta o bujnych włosach podobnych do Hauptliberin pochyliła się i pogłaskała go po głowie. Miała na sobie szaty biskupa liberalnych genteistów. - Rozumiemy wszyscy twój żal, chłopcze, prawie wszyscy z nas byli ofiarami ludzkiego strachu i nienawiści - powiedziała biskup. - Moja matka, moja prawdziwa matka! - zawołał Glasken, zrywając się na nogi i odwracając się do Theresli, która stała z tyłu z założonymi rękami. - Pamiętam jej oczy, ich smutek i radość, kiedy dobrze się uczyłem. Nie dowiedziała się nigdy o moich studiach i dyplomie, o sieci tawern, o dwóch orderach... - I ponad stu kobietach - dodała Theresla. - Jeszcze jedna taka uwaga, a naślę na ciebie moją żonę! - zażartował bez przekonania, ale emocje znów wzięły górę nad opanowaniem. - Kim był ten sąsiad, który zadenuncjował moją matkę? - wybuchnął nagle, głosem stłumionym przez łkanie, do którego nie chciał dopuścić. - Zabiję go, zabiję! Znasz jego nazwisko? Muszę znać jego nazwisko! - Theresla nie odpowiadała, więc potrząsnął nią za ramiona. - No to może szkic, frelle, proszę, musiałaś widzieć jego portret, Sundew słynie z portretów. Postaram się odszukać Ilyire i razem tam wrócimy, on wyrwie draniowi serce, a ja je podepczę... - Fras Glaskenie! Cóż za język, i to w obecności matki, naszego biskupa! - Ja... - Mówiłam ci, że jest wielki i niespokojny, frelle Lessimar - zwróciła się Theresla do siwiejącej kobiety w biskupich szatach. Wyraz twarzy Lessimar Pandoral wahał się między dumą i uwielbieniem, kiedy patrzyła na swojego syna. - Mój Johnny, podobno równie trudno cię zabić jak mnie. Wyciągnęła ręce, ale pod Glaskenem ugięły się kolana. Objęli się w końcu na klęczkach na środku zakurzonej ulicy. Theresla stała z założonymi rękami, lewym nadgarstkiem na wierzchu. - Lessimar nie straciła przytomności podczas Wezwania - ciągnęła Theresla, gdy matka i syn wstali wreszcie z klęczek. - Była pokrwawiona i posiniaczona, miała złamaną rękę, ale szła prosto, jakby znalazła się w uścisku Wezwania. Doszła do bezpiecznych Martwych Krain, gdzie znalazł ją patrol awiadzki. Ona... ale ty mnie nie słuchasz, prawda? * * * Theresla wraz z merem odeszli na bok, gdy wokół odnalezionych po latach matki i syna gromadził się coraz większy tłum. - Imponujący facet - orzekł mer. - Szkoda, że okazał się człowiekiem. Moglibyśmy, hmm, wykorzystać go tutaj. - To prawda. Ma niewłaściwe włosy i nie jest tak silny jak większość awiadów. Mimo że został wyszkolony, żeby do pewnego stopnia opierać się Wezwaniu, pozostał na nie wrażliwy jak każdy człowiek. - Cóż, ludzkość odniesie wielką korzyść, gdy tylko będzie mógł do niej bezpiecznie powrócić. To wspaniały przykład tego, jak dobrzy mogą być zwykli ludzie i czego potrafią dokonać, mimo swych wad i słabości. - On jest alfa dwa pozytywny, gamma negatywny. - Jego genototem? No, nic w tym dziwnego. Musimy obserwować jego potomstwo wśród ludzi, bo może część okaże się awiadami. - Gamma Negatywny, merze, pamiętasz, co to znaczy? Z ludzkimi kobietami ma małą, ale znaczącą szansę spłodzenia awiadów, jak w przypadku Jemli. Każde dziecko z awiadką będzie z pewnością awiadem. Mer wybałuszył oczy, a szczęka mu opadła, gdy podrapał się po brodzie. - Ja... no, zawołam medyka, żeby przygotował niewielką listę, tak myślę. Dziękuję ci, frelle Thereslo. Dziękuję ci naprawdę z całego serca. * * * Godzinę później Theresla była już spakowana i gotowa do wyjazdu. Zajrzała do domu Lessimar, gdzie trwały przygotowania do wieczornej zabawy, mającej uczcić spotkanie Glaskena z jego prawdziwą matką. - Powinnaś zostać przynajmniej na ten wieczór - nalegał Glasken, gdy Theresla pocałowała go w policzek i wytargała za wąsy. - Byłabyś honorowym gościem za to wszystko, czego dokonałaś. - Nie jestem amatorką przyjęć, fras, chyba że dysponujesz marynowanymi myszami i nietoperzami pieczonymi na ruszcie. Nie zapominaj jednak o mnie w najbliższym czasie. - Frelle, frelle, może i jestem sprośnym, aroganckim, rozpustnym opojem, ale mimo to jestem dżentelmenem. Może więc jutro? Co powiesz na kilka spokojnych kufelków i grę w przepychanki pod stołem na cześć dawnych czasów? Mają tu, chwała Bóstwu, dwie tawerny, a ja nie ruszę się nigdzie, dopóki upiory z Baelshy będą mnie ścigać. Ciekawe, czy Jemli spodoba się w Macedonie. - Niewykluczone, że nie będzie musiała tu przyjeżdżać. Mer Bouros wybiera się w najbliższych tygodniach z wizytą do Baelshy. Ma pewne trudne do odrzucenia propozycje dla nich w zamian za zdjęcie z ciebie wyroku śmierci, gdybyś pojawił się żywy w Kalgoorlie. - No, to rzeczywiście świetna wiadomość. Tygodnie, powiadasz. I będę mógł opuścić to miejsce. No, nieźle. Tylko dwie tawerny, wszystkie kobiety żonate, a mężowie na miejscu. Nie mogę się doczekać, kiedy się wyrwę z tego cholernego, nudnego miejsca, a poza wszystkim tęsknię za Jemli, no i nie widziałem jeszcze mojej córki. Nie sądzę też, żeby Varsellia zgodziła się na dalślub przez snopbłysk czy radio. Ale dosyć o tym. Umówisz się na jutro na drinka czy nie? - Pamiętasz, fras Johnny, jak zniknąłeś, gdy tylko Ilyire i Darien odwrócili się do ciebie tyłem? - Aha. - No więc ja zamierzam zrobić to samo. Czeka na mnie praca, i to w dalekim miejscu... W dodatku tajna. Powiedzmy sobie teraz szybko do widzenia i niech raz jeszcze cię uścisnę. - Uważaj na siebie i nie jedz żadnych dziwnych myszy - powiedział, obejmując ją. - A ty trzymaj się z dala od kłopotów. Teraz moja kolej na głupie bohaterstwo. Och, popatrz, to miejscowy medyk ze swoją śliczną żoną Vivenią... a ich cudna córeczka już chodzi! Cześć, cześć - powiedziała, biorąc dziecko na ręce. - Ależ mamy wstążeczki! To jest fras Glasken, on też ma małą córeczkę. Trzymaj ją, fras, musisz się przyzwyczaić do noszenia takich małych oposów jak ten. - Słyszałem, fras Glaskenie, że zostaniesz parę tygodni w Macedonie, więc Vivenia i ja zastanawialiśmy się... - zaczął miejski medyk, ale Theresla przerwała mu w pół słowa. - Ten człowiek nie zna nawet określenia "gościnność genototemowa", fras medyku, nie ma też pojęcia o waszych problemach z unikaniem chowu wsobnego w ramach genototemu awiadzkiego, ale trudno mi sobie wyobrazić lepszych edutorów niż ty i Vivenia, jeśli chodzi o teorię i praktykę. Dlaczego nie zabierzesz naszego najnowszego uciekiniera na spacer po ogrodach wieży snopbłysku, żeby zaznajomić go najpierw z teorią, podczas gdy ja pożegnam się z frelle Vivenią? Och, i poproszę ją o przekazanie ci pewnej wiadomości, fras Johnny, takiej, której nie śmiem wypowiedzieć sama, żebyś sobie o mnie źle nie pomyślał. - Liścik... do mnie? - spytał Glasken, oddając dziecko matce. Skłonił się Vivenii. - Frelle Vivenio, kiedy wrócimy, z chęcią wysłucham tego, co będziesz miała mi do powiedzenia. Dwaj mężczyźni oddalili się. Medyk zaczął natychmiast kreślić w powietrzu linie genototemowe. Vivenia postawiła córeczkę na ziemi. - Posłuchaj uważnie, Vivenio - szepnęła Theresla, jak tylko mężczyźni znaleźli się poza zasięgiem ich głosów. - Nie będzie mnie długo w domu. Przez miesiące, a może dłużej. Nie chcę, żeby mnie szukano. Rozumiesz? - Tak, frelle, ale... Jekki! Zostaw w spokoju tego kota! - Przekaż to merowi. Proszę. - Oczywiście, frelle, możesz na mnie polegać. - A teraz powiedz mi, co myślisz o moim prezencie dla genototemu Macedonu? - Wygląda zbyt doskonale, żeby mógł być prawdziwy, poza tym jest synem naszej biskup Pandoral. Widzisz, może to z naszej strony zarozumialstwo, ale przygotowaliśmy już wszystko w domu na popołudnie, od lekkiego, ale smacznego lunchu poczynając, po wycieczkę łódką po stawie, na którą Kaldarri weźmie małą. Mogę odstawić fras Glaskena do domu jego matki przed zachodem słońca, frelle Thereslo, nie przeszkodzi to wieczornemu przyjęciu na jego cześć. Czy sądzisz, że on zgodzi się przyjść do nas do domu, frelle, przyjąć naszą gościnność genototemową? - Trudno mi powiedzieć, on bardzo się zmienił... Chyba złagodniał. Podejrzewam, że naprawdę tęskni za swoją rodziną, a to może okazać się problemem. Niemniej teoria Kaldarriego nie może obejść się bez twojej praktyki, a więc spróbuj przekonać go, że Baelsha potrzebuje dowodu na to, że on jest póławiadem. Dowodu w postaci potomstwa z prawdziwą awiadką. - Kto to jest Baelsha? - To miejsce. Po prostu powiedz mu tak. - Przecież można być albo awiadem, albo człowiekiem, frelle, nie ma czegoś takiego jak póławiad. Fras Glasken jest prawdziwym człowiekiem, który nosi awiadzki genototem po... - Vivenio, nie mów mu nic takiego, jeśli nie chcesz zmarnować szansy. Łatwo go wyprowadzić z równowagi, mało kto wie o tym tak dobrze jak ja. Pamiętaj, powiedz mu, że Baelsha żąda lepszych dowodów i to z prawdziwymi awiadkami. - "Baelsha żąda dowodów z prawdziwymi awiadkami". W porządku, frelle, ale o czym ja będę mówić? - Nieważne. Poza tym to nieprawda, za to w pewnym sensie zemsta. - Theresla objęła Vivenię, przyciskając czoło do jej czoła. - Życzę szczęścia, a kiedy wrócę, opowiesz mi jak było - powiedziała z szerokim, złośliwym uśmiechem. - Och, frelle Thereslo, ależ ty lubisz dokuczać ludziom - powiedziała Vivenia, uwalniając się z uścisku i żartobliwie smagając Thereslę długimi i gęstymi awiadzkimi włosami. * * * Theresla wyjechała, zanim Glasken powrócił. Udała się szybko na północ przez Martwe Krainy Wezwania, a towarzyszyły jej stworzenia budzące lęk w sercach wszystkich innych istot. Dwa dni później pojawiła się na ludzkich polach i zanim weszła do miasta Seymour, przebrała się w szaty inspektora Libris. Tego wieczora, kiedy Lustrosłońce i księżyc w pełni wzeszły o jednej porze nad zimowym krajobrazem, znajdowała się już na stacji w Seymour, przyglądając się w świetle lampki kopiom starożytnych map wyszperanych w podziemiach Libris, podczas gdy jej pociąg pedałowy manewrował przed nocną podróżą na północ. Obok nazwy pozostałości Sydney poczyniła obszerne notatki węglowym rysikiem. Miała przed sobą długą drogę, ale paralinia ciągnęła się aż po granicę Martwych Krain w Goulburn. Później będzie musiała radzić sobie sama. EPILOG Theresla siedziała wśród ruin budynku, na którego kamiennej fasadzie wypisano nazwę "Instytut Mioceński". Był ciepły, parny wieczór w połowie wiosny. Oparła nadgarstek na kolanie, wyświetlając obraz przekazywany jej przez Zarvorę na pobliską ścianę i wsłuchiwała się w ciche głosy. Varsellia szła nawą katedry genteistycznej w Kalgoorlie, jasnej od popołudniowego światła wlewającego się przez okna. Za nią szli Glasken i Jemli, tak wysocy, że Varsellia wyglądała przy nich bardziej na córkę niż pannę młodą. Glasken miał nietęgą minę, a Theresla nagle uświadomiła sobie, że melodią graną przez orkiestrę na chórze jest "Pożegnanie Campbella z Czerwonym Zamkiem". Z tyłu szło dwoje biskupów genteistycznych. Lessimar Pandoral niosła w ramionach grzeczną kilkumiesięczną dziewczynkę, która bawiła się dwoma medalami przypiętymi do kocyka. Spis treści Prolog 11 VARSELLIA 17 THERESLA 69 JEMLI 119 ZARVORA 193 DOLORIAN 259 LESSIMAR 319 Epilog 371