10553
Szczegóły |
Tytuł |
10553 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10553 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10553 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10553 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Edward Guziakiewicz
Przerwany lot
Nowela science fiction
Copyright © Edward Guziakiewicz
All Rights Reserved
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Część czwarta
Część piąta
1
Zapowiadał się nudnawy lot. Wprawdzie porażający swoją wielkością
okrzyczany „Titanic” należał do komfortowych i luksusowo wyposażonych
kosmicznych statków pasażerskich, istnych gigantycznych hoteli w próżni, jednak
pech chciał, że tego roku Jowisz i Mars ulokowały się złośliwie po przeciwnych
stronach Słońca – jedna z tych planet była w aphelium, a druga w peryhelium. Na
pokonanie dzielącego je koszmarnego dystansu, wynoszącego ponad miliard
kilometrów, trzeba było około miesiąca. Na tę absurdalną podróż decydowali się
więc przeważnie ci, którzy mieli nóż na gardle i z ważkich powodów musieli jak
najszybciej dotrzeć do Czerwonej Planety. Pamiętający o tym Bob straszliwie
ziewał już w dniu odlotu. Nie pojmował, dlaczego szefowie właśnie jego
oddelegowali na Marsa. Czy tam nie mieli speców od Świetlistych? Nie ominęło go
wrażenie, że został złośliwie wypchnięty w próżnię. Z gasnącą nadzieją na odmianę
podłego losu marudnie się przyglądał ostatnim nieśpiesznie okrętującym się
pasażerom, jednak wśród ładujących się na pokłady nie dostrzegł absolutnie
nikogo, z kim chciałby zawrzeć bliższą znajomość. Wreszcie opuścili statek
portowi kontrolerzy zabezpieczeń i zatrzaśnięto włazy, odcinając mu ostatecznie
drogę ucieczki.
Wcześniej usiłował oswoić się z rozkładem głównych pomieszczeń
kosmicznego kolosa, a było tego niemało. Po starcie zaś tkwił nastroszony około
godziny na jednym z górnych pokładów przed grubym, ale przejrzystym
iluminatorem, z bólem żegnając najpierw odpływającą w dal stację orbitalną z
cumującymi przy jej rękawach czarnymi kontenerowcami, a następnie otoczonego
cienką powłoką lekko fluoryzującej atmosfery kurczącego się Ganimeda. Akurat
jego dwa sztuczne słońca kryły się za zakrzywioną linią horyzontu. Statek miał
całkiem niezłe przyspieszenie, więc oddalający się księżyc w mig się zamienił w
ledwo widoczny świecący punkt na straszącym nocną czernią rozgwieżdżonym
niebie. Potem jeszcze jakiś czas gapił się na Jowisza, jakby to on był winien jego
zgryzot.
Cóż było czynić? Nie mógł już się wycofać.
– Zła passa – rozżalony bąknął pod nosem, godząc się jakoś z tym, że tego
nie zmieni.
Zawrócił do swojej kabiny, omijając wyłożony tłumiącym kroki miękkim
dywanem szeroki korytarz, wiodący do sal reprezentacyjnych. W centrum była
wysoka na trzy poziomy i otoczona antresolą sporawa sala jadalna, główne miejsce
codziennych kilkakrotnych spotkań wszystkich pasażerów, a wprost z niej można
było przejść do kilku pustawych jeszcze pierwszego dnia kawiarenek i salonów
rozrywki. Najbardziej podniecające było ponoć złociste kasyno o wiele mówiącej
nazwie „Las Vegas”, ale nie przypuszczał, że będzie tam częstym gościem. Na
drugim poziomie znajdowała się pływalnia z prawdziwą wodą, ambulatorium
medyczne, pomieszczenia rekreacyjne, siłownie, solaria i gabinety masażu oraz
pasaż ze sklepami. Jego apartament był dosyć przyzwoity i z wyrafinowanym
smakiem urządzony, żadna tam pokraczna więzienna cela czy rodzaj przyciasnego
korytarzyka ze ścienną wnęką do spania. Kwaterę wyposażono – między innymi –
w porządne wirtualne okna z powiewem, zapachami i gamą naturalnych dźwięków.
Znaczyły się za nimi zależnie od wybranej opcji bądź to rozświetlona słońcem
ściana gęstej tropikalnej dżungli z rozciągającą się wzdłuż niej żółtą plażą, żywcem
ściągnięta z Tahiti lub z Moorea, bądź to będący wyzwaniem dla miłośników
sportów ekstremalnych odpychający i surowy w swym majestacie zalodzony
masyw Herkulesa. Aby znaleźć inne jeszcze mamiące oczy ugłaskane świetlne
obrazy, należało cierpliwie pogrzebać w katalogu. Mógł ponadto zmieniać kolor
ścian, ale meble pozostawały wciąż te same. Korzystając z rzuconego na fotel
podręcznego terminala z lektorem jeszcze raz w skupieniu przejrzał listę
pasażerów, ale znowu nie dostrzegł niczego zajmującego. Lektor miał głos
obojętnie matowy i nie nadawał się na rozmówcę. „Titanic” mógł standardowo
pomieścić na swoich pokładach dwustu piętnastu podróżnych, jednakże tym razem
zabrał ich tylko osiemdziesięciu dwóch. Po starcie część z lecących zwykle
decydowała się na płytką hibernację. Rozejrzał się po salonie. To wyjaśniało,
dlaczego za cenę kajuty drugiej klasy leciał w komfortowym apartamencie
pierwszej. Zaintrygowała go klasyczna biblioteka, gdyż na nią akurat natrafił w
terminalu. Obok niezliczonej ilości e-filmów i e-booków, księgozbiór obejmował
kilkadziesiąt tysięcy bardzo starych papierowych pozycji książkowych z różnych
dziedzin – począwszy od filozofii, etyki i religii, a skończywszy na naukach
przyrodniczych. Musiał sobie jakoś poradzić z nadmiarem wolnego czasu i
przyszło mu do głowy, że mógłby wzorem dziadka Brunona podumać nad pismami
Arystotelesa ze Stagiry, bądź też zastanowić się nad sensem życia i wreszcie
przeczytać Biblię, której nigdy nie trzymał w rękach.
– To jest myśl! – półszepnął. Nie należało pochopnie rezygnować z
asystencji uskrzydlonych muz.
Jego dziadek cieszył się opinią znakomitego filozofa, myśliciela nowej
generacji, a laury zdobywał w okrzyczanej Akademii Humanistycznej w Nowym
Amsterdamie na południu księżyca. W terminalu zachwalano ponadto ogród
botaniczny, w którym mieściło się kilka tysięcy prawdziwych okazów ziemskiej
flory. Ponoć kwiaty wolno było własnoręcznie zrywać, a pachnące bukieciki i
wiązanki zabierać do kajut. Oprócz tego oczekiwało na zwiedzających sporawe
oceanarium z różnymi gatunkami morskich stworów, jednak nie dające możliwości
płetwonurkowania wśród paradnych podwodnych brzydali. Zapraszało nadto kilka
innych naturalnych środowisk, ale z jakich planet, tego nie sprawdzał.
Znudzonym głosem przekazał naściennemu komunikatorowi podstawowe
dane o sobie, a potem skorzystał ze zajmującej róg łazienki kabiny do regeneracji,
wcześniej odruchowo wodząc palcami po jej dostępnych ustawieniach. Okazało
się, że w tę wbudowano kilka arcyciekawych modułów. Między innymi była
wyposażona w poszerzony zespół reduktorów nadwagi, co pozwalało
wygodnickiemu pasażerowi w ogóle nie martwić się o kalorie. Odświeżony i
zrelaksowany z ciekawości zajrzał potem do pokładowego menu, chcąc się
zorientować, czym załoga „Titanica” ma zamiar truć skazanych na niekończący się
lot podróżnych i gwizdnął z niekłamanym uznaniem. Samopoczucie od razu mu się
poprawiło. Rozdmuchany do niemożliwych granic jadłospis obejmował około
sześciu tysięcy pozycji. Było w czym wybierać. Prawie wszystkie odpowiadały
standardowi „eko”, co oznaczało, że bukietem smakowo-zapachowym, nie mówiąc
o innych własnościach, nie różniły się od naturalnych potraw. Z niejakim
rozbawieniem pomyślał, że pewnie połowę kosmicznego kolosa wypełnia
przeogromny skaner kuchenny. Nie powinien był się temu dziwić. Cóż bowiem
pozostawało skazanym na bezczynność biednym pasażerom, uwięzionym w
mknącej przez zimne pustki Układu Słonecznego pancernej fregacie? Robiło się
wszystko, żeby zabić nudę, a jednym ze sposobów na to, by nie wykorkować z
nadmiaru czasu, było poświęcanie się niekończącej się wyżerce. Nie brakowało też
mocnych trunków, nie mówiąc o setkach gatunków win.
Dźwięczny gong przypomniał o kolacji i oddając się sennej zadumie nad
kulisami lotu flegmatycznie pociągnął do sali restauracyjnej. Pasażerowie z kabin o
numerach od 201 do 204 dzielili ten sam stolik, więc chcąc nie chcąc musiał
przysiąść się do trzech młodych i rosłych wojskowych z Sił Kosmicznych Układu.
– Siemanko! – półgębkiem wykrztusił, siląc się na odrobinę uprzejmości i
zajmując wolne krzesło.
Zmieścił się w standardzie. Chłopcy byli jak z obrazka, same asy, włosy
ścięte na rekruta. Skinęli głowami w odpowiedzi. Mogło być dużo gorzej i w
gruncie rzeczy pokrzepiła go na duchu ta kompania, bowiem po drugiej stronie sali
z dziesięć stolików okupowali ponurzy cętkowani Wenusjanie. Nosili piętno rasy,
którą zmutowano w tych odległych czasach, w których to ich wstydliwa planeta nie
nadawała się jeszcze do kolonizacji, zaś ich ciała pokrywało twarde
ciemnobrunatne obrzydlistwo, przypominające skórę węża lub pancerz żółwia.
Przed wiekami pierwsi łakomi osadnicy na tym pokrytym gęstymi zasiarczonymi
chmurami nieprzystępnym globie decydowali się na ułatwiające przetrwanie
genetyczne zmiany. Chodziło o łatwą kasę. Za wrednym gadzim wyglądem poszły
jednak gadzie obyczaje i rzadko kiedy się zdarzało, by wenusjańscy odmieńcy byli
skłonni szukać wspólnego języka z przedstawicielami gatunku homo sapiens z
innych planet. Mieszane małżeństwa raczej się nie zdarzały. Wyczuwało się ledwo
skrywane napięcie i można było się domyślić, że wcześniej czy później dojdzie do
konfliktów między czarnuchami a pozostałymi pasażerami. Jak wszakże gdzieś
zasłyszał, od kilku dziesięcioleci wdrażano na Wenus pokrywany przez kilka
solarnych fundacji program adaptacyjny, w wyniku którego potomni mieli
stopniowo tracić specyficzną rzeźbę skóry i związane z nią ubarwienie. To go
jednak już nie obchodziło. Sam był białym o klasycznych anglosaskich rysach
podobnie jak siedzący obok niego chłopacy.
Nie musiał bawić się w kurtuazję i tłumaczyć powściągliwym wojakom, kim
właściwie jest i co robi na pokładzie „Titanica”, nie znosił sprzedawania taniej
żenującej legendy o sobie, bowiem odziany w ciemnogranatowy mundur z
lampasami siwobrody kapitan zaczął właśnie przemawiać – wylewnie witając
pasażerów i zachęcając ich, aby rozgościli się na statku jak u siebie w domu, a przy
okazji zapraszając do kaplicy na wieczorne nabożeństwo w intencji udanej
podróży. Deliberował około czterech minut, a to wystarczyło, by uwiązani przy
stoliku nie czuli się już zobowiązani do wzajemnej prezentacji. Zresztą chłopcy
wcale się do tego nie rwali, więc w chwili ciszy wybąkał tylko swoje imię.
Odwzajemnili się tym samym. Gdy kapitan skończył, a lokujący się na podeście
wirtualny kwintet zaczął stroić instrumenty, tematem toczącej się półgębkiem
rozmowy stała się wyłącznie zawartość talerzy. Rozparci w krzesłach chłopcy w
mundurach optowali za tradycyjną kuchnią amerykańską, więc nie chcąc być
snobem i brzydko od nich odstawać zdecydował się ich śladem na krwisty stek,
frytki i piwo. A miał przecież straszliwą ochotę na coś wyszukanego i naprawdę
wykwintnego z oryginalnej karty francuskiej. Aż mu ciekła na to ślinka. Uwielbiał
dostojny rytuał, związany z serwowaniem takich dań. Kogo nie bawiło chaotyczne
przebieranie w potrawach i obstawianie w ciemno nic nie mówiących nazw, ten
zdawał się na firmowy zestaw dnia. W tej kulinarnej loterii nie było świecących
pustką losów. Na deser bez pytania podawano świeże owoce południowe. Palce
lizać!
Dopiero gdy ociężale podniósł się od stolika i odwrócił z zamiarem
opuszczenia sali, mignęła mu przed oczyma tamta ujmująca madonna.
Doświadczenie wielu lat służby wywiadowczej zrobiło swoje i nie drgnął mu żaden
muskuł na twarzy. Potrafiłby doskonale zignorować nawet eksplozję nuklearną.
Mimo to skoczyła mu adrenalina. Doskonale znał Vanessę Lee. Weszła do
restauracji później niż on i ulokowała się za jego plecami ze trzy stoliki dalej, więc
nie mógł jej wcześniej dostrzec. W jednej chwili pojął, dlaczego siedzący przy nim
młodzi wojskowi mieli rozproszoną uwagę i dyskretnie zezowali przy kolacji w
tamtą stronę. Sekundowała jej para zadbanych staruszków.
Gdy mijał nakryty granatowym obrusem stolik, kątem oka zarejestrował
dyskretny gest, który uczyniła ta seksbomba. Mimochodem dotknęła lewą dłonią
prawego ramienia. W służbowej mimice oznaczało to, że pragnie bez zwłoki
nawiązać z nim kontakt. To go uspokoiło. Nie miał nic przeciwko temu, żeby uciąć
sobie z nią przyjazną pogawędkę – a najchętniej przy świetle wirtualnego księżyca
i przy miłosnych trelach wyciągającego wysokie tony słowika. Tym bardziej, że już
w czasie ćwiczeń na Callisto, do których oddelegowano go przed kilkoma
miesiącami z ganimedzkiej sekcji, szarpała go ochota na dużo więcej. Tam jednak
do ponętnej modelki nie miał raczej dostępu, a natłok zajęć szkoleniowych
sprawiał, że cały czas była poza jego zasięgiem. Brakowało wolnych chwil i musiał
pożegnać się z nadzieją na kameralne rozmowy i flirty. Wyszedł z restauracji na
korytarz.
– Coś takiego? – mruknął z niedowierzaniem. – Jajca straszne. Ona tu? I
któżby uwierzył?
Na pewno nie było tej damy na liście pasażerów, a jeżeli już ją tam
umieszczono, to pod fałszywym imieniem i nazwiskiem. Podobnie jak Bob, była
agentem wywiadu Unii Solarnej. Jakimże jednak cudem znalazła się na pokładzie
„Titanica”? I dlaczego szef sekcji nie raczył go poinformować, że będzie mieć w
drodze doborowe towarzystwo?
Pozbierał myśli i raptem go olśniło, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą.
Śliczniutka Vanessa była księżniczką z jego bajki. Pojął, że zakochał się na amen w
„Titanicu” i począł błogosławić swoich wrednych szefów za to, że go wysłali w tę
niechcianą podróż.
Póki co nie mógł do niej podejść i rozkładając ramiona niefrasobliwie
zapytać, co słychać na jej rodzinnym Callisto. Obowiązywały ich żelazne reguły
gry. Konspiracja to konspiracja. Oficjalnie biorąc był dla Vanessy zupełnie obcym
mężczyzną. Musiał więc zadbać o to, aby ich pierwsze spotkanie wyglądało na
całkiem przypadkowe, a dopiero potem pozwolić sobie na kilka z pozoru
niezobowiązujących pokładowych rozmów. Takie tam bajery. Wiadomo, wścibskie
pokładowe kamery były wszędzie porozmieszczane, a postronnym nic
podejrzanego nie mogło wpaść w oczy. A zawsze mógł się napatoczyć jakiś
nadmiernie dociekliwy typ, gotowy wetknąć nos w nie swoje sprawy. Postanowił
odłożyć to podniecające zadanie na następny dzień, zaś pierwszy wieczór w
podróży przykładnie poświęcić lekturze.
– Boże ty mój, jak dawno nie miałem w rękach prawdziwej papierowej
książki – prawie bezgłośnie wyszeptał przy bibliotekarce, która udostępniała
zbiory.
Mulatka z obsługi dobrze się prezentowała w pokładowym
ciemnogranatowym mundurze i nawet nie musiał długo na nią czekać. Przytargała
się w trzy minuty, więc widocznie lubiła tę pracę. Przez króciutką chwilę męczyło
go podejrzenie, że jest tylko chłodnym i bezuczuciowym androidem, ale na
szczęście nie miała charakterystycznego tatuażu na szyi. Nie znosił kobiet
pozbawionych seksapilu.
– A na co ma pan ochotę, panie?..
– Brown – podpowiedział jej skwapliwie. – Apartament dwieście trzy.
Skinęła głową w geście, który mówił, że nie musi się tak gorliwie
przedstawiać. I tak nie wyniósłby przecież pożyczonych książek poza statek
kosmiczny. Te papierowe były wyjątkowo cenne.
– Zatem na co? – cierpliwie powtórzyła pytanie.
Chwilę się wahał z zamówieniem, ale w gruncie rzeczy doskonale wiedział,
z czym chce wrócić do swojej wygodnej kajuty.
– Na jakieś zbiorowe wydanie dzieł Arystotelesa, zwłaszcza logicznych –
rzucił niby to niedbale – oraz na „Isagogę” Porfiriusza...
Zabłysnęły jej oczy i z jej twarzy zmiotło resztki kobiecej niechęci do
sterczącego przed nią zadufanego faceta. Zagłębiła się między regały i
przydźwigała mu cztery opasłe tomiska. Muzy niby kolorowe motyle wydawały się
frygać wokół wybranych woluminów.
– Na Porfiriusza będzie pan musiał jednak zaczekać – jej głos nabrał barwy.
– Nie mamy go na półkach. Jest tylko po hiszpańsku. Wyskanuję jeden egzemplarz
z matrycy angielskiego wydania sprzed stu sześćdziesięciu lat. Będzie w pięknych
jasnobrązowych okładkach ze skóry. I niech pan się nie martwi – zapewniła
skwapliwie, poprawiając ręką włosy. – Ktoś go podrzuci panu do kajuty.
Najpóźniej za dwa lub trzy kwadranse!
2
Dopiero przed południem niby przypadkiem otarł się o czarującą agentkę z
Callista. Właściwie to ona zadbała, żeby na siebie wpadli. Przy jednej z
ulokowanych na pierwszym poziomie kafejek, ta była stylizowana na wyszynk z
Dzikiego Zachodu, mieściła się niczego sobie sala wystawowa, a oddany sztuce
pokładowy kustosz zdecydował się zaprezentować serię oryginalnych dzieł
mistrzów z księżyców Saturna. Tytułem zachęty na każdym stoliku znalazł się
niewielki błyszczący folder. Wyłamał się i zamówił francuskie croissanty z białą
kawą i dżemem brzoskwiniowym, a później pachnące gnochci w aromatycznym
sosie ze świeżych pomidorów i bazylii. Prosto z restauracji owczym pędem
pociągnęli na Parnas po śniadaniu wszyscy chętni, więc i on powlókł się w ogonie.
Nieuważnie lustrował cenne zbiory, starając się przy tym nachalnie nie ziewać. Nie
przepadał za popartem. Utonął ostatecznie w bardzo niskim przeźroczystym
foteliku, który mu się w jednej chwili rozpakował przed przedstawiającym
tytańskie orchidee znanym płótnem De Smeta i tam popadł w niejaką zadumę.
Noc miał zarwaną, bo gdy ustawiał „widok za oknem” na mroźny masyw
Herkulesa, zapomniał zablokować temperaturę. W rezultacie tego gdzieś po
północy dojmujący chłód wyrwał go ze snu. Wiał porywisty wiatr. Dygotał z
zimna, zmagając się z parametrami klimatycznymi, a oschły i obojętny głos lektora
z terminala doprowadzał go do szału. Był wściekły jak diabli. Woda zamarzła w
karafce, więc musiało być w apartamencie poniżej zera. Dobrze, że z sufitu nie
sypał śnieg.
Podniósł się i przesunął lekki fotel pod ścianę, bo uznał, że będzie siedzieć
na drodze zwiedzającym. Akurat w jego stronę ciągnęło kilka osób.
– Orchidee – wycedził.
Następnie myślami wrócił do wieczornej lektury. Pobieżnie przejrzał pisma
logiczne Stagiryty, noszące wspólne miano „Organonu”. Obejmowały one
„Kategorie”, „O wypowiadaniu się”, „Analityki pierwsze”, „Analityki wtóre”,
„Topiki” i „O dowodach sofistycznych”. Przekartkował również „Hermeneutykę”,
a potem zabrał się ostro za przyniesioną mu przez pokładowego gońca „Isagogę”.
Książeczka była niczego sobie, choć musiał przyznać, że brakuje mu nieco
konceptu. Napisano ją mało klarownym językiem, lecz na szczęście nie zabrakło w
niej obszernych objaśnień i wnikliwych komentarzy. Zaintrygowały go tajemnicze
predykabilia. Usłyszał o nich od dziadka Brunona. Jakiś czas mylnie sądził, że
wiążą się one nie z logiką, ale z odległymi asteroidami. „Isagoga” należała do
najpoczytniejszych i najbardziej rozpowszechnionych dzieł w dawnych dziejach
kultury. Była najpoważniejszym starożytnym traktatem logicznym,
odziedziczonym przez średniowiecze. Zgodnie z podanymi w niej zasadami
„różnica” („differentia”) wraz z „rodzajem” („genus”), „gatunkiem” („species”),
„właściwością” („proprium”) i „przypadłością” („accidens”) tworzyła grupę
określeń, niezbędnych przy budowie poprawnej klasycznej definicji rzeczy. A
definiować umieli starożytni jak nikt już po nich.
– Repetitio est mater studiorum – mruknął do siebie, dumny ze swojej
ubożuchnej łaciny. Chciał w chwili samotności odświeżyć sobie to, co przeczytał i
przypomnieć sobie, czemu każdy z tych dziwacznych terminów miał służyć.
Vanessa przerwała mu dopiero co podjętą medytację. Jej zgrabne nogi
znakomicie się prezentowały na tle okrzyczanego tytańskiego dzieła i Bob w
nagłym przebłysku sobie uzmysłowił, że Peter De Smet popełnił katastrofalny błąd
nie umieszczając ich na obrazie. Pożegnała towarzyszących jej staruszków, którzy
zajęci kolejnymi płótnami olejnymi oddalili się ku drugiemu krańcowi sali. Bez
przeszkód mogła odegrać przed nim rolę głupiej gęsi, która nie ma zielonego
pojęcia o Układzie Słonecznym.
– Czy mógłby mi pan dopomóc? – zwróciła się do pochłoniętego myślami
agenta. Z konieczności musiał poderwać się z miejsca. – Chciałabym się
zorientować, skąd pochodzą te orchidee.
Zrobił poważną minę, najpoważniejszą, na jaką było go stać i zezując w
stronę obrazu, odpowiedział: – Z Tytana, proszę pani!
– Och, to wiem – głupia gęś wcale nie była aż tak nierozgarnięta. –
Przeczytałam pod tym płótnem – pokazała mu ślicznie palcem. – Ale gdzie jest
ten... Tytan? – jeszcze raz sprawdziła nazwę. – Czy to jest księżyc Wenus?
Czuł, że ogarnia go dziwny diaboliczny chichot, ale musiał się jakoś
opanować.
– Ależ nie, proszę pani, skądże znowu. O ile mi wiadomo, Wenus nie
posiada księżyców, nie licząc gigantycznych stacji orbitalnych. Tytan jest dużym
satelitą Saturna – objaśnił z niesłabnącą powagą.
– O Boże, już wiem – ucieszyła się. – To ten kolos z kolorowymi
pierścieniami z kryształków lodu – paplała jak najęta. – Bardzo duża planeta.
Imponująca swoim ogromem. I ciekawa. Czytałam w magazynie dla kobiet,
zajmujących się biznesem. Podobno działa na nas magnetycznie. A ja w to wierzę.
Air Callisto Company proponuje młodym parom miesiąc miodowy na orbicie
Saturna, nawet niedrogo, sprawdzałam cenę – entuzjastycznie dzieliła się z nim
posiadaną wiedzą, omal przy tym nie przewracając oczami. – Podobno ma to
widoczny wpływ na trwałość związku i nawet kilka moich koleżanek zapisało się,
chociaż jeszcze nie wychodzą za mąż – dorzuciła konfidencjonalnie i umilkła.
Oczarowała go swoją urodą – i właściwie dopiero teraz pojął, że ta
idiotyczna rozmowa mogłaby się toczyć, toczyć i nigdy nie skończyć. W kusej
różowej kiecce wyglądała ponętnie i świeżo. A poza tym była agentem znakomicie
wyszkolonym i cieszącym się wysokim ilorazem inteligencji. Krótko mówiąc, miał
szczęście. Zależności służbowe w centrali wywiadu na Callisto nie sprzyjały
kruszeniu lodów. Tam ponadto jej wdzięki przysłaniał nie pozwalający
wyeksponować kobiecej urody kombinezon roboczy. Tu zaś panował luz, a ona z
niezaprzeczalnym wdziękiem paradowała w kreacjach niemalże wprost z żurnala.
Sterczał obok niej jakąś chwilę, przyglądając się tytańskiemu dziełu, a potem
niby cień pociągnął za nią ku następnym płótnom, ostatecznie rozstając się z
przeźroczystym fotelem. Przy niej byłby gotów cenić nawet popart.
– O ile dobrze pamiętam, takie orchidee, rosnące i żywe, można z bliska
obejrzeć w ogrodzie botanicznym, który mieści się na trzecim poziomie – usłużnie
jej podpowiedział, przerywając wreszcie ciszę. – Jestem tam ogromna ilość roślin,
zarówno oryginalnych, pochodzących z Ziemi, jak i zmutowanych na innych
planetach.
Zaczął jej o nich opowiadać. Nadstawiła uszu i przytakiwała z
zainteresowaniem, więc chcąc nie chcąc ciągnął ten wdzięczny temat. Na Callisto
w centrum agencyjnym nie mógłby się tak popisywać. Wreszcie przerzucił się na
wystawione obrazy.
Staruszkowie przydreptali z powrotem. Czy mieli coś wspólnego z
wywiadem solarnym? Uznał, że raczej nie. Inaczej nie plątaliby się tak
niefrasobliwie przy tej rzucającej się w oczy madonnie. Vanessa słodko
przedstawiła ich sobie wzajem.
– Czy wiecie, że ten pan, którego przed chwilą przypadkiem poznałam –
oznajmiła z zachwytem – doskonale zna się nie tylko na obrazach, ale także na
kwiatach? Wyobrażacie to sobie, mili państwo? Na kwiatach!
Powściągliwie z nim się przywitali, łypiąc na niego z ostrożną uwagą i
decydując się na chwilę niezobowiązującej rozmowy. Jednak nie mieli ochoty dalej
sekundować rozkosznej madonnie i za nic nie rwali się do wyprawy na wyższe
poziomy. Ich podeszły wiek miał swoje prawa.
Niby to z towarzyskiego obowiązku podjął się roli przewodnika. Kwiaty
były w modzie. I to zresztą od stuleci. Pewnie od czasów, kiedy to pierwszych
osadników na nowych planetach cieszyła byle roślinka. Ponieważ, jak w zaufaniu
zdradził starszej pani, prowadził w Nowym Amsterdamie niedużą kwiaciarnię tuż
przy Grand Place, co zresztą było zgodne z prawdą, znakomicie się do tego
nadawał. Zachowując należny dystans i szacunek wyprowadził staruszków i
dziewczynę z galerii, następnie zaś pokładowej piękności ochoczo wskazał drogę
do windy. Ze stylizowanego na Dziki Zachód wyszynku wysypało się kilku
mężczyzn w kowbojskich kapeluszach na głowach. Takie były te kawiarenki,
przysypane kurzem wieków i owiane aurą romantyzmu. Mimochodem dojrzał, że
ciągnie za sobą kilka zazdrosnych spojrzeń i to mu raptem dodało skrzydeł.
Nikt inny oprócz nich nie kwapił się, by wsiadać, więc znaleźli się sam na
sam w oświetlonej żółtym światłem kabinie. Drzwi bezszelestnie się zasunęły.
Owiał go zapach jej perfum. Nigdy nie był z nią tak blisko, niemal twarz
przy twarzy, i z wrażenia zaschło mu w ustach. Niepewnie zajrzał w taksujące go
niebieskie oczy.
– Chyba są tu również windy grawitacyjne – wykrztusił z siebie, próbując
czymś wypełnić nagłą grobową ciszę – ale pewnie korzysta z nich tylko załoga.
Nie wydała głosowego polecenia. Tablica z nawigacją kryła się za jej
plecami, z wdziękiem się odwróciła i zręcznie stuknęła w wybrany przycisk. Winda
ospale ruszyła. Jednakże nie w górę, jak się spodziewał, ale w dół. Już otworzył
usta, aby układnie zauważyć, że nie pozbierana młoda dama pomyliła kierunki, ale
jakiś ledwo wyczuwalny impuls sprawił, że w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Vanessa spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, że od razu stracił ochotę na
rozsądzanie o czymkolwiek bez jej aprobaty. Doświadczona agentka z pewnością
wiedziała, co robi.
– A czy orchidee jako gatunek pochodzą z Ziemi, czy też stworzył je ktoś w
koloniach? Może jakiś zakochany w kwieciu genetyk artysta? – niefrasobliwie
zaszczebiotała, dostosowując się znowu do roli głupiutkiej gęsi.
Potarł ręką czoło w zamyśleniu. Gra dalej się toczyła, czy tego chciał, czy
nie. Przedsięwzięła coś bez sensu, boleśnie wyszarpując go ze skorupy nawyków i
przyzwyczajeń.
– O ile wiem, to jednak z Ziemi – potwierdził z namysłem. – Były tam
hodowane przed wiekami – nim jeszcze Galileusz odkrył cztery księżyce Jowisza i
nim rozpoczęły się loty w kosmos. – Króciutko szperał w pamięci, szukając
przydatnych informacji. Chodziły mu po głowie tylko te oczywiste. – Orchidee są
nazywane także storczykami. Większość z tych roślin jest epifitami. Pasożytują na
gałęziach drzew lub rosną na skałach. Są uprawiane ze względu na piękne i
ozdobne kwiaty. Przeważają żółte, chociaż często można zobaczyć różowe,
fioletowe, brązowe, zielone i białe. Ich kielichy mogą być przezroczyste,
nakrapiane lub pręgowane. W ostatnich stuleciach udało się wyhodować mutacje o
niezwykle harmonijnych kształtach i czystych barwach. Kiedyś w Ameryce
Środkowej najbogatszą florą orchidei szczyciła się Kostaryka. Na jej terytorium
zanotowano blisko dwa tysiące odmian.
– Jaka szkoda – westchnęła z nie udawaną melancholią. – Niestety, nigdy
tam nie byłam.
– Nie tylko pani, ja również – przyznał się bez bicia. – Też dotąd nie udało
mi się odwiedzić Planety Matki. Jednakże za jakiś czas będziemy ją mijać w
pewnej odległości. Jeżeli komuś się nie spieszy – puścił wodze fantazji – może
przerwać podróż, opuścić „Titanica”, polecieć na nią i ją zwiedzić. A potem
skorzystać z następnego połączenia z Marsem. Chociaż ponoć niewiele zostało z
tamtych gęstych dżungli. – A pani skąd? – zapytał jak ostatni przygłup. – Pewnie
także z Ganimeda?
Winda cicho szczęknęła, zatrzymując się, a drzwi się rozsunęły. Nie
odpowiedziała.
– No, to znaleźliśmy się na trzecim poziomie – zdecydowanie za głośno
oznajmiła, śmiało wychylając się na zewnątrz. – Nawet nie trwało to długo...
W rzeczywistości trafili na jeden z dolnych pokładów kosmicznego kolosa.
Kątem oka dostrzegł świecącą się cyfrę „dziewięć” i skrzywił się z niesmakiem.
Pod nimi kryły się już tylko zimny reaktor, silnik fotonowy i generator pola
grawitacyjnego. Ciążenie było niższe o jakieś dziesięć procent i poczuł się nad
wyraz lekko.
Migiem pociągnął za nią, lękając się, że zniknie mu z oczu. W ogromnym
pustym holu panował tajemniczy półmrok. Wystające z posadzki zaczepy
zdradzały przeznaczenie tego pomieszczenia. Pewnie wtedy, kiedy z pozoru
nieruchawy gigant ruszał w drogę z kompletem pasażerów, ładowano tutaj bagaże.
Pilnie główkował nad tym, gdzie mogą być rozlokowane miniaturowe kamery i
czujniki termiczne, z których korzystano w centrum nadzoru, ale nie zdążył dojść
do żadnego odkrywczego wniosku. Vanessa niecierpliwie czekała na niego
kilkanaście kroków dalej. Zbliżył się do niej i przystanął. Całkiem go zaskoczyła. Z
wdziękiem ujęła jego dłoń, a potem łagodnie lecz zdecydowanie pociągnęła go za
sobą do ciemnej niszy tuż obok. Tam nieoczekiwanie zarzuciła mu na szyję
ramiona i szaleńczo wpiła się w jego usta, namiętnie go całując.
– Mmm?! – ledwo mógł wykrztusić z siebie, gdy na krótką chwilę uwolnił
się z jej słodkich objęć. Wiedział, że kobiety bywały nieprzewidywalne, ale nie
spodziewał się po agentce tak ognistego wybuchu. Nie oczekiwał go i przeszyła go
dojmująca myśl, że to kolejny element jakiejś zawoalowanej wywiadowczej gry,
której celu i zasad nie pojmuje. Czy ktoś perfidny z zimnym rozmysłem zlecił jej,
by go uwiodła i rzuciła sobie do stóp?
– Obejmij mnie – namiętnie dmuchnęła mu do ucha. – Mój ty Casanovo, nie
zdajesz sobie sprawy, jak cię pragnęłam – z rozkoszy oczy miała prawie
nieprzytomne. – Już tam, na Callisto, w centrum wywiadu. To cudowne... że
przydzielili mnie do tej sprawy. Wiedziałam, ze wcześniej czy później znajdziesz
się w moich ramionach.
Słysząc tak promienne wyznanie, stracił nad sobą kontrolę, poddał się
porywowi, z żarem przylgnął wargami do jej ust, a potem obrzucił pocałunkami jej
oczy, czoło, pachnące włosy i szyję. Byłby ostatnim safandułą, gdyby
rozpłomienionej lali z taką klasą jak przysięgły mnich bronił do siebie dostępu.
Przez krótką chwilę mógł się bez opamiętania pławić w ciepłym morzu rozkoszy.
Jego ręce powędrowały w stronę kształtnych bioder i ud. Uczynił to, o czym
skrycie marzył już na Callisto.
– Jakiej... spra... wy?! – wyrzucił z siebie między kolejnymi pocałunkami.
Jakaś przytłumiona na moment część jego „ja” pozostała wierna zasadom, które
uznawał i próbowała dociec, co się faktycznie stało.
Usiłowała się jakoś opanować. Chyba wiedziała, że przeholowała. Tak, to
było za szybko. Głęboko odetchnęła, obciągnęła sukienkę, która niebezpiecznie
powędrowała do góry, uśmiechnęła się i delikatnie pogłaskała go po policzku.
– Później ci to wyjaśnię, niedźwiadku. Na razie musimy wracać –
ostatecznie uwolniła się z jego objęć. Popisała się tak, jakby była jego kochanką od
dawna i właśnie wpadli z utęsknieniem na siebie po dłuższej rozłące. – Ten zaułek
nie jest monitorowany, sprawdziłam to dzisiaj wczesnym rankiem, włamując się do
systemów dowodzenia – pocieszyła go ze sporą dozą pewności siebie. – Nikt nas tu
nie śledzi.
Niechętnie opuścił ciemną wnękę, opieszale ciągnąc śladem agentki. W
okamgnieniu dał się omotać, ale nie miał powodów, by tego żałować. Znaleźli się
na powrót w windzie, ponownie grając role dwójki przypadkowych pasażerów,
którzy dopiero co się poznali.
– Mon Dieu, jak mogłam się tak pomylić? Ale to dziwne, że pan nie zwrócił
na to uwagi. Zawsze z pana taki niezguła?
Niby to zawstydzony, począł się tłumaczyć:
– Podobnie jak pani, pierwszy raz lecę statkiem z tak ustawioną elektroniką.
Był zbudowany na Marsie, a nie w Układzie Jowisza. Oni tam mają trochę inne
systemy, więc sporo rzeczy jest tu dla mnie nowych – skonstatował ulegle, tym
razem osobiście wciskając przycisk trzeciego poziomu. Potem jeszcze uważnie
sprawdził, czy faktycznie dobrze trafił palcem, niewyraźnie mrucząc po nosem: –
Zielone w dół, żółte w górę! – Zaś gdy winda ruszyła, zdobył się na odwagę i
zaszarżował:
– A skoro dziwnym trafem wylądowaliśmy razem w ciemnej piwnicy, i to
już w pierwszym dniu lotu, to może przeszlibyśmy na ty? – wypalił jak przystało
na pokładowego donżuana. – Mam na imię Bob.
Chwilę się boczyła.
– Vanessa – udobruchana, podała mu wreszcie wąską dłoń. – Ale na drugi
raz, gdy wsiądziesz ze mną do windy, musisz uważać, Bobie – cierpko go skarciła.
– Wiesz, co by się stało, gdyby ta wyciągarka wyrzuciła nas poza obręb tego
statku?
Ucieszył się w duchu, że występowała pod swoim prawdziwym imieniem.
Jednak znowu ogarnął go sardoniczny chichot. Takie zwariowane numery mogły
robić obdarzone inteligencją windy potworki jedynie w filmach dla maluchów.
– To fakt, mielibyśmy poważne kłopoty – potwierdził z pozorowanym
przejęciem. – I pewnie nie moglibyśmy tak szybko wrócić. Chyba, że bylibyśmy
zawinięci w te sreberka.
– W jakie... sreberka? – niepomiernie się zdziwiła, lustrując go z podejrzliwą
uwagą.
– No, w te... kombinezony kosmiczne – ze zgryźliwą uprzejmością dorzucił.
Przypatrzyła mu się chłodno, jakby z żalem, że za wcześnie pozwoliła mu
przejść na ty, a potem przeszyła go tak piorunującym spojrzeniem, iż natychmiast
zrozumiał, że ze swoimi nonsensownymi pomysłami powinien pójść do wszystkich
diabłów. Debil, odbierał jej rolę. To przecież ona startowała z pozycji
nierozgarniętej blondynki.
3
Przed obiadem elokwentny kapitan zręcznie wdrapał się na podest dla
orkiestry, aby stamtąd podzielić się wieściami z siedzącymi już przy stolikach
rozleniwionymi podróżnymi. Przyszykował kilka pobudzających wyobraźnię
ciekawostek, okraszonych wzmiankami o korwecie, którą dowodził. Czynił
wyraźne gesty w stronę zapatrzonych w niego starszych pań, z którymi miał
przyjemność poznać się bliżej po wieczornym nabożeństwie w intencji udanego
lotu.
– Miło mi zakomunikować, że „Titanic” dwie godziny temu – objaśniał ze
swadą – osiągnął niewyobrażalną prędkość, wynoszącą czterysta kilometrów na
sekundę, a napęd w związku z tym został wyłączony. Oczywiście, z powodu nagłej
utraty przyspieszenia kierujący lotem komputer zmuszony był zmodyfikować pole
grawitacyjne. Obecnie jest ono stabilne. W momencie wyłączenia silników
niektórzy odczuli zaburzenia równowagi i mogli odnieść krótkotrwałe wrażenie, że
podłoże huśta się pod ich stopami. Ale nie to jest jedyna rzecz, o której chciałbym
dzisiaj państwu powiedzieć – odchrząknął, podnosząc pięść do ust. – Znajdujemy
się obecnie w specjalnym kanale komunikacyjnym o symbolu 00X19,
przeznaczonym dla statków pasażerskich – pewnie ciągnął. – Biegnie on lekkim
łukiem aż za Słońce, wznosząc się ponad pasem asteroidów. Po drodze
przycumujemy tylko dwa razy: na stacji Gamma i w porcie próżniowym St.
Petersburg. Gwiazdę i jej przepiękną koronę będziemy mogli podziwiać z bliska.
Miniemy ją w mniej więcej takiej odległości, w jakiej krąży wokół niej Merkury.
Nasz kanał komunikacyjny jest bez przerwy patrolowany przez bezzałogowe
maszyny, takie tam kosmiczne odkurzacze lub miotły, których zadaniem jest troska
o to, by cała trasa przelotu była czysta. Usuwają one z jego obrębu drobne odłamki
skalne, nie mówiąc – naturalnie – o większych ciałach niebieskich. Przy tak dużych
prędkościach jest to niezmiernie ważne. Chcemy uniknąć zderzeń naszego statku z
przypadkowymi meteorami. Oczywiście, niezależnie od tego na własną rękę
monitorujemy niebo, upewniając się, że nic nam nie grozi. „Titanic” jest
wyposażony w tzw. pługi grawitacyjne, które „orzą” przestrzeń przed jego nosem,
odrzucając na boki przypadkowe pyły i drobne ziarenka materii. Trzy takie
urządzenia wystrzeliliśmy już kilka godzin po starcie. Bezpieczeństwo lotu jest
więc wysokie. Warto zaznaczyć, że pancerz naszej korwety jest solidny i przy
obecnej prędkości wytrzymałby czołowe zderzenie nawet z obiektem o masie do
jednej tony...
W to ostatnie zapewnienie Bob nie za bardzo wierzył i rozbawiony pochylił
się do ucha Vanessy, zamierzając je ironicznie skomentować. Ta jednak
ostrzegawczo syknęła, zasłuchana bez pamięci i ślepo zapatrzona w brodatego
kapitana. Przemknęło mu przez myśl, że pewnie poprzedniego wieczora śladem
starszych pań podreptała skwapliwie na nabożeństwo i zaraz po tym uzmysłowił
sobie, że dotąd nie wie, gdzie mieści się kaplica. Nie widział też na oczy pastora.
Wykoncypował, że pewnie ten jada z załogą.
Mruknął pod nosem „pardon!” i zajął się kartą dań. „Może coś ze
specjalności kuchni północnoafrykańskiej? Couscous, to jest to!” Uprzejmie
uśmiechnął się do staruszków, którzy szeptem deliberowali nad tym, co kryły
stronice oprawionego w skórę menu z napisami, wytłoczonymi złotymi literami. To
dzięki tej cichej parze mógł się przenieść do stolika Vanessy, a przynajmniej tak to
mogło wyglądać w oczach postronnych osób w restauracji. Zdębieli z wrażenia
wojacy w szaro-zielonych mundurach poderwali się jak na komendę, gdy słodka
agentka niby sam szef korpusu z wdziękiem do nich się zbliżyła. Ona zaś
wyzywająco zaanektowała Boba, wykrętnie się powołując na to stateczne
małżeństwo. „Państwo Bregović pragną – uwodzicielsko paplała – żeby kwiaciarz
z Nowego Amsterdamu zechciał im towarzyszyć ze względu na swoją wiedzę o
tych biednych roślinkach, które się ścina i wstawia do wody”. W życiu nie słyszał
bardziej lekceważącej i bezceremonialnej oceny zajęcia, któremu poświęcał się w
wolnych chwilach. „Kwiaciarz z Nowego Amsterdamu?” „Biedne roślinki, które
się ścina i wstawia do wody?” Chłopcy z Korpusu Pluton II mieli takie miny, iż
przełknęliby bez oporu jeszcze bardziej niedorzeczne wyjaśnienia. Gdy potem
ochłonął i dyskretnie rozejrzał po sali, domyślił się, że co najmniej kilkunastu
innych okupujących okoliczne stoliki mężczyzn ochoczo wskoczyłoby na jego
miejsce u boku uroczej modelki. I któż by się temu dziwił? Liczba zaokrętowanych
młodych kobiet, decydujących się na kurs na Marsa, nie była znowu taka duża.
Wśród osiemdziesięciu trzech pasażerów znalazło się co najwyżej ze trzydzieści
pań, po części w średnim i starszym wieku. Zresztą podróżnych stopniowo
ubywało. Zapadali się jak pod ziemię. Znikło już z dziesięciu ponurych Wenusjan,
którzy zazwyczaj pierwsi poddawali się hibernacji. Ponadto pod względem urody z
Vanessą mogło właściwie konkurować niewiele przedstawicielek płci pięknej. Do
tych ostatnich należała zachwycająca i roześmiana Jennifer, ale ta była jeszcze
trzpiotem. Efektowna młódka podróżowała z rodzicami i jak dotąd nie pokazała się
nigdzie bez ich straży. Strzegli jej jak oka w głowie. Szlajała się w czymś, co
żywcem mu przypominało średniowieczną włosiennicę. Niestety, takie ponure
stroje były ostatnio w modzie. Kilku facetów z wygolonymi głowami paradowało
w pomarańczowych szatach, wzorowanych na odzieniach buddyjskich mnichów.
Nawet Wenusjanie w nich gustowali. Siedziała kilka stolików dalej w pobliżu
podestu dla orkiestry i Bob, który teraz odruchowo zerknął w jej stronę, z
osłupieniem odkrył, że i ten lekkoduch ma do niego skryty żal z powodu
ostentacyjnych przenosin. Pełne gorzkiego wyrzutu spojrzenie, którym go ta mała
raptem obrzuciła, mówiło samo za siebie.
– Draniu jeden – konspiracyjnie syknęła Vanessa, widząca, za kim się
mimochodem ogląda. – Dam ci ja inne lale...
Omal nie pobladł z wrażenia i dyplomatycznie udał, że tego nie usłyszał.
Właściwie miała rację, nie powinien był naruszać obowiązujących procedur. Oparł
się wygodnie, rozluźnił się, a potem zerknął gdzieś w górę, niby szukając dla siebie
natchnienia. Pod pokrytym delikatną ornamentyką sklepieniem, na którym
odwzorowano freski z Kaplicy Sykstyńskiej, swobodnie pływały w powietrzu
dziesiątki kolorowych baloników. W podróży w piorunującym tempie zawierało się
znajomości. I tak było pewnie już w czasach, kiedy najszybszym środkiem
lokomocji był dyliżans.
Kapitan skończył opowiadać, zebrał niemrawe oklaski i mimo pewnej tuszy
zgrabnie zeskoczył z podestu. Pojawili się pierwsi wyfraczeni kelnerzy. Większość
z nich była androidami.
– To na co się połakomimy? – ulegle zapytał agentki, wlepiając znowu gały
w kartę dań.
Po obiedzie Vanessa bez słowa porzuciła agenta z Ganimeda, a szklankę
soku pomarańczowego pozostawiła niedopitą. Usiłował ściągnąć ją wzrokiem, ale
mu nie wyszło. Zerwała się i migiem złapała pod ręce staruszków, którzy zdążyli
się już podnieść, bo zrezygnowali z deseru. Rozkosznie zaszczebiotała,
przypominając, że obiecała pokazać im, jak się obsługuje wirtualne okna, które
były ponoć sprzężone z pokładowym multikinem. Odpłynęła z nimi, doskonale
ignorując „kwiaciarza z Nowego Amsterdamu”. Ten pozostał przy ciastku ze
słodkim kremem ananasowym, myślami wracając z konieczności do własnych
planów na przydługie popołudnie. Dopadli go zaraz przejęci chłopcy z Korpusu
Pluton II, z którymi wcześniej dzielił stolik, chcący się czegoś więcej dowiedzieć o
Vanessie. Jego akcje poszły raptem w górę. Byli ciekawi, czy boska modelka
grywa w tenisa lub w siatkówkę, bo podobno na drugim poziomie były zgrabne
korty i boisko z wirtualną widownią. Ponadto interesowali się, czy nie korzysta ze
ścieżek joggingu. Mieli dziwny akcent i szorstki sposób wyrażania się. Nieco
kwadratowa ale szczera twarz Johna wydawała mu się teraz ociupinkę naiwna.
Rozstał się szybko z nimi, obiecując, że ją o to zapyta, a potem pociągnął do
swojego numeru, omal się nie zderzając w korytarzu z młódką z Wenus o bardzo
ciemnej i naznaczonej liniami delikatnych żółwich zniekształceń, niemniej
ujmującej twarzy. Wcześniej jakoś nie wpadła mu w oczy. Nawet dobrze
wyglądała w stylizowanej na grecki chiton przydługiej sukni. Przez króciutką jak
mgnienie chwilę żałował, że ta miła istota nie pochodziła z bardziej ludzkiej
planety. W apartamencie zaś z książką w ręku zapadł się w wygodny fotel.
„Isagoga” nęciła, obiecując prawdziwą ucztę duchową. W pierwszej kolejności
zajął się tzw. drzewem Porfiriuszowym, pozwalającym na uchwycenie związków
między „gatunkiem” a „rodzajem”. Lubił takie spokojne chwile. Miał wrażenie, że
ze wzruszającą drobiazgowością jak z klocków składa na nowo swoje życie. Nie
pozostawiono go jednak w spokoju, a modulowany sygnał przerwał dopiero co
podjęte medytacje.
– To ty? – nie był właściwie zaskoczony, widząc Vanessę na wirtualnym
ekranie.
– Och, państwo Bregović czują się nieco skonsternowani, bo trochę
niegrzecznie się z tobą rozstali w restauracji, zupełnie bez pożegnania. I chcieliby
to naprawić – paplała jak najęta. – Zapraszają cię więc do siebie. A poza tym... –
uciekła gdzieś oczyma, niby nie wiedząc, jak to wyrazić.
– Masz niejakie kłopoty z uruchomieniem wirtualnego okna – obłudnie się
domyślił, bez trudu odgadując, w co gra piękna agentka.
– Ależ ty jesteś przenikliwy, Bobie?! – ogromnie się zdziwiła, obrzucając go
wzrokiem pełnym nieskrywanego podziwu. Błysk w oku dowodził, że ceni go
znacznie bardziej niżby to wynikało z jej żywych lecz chaotycznych reakcji. A
potem szybciutko dorzuciła: – Na pewno trafisz, to apartament 46 B. Czwórka,
szóstka i ta literka z dwoma brzuszkami...
Jakoś ciężko mu było ruszyć się z przytulnego saloniku. Uznał więc, że nie
musi się śpieszyć i znalazł się u gościnnych sąsiadów dopiero po dziesięciu
minutach. Pokazał staruszkom, jak obsługuje się prosty w gruncie rzeczy program
sterujący hologramami, a następnie jak wybiera się multifilmy z pokładowej
kinoteki. Nie dał się jednak namówić na dłuższą pogawędkę o Nowym
Amsterdamie, zachęcając ich, aby raczej coś interesującego sobie w spokoju
obejrzeli.
Był to również pretekst dla głupiej gęsi, by pożegnać sąsiadów. Vanessa nie
chciała im przeszkadzać – tym bardziej że starsza pani faktycznie już zdecydowała
się na projekcję z jej ulubioną czwórką bohaterów z Ziemi, samodzielnie
wybierając tytuł z multikina. Zafascynowana umiejętnościami „kwiaciarza”
seksbomba nieco wyniośle zaproponowała mu, by odwiedził również jej
apartament i właściwie ustawił odbiór programów. Nie odmawiało się damie.
Wyszli więc oboje na korytarz i przez nikogo nie zauważeni przeszli do
mieszczącego się tuż obok numeru 44.
Tu, gdy tylko zamknęły się drzwi, Vanessa rzuciła z niewymowną ulgą:
– Ufff! Nareszcie u siebie. Nie znoszę tych idiotycznych popisów
aktorskich! – Po czym zdjęła z nóg pantofle i usiadła na brzegu sofy. Zaraz też
uspokajająco dodała: – Tu jest bezpiecznie i możesz mówić, co chcesz. Sama o to
zadbałam. Nie wierzę w ich kłamliwe zapewnienia, że w numerach nie ma kamer.
Uruchomiłam ekranowanie – wskazała palcem stojący na komodzie niby-zegar z
regularnie migającym świecącym oczkiem.
Niezdecydowanie rozejrzał się po zarzuconym damskimi fatałaszkami
salonie. Leżało tu sporo strojów sportowych. Miał na nią cholerną ochotę, ale coś
mu mówiło, że są rzeczy ważniejsze, z którymi powinien się najpierw uporać.
– Jesteś tego pewna? Na sto procent? – niepotrzebnie pytał, bo znał to
urządzenie.
Przytaknęła, masując sobie stopy.
– Miałam pół godziny na przygotowanie się do odlotu. Istne wariactwo. Nie
ze wszystkim zdążyłam – próbowała się wytłumaczyć. – Te pantofle są – na
przykład – o pół numeru za małe.
Mówiąc to, lekceważąco odrzuciła je za siebie. Po czym wstała i opuściła go
na chwilę.
Przysiadł w sąsiednim fotelu, wcześniej delikatnie podnosząc lekki jak mgła
damski kapelusz.
– No, właśnie – zawołał za nią. – Jestem naprawdę ciekawy, ma się
rozumieć. Jakim cudem tu się znalazłaś? Nie było cię przecież wśród pasażerów,
pakujących się ze stacji orbitalnej na pokład „Titanica”. Tego akurat jestem pewny.
– Zaraz ci powiem! – odkrzyknęła, wychylając głowę z łazienki.
Wróciła w przykrótkim różowym szlafroczku. Pewnie nie miała nic pod
spodem. Stał przy wirtualnym oknie, wyświetlającym czarne rozgwieżdżone niebo
z pasmem Drogi Mlecznej. Bawił się miniaturą piłki do siatkówki, którą znalazł w
rogu salonu.
– Dotarłam tu w dziewięćdziesiąt minut po odlocie – niefrasobliwie
wyjaśniła. Odszukała szczotkę i kilka razy przeczesała rozpuszczone włosy. – To
pasażerskie bydlę strasznie szybko się rozpędza, więc czasu miałam niewiele.
Doświadczony pilot supermobusa firmy jakoś sobie z tym poradził. Mamy przecież
teraz te nowe ultraszybkie modele, rozwijające prędkość do 800 kilometrów na
sekundę.
To brzmiało przekonująco. Nurtowała go jeszcze jedna myśl.
– A jakie przydzielono ci zadanie? – zapytał. Odkaszlnął, zasłaniając sobie
usta.
Obrzuciła go uważnym spojrzeniem, w którym było jednak wyjątkowo dużo
ciepła. Pociągająco wyglądała z bosymi stopami.
– Ależ mnie badasz. Nie wygłupi