10553

Szczegóły
Tytuł 10553
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10553 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10553 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10553 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Edward Guziakiewicz Przerwany lot Nowela science fiction Copyright © Edward Guziakiewicz All Rights Reserved Część pierwsza Część druga Część trzecia Część czwarta Część piąta 1 Zapowiadał się nudnawy lot. Wprawdzie porażający swoją wielkością okrzyczany „Titanic” należał do komfortowych i luksusowo wyposażonych kosmicznych statków pasażerskich, istnych gigantycznych hoteli w próżni, jednak pech chciał, że tego roku Jowisz i Mars ulokowały się złośliwie po przeciwnych stronach Słońca – jedna z tych planet była w aphelium, a druga w peryhelium. Na pokonanie dzielącego je koszmarnego dystansu, wynoszącego ponad miliard kilometrów, trzeba było około miesiąca. Na tę absurdalną podróż decydowali się więc przeważnie ci, którzy mieli nóż na gardle i z ważkich powodów musieli jak najszybciej dotrzeć do Czerwonej Planety. Pamiętający o tym Bob straszliwie ziewał już w dniu odlotu. Nie pojmował, dlaczego szefowie właśnie jego oddelegowali na Marsa. Czy tam nie mieli speców od Świetlistych? Nie ominęło go wrażenie, że został złośliwie wypchnięty w próżnię. Z gasnącą nadzieją na odmianę podłego losu marudnie się przyglądał ostatnim nieśpiesznie okrętującym się pasażerom, jednak wśród ładujących się na pokłady nie dostrzegł absolutnie nikogo, z kim chciałby zawrzeć bliższą znajomość. Wreszcie opuścili statek portowi kontrolerzy zabezpieczeń i zatrzaśnięto włazy, odcinając mu ostatecznie drogę ucieczki. Wcześniej usiłował oswoić się z rozkładem głównych pomieszczeń kosmicznego kolosa, a było tego niemało. Po starcie zaś tkwił nastroszony około godziny na jednym z górnych pokładów przed grubym, ale przejrzystym iluminatorem, z bólem żegnając najpierw odpływającą w dal stację orbitalną z cumującymi przy jej rękawach czarnymi kontenerowcami, a następnie otoczonego cienką powłoką lekko fluoryzującej atmosfery kurczącego się Ganimeda. Akurat jego dwa sztuczne słońca kryły się za zakrzywioną linią horyzontu. Statek miał całkiem niezłe przyspieszenie, więc oddalający się księżyc w mig się zamienił w ledwo widoczny świecący punkt na straszącym nocną czernią rozgwieżdżonym niebie. Potem jeszcze jakiś czas gapił się na Jowisza, jakby to on był winien jego zgryzot. Cóż było czynić? Nie mógł już się wycofać. – Zła passa – rozżalony bąknął pod nosem, godząc się jakoś z tym, że tego nie zmieni. Zawrócił do swojej kabiny, omijając wyłożony tłumiącym kroki miękkim dywanem szeroki korytarz, wiodący do sal reprezentacyjnych. W centrum była wysoka na trzy poziomy i otoczona antresolą sporawa sala jadalna, główne miejsce codziennych kilkakrotnych spotkań wszystkich pasażerów, a wprost z niej można było przejść do kilku pustawych jeszcze pierwszego dnia kawiarenek i salonów rozrywki. Najbardziej podniecające było ponoć złociste kasyno o wiele mówiącej nazwie „Las Vegas”, ale nie przypuszczał, że będzie tam częstym gościem. Na drugim poziomie znajdowała się pływalnia z prawdziwą wodą, ambulatorium medyczne, pomieszczenia rekreacyjne, siłownie, solaria i gabinety masażu oraz pasaż ze sklepami. Jego apartament był dosyć przyzwoity i z wyrafinowanym smakiem urządzony, żadna tam pokraczna więzienna cela czy rodzaj przyciasnego korytarzyka ze ścienną wnęką do spania. Kwaterę wyposażono – między innymi – w porządne wirtualne okna z powiewem, zapachami i gamą naturalnych dźwięków. Znaczyły się za nimi zależnie od wybranej opcji bądź to rozświetlona słońcem ściana gęstej tropikalnej dżungli z rozciągającą się wzdłuż niej żółtą plażą, żywcem ściągnięta z Tahiti lub z Moorea, bądź to będący wyzwaniem dla miłośników sportów ekstremalnych odpychający i surowy w swym majestacie zalodzony masyw Herkulesa. Aby znaleźć inne jeszcze mamiące oczy ugłaskane świetlne obrazy, należało cierpliwie pogrzebać w katalogu. Mógł ponadto zmieniać kolor ścian, ale meble pozostawały wciąż te same. Korzystając z rzuconego na fotel podręcznego terminala z lektorem jeszcze raz w skupieniu przejrzał listę pasażerów, ale znowu nie dostrzegł niczego zajmującego. Lektor miał głos obojętnie matowy i nie nadawał się na rozmówcę. „Titanic” mógł standardowo pomieścić na swoich pokładach dwustu piętnastu podróżnych, jednakże tym razem zabrał ich tylko osiemdziesięciu dwóch. Po starcie część z lecących zwykle decydowała się na płytką hibernację. Rozejrzał się po salonie. To wyjaśniało, dlaczego za cenę kajuty drugiej klasy leciał w komfortowym apartamencie pierwszej. Zaintrygowała go klasyczna biblioteka, gdyż na nią akurat natrafił w terminalu. Obok niezliczonej ilości e-filmów i e-booków, księgozbiór obejmował kilkadziesiąt tysięcy bardzo starych papierowych pozycji książkowych z różnych dziedzin – począwszy od filozofii, etyki i religii, a skończywszy na naukach przyrodniczych. Musiał sobie jakoś poradzić z nadmiarem wolnego czasu i przyszło mu do głowy, że mógłby wzorem dziadka Brunona podumać nad pismami Arystotelesa ze Stagiry, bądź też zastanowić się nad sensem życia i wreszcie przeczytać Biblię, której nigdy nie trzymał w rękach. – To jest myśl! – półszepnął. Nie należało pochopnie rezygnować z asystencji uskrzydlonych muz. Jego dziadek cieszył się opinią znakomitego filozofa, myśliciela nowej generacji, a laury zdobywał w okrzyczanej Akademii Humanistycznej w Nowym Amsterdamie na południu księżyca. W terminalu zachwalano ponadto ogród botaniczny, w którym mieściło się kilka tysięcy prawdziwych okazów ziemskiej flory. Ponoć kwiaty wolno było własnoręcznie zrywać, a pachnące bukieciki i wiązanki zabierać do kajut. Oprócz tego oczekiwało na zwiedzających sporawe oceanarium z różnymi gatunkami morskich stworów, jednak nie dające możliwości płetwonurkowania wśród paradnych podwodnych brzydali. Zapraszało nadto kilka innych naturalnych środowisk, ale z jakich planet, tego nie sprawdzał. Znudzonym głosem przekazał naściennemu komunikatorowi podstawowe dane o sobie, a potem skorzystał ze zajmującej róg łazienki kabiny do regeneracji, wcześniej odruchowo wodząc palcami po jej dostępnych ustawieniach. Okazało się, że w tę wbudowano kilka arcyciekawych modułów. Między innymi była wyposażona w poszerzony zespół reduktorów nadwagi, co pozwalało wygodnickiemu pasażerowi w ogóle nie martwić się o kalorie. Odświeżony i zrelaksowany z ciekawości zajrzał potem do pokładowego menu, chcąc się zorientować, czym załoga „Titanica” ma zamiar truć skazanych na niekończący się lot podróżnych i gwizdnął z niekłamanym uznaniem. Samopoczucie od razu mu się poprawiło. Rozdmuchany do niemożliwych granic jadłospis obejmował około sześciu tysięcy pozycji. Było w czym wybierać. Prawie wszystkie odpowiadały standardowi „eko”, co oznaczało, że bukietem smakowo-zapachowym, nie mówiąc o innych własnościach, nie różniły się od naturalnych potraw. Z niejakim rozbawieniem pomyślał, że pewnie połowę kosmicznego kolosa wypełnia przeogromny skaner kuchenny. Nie powinien był się temu dziwić. Cóż bowiem pozostawało skazanym na bezczynność biednym pasażerom, uwięzionym w mknącej przez zimne pustki Układu Słonecznego pancernej fregacie? Robiło się wszystko, żeby zabić nudę, a jednym ze sposobów na to, by nie wykorkować z nadmiaru czasu, było poświęcanie się niekończącej się wyżerce. Nie brakowało też mocnych trunków, nie mówiąc o setkach gatunków win. Dźwięczny gong przypomniał o kolacji i oddając się sennej zadumie nad kulisami lotu flegmatycznie pociągnął do sali restauracyjnej. Pasażerowie z kabin o numerach od 201 do 204 dzielili ten sam stolik, więc chcąc nie chcąc musiał przysiąść się do trzech młodych i rosłych wojskowych z Sił Kosmicznych Układu. – Siemanko! – półgębkiem wykrztusił, siląc się na odrobinę uprzejmości i zajmując wolne krzesło. Zmieścił się w standardzie. Chłopcy byli jak z obrazka, same asy, włosy ścięte na rekruta. Skinęli głowami w odpowiedzi. Mogło być dużo gorzej i w gruncie rzeczy pokrzepiła go na duchu ta kompania, bowiem po drugiej stronie sali z dziesięć stolików okupowali ponurzy cętkowani Wenusjanie. Nosili piętno rasy, którą zmutowano w tych odległych czasach, w których to ich wstydliwa planeta nie nadawała się jeszcze do kolonizacji, zaś ich ciała pokrywało twarde ciemnobrunatne obrzydlistwo, przypominające skórę węża lub pancerz żółwia. Przed wiekami pierwsi łakomi osadnicy na tym pokrytym gęstymi zasiarczonymi chmurami nieprzystępnym globie decydowali się na ułatwiające przetrwanie genetyczne zmiany. Chodziło o łatwą kasę. Za wrednym gadzim wyglądem poszły jednak gadzie obyczaje i rzadko kiedy się zdarzało, by wenusjańscy odmieńcy byli skłonni szukać wspólnego języka z przedstawicielami gatunku homo sapiens z innych planet. Mieszane małżeństwa raczej się nie zdarzały. Wyczuwało się ledwo skrywane napięcie i można było się domyślić, że wcześniej czy później dojdzie do konfliktów między czarnuchami a pozostałymi pasażerami. Jak wszakże gdzieś zasłyszał, od kilku dziesięcioleci wdrażano na Wenus pokrywany przez kilka solarnych fundacji program adaptacyjny, w wyniku którego potomni mieli stopniowo tracić specyficzną rzeźbę skóry i związane z nią ubarwienie. To go jednak już nie obchodziło. Sam był białym o klasycznych anglosaskich rysach podobnie jak siedzący obok niego chłopacy. Nie musiał bawić się w kurtuazję i tłumaczyć powściągliwym wojakom, kim właściwie jest i co robi na pokładzie „Titanica”, nie znosił sprzedawania taniej żenującej legendy o sobie, bowiem odziany w ciemnogranatowy mundur z lampasami siwobrody kapitan zaczął właśnie przemawiać – wylewnie witając pasażerów i zachęcając ich, aby rozgościli się na statku jak u siebie w domu, a przy okazji zapraszając do kaplicy na wieczorne nabożeństwo w intencji udanej podróży. Deliberował około czterech minut, a to wystarczyło, by uwiązani przy stoliku nie czuli się już zobowiązani do wzajemnej prezentacji. Zresztą chłopcy wcale się do tego nie rwali, więc w chwili ciszy wybąkał tylko swoje imię. Odwzajemnili się tym samym. Gdy kapitan skończył, a lokujący się na podeście wirtualny kwintet zaczął stroić instrumenty, tematem toczącej się półgębkiem rozmowy stała się wyłącznie zawartość talerzy. Rozparci w krzesłach chłopcy w mundurach optowali za tradycyjną kuchnią amerykańską, więc nie chcąc być snobem i brzydko od nich odstawać zdecydował się ich śladem na krwisty stek, frytki i piwo. A miał przecież straszliwą ochotę na coś wyszukanego i naprawdę wykwintnego z oryginalnej karty francuskiej. Aż mu ciekła na to ślinka. Uwielbiał dostojny rytuał, związany z serwowaniem takich dań. Kogo nie bawiło chaotyczne przebieranie w potrawach i obstawianie w ciemno nic nie mówiących nazw, ten zdawał się na firmowy zestaw dnia. W tej kulinarnej loterii nie było świecących pustką losów. Na deser bez pytania podawano świeże owoce południowe. Palce lizać! Dopiero gdy ociężale podniósł się od stolika i odwrócił z zamiarem opuszczenia sali, mignęła mu przed oczyma tamta ujmująca madonna. Doświadczenie wielu lat służby wywiadowczej zrobiło swoje i nie drgnął mu żaden muskuł na twarzy. Potrafiłby doskonale zignorować nawet eksplozję nuklearną. Mimo to skoczyła mu adrenalina. Doskonale znał Vanessę Lee. Weszła do restauracji później niż on i ulokowała się za jego plecami ze trzy stoliki dalej, więc nie mógł jej wcześniej dostrzec. W jednej chwili pojął, dlaczego siedzący przy nim młodzi wojskowi mieli rozproszoną uwagę i dyskretnie zezowali przy kolacji w tamtą stronę. Sekundowała jej para zadbanych staruszków. Gdy mijał nakryty granatowym obrusem stolik, kątem oka zarejestrował dyskretny gest, który uczyniła ta seksbomba. Mimochodem dotknęła lewą dłonią prawego ramienia. W służbowej mimice oznaczało to, że pragnie bez zwłoki nawiązać z nim kontakt. To go uspokoiło. Nie miał nic przeciwko temu, żeby uciąć sobie z nią przyjazną pogawędkę – a najchętniej przy świetle wirtualnego księżyca i przy miłosnych trelach wyciągającego wysokie tony słowika. Tym bardziej, że już w czasie ćwiczeń na Callisto, do których oddelegowano go przed kilkoma miesiącami z ganimedzkiej sekcji, szarpała go ochota na dużo więcej. Tam jednak do ponętnej modelki nie miał raczej dostępu, a natłok zajęć szkoleniowych sprawiał, że cały czas była poza jego zasięgiem. Brakowało wolnych chwil i musiał pożegnać się z nadzieją na kameralne rozmowy i flirty. Wyszedł z restauracji na korytarz. – Coś takiego? – mruknął z niedowierzaniem. – Jajca straszne. Ona tu? I któżby uwierzył? Na pewno nie było tej damy na liście pasażerów, a jeżeli już ją tam umieszczono, to pod fałszywym imieniem i nazwiskiem. Podobnie jak Bob, była agentem wywiadu Unii Solarnej. Jakimże jednak cudem znalazła się na pokładzie „Titanica”? I dlaczego szef sekcji nie raczył go poinformować, że będzie mieć w drodze doborowe towarzystwo? Pozbierał myśli i raptem go olśniło, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Śliczniutka Vanessa była księżniczką z jego bajki. Pojął, że zakochał się na amen w „Titanicu” i począł błogosławić swoich wrednych szefów za to, że go wysłali w tę niechcianą podróż. Póki co nie mógł do niej podejść i rozkładając ramiona niefrasobliwie zapytać, co słychać na jej rodzinnym Callisto. Obowiązywały ich żelazne reguły gry. Konspiracja to konspiracja. Oficjalnie biorąc był dla Vanessy zupełnie obcym mężczyzną. Musiał więc zadbać o to, aby ich pierwsze spotkanie wyglądało na całkiem przypadkowe, a dopiero potem pozwolić sobie na kilka z pozoru niezobowiązujących pokładowych rozmów. Takie tam bajery. Wiadomo, wścibskie pokładowe kamery były wszędzie porozmieszczane, a postronnym nic podejrzanego nie mogło wpaść w oczy. A zawsze mógł się napatoczyć jakiś nadmiernie dociekliwy typ, gotowy wetknąć nos w nie swoje sprawy. Postanowił odłożyć to podniecające zadanie na następny dzień, zaś pierwszy wieczór w podróży przykładnie poświęcić lekturze. – Boże ty mój, jak dawno nie miałem w rękach prawdziwej papierowej książki – prawie bezgłośnie wyszeptał przy bibliotekarce, która udostępniała zbiory. Mulatka z obsługi dobrze się prezentowała w pokładowym ciemnogranatowym mundurze i nawet nie musiał długo na nią czekać. Przytargała się w trzy minuty, więc widocznie lubiła tę pracę. Przez króciutką chwilę męczyło go podejrzenie, że jest tylko chłodnym i bezuczuciowym androidem, ale na szczęście nie miała charakterystycznego tatuażu na szyi. Nie znosił kobiet pozbawionych seksapilu. – A na co ma pan ochotę, panie?.. – Brown – podpowiedział jej skwapliwie. – Apartament dwieście trzy. Skinęła głową w geście, który mówił, że nie musi się tak gorliwie przedstawiać. I tak nie wyniósłby przecież pożyczonych książek poza statek kosmiczny. Te papierowe były wyjątkowo cenne. – Zatem na co? – cierpliwie powtórzyła pytanie. Chwilę się wahał z zamówieniem, ale w gruncie rzeczy doskonale wiedział, z czym chce wrócić do swojej wygodnej kajuty. – Na jakieś zbiorowe wydanie dzieł Arystotelesa, zwłaszcza logicznych – rzucił niby to niedbale – oraz na „Isagogę” Porfiriusza... Zabłysnęły jej oczy i z jej twarzy zmiotło resztki kobiecej niechęci do sterczącego przed nią zadufanego faceta. Zagłębiła się między regały i przydźwigała mu cztery opasłe tomiska. Muzy niby kolorowe motyle wydawały się frygać wokół wybranych woluminów. – Na Porfiriusza będzie pan musiał jednak zaczekać – jej głos nabrał barwy. – Nie mamy go na półkach. Jest tylko po hiszpańsku. Wyskanuję jeden egzemplarz z matrycy angielskiego wydania sprzed stu sześćdziesięciu lat. Będzie w pięknych jasnobrązowych okładkach ze skóry. I niech pan się nie martwi – zapewniła skwapliwie, poprawiając ręką włosy. – Ktoś go podrzuci panu do kajuty. Najpóźniej za dwa lub trzy kwadranse! 2 Dopiero przed południem niby przypadkiem otarł się o czarującą agentkę z Callista. Właściwie to ona zadbała, żeby na siebie wpadli. Przy jednej z ulokowanych na pierwszym poziomie kafejek, ta była stylizowana na wyszynk z Dzikiego Zachodu, mieściła się niczego sobie sala wystawowa, a oddany sztuce pokładowy kustosz zdecydował się zaprezentować serię oryginalnych dzieł mistrzów z księżyców Saturna. Tytułem zachęty na każdym stoliku znalazł się niewielki błyszczący folder. Wyłamał się i zamówił francuskie croissanty z białą kawą i dżemem brzoskwiniowym, a później pachnące gnochci w aromatycznym sosie ze świeżych pomidorów i bazylii. Prosto z restauracji owczym pędem pociągnęli na Parnas po śniadaniu wszyscy chętni, więc i on powlókł się w ogonie. Nieuważnie lustrował cenne zbiory, starając się przy tym nachalnie nie ziewać. Nie przepadał za popartem. Utonął ostatecznie w bardzo niskim przeźroczystym foteliku, który mu się w jednej chwili rozpakował przed przedstawiającym tytańskie orchidee znanym płótnem De Smeta i tam popadł w niejaką zadumę. Noc miał zarwaną, bo gdy ustawiał „widok za oknem” na mroźny masyw Herkulesa, zapomniał zablokować temperaturę. W rezultacie tego gdzieś po północy dojmujący chłód wyrwał go ze snu. Wiał porywisty wiatr. Dygotał z zimna, zmagając się z parametrami klimatycznymi, a oschły i obojętny głos lektora z terminala doprowadzał go do szału. Był wściekły jak diabli. Woda zamarzła w karafce, więc musiało być w apartamencie poniżej zera. Dobrze, że z sufitu nie sypał śnieg. Podniósł się i przesunął lekki fotel pod ścianę, bo uznał, że będzie siedzieć na drodze zwiedzającym. Akurat w jego stronę ciągnęło kilka osób. – Orchidee – wycedził. Następnie myślami wrócił do wieczornej lektury. Pobieżnie przejrzał pisma logiczne Stagiryty, noszące wspólne miano „Organonu”. Obejmowały one „Kategorie”, „O wypowiadaniu się”, „Analityki pierwsze”, „Analityki wtóre”, „Topiki” i „O dowodach sofistycznych”. Przekartkował również „Hermeneutykę”, a potem zabrał się ostro za przyniesioną mu przez pokładowego gońca „Isagogę”. Książeczka była niczego sobie, choć musiał przyznać, że brakuje mu nieco konceptu. Napisano ją mało klarownym językiem, lecz na szczęście nie zabrakło w niej obszernych objaśnień i wnikliwych komentarzy. Zaintrygowały go tajemnicze predykabilia. Usłyszał o nich od dziadka Brunona. Jakiś czas mylnie sądził, że wiążą się one nie z logiką, ale z odległymi asteroidami. „Isagoga” należała do najpoczytniejszych i najbardziej rozpowszechnionych dzieł w dawnych dziejach kultury. Była najpoważniejszym starożytnym traktatem logicznym, odziedziczonym przez średniowiecze. Zgodnie z podanymi w niej zasadami „różnica” („differentia”) wraz z „rodzajem” („genus”), „gatunkiem” („species”), „właściwością” („proprium”) i „przypadłością” („accidens”) tworzyła grupę określeń, niezbędnych przy budowie poprawnej klasycznej definicji rzeczy. A definiować umieli starożytni jak nikt już po nich. – Repetitio est mater studiorum – mruknął do siebie, dumny ze swojej ubożuchnej łaciny. Chciał w chwili samotności odświeżyć sobie to, co przeczytał i przypomnieć sobie, czemu każdy z tych dziwacznych terminów miał służyć. Vanessa przerwała mu dopiero co podjętą medytację. Jej zgrabne nogi znakomicie się prezentowały na tle okrzyczanego tytańskiego dzieła i Bob w nagłym przebłysku sobie uzmysłowił, że Peter De Smet popełnił katastrofalny błąd nie umieszczając ich na obrazie. Pożegnała towarzyszących jej staruszków, którzy zajęci kolejnymi płótnami olejnymi oddalili się ku drugiemu krańcowi sali. Bez przeszkód mogła odegrać przed nim rolę głupiej gęsi, która nie ma zielonego pojęcia o Układzie Słonecznym. – Czy mógłby mi pan dopomóc? – zwróciła się do pochłoniętego myślami agenta. Z konieczności musiał poderwać się z miejsca. – Chciałabym się zorientować, skąd pochodzą te orchidee. Zrobił poważną minę, najpoważniejszą, na jaką było go stać i zezując w stronę obrazu, odpowiedział: – Z Tytana, proszę pani! – Och, to wiem – głupia gęś wcale nie była aż tak nierozgarnięta. – Przeczytałam pod tym płótnem – pokazała mu ślicznie palcem. – Ale gdzie jest ten... Tytan? – jeszcze raz sprawdziła nazwę. – Czy to jest księżyc Wenus? Czuł, że ogarnia go dziwny diaboliczny chichot, ale musiał się jakoś opanować. – Ależ nie, proszę pani, skądże znowu. O ile mi wiadomo, Wenus nie posiada księżyców, nie licząc gigantycznych stacji orbitalnych. Tytan jest dużym satelitą Saturna – objaśnił z niesłabnącą powagą. – O Boże, już wiem – ucieszyła się. – To ten kolos z kolorowymi pierścieniami z kryształków lodu – paplała jak najęta. – Bardzo duża planeta. Imponująca swoim ogromem. I ciekawa. Czytałam w magazynie dla kobiet, zajmujących się biznesem. Podobno działa na nas magnetycznie. A ja w to wierzę. Air Callisto Company proponuje młodym parom miesiąc miodowy na orbicie Saturna, nawet niedrogo, sprawdzałam cenę – entuzjastycznie dzieliła się z nim posiadaną wiedzą, omal przy tym nie przewracając oczami. – Podobno ma to widoczny wpływ na trwałość związku i nawet kilka moich koleżanek zapisało się, chociaż jeszcze nie wychodzą za mąż – dorzuciła konfidencjonalnie i umilkła. Oczarowała go swoją urodą – i właściwie dopiero teraz pojął, że ta idiotyczna rozmowa mogłaby się toczyć, toczyć i nigdy nie skończyć. W kusej różowej kiecce wyglądała ponętnie i świeżo. A poza tym była agentem znakomicie wyszkolonym i cieszącym się wysokim ilorazem inteligencji. Krótko mówiąc, miał szczęście. Zależności służbowe w centrali wywiadu na Callisto nie sprzyjały kruszeniu lodów. Tam ponadto jej wdzięki przysłaniał nie pozwalający wyeksponować kobiecej urody kombinezon roboczy. Tu zaś panował luz, a ona z niezaprzeczalnym wdziękiem paradowała w kreacjach niemalże wprost z żurnala. Sterczał obok niej jakąś chwilę, przyglądając się tytańskiemu dziełu, a potem niby cień pociągnął za nią ku następnym płótnom, ostatecznie rozstając się z przeźroczystym fotelem. Przy niej byłby gotów cenić nawet popart. – O ile dobrze pamiętam, takie orchidee, rosnące i żywe, można z bliska obejrzeć w ogrodzie botanicznym, który mieści się na trzecim poziomie – usłużnie jej podpowiedział, przerywając wreszcie ciszę. – Jestem tam ogromna ilość roślin, zarówno oryginalnych, pochodzących z Ziemi, jak i zmutowanych na innych planetach. Zaczął jej o nich opowiadać. Nadstawiła uszu i przytakiwała z zainteresowaniem, więc chcąc nie chcąc ciągnął ten wdzięczny temat. Na Callisto w centrum agencyjnym nie mógłby się tak popisywać. Wreszcie przerzucił się na wystawione obrazy. Staruszkowie przydreptali z powrotem. Czy mieli coś wspólnego z wywiadem solarnym? Uznał, że raczej nie. Inaczej nie plątaliby się tak niefrasobliwie przy tej rzucającej się w oczy madonnie. Vanessa słodko przedstawiła ich sobie wzajem. – Czy wiecie, że ten pan, którego przed chwilą przypadkiem poznałam – oznajmiła z zachwytem – doskonale zna się nie tylko na obrazach, ale także na kwiatach? Wyobrażacie to sobie, mili państwo? Na kwiatach! Powściągliwie z nim się przywitali, łypiąc na niego z ostrożną uwagą i decydując się na chwilę niezobowiązującej rozmowy. Jednak nie mieli ochoty dalej sekundować rozkosznej madonnie i za nic nie rwali się do wyprawy na wyższe poziomy. Ich podeszły wiek miał swoje prawa. Niby to z towarzyskiego obowiązku podjął się roli przewodnika. Kwiaty były w modzie. I to zresztą od stuleci. Pewnie od czasów, kiedy to pierwszych osadników na nowych planetach cieszyła byle roślinka. Ponieważ, jak w zaufaniu zdradził starszej pani, prowadził w Nowym Amsterdamie niedużą kwiaciarnię tuż przy Grand Place, co zresztą było zgodne z prawdą, znakomicie się do tego nadawał. Zachowując należny dystans i szacunek wyprowadził staruszków i dziewczynę z galerii, następnie zaś pokładowej piękności ochoczo wskazał drogę do windy. Ze stylizowanego na Dziki Zachód wyszynku wysypało się kilku mężczyzn w kowbojskich kapeluszach na głowach. Takie były te kawiarenki, przysypane kurzem wieków i owiane aurą romantyzmu. Mimochodem dojrzał, że ciągnie za sobą kilka zazdrosnych spojrzeń i to mu raptem dodało skrzydeł. Nikt inny oprócz nich nie kwapił się, by wsiadać, więc znaleźli się sam na sam w oświetlonej żółtym światłem kabinie. Drzwi bezszelestnie się zasunęły. Owiał go zapach jej perfum. Nigdy nie był z nią tak blisko, niemal twarz przy twarzy, i z wrażenia zaschło mu w ustach. Niepewnie zajrzał w taksujące go niebieskie oczy. – Chyba są tu również windy grawitacyjne – wykrztusił z siebie, próbując czymś wypełnić nagłą grobową ciszę – ale pewnie korzysta z nich tylko załoga. Nie wydała głosowego polecenia. Tablica z nawigacją kryła się za jej plecami, z wdziękiem się odwróciła i zręcznie stuknęła w wybrany przycisk. Winda ospale ruszyła. Jednakże nie w górę, jak się spodziewał, ale w dół. Już otworzył usta, aby układnie zauważyć, że nie pozbierana młoda dama pomyliła kierunki, ale jakiś ledwo wyczuwalny impuls sprawił, że w ostatniej chwili ugryzł się w język. Vanessa spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, że od razu stracił ochotę na rozsądzanie o czymkolwiek bez jej aprobaty. Doświadczona agentka z pewnością wiedziała, co robi. – A czy orchidee jako gatunek pochodzą z Ziemi, czy też stworzył je ktoś w koloniach? Może jakiś zakochany w kwieciu genetyk artysta? – niefrasobliwie zaszczebiotała, dostosowując się znowu do roli głupiutkiej gęsi. Potarł ręką czoło w zamyśleniu. Gra dalej się toczyła, czy tego chciał, czy nie. Przedsięwzięła coś bez sensu, boleśnie wyszarpując go ze skorupy nawyków i przyzwyczajeń. – O ile wiem, to jednak z Ziemi – potwierdził z namysłem. – Były tam hodowane przed wiekami – nim jeszcze Galileusz odkrył cztery księżyce Jowisza i nim rozpoczęły się loty w kosmos. – Króciutko szperał w pamięci, szukając przydatnych informacji. Chodziły mu po głowie tylko te oczywiste. – Orchidee są nazywane także storczykami. Większość z tych roślin jest epifitami. Pasożytują na gałęziach drzew lub rosną na skałach. Są uprawiane ze względu na piękne i ozdobne kwiaty. Przeważają żółte, chociaż często można zobaczyć różowe, fioletowe, brązowe, zielone i białe. Ich kielichy mogą być przezroczyste, nakrapiane lub pręgowane. W ostatnich stuleciach udało się wyhodować mutacje o niezwykle harmonijnych kształtach i czystych barwach. Kiedyś w Ameryce Środkowej najbogatszą florą orchidei szczyciła się Kostaryka. Na jej terytorium zanotowano blisko dwa tysiące odmian. – Jaka szkoda – westchnęła z nie udawaną melancholią. – Niestety, nigdy tam nie byłam. – Nie tylko pani, ja również – przyznał się bez bicia. – Też dotąd nie udało mi się odwiedzić Planety Matki. Jednakże za jakiś czas będziemy ją mijać w pewnej odległości. Jeżeli komuś się nie spieszy – puścił wodze fantazji – może przerwać podróż, opuścić „Titanica”, polecieć na nią i ją zwiedzić. A potem skorzystać z następnego połączenia z Marsem. Chociaż ponoć niewiele zostało z tamtych gęstych dżungli. – A pani skąd? – zapytał jak ostatni przygłup. – Pewnie także z Ganimeda? Winda cicho szczęknęła, zatrzymując się, a drzwi się rozsunęły. Nie odpowiedziała. – No, to znaleźliśmy się na trzecim poziomie – zdecydowanie za głośno oznajmiła, śmiało wychylając się na zewnątrz. – Nawet nie trwało to długo... W rzeczywistości trafili na jeden z dolnych pokładów kosmicznego kolosa. Kątem oka dostrzegł świecącą się cyfrę „dziewięć” i skrzywił się z niesmakiem. Pod nimi kryły się już tylko zimny reaktor, silnik fotonowy i generator pola grawitacyjnego. Ciążenie było niższe o jakieś dziesięć procent i poczuł się nad wyraz lekko. Migiem pociągnął za nią, lękając się, że zniknie mu z oczu. W ogromnym pustym holu panował tajemniczy półmrok. Wystające z posadzki zaczepy zdradzały przeznaczenie tego pomieszczenia. Pewnie wtedy, kiedy z pozoru nieruchawy gigant ruszał w drogę z kompletem pasażerów, ładowano tutaj bagaże. Pilnie główkował nad tym, gdzie mogą być rozlokowane miniaturowe kamery i czujniki termiczne, z których korzystano w centrum nadzoru, ale nie zdążył dojść do żadnego odkrywczego wniosku. Vanessa niecierpliwie czekała na niego kilkanaście kroków dalej. Zbliżył się do niej i przystanął. Całkiem go zaskoczyła. Z wdziękiem ujęła jego dłoń, a potem łagodnie lecz zdecydowanie pociągnęła go za sobą do ciemnej niszy tuż obok. Tam nieoczekiwanie zarzuciła mu na szyję ramiona i szaleńczo wpiła się w jego usta, namiętnie go całując. – Mmm?! – ledwo mógł wykrztusić z siebie, gdy na krótką chwilę uwolnił się z jej słodkich objęć. Wiedział, że kobiety bywały nieprzewidywalne, ale nie spodziewał się po agentce tak ognistego wybuchu. Nie oczekiwał go i przeszyła go dojmująca myśl, że to kolejny element jakiejś zawoalowanej wywiadowczej gry, której celu i zasad nie pojmuje. Czy ktoś perfidny z zimnym rozmysłem zlecił jej, by go uwiodła i rzuciła sobie do stóp? – Obejmij mnie – namiętnie dmuchnęła mu do ucha. – Mój ty Casanovo, nie zdajesz sobie sprawy, jak cię pragnęłam – z rozkoszy oczy miała prawie nieprzytomne. – Już tam, na Callisto, w centrum wywiadu. To cudowne... że przydzielili mnie do tej sprawy. Wiedziałam, ze wcześniej czy później znajdziesz się w moich ramionach. Słysząc tak promienne wyznanie, stracił nad sobą kontrolę, poddał się porywowi, z żarem przylgnął wargami do jej ust, a potem obrzucił pocałunkami jej oczy, czoło, pachnące włosy i szyję. Byłby ostatnim safandułą, gdyby rozpłomienionej lali z taką klasą jak przysięgły mnich bronił do siebie dostępu. Przez krótką chwilę mógł się bez opamiętania pławić w ciepłym morzu rozkoszy. Jego ręce powędrowały w stronę kształtnych bioder i ud. Uczynił to, o czym skrycie marzył już na Callisto. – Jakiej... spra... wy?! – wyrzucił z siebie między kolejnymi pocałunkami. Jakaś przytłumiona na moment część jego „ja” pozostała wierna zasadom, które uznawał i próbowała dociec, co się faktycznie stało. Usiłowała się jakoś opanować. Chyba wiedziała, że przeholowała. Tak, to było za szybko. Głęboko odetchnęła, obciągnęła sukienkę, która niebezpiecznie powędrowała do góry, uśmiechnęła się i delikatnie pogłaskała go po policzku. – Później ci to wyjaśnię, niedźwiadku. Na razie musimy wracać – ostatecznie uwolniła się z jego objęć. Popisała się tak, jakby była jego kochanką od dawna i właśnie wpadli z utęsknieniem na siebie po dłuższej rozłące. – Ten zaułek nie jest monitorowany, sprawdziłam to dzisiaj wczesnym rankiem, włamując się do systemów dowodzenia – pocieszyła go ze sporą dozą pewności siebie. – Nikt nas tu nie śledzi. Niechętnie opuścił ciemną wnękę, opieszale ciągnąc śladem agentki. W okamgnieniu dał się omotać, ale nie miał powodów, by tego żałować. Znaleźli się na powrót w windzie, ponownie grając role dwójki przypadkowych pasażerów, którzy dopiero co się poznali. – Mon Dieu, jak mogłam się tak pomylić? Ale to dziwne, że pan nie zwrócił na to uwagi. Zawsze z pana taki niezguła? Niby to zawstydzony, począł się tłumaczyć: – Podobnie jak pani, pierwszy raz lecę statkiem z tak ustawioną elektroniką. Był zbudowany na Marsie, a nie w Układzie Jowisza. Oni tam mają trochę inne systemy, więc sporo rzeczy jest tu dla mnie nowych – skonstatował ulegle, tym razem osobiście wciskając przycisk trzeciego poziomu. Potem jeszcze uważnie sprawdził, czy faktycznie dobrze trafił palcem, niewyraźnie mrucząc po nosem: – Zielone w dół, żółte w górę! – Zaś gdy winda ruszyła, zdobył się na odwagę i zaszarżował: – A skoro dziwnym trafem wylądowaliśmy razem w ciemnej piwnicy, i to już w pierwszym dniu lotu, to może przeszlibyśmy na ty? – wypalił jak przystało na pokładowego donżuana. – Mam na imię Bob. Chwilę się boczyła. – Vanessa – udobruchana, podała mu wreszcie wąską dłoń. – Ale na drugi raz, gdy wsiądziesz ze mną do windy, musisz uważać, Bobie – cierpko go skarciła. – Wiesz, co by się stało, gdyby ta wyciągarka wyrzuciła nas poza obręb tego statku? Ucieszył się w duchu, że występowała pod swoim prawdziwym imieniem. Jednak znowu ogarnął go sardoniczny chichot. Takie zwariowane numery mogły robić obdarzone inteligencją windy potworki jedynie w filmach dla maluchów. – To fakt, mielibyśmy poważne kłopoty – potwierdził z pozorowanym przejęciem. – I pewnie nie moglibyśmy tak szybko wrócić. Chyba, że bylibyśmy zawinięci w te sreberka. – W jakie... sreberka? – niepomiernie się zdziwiła, lustrując go z podejrzliwą uwagą. – No, w te... kombinezony kosmiczne – ze zgryźliwą uprzejmością dorzucił. Przypatrzyła mu się chłodno, jakby z żalem, że za wcześnie pozwoliła mu przejść na ty, a potem przeszyła go tak piorunującym spojrzeniem, iż natychmiast zrozumiał, że ze swoimi nonsensownymi pomysłami powinien pójść do wszystkich diabłów. Debil, odbierał jej rolę. To przecież ona startowała z pozycji nierozgarniętej blondynki. 3 Przed obiadem elokwentny kapitan zręcznie wdrapał się na podest dla orkiestry, aby stamtąd podzielić się wieściami z siedzącymi już przy stolikach rozleniwionymi podróżnymi. Przyszykował kilka pobudzających wyobraźnię ciekawostek, okraszonych wzmiankami o korwecie, którą dowodził. Czynił wyraźne gesty w stronę zapatrzonych w niego starszych pań, z którymi miał przyjemność poznać się bliżej po wieczornym nabożeństwie w intencji udanego lotu. – Miło mi zakomunikować, że „Titanic” dwie godziny temu – objaśniał ze swadą – osiągnął niewyobrażalną prędkość, wynoszącą czterysta kilometrów na sekundę, a napęd w związku z tym został wyłączony. Oczywiście, z powodu nagłej utraty przyspieszenia kierujący lotem komputer zmuszony był zmodyfikować pole grawitacyjne. Obecnie jest ono stabilne. W momencie wyłączenia silników niektórzy odczuli zaburzenia równowagi i mogli odnieść krótkotrwałe wrażenie, że podłoże huśta się pod ich stopami. Ale nie to jest jedyna rzecz, o której chciałbym dzisiaj państwu powiedzieć – odchrząknął, podnosząc pięść do ust. – Znajdujemy się obecnie w specjalnym kanale komunikacyjnym o symbolu 00X19, przeznaczonym dla statków pasażerskich – pewnie ciągnął. – Biegnie on lekkim łukiem aż za Słońce, wznosząc się ponad pasem asteroidów. Po drodze przycumujemy tylko dwa razy: na stacji Gamma i w porcie próżniowym St. Petersburg. Gwiazdę i jej przepiękną koronę będziemy mogli podziwiać z bliska. Miniemy ją w mniej więcej takiej odległości, w jakiej krąży wokół niej Merkury. Nasz kanał komunikacyjny jest bez przerwy patrolowany przez bezzałogowe maszyny, takie tam kosmiczne odkurzacze lub miotły, których zadaniem jest troska o to, by cała trasa przelotu była czysta. Usuwają one z jego obrębu drobne odłamki skalne, nie mówiąc – naturalnie – o większych ciałach niebieskich. Przy tak dużych prędkościach jest to niezmiernie ważne. Chcemy uniknąć zderzeń naszego statku z przypadkowymi meteorami. Oczywiście, niezależnie od tego na własną rękę monitorujemy niebo, upewniając się, że nic nam nie grozi. „Titanic” jest wyposażony w tzw. pługi grawitacyjne, które „orzą” przestrzeń przed jego nosem, odrzucając na boki przypadkowe pyły i drobne ziarenka materii. Trzy takie urządzenia wystrzeliliśmy już kilka godzin po starcie. Bezpieczeństwo lotu jest więc wysokie. Warto zaznaczyć, że pancerz naszej korwety jest solidny i przy obecnej prędkości wytrzymałby czołowe zderzenie nawet z obiektem o masie do jednej tony... W to ostatnie zapewnienie Bob nie za bardzo wierzył i rozbawiony pochylił się do ucha Vanessy, zamierzając je ironicznie skomentować. Ta jednak ostrzegawczo syknęła, zasłuchana bez pamięci i ślepo zapatrzona w brodatego kapitana. Przemknęło mu przez myśl, że pewnie poprzedniego wieczora śladem starszych pań podreptała skwapliwie na nabożeństwo i zaraz po tym uzmysłowił sobie, że dotąd nie wie, gdzie mieści się kaplica. Nie widział też na oczy pastora. Wykoncypował, że pewnie ten jada z załogą. Mruknął pod nosem „pardon!” i zajął się kartą dań. „Może coś ze specjalności kuchni północnoafrykańskiej? Couscous, to jest to!” Uprzejmie uśmiechnął się do staruszków, którzy szeptem deliberowali nad tym, co kryły stronice oprawionego w skórę menu z napisami, wytłoczonymi złotymi literami. To dzięki tej cichej parze mógł się przenieść do stolika Vanessy, a przynajmniej tak to mogło wyglądać w oczach postronnych osób w restauracji. Zdębieli z wrażenia wojacy w szaro-zielonych mundurach poderwali się jak na komendę, gdy słodka agentka niby sam szef korpusu z wdziękiem do nich się zbliżyła. Ona zaś wyzywająco zaanektowała Boba, wykrętnie się powołując na to stateczne małżeństwo. „Państwo Bregović pragną – uwodzicielsko paplała – żeby kwiaciarz z Nowego Amsterdamu zechciał im towarzyszyć ze względu na swoją wiedzę o tych biednych roślinkach, które się ścina i wstawia do wody”. W życiu nie słyszał bardziej lekceważącej i bezceremonialnej oceny zajęcia, któremu poświęcał się w wolnych chwilach. „Kwiaciarz z Nowego Amsterdamu?” „Biedne roślinki, które się ścina i wstawia do wody?” Chłopcy z Korpusu Pluton II mieli takie miny, iż przełknęliby bez oporu jeszcze bardziej niedorzeczne wyjaśnienia. Gdy potem ochłonął i dyskretnie rozejrzał po sali, domyślił się, że co najmniej kilkunastu innych okupujących okoliczne stoliki mężczyzn ochoczo wskoczyłoby na jego miejsce u boku uroczej modelki. I któż by się temu dziwił? Liczba zaokrętowanych młodych kobiet, decydujących się na kurs na Marsa, nie była znowu taka duża. Wśród osiemdziesięciu trzech pasażerów znalazło się co najwyżej ze trzydzieści pań, po części w średnim i starszym wieku. Zresztą podróżnych stopniowo ubywało. Zapadali się jak pod ziemię. Znikło już z dziesięciu ponurych Wenusjan, którzy zazwyczaj pierwsi poddawali się hibernacji. Ponadto pod względem urody z Vanessą mogło właściwie konkurować niewiele przedstawicielek płci pięknej. Do tych ostatnich należała zachwycająca i roześmiana Jennifer, ale ta była jeszcze trzpiotem. Efektowna młódka podróżowała z rodzicami i jak dotąd nie pokazała się nigdzie bez ich straży. Strzegli jej jak oka w głowie. Szlajała się w czymś, co żywcem mu przypominało średniowieczną włosiennicę. Niestety, takie ponure stroje były ostatnio w modzie. Kilku facetów z wygolonymi głowami paradowało w pomarańczowych szatach, wzorowanych na odzieniach buddyjskich mnichów. Nawet Wenusjanie w nich gustowali. Siedziała kilka stolików dalej w pobliżu podestu dla orkiestry i Bob, który teraz odruchowo zerknął w jej stronę, z osłupieniem odkrył, że i ten lekkoduch ma do niego skryty żal z powodu ostentacyjnych przenosin. Pełne gorzkiego wyrzutu spojrzenie, którym go ta mała raptem obrzuciła, mówiło samo za siebie. – Draniu jeden – konspiracyjnie syknęła Vanessa, widząca, za kim się mimochodem ogląda. – Dam ci ja inne lale... Omal nie pobladł z wrażenia i dyplomatycznie udał, że tego nie usłyszał. Właściwie miała rację, nie powinien był naruszać obowiązujących procedur. Oparł się wygodnie, rozluźnił się, a potem zerknął gdzieś w górę, niby szukając dla siebie natchnienia. Pod pokrytym delikatną ornamentyką sklepieniem, na którym odwzorowano freski z Kaplicy Sykstyńskiej, swobodnie pływały w powietrzu dziesiątki kolorowych baloników. W podróży w piorunującym tempie zawierało się znajomości. I tak było pewnie już w czasach, kiedy najszybszym środkiem lokomocji był dyliżans. Kapitan skończył opowiadać, zebrał niemrawe oklaski i mimo pewnej tuszy zgrabnie zeskoczył z podestu. Pojawili się pierwsi wyfraczeni kelnerzy. Większość z nich była androidami. – To na co się połakomimy? – ulegle zapytał agentki, wlepiając znowu gały w kartę dań. Po obiedzie Vanessa bez słowa porzuciła agenta z Ganimeda, a szklankę soku pomarańczowego pozostawiła niedopitą. Usiłował ściągnąć ją wzrokiem, ale mu nie wyszło. Zerwała się i migiem złapała pod ręce staruszków, którzy zdążyli się już podnieść, bo zrezygnowali z deseru. Rozkosznie zaszczebiotała, przypominając, że obiecała pokazać im, jak się obsługuje wirtualne okna, które były ponoć sprzężone z pokładowym multikinem. Odpłynęła z nimi, doskonale ignorując „kwiaciarza z Nowego Amsterdamu”. Ten pozostał przy ciastku ze słodkim kremem ananasowym, myślami wracając z konieczności do własnych planów na przydługie popołudnie. Dopadli go zaraz przejęci chłopcy z Korpusu Pluton II, z którymi wcześniej dzielił stolik, chcący się czegoś więcej dowiedzieć o Vanessie. Jego akcje poszły raptem w górę. Byli ciekawi, czy boska modelka grywa w tenisa lub w siatkówkę, bo podobno na drugim poziomie były zgrabne korty i boisko z wirtualną widownią. Ponadto interesowali się, czy nie korzysta ze ścieżek joggingu. Mieli dziwny akcent i szorstki sposób wyrażania się. Nieco kwadratowa ale szczera twarz Johna wydawała mu się teraz ociupinkę naiwna. Rozstał się szybko z nimi, obiecując, że ją o to zapyta, a potem pociągnął do swojego numeru, omal się nie zderzając w korytarzu z młódką z Wenus o bardzo ciemnej i naznaczonej liniami delikatnych żółwich zniekształceń, niemniej ujmującej twarzy. Wcześniej jakoś nie wpadła mu w oczy. Nawet dobrze wyglądała w stylizowanej na grecki chiton przydługiej sukni. Przez króciutką jak mgnienie chwilę żałował, że ta miła istota nie pochodziła z bardziej ludzkiej planety. W apartamencie zaś z książką w ręku zapadł się w wygodny fotel. „Isagoga” nęciła, obiecując prawdziwą ucztę duchową. W pierwszej kolejności zajął się tzw. drzewem Porfiriuszowym, pozwalającym na uchwycenie związków między „gatunkiem” a „rodzajem”. Lubił takie spokojne chwile. Miał wrażenie, że ze wzruszającą drobiazgowością jak z klocków składa na nowo swoje życie. Nie pozostawiono go jednak w spokoju, a modulowany sygnał przerwał dopiero co podjęte medytacje. – To ty? – nie był właściwie zaskoczony, widząc Vanessę na wirtualnym ekranie. – Och, państwo Bregović czują się nieco skonsternowani, bo trochę niegrzecznie się z tobą rozstali w restauracji, zupełnie bez pożegnania. I chcieliby to naprawić – paplała jak najęta. – Zapraszają cię więc do siebie. A poza tym... – uciekła gdzieś oczyma, niby nie wiedząc, jak to wyrazić. – Masz niejakie kłopoty z uruchomieniem wirtualnego okna – obłudnie się domyślił, bez trudu odgadując, w co gra piękna agentka. – Ależ ty jesteś przenikliwy, Bobie?! – ogromnie się zdziwiła, obrzucając go wzrokiem pełnym nieskrywanego podziwu. Błysk w oku dowodził, że ceni go znacznie bardziej niżby to wynikało z jej żywych lecz chaotycznych reakcji. A potem szybciutko dorzuciła: – Na pewno trafisz, to apartament 46 B. Czwórka, szóstka i ta literka z dwoma brzuszkami... Jakoś ciężko mu było ruszyć się z przytulnego saloniku. Uznał więc, że nie musi się śpieszyć i znalazł się u gościnnych sąsiadów dopiero po dziesięciu minutach. Pokazał staruszkom, jak obsługuje się prosty w gruncie rzeczy program sterujący hologramami, a następnie jak wybiera się multifilmy z pokładowej kinoteki. Nie dał się jednak namówić na dłuższą pogawędkę o Nowym Amsterdamie, zachęcając ich, aby raczej coś interesującego sobie w spokoju obejrzeli. Był to również pretekst dla głupiej gęsi, by pożegnać sąsiadów. Vanessa nie chciała im przeszkadzać – tym bardziej że starsza pani faktycznie już zdecydowała się na projekcję z jej ulubioną czwórką bohaterów z Ziemi, samodzielnie wybierając tytuł z multikina. Zafascynowana umiejętnościami „kwiaciarza” seksbomba nieco wyniośle zaproponowała mu, by odwiedził również jej apartament i właściwie ustawił odbiór programów. Nie odmawiało się damie. Wyszli więc oboje na korytarz i przez nikogo nie zauważeni przeszli do mieszczącego się tuż obok numeru 44. Tu, gdy tylko zamknęły się drzwi, Vanessa rzuciła z niewymowną ulgą: – Ufff! Nareszcie u siebie. Nie znoszę tych idiotycznych popisów aktorskich! – Po czym zdjęła z nóg pantofle i usiadła na brzegu sofy. Zaraz też uspokajająco dodała: – Tu jest bezpiecznie i możesz mówić, co chcesz. Sama o to zadbałam. Nie wierzę w ich kłamliwe zapewnienia, że w numerach nie ma kamer. Uruchomiłam ekranowanie – wskazała palcem stojący na komodzie niby-zegar z regularnie migającym świecącym oczkiem. Niezdecydowanie rozejrzał się po zarzuconym damskimi fatałaszkami salonie. Leżało tu sporo strojów sportowych. Miał na nią cholerną ochotę, ale coś mu mówiło, że są rzeczy ważniejsze, z którymi powinien się najpierw uporać. – Jesteś tego pewna? Na sto procent? – niepotrzebnie pytał, bo znał to urządzenie. Przytaknęła, masując sobie stopy. – Miałam pół godziny na przygotowanie się do odlotu. Istne wariactwo. Nie ze wszystkim zdążyłam – próbowała się wytłumaczyć. – Te pantofle są – na przykład – o pół numeru za małe. Mówiąc to, lekceważąco odrzuciła je za siebie. Po czym wstała i opuściła go na chwilę. Przysiadł w sąsiednim fotelu, wcześniej delikatnie podnosząc lekki jak mgła damski kapelusz. – No, właśnie – zawołał za nią. – Jestem naprawdę ciekawy, ma się rozumieć. Jakim cudem tu się znalazłaś? Nie było cię przecież wśród pasażerów, pakujących się ze stacji orbitalnej na pokład „Titanica”. Tego akurat jestem pewny. – Zaraz ci powiem! – odkrzyknęła, wychylając głowę z łazienki. Wróciła w przykrótkim różowym szlafroczku. Pewnie nie miała nic pod spodem. Stał przy wirtualnym oknie, wyświetlającym czarne rozgwieżdżone niebo z pasmem Drogi Mlecznej. Bawił się miniaturą piłki do siatkówki, którą znalazł w rogu salonu. – Dotarłam tu w dziewięćdziesiąt minut po odlocie – niefrasobliwie wyjaśniła. Odszukała szczotkę i kilka razy przeczesała rozpuszczone włosy. – To pasażerskie bydlę strasznie szybko się rozpędza, więc czasu miałam niewiele. Doświadczony pilot supermobusa firmy jakoś sobie z tym poradził. Mamy przecież teraz te nowe ultraszybkie modele, rozwijające prędkość do 800 kilometrów na sekundę. To brzmiało przekonująco. Nurtowała go jeszcze jedna myśl. – A jakie przydzielono ci zadanie? – zapytał. Odkaszlnął, zasłaniając sobie usta. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem, w którym było jednak wyjątkowo dużo ciepła. Pociągająco wyglądała z bosymi stopami. – Ależ mnie badasz. Nie wygłupi