10460

Szczegóły
Tytuł 10460
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10460 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10460 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10460 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bill Johnson Spotkamy się w Apogeum Do psychoterapeutki udałem się stanowczo zbyt późno. Wyleczyła mnie z mojej żądzy hazardu, a już zupełnie dobił mnie jej rachunek. Najbardziej niepokoiły mnie ręcznie zapisane karteczki i spokojni mężczyźni, którzy je posiadali: nie było tam oświadczenia o bankructwie. Nie mogłem tego pojąć. W „oko” grałem już w innych kasynach - najczęściej z dobrym rezultatem. Trudno przegrać w „oko”, mając wystarczająco dużo gotówki, odpowiednia liczbę partnerów i dobrą pamięć. Byłem zdecydowany zachować spokój aż do końca. Moich bankierów zaczynały już ponosić nerwy; gdybym przeniósł się teraz do tańszego hotelu, ogarnęłaby ich panika. Pokoje z oknami zamiast drucianych krat były drogie, ale podobał mi się widok. Przez trzy czwarte czasu oglądałem gwiazdy, pozostała ćwiartka umożliwiała spojrzenie na czarną dziurę. Wpatrywałem się więc w halo załamującego się, skupionego światła gwiazd i zastanawiałem się, w jaki sposób wydostać się stąd. Ten facet odnalazł mnie nieco później, w nocy. Siedziałem w kasynie popijając sobie. Nie grałem. Zabawiałem się ustawianiem na sąsiednim stoliku pustych kieliszków, aby zorientować się, ile zdążyłem w siebie wlać; tworzyły już dosyć długi, imponujący rządek. - Za dużo pan pije. To mi się nie podoba. Za każdym razem, kiedy piję, mogę polegać najbardziej na moich oczach. Bywa, że nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa, że rozlewam większość trunku, do końca jednak widzę. Siedział naprzeciw mnie: rosły mężczyzna, normalny ludzki chów. Żadna odmiana, o ile zdołałem się zorientować, widoczne jednak były nieznaczne blizny po operacji plastycznej twarzy - albo po kilku operacjach - między uszami i oczami, a lewy policzek szpeciło czerwone znamię. Znamię było wyblakłe, jak gdyby ktoś przesunął po nim laserowym sztyftem. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Tego typu znamię pojawia się wyłącznie po procesie odmładzającym i wtedy jest najczęściej niewidoczne. Każdy kolejny proces czyni je jeszcze ciemniejszym. Zacząłem zastanawiać się, ile facet ma lat. Ze skrzywioną miną wyjął mi z dłoni kieliszek. Następnie przywołał kelnera i kazał uprzątnąć stolik. Dla siebie zamówił kawę, dla mnie ciepławą wodę. - Alkohol to środek moczopędny. Kawa też. A pan musi napić się wody, żeby poskromić kaca. Skinąłem głową - i momentalnie tego pożałowałem. Czułem się tak, jakbym miał na jej miejscu olbrzymią kulę, większą niż ta sala kiedy nią skinąłem, wszystko dokoła mnie podskoczyło raptownie w górę i w dół, mimo iż znowu znieruchomiałem. Mówił potocznym angielskim z moich dobrych czasów, nie tym głupawym szczebiotem, jakiego się teraz używało. Już to chociażby powinno było mnie zastanowić. Zawsze wydawał mi się, że znam wszystkich pochodzących z dawnych czasów. - Nazywa się pan Ferrar Reinfeld. Sześć miesięcy temu powrócił pan z wyprawy nurkowej i przyniósł ze sobą różne rzeczy. Mój przyjaciel przysłał mi jedną z nich. Jest to część wraku, a pochodzi ze statku, który mój kościół zamierzał umieścić w depozycie głębinowym. Przed wieloma laty otrzymaliśmy meldunek, że statek zaginał. Z polecenia Rady Młodszych miałem zejść w głąb i dokonać przeglądu wraku, aby przekonać się na własne oczy, czy da się jeszcze coś z niego uratować. Potrzebuję więc pańskiej pomocy, aby zejść w głąb. - Nie zamierzam zanurzać się znowu w czarną dziurę. - Mister Reinfeld, nie jest pan w stanie odmówić mi czegokolwiek. Nie ma pan wyboru. - Idź pan do diabła! - poradziłem mu. Uderzył mnie wierzchem dłoni w twarz. Uderzenie zaskoczyło mnie raczej, niż zabolało. Zresztą byłem jeszcze trochę zamroczony. Kelner pomógł mi usadowić się z powrotem na krześle, zachowując się tak, jakby nie wydarzyło się nic godnego uwagi. - Niech pan nigdy nie przeklina w mojej obecności. Nie będę tego tolerować. I proszę wybić sobie z głowy pomysł z organami bezpieczeństwa. Ci ludzie opłacani są przeze mnie, nie przez pana. Nie jestem przyzwyczajony do przemocy. W pobliżu dziury wszystko przebiega niezwykle spokojnie, albo też umiera się bardzo szybko. Upiłem łyk wody ze szklanki, usiłując zebrać myśli. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd czek. - Tym zapłaci pan swoje oficjalne długi - położył papier na stole. - Tym wyrówna pan swoje długi w kasynie - wyciągnął jeszcze jeden czek. - A to pańskie honorarium - wyłożył na stół trzeci czek. Patrzyłem na te czeki. Kwoty były w porządku. Mężczyzna nachylił się do mnie. - Mister Reinfeld, niech pan spróbuje to zrozumieć. Nie ma pan wyboru. Uda się pan z powrotem w głąb dziury i weźmie ze sobą mnie jako pasażera. - Wstał z miejsca. Teraz sprawiał wrażenie jeszcze wyższego. - Bez mojej kontrasygnaty czeki są nieważne. Jestem ksiądz Pleasance. Może mnie pan znaleźć w hotelu. Odprowadziłem go wzrokiem, usiłując uzmysłowić sobie w co się wdałem. Następnie wsunąłem czeki do portfela. - Idź pan do diabła! - ulżyłem sobie i skinąłem na kelnera. - Chciałbym jeszcze trochę wody. Kiedy wróciłem do pokoju hotelowego, rozłożyłem przed sobą czeki, starając się uporządkować jakoś myśli. W porównaniu z innymi nurkami działającymi w czarnej dziurze byłem pariasem. Nie odbywałem regularnych wypraw. Zdarzało się, że odwoziłem na Wieczne Party ludzi, którzy przegapili swój liniowiec, albo też przewoziłem najprzeróżniejsze towary na Dno Dwóch lub Trzech Miesięcy. Tylko gdy brak pieniędzy dawał mi się bardzo we znaki i nie trafiała mi się żadna wyprawa, decydowałem się na dna odpadowe. Dna odpadowe zaczynają się dopiero przy czterech miesiącach. Dwu, a tym bardziej jednomiesięczne dna nie były dla mnie niczym szczególnym, jako że jeden dzień tu na dole odpowiadał najwyżej dwu miesiącom w górze; jednak jeden dzień na dole za cztery miesiące w górze może sprawić, że ma się wszystkiego dość. Jedynym motywem mogą być pieniądze. Niekiedy można znaleźć w rupieciach wypływających z jeszcze większych głębin coś wartościowego, ale przeważnie są to tylko śmieci. Swoje trzy ostatnie wyprawy odbyłem na dna odpadowe. Jedną z nich mógłbym nazwać ekspedycją medyczną, chodziło o chorego staruszka, który postanowił zaczekać na moment, kiedy zostanie wreszcie wynalezione odpowiednie lekarstwo. Dwie inne, na dna dwumiesięczne, miały na celu uratowanie psujących się owoców jakiegoś spekulanta. Ową część z wraku znalazłem na dnie odpadowym. Wykorzystałem komputer oraz sprzężony z nim bank danych, aby zdobyć informacje na temat Pleasance’a i jego Kościoła. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie mam do czynienia z niczym brudnym lub nieuczciwym po prostu filia chrześcijańska na skolonizowanej planecie, obeznana z utartymi różnicami w interpretacji „Biblii”, występująca przeciw morderstwu, kradzieży, cudzołóstwu, bluźnierstwu i herezji, czcząca rodzinę, Boga, wolność i posłuszeństwo. Z dokumentów wynikało, że Kościół Pleasance’a jest w posiadaniu wystawionej przez Hatanów licencji na skrajnie eliptyczny lot na dużej głębokości. Licencja była bardzo stara; prawdopodobnie jedna z pierwszych wydanych człowiekowi. W wykazie załadunkowym natknąłem się też na różne pozycje należące już do historii (kontrakty fundacyjne, sprawozdania z działalności duchownych, Księga Ezechiela). Statek pozostawał nadal pod nadzorem. Zgodnie z ustaloną orbitą, przy apogeum pojazd znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie horyzontu wieczornego, tuż nad obszarem, gdzie występują groźne skutki pływów. Nawet przy apogeum statek nie jest w stanie wznieść się ponad poziom dna jednomiesięcznego (wiem, że powinienem mówić raczej „perybarytron” i „apbarytron”, ale jest to dla mnie zbyt kłopotliwe: urodziłem się i wychowałem na Ziemi, kiedy więc myślę o torze lotu, wolę używać określeń „perygeum” i „apogeum”). Pleasance podpisał zarówno wykaz załadunkowy, jak również akt zrzeczenia się roszczeń na wypadek katastrofy. Zaskoczyło mnie, że jest taki stary. Znalazłem jeszcze uwagę końcową: komunikacja została przerwana w drugim roku lotu. Nie chciałem wracać do dziury. Owszem, przeżyłem wszystkich, których znałem w świecie rzeczywistym, miałem jednak również przyjaciół wśród innych nurków. Zdawałem sobie sprawę z tego, że, kiedyś udam się znowu do dziury. Najpierw jednak pragnąłem poznać świat, aby nie stracić całkowicie styczności. Niekiedy odnosiłem wrażenie, że jestem płaskim kamykiem puszczonym po wodzie i przeskakującym z fali na falę. Ta woda to świat rzeczywisty, o który nieraz ocieram się z lekka. Potem znikam znowu, pozostawiając po sobie tylko kilka rozchodzących się koliście fal. Moja ostatnia podróż do dwumiesięcznego dna kosztowała mnie tydzień z życia. W tym czasie w górze upłynęło już pół roku. Wszelkie dna odpadowe oznaczają cztery miesiące albo i dłużej. Zgodnie z licencją orbitalną statek znajdował się na dni jednorocznym. Zadzwoniłem do swoich związków. Nic. Skontaktowałem się z kilkoma towarzystwami, chcąc się dowiedzieć, czy nie zachorował któryś z ich pilotów. Wreszcie zadzwoniłem do Pleasance’a. Zdawał się być bardzo zadowolony z siebie. Zaczerpnąłem głęboko tchu: - Zanim się zanurzymy, będzie pan musiał podpisać czeki. Hatani nie zezwolą mi na start, jeżeli nie ureguluję długów. - Oczywiście. Zaraz, tam będę. Rozpoczęliśmy zanurzanie. Statek był mocno opancerzony. Na ekranach obserwowaliśmy otoczenie, chociaż dojrzeć można było niewiele: dziura jest niewidoczna, chyba że jest się tuż przed nią. Co do mnie, nie widziałem jej jeszcze nigdy, nie spotkałem też nikogo, kto by tego dokonał. Dziurę znają tylko Hatani. Ich karawany pogrzebowe muszą podlatywać bardzo blisko do horyzontu zdarzeń, nie rozmawiają oni jednak nigdy na tematy religijne. Hatani, którzy wydali mi zezwolenie na start, interesowali się tylko trzema sprawami: czy moja licencja jest jeszcze ważna, czy zapłaciłem swoje wszystkie długi i czy uzyskałem zgodę na tę orbitę. Wstęp na niektóre obszary był zabroniony. Piloci, którzy zbaczali z kursu i naruszali te obszary, ginęli bez śladu. Hatani zezwalali niekiedy na przebadanie owych terenów zamkniętych, czynili to jednak w wyjątkowych przypadkach i za strasznie wyśrubowaną cenę. O ile moje informacje były zgodne z prawdą, w ciągu ostatniego stulecia odbyły się zaledwie trzy takie ekspedycje. Wszystkie wróciły z niczym. Skarbów nie znaleziono. Wszyscy pamiętali jednak o legendarnych znaleziskach w dawnych czasach, dlatego też coraz to nowi amatorzy zysku dawali się skusić i płacili Hatanom. Tamci zaś traktowali to wszystko jak wspaniałą zabawę. Nie podejmuję się zresztą zrozumieć Hatanów. - To jest bardzo głęboko. Niezwykle głęboko. - Hatan był jeszcze młody i swoim wyglądem przywodził na myśl nieudaną karykaturę oposa. Przez pewien czas Hatani zamieszkiwali jakąś planetę. Obecnie przebywali na dużej głębokości w szybie grawitacyjnym i wysyłali na górę młodych, aby czuwać nad prawidłowym użytkowaniem dziury. Po osiągnięciu określonego wieku młodzi wracali do domu. Byłem przekonany, że swój pobyt na górze traktowali z takim samym entuzjazmem jak ja służbę wojskową. - Chodzi o całkiem legalne wydobycie statku. Oto papiery. - Być może - odparł Hatan.. Najwidoczniej moja wyprawa przestała go interesować. Następnie powiedział coś do swojego komputera (Hatani nie uznają żadnej klawiatury) i wsunął papiery w otwór w ścianie. Usłyszałem uderzenie stemplownika, po czym papiery wysunęły się z powrotem. Miałem zezwolenia na lot. Pleasance nie spuszczał z oczu zegarów, z których jeden wskazywał czas zewnętrzny, a drugi - pokładowy. Jednak po kilku dniach przestał zwracać na nie uwagę. Ja zaś analizowałem w duchu swoją strategię gry w „oko”, chcąc zorientować się; gdzie popełniłem błąd. Minęliśmy już dno sześciomiesięczne i znajdowaliśmy się bardzo głęboko w szybie. Przypadkowi turyści i większość sztolni roboczych była nad nami. Nie kiedy napotykaliśmy statek sanitarny z pacjentami, którzy nie mogli znieść swojej pozornej śmierci. Najczęściej jednak byliśmy sami. Wskaźnik promieniowania piął się stale do góry, my jednak mogliśmy korzystać z osłony naszej tarczy. Statek był starym krążownikiem z okresu ostatniej wojny. Kiedy został wycofany z regularnych lotów, udało mi się nabyć go za dosyć przystępną cenę. Statek wyposażony był w kompensatory niwelujące działanie pływów, ja jednak nigdy ich jeszcze nie używałem, gdyż nigdy nie zanurzałem się tak głęboko. Nawet podczas obecnej wyprawy do apogeum naszego i tamtego wraka mieliśmy lecieć wysoko nad strefą pływów. Sama jednak świadomość, że w razie czego mogę liczyć na te kompensatory, dodawała mi otuchy, tak bardzo przecież potrzebnej. Dziura była naprawdę duża. Sprawdzałem właśnie poziom cieczy i ustawiałem sensory kontrolne kompensatorów, kiedy Pleasance wyszedł ze swojej kabiny. Miał na sobie kombinezon ciśnieniowy, wyposażony w warstwę chroniącą przed promieniowaniem. W milczeniu, ale bacznie przyglądałem mu się, kiedy przechodził przez śluzę powietrzną. Mimo nieważkości poruszał się niezwykle zręcznie; jego opanowanie wskazywało na wielkie doświadczenie. To właśnie zaintrygowało mnie. Gdzie i w jaki sposób duchowny zdobył tak spore doświadczenie ze stanem nieważkości? W danych komputerowych nie było o tym nawet słowa: Ze swojego plecaka wyjął przyrządy i zaczął obserwować przez nie rozmaite odległe punkty. Po zakończonych badaniach wszedł z powrotem do środka. Jego ruchy były już inne; nagłe pojawienie się siły ciążenia dało mu się porządnie we znaki. Zamyślił się. - Nie mogę dostrzec wraku, a przeszukałem już całą orbitę. Sprawdzałem nawet dwa razy. Jest pan absolutnie pewien, że znajdujemy się na właściwym kursie? Odłożyłem na bok narzędzia, oprócz palnika spawalniczego, po czym usiadłem przed konsolą. Główny monitor skierowany był na dziurę. Zmieniłem nieznacznie kąt i zwiększyłem skalę obrazu. Na ekranie pojawił się pojazd: zamazany, zniekształcony. Pleasance zaczerpnął głęboko tchu. - To ten statek? - zapytałem. - Tak. Został wykonany specjalnie dla nas, z uwzględnieniem naszych potrzeb. Drugiego takiego nie ma. - Zasępił się nagle. - Dlaczego nie powiedział mi pan, że widać już statek? - Nie byłem tego pewien. Ujrzałem go zaledwie kilka godzin temu i wolałem zebrać więcej danych. Pleasance szperał przez chwilę w swoim bagażu, wreszcie wyciągnął jakiś przyrząd. Była to silna, elektroniczna luneta, poręczna i bardzo droga. - Dlaczego ja go nie zobaczyłem? Oddałem mu lunetę. - Ta część którą przywiozłem z wyprawy, była osmalona i skorodowana. Tu nie ma niczego, co mogłoby to spowodować. A więc musiało się to wydarzyć na statku. Prawdopodobnie eksplozja. Statek zszedł ze swojego starego kursu. Zleciłem komputerowi, aby przeprowadził za pomocą teleskopów akcję poszukiwawczą. Pleasance skinął niecierpliwie głową. - Tak, tak! Rozumiem! Moi ludzie doszli do identycznego wniosku. Tylko że ja przeszukałem wszystkie szlaki, jakie mogły wchodzić w rachubę, a mimo to niczego nie znalazłem. Przesunąłem się nieco na bok, aby na wszelki wypadek mieć łatwiejszy dostęp do palnika. Kiedy Pleasance podał mi lunetę, rzuciłem okiem na jego torbę podróżną: nie mogłem zrozumieć, w jakim celu sługa boży wozi ze sobą laser punktowy, wolałem jednak nie zajmować się tym bliżej. - Może nie szukał pan we właściwym miejscu - powiedziałem zwiększając wykrój na ekranie i uzyskując w ten sposób lepszy widok nie tylko na dziurę, ale również na bardziej odległe obiekty. Statek pojawił się ponownie, ale tym razem widziany był pod innym kątem. Pierwszy obraz był jaśniejszy i bardziej przejrzysty, ale i teraz widoczność była dobra. Nie przerwaliśmy jeszcze obserwacji, kiedy na ekranie pojawił się inny obraz; w samym kącie monitora i bardziej zamazany. - Dziura, widziana z odpowiednio małej odległości, wygląda jak soczewka grawitacyjna, załamująca światło każdego przedmiotu. Patrząc wprost na obiekt, nie można go dostrzec. Światło kieruje się w inną stronę. Jeżeli jednak patrzy się gdzie indziej, można zobaczyć złudę, odbicie tego obiektu. Głównym odbiciem jest ten jasny obraz. Jesteśmy w stanie dostrzec jeszcze kilka odbić wtórnych, ale nie wszystkie. Jednak żadne z nich nie odpowiada rzeczywistej pozycji statku. Statek widzimy tylko wtedy, kiedy ma założone ekrany magnetyczne, odchylające cząsteczki energii dziury. Światło powstałe z tego starcia oświetla pański statek. To pozwala nam wnioskować, że funkcjonują jeszcze przynajmniej części statku. Pleasance milczał przez pewien czas, przetrawiając moje wyjaśnienie. Byłem niemal pewien, że po jego powrocie niektórzy ludzie otrzymają dotkliwą nauczkę za to, że tego nie przewidzieli. - Czy komputer może przesiać odbicia w ttaki sposób, aby odnaleźć właściwy obiekt? - Owszem, jeżeli znamy orbitę, w przeciwnym razie obiekt może zagubić się w tych odbiciach. - Wrak był osmalony. Musimy więc założyć, że na pokładzie miała miejsce eksplozja. Statek zboczył z kursu i leci teraz po zupełnie innej orbicie. - Zgadza się. - A więc dlaczego zgodził się pan na wyprawę ze mną? - Bo potrzebowałem pieniędzy. Pleasance poczerwieniał z wściekłości i zacisnął pięści. Obserwowałem go z rosnącym niepokojem. Wziąłem do ręki palnik i włączyłem go. Podszedł do mnie, zatrzymał się i dopiero wtedy powściągnął gniew. Spoglądał teraz na ekran, rozważając coś. - Miałem pana za człowieka uczciwego, mister Reinfeld - Czyżbym się omylił? Cofnął się o krok i usiadł w fotelu. Tylko przelotnie zerknął na moją dłoń uzbrojoną w palnik, po czym spojrzał mi prosto w oczy. Wyłączyłem palnik i odłożyłem go; byłem jednak na tyle przezorny, że niezbyt daleko. - Jest taki moment, kiedy odbicia wskazują, gdzie znajduje się obiekt. Kiedy jest się na tej samej równi, co obiekt, ale po przeciwległej stronie dziury, obrazy ukazują się tworząc coś na kształt otaczającego dziurę pierścienia. Żeby mieć pewność i zmniejszyć do minimum źródła ewentualnych błędów, muszę zarejestrować z pół tuzina takich punktów. Wtedy będę mógł się pokusić o zapis graficzny. Proponuję kontynuować poszukiwania tego pierścienia. Wyglądało na to, że zawierzył moim umiejętnościom. Zegar czasu zewnętrznego wskazywał, że upłynęły już cztery lata. Myślę, że zależało mu nie mniej niż mnie na tym, aby jak najszybciej uporać się z zadaniem i wrócić wreszcie do domu. Za każdym razem, kiedy wracałem z wyprawy nurkowej, musiałem uczyć się nowego języka. Nie cierpiałem tego. A teraz wszystko wskazywało na to, że sprawa przeciągnie się jeszcze bardziej, że będę siedział tu dłużej, niż się tego spodziewałem. - Ile czasu będzie pan potrzebował? - Dwa tygodnie. Każdy następny dzień byłby zbyteczny. Mam tu wszystkie tory i równie, które mogłyby wchodzić w rachubę. Jeżeli odległość będzie zbyt duża, nigdy tego nie znajdziemy. - Co by pan powiedział na premię, kiedy znajdziemy statek? - W porządku. Pleasance opuścił pomieszczenie kontrolne i poszedł do swojej kabiny, ja zaś wziąłem się do pracy. Miałem opracować program działania, które pozwoliłoby nam odkryć pierścień. Pierwszy pierścień znalazłem po ośmiu dniach. Cała, trudność polegała na odnalezieniu właściwej orbity, tak żeby wrak leżał dokładnie po przeciwległej stronie. Po kolejnych trzech dniach dysponowałem już pół tuzinem pozycji, a komputer mógł określić punkt styczny. Pleasance przyjął tę nowinę dosyć obojętnie. Zdawał się być zamknięty w sobie. Korzystając z jego snu, usiłowałem dostać się do jego kabiny, aby zabrać mu laser. Nie miałem jednak szczęścia. Okazało się, że założył na drzwiach nowe zamki. Musiałem też wzbudzić w nim podejrzenie, gdyż następnego dnia patrzył na mnie jakoś dziwnie. Kiedy zajrzałem do jego torby, nie było już w niej lasera. Im bardziej zbliżaliśmy się do wraka, tym wyraźniejsze stawały się obrazy, ich ilość zresztą malała. Wreszcie obraz wtórny zlał się z głównym. Znajdowaliśmy się już tak blisko statku, że grawitacja była w stanie tylko nieznacznie odchylić światło, zanim do nas dotarło. Nasza tarcza chroniła nas, kiedy przełamaliśmy ekrany magnetyczne wraku. Statek obrał kurs na apogeum. Cząsteczki energii odbijały się; najczęściej o drugą stronę wraku. Efektem tych kolizji były zimne rozbłyski wyładowań elektrycznych, sprawiające wrażenie, jakby statek poruszał się skokowo do przodu. Statek wyglądał jak zniekształcona sztanga, której jeden ciężarek jest dużo większy niż drugi. Silniki znajdowały się w większej kuli, kabiny w łączniku, a przedmioty kultu religijnego w małej kuli, jak najdalej od silników. Byłem zdumiony tym widokiem. Eksplozja miała miejsce w łączniku, a nie - jak przypuszczałem - koło silników. Obydwie kule sprawiały wrażenie nie uszkodzonych, jednak kabiny były rozerwane, a ich zawartość można było uznać za zaginioną. Statek obracał się powoli wokół większej kuli. Nie odrywałem wzroku od Pleasance’a, kiedy spoglądał na statek. I tym razem wprawił mnie w zdumienie. Kabiny zdawały się interesować go bardziej, niż mniejsza z kul. Najwidoczniej szukał tam czegoś. Jego zachowanie nie odpowiadało w żadnym razie postawie duchownego, który wynajął mnie do odnalezienia zaginionych skarbów kościelnych. Zorientował się, że obserwuję go przez cały czas. - Szukam osoby, która sprawowała tu nadzór. Eksplozja wydarzyła się zaledwie kilka miesięcy temu czasu pokładowego. Nie jest wykluczone, że ta osoba przeżyła. Okrążyłem cały wrak, żeby móc sfotografować jak najwięcej. Łącznik był doszczętnie zniszczony, zachowały się jedynie szczątki metalu i tworzywa. Obydwie kule narażone były najprawdopodobniej na uderzenie miotanych wybuchem części pojazdu, były jednak chyba sprawne. Plaesance nie ukrywał rozdrażnienia. W dalszym ciągu nie mógł odnaleźć żadnego śladu straży. Co do mnie, byłem pewien, że wartownik został wyrzucony na zewnątrz siłą wybuchu, ale Plaesance był innego zdania. Wziął lunetę i udał się na poszukiwania. Kiedy wrócił, poznałem po jego minie, że jego starania były bezowocne. Ta zwłoka denerwowała mnie. Zachodziłem w głowę, jakież to powody każą nam przeprowadzać te badania z daleka, zamiast wejść na pokład, ale nie mogłem znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia. - Jak daleko jest jeszcze do apogeum? - zapytał. - Ze dwa dni. Apogeum było najważniejsze, nasz najbardziej oddalony od dziury punkt na tej trasie. Potem mogliśmy już tylko zbliżać się do niego z powrotem, realizując pozostałą część cyklu. do momentu, kiedy ponownie dotarlibyśmy do apogeum. Po to, by tu się znaleźć, zużyliśmy już jednak tyle paliwa, że mogłoby nam nie wystarczyć na powrót, gdybyśmy polecieli dalej, niż do apogeum. Według moich wyliczeń cykl zamknięty trwał mniej więcej osiemdziesiąt lat czasu zewnętrznego. Pleasance nie płacił mi aż tyle, żebym miał poświęcić mu osiemdziesiąt lat z mojego życia. - Nie moglibyśmy wziąć go na hol? - zapytał. Roześmiałem się. - Widzi pan przecież, w jakim znajduje się stanie. Na pewno nie przetrzymałby takiej drogi. Rozleciałby się na samym początku. Jeżeli chce pan ocalić tamte rzeczy, musi je pan tu przenieść. Wtedy zostawimy wrak tam, gdzie jest, jako drobny upominek dla Hatanów. Może kiedyś go pan zużytkuje. Przez dłuższą chwilę rozważał moje słowa, wreszcie skinął z wahaniem głową. - To chyba jedyne wyjście, jakie nam pozostało. A więc wskakujemy w nasze ubrania i w drogę. - To pan wyrusza w drogę sprostowałem go. - Ja poczekam tu i rozejrzę się za wartownikiem. Już od lat nie pracowałem w stanie nieważkości. Pleasance westchnął i nachylił się do mnie. Laser punktowy nie był wprawdzie wycelowany we mnie, ale sposób, w jaki tamten trzymał go w dłoni, niepokoił mnie. Broń była odbezpieczona. Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, gdzie ukrywał ją przez tyle czasu. - Jak pan już zauważył, nie mamy zbyt wiele czasu, mister Reinfeld. Nie ufam panu na tyle, aby zostawić tu pana z moim biletem powrotnym w kieszeni, podczas gdy sam byłbym na dole, na pokładzie tego wraku. Decyzja należy oczywiście do pana, ale ja na pańskim miejscu założyłbym jednak ten kombinezon. - Pan chyba oszalał. A kto zawiózłby pana z powrotem na górę, gdyby pan mnie zabił? Pleasance przechylił głowę, nie spuszczając mnie przy tym z oczu. Laser nie zmieniał kierunku. - Bóg pomaga potrzebującym, mister Reinfeld. Mam trochę doświadczenia, jeżeli chodzi o podróże kosmiczne. Z boską pomocą jakoś sobie poradzę. Z drugiej jednak strony powinniśmy prosić Boga o pomoc jedynie w ostateczności. Zabicie pana byłoby właśnie taką koniecznością. Wolałbym nie uciekać się do takich środków, o ile nie będę do tego zmuszony. A więc, proszę założyć kombinezon.. Zakładałem kombinezon nie śpiesząc się. Usiłowałem zyskać na czasie i przemyśleć sytuację. Pleasance czekał cierpliwie. Widocznie nie zależało mu na pośpiechu. Byłem gotowy prędzej, niż się tego spodziewałem i wreszcie opuściliśmy statek. Pleasance nosił na plecach aparat manewrujący, a torbę z narzędziami miał zawieszoną na piersi. Co do mnie, umocowałem sobie jedynie do pasa niewielka torbę roboczą. Pleasance trzymał mnie przed sobą, wykorzystując jako ewentualna osłonę. Zorientowałem się, że wcale nie żartuje. Wierzył, że gdyby mnie zabił, Bóg pomógłby mu doprowadzić statek z powrotem na górę. Posługując się aparatem manewrującym, kierował nas w stronę wraka. - Sądzi pan, że on jeszcze żyje? - zapytałem. - Ona - sprostował mnie Pleasance. - Nie mam pojęcia. Podłożyłem bombę w ten sposób, żeby zabiła ją w czasie eksplozji. Ale ona ma zawsze szczęście. Już raz zawiodłem i mogło się zdarzyć, że znowu mi się nie powiodło. Wolę już więc nie ryzykować. Właściwie nie byłem tak bardzo zaskoczony. Ledwo go słuchałem. Chodziło mi tylko o to, żeby gadał jak najdłużej, gdyż w ten sposób jego uwaga byłaby odwrócono, gdybym znalazł okazję do ataku. - Nie nabiera mnie pan? - zapytałem. - Rzeczywiście było tak, jak mi pan opowiedział? - Mister Reinfeld - żachnął się Pleasance. Był wyraźnie dotknięty, jak gdyby nikt jeszcze nigdy nie zwątpił w jego prawdomówność. - Ogólnie rzecz biorąc, jestem taki, jak to wynika z akt: wyświęcony duchowny troszczący się o swoją gminę. Praca ta sprawia mi wiele radości, jestem oddany jej bez reszty. Szczerze mówiąc, wolałbym siedzieć teraz w domu i przygotowywać niedzielne kazanie, niż robić to. co robię tu. Tak rozmawiając, znaleźliśmy się dosyć blisko wraku. Kiedy wzmocniłem powiększenie przy swoim wizjerze, zdołałem rozpoznać poszczególne pomieszczenia w łączniku. Zmieniłem nieznacznie położenie, aby nie stanowić tak wyraźnego celu. Ale Pleasance zareagował natychmiast; mocniej przycisnął mnie do siebie. - Co my tu właściwie robimy, Wielebny Ojcze? Czego tu szukamy? - Szukamy odszczepieńców, mister Reinfeld. Odszczepieńców i heretyków - odparł. Im bardziej zbliżaliśmy się do wraku, tym większy ogarniał go niepokój. Skrył się za mną, jakby chciał zniknąć z pola widzenia; jedynie jego głowa kiwała się z jednego boku na drugi. Dawno temu w Kościele zaistniały różnice zdań. Źródłem zła okazał się jeden z mężczyzn. Wtedy Rada Młodszych zadecydowała, by zmusić go do milczenia. Wysłano do niego anioła miłosierdzia; on właśnie miał zatroszczyć się o tamtego. - Pan był tym aniołem? Milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiedział głosem bardzo łagodnym. - To wszystko wydarzyło się dawno temu, mister Reinfeld. Pewien młody człowiek, którego bardzo dobrze znałem, został wyznaczony do spełnienia tej misji. Był to człowiek niezwykle silny i żarliwy. Wykonywał rozkazy, nie zastanawiając się nad nimi. On więc sprostał temu zadaniu; winowajca został zabity. Niestety jednak, przekonanie Rady, że w ten sposób problem zostanie rozwiązany, okazało się mylne. Rada - wbrew temu, czego uczą nasze dogmaty - nie była nieomylna. Skazaniec został uznany za męczennika, stał się symbolem, zagadnieniem. Jakkolwiek zmarł - powstał; bardziej wpływowy niż kiedykolwiek, przemawiający tysiącami ust i myślący tysiącami głów. Nie mogliśmy zabić ich wszystkich. - I w ten sposób doszło do reformy Kościoła? - zapytałem. - Powoli, mister Reinfeld. Tylko powoli. Jeżeli chodzi o reformę, to mam swój skromny udział. Kościół uczy nas, żeby nie przeprowadzać procesów odmładzania, gdyż Bóg przydzielił każdemu z nas pewien ustalony z góry okres życia, każda więc zmiana oznacza ingerencję w plan Boga. Ale ja poddałem się temu procesowi nie tylko raz, nie, wiele razy. Nie chcę tu mówić o swojej winie; musiałem jednak pozostać przy życiu. Byłem punktem zasadniczym obu ruchów, one opierały się właśnie na mnie. Kościół musiał pozostać jedną całością. Nie byliśmy jeszcze na tyle blisko, aby dojrzeć poszczególne kabiny bez pomocy układów powiększających, zamontowanych w naszych kombinezonach. Pleasance zmienił kierunek lotu na boczny. Powoli i pieczołowicie oglądaliśmy wrak. - A więc ta wartowniczka jest ostatnim heretykiem? Ostatnim zagrożeniem dla Kościoła? - Nie - odparł Pleasance. - Ona i tak nie ma nic wspólnego z Kociołem. Ale jej ojciec był tym, którego zabiłem. Po jego śmierci obydwa stronnictwa chciały zyskać ją dla siebie. To oznaczałoby rozłam w Kościele, niezależnie od tego, które ze stronnictw osiągnęłoby swój cel. - Dlatego postanowił pan zabić również ją? - Nie miałem innego wyjścia. Niestety, zawiodłem. Jej ojciec miał przyjaciół, którzy czuwali nad nią. Ludzie bardzo wpływowi. Udało im się zatrudnić ją na pokładzie powietrznego archiwum, ja zaś umieściłem tam bombę. - A co z dziełami sztuki, dokumentami? - Kościół to naród! - odparł Pleasance. - Nie wolno mi było o tym zapomnieć. Ale mimo to czułem się nieswojo. Jestem człowiekiem bardzo religijnym, mister Reinfeld. Wierzę w swój Kościół i swojego Boga. Jestem pewien, że za to, co uczyniłem, wyląduję w piekle. Kiedy przywiózł pan z wyprawy tę część statku, Kościół uznał, że oto nadarzyła się okazja do odnalezienia wraku. Przestraszyłem się, że znajdą wtedy również kobietę. Jeszcze dziś istnieją grupy, które chciałyby wykorzystać ją do swoich celów. Nie mogę do tego dopuścić. - A jeżeli jej nie odnajdziemy? - Wtedy moja wina będzie jeszcze większa. Zabierzemy z pokładu wszystkie święte przedmioty i wrócimy do domu. - A co stanie się ze mną? Pleasance roześmiał się. - Strach? Bo wie pan za dużo? Bardzo mi przykro, mister Reinfeld, ale przecenia pan znaczenie swojej osoby. Moje zeznania miałyby większa wagę niż pańskie, dlatego też proponuję, aby każdy z nas poszedł dalej Swoją drogą. Zdradzę panu nawet, co się stało podczas tamtej partyjki w „oko”. - Pan to wszystko zaaranżował? - Oczywiście; był mi pan bardzo potrzebny. Ludzie w kasynie dali się łatwo przekupić. Chwile, które nastąpiły bezpośrednio po tej rozmowie, zatarły się już nieco w mojej pamięci, Pierwszą połowę łącznika mieliśmy już za sobą, teraz zbliżaliśmy się do mniejszej kuli. Plleasance przesunął mnie trochę na bok, aby móc lepiej obserwować wrak. Tam zaś coś się poruszyło. Był to króciutki moment, po prostu mignęło mi coś przed oczyma - i wtedy zrobiłem szybki unik. Tym samym Pleasance stracił na kilka sekund osłonę. Włączył przyrząd manewrujący i zaklął, kiedy strzała wbiła mu się w ramię. Krzyknął głośno i puścił mnie. Unosiłem się bezwolnie w próżni, ale nie mogłem ruszać do przodu; nie było tu nic, od czego mógłbym się odepchnąć, albo też przytrzymać - chyba tylko Pleasance. A on starał się właśnie zalakować dziurę w kombinezonie i jednocześnie wyśledzić, gdzie ukrył się napastnik. Stanowiłem duży, gruby cel, który czeka tylko na to, aby zostać przeszytym strzałą. Zacząłem wymachiwać nogami. Jedną noga rąbnąłem Pleasance’a tak, że wywrócił kozła do tyłu, a impuls pchnął mnie w stronę wraku. Nie mogłem wprawdzie minąć się z nim, ale nie potrafiłem również wyszukać sobie miejsca lądowania. Skuliłem się tylko, aby w momencie zderzenia tworzyć jak najmniejsza powierzchnię - i czekałem. Lot zdawał się nie mieć końca. Przed oczyma migotały mi pędzące wprost na mnie ostre, szpiczaste kawałki metalu; poza tym otaczała mnie pustka. Za mną znajdował się facet uzbrojony w broń laserowa, z przodu czyhała kobieta miotająca czymś ostrym, a ja nie miałem się gdzie ukryć. Dokuczały mi kurcze żołądka, w ustach miałem smak miedzi, zwinięty kręgosłup sprawiał ból. Miałem tylko nadzieję, że koniec będzie krótki i bezbolesny. Najwidoczniej tuż przed zderzeniem ze statkiem zamknąłem oczy. Pamiętam to okropne uczucie, kiedy wypchnięte zostaje całe powietrze z płuc, oraz panikę, jaka ogarnia przed próbą oddechu, podczas gdy płuca zdają się być wypełnione piórami, drapiącymi całe wnętrze. Ubranie wisiało luźno, oplatając ramiona i nogi, ale pierścienie kompresyjne uszczelniały bez zarzutu tułów i hełm. Straciłem kilka drogocennych minut, aby załatać dziury i pęknięcia w kombinezonie. Na szczęście miałem pod ręka torbę z narzędziami. Z nnogą nie było dobrze, chyba ją złamałem. Nie miałem jednak czasu, aby zająć się nią. Znieczuliłem ją tylko, po czym powoli zacząłem przesuwać się do przodu. W stanie nieważkości złamana noga wcale mi nie przeszkadzała. - Reinfeld! Daję panu dokładnie minutę na powrót do mnie! Potem będę zmuszony potraktować pana jak wroga. Ale tak naprawdę wcale tego nie pragnę, Reinfeld. Niech pan wraca, póki nie jest jeszcze za późno! Chyba miał rację; tak by było najbezpieczniej. Nie mogłem jednak zapomnieć o tym, że przez całą drogę posługiwał się mną jak tarczą. Teraz nie miałem już za plecami lasera i nie służyłem mu za tę cholerna tarczę. Chciałem być panem samego siebie, aż nie opracuję planu działania. Nie miałem pojęcia, gdzie się ukrył: wiedziałem jedynie, że znajduje się w pewnej odległości ode mnie. W kombinezonach umieszczone są dwa nadajniki, jeden o krótkim zasięgu, drugi - o długim. Pleasance posłużył się tym drugim. Specjalne urządzenie w moim hełmie sygnalizowało moc jego emisji. Kiedy przesunąłem się w stronę większej kuli, sygnał przybrał na mocy. Zatrzymałem się i skierowałem w drugą stronę, ku mniejszej kuli. Sygnał osłabł. Pleasance nie wezwał mnie po raz drugi do powrotu. Rozejrzałem się, chcąc odkryć miejsce, gdzie się ukrywał, i wtedy ujrzałem metalowa chmurę, która wzbiła się z łącznika. Kilka sekund później pojawiła się kolejna chmura, oświetlona od wewnątrz niczym latarnia. To metalowa para przemieszczała się po spektrum po spadku temperatury. Pleasance strzelał na oślep w stronę wraku. Myślę, że kierował się jasnymi punktami świetlnymi albo przypadkowymi skupiskami ciepła, o ile miał skaner na podczerwień. Nie spodziewałem się, by osiągnął coś tą metodą. Z pewnością był wściekły i sfrustrowany, a ponieważ musiała mu jeszcze nieźle dokuczać rana, oczekiwałem w każdej chwili, że może dać za wygraną i wrócić na statek, aby opatrzyć sobie ranę i przemyśleć sytuację. Już sama myśl o tym, jak rozwścieczony musi być teraz Pleasance, dodała mi sił. Nigdy nie odczuwałem strachu przed ludźmi znajdującymi się w takim stanie psychicznym; po prostu są tak wzburzeni, że łatwo popełniają błędy, ułatwiając sytuację przeciwnikowi. Niestety, nie siedzieliśmy teraz ani w barze, ani w hali sportowej. Tkwiłem w tym wraku ze złamaną (chyba) nogą, nie mając możliwości wydostania się stąd. Gdzieś w pobliżu czaiła się z bronią gotową do strzału zdesperowana kobietą, na którą od lat polowano na wszystkich gwiazdach, a nade mną mężczyzna z laserem, urządzeniem manewrującym i moim statkiem czekał tylko na to, by mnie zgładzić. Mój statek. Ta sprawa leżała mi najbardziej na sercu. Musiałem długo harować, zanim mogłem sobie na niego pozwolić. Znowu przypomniały mi się te wszystkie lata (biologiczne) wypełnione pracą, liczne wyprawy nurkowe w głąb, gdzie rozciągają się dna odpadowe, ustawiczna pogoń za pieniędzmi i czasem - wszystko po to, by móc sobie wreszcie kupić statek. Ostrożnie przecisnąłem się przez gąszcz splątanych kabli elektrycznych i rur, zwracając szczególną uwagę na chorą nogę. Znajdowałem się teraz głęboko we wnętrzu części kabinowej. Gdyby Pleasance przesuwał się tuż nade mną, nie mógłbym go dojrzeć, ale on mnie też nie. Przynajmniej przez chwilę byłem bezpieczny. Światło oślepiło mnie, zanim wizjer hełmu zdołał je spolaryzować. Na moment zamknąłem oczy, posuwając się do przodu, po omacku. Wtem poczułem na ramieniu czyjś dotyk. Drgnąłem jak rażony prądem i momentalnie spróbowałem odepchnąć się do tyłu. Moje rozpaczliwe starania okazały się daremne. Coś ciągnęło mnie bezlitośnie do przodu. Stopniowo odzyskiwałem zdolność widzenia. W moim hełmie sygnalizator mocy emisji przełączył się na krótki zasięg. Cyfrowy wskaźnik częstotliwości cofał liczby w tak zawrotnym tempie, że zlewały się w ósemkę. Dopiero po chwili znieruchomiały, ustawiając się zgodnie z mocą emisji. - ... dku? Czy wszystko w porządku? Kiwnąłem głową. Dłoń puściła moje ramię, Jakaś postać w kombinezonie przesunęła się obok mnie i stanęła po przeciwległej stronie pustego pomieszczenia. Ujrzałem skierowana we mnie broń podobną do kuszy. Sytuacja, w jakiej znajdowałem się, będąc tu jedyną osobą nie uzbrojoną, zaczynała działać mi na nerwy, ni mogłem jednak nic na to poradzić. Gdyby ktoś wcisnął mi do ręki coś, czym mógłbym się bronić... Nie wierzyłem w cuda, dlatego też pozostałem w bezruchu. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Hełm zakrywał jej twarz, mogłem jednak za to przyjrzeć się jej ubraniu. Był to starszy, jednoczęściowy model kombinezonu. W razie uszkodzenia takie ubrania trzeba było całe rozmontowywać, aby je naprawić. Jednakże, w przeciwieństwie do mojego kombinezonu, składającego się z modułów, w jej wbudowany był aparat manewrujący. Zaczęła coś mówić, ale machnąłem ręka, żeby umilkła. Sprawdziłem mój monitor sygnału mocy. Nic. To mogło oznaczać, że Pleasance wrócił na statek, albo też wyłączył radiopelengację celu. Aby zaś wyłączyć radionamiar, trzeba było wypalić sekcję kontroli sygnału w elektrosystemie. Operacja była dosyć skomplikowana, jednak możliwa do przeprowadzenia; ale wymagała czasu. Przerwałem miczenie. - On odszedł. Teraz możemy porozmawiać. - Kim pan jest? Co tu się, do diabła, dzieje? Kim jest tamten? Ilu z was jeszcze kręci się w pobliżu? - Nazywam się Ferrar Reinfeld. Jestem pilotem. Tamten zjawił się tu, aby panią zabić. Jest sam. Miała na języku kilka innych pytań, ale nakazałem jej gestem milczenie. - W tej chwili nie ma go tu, ale na pewno wróci. Nie jest przecież głupi. Dysponuje zresztą wszelkimi możliwymi przyrządami, których ja w ogóle nie znam. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby miał też detektor radiowy. Dzięki niemu znajdzie nas, kiedy tylko zaczniemy rozmawiać. - Mam to - zaoponowała, unosząc do góry broń. - Niezła zabawka! Wolałbym, żeby nie celowała pani we mnie! Jego trafiła pani tylko dlatego, że nie był przygotowany i dał się zaskoczyć. Myślał, że ma pani laser i dlatego trzymał mnie przed sobą jako tarczę ochronną. Przypuszczam jednak, że pani nie ma lasera, gdyż w przeciwnym razie pewnie by go pani użyła. Kiedy tamten wróci, będzie miał na pewno coś, co obroni go przed każdą strzałą. Przez chwilę rozważała to, co powiedziałem, potem kiwnęła głową i zarzuciła sobie broń na ramię. Szum emitowanych przez nią fal nośnych zanikł. Ja również wyłączyłem swój nadajnik i udałem się za nią w głąb statku. Wkrótce doszliśmy do mniejszej kuli. Kamień spadł mi z serca. Znieczulenie nogi przestało już działać, ból stawał się coraz bardziej dotkliwy. Kobieta otworzyła powietrzną śluzę i weszliśmy do środka. Kiedy odsunęła wewnętrzne drzwi, poczułem uderzenie siły ciążenia. Moja noga wytrzymała to tylko przez kilka sekund, zanim zdecydowała się odmówić mi posłuszeństwa. Bezwładnie osunąłem się na podłogę... Powoli wracałem do przytomności. Nad sobą, wysoko, wysoko w górze, widziałem dach kuli. Czułem tępy, pulsujący ból w nodze; nie był jednak na tyle dotkliwy, bym mu się miał poddać. Ostrożnie napiąłem mięśnie. Bolało. Ponowiłem próbę. Ból nie ustępował, zdołałem jednak przynajmniej zgiąć nogę w kolanie. Najpierw usiadłem, potem spróbowałem wstać. Udało się. Zrobiłem kilka kroków. Szło jak z płatka. Utykałem wprawdzie, jakbym szedł po chybotliwym pokładzie, ale mogłem się poruszać. Wspaniale! Miałem wprawdzie krwotok i dziurę w nodze, nie była jednak złamana i mogłem mieć nadzieję, że wygoi się bez żadnych komplikacji. Rozejrzałem się wokół siebie. Kobieta siedziała na oszklonej gablotce, otwartej u góry. Tam też odłożyła broń. Była starsza ode mnie. Twarz miała pomarszczoną i zmęczoną. Nie można było nazwać jej piękną, ale już tyle razy przekonałem się jak często zmienia się ideał piękna, że nie mogłem się nawet domyślać, jaki typ urody był w modzie, kiedy wyruszaliśmy na tę wyprawę. Zresztą byłem przekonany, że moda zmieni się znowu, zanim wrócę do domu. W każdym razie kobieta nie była brzydka. Wskazałem na gablotkę. - Czyżby jakaś święta broń? - zapytałem. - Łuk Glendy. Są też do niego strzały.. Skinąłem głową. - Pytanie jest z pewnością głupie, ale nie jestem tu z własnej woli. Jak pani się nazywa? Roześmiała się. Jej śmiech był bardzo miły. Piękny sopran. - Sharlee Espa. Tak też sobie pomyślałam, że pan nie przybył tu z własnej woli. A teraz pytanie zasadnicze: kim jest tamten szaleniec? - Pleasance, Wielebny Jarad Pleasance. Milczała. Rozglądałem się po kuli, nie zdołałem jednak obejrzeć wszystkiego; kula była za duża i wypchana najrozmaitszymi rzeczami. Niektóre z tych przedmiotów pozwoliły mi zrozumieć, dlaczego Kościołowi zależało tak bardzo na tym statku. A Pleasance był dobrym synem Kościoła! Nie ulegało wątpliwości, że najchętniej zabiłby Espę i zabezpieczył dla siebie ładunek. - Nie zetknęłam się z nim jeszcze nigdy - odezwała się Espa. - Ale wiele o nim słyszałam. To fanatyk. Wykonawca woli Młodszych. Moi przyjaciele twierdza, że to on zabił mojego ojca. Ale przecież jest jeszcze tak młody! - Długo przebywa pani w dole? - Myśli pan o tej eksplozji? To chyba już ponad trzy miesiące temu. Straciłam już nadzieję, że ktoś przybędzie tu po mnie, aż nagle zobaczyłam pański statek. Niestety, nie mogłam nawiązać kontaktu, nikt też nie próbował porozumieć się ze mną. Wtedy zaczęłam. coś podejrzewać, a na dodatek ujrzałam za panem tego człowieka z laserem w ręku. Siedziała na gablotce, patrząc na mnie z jakimś dziwnym wyrazem twarzy; tak jakby oczekiwała ode mnie zapewnienia, że wszystko pójdzie dobrze. Kłopot polegał na tym, że ja akurat nie byłem taki przekonany o pomyślnym zakończeniu całej tej przygody. - Na zewnątrz minęło już o wiele więcej czasu niż trzy miesiące. Pleasance zdążył się zestarzeć,. nadal jednak jest fanatykiem. - Ale o co chodzi? Może byśmy doszli z nim do porozumienia? - On nie zamierza z nami pertraktować, jemu zależy tylko na pani śmierci. - Szybko poinformowałem ją o tym, co powiedział mi Pleasance, zataiłem tylko, że to on zabił jej ojca. Chciałem przedstawić niebezpieczeństwo, jakie nam groziło - po to, by mi pomogła. Nie miałem wcale zamiaru wzbudzać w niej żądzy zemsty. Tego typu uczucia pobudzają tylko działanie gruczołów i przytępiają umysł. Ja zaś potrzebowałem jej umysłu. Zeszła z gablotki, i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem. Była trochę wyższa ode mnie. Na pewno moglibyśmy zamienić się na nasze kombinezony. - Nie rozumiem go. Zresztą nie mogłam też nigdy pojąć mojego ojca. Nie jestem zbyt pobożna - tak jak większość moich rówieśników. Właściwie to jest mi wszystko jedno, co stanie się z Kościołem. - Religia też podlega różnym nakazom mody. Niektóre pokolenia są głęboko religijne, inni nie. Pleasance jest bardzo pobożny. - Czy uwierzyłby mi, gdybym mu przyrzekła, że odejdę i nigdy nie będę próbowała nawiązać kontaktu z żadnym członkiem Kościoła? Przecież większość moich przyjaciół na pewno już nie żyje. - Myślę, że by pani uwierzył, ale wyrok wykonałby mimo to, po prostu, by mieć pewność. Zresztą to odpowiada chyba jego naturze. Espa wyjęła z gablotki łuk Glendy i założyła strzałę. Chwyciłem ją za ramiona. - Co pani wyrabia? - zawołałem. - Proszę mnie puścić! Westchnąłem, po czym puściłem ją. Nie byłem teraz w nastroju do bitki, zwłaszcza jeżeli przeciwnik był wyższy ode mnie. Ale kiedy podeszła do wieszaka, na którym wisiały kombinezony, zaprotestowałem - To przecież nie ma sensu! Wykończy panią, zanim uda się pani podejść do niego na odległość strzału z łuku. On zna już działanie tej broni i zaatakuje w taki sposób, że będzie pani bezsilna. A wtedy wytropi panią i zabije. Potem weźmie się również za mnie. - Jeżeli ma taka osłonę, to dlaczego nie skorzystał z niej już za pierwszym razem? - Po prostu przypuszczał, że ma pani laser. Co może dać pancerz przeciw promieniom laserowym? W tej sytuacji pancerz byłby tylko przeszkodą. Zresztą miał przecież mnie jako osłonę. Stała przy wieszaku, nie mogąc się zdecyddować. Obok jej dwóch kombinezonów dostrzegłem swoje postrzępione ubranie. - A ma pan lepszą propozycję? - zapytała z nadzieją w głosie. Nie rozwiewaj nigdy nadziei innych, zwłaszcza jeżeli zależy od tego twoje życie! Oczywiście, że miałem obmyślony plan! A nawet, gdybym go nie miał, wymyśliłbym coś wcześniej czy później. - Powiedzmy, że tak! Potrzebuję jednak najpierw kilku informacji. Czy luk ładunkowy w tej kuli działa? Zmarszczyła czoło. - Nie wiem. Ale przypuszczam, że tak. Wybuch zniszczył tylko łącznik. Usiadłem i zacząłem się zastanawiać. Wiele bym dał teraz za to, żeby mieć symulację komputerową na temat sposobu myślenia Pleasance`a; wtedy mógłbym zaprogramować wynik i określić, jak ten wynik osiągnąć. Podobno na Ziemi stosowano już te programy przy opracowywaniu strategii wojennych. Ja jednak nie znajdowałem się teraz na Ziemi. Szkoda! Mogłem opierać się tylko na mojej - krótkiej zresztą - znajomości z wielebnym. Sytuacja, w jakiej się znajdowałem, była prosta: albo liczba posiadanych przeze mnie informacji będzie wystarczająca, albo nie! Jeżeli tak, to Plęasance miał już wkrótce zatańczyć tak, jak mu zagram, a to z kolei dawało nam dużą szansę. Jeżeli jednak myliłem się, jeżeli miałbym nie przewidzieć jego kolejnych posunięć, oznaczało to nasza śmierć. Wstałem. - Musimy wziąć się do roboty - powiedziałem. - On nie będzie siedzieć tam na górze wiecznie. Musimy być gotowi, kiedy znowu nas odwiedzi. - Dlaczego pan się uśmiecha? - zapytała. - Taki mam zwyczaj. Zawsze się uś