10640
Szczegóły |
Tytuł |
10640 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10640 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10640 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10640 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY JURANDOT
DZIEJE ŚMIECHU
ISKRY • WARSZAWA • 1965
– Niech pan to zostawi. Proszą przyjść w sobotę. Do widzenia.
Moje piosenki zostały niedbałym ruchem rzucone na piętrzącą się na biurku kupę papierów.
Moje piosenki, w które włożyłem tyle serca, że gdybym był jeszcze w stanie włożyć w nie
takąż dozę umiejętności – nie miałyby prawa nie być arcydziełami. W chwalebnej skromności
nie uważałem ich wprawdzie za arcydzieła, wszystko jednak buntowało się we mnie przeciw
tak brutalnemu ich potraktowaniu. W dodatku ton, jakim dyrektor Boczkowski wypowiedział
ostatnie słowa, był do tego stopnia niezachęcający, że postanowiłem natychmiast: nie przyjdę
ani w sobotę, ani w ogóle nigdy więcej.
Wyszedłem z podziemi Galerii Luksemburga i powlokłem się w stronę Placu Teatralnego.
Już nie pamiętam, czy to była jesień, czy zima. A może pełnia lata? Owszem,
możliwe. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko dokoła widziałem czarno i posępnie, a mój
dialog wewnętrzny z każdym krokiem przybierał na ostrości, zaczęły nawet padać słowa nie
nadające się do druku. Bezlitośnie wymyślałem sam sobie za naiwność, z jaką oczekiwałem
po tej wizycie czegoś zupełnie innego. Tak, to była niewątpliwie co najmniej
gruba naiwność. A jednak tak jak trudno uświadomić sobie, że kobieta, którą kochamy i
która stała się dla nas pępkiem świata, ma mimo to pełne prawo odnosić się do nas z
całkowitą obojętnością, tak i mnie trudno było pogodzić się z faktem, że
promieniujące ze mnie uwielbienie dla „Qui Pro Quo" mogło nie wzbudzić w dyrektorze tego
teatru jakiegoś natychmiastowego odzewu, jakiejś żywiołowej wzajemności.
„Qui Pro Quo", kochana, stara buda,
„Qui Pro Quo", ten teatr nam się udał...
Oj, udał im się, udał! Pierwszy raz opuszczałem piwnicę przy ulicy Senatorskiej w
takim nastroju. Dotychczas zawsze wychodziłem stąd w stanie kompletnej euforii,
wniebowzięty i pochłonięty rozpamiętywaniem, które to zajęcie wypełniało na ogół mój
czas aż do szczęśliwego momentu, kiedy udawało mi się dostać najtańszy zniżkowy bilet na
następny program. Wtedy znów zasiadałem w ostatnim rzędzie, podpierając ścianę długiej
kiszkowatej sali, i znów od chwili podniesienia kurtyny pogrążałem się w ekstazie. Ordonka,
Pogorzelska, Zimińska, Kalinówna, Terne, Jarosy, Dymsza, Krakowski, Tom, Lawiński,
Rentgen Minowicz - wszyscy byli znakomici, jedyni w swoim rodzaju, niepowtarzalni.
Namnożyło się potem do licha i trochę kabaretów i kabarecików, w których pośledniejszego
gatunku aktorzy robili swoje numery „pod Ordonkę", „pod Dymszę" czy „pod Krukowskiego
konferansjerzy usiłowali podrabiać charme, z jakim Jarosy wymawiał swoje sławne
„Proszę państwa!”. Naśladownictwo jednak nigdy nikomu się nie udało. Tamci mieli
wyłączny patent na swoje aktorskie sposoby i wynalazki, patent, któremu na imię
indywidualność i talent.
Już nieraz pisało się, jaka to szkoda, że kreacje dawnych_ mistrzów sceny nie mogły być
utrwalone na taśmie filmowej. Sądzę, że odnosi się to w równym stopniu do tytanów dramatu,
co i do gwiazd kabaret . Bo jakże tu teraz sugestywnie ukazać komuś Jej nigdy nie widział,
urwisowski wdzięk Żuli Pogożelskiej, ulubienicy wszystkich, jak opisać niepowtarzalny
sposób, w jaki śpiewała swoim zachrypniętym głosem wzruszające albo śmieszne piosenki.
Albo jakkimi słowami opowiedzieć o Hance Ordonównie, żeby dać choć przybliżone pojęcie
o rodzaju i skali jej talentu.Do dziś widzę jej białe, wąskie, utanecznione ręce, które żyły
swoim samodzielnym życiem, którymi umiała dopowiedzieć w piosence wszystko to, czego
zabrakło w tekście. Zjawiska równej miary co Ordonka nie było na scenie polskiego kabaretu
ani przedtem, ani potem.
Występ Ordonki – występowała zwykle dwa razy w ciągu wieczoru – to był moment, kiedy
moja ekstaza osiągała punkt szczytowy. Czy kochałem się w niej? Być może, już nie
pamiętam. Ale to i tak nieważne. Ważne jest to, że dzięki jej wielkiej sztuce dane mi było
przeżywać <tak głębokie wzruszenia, jakich już nigdy potem w kabarecie nie przeżywałem. I
to nie tylko dlatego, że już nigdy potem nie miałem szesnastu lat. Na pewno nie tylko dlatego.
W chwilę potem wzruszenie brali diabli, bo na scenie pojawiał się Adolf Dymsza. Jak to
dobrze, że Dymszę wszyscy znają, że nie trzeba opisywać jego szatańskiego dowcipu. Chyba
jednak warto przypomnieć, że absurdalny, irracjonalny humor – ostatni krzyk mody w tej
dziedzinie – nie jest bynajmniej dzisiejszym wynalazkiem; w dwudziestych i którychś latach
rzecz tę doprowadził już do perfekcji niezapomniany Teofil, „dziwak i winegret", dla którego
wszystko było „fiume i ultramaryna", słowem – właśnie Dymsza w jednym ze swoich
najbardziej lubianych przez publiczność wcieleń. A wyborne, oparte na purnonsensie duety
Dymszy z Zimińską, murowany punkt każdego programu?
Więc nie rób, proszę,
z tata, Ta-da-ra-ta, wariata,
Idiotki nie rób z ciotki,
Ani z mamy panoramy...
Nawiasem dodam, iż jestem pełen szacunku i uznania dla pani dyrektor Miry Zimińskiej,
świetnej kierowniczki znakomitego „Mazowsza", ale nie mogę odżałować, że dzisiejsza
publiczność pozbawiona jest możności podziwiania aktorki Miry Zimińskiej, jednej z
najdowcipniejszych i najbardziej finezyjnych gwiazd kabaretu, od której młodsze pokolenie
artystów lekkiej sceny mogłoby się wiele, wiele nauczyć.
A kiedy tylko zapadała kurtyna po Dymszy i Zimińskiej, Jarosy zapowiadał następną rozkosz,
„Jaki jest najlepszy środek na karaluchy?" – pytał. Długa pauza. „Polubić je". Bardzo długa
pauza. „Kazimierz Krukowski".
I wychodził Kazimierz Krukowski, nieodparcie śmieszny w swoim przydługim paltocie i
naciśniętym na uszy meloniku, i skarżył się rozdzierająco:
Kto wie, że teraz moja dusza Się wznosi hen, na cichą wieś, Gdy tłumem dziki śmiech
porusza, To mnie się pragnie krwawić gdzieś. Ja chciałbym nucić co do sierot,
Kochanków woń i róży szum... Niestety, ty się śmiej, ty pierrot, Ty śpiewaj „Lopek", żąda
tłum!
Po skończonej piosence publiczność ani myślała pozwolić swemu ulubieńcowi na zejście ze
sceny bez trzech albo czterech bisów – taka utarła się norma. Więc Krukowski śpiewał
jeszcze szlagiery z poprzednich programów: „To nie jest w porządku" i „Jak się nie ma, co się
lubi, to się lubi, co się ma" i wreszcie najgłośniejszą swoją piosenkę „Pan nie zna Lopka".
Zarówno ów kuzyn Lopek, jak i żona Malcia, „chodząca propaganda co do płeć, ażeby nie",
jak i na koniec syn Hipek i córka Mincia – to postacie stale wy-
stepujące we wszystkich piosenkach. Na tle tej rodziny z piosenki na piosenkę plastyczniej
rysował się ich bohater, znakomita w swojej trafności karykatura średniego kupca z
Bielańskiej czy Nowolipek – więcej: synteza całego żydowskiego mieszczańsko-kupie-ckiego
środowiska. Wiecznie stroskany i zakłopotany, z głową zaprzątniętą tysiącem interesów,
miewał jednak w życiu i swoje przyjemne chwile:
Bo jak ja jem, to dla mnie wszystko umarło,
Jak zawiążę serwetkę pod gardło,
Jak na stole stoi zupa, /
Możesz mówić jak do słupa, JF
Nie ma krwi, nie ma grzmi,
Niech kto puka rok do drzwi,
Nie ma brat, nie ma swat,
Niech się pali cały świat,
Nie znam stryj, nie znam wuj,
Własny Hipek nie jest mój,
Jedno znam, jedno wiem:
Teraz siedzę, teraz jem!
A jak jem, to dla mnie wszystko umarło,
Nim się usta z serwetką obtarło,
I Malcia to już zna,
I Hipek to już zna,
I każdy o tym wi:
Teraz cicho, teraz sza,
Teraz sza, tatunio ji!
Nie wiem, czy te teksty gdzieś się przechowały, nie wiem, czy pamięta je jeszcze dziś sam
Krukowski. O intensywności, z jaką przeżywałem wówczas każdy program „Qui Pro Quo",
może świadczyć to, że ja je do dziś umiem na pamięć po jednorazowym usłyszeniu. Dawno
uciekło mi z głowy prawie wszystko, czego w tym czasie uczyłem się w szkole. Mnóstwo
przedstawień, które oglądałem w latach późniejszych, mniej lub więcej zatarło mi się w
pamięci, Ale te, na które biegałem w pożyczonej od kolegi cyklistówce, żeby mnie nie
przyłapał w uczniowskiej czapce jakiś belfer – te pamiętam, jakby to było wczoraj. Umiem do
dzisiaj na pamięć piosenki Krukowskiego, Ordonki i Rentgena, monologi Lawińskiego,
skecze –: całe programy, które oglądałem w starym „Qui Pro Quo" trzydzieści lat temu.
Kiedy wrócił do kraju po wojnie Julian Tuwim, urządziliśmy sobie pewnego razu wieczór
quiproquiackich wspomnień. Recytowałem mu mnóstwo jego piosenek, których już zupełnie
nie pamiętał, a Tuwim cieszył się jak dziecko. „Patrz – mówił do żony – to ja napisałem... To
zupełnie dobre..."
Zupełnie dobre? Nie, to za mało, grubo za mało. To było świetne, to była wielka epoka
polskiej piosenki. Z piwnicy w Galerii Luksemburga wyfruwały na ulicę uskrzydlone muzyką
małe arcydziełka Tuwimowskiej i Hemarowskiej poezji, Tuwimowskiego i Hemarowskie-go
dowcipu. Tuwim i Hemar byli bowiem stałymi i prawie wyłącznymi dostawcami repertuaru
dla „Qui Pro Quo".
I jakże tu się dziwić młodemu, początkującemu autorowi, że miał tak piekielną tremę,
zanosząc swoje utwory do takiego teatru? Konkurować z Tuwimem i He-marem? Ba!
Dni od środy do soboty :– w sobotę, przypominam, miałem się zgłosić do dyrektora
Boczkowskiego po odpowiedź – wypełnione były dalszym ciągiem wewnętrznego dialogu i
wyszukiwaniem najbardziej przekonywających argumentów dla udowadniania sobie samemu:
przez pół dnia, że bezwzględnie powinienem pójść, przez drugie pół – że po co, to i tak nie
ma sensu. W sobotę zdecydowałem, że jednak nie pójdę, że lepsza najgorsza niepewność od
niedobrej pewności.
Z tym poczuciem zapukałem o dwudziestej pierwszej trzydzieści – pół godziny przed
rozpoczęciem drugiego przedstawienia – do drzwi gabinetu dyrektora Boczkowskiego.
Fotografia dyrektora Jerzego Boczkowskiego zdobiła z reguły pierwszą stronicę drukowanego
na luksusowym papierze programu „Qui Pro Quo". Wpatrywałem się w nią zawsze z
nabożnym podziwem i odrobiną lęku. Wysokie czoło, rzadkie włosy uczesane z
przedziałkiem, chłodne spojrzenie jasnych i jakby trochę wyblakłych oczu, w wąskich i
surowo zaciśniętych ustach nieodstępna fajka –: był to raczej portret wybitnego męża stanu
lub dyplomaty niż kompozytora lekkich piosenek i dyrektora wesołego teatrzyku. Pamiętam,
kiedyś, kilka lat później, zachorował aktor grający Chamberlaina w skeczu przedstawiającym
spotkanie „Wielkiej Czwórki" w Monachium. Boczkowski zdecydował się zastąpić go. Dla
podkreślenia, że nie Jest aktorem, wyszedł na scenę nie ucharakteryzowany, jedynie zamiast z
przedziałkiem uczesał się do góry. Był istotnie bardzo prywatny, bardzo nieaktorski, ale za to
najbardziej ze wszystkich autentyczny. Chamberlain miał prawo tak właśnie wyglądać, a że w
rzeczywistości wyglądał zupełnie inaczej – to nie ma znaczenia. W sposobie postępowania
dyrektor Boczkowski miał również wiele z męża stanu: był apodyktyczny,
bezkompromisowy, nie zmieniał nigdy raz podjętej decyzji. Decyzje zaś podejmował
zazwyczaj wbrew opinii zespołu. Miało to świadczyć o samodzielności sądu i stanowczości, a
w gruncie rzeczy maskowało miękkość charakteru, której się wstydził. Bezwstydnie
natomiast wykorzystywali tę słabostkę swego dyrektora aktorzy, którzy chcąc u niego coś
wskórać, proponowali zawsze rzecz odwrotną. „To niedobra aktorka, dyrektorze, niech pan ją
wyrzuci". „Nie, zostanie" – ucinał krótko spoza kłębów fajkowego dymu Boczkowski, mimo
że do tej chwili miał rzeczywiście zamiar młodą adeptkę usunąć z teatru. I aktorka zostawała
ku zadowoleniu kolegów.
Kiedy nieśmiało wsunąłem się do gabinetu, dyrektor Boczkowski wstał zza biurka, wyjął z
ust fajkę i uprzejmie uśmiechnął się. Tak jest, uśmiechnął się! Jeżeli utarty zwrot o kimś, kto
nie wierzy własnym oczom, miał kiedykolwiek realne pokrycie – to właśnie w tym
momencie. Zupełnie zdumiałem i siadając na podsuniętym mi grzecznie krzesełku wytężałem
całą siłę woli, żeby jak najmniej tego zdumienia było po mnie widać.
– Czy pan już był na naszym nowym programie?
Nie, nie byłem. Jakże mogłem być, jeżeli rzecz działa
się tydzień po premierze, a ja czekałem zawsze z rozpaczliwą niecierpliwością na ostatnie dni,
kiedy wydawano ulgowe bilety.
– A czy pan jest sam, czy w towarzystwie?
Byłem niestety sam. Dyrektor Boczkowski osobiście
przyniósł mi z kasy bilet do drugiego rzędu.
– A w przerwie niech pan do mniej zajdzie, porozmawiamy sobie o pańskich piosenkach.
Przeszedłem na widownię i z jak najbardziej obojętną miną rozsiadłem się w środku drugiego
rzędu. Dotychczas, jak wspomniałem, siadywałem zawsze w ostatnim, zdaje się trzydziestym
drugim, gdzie trzeba było dobrze wykręcać głowę na wszystkie strony, żeby cokolwiek
zobaczyć. Bilety do pierwszych rzędów kosztowały szesnaście złotych, co było sumą w ogóle
dość dużą, a już dla studenckiej kieszeni zupełnie bajońską. Boże mój, jakże żałowałem teraz,
że jestem sam, a nie „w towarzystwie"! Wyobrażałem sobie, jakie by ten drugi rząd zrobił
wrażenie na każdej z uniwersyteckich koleżanek... Ale czy mogłem przewidzieć?
Przyznaję, że pomimo drugiego rzędu nie bardzo tym razem wiedziałem, co się dzieje na
scenie. Myślałem cały czas o rozmowie, która czeka mnie w przerwie. Wyobrażałem ją sobie
coraz piękniej. Widziałem się już na pierwszych szczeblach drabiny, prowadzącej do kariery,
do sukcesów na scenie ,,Qui Pro Quo", do
sławy, bo ja wiem do czego. Upajałem się wspaniałą perspektywą, jaką otworzył przede mną
jeden uprzejmy uśmiech groźnego lwa „Qui Pro Quo". Rozmowa zaczęła się istotnie
upajająco.
– Prawdopodobnie poprzednim razem przyjąłem pana niezbyt uprzejmie – powiedział
dyrektor Boczkowski. – Proszę się nie gniewać i nie dziwić się, znoszą mi tu stosy
grafomaństwa.
Teraz powie oczywiście, że przeczytał moje piosenki i jest zachwycony. Po takim wstępie po
prostu nie może powiedzieć nic innego! Wspinałem się po mojej drabinie błyskawicznie,
byłem już na przedostatnim szczeblu i kątem oka widziałem wrota do siódmego nieba.
– Jeżeli chodzi o pana – przeczytałem to, co mi
pan przyniósł.
Dygotałem z radosnej emocji. Teraz, teraz padną te słowa... Padły istotnie.
– To jest wszystko do d... – powiedział krótko, ale
jak najbardziej dosadnie dyrektor Boczkowski.
Spadłem z mojej drabiny na pysk. Nawet nie poczułem bólu, tak byłem oszołomiony.
Tymczasem dopiero teraz miała się zacząć ta część rozmowy, która zdecydowała o
przekształceniu niedoszłego chemika w zawodowego współpracownika warszawskich
teatrzyków.
– Mimo to widzę w panu zadatki na autora – kontynuował Boczkowski. – Jeżeli pan chce,
nauczę pana pisać. Tylko uprzedzam, że to 'będzie ciężka szkoła. Hemara sprowadziliśmy ze
Lwowa, kiedy tam był już wziętym autorem, a u nas przez długie miesiące odrzucało mu się
wszystko, co napisał. Proszę się zastanowić, czy panu warto.
Szkoła była istotnie twarda i bezlitosna. Boczkowski każdą piosenkę odwalał mi po dziesięć
razy: a to mu niedostatecznie jasno wydobyty był pomysł, a to pointa za mało zaskakująca, a
to wybrzydzał się na jakiś rym – a kiedy poprawiałem rym, z kolei znów za-mętniałem
pomysł albo kładłem pointę. Kląłem i poprawiałem od początku.
A przecież nie byłem już tak zupełnie początkującym. Rok wcześniej – przyciśnięty raczej
studencką biedą niż potrzebą artystyczną – zaniosłem pierwsze swoje utwory do małego
dzielnicowego teatrzyku, nie wyróżniającego się, trzeba uczciwie dodać, szczególnie
olśniewającym poziomem. Przyjęto je, zapłacono i zamówiono dalsze. Teatrzyk dawał nowy
program co tydzień: w sobotę odbywała się premiera, w niedzielę wszyscy odpoczywaliśmy,
w poniedziałek i wtorek pisało się, w środę i czwartek odbywały się próby, w piątek
generalna, w sobotę premiera –- i tak w kółko. Mimo że repertuar był w większości nienowy,
zaczerpnięty z innych teatrów, jednak co tydzień trzeba było coś dopisać – jakąś piosenkę,
skecz, finał, konferansjerkę. Było to doskonałe przedszkole autorskie, zwłaszcza że po raz
pierwszy mogłem konfrontować słowo napisane przy biurku z tym samym słowem padającym
ze sceny i nabierającym przez to zupełnie nieoczekiwanej barwy, że słuchając co wieczór
reakcji publiczności uczyłem się nigdzie nie napisanych reguł formułowania zdania
scenicznego, podawania dowcipu, pointowania kwestii. Ale, powtarzani, było to dopiero
przedszkole. Prawdziwą szkołę dostałem od Boczkowskiego i jeżeli tajemnice rzemiosła nie
są mi obce – w pierwszym rzędzie zawdzięczam to jemu.
Współpraca z Jerzym Boczkowskim zaczęła się jednak dopiero przeszło rok po tak
pamiętnym dla mnie spotkaniu. Dlaczego tak późno? Po prostu dlatego, że po drodze umarło
stare i zasłużone „Qui Pro Quo".
Zamknął się teatrzyk, którego żywot stanowi jedną z najpiękniejszych kart historii polskiego
kabaretu. Nigdy już potem żaden z kabaretów nie potrafił zmobilizować jednocześnie tylu
świetnych piór i tak znakomitych wykonawców.
Ale chyba nie tylko na tym polegała tajemnica „Qui Pro Quo". Niedawno w rozmowie z
Kazimierzem Krakowskim uświadomiliśmy sobie" nagle ze zdumieniem, że w owym okresie
członkowie quiproquiackiego zespołu mieli wszyscy od dziewiętnastu do dwudziestu pięciu
lat. Talenty i młodość, wszystko razem... Popatrzyliśmy na siebie, dwaj posiwiali w bojach
weterani kabaretu, i jednocześnie westchnęliśmy.
Czemu po wielu latach sukcesów musiał się zaniknąć świetny kabaret? Żeby to zrozumieć,
trzeba się trochę orientować w ówczesnym układzie stosunków teatralnych czy raczej
teatrzykowych. Spróbuję go naszkicować. Będzie to może nieco -przydługie, ponieważ
jednak między innymi będzie mowa i o znajomych :– mam nadzieję, że nie nudne.
Przez szereg lat istniały równocześnie w Warszawie dwa teatry rewiowe: „Qui Pro Quo" na
Senatorskiej i „Morskie Oko" na Jasnej. Naturalnie pomijam tu szereg mniejszych i, można
by rzec, wtórnych teatrzyków, które ciągle gdzieś się otwierały, prowadziły mniej lub bardziej
burzliwy żywot i po dłuższym lub krótszym czasie znikały z powierzchni. Naprawdę liczyły
się tylko te dwa: konkurencją dla „Qui Pro Quo" było jedynie „Morskie Oko", konkurencją
dla „Morskiego Oka" jedynie „Qui Pro Quo". Walka konkurencyjna była wprawdzie
bezkrwawa, niemniej jednak była to walka, w której używano wszelkich możliwych chwytów
dla odciągnięcia publiczności od przeciwnika i przyciągnięcia jej do siebie.
Jeżeli „Qui Pro Quo" było kabaretem literackim i satyrycznym i o jego atrakcyjności w
ogromnym stopniu decydowały znakomite teksty, to „Morskie Oko" bazowało głównie na
wizualnej stronie widowiska, na bogatej i efektownej wystawie. Dyrektor „Morskiego Oka", a
zarazem popularny autor setek tekstów piosenkowych – Andrzej Włast, kursował nieustannie
między Warszawą i Paryżem, oglądał nowe programy „Fołies-Bergere" i „Casino de Paris" i
– kradł. Nie w sensie dosłownym, ponieważ kopiowanie paryskich musichallów odbywało się
za ich zgodą i odpowiednią zapłatą, w każdym razie jednak „Morskie Oko" żyło prawie
wyłącznie z cudzych pomysłów. Oszałamiające efekty dekoracyjne i świetlne, sceny z
tuzinami rozebranych girls na gigantycznych schodach, z orgią jedwabi, brokatów, złotej
lamy i strusich piór, wszystko to nosiło na sobie stempelek „madę in Paris". Nawiasem
mówiąc byłem po wojnie w Paryżu i wybrałem się do „Folies-Bergere". Cóż ujrzałem?
Oszałamiające efekty dekoracyjne i świetlne oraz sceny z tuzinami rozebranych girls na
gigatycznych schodach, z orgią jedwabi, brokatów, złotej lamy i strusich piór. Niektóre
obrazki były mi nawet dokładnie znane z „Morskiego Oka" sprzed lat trzydziestu, widocznie
obecnie powracały w jakimś procesie cyklicznym. To aż rozczulające, jak w tej mało
ambitnej dziedzinie kabaretu nikt się nawet nie wysila na nowe pomysły.
Krajową specjalność „Morskiego Oka" stanowiły natomiast „szlagiery", których kilka lub
kilkanaście wypuszczała na miasto fabryka przy ulicy Jasnej z okazji każdego programu.
Przygotowywali je doskonali majstrowie w swojej specjalności: Petersburski, dwaj Gol-
dowie, Kataszek, Karasiński, Wiehler, Białostocki, Wars i jeszcze wielu, wielu innych. Słowa
pisał przeważnie Andrzej Włast.
Najciekawszą postacią spośród kompozytorów był Henryk Wars. Wybitnie utalentowany i
wykształcony muzyk, którego piosenki cieszyły się zawsze ogromnym powodzeniem, nie
cofał się jednak przed dopomaganiem temu powodzeniu wszelkimi możliwymi środkami.
Podobno kiedy jego pierwszy utwór został włączony do programu „Morskiego Oka", nie
znany jeszcze nikomu kompozytor i jego liczna rodzina obeszli dzień po premierze wszystkie
sklepy z nutami i płytami w Warszawie, domagając się znakomitej piosenki Warsa i
wyrażając oburzenie, że jeszcze jej nie ma w sprzedaży. Komponując mnóstwo – dla
teatrzyków, na płyty, do filmu – Wars nie zawsze miał czas troszczyć się o to, aby tworzywo,
z którego budował swoje piosenki, było całkowicie oryginalne. Brał więc po prostu pierwszy
lepszy motyw, który wpadł mu w ucho, i przyprawiał go po swojemu, zresztą znakomicie. Na
tym tle raz mu się wydarzyła zabawna wpadka – napisał szlagierowe tango, oparłszy je na
jakiejś muzycznej frazie, którą skądś znał; niestety pięknie wydane tango „Cóż bez miłości
wart jest świat" okazało się plagiatem z... „Roty" i cały nakład nut trzeba było ze wstydem
wycofać. Był to jednak wypadek wyjątkowy, źródło natchnień Warsa stanowiły raczej
audycje stacji zagranicznych.
Pamiętam, pewnego razu byłem świadkiem jego spotkania z Lawi&skim.
– Słyszałem wczoraj twoją melodię z Londynu, He
niu – powiedział Lawiński.
– Tak? – ucieszył się Wars. – Którą?
– Nie, ona jeszcze nie jest twoja – wyjaśnił po
ważnie Lawiński – ona dopiero będzie twoja.
Zdarzało się, że przychodziły do Polski rewiowe filmy amerykańskie, w których z
oburzeniem odnajdywaliśmy dobrze nam znane melodie. Z oburzeniem, bo to przecież ze
strony amerykańskich producentów wyjątkowo nieładnie wykorzystywać w filmie piosenki
Warsa, i to na długi czas przed napisaniem ich przez kompozytora. Ale życie jest okrągłe, jak
mówi jeden z moich przyjaciół: dziś Henryk Wars pracuje jako kompozytor w Hollywood i
jeżeli próbuje z kolei czerpać natchnienie z radia warszawskiego – zaiste, nie zazdroszczę mu.
A teraz kilka słów o tekstach Andrzeja Własta. Jeśli istotnie można „cieszyć się złą sławą", to
one się cieszą do dziś jak najgorszą, i to bez wątpienia zasłużenie. Dziwić mogłoby tylko,
dlaczego po tylu latach jeszcze się w ogóle tę słabiznę pamięta, ale wydaje mi się, że ma to
swoje głębokie uzasadnienie: Włast stworzył pewnego rodzaju szkołę, jego kontynuatorzy
żyją wśród nas i obawiam się, że się nawet szybko rozmnażają. Chciałbym jednak wyrazić
opinię, że między mistrzem i uczniami istnieje zasadnicza różnica, że Włast nie był tylko i po
prostu grafomanem. Przede wszystkim był to człowiek o dużej inteligencji, który
niewątpliwie musiał sobie zdawać sprawę z wartości swej produkcji. Po wtóre znam kilka
wcale dobrze napisanych jego piosenek z okresu, gdy jako początkujący autor współpracował
z „Qui Pro Quo". Myślę, że po prostu szybko zorientował się, że uliczna popularność piosenki
zależy przede wszystkim od jej melodii, a w znacznie mniejszym stopniu od tekstu, od
popularności zaś piosenki zależą oczywiście z kolei dochody kompozytora i autora słów.
Posiadłszy tę świadomość, zrezygnował z wszelkich ambicji literackich i z pełnym cynizmem
wziął się za seryjną produkcję melodramatyeznych, do łez wzruszających wszystkie służące
arcydzieł.
Główną wykonawczynią tych szlagierów w , Morskim Oku" była Stanisława Nowicka,
utalentowana piosenkarka o niskim, ciemnym głosie. Ach, jak ona śpiewała:
Na mej piersi blizna sina
Wciąż mi ciebie przypomina,
Twe straszne pięści i twój nóż!
Albo:
Mój kochanek to bandyta, tyran, gracz,
Ani śmiech, ani płacz,
Ani bladość mych lic
Nie obchodzą go nic!
I – trzeba powiedzieć ze wstydem – potem śpiewaliśmy to wszyscy. Te piosenki przyczepiały
się, chodziły za człowiekiem, prześladowały. Zżymaliśmy się i śpiewaliśmy. Nienawidziliśmy
i śpiewaliśmy. Co zaś najdziwniejsze – te właśnie piosenki przetrwały ćwierć wieku i żyją
dalej. Pamięta je starsze pokolenie i zna pokolenie, którego wtedy jeszcze nie było na świecie.
Czemu tak się dzieje? Skąd niezwykła atrakcyjność tych banalnych melodii i bzdurnych
przeważnie tekstów? Przypuszczalnie stąd, że od wojny pozbawieni jesteśmy piosenki
popularnej, potrzebnej ludziom – przepraszam za niezbyt oryginalne porównanie – jak
chleb.
Obawiam się, że w tym miejscu będę jednak musiał przerwać tzw. tok wspomnień. Sprawa
piosenki jest sprawą ważną i jeżeli już ten temat poruszyłem, nie mogę się przy nim na chwilę
nie zatrzymać. Doprawdy nie mogę – kto wie, czy taka okazja trafi się drugi raz. A
wspomnienia nie uciekną.
Dlaczego w ciągu kilkunastu lat powojennych mieliśmy tak niewiele piosenek, które przyjęły
się i spopularyzowały, podczas gdy przed wojną „szlagier" poganiał „szlagierem"?
Uproszczeniem byłoby zwalanie całej winy na okres, w którym od tekstu piosenki wymagano
wysokiego upolitycznienia, a od melodii nawiązania do ludowych tradycji. To naturalnie
rozwojowi piosenki nie sprzyjało, ale tamten okres dość dawno już minął, a piosenki nadal
jak nie było, tak nie ma. Dlaczego?
Najistotniejszą przyczyną jest to, że nie bardzo zdajemy sobie dziś sprawę z istoty piosenki i
ze swoistych praw, jakimi się rządzi. A konsekwencją tego musi być fakt, że nie umiemy już
piosenek pisać. Ani my, autorzy, ani my, kompozytorzy.
W tym miejscu – przepraszam – musimy jeszcze dokładnie ustalić, o jakiej piosence
mówimy. Albowiem – z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę – istnieją dwa całkowicie
odrębne zjawiska objęte wspólną nazwą piosenki: piosenka teatralna i piosenka popularna,
uliczna.
W piosence teatralnej (albo scenicznej, ewentualnie kabaretowej – jak kto woli) słowa są co
najmniej równie ważne, a często ważniejsze niż muzyka. Są to piosenki obliczone na
interpretację aktorską, piosenki z fabułą, piosenki, w których coś się dzieje, coś się zawiązuje,
rozwija i zmierza do pointy (albo nawet, jak w piosence typu kupletowego, każda zwrotka
zawiera swoją treść i pointę). Takich piosenek mieliśmy trochę w ostatnich latach na scenach
naszych kabaretów, ich wartość literacka jest na pewno wyższa, ale takie ani przed fwojną,
ani po wojnie nie stawały się powszechnie śpiewanymi „szlagierami"; są na to zbyt
skomplikowane, zbyt trudne do zapamiętania.
Piosenka przeznaczona do spopularyzowania (pochodzenia często również teatralnego,
częściej filmowego) rządzi się zupełnie innymi prawami. O jej atrakcyjności – jak już
wspomniałem – decyduje w pierwszym rzędzie muzyka, a nieskomplikowany tekst, niewielu
najprostszymi słowami trafiający w nastrój melodii, powinien przede wszystkim pomóc w
jej zapamiętaniu. Nie znaczy to bynajmniej, aby tekst piosenki popularnej nie mógł być
poetycki i piękny – wystarczy przypomnieć sobie niektóre „szlagiery'* Tuwima i Hema-ra –
ale znaczy to, że taki tekst nie istnieje w oderwaniu od muzyki, traci wtedy cały sens i smak,
staje się czymś wręcz żałosnym. Nie można uczynić większej krzywdy autorowi, niż czytając
tekst piosenki tak, jak czyta się wiersz. I odwrotnie: nie można popełnić większego błędu, niż
kwalifikując wiersz w oderwaniu od muzyki jako materiał na tekst piosenki. Ten błąd
popełniamy z entuzjazmem od lat.
Napisałem: piosenka przeznaczana do spopularyzowania. Czy można & priori piosesnkę
przeznaczyć na „szlagier"? Czy można tak ją napisać, aby bez pudła „wyszła na ulicę"? Nie,
tego nie potrafi nikt. Nikt z góry nie może wiedzieć, czy ta właśnie piosenka „chwyci", czy
nie. Doświadczony kompozytor i doświadczony autor tekstów widzą natomiast co innego: że
są pewne warunki, bez spełnienia których piosenka z całą pewnością nie przyjmie się.
O tajemnicach kuchni kompozytorskiej mam bardzo zielone pojęcie. Wiem tylko, że tacy
majstrowie od lekkiej piosenki, jak Wars, Wiehler, Petersburski czy Białostocki, kłopotali się
zawsze o to, aby melodia nie była napisana w zbyt dużej skali, aby była łatwo
zharmonizowana, głównie zaś – aby miała swój „haczyk", tę jakąś przyczepliwą frazę, która
wpada w ucho, którą się powtarza bez trudu po jednorazowym usłyszeniu. Od autorów zaś
wymagali przede wszystkim dobrego „szłagwortu".
„Szlagwort" to w większości wypadków – choć nie zawsze – pierwsze słowa refrenu. Jeżeli
powtarzają się w piosence dostatecznie często, tak często, jak tylko nawroty frazy muzycznej
na to pozwalają, i jeśli są jeszcze przy tym nietrudne do zapamiętania :– istnieją szansę, że
piosenka „chwyci". Że ci, którzy nic więcej nie zdołali zapamiętać, będą śpiewali: „Już nigdy,
tra la la la, tra la la la la" albo: „Umówiłem się z nią na dziewiątą, tra la la la, tra la la" – ale w
każdym razie będą śpiewali. A w tym i tylko w tym tkwi sens popularnej piosenki.
I znów: „szlagwort" nie musi być wcale tani i banalny, może być – jak u Tuwima – piękną
poetycką frazą. Musi być tylko dostatecznie łatwy i musi się dawać rozwijać w treść
poszczególnych zwrotek. Wyższa szkoła jazdy piosenkopisarskiej polegała na znalezieniu
takiego „szłagwortu", do którego można było zastosować w tekście kilka różnych
podejść to wzbogacało piosenkę o nieoczekiwane zmiany nastroju, czyniło ją zręczną i
błyskotliwą. A już w największej cenie były ,,szlagworty", które mogły mieć zastosowanie
jako swego rodzaju slogany w różnych okolicznościach życiowych, co z kolei
popularyzowało związaną ze sloganem melodię. Tak było na przykład z piosenką Hemara „I
chciałabym, i boję się", tak było na przykład z tekstem Szlechtera do tanga Mierzejewskiego
„Ja mam czas, ja poczekam". {Że też dzisiaj świetny dyrygent nie chce nam napisać od czasu
do czasu piosenki).
Tak więc, choć niezawodnej recepty na napisanie popularnej piosenki dotychczas jeszcze nie
wymyślono, istnieją pewne praktyczne wskazania i przeciwwskazania. My zaś dzisiaj,
lekceważąc je sobie całkowicie, teo-retyzujemy na temat piosenki co niemiara, rozpatrujemy
melodię od strony jej głębi muzycznej i tekst pod kątem jego literackiej wartości, potem – w
najlepszym wypadku – sklejamy dobry wiersz z dobrą muzyką i ogromnie dziwimy się, że nie
wyszła z tego dobra piosenka.
Przyznam się szczerze, że osobiście w ogóle bardzo się boję stosowania nadmiaru teorii do
tak nieuchwytnej i kapryśnej materii. Że zaś obawy moje nie są bezpodstawne, świadczy
zabawne zdarzenie, które miałem w 1950 albo 1951 roku. Popełniłem wówczas dla teatru
tekst piosenki popularnej, melodię miał napisać jeden z naszych młodych i obiecujących
kompozytorów. Trwało to u niego tygodniami, ciągłe był ze swoich pomysłów
niezadowolony. Wreszcie pewnego wieczoru zatelefonował do mnie, był ożywiony i radosny,
– No, napisałem! Zdaje się, że tym razem udało się... Chciałbym się z panem spotkać jutro
rano.
Rano mój kompozytor był dla odmiany kwaśno-ponu-ry, skrzywiony zasiadł do fortepianu i
zagrał z wyraźnym obrzydzeniem wcale zresztą zręczną melodyjkę. Gdy skończyły, popatrzył
na mnie spode łba.
– Okropne, prawda? Nie do przyjęcia?
– Odwrotnie, bardzo przyjemne. Niechże mi pan
u licha wytłumaczy, co się właściwie stało? Dlaczego
wczoraj wieczorem ta melodia tak się panu podobała,
a diziś rano nagle przestała się podobać?
Wahał się przez chwilę, wreszcie sięgnął do kieszeni po gazetę.
– Powiem panu prawdę. Podczas śniadania przeczy
tałem w „Sztandarze Młodych" artykuł pod tytułem:
„Czego wymagamy od dzisiejszej piosenki". Okazało
się, że moja żadnemu z wymagań nie odpowiada.
Po chwili dodał:
– Najgorsze jest, widzi pan, to, że ten artykuł ja
sam napisałem...
Do spopularyzowania piosenki przed wojną przyczyniało się w nie najmniejszym stopniu i to,
że jeśli miała w sobie zadatki na „szlagier", lansowano ją w formie nutowej, nagrywano na
płyty, nadawano często przez radio. Dziś jest inaczej: dziś każda z tzw. instytucji
upowszechniających ma własne kolegium repertuarowe, a każde kolegium ma własny gust,
zdaniem jego lepszy od gustu pozostałych kolegiów. Stąd często piosenka wydana w nutach
nie zostaje nagrana na płyty, nagranej na płyty nie wydaje się w druku, a jeśli już została i
wydana, i nagrana – to przynajmniej nie wykonuje jej się w radio.
Dowodem prawdziwej popularności piosenki było jednak dopiero zamieszczenie jej w jednej
z tych cienkich, na tandetnym papierze drukowanych książeczek, sprzedawanych pod Saskim
Ogrodem. Przed bramą od strony Królewskiej, na tle wystawy przeraźliwych landszaftów,
porozwieszanych na kracie ogrodzenia, kręcili się w tłumie wchodzących i wychodzących
oberwani młodzi ludzie o cwaniackiej fizjonomii, wykrzykując na całe gardło: – „Czarna
Mańka", „Wesele u Blaja", można się uśmiać, cały dom rozweselić, za jedne dwadzieścia
groszy! Ostatnie szlagiery, „Całuję twoją dłoń", „Jesienne róże", „Ach, nie odchodź ode
mnie" za jedne dwadzieścia gro!
Wydawcą tych książeczek był niejaki Lucjan Kró-licki, zamieszkały na placu Parysowskim.
Redakcja i drukarnia mieściły się w zwykłej piwnicy, w jakiej normalnie przechowuje się
węgiel lub kartofle, redaktorem zaś i zece-rem w jednej osobie był pan Lucjan, któremu w tej
odpowiedzialnej pracy pomagała żona. Nie było na niego rady: wielokrotnie zamykano go,
ale wtedy obowiązki redaktora i zecera przejmowała natychmiast połowica.
– Możecie ją też wsadzić – mówił pan Lucjan. – My jeszcze mamy dzieci, one będą
drukować.
Najgorsze było to, że teksty piosenek przedsiębiorczy redaktor zdobywał własnym
przemysłem: w lepszym wypadku przepisywał je z nut, w gorszym spisywał z płyty. Nasze
płyty nigdy technicznie nie stały zbyt wysoko i nasi piosenkarze rzadko miewali kryształową
dykcję – pan Lucjan zaś bez namysłu pisał to, co usłyszał. Wynikały z tego często wypadki
nie tylko materialnego, ale i moralnego pogwałcenia praw autorskich, i ZA1KS zmuszony był
skarżyć nieszczęsnego wydawcę raz za razem. Jednej z takich rozpraw sądowych, na którą
powołany zostałem jako poszkodowany, nie zapomnę nigdy.
Zdarzyło się, że wśród licznych przekręceń tekstu w druku pan Królicki przekręcił również
tytuł mojej filmowej piosenki. Stanąłem przed sędziowskim stołem. Młody aplikant
Brzechwy, nawiasem mówiąc autor popularnej piosenki „Tomasz, ach Tomasz",
wyciągnął rękę oskarżycielskim gestem i zagrzmiał:
– Tak na przykład, proszę wysokiego sądu, tango świadka Jurandota „Tak mi weszłaś w
krew" oskarżony wydrukował pod tytułem „Tak mi weszłaś w krok", co jest przecież bardzo
bolesne dla autora!
Parsknąłem pierwszy. Przy dostojnym stole zaczęła się krztusić protokólantka. Sędzia
próbował przez chwilę utrzymać powagę, ale nie udało mu się i ryknął na całe gardło. Sala
szalała z radości. Trzeba było przerwać rozprawę.
Trzeba również przerwać te przydługie rozważania
O piosence, sprowokowane wspomnieniem Stasi Nowickiej i jej szlagierów. Powróćmy do
spraw „Morskiego Oka" i stosunków między teatrzykami.
„Morskie Oko" oprócz Nowickiej miało jeszcze tak doskonałych aktorów, jak Tadeusz Olsza
i Eugeniusz Bodo, miało piękne „vedetty" Stanisławę Karlińską i Verę Bobrowską, miało
siostry Halamy. Zespół „Qui Pro Quo" grupował jednak więcej ulubieńców publiczności,
przy operowaniu zaś z jednej strony atutem świetnego tekstu, a z drugiej bogactwem
wystawy, właśnie ilość „kasowych" nazwisk aktorskich decydowała o przewadze jednego
teatrzyku nad drugim. Ta świadomość nie dawała spokoju Andrzejowi Włastowi
i na tym właśnie tle rozgrywała się nieubłagana walka między „Morskim Okiem" i „Qui Pro
Quo". Gwiazdy „Qui Pro Quo" nie spadały swemu teatrzykowi z nieba. „Qui Pro Quo" swoje
gwiazdy samo tworzyło, narzucało im styl, wydobywało ich indywidualność. Hanka
Ordonówna była tancerką, dopiero „Qui Pro Quo" uczyniło z niej świetną diseuse'ę. Dora
Kalinówna recytowała poprawnie nudne .wiersze, „Qui Pro Quo" zrobiło z niej znakomitego
komika w spódnicy. Kazimierz Krukowski, jak wiadomo, przyszedł na Senatorską prosto z
Opery jako młodzieniec obdarzony pięknym lirycznym tenorem; „Qui Pro Quo" wykorzystało
nie tylko jego głos, ale i nos – rezultat wiadomy. „Morskie Oko" takich rzeczy robić nie
umiało.
Wszystkie metamorfozy, o których wspominam, zaszły, zanim jeszcze przeszedłem do szóstej
klasy gimnazjum, i jako dojrzały już we własnych oczach obywatel, po raz pierwszy
przekroczyłem progi zakazanego przybytku, jakim dla nas uczniaków było „Qui Pro Quo".
Jednakże zdążyłem być jeszcze naocznym świadkiem początków dwóch innych świetnych
karier kabaretowych.
W pierwszym programie, który oglądałem w piwnicy na Senatorskiej, wystąpiło pięciu panów
w wielkich czarnych sombrerach. Śpiewali po hiszpańsku śliczne piosenki i ślicznie je
śpiewali. Drukowany program informował, iż jest to ,,Coro Argentino Dana". Wobec
ogromnego powodzenia, jakim cieszył się ich występ, „argentyńczycy" pozostali w „Qui Pro
Quo" na stałe, przy czym dyrekcja uznała, że od następnego programu cała maskarada nie jest
więcej potrzebna i mogą występować po prostu jako Chór Dana. Jak wiadomo, występowali z
nie słabnącym powodzeniem aż do wojny, odbywali uwieńczone sukcesami podróże
zagraniczne, byli rozrywani przez teatry, radio i płyty. A z tamtego pierwszego programu
zapamiętałem jeszcze dziwne, o cudzoziemskim brzmieniu nazwiska panów w sombrerach,
zwłaszcza jedno mocno utkwiło mi w pamięci: Fogg, Mieczysław Fogg...
Drugi początek kariery, który oglądałem na własne oczy, dotyczył młodziutkiej tancerki z
występującego stale w „Qui Pro Quo" baletu Tacjanny Wysockiej, czyli „Tacjan-girls".
Wśród zamieszczanych w programie miniaturowych zdjęć popularnych „Tacjanek" jedno
przedstawiało dziewczę o czarnych włosach, uciętych na grzywkę, i o okrągłej buzi, w której
było coś zaskakująco dowcipnego. Pewnego dnia, przeglądając program przed
podniesieniem kurtyny, zauważyłem ze zdziwieniem to samo zdjęcie, ale w znacznie
większym formacie i na honorowym miejscu, bo wśród fotografii solistów. Tekst obok
zapowiadał, że piosenkę „Ja jestem czwarta z lewej strony" wykona Stefcia Górska. I istotnie
dotychczasowa „girlsa" Stefcia Górska z właściwym sobie temperamentem i zacięciem
wykonała swój pierwszy w życiu śpiewno-taneczny numer: piosenkę o małej tancerce, której
życiową pozycję określa miejsce w szeregu girls, a która po śmierci, gdy stanie przed
obliczem Wszechmogącego i będzie musiała powiedzieć, co robiła na ziemi, powie po prostu:
Ja jestem czwarta z lewej strony, Dwa kroki naprzód, jeden wstecz, Piruet, szpagat i numer
skończony, Proszę spróbować, to nietrudna rzecz.
Tak się zaczęła metamorfoza małej tancerki z zespołu i dlatego być może Stefcia Górska do
dziś pomimo usiłowań nie może stać się dla publiczności – Stefanią Górską.
Czemu właśnie „Qui Pro Quo", a nie „Morskie Oko" stało się wylęgarnią aktorskich
talentów? Bez wątpienia było to w wielkim stopniu zasługą Jarosyego.
Fryderyk Jarosy, z pochodzenia Węgier, przyjechał do Warszawy w dwudziestych latach z
„Niebieskim Ptakiem", rosyjskim teatrem emigracyjnym, który z wielkim powodzeniem
podróżował wówczas po Europie, dając gościnne występy we wszystkich stolicach. W
Warszawie Jarosy poznał młodziutką tancerkę Hankę Ordonównę, z miejsca zakochał się i
zrezygnował z dalszej włóczęgi. Wkrótce potem wystąpił na scenie „Qui Pro Quo" i w
prawidłowej polszczyźnie, choć z cudzoziemskim akcentem, użalał się przed publicznością,
że ten polski język taki jest trudny do opanowania:
– Bo weźmy na przykład słowo: „jeść". Jak to się odmienia? „Ja jem" pochodzi od „jajo", „ty
jesz" od „tyć", „my jemy" od „myć", „wy jecie" od „wyć", „oni ją" – jacy oni? jaką ją?...
Jarosy był jednak nie tylko czarującym konferansjerem, ale i świetnym, twórczym reżyserem
„Qui Pro Quo". On jeden umiał stworzyć aktorowi typ, zasugerować interpretację, dobrać
odpowiedni repertuar; on jest jeżeli nie twórcą, to przynajmniej odkrywcą większości naszych
sław kabaretowych; jego właśnie wraz z jego specyficznym talentem najbardziej zabrakło
odradzającemu się po wojnie polskiemu kabaretowi.
Po katastrofie „starej budy" Jarosy z trzonem quiproquiackiego zespołu nadal kontynuował jej
tradycje, kierując kolejno teatrzykami: „Banda", „Cyganeria" i „Cyrulik Warszawski". Żył
kabaretem, był jego znawcą, wyznawcą i entuzjastą. Miernot aktorskich nienawidził, talenty
w swoim zespole uwielbiał i był z nich dumny.
Pewnego dnia przyjechała do Warszawy na gościnne występy Mistinguette, sławna
wieloletnia vedetta paryskich teatrzyków. Po premierze odbył się uroczysty bankiet – z
przemówieniami, toastami i całą oficjalną pompą. W pewnej chwili wstał Jarosy i piękną
francuszczyzną zwrócił się do Mistinguette, aby mu zechciała wybaczyć, że właściwe
przemówienie wygłosi po polsku, ale w tym języku łatwiej mu jednak wyrazić to, co czuje.
Po czym powiedział: „Panowie! Czym wy się właściwie tak zachwycacie? Przecież ona nie
jest warta małego palca naszej Ordonki czy Pogorzelskiej!" Mistinguette była wzruszona i
gorąco klaskała.
Bardzo przystojny, świetnie ubrany, dowcipny i pełen wdzięku, Jarosy jako konferansjer „Qui
Pro Quo" podbił z miejsca Warszawę i stał się jednym z jej ulubieńców. Przyczyniał się do
tego bez wątpienia i ów lekko cudzoziemski akcent, który polskiemu językowi dodawał w
jego ustach specjalnego uroku. Sławne było zwłaszcza jego „Proszę państwa", którym
rozpoczynał każdą zapowiedź – nikt inny nie umiał tych dwóch słów powiedzieć tak jak on.
Zabawne, że wszyscy, którzy wiedzieli, że znam Jarosyego, pytali mnie zawsze o jedno: „Czy
on naprawdę tak mówi, czy to tylko tak specjalnie, na scenę?" Nawet dziś, po tylu latach, ile
razy w jakiejś rozmowie padnie nazwisko Jarosyego, pytają o to samo. Otóż zapewniam
wszystkich: Jarosy poza sceną mówił dokładnie tak samo jak na scenie. Podczas okupacji
miał z tym nawet sporo kłopotu: po ucieczce z rąk gestapo zdobył papiery na fałszywe
nazwisko, zapuścił wąsy, nosił okulary, był zupełnie zmieniony – nie mógł tylko ust
otworzyć, bo natychmiast poznawali go wszyscy po akcencie. I tak przetrwał w Warszawie aż
do Powstania, do obcych ludzi odzywając się tylko w razie ostatecznej potrzeby.
Rok temu spotkaliśmy się w Londynie – dobiega już siedemdziesiątki, jest schorowany, ale
nie stracił nic ze swego charme'u i mówi po polsku zupełnie tak samo, jak mówił. Jeżeli nie
liczyć akcentu melancholii, kiedy wymawia słowo Warszawa.
Przepraszam, przeskoczyłem trzydzieści lat, trzeba wracać.
Otóż Włast, nie umiejąc tak jak Jarosy kreować gwiazd, postanowił wzmocnić swój zespół na
koszt „Qui Pro Quo". Pewnego dnia zaprosił do siebie Zulę Pogo-rzelską i dowiedziawszy
się, że ma w swoim teatrze sześć tysięcy miesięcznie, zaproponował jej siedem, jeżeli zgodzi
się przejść do niego,
– Przepraszam – powiedziała Zula – muszę się
porozumieć z moim dyrektorem.
Wróciła do „Qui Pro Quo" i zgłosiła się do Boczkow-skiego.
– Włast daje mi siedem tysięcy, przechodzę do
„Morskiego Oka".
– Nigdzie pani nie przechodzi – wściekle pykając
fajkę oświadczył Boczkowski. – Ja pani daję osiem
i zostaje pani u nas.
– Dobrze, dyrektorze, pojadę zakomunikować to
Włastowi – powiedziała Zula.
Włast zaproponował dziewięć.
– Przepraszam, nie mogę bez porozumienia z moją
dyrekcją.
Boczkowski dał dziesięć.
– Dobrze, ale muszę dać odpowiedź Włastowi.
I w rezultacie Pogorzelska pozostała w „Qui Pro Quo", ale z gażą dwunastu tysięcy zamiast
dotychczasowych sześciu.
Tak się zaczęło. Zaraz potem ruszyła lawina. Jeżeli Zula mogła dostać taką podwyżkę, to
naturalnie jej mąż, aktor, autor, reżyser i arbiter elegantiarum, Konrad Tom, ani myślał być
gorszy. A inni? Ordonka, Dym-sza, Krukowski? Czy nie zasługiwali na podwyżkę tak samo
jak Pogorzelska?
Tymczasem na pokrycie wyśrubowanych gaż było coraz mniej pieniędzy. Okres prosperity
się skończył, kraj brnął w coraz cięższy kryzys ekonomiczny. A nie ma w takich razach
czulszego barometru niż kasa teatru. Światowe konwulsje gospodarcze, zmora nadprodukcji,
wielki krach bankowy w Ameryce – wszystkie te pozornie dalekie wydarzenia jak najrealniej
wpływały na wygląd książki biletowej, w której coraz więcej pozostawało nie wyrwanych
papierków z magistracką pieczęcią. Majde, dyrektor administracyjny „Qui Pro Quo",
dokonywał cudów. Pożyczał na prawo i lewo, potrafił sprawić, że z najtwardszej skały
lichwiarskiego portfela wytryskało źródło pieniędzy – ale mimo to z miesiąca na miesiąc
trudniej było zapłacić wysokie gaże- Zadłużenie teatru rosło, uratować go od katastrofy
mogłaby tylko poprawa ogólnej sytuacji – ale na to mogli znów liczyć tylko tacy niepoprawni
marzyciele jak Majde.
Dyrektor Seweryn Majde dobrze zasłużył sobie na to, aby mu tutaj poświęcić przynajmniej
kilka słów wspomnienia, kilka ciepłych i pełnych sentymentu słów. Są tacy ludzie, którzy
zostali urzeczeni teatrem, którzy połknęli teatralnego bakcyla i są już do końca życia
nieuleczalni. Jeżeli mają talent, mniejszy lub większy, wówczas istnieje szansa, że teatr im
choć w części odpłaci ich żarliwą miłość. Ale jeżeli nie mają żadnego? Jeżeli tylko nie umieją
żyć bez zapachu kulis, bez gorączki prób generalnych i premier, bez tej całej nerwowej,
podniecającej, jedynej atmosfery?
Sceptycy powiedzą, że jeśli Majde finansował teatr, to po to, żeby na nim zarobić. Nieprawda.
Majde finansował teatr, żeby móc być w teatrze. Wszystko, co zarobił w okresie powodzenia,
dokładał przy najbliższej klapie. A jeżeli nie wystarczyło – potrafił zdobyć pieniądze poza
teatrem, ale tylko po to, żeby je w nim utopić. Sam żył skromnie, potrzeby miał niewielkie.
Do szczęścia wystarczało mu, że może oddychać teatrem, że przestaje z ludźmi teatru, że jest
w tym środowisku potrzebny i – lubiany.
Majdego lubili wszyscy aktorzy, co im zresztą wcale nie przeszkadzało bezlitośnie naciągać
go na zaliczki. Mistrzem w tej dziedzinie był zwłaszcza Lawiński, który potrafił zaliczkami
wybrać gażę za cały sezon, a nawet był dłużny już na rachunek następnego. W końcu pan
Seweryn przestał wierzyć w nagłe choroby żon i dzieci, nieszczęśliwe wypadki w dalszej
rodzinie, w honorowe długi, które musi się zwrócić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ale
nie na darmo aktorzy mali jego drugą obok teatru słabość: Majde był namiętnym, acz niezbyt
szczęśliwym graczem na wyścigach i do