10460
Szczegóły |
Tytuł |
10460 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10460 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10460 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10460 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bill Johnson
Spotkamy się w Apogeum
Do psychoterapeutki udałem się stanowczo zbyt późno. Wyleczyła mnie z mojej
żądzy hazardu, a już zupełnie dobił mnie jej rachunek. Najbardziej niepokoiły mnie ręcznie
zapisane karteczki i spokojni mężczyźni, którzy je posiadali: nie było tam oświadczenia o
bankructwie.
Nie mogłem tego pojąć. W „oko” grałem już w innych kasynach - najczęściej z
dobrym rezultatem. Trudno przegrać w „oko”, mając wystarczająco dużo gotówki,
odpowiednia liczbę partnerów i dobrą pamięć.
Byłem zdecydowany zachować spokój aż do końca. Moich bankierów zaczynały już
ponosić nerwy; gdybym przeniósł się teraz do tańszego hotelu, ogarnęłaby ich panika.
Pokoje z oknami zamiast drucianych krat były drogie, ale podobał mi się widok. Przez
trzy czwarte czasu oglądałem gwiazdy, pozostała ćwiartka umożliwiała spojrzenie na czarną
dziurę. Wpatrywałem się więc w halo załamującego się, skupionego światła gwiazd i
zastanawiałem się, w jaki sposób wydostać się stąd.
Ten facet odnalazł mnie nieco później, w nocy. Siedziałem w kasynie popijając sobie.
Nie grałem. Zabawiałem się ustawianiem na sąsiednim stoliku pustych kieliszków, aby
zorientować się, ile zdążyłem w siebie wlać; tworzyły już dosyć długi, imponujący rządek.
- Za dużo pan pije. To mi się nie podoba.
Za każdym razem, kiedy piję, mogę polegać najbardziej na moich oczach. Bywa, że
nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa, że rozlewam większość trunku, do końca jednak
widzę.
Siedział naprzeciw mnie: rosły mężczyzna, normalny ludzki chów. Żadna odmiana, o
ile zdołałem się zorientować, widoczne jednak były nieznaczne blizny po operacji plastycznej
twarzy - albo po kilku operacjach - między uszami i oczami, a lewy policzek szpeciło
czerwone znamię. Znamię było wyblakłe, jak gdyby ktoś przesunął po nim laserowym
sztyftem. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Tego typu znamię pojawia się wyłącznie po
procesie odmładzającym i wtedy jest najczęściej niewidoczne. Każdy kolejny proces czyni je
jeszcze ciemniejszym. Zacząłem zastanawiać się, ile facet ma lat.
Ze skrzywioną miną wyjął mi z dłoni kieliszek. Następnie przywołał kelnera i kazał
uprzątnąć stolik. Dla siebie zamówił kawę, dla mnie ciepławą wodę.
- Alkohol to środek moczopędny. Kawa też. A pan musi napić się wody, żeby
poskromić kaca.
Skinąłem głową - i momentalnie tego pożałowałem. Czułem się tak, jakbym miał na
jej miejscu olbrzymią kulę, większą niż ta sala kiedy nią skinąłem, wszystko dokoła mnie
podskoczyło raptownie w górę i w dół, mimo iż znowu znieruchomiałem. Mówił potocznym
angielskim z moich dobrych czasów, nie tym głupawym szczebiotem, jakiego się teraz
używało. Już to chociażby powinno było mnie zastanowić. Zawsze wydawał mi się, że znam
wszystkich pochodzących z dawnych czasów.
- Nazywa się pan Ferrar Reinfeld. Sześć miesięcy temu powrócił pan z wyprawy
nurkowej i przyniósł ze sobą różne rzeczy. Mój przyjaciel przysłał mi jedną z nich. Jest to
część wraku, a pochodzi ze statku, który mój kościół zamierzał umieścić w depozycie
głębinowym. Przed wieloma laty otrzymaliśmy meldunek, że statek zaginał. Z polecenia
Rady Młodszych miałem zejść w głąb i dokonać przeglądu wraku, aby przekonać się na
własne oczy, czy da się jeszcze coś z niego uratować. Potrzebuję więc pańskiej pomocy, aby
zejść w głąb.
- Nie zamierzam zanurzać się znowu w czarną dziurę.
- Mister Reinfeld, nie jest pan w stanie odmówić mi czegokolwiek. Nie ma pan
wyboru.
- Idź pan do diabła! - poradziłem mu. Uderzył mnie wierzchem dłoni w twarz.
Uderzenie zaskoczyło mnie raczej, niż zabolało. Zresztą byłem jeszcze trochę
zamroczony. Kelner pomógł mi usadowić się z powrotem na krześle, zachowując się tak,
jakby nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
- Niech pan nigdy nie przeklina w mojej obecności. Nie będę tego tolerować. I proszę
wybić sobie z głowy pomysł z organami bezpieczeństwa. Ci ludzie opłacani są przeze mnie,
nie przez pana.
Nie jestem przyzwyczajony do przemocy. W pobliżu dziury wszystko przebiega
niezwykle spokojnie, albo też umiera się bardzo szybko. Upiłem łyk wody ze szklanki,
usiłując zebrać myśli. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd czek.
- Tym zapłaci pan swoje oficjalne długi - położył papier na stole. - Tym wyrówna pan
swoje długi w kasynie - wyciągnął jeszcze jeden czek. - A to pańskie honorarium - wyłożył na
stół trzeci czek.
Patrzyłem na te czeki. Kwoty były w porządku. Mężczyzna nachylił się do mnie.
- Mister Reinfeld, niech pan spróbuje to zrozumieć. Nie ma pan wyboru. Uda się pan z
powrotem w głąb dziury i weźmie ze sobą mnie jako pasażera. - Wstał z miejsca. Teraz
sprawiał wrażenie jeszcze wyższego. - Bez mojej kontrasygnaty czeki są nieważne. Jestem
ksiądz Pleasance. Może mnie pan znaleźć w hotelu.
Odprowadziłem go wzrokiem, usiłując uzmysłowić sobie w co się wdałem. Następnie
wsunąłem czeki do portfela.
- Idź pan do diabła! - ulżyłem sobie i skinąłem na kelnera. - Chciałbym jeszcze trochę
wody.
Kiedy wróciłem do pokoju hotelowego, rozłożyłem przed sobą czeki, starając się
uporządkować jakoś myśli.
W porównaniu z innymi nurkami działającymi w czarnej dziurze byłem pariasem. Nie
odbywałem regularnych wypraw. Zdarzało się, że odwoziłem na Wieczne Party ludzi, którzy
przegapili swój liniowiec, albo też przewoziłem najprzeróżniejsze towary na Dno Dwóch lub
Trzech Miesięcy. Tylko gdy brak pieniędzy dawał mi się bardzo we znaki i nie trafiała mi się
żadna wyprawa, decydowałem się na dna odpadowe.
Dna odpadowe zaczynają się dopiero przy czterech miesiącach. Dwu, a tym bardziej
jednomiesięczne dna nie były dla mnie niczym szczególnym, jako że jeden dzień tu na dole
odpowiadał najwyżej dwu miesiącom w górze; jednak jeden dzień na dole za cztery miesiące
w górze może sprawić, że ma się wszystkiego dość. Jedynym motywem mogą być pieniądze.
Niekiedy można znaleźć w rupieciach wypływających z jeszcze większych głębin coś
wartościowego, ale przeważnie są to tylko śmieci.
Swoje trzy ostatnie wyprawy odbyłem na dna odpadowe. Jedną z nich mógłbym
nazwać ekspedycją medyczną, chodziło o chorego staruszka, który postanowił zaczekać na
moment, kiedy zostanie wreszcie wynalezione odpowiednie lekarstwo. Dwie inne, na dna
dwumiesięczne, miały na celu uratowanie psujących się owoców jakiegoś spekulanta. Ową
część z wraku znalazłem na dnie odpadowym.
Wykorzystałem komputer oraz sprzężony z nim bank danych, aby zdobyć informacje
na temat Pleasance’a i jego Kościoła. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie mam do
czynienia z niczym brudnym lub nieuczciwym po prostu filia chrześcijańska na
skolonizowanej planecie, obeznana z utartymi różnicami w interpretacji „Biblii”, występująca
przeciw morderstwu, kradzieży, cudzołóstwu, bluźnierstwu i herezji, czcząca rodzinę, Boga,
wolność i posłuszeństwo.
Z dokumentów wynikało, że Kościół Pleasance’a jest w posiadaniu wystawionej przez
Hatanów licencji na skrajnie eliptyczny lot na dużej głębokości. Licencja była bardzo stara;
prawdopodobnie jedna z pierwszych wydanych człowiekowi. W wykazie załadunkowym
natknąłem się też na różne pozycje należące już do historii (kontrakty fundacyjne,
sprawozdania z działalności duchownych, Księga Ezechiela). Statek pozostawał nadal pod
nadzorem. Zgodnie z ustaloną orbitą, przy apogeum pojazd znajdował się w bezpośrednim
sąsiedztwie horyzontu wieczornego, tuż nad obszarem, gdzie występują groźne skutki
pływów. Nawet przy apogeum statek nie jest w stanie wznieść się ponad poziom dna
jednomiesięcznego (wiem, że powinienem mówić raczej „perybarytron” i „apbarytron”, ale
jest to dla mnie zbyt kłopotliwe: urodziłem się i wychowałem na Ziemi, kiedy więc myślę o
torze lotu, wolę używać określeń „perygeum” i „apogeum”).
Pleasance podpisał zarówno wykaz załadunkowy, jak również akt zrzeczenia się
roszczeń na wypadek katastrofy. Zaskoczyło mnie, że jest taki stary. Znalazłem jeszcze
uwagę końcową: komunikacja została przerwana w drugim roku lotu.
Nie chciałem wracać do dziury. Owszem, przeżyłem wszystkich, których znałem w
świecie rzeczywistym, miałem jednak również przyjaciół wśród innych nurków. Zdawałem
sobie sprawę z tego, że, kiedyś udam się znowu do dziury. Najpierw jednak pragnąłem
poznać świat, aby nie stracić całkowicie styczności.
Niekiedy odnosiłem wrażenie, że jestem płaskim kamykiem puszczonym po wodzie i
przeskakującym z fali na falę. Ta woda to świat rzeczywisty, o który nieraz ocieram się z
lekka. Potem znikam znowu, pozostawiając po sobie tylko kilka rozchodzących się koliście
fal.
Moja ostatnia podróż do dwumiesięcznego dna kosztowała mnie tydzień z życia. W
tym czasie w górze upłynęło już pół roku. Wszelkie dna odpadowe oznaczają cztery miesiące
albo i dłużej. Zgodnie z licencją orbitalną statek znajdował się na dni jednorocznym.
Zadzwoniłem do swoich związków. Nic. Skontaktowałem się z kilkoma
towarzystwami, chcąc się dowiedzieć, czy nie zachorował któryś z ich pilotów. Wreszcie
zadzwoniłem do Pleasance’a. Zdawał się być bardzo zadowolony z siebie. Zaczerpnąłem
głęboko tchu:
- Zanim się zanurzymy, będzie pan musiał podpisać czeki. Hatani nie zezwolą mi na
start, jeżeli nie ureguluję długów.
- Oczywiście. Zaraz, tam będę.
Rozpoczęliśmy zanurzanie.
Statek był mocno opancerzony. Na ekranach obserwowaliśmy otoczenie, chociaż
dojrzeć można było niewiele: dziura jest niewidoczna, chyba że jest się tuż przed nią. Co do
mnie, nie widziałem jej jeszcze nigdy, nie spotkałem też nikogo, kto by tego dokonał. Dziurę
znają tylko Hatani. Ich karawany pogrzebowe muszą podlatywać bardzo blisko do horyzontu
zdarzeń, nie rozmawiają oni jednak nigdy na tematy religijne.
Hatani, którzy wydali mi zezwolenie na start, interesowali się tylko trzema sprawami:
czy moja licencja jest jeszcze ważna, czy zapłaciłem swoje wszystkie długi i czy uzyskałem
zgodę na tę orbitę. Wstęp na niektóre obszary był zabroniony. Piloci, którzy zbaczali z kursu i
naruszali te obszary, ginęli bez śladu. Hatani zezwalali niekiedy na przebadanie owych
terenów zamkniętych, czynili to jednak w wyjątkowych przypadkach i za strasznie
wyśrubowaną cenę. O ile moje informacje były zgodne z prawdą, w ciągu ostatniego stulecia
odbyły się zaledwie trzy takie ekspedycje. Wszystkie wróciły z niczym. Skarbów nie
znaleziono. Wszyscy pamiętali jednak o legendarnych znaleziskach w dawnych czasach,
dlatego też coraz to nowi amatorzy zysku dawali się skusić i płacili Hatanom. Tamci zaś
traktowali to wszystko jak wspaniałą zabawę. Nie podejmuję się zresztą zrozumieć Hatanów.
- To jest bardzo głęboko. Niezwykle głęboko. - Hatan był jeszcze młody i swoim
wyglądem przywodził na myśl nieudaną karykaturę oposa. Przez pewien czas Hatani
zamieszkiwali jakąś planetę. Obecnie przebywali na dużej głębokości w szybie
grawitacyjnym i wysyłali na górę młodych, aby czuwać nad prawidłowym użytkowaniem
dziury. Po osiągnięciu określonego wieku młodzi wracali do domu. Byłem przekonany, że
swój pobyt na górze traktowali z takim samym entuzjazmem jak ja służbę wojskową.
- Chodzi o całkiem legalne wydobycie statku. Oto papiery.
- Być może - odparł Hatan.. Najwidoczniej moja wyprawa przestała go interesować.
Następnie powiedział coś do swojego komputera (Hatani nie uznają żadnej klawiatury) i
wsunął papiery w otwór w ścianie. Usłyszałem uderzenie stemplownika, po czym papiery
wysunęły się z powrotem. Miałem zezwolenia na lot.
Pleasance nie spuszczał z oczu zegarów, z których jeden wskazywał czas zewnętrzny,
a drugi - pokładowy. Jednak po kilku dniach przestał zwracać na nie uwagę. Ja zaś
analizowałem w duchu swoją strategię gry w „oko”, chcąc zorientować się; gdzie popełniłem
błąd.
Minęliśmy już dno sześciomiesięczne i znajdowaliśmy się bardzo głęboko w szybie.
Przypadkowi turyści i większość sztolni roboczych była nad nami. Nie kiedy napotykaliśmy
statek sanitarny z pacjentami, którzy nie mogli znieść swojej pozornej śmierci. Najczęściej
jednak byliśmy sami.
Wskaźnik promieniowania piął się stale do góry, my jednak mogliśmy korzystać z
osłony naszej tarczy. Statek był starym krążownikiem z okresu ostatniej wojny. Kiedy został
wycofany z regularnych lotów, udało mi się nabyć go za dosyć przystępną cenę. Statek
wyposażony był w kompensatory niwelujące działanie pływów, ja jednak nigdy ich jeszcze
nie używałem, gdyż nigdy nie zanurzałem się tak głęboko. Nawet podczas obecnej wyprawy
do apogeum naszego i tamtego wraka mieliśmy lecieć wysoko nad strefą pływów. Sama
jednak świadomość, że w razie czego mogę liczyć na te kompensatory, dodawała mi otuchy,
tak bardzo przecież potrzebnej. Dziura była naprawdę duża.
Sprawdzałem właśnie poziom cieczy i ustawiałem sensory kontrolne kompensatorów,
kiedy Pleasance wyszedł ze swojej kabiny. Miał na sobie kombinezon ciśnieniowy,
wyposażony w warstwę chroniącą przed promieniowaniem. W milczeniu, ale bacznie
przyglądałem mu się, kiedy przechodził przez śluzę powietrzną.
Mimo nieważkości poruszał się niezwykle zręcznie; jego opanowanie wskazywało na
wielkie doświadczenie. To właśnie zaintrygowało mnie. Gdzie i w jaki sposób duchowny
zdobył tak spore doświadczenie ze stanem nieważkości? W danych komputerowych nie było
o tym nawet słowa:
Ze swojego plecaka wyjął przyrządy i zaczął obserwować przez nie rozmaite odległe
punkty. Po zakończonych badaniach wszedł z powrotem do środka. Jego ruchy były już inne;
nagłe pojawienie się siły ciążenia dało mu się porządnie we znaki. Zamyślił się.
- Nie mogę dostrzec wraku, a przeszukałem już całą orbitę. Sprawdzałem nawet dwa
razy. Jest pan absolutnie pewien, że znajdujemy się na właściwym kursie?
Odłożyłem na bok narzędzia, oprócz palnika spawalniczego, po czym usiadłem przed
konsolą. Główny monitor skierowany był na dziurę. Zmieniłem nieznacznie kąt i
zwiększyłem skalę obrazu.
Na ekranie pojawił się pojazd: zamazany, zniekształcony. Pleasance zaczerpnął
głęboko tchu.
- To ten statek? - zapytałem.
- Tak. Został wykonany specjalnie dla nas, z uwzględnieniem naszych potrzeb.
Drugiego takiego nie ma. - Zasępił się nagle. - Dlaczego nie powiedział mi pan, że widać już
statek?
- Nie byłem tego pewien. Ujrzałem go zaledwie kilka godzin temu i wolałem zebrać
więcej danych.
Pleasance szperał przez chwilę w swoim bagażu, wreszcie wyciągnął jakiś przyrząd.
Była to silna, elektroniczna luneta, poręczna i bardzo droga.
- Dlaczego ja go nie zobaczyłem?
Oddałem mu lunetę. - Ta część którą przywiozłem z wyprawy, była osmalona i
skorodowana. Tu nie ma niczego, co mogłoby to spowodować. A więc musiało się to
wydarzyć na statku. Prawdopodobnie eksplozja. Statek zszedł ze swojego starego kursu.
Zleciłem komputerowi, aby przeprowadził za pomocą teleskopów akcję poszukiwawczą.
Pleasance skinął niecierpliwie głową. - Tak, tak! Rozumiem! Moi ludzie doszli do
identycznego wniosku. Tylko że ja przeszukałem wszystkie szlaki, jakie mogły wchodzić w
rachubę, a mimo to niczego nie znalazłem.
Przesunąłem się nieco na bok, aby na wszelki wypadek mieć łatwiejszy dostęp do
palnika. Kiedy Pleasance podał mi lunetę, rzuciłem okiem na jego torbę podróżną: nie
mogłem zrozumieć, w jakim celu sługa boży wozi ze sobą laser punktowy, wolałem jednak
nie zajmować się tym bliżej.
- Może nie szukał pan we właściwym miejscu - powiedziałem zwiększając wykrój na
ekranie i uzyskując w ten sposób lepszy widok nie tylko na dziurę, ale również na bardziej
odległe obiekty.
Statek pojawił się ponownie, ale tym razem widziany był pod innym kątem. Pierwszy
obraz był jaśniejszy i bardziej przejrzysty, ale i teraz widoczność była dobra. Nie
przerwaliśmy jeszcze obserwacji, kiedy na ekranie pojawił się inny obraz; w samym kącie
monitora i bardziej zamazany.
- Dziura, widziana z odpowiednio małej odległości, wygląda jak soczewka
grawitacyjna, załamująca światło każdego przedmiotu. Patrząc wprost na obiekt, nie można
go dostrzec. Światło kieruje się w inną stronę. Jeżeli jednak patrzy się gdzie indziej, można
zobaczyć złudę, odbicie tego obiektu.
Głównym odbiciem jest ten jasny obraz. Jesteśmy w stanie dostrzec jeszcze kilka
odbić wtórnych, ale nie wszystkie. Jednak żadne z nich nie odpowiada rzeczywistej pozycji
statku. Statek widzimy tylko wtedy, kiedy ma założone ekrany magnetyczne, odchylające
cząsteczki energii dziury. Światło powstałe z tego starcia oświetla pański statek. To pozwala
nam wnioskować, że funkcjonują jeszcze przynajmniej części statku.
Pleasance milczał przez pewien czas, przetrawiając moje wyjaśnienie. Byłem niemal
pewien, że po jego powrocie niektórzy ludzie otrzymają dotkliwą nauczkę za to, że tego nie
przewidzieli.
- Czy komputer może przesiać odbicia w ttaki sposób, aby odnaleźć właściwy obiekt?
- Owszem, jeżeli znamy orbitę, w przeciwnym razie obiekt może zagubić się w tych
odbiciach.
- Wrak był osmalony. Musimy więc założyć, że na pokładzie miała miejsce eksplozja.
Statek zboczył z kursu i leci teraz po zupełnie innej orbicie.
- Zgadza się.
- A więc dlaczego zgodził się pan na wyprawę ze mną?
- Bo potrzebowałem pieniędzy.
Pleasance poczerwieniał z wściekłości i zacisnął pięści. Obserwowałem go z
rosnącym niepokojem. Wziąłem do ręki palnik i włączyłem go.
Podszedł do mnie, zatrzymał się i dopiero wtedy powściągnął gniew. Spoglądał teraz
na ekran, rozważając coś.
- Miałem pana za człowieka uczciwego, mister Reinfeld - Czyżbym się omylił?
Cofnął się o krok i usiadł w fotelu. Tylko przelotnie zerknął na moją dłoń uzbrojoną w
palnik, po czym spojrzał mi prosto w oczy. Wyłączyłem palnik i odłożyłem go; byłem jednak
na tyle przezorny, że niezbyt daleko.
- Jest taki moment, kiedy odbicia wskazują, gdzie znajduje się obiekt. Kiedy jest się na
tej samej równi, co obiekt, ale po przeciwległej stronie dziury, obrazy ukazują się tworząc coś
na kształt otaczającego dziurę pierścienia. Żeby mieć pewność i zmniejszyć do minimum
źródła ewentualnych błędów, muszę zarejestrować z pół tuzina takich punktów. Wtedy będę
mógł się pokusić o zapis graficzny. Proponuję kontynuować poszukiwania tego pierścienia.
Wyglądało na to, że zawierzył moim umiejętnościom. Zegar czasu zewnętrznego
wskazywał, że upłynęły już cztery lata. Myślę, że zależało mu nie mniej niż mnie na tym, aby
jak najszybciej uporać się z zadaniem i wrócić wreszcie do domu. Za każdym razem, kiedy
wracałem z wyprawy nurkowej, musiałem uczyć się nowego języka. Nie cierpiałem tego. A
teraz wszystko wskazywało na to, że sprawa przeciągnie się jeszcze bardziej, że będę siedział
tu dłużej, niż się tego spodziewałem.
- Ile czasu będzie pan potrzebował?
- Dwa tygodnie. Każdy następny dzień byłby zbyteczny. Mam tu wszystkie tory i
równie, które mogłyby wchodzić w rachubę. Jeżeli odległość będzie zbyt duża, nigdy tego nie
znajdziemy.
- Co by pan powiedział na premię, kiedy znajdziemy statek?
- W porządku.
Pleasance opuścił pomieszczenie kontrolne i poszedł do swojej kabiny, ja zaś wziąłem
się do pracy. Miałem opracować program działania, które pozwoliłoby nam odkryć pierścień.
Pierwszy pierścień znalazłem po ośmiu dniach. Cała, trudność polegała na
odnalezieniu właściwej orbity, tak żeby wrak leżał dokładnie po przeciwległej stronie. Po
kolejnych trzech dniach dysponowałem już pół tuzinem pozycji, a komputer mógł określić
punkt styczny.
Pleasance przyjął tę nowinę dosyć obojętnie. Zdawał się być zamknięty w sobie.
Korzystając z jego snu, usiłowałem dostać się do jego kabiny, aby zabrać mu laser.
Nie miałem jednak szczęścia. Okazało się, że założył na drzwiach nowe zamki.
Musiałem też wzbudzić w nim podejrzenie, gdyż następnego dnia patrzył na mnie jakoś
dziwnie. Kiedy zajrzałem do jego torby, nie było już w niej lasera.
Im bardziej zbliżaliśmy się do wraka, tym wyraźniejsze stawały się obrazy, ich ilość
zresztą malała. Wreszcie obraz wtórny zlał się z głównym. Znajdowaliśmy się już tak blisko
statku, że grawitacja była w stanie tylko nieznacznie odchylić światło, zanim do nas dotarło.
Nasza tarcza chroniła nas, kiedy przełamaliśmy ekrany magnetyczne wraku. Statek
obrał kurs na apogeum. Cząsteczki energii odbijały się; najczęściej o drugą stronę wraku.
Efektem tych kolizji były zimne rozbłyski wyładowań elektrycznych, sprawiające wrażenie,
jakby statek poruszał się skokowo do przodu.
Statek wyglądał jak zniekształcona sztanga, której jeden ciężarek jest dużo większy
niż drugi. Silniki znajdowały się w większej kuli, kabiny w łączniku, a przedmioty kultu
religijnego w małej kuli, jak najdalej od silników. Byłem zdumiony tym widokiem.
Eksplozja miała miejsce w łączniku, a nie - jak przypuszczałem - koło silników.
Obydwie kule sprawiały wrażenie nie uszkodzonych, jednak kabiny były rozerwane, a ich
zawartość można było uznać za zaginioną. Statek obracał się powoli wokół większej kuli.
Nie odrywałem wzroku od Pleasance’a, kiedy spoglądał na statek. I tym razem
wprawił mnie w zdumienie. Kabiny zdawały się interesować go bardziej, niż mniejsza z kul.
Najwidoczniej szukał tam czegoś. Jego zachowanie nie odpowiadało w żadnym razie
postawie duchownego, który wynajął mnie do odnalezienia zaginionych skarbów kościelnych.
Zorientował się, że obserwuję go przez cały czas.
- Szukam osoby, która sprawowała tu nadzór. Eksplozja wydarzyła się zaledwie kilka
miesięcy temu czasu pokładowego. Nie jest wykluczone, że ta osoba przeżyła.
Okrążyłem cały wrak, żeby móc sfotografować jak najwięcej. Łącznik był doszczętnie
zniszczony, zachowały się jedynie szczątki metalu i tworzywa. Obydwie kule narażone były
najprawdopodobniej na uderzenie miotanych wybuchem części pojazdu, były jednak chyba
sprawne.
Plaesance nie ukrywał rozdrażnienia. W dalszym ciągu nie mógł odnaleźć żadnego
śladu straży. Co do mnie, byłem pewien, że wartownik został wyrzucony na zewnątrz siłą
wybuchu, ale Plaesance był innego zdania. Wziął lunetę i udał się na poszukiwania. Kiedy
wrócił, poznałem po jego minie, że jego starania były bezowocne.
Ta zwłoka denerwowała mnie. Zachodziłem w głowę, jakież to powody każą nam
przeprowadzać te badania z daleka, zamiast wejść na pokład, ale nie mogłem znaleźć żadnego
sensownego wytłumaczenia.
- Jak daleko jest jeszcze do apogeum? - zapytał.
- Ze dwa dni.
Apogeum było najważniejsze, nasz najbardziej oddalony od dziury punkt na tej trasie.
Potem mogliśmy już tylko zbliżać się do niego z powrotem, realizując pozostałą część cyklu.
do momentu, kiedy ponownie dotarlibyśmy do apogeum. Po to, by tu się znaleźć, zużyliśmy
już jednak tyle paliwa, że mogłoby nam nie wystarczyć na powrót, gdybyśmy polecieli dalej,
niż do apogeum. Według moich wyliczeń cykl zamknięty trwał mniej więcej osiemdziesiąt lat
czasu zewnętrznego. Pleasance nie płacił mi aż tyle, żebym miał poświęcić mu osiemdziesiąt
lat z mojego życia.
- Nie moglibyśmy wziąć go na hol? - zapytał.
Roześmiałem się. - Widzi pan przecież, w jakim znajduje się stanie. Na pewno nie
przetrzymałby takiej drogi. Rozleciałby się na samym początku. Jeżeli chce pan ocalić tamte
rzeczy, musi je pan tu przenieść. Wtedy zostawimy wrak tam, gdzie jest, jako drobny
upominek dla Hatanów. Może kiedyś go pan zużytkuje.
Przez dłuższą chwilę rozważał moje słowa, wreszcie skinął z wahaniem głową.
- To chyba jedyne wyjście, jakie nam pozostało. A więc wskakujemy w nasze ubrania
i w drogę.
- To pan wyrusza w drogę sprostowałem go. - Ja poczekam tu i rozejrzę się za
wartownikiem. Już od lat nie pracowałem w stanie nieważkości.
Pleasance westchnął i nachylił się do mnie. Laser punktowy nie był wprawdzie
wycelowany we mnie, ale sposób, w jaki tamten trzymał go w dłoni, niepokoił mnie. Broń
była odbezpieczona. Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, gdzie ukrywał ją przez tyle czasu.
- Jak pan już zauważył, nie mamy zbyt wiele czasu, mister Reinfeld. Nie ufam panu na
tyle, aby zostawić tu pana z moim biletem powrotnym w kieszeni, podczas gdy sam byłbym
na dole, na pokładzie tego wraku. Decyzja należy oczywiście do pana, ale ja na pańskim
miejscu założyłbym jednak ten kombinezon.
- Pan chyba oszalał. A kto zawiózłby pana z powrotem na górę, gdyby pan mnie zabił?
Pleasance przechylił głowę, nie spuszczając mnie przy tym z oczu. Laser nie zmieniał
kierunku.
- Bóg pomaga potrzebującym, mister Reinfeld. Mam trochę doświadczenia, jeżeli
chodzi o podróże kosmiczne. Z boską pomocą jakoś sobie poradzę. Z drugiej jednak strony
powinniśmy prosić Boga o pomoc jedynie w ostateczności. Zabicie pana byłoby właśnie taką
koniecznością. Wolałbym nie uciekać się do takich środków, o ile nie będę do tego zmuszony.
A więc, proszę założyć kombinezon..
Zakładałem kombinezon nie śpiesząc się. Usiłowałem zyskać na czasie i przemyśleć
sytuację. Pleasance czekał cierpliwie. Widocznie nie zależało mu na pośpiechu. Byłem
gotowy prędzej, niż się tego spodziewałem i wreszcie opuściliśmy statek.
Pleasance nosił na plecach aparat manewrujący, a torbę z narzędziami miał
zawieszoną na piersi. Co do mnie, umocowałem sobie jedynie do pasa niewielka torbę
roboczą. Pleasance trzymał mnie przed sobą, wykorzystując jako ewentualna osłonę.
Zorientowałem się, że wcale nie żartuje. Wierzył, że gdyby mnie zabił, Bóg pomógłby mu
doprowadzić statek z powrotem na górę. Posługując się aparatem manewrującym, kierował
nas w stronę wraka.
- Sądzi pan, że on jeszcze żyje? - zapytałem.
- Ona - sprostował mnie Pleasance. - Nie mam pojęcia. Podłożyłem bombę w ten
sposób, żeby zabiła ją w czasie eksplozji. Ale ona ma zawsze szczęście. Już raz zawiodłem i
mogło się zdarzyć, że znowu mi się nie powiodło. Wolę już więc nie ryzykować.
Właściwie nie byłem tak bardzo zaskoczony. Ledwo go słuchałem. Chodziło mi tylko
o to, żeby gadał jak najdłużej, gdyż w ten sposób jego uwaga byłaby odwrócono, gdybym
znalazł okazję do ataku.
- Nie nabiera mnie pan? - zapytałem. - Rzeczywiście było tak, jak mi pan
opowiedział?
- Mister Reinfeld - żachnął się Pleasance. Był wyraźnie dotknięty, jak gdyby nikt
jeszcze nigdy nie zwątpił w jego prawdomówność. - Ogólnie rzecz biorąc, jestem taki, jak to
wynika z akt: wyświęcony duchowny troszczący się o swoją gminę. Praca ta sprawia mi wiele
radości, jestem oddany jej bez reszty. Szczerze mówiąc, wolałbym siedzieć teraz w domu i
przygotowywać niedzielne kazanie, niż robić to. co robię tu.
Tak rozmawiając, znaleźliśmy się dosyć blisko wraku. Kiedy wzmocniłem
powiększenie przy swoim wizjerze, zdołałem rozpoznać poszczególne pomieszczenia w
łączniku. Zmieniłem nieznacznie położenie, aby nie stanowić tak wyraźnego celu. Ale
Pleasance zareagował natychmiast; mocniej przycisnął mnie do siebie.
- Co my tu właściwie robimy, Wielebny Ojcze? Czego tu szukamy?
- Szukamy odszczepieńców, mister Reinfeld. Odszczepieńców i heretyków - odparł.
Im bardziej zbliżaliśmy się do wraku, tym większy ogarniał go niepokój. Skrył się za mną,
jakby chciał zniknąć z pola widzenia; jedynie jego głowa kiwała się z jednego boku na drugi.
Dawno temu w Kościele zaistniały różnice zdań. Źródłem zła okazał się jeden z
mężczyzn. Wtedy Rada Młodszych zadecydowała, by zmusić go do milczenia. Wysłano do
niego anioła miłosierdzia; on właśnie miał zatroszczyć się o tamtego.
- Pan był tym aniołem? Milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiedział głosem bardzo
łagodnym.
- To wszystko wydarzyło się dawno temu, mister Reinfeld. Pewien młody człowiek,
którego bardzo dobrze znałem, został wyznaczony do spełnienia tej misji. Był to człowiek
niezwykle silny i żarliwy. Wykonywał rozkazy, nie zastanawiając się nad nimi.
On więc sprostał temu zadaniu; winowajca został zabity. Niestety jednak, przekonanie
Rady, że w ten sposób problem zostanie rozwiązany, okazało się mylne. Rada - wbrew temu,
czego uczą nasze dogmaty - nie była nieomylna. Skazaniec został uznany za męczennika, stał
się symbolem, zagadnieniem. Jakkolwiek zmarł - powstał; bardziej wpływowy niż
kiedykolwiek, przemawiający tysiącami ust i myślący tysiącami głów. Nie mogliśmy zabić
ich wszystkich.
- I w ten sposób doszło do reformy Kościoła? - zapytałem.
- Powoli, mister Reinfeld. Tylko powoli. Jeżeli chodzi o reformę, to mam swój
skromny udział. Kościół uczy nas, żeby nie przeprowadzać procesów odmładzania, gdyż Bóg
przydzielił każdemu z nas pewien ustalony z góry okres życia, każda więc zmiana oznacza
ingerencję w plan Boga. Ale ja poddałem się temu procesowi nie tylko raz, nie, wiele razy.
Nie chcę tu mówić o swojej winie; musiałem jednak pozostać przy życiu. Byłem punktem
zasadniczym obu ruchów, one opierały się właśnie na mnie. Kościół musiał pozostać jedną
całością.
Nie byliśmy jeszcze na tyle blisko, aby dojrzeć poszczególne kabiny bez pomocy
układów powiększających, zamontowanych w naszych kombinezonach. Pleasance zmienił
kierunek lotu na boczny. Powoli i pieczołowicie oglądaliśmy wrak.
- A więc ta wartowniczka jest ostatnim heretykiem? Ostatnim zagrożeniem dla
Kościoła?
- Nie - odparł Pleasance. - Ona i tak nie ma nic wspólnego z Kociołem. Ale jej ojciec
był tym, którego zabiłem. Po jego śmierci obydwa stronnictwa chciały zyskać ją dla siebie.
To oznaczałoby rozłam w Kościele, niezależnie od tego, które ze stronnictw osiągnęłoby swój
cel.
- Dlatego postanowił pan zabić również ją?
- Nie miałem innego wyjścia. Niestety, zawiodłem. Jej ojciec miał przyjaciół, którzy
czuwali nad nią. Ludzie bardzo wpływowi. Udało im się zatrudnić ją na pokładzie
powietrznego archiwum, ja zaś umieściłem tam bombę.
- A co z dziełami sztuki, dokumentami?
- Kościół to naród! - odparł Pleasance. - Nie wolno mi było o tym zapomnieć. Ale
mimo to czułem się nieswojo. Jestem człowiekiem bardzo religijnym, mister Reinfeld. Wierzę
w swój Kościół i swojego Boga. Jestem pewien, że za to, co uczyniłem, wyląduję w piekle.
Kiedy przywiózł pan z wyprawy tę część statku, Kościół uznał, że oto nadarzyła się okazja do
odnalezienia wraku. Przestraszyłem się, że znajdą wtedy również kobietę. Jeszcze dziś
istnieją grupy, które chciałyby wykorzystać ją do swoich celów. Nie mogę do tego dopuścić.
- A jeżeli jej nie odnajdziemy?
- Wtedy moja wina będzie jeszcze większa. Zabierzemy z pokładu wszystkie święte
przedmioty i wrócimy do domu.
- A co stanie się ze mną?
Pleasance roześmiał się. - Strach? Bo wie pan za dużo? Bardzo mi przykro, mister
Reinfeld, ale przecenia pan znaczenie swojej osoby. Moje zeznania miałyby większa wagę niż
pańskie, dlatego też proponuję, aby każdy z nas poszedł dalej Swoją drogą. Zdradzę panu
nawet, co się stało podczas tamtej partyjki w „oko”.
- Pan to wszystko zaaranżował?
- Oczywiście; był mi pan bardzo potrzebny. Ludzie w kasynie dali się łatwo
przekupić.
Chwile, które nastąpiły bezpośrednio po tej rozmowie, zatarły się już nieco w mojej
pamięci, Pierwszą połowę łącznika mieliśmy już za sobą, teraz zbliżaliśmy się do mniejszej
kuli. Plleasance przesunął mnie trochę na bok, aby móc lepiej obserwować wrak.
Tam zaś coś się poruszyło. Był to króciutki moment, po prostu mignęło mi coś przed
oczyma - i wtedy zrobiłem szybki unik. Tym samym Pleasance stracił na kilka sekund osłonę.
Włączył przyrząd manewrujący i zaklął, kiedy strzała wbiła mu się w ramię.
Krzyknął głośno i puścił mnie. Unosiłem się bezwolnie w próżni, ale nie mogłem
ruszać do przodu; nie było tu nic, od czego mógłbym się odepchnąć, albo też przytrzymać -
chyba tylko Pleasance. A on starał się właśnie zalakować dziurę w kombinezonie i
jednocześnie wyśledzić, gdzie ukrył się napastnik. Stanowiłem duży, gruby cel, który czeka
tylko na to, aby zostać przeszytym strzałą.
Zacząłem wymachiwać nogami.
Jedną noga rąbnąłem Pleasance’a tak, że wywrócił kozła do tyłu, a impuls pchnął
mnie w stronę wraku. Nie mogłem wprawdzie minąć się z nim, ale nie potrafiłem również
wyszukać sobie miejsca lądowania. Skuliłem się tylko, aby w momencie zderzenia tworzyć
jak najmniejsza powierzchnię - i czekałem.
Lot zdawał się nie mieć końca. Przed oczyma migotały mi pędzące wprost na mnie
ostre, szpiczaste kawałki metalu; poza tym otaczała mnie pustka. Za mną znajdował się facet
uzbrojony w broń laserowa, z przodu czyhała kobieta miotająca czymś ostrym, a ja nie
miałem się gdzie ukryć. Dokuczały mi kurcze żołądka, w ustach miałem smak miedzi,
zwinięty kręgosłup sprawiał ból. Miałem tylko nadzieję, że koniec będzie krótki i bezbolesny.
Najwidoczniej tuż przed zderzeniem ze statkiem zamknąłem oczy. Pamiętam to
okropne uczucie, kiedy wypchnięte zostaje całe powietrze z płuc, oraz panikę, jaka ogarnia
przed próbą oddechu, podczas gdy płuca zdają się być wypełnione piórami, drapiącymi całe
wnętrze. Ubranie wisiało luźno, oplatając ramiona i nogi, ale pierścienie kompresyjne
uszczelniały bez zarzutu tułów i hełm. Straciłem kilka drogocennych minut, aby załatać
dziury i pęknięcia w kombinezonie. Na szczęście miałem pod ręka torbę z narzędziami.
Z nnogą nie było dobrze, chyba ją złamałem. Nie miałem jednak czasu, aby zająć się
nią. Znieczuliłem ją tylko, po czym powoli zacząłem przesuwać się do przodu. W stanie
nieważkości złamana noga wcale mi nie przeszkadzała.
- Reinfeld! Daję panu dokładnie minutę na powrót do mnie! Potem będę zmuszony
potraktować pana jak wroga. Ale tak naprawdę wcale tego nie pragnę, Reinfeld. Niech pan
wraca, póki nie jest jeszcze za późno!
Chyba miał rację; tak by było najbezpieczniej. Nie mogłem jednak zapomnieć o tym,
że przez całą drogę posługiwał się mną jak tarczą. Teraz nie miałem już za plecami lasera i
nie służyłem mu za tę cholerna tarczę. Chciałem być panem samego siebie, aż nie opracuję
planu działania.
Nie miałem pojęcia, gdzie się ukrył: wiedziałem jedynie, że znajduje się w pewnej
odległości ode mnie. W kombinezonach umieszczone są dwa nadajniki, jeden o krótkim
zasięgu, drugi - o długim. Pleasance posłużył się tym drugim. Specjalne urządzenie w moim
hełmie sygnalizowało moc jego emisji. Kiedy przesunąłem się w stronę większej kuli, sygnał
przybrał na mocy. Zatrzymałem się i skierowałem w drugą stronę, ku mniejszej kuli. Sygnał
osłabł.
Pleasance nie wezwał mnie po raz drugi do powrotu. Rozejrzałem się, chcąc odkryć
miejsce, gdzie się ukrywał, i wtedy ujrzałem metalowa chmurę, która wzbiła się z łącznika.
Kilka sekund później pojawiła się kolejna chmura, oświetlona od wewnątrz niczym latarnia.
To metalowa para przemieszczała się po spektrum po spadku temperatury.
Pleasance strzelał na oślep w stronę wraku. Myślę, że kierował się jasnymi punktami
świetlnymi albo przypadkowymi skupiskami ciepła, o ile miał skaner na podczerwień. Nie
spodziewałem się, by osiągnął coś tą metodą. Z pewnością był wściekły i sfrustrowany, a
ponieważ musiała mu jeszcze nieźle dokuczać rana, oczekiwałem w każdej chwili, że może
dać za wygraną i wrócić na statek, aby opatrzyć sobie ranę i przemyśleć sytuację.
Już sama myśl o tym, jak rozwścieczony musi być teraz Pleasance, dodała mi sił.
Nigdy nie odczuwałem strachu przed ludźmi znajdującymi się w takim stanie psychicznym;
po prostu są tak wzburzeni, że łatwo popełniają błędy, ułatwiając sytuację przeciwnikowi.
Niestety, nie siedzieliśmy teraz ani w barze, ani w hali sportowej. Tkwiłem w tym wraku ze
złamaną (chyba) nogą, nie mając możliwości wydostania się stąd. Gdzieś w pobliżu czaiła się
z bronią gotową do strzału zdesperowana kobietą, na którą od lat polowano na wszystkich
gwiazdach, a nade mną mężczyzna z laserem, urządzeniem manewrującym i moim statkiem
czekał tylko na to, by mnie zgładzić.
Mój statek. Ta sprawa leżała mi najbardziej na sercu. Musiałem długo harować, zanim
mogłem sobie na niego pozwolić. Znowu przypomniały mi się te wszystkie lata (biologiczne)
wypełnione pracą, liczne wyprawy nurkowe w głąb, gdzie rozciągają się dna odpadowe,
ustawiczna pogoń za pieniędzmi i czasem - wszystko po to, by móc sobie wreszcie kupić
statek.
Ostrożnie przecisnąłem się przez gąszcz splątanych kabli elektrycznych i rur,
zwracając szczególną uwagę na chorą nogę. Znajdowałem się teraz głęboko we wnętrzu
części kabinowej. Gdyby Pleasance przesuwał się tuż nade mną, nie mógłbym go dojrzeć, ale
on mnie też nie. Przynajmniej przez chwilę byłem bezpieczny.
Światło oślepiło mnie, zanim wizjer hełmu zdołał je spolaryzować. Na moment
zamknąłem oczy, posuwając się do przodu, po omacku.
Wtem poczułem na ramieniu czyjś dotyk. Drgnąłem jak rażony prądem i momentalnie
spróbowałem odepchnąć się do tyłu. Moje rozpaczliwe starania okazały się daremne. Coś
ciągnęło mnie bezlitośnie do przodu.
Stopniowo odzyskiwałem zdolność widzenia. W moim hełmie sygnalizator mocy
emisji przełączył się na krótki zasięg. Cyfrowy wskaźnik częstotliwości cofał liczby w tak
zawrotnym tempie, że zlewały się w ósemkę. Dopiero po chwili znieruchomiały, ustawiając
się zgodnie z mocą emisji.
- ... dku? Czy wszystko w porządku?
Kiwnąłem głową. Dłoń puściła moje ramię, Jakaś postać w kombinezonie przesunęła
się obok mnie i stanęła po przeciwległej stronie pustego pomieszczenia. Ujrzałem skierowana
we mnie broń podobną do kuszy.
Sytuacja, w jakiej znajdowałem się, będąc tu jedyną osobą nie uzbrojoną, zaczynała
działać mi na nerwy, ni mogłem jednak nic na to poradzić. Gdyby ktoś wcisnął mi do ręki
coś, czym mógłbym się bronić... Nie wierzyłem w cuda, dlatego też pozostałem w bezruchu.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Hełm zakrywał jej twarz, mogłem jednak
za to przyjrzeć się jej ubraniu. Był to starszy, jednoczęściowy model kombinezonu. W razie
uszkodzenia takie ubrania trzeba było całe rozmontowywać, aby je naprawić. Jednakże, w
przeciwieństwie do mojego kombinezonu, składającego się z modułów, w jej wbudowany był
aparat manewrujący.
Zaczęła coś mówić, ale machnąłem ręka, żeby umilkła. Sprawdziłem mój monitor
sygnału mocy. Nic. To mogło oznaczać, że Pleasance wrócił na statek, albo też wyłączył
radiopelengację celu. Aby zaś wyłączyć radionamiar, trzeba było wypalić sekcję kontroli
sygnału w elektrosystemie. Operacja była dosyć skomplikowana, jednak możliwa do
przeprowadzenia; ale wymagała czasu. Przerwałem miczenie.
- On odszedł. Teraz możemy porozmawiać.
- Kim pan jest? Co tu się, do diabła, dzieje? Kim jest tamten? Ilu z was jeszcze kręci
się w pobliżu?
- Nazywam się Ferrar Reinfeld. Jestem pilotem. Tamten zjawił się tu, aby panią zabić.
Jest sam.
Miała na języku kilka innych pytań, ale nakazałem jej gestem milczenie.
- W tej chwili nie ma go tu, ale na pewno wróci. Nie jest przecież głupi. Dysponuje
zresztą wszelkimi możliwymi przyrządami, których ja w ogóle nie znam. Nie zdziwiłbym się
wcale, gdyby miał też detektor radiowy. Dzięki niemu znajdzie nas, kiedy tylko zaczniemy
rozmawiać.
- Mam to - zaoponowała, unosząc do góry broń.
- Niezła zabawka! Wolałbym, żeby nie celowała pani we mnie! Jego trafiła pani tylko
dlatego, że nie był przygotowany i dał się zaskoczyć. Myślał, że ma pani laser i dlatego
trzymał mnie przed sobą jako tarczę ochronną. Przypuszczam jednak, że pani nie ma lasera,
gdyż w przeciwnym razie pewnie by go pani użyła. Kiedy tamten wróci, będzie miał na
pewno coś, co obroni go przed każdą strzałą.
Przez chwilę rozważała to, co powiedziałem, potem kiwnęła głową i zarzuciła sobie
broń na ramię. Szum emitowanych przez nią fal nośnych zanikł. Ja również wyłączyłem swój
nadajnik i udałem się za nią w głąb statku.
Wkrótce doszliśmy do mniejszej kuli. Kamień spadł mi z serca. Znieczulenie nogi
przestało już działać, ból stawał się coraz bardziej dotkliwy. Kobieta otworzyła powietrzną
śluzę i weszliśmy do środka.
Kiedy odsunęła wewnętrzne drzwi, poczułem uderzenie siły ciążenia. Moja noga
wytrzymała to tylko przez kilka sekund, zanim zdecydowała się odmówić mi posłuszeństwa.
Bezwładnie osunąłem się na podłogę...
Powoli wracałem do przytomności. Nad sobą, wysoko, wysoko w górze, widziałem
dach kuli. Czułem tępy, pulsujący ból w nodze; nie był jednak na tyle dotkliwy, bym mu się
miał poddać. Ostrożnie napiąłem mięśnie.
Bolało. Ponowiłem próbę. Ból nie ustępował, zdołałem jednak przynajmniej zgiąć
nogę w kolanie. Najpierw usiadłem, potem spróbowałem wstać. Udało się. Zrobiłem kilka
kroków. Szło jak z płatka. Utykałem wprawdzie, jakbym szedł po chybotliwym pokładzie, ale
mogłem się poruszać.
Wspaniale! Miałem wprawdzie krwotok i dziurę w nodze, nie była jednak złamana i
mogłem mieć nadzieję, że wygoi się bez żadnych komplikacji.
Rozejrzałem się wokół siebie. Kobieta siedziała na oszklonej gablotce, otwartej u
góry. Tam też odłożyła broń.
Była starsza ode mnie. Twarz miała pomarszczoną i zmęczoną. Nie można było
nazwać jej piękną, ale już tyle razy przekonałem się jak często zmienia się ideał piękna, że nie
mogłem się nawet domyślać, jaki typ urody był w modzie, kiedy wyruszaliśmy na tę
wyprawę. Zresztą byłem przekonany, że moda zmieni się znowu, zanim wrócę do domu. W
każdym razie kobieta nie była brzydka. Wskazałem na gablotkę.
- Czyżby jakaś święta broń? - zapytałem.
- Łuk Glendy. Są też do niego strzały..
Skinąłem głową.
- Pytanie jest z pewnością głupie, ale nie jestem tu z własnej woli. Jak pani się
nazywa?
Roześmiała się. Jej śmiech był bardzo miły. Piękny sopran.
- Sharlee Espa. Tak też sobie pomyślałam, że pan nie przybył tu z własnej woli. A
teraz pytanie zasadnicze: kim jest tamten szaleniec?
- Pleasance, Wielebny Jarad Pleasance.
Milczała. Rozglądałem się po kuli, nie zdołałem jednak obejrzeć wszystkiego; kula
była za duża i wypchana najrozmaitszymi rzeczami. Niektóre z tych przedmiotów pozwoliły
mi zrozumieć, dlaczego Kościołowi zależało tak bardzo na tym statku. A Pleasance był
dobrym synem Kościoła! Nie ulegało wątpliwości, że najchętniej zabiłby Espę i zabezpieczył
dla siebie ładunek.
- Nie zetknęłam się z nim jeszcze nigdy - odezwała się Espa. - Ale wiele o nim
słyszałam. To fanatyk. Wykonawca woli Młodszych. Moi przyjaciele twierdza, że to on zabił
mojego ojca. Ale przecież jest jeszcze tak młody!
- Długo przebywa pani w dole?
- Myśli pan o tej eksplozji? To chyba już ponad trzy miesiące temu. Straciłam już
nadzieję, że ktoś przybędzie tu po mnie, aż nagle zobaczyłam pański statek. Niestety, nie
mogłam nawiązać kontaktu, nikt też nie próbował porozumieć się ze mną. Wtedy zaczęłam.
coś podejrzewać, a na dodatek ujrzałam za panem tego człowieka z laserem w ręku.
Siedziała na gablotce, patrząc na mnie z jakimś dziwnym wyrazem twarzy; tak jakby
oczekiwała ode mnie zapewnienia, że wszystko pójdzie dobrze.
Kłopot polegał na tym, że ja akurat nie byłem taki przekonany o pomyślnym
zakończeniu całej tej przygody.
- Na zewnątrz minęło już o wiele więcej czasu niż trzy miesiące. Pleasance zdążył się
zestarzeć,. nadal jednak jest fanatykiem.
- Ale o co chodzi? Może byśmy doszli z nim do porozumienia?
- On nie zamierza z nami pertraktować, jemu zależy tylko na pani śmierci. - Szybko
poinformowałem ją o tym, co powiedział mi Pleasance, zataiłem tylko, że to on zabił jej ojca.
Chciałem przedstawić niebezpieczeństwo, jakie nam groziło - po to, by mi pomogła. Nie
miałem wcale zamiaru wzbudzać w niej żądzy zemsty. Tego typu uczucia pobudzają tylko
działanie gruczołów i przytępiają umysł. Ja zaś potrzebowałem jej umysłu.
Zeszła z gablotki, i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem. Była trochę wyższa ode
mnie. Na pewno moglibyśmy zamienić się na nasze kombinezony.
- Nie rozumiem go. Zresztą nie mogłam też nigdy pojąć mojego ojca. Nie jestem zbyt
pobożna - tak jak większość moich rówieśników. Właściwie to jest mi wszystko jedno, co
stanie się z Kościołem.
- Religia też podlega różnym nakazom mody. Niektóre pokolenia są głęboko religijne,
inni nie. Pleasance jest bardzo pobożny.
- Czy uwierzyłby mi, gdybym mu przyrzekła, że odejdę i nigdy nie będę próbowała
nawiązać kontaktu z żadnym członkiem Kościoła? Przecież większość moich przyjaciół na
pewno już nie żyje.
- Myślę, że by pani uwierzył, ale wyrok wykonałby mimo to, po prostu, by mieć
pewność. Zresztą to odpowiada chyba jego naturze.
Espa wyjęła z gablotki łuk Glendy i założyła strzałę. Chwyciłem ją za ramiona.
- Co pani wyrabia? - zawołałem.
- Proszę mnie puścić!
Westchnąłem, po czym puściłem ją. Nie byłem teraz w nastroju do bitki, zwłaszcza
jeżeli przeciwnik był wyższy ode mnie. Ale kiedy podeszła do wieszaka, na którym wisiały
kombinezony, zaprotestowałem
- To przecież nie ma sensu! Wykończy panią, zanim uda się pani podejść do niego na
odległość strzału z łuku. On zna już działanie tej broni i zaatakuje w taki sposób, że będzie
pani bezsilna. A wtedy wytropi panią i zabije. Potem weźmie się również za mnie.
- Jeżeli ma taka osłonę, to dlaczego nie skorzystał z niej już za pierwszym razem?
- Po prostu przypuszczał, że ma pani laser. Co może dać pancerz przeciw promieniom
laserowym? W tej sytuacji pancerz byłby tylko przeszkodą. Zresztą miał przecież mnie jako
osłonę.
Stała przy wieszaku, nie mogąc się zdecyddować. Obok jej dwóch kombinezonów
dostrzegłem swoje postrzępione ubranie.
- A ma pan lepszą propozycję? - zapytała z nadzieją w głosie.
Nie rozwiewaj nigdy nadziei innych, zwłaszcza jeżeli zależy od tego twoje życie!
Oczywiście, że miałem obmyślony plan! A nawet, gdybym go nie miał, wymyśliłbym coś
wcześniej czy później.
- Powiedzmy, że tak! Potrzebuję jednak najpierw kilku informacji. Czy luk ładunkowy
w tej kuli działa?
Zmarszczyła czoło. - Nie wiem. Ale przypuszczam, że tak. Wybuch zniszczył tylko
łącznik.
Usiadłem i zacząłem się zastanawiać. Wiele bym dał teraz za to, żeby mieć symulację
komputerową na temat sposobu myślenia Pleasance`a; wtedy mógłbym zaprogramować
wynik i określić, jak ten wynik osiągnąć. Podobno na Ziemi stosowano już te programy przy
opracowywaniu strategii wojennych.
Ja jednak nie znajdowałem się teraz na Ziemi. Szkoda! Mogłem opierać się tylko na
mojej - krótkiej zresztą - znajomości z wielebnym. Sytuacja, w jakiej się znajdowałem, była
prosta: albo liczba posiadanych przeze mnie informacji będzie wystarczająca, albo nie! Jeżeli
tak, to Plęasance miał już wkrótce zatańczyć tak, jak mu zagram, a to z kolei dawało nam
dużą szansę. Jeżeli jednak myliłem się, jeżeli miałbym nie przewidzieć jego kolejnych
posunięć, oznaczało to nasza śmierć.
Wstałem.
- Musimy wziąć się do roboty - powiedziałem. - On nie będzie siedzieć tam na górze
wiecznie. Musimy być gotowi, kiedy znowu nas odwiedzi.
- Dlaczego pan się uśmiecha? - zapytała.
- Taki mam zwyczaj. Zawsze się uś