10339

Szczegóły
Tytuł 10339
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10339 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10339 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10339 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

EDGAR RICE BURROUGHS PRZYGODY TARZANA CZŁOWIEKA LEŚNEGO TARZAN W DŻUNGLI ROZDZIAŁ I PIERWSZA MIŁOŚĆ TARZANA Tika, rozciągnięta rozkosznie w cieniu podzwrotnikowego lasu, była bezsprzecznie niesłychanie ponętnym obrazem rozkwitającej żeńskiej piękności. Tak przynajmniej sadził Tarzan z pokolenia małp, gdy przysiadłszy na nisko zwieszającej się gałęzi pobliskiego drzewa, spoglądał na nią. Kto go tam widział wtedy, jak kołysał się na wysuniętym konarze leśnego olbrzyma, mógłby mniemać, że ma przed sobą wcielonego półboga dawnych czasów. Jaśniejące promienie zwrotnikowego słońca, przenikając przez liściasty baldachim zielem, rozpięty ponad nim, rzucały na jego śniadą skórę barwne plamy; pięknie zarysowane członki wykazywały w ruchach wdzięk i swobodę, w rysach twarzy widać było głębokie zainteresowanie, a szare oczy pożerały marzycielsko przedmiot swego uwielbienia. Widząc go, nikt nie przypuszczałby, że w dzieciństwie ssał on pierś okropnej kosmatej małpy i przez wszystkie przeżyte lata swego życia od czasu, kiedy rodzice jego zginęli w małej chacie, zbudowanej na skraju dżungli przy okolonej lądami zatoce, nie znał innych towarzyszy, jak tylko gniewnych samców i warczące samice wielkich małp z plemienia Kerczaka. A nawet i ten, kto dałby wiarę w istotne pochodzenie Tarzana, nie zdołałby dorozumieć się, jakie myśli snuły się w jego żywym i zdrowo rozwijającym się mózgu, jakie tęsknoty, pragnienia i chęci budził w nim widok Tiki. Z myśli jego bowiem nikt nie mógłby wywnioskować tego prawdziwego faktu, że urodził się jako syn wielkiej damy angielskiej i że ojcem był mu angielski pan starodawnego rodu. Tarzan nic nie wiedział o istotnym swym pochodzeniu. Nie wiedział, że był Janem Claytonem, lordem Greystoke, że przysługiwało mu z urodzenia prawo do zasiadania w Izbie Wyższej, a gdyby o tym wiedział, to nic mógłby nic z tego zrozumieć. Tak wiec Tika była prawdziwie piękna! Bez kwestii była piękną i Kala — własna matka zawsze jest piękna — lecz piękność Tiki była jakaś odrębna, jej piękność oddziaływała na niego w jakiś szczególny, nie dający się określić sposób, co odczuwał niejasno, mgliście. Lata całe Tarzan i Tika byli towarzyszami zabaw dziecinnych i Tika zachowała żartobliwość usposobienia, gdy młode samce jednego z nią wieku szybko stawały się istotami opryskliwymi i ponurymi. O ile Tarzan w ogóle myślał o tych sprawach, zapewne rozumował, że wzrastające jego przywiązanie do młodej samicy łatwo dało się wytłumaczyć tym faktem, że spośród dawniejszych, towarzyszy zabaw tylko ona i on nie utracili ochoty do bawienia się jak za dawnych czasów. Dziś jednak, kiedy tak siedział, spozierając na nią, spostrzegł się, że zwraca uwagę na piękność twarzy Tiki i jej rysów, czego nigdy przedtem nic było, gdyż te rzeczy nie miały żadnego związku z jej umiejętnością zręcznego biegania po leśnych ostępach w czasie pierwotnych zabaw w chowanego, jakie wymyślał. Tarzan podrapał się w głowę, zapuściwszy głęboko palce w kędziory swych czarnych włosów, okalających jego kształtną chłopięcą twarz, podrapał się w głowę i westchnął. Świeżo spostrzeżona piękność Tiki stała się zaraz powodem do myśli rozpacznych. Zazdrościł jej pięknego kosmatego okrycia, jakie zdobiło jej ciało. Miał w nienawiści swą gładką, śniadą skórę, czuł do niej pogardliwą odrazę. Dawniej, przed laty, żywił nadzieję, że kiedyś i jego ciało pokryje się włosem, jak ciała jego braci i sióstr, lecz w ostatnim czasie musiał rozstać się z tym pięknym marzeniem. Tika miała też wielkie zęby, nie tak duże jak zęby samców, co prawda, lecz w każdym razie potężne, ładne w porównaniu z drobnymi zębami Tarzana. A jakie miała wyniosłe skronie, jaki szeroki, płaski nos, a jakie usta! Tarzan często próbował układać swe usta w taką rurkę, nadymać policzki i migotać przy tym oczami. Czuł jednak, że nigdy nie potrafi robić tego w taki zabawny, wywołujący wrażenie sposób, jak to robiła Tika. Kiedy on wtedy, w owo popołudnie, przyglądał się jej i tak ją podziwiał, pewien młody samiec, który leniwie szukał pożywienia pod wilgotnym zbitym kobiercem roślinności u korzeni pobliskiego drzewa, posunął się niezgrabnie w kierunku Tiki. Inne małpy z plemienia Kerczaka przechadzały się bez celu lub odpoczywały podczas południowej spiekoty podzwrotnikowej dżungli. Od czasu do czasu któraś z nich przechodziła blisko Tiki, a na Tarzanie nie robiło to wrażenia. Dlaczegoż to teraz brwi jego się ściągnęły a mięśnie nabrzmiały, kiedy zobaczył, że młody Tog zatrzymał się przed nią, i później przysiadł się? Tarzan od dzieciństwa lubił Toga. Małymi dziećmi odbywali razem wspólne wędrówki. Obok siebie siadali nad wodą w gotowości do pochwycenia bystrymi silnymi palcami Pizy, ryb, gdy te ostrożne mieszkanki chłodnych głębi wyskakiwały na powierzchnię, przywabione owadami, które Tarzan rzucał na staw. Razem drażnili Tublata i dokuczali Numie, lwu. Dlaczegoż to Tarzan poczuł, że krótkie włosy najeżyły mu się na karku, gdy tylko Tog siadł przy Tice? Co prawda Tog nie był już swawolnym małpiątkiem, jakim był dawniej. Dziś, kiedy muskuły jego twarzy obnażały jego groźne kły, nikt nie mógł pozostawać w błędnym przypuszczeniu, że Tog robił to z żartów, jak wtedy, gdy z Tarzanem tarzali się po murawie, staczając dziecinne bitwy. Tog wyrósł na wielkiego, gniewliwego samca, ponurego i nieprzystępnego. Jednakże dotychczas z Tarzanem nie gniewali się nigdy. Przez kilka chwil Tarzan patrzał, jak Tog przysuwał się coraz bliżej do Tiki. Spostrzegł, że wielka łapa musnęła okrągłe ramię samicy na znak pieszczoty. Wtedy Tarzan jak kot zeskoczył na ziemię i zbliżył się do nich. Gdy podchodził, górna warga uniosła się, obnażając zęby, i głuche warczenie wydobyło się z jego szerokiej piersi. Tog popatrzał na niego, wyłupiwszy krwią zalane oczy. Tika wpół podniosła się i spoglądała na Tarzana. Czy domyślała się, jaki był powód jego niepokoju? Kto to wie? Miała jednak naturę kobiecą, sięgnęła przeto ręką i podrapała delikatnie Toga za uchem. Tarzan zobaczył to i w jednej chwili Tika przestała być w jego oczach małą towarzyszką zabaw, stała się natomiast istotą cudowną — najcudniejszą istotą w świecie, dla której zdobycia gotów był walczyć na śmierć i życie z Togiem lub z kimkolwiek, kto by ośmielił się kwestionować jego prawa. Skurczył się, muskuły jego nabrzmiały, jedno ramię wysunął naprzód i podchodził coraz bliżej. Twarz miał w tył odchyloną, lecz bystre siwe oczy śledziły każdy ruch Toga. Gdy się zbliżał, warczenie stawało się coraz głośniejsze. Tog powstał na swe krótkie nogi, jeżąc sierść. Kły obnażyły się. On również podchodził, wspierając się na nogach, i warczał. — Tika jest Tarzana — rzekł człowiek–małpa, wymawiając słowa gardłowo, na sposób wielkich małp antropoidalnych. — Tika jest Toga — odpowiedział tamten. Tika i Numgo, i Gunto, posłyszawszy to warczenie dwu młodych, podnieśli oczy, okazując pewne zainteresowanie. Byli senni, lecz widzieli, że się zanosi na bitwę, która urozmaicić może jednostajność codziennego życia, jakie prowadzili w dżungli. Tarzan miał na plecach skręconą linkę, a w ręku nóż myśliwski dawno zmarłego swego ojca, którego nie znał. W mózgu Toga tkwił wielki respekt przed błyszczącym metalowym ostrzem, którym człowiek–małpa tak dobrze władał. Czyż bez tego noża Tarzan poraziłby Tublata, swego okrutnego ojczyma, lub Bolgani, goryla. Tog wiedział o tym i dlatego podchodził ostrożnie, kołując naokoło Tarzana, by znaleźć miejsce do ataku. Tarzan mając się na ostrożności ze względu na swą słabszą budowę ciała i słabsze przyrodzone uzbrojenie, zachowywał taką samą taktykę. Chwilę jakąś zdawało się, że kłótnia ta skończy się tak, jak większość nieporozumień wśród członków plemienia, że jeden z zapaśników da w końcu drugiemu pokój i odejdzie, by zająć się czymś innym. Taki mógłby być koniec kłótni, gdyby inny był casus beli i, lecz Tice pochlebiało to, że uwaga wszystkich na nią się zwróciła, ponieważ dwu młodzieńców miało o nią stoczyć walkę. Nic podobnego nie zdarzyło się dotąd Tice w całym jej niedługim, dotychczasowym życiu. Widziała, jak inne samce walczyły o samice i w swoim dzikim serduszku spragniona była chwili, w której trawy dżungli zabarwią się czerwoną krwią, przelaną w śmiertelnej walce o jej osobę. Przysiadła tedy na nogach i naigrawała się z obu swych czcicieli, nie robiąc między nimi różnicy. Wyśmiewała się z ich tchórzostwa i rzucała im przezwiska, na przykład: Histah–wąż Dango–hiena. Groziła, że zawoła Mumgi, by skarciła ich kijem — a Mumga była tak starą, że nie mogła już wspinać się na drzewa, i tak bezzębną, że mogła jadać tylko banany i owady. Małpy, które się przyglądały temu, co się działo, posłyszały jej słowa i zaczęły się śmiać. Tog wpadł we wściekłość. Rzucił się nagle na Tarzana, lecz człowiek–małpa uskoczył zręcznie na bok, unikając rąk wroga, lecz zaraz z szybkością kocią zawrócił i znowu stanął do walki. Zbliżywszy się, wzniósł nóż i zamierzył się nim w plecy Toga, ten uchylił się od uderzenia, ostrze zadało mu tylko powierzchowną ranę w plecy. Tryśnięcie czerwonej krwi wywołało ostry okrzyk zachwytu z piersi Tiki. Było czemu się przypatrzeć! Obejrzała się, chcąc się przekonać, czy inne małpy były świadkami jej tryumfu. Helena Trojańska nie była ani trochę dumniejszą od niej w owej chwili. Gdyby Tika nie była tak zajęta własną swą próżnością, mogłaby posłyszeć szmer liści na drzewie, stojącym ponad nią — szmer, nie wywołany wcale wiatrem, gdyż wiatru nie było. A gdyby spojrzała w górę, mogłaby dojrzeć lśniącą postać, przykucniętą wprost prawie nad jej głową i złośliwe żółte ślepia, śledzące za nią łakomie, lecz Tika nie zwracała uwagi na to, co było na drzewie. Otrzymawszy ranę, Tog cofnął się wyjąc przeraźliwie. Tarzan ścigał go, wykrzykując hańbiące przezwiska i groził, potrząsając nożem. Tika ruszyła spod drzewa, by być blisko przy pojedynkujących się. Gałąź, znajdująca się ponad głową Tiki, ugięła się i trochę zakołysała pod ciężarem ciała zwierzęcia, śledzącego ją z gałęzi. Tog teraz zatrzymał się, by próbować dalszej walki. Piana pokrywała jego wargi, a ze szczęk sączyła się ślina. Stanął, schyliwszy głowę, wysunął ręce, szykując się do zwartego starcia. Gdyby mu tylko udało się dorwać rękoma do tej delikatnej, śniadej skóry, bitwa byłaby wygrana. Tog uważał, że Tarzana sposób walki był nieuczciwy. Nie chciał dopuścić do walki na pięści. Odskakiwał zręcznie tam, gdzie nie mogły go dostać muskularne palce Toga. Człowiek–małpa dotychczas nie mierzył się nigdy na siły z dorosłym samcem, chyba tylko w zabawie, i nie był pewny, czy może sprawdzić siłę swych muskułów w walce o życie. Nie dlatego żeby się bał, gdyż Tarzan nie znał obawy. Instynkt samozachowawczy ostrzegał go — i to był jedyny powód. Wystawiał się na ryzyko dopiero wtedy, kiedy nie było innej drogi, a wtedy nie cofał się przed niczym. Jego metoda walki odpowiadała najlepiej budowie jego ciała i uzbrojeniu. Zęby, jakie miał, chociaż silne i ostre, jako narzędzie napastnicze nie mogły żadną miarą dorównać potężnym kłom małpim. Skacząc wokoło, tam, gdzie nie mógł go dosięgnąć przeciwnik, Tarzan mógł zadać śmiertelne rany swym długim ostrym nożem myśliwskim, a jednocześnie uniknąć bolesnych i niebezpiecznych ran, które by z pewnością odniósł, gdyby dostał się w pazury małpy. Tog tedy nacierał i ryczał jak wół, a Tarzan przesuwał się w podskokach, to na jedną, to na drugą stronę, przy czym obrzucał przeciwnika wyzwiskami jak przekupka, a od czasu do czasu dosięgał go nożem. W czasie walki następowały chwile ciszy, kiedy obaj zatrzymywali się przed sobą zadyszani, by złapać dech, ważąc swe pomysły i siły do nowego starcia się. W czasie jednej z takich pauz w walce zdarzyło się, że Tog rzucił wzrokiem ponad swym przeciwnikiem. W jednej chwili zmienił się wygląd małpy. Wściekłość znikła z jego oblicza, a zastąpił ją wyraz strachu. Wydając okrzyk, znany wszystkim małpom, zawrócił i rzucił się do ucieczki. Nie potrzeba było zwracać się do niego z pytaniami — jego okrzyk ostrzegawczy oznajmiał bliską obecność odwiecznego wroga. Tarzan pomyślał, by szukać schronienia, jak to czynili inni członkowie plemienia. W tejże chwili posłyszał skowyt pantery, zmieszany z okrzykiem przestrachu Tiki. I Tog ten okrzyk posłyszał, lecz nie zatrzymał się w tej ucieczce. Chłopiec–małpa zachował się inaczej. Obejrzał się, czy drapieżne zwierzę nie zagraża komu z plemienia, a widok, jaki ujrzał, napełnił go przerażeniem. To Tika wydawała okrzyki przestrachu, uciekając małą polaną ku drzewom, stojącym po brzegu, a za nią sunęła w skokach Szita–pantera, lekko i zwinnie. Szita widocznie nie spieszyła się. Jej zdobycz była pewna, gdyż nawet, gdyby małpie udało się dopaść drzew, nie mogłaby wdrapać się na nie tak szybko, by ujść pazurom zwierzęcia. Tarzan widział, że nieuchronna śmierć grozi Tice. Krzyknął na Toga i na inne małpy, by śpieszyły na pomoc, a jednocześnie sarn pobiegł ku napadającemu zwierzęciu, a w drodze zdejmował linkę. Tarzan wiedział, że gdy wszystkie małpy występowały razem, nikt w dżungli, nawet Numa–lew, nie miał ochoty mierzyć się na kły z nimi i że o ile wszyscy z plemienia, którzy byli na miejscu, wystąpią do walki, Szita–wielki kot, niezawodnie spuści ogon i ucieknie, ratując życie. Słyszał to Tog, jak słyszeli i inni, lecz nikt nie przybył na pomoc Tarzanowi Tub na ocalenie Tiki, a Szita szybko przebywała przestrzeń, dzielącą ją od zdobyczy. Chłopiec–małpa, goniąc za panterą, wydawał głośne okrzyki, chcąc przez to odwrócić zwierzę od Tiki i zająć w jakiś sposób jego uwagę, ażeby małpa mogła dostać się bezpiecznie na wyższe gałęzie, gdzie Szita nie ośmieliłaby się wejść. Obrzucał panterę wszelkimi przezwiskami, jakie mu się nawinęły. Wzywał do zatrzymania się i do stoczenia z nim walki, lecz Szita zważała tylko na smakowity kęsek, który miała tuż przed sobą. Tarzan był już niedaleko i zbliżał się szybko, lecz przestrzeń była tak niewielka, że nie miał nadziei dopaść do mięsożernego zwierzęcia jeszcze w czas, nim pantera powali Tikę. Biegnąc, chłopiec rozwinął rzutem prawej ręki swą linkę nad głową. Obawiał się, że chybi, gdyż dystans był większy, niż te, na jakie rzucał lasso na zwierzęta; na taką odległość rzucał linkę wtedy tylko, gdy się w rzucanie wprawiał. Cała długość linki oddzielała go od Szity, jednakowoż nie pozostawało mu nic innego do zrobienia. Nie mógł zdążyć, by dopaść do zwierzęcia, zanim to dosięgnie Tiki. Musi spróbować rzutu. l właśnie wtedy, kiedy Tika doskoczyła do niskiego konaru wielkiego drzewa, a Szita podskoczyła ku niej długim, krętym susem, przeszyły szybko powietrze sploty linki, rzuconej ręką chłopca, rozciągając się na całą długość, pętlica zaś zawisła na chwilę nad głową zwierzęcia, szczerzącego paszczę, po czym okręciła się, spadając wprost i dokładnie na płowy kark. Szybkim zakrętem trzymanego w ręku końca, Tarzan zacisnął pętlicę i wparł się nogami w ziemię, by wytrzymać szarpnięcie, gdy Szita zwolni naprężenie linki. Tuż przed świecącym tułowiem Tiki przecięły powietrze okrutne pazury, gdy linka naprężyła się, a pantera została powstrzymana — wielkie zwierzę wywróciło się przy tym, padając do góry nogami. W jednej chwili Szita powstała; błyszcząc oczami uderzała ogonem po bokach, rozdziawiła paszczę, z której wydobył się ryk wściekłości i doznanego zawodu. Spostrzegła chłopca, jako przyczynę swego niepowodzenia na odległości nie większej nad czterdzieści kroków przed sobą. Szita rzuciła się ku Tarzanowi. Tika ocalała, Tarzan upewnił się o tym, spojrzawszy na drzewo, gdzie znalazła ratunek. Gdyby to się stało o jeden moment później, byłoby już po niewczasie. Szitę miał przed sobą. Byłoby rzeczą próżną ryzykować życie w niepotrzebnej i nierównej walce, z której nic dobrego nie mogło wyniknąć. Czyż mógł jednak uniknąć walki z rozwścieczonym zwierzęciem? A gdyby był zmuszony wystąpić do walki, jakie były szansę, że zachowa życie? Tarzan musiał uznać, że sytuacja jego była niebezpieczna. Drzewa stały zbyt daleko, by mógł mieć nadzieję, że zdoła ich dopaść i wymknąć się panterze. Nie było wyboru. Tarzan musiał wytrzymać to straszne spotkanie. W prawą rękę ujął swój nóż myśliwski — prawdziwie była to broń drobna, czcza wobec dwu rzędów potężnych zębów, ustawionych po obu stronach mocnej paszczęki, i ostrych pazurów, osadzonych na mięsistych łapach. Jednakowoż młody lord Greystokc stanął w obliczu tego niebezpieczeństwa z taka samą odważną rezygnacją, z jaką nieznany jego przodek stawał do śmiertelnej walki na polu zapasów na wzgórzu Senlac pod Hastings. Z miejsc bezpiecznych na drzewach wielkie małpy patrzały na szykującą się walkę, skowycząc wyrazy nienawiści pod adresem Szity i dając rady Tarzanowi. Protoplasci człowieka mieli oczywiście wiele cech charakteryzujących ludzi. Tika była w strachu. Piszczała, by samce śpieszyły na pomoc Tarzanowi, lecz ci zajęli się czym innym — głównie udzielaniem dobrych rad i robieniem grymasów. Bądź co” bądź Tarzan nie należał właściwie do plemiema Mangani, po cóż więc mieli narażać się na śmierć, by go ocalić? Teraz Szita dopadła miejsca, gdzie był Tarzan, lecz jego już tam nie było. Chłopiec–małpa był zwinniejszy w ruchach nawet od pantery. Uskoczył na stronę właśnie w tej chwili, gdy pazury pantery miały go pochwycić, a gdy Szita spadła na miejsce poza nim, Tarzan, korzystając z czasu, pobiegł pędem ku najbliższemu drzewu, by tam szukać ocalenia. Pantera w jednej chwili otrząsnęła się i zawróciwszy, rzuciła się za swą zdobyczą, ciągnąc po ziemi sznur, zarzucony na jej grzbiet przez chłopca. Zakręcając z powrotem, w pogoni za Tarzanem, Szita okręciła linkę około niewielkiego krzaka. Krzak nie stanowił żadnej przeszkody na drodze istoty takiej siły i postawy jak Szita — o ile nie ciągnęła za sobą zwieszającego się sznura. Szita jednak zaplątała się, mając na karku sznur, a gdy skoczyła znów za Tarzanem, linka owinęła się naokoło niewielkiego krzaka, zaplątała się i zmusiła panterę niespodzianie do zatrzymania się. W chwilę później Tarzan był już bezpieczny, wdrapawszy się na wysokie gałęzie niedużego drzewa, gdzie Szita nic mogła iść za nim. Tu zasiadł, rzucając gałęzie i wyzwiska na szalejące z wściekłości pod nim zwierzę. Inni członkowie plemienia wzięli się również do bombardowania, rzucając twarde owoce i zeschłe gałęzie, jakie znaleźli pod ręką, aż Szita, doprowadzona do wściekłości, rwąc linkę, uwolniła się z więzów. Przez chwilę stała, spoglądając ze złością, to na jednego ze swych prześladowców, to na drugiego, aż w końcu wydawszy ostatni ryk rozpaczliwy, zawróciła i skryła się w splątanej masie roślinności dżungli. W pół godziny później plemię znowu znalazło się na tym samym miejscu, na ziemi, żerując, jak gdyby nic przedtem się nie stało, co mogło zakłócić ciężką jednostajność życia. Tarzan odnalazł większą część swej linki i zajął się sporządzeniem nowej pętlicy, gdy Tika przysiadła się obok niego, co widocznie miało oznaczać, że wybór jej został dokonany. Tog spozierał na nich posępnie. Kiedy raz podszedł blisko, Tika wyszczerzyła swe kły i zawarczała na niego, a Tarzan ukazał swe zęby, świadczące o nieprzyjaznym usposobieniu. Tog jednak nie miał ochoty wywoływać nowej kłótni. Zdawał się akceptować według zwyczaju swego gatunku decyzję samicy, co świadczyło, że uznawał się za zwyciężonego w walce o jej względy. W późniejszych godzinach, tego dnia, Tarzan, naprawiwszy swą linkę, wybrał się do lasu w poszukiwaniu zwierzyny. Potrzebował on więcej czasu na wyszukanie sobie pożywienia, niż jego towarzysze, którym wystarczały owoce, zioła i żuki, które można było znaleźć bez szczególnego zachodu. Dlatego spędzał on dużo czasu, polując na zwierzynę, której mięso mogło jedynie zaspokoić potrzeby jego żołądka, pokrzepić i dać siłę potężnemu ciału, rosnącemu dzień za dniem pod delikatną, gładką tkaniną jego śniadej skóry. Tog widział jego oddalenie się. Jakby przypadkowo zaczął szukać pożywienia w coraz bliższym sąsiedztwie Tiki. W końcu znalazł się o kilka stóp od niej, a gdy rzucił nieznacznie okiem w jej stronę, zobaczył, że podobał się jej i że nie widać było na jej twarzy gniewu. Tog wydał swą wielką pierś i potoczył się na swych krótkich nogach, wydając gardłem dziwne pomruki. Uniósł w górę wargi, wyszczerzając kły. Ach, co za wielkie, i jak piękne miał zęby! Tika nie mogła tego nie zauważyć. Jej wzrok spoczął również z podziwem na szerokich skroniach Toga i na krótkim, potężnym karku. Jak pięknym istotnie był stworzeniem! Tog, któremu pochlebiał ten nieukrywany podziw, widoczny z jej oczu, stąpał obok, tak pyszny i próżny jak paw. Zaczął przeglądać w myśli spis swych zalet i wkrótce zaczął je porównywać z cechami swego rywala. Tog chrząkał. Co za porównanie! Jak można było porównywać jego piękne futro z brzydką, gładką i nagą skórą Tarzana? Kto mógł upatrywać czegoś pięknego w malutkim nosie Tarzana, jeżeli widział szerokie nozdrza Toga? A oczy Tarzana? Wstrętne, z kolorem białym naokoło, nie otoczone wcale czerwienią. Tog wiedział, że jego krwią zalane oczy były piękne, gdyż oglądał je odbite w szklistej powierzchni niejednego stawu. Tog podsunął się bliżej do Tiki, a w końcu siadł naprzeciwko. Kiedy Tarzan w pewien czas później powrócił z polowania, zobaczył, że Tika z wyrazem zadowolenia drapała plecy jego rywala. Tarzan uczuł wstręt. Ani Tog, ani Tika nie widzieli go, jak opuścił się z drzew na polankę. Zatrzymał się chwilę, patrząc na nich. Potem zasępiwszy się, zawrócił i zginął w labiryncie okrytych liśćmi gałęzi i girland z mchu, z których się wynurzył. Tarzan zapragnął odejść jak najdalej od powodów, które wywołały jego serdeczny ból. Cierpiał z powodu odrzuconej miłości i nie wiedział dobrze, co się z nim dzieje. Miał, zdawało się, powody do gniewu na Toga i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że to on zbiegł, zamiast wyruszyć do śmiertelnej walki z tym, kto zniszczył jego szczęście. Przychodziły mu też myśli, że powinien się gniewać i na Tikę, lecz obraz jej piękności wciąż nie dawał mu spokoju, tak że mógł przedstawiać ją sobie tylko w świetle miłości, jako coś najbardziej w świecie pożądanego. Chłopiec–małpa czuł potrzebę przyjaznego uczucia. Od dzieciństwa aż do dnia śmierci, kiedy zatruta strzała Kulongi przebiła jej serce, Kala była dla chłopca jedynym przedmiotem miłości, jaki znał. Na swój dziki sposób Kala kochała swego przybranego syna i Tarzan odpłacał jej również miłością, chociaż zewnętrznych dowodów tej miłości nie było więcej, niż można było oczekiwać i od innego zwierzęcia dżungli. Dopiero po swym osieroceniu, chłopiec odczuł, jak głębokie było przywiązanie do matki, gdyż za matkę ją uważał. Wydawało mu się w ostatnim czasie, że Tika będzie mogła zastąpić Kalę — że będzie miał w niej kogoś, dla kogo będzie mógł polować i walczyć, kogo będzie mógł pieścić. Obecnie marzenie jego znikło. Coś dolegało mu w piersi. Położył rękę na sercu i nie mógł zdać sobie sprawy, co się z mm stało. Niejasno przypisywał swoje strapienie Tice. Im więcej myślał o niej, przywołując na pamięć obraz, jak pieszczotą obdarzała Toga, tym większą czuł dolegliwość w piersi. Potrząsnął głową i warknął. Potem szybował wciąż dalej i dalej w dżungli, a im bardziej oddalał się i więcej przemyśliwał o swojej krzywdzie, tym bardziej stawał się nieodwołalnym nieprzyjacielem rodu kobiecego. W dwa dni później polował wciąż sam jeden — był bardzo zasępiony i czuł się nieszczęśliwym. Był jednak zdecydowany nie wracać już nigdy do plemienia. Nie mógł znieść myśli, że będzie patrzał, jak Tog i Tika przebywają razem. Gdy kołysał się na wielkiej gałęzi, dołem pod nim przeszli Numa, lew, i Sabora, lwica. Sabora przechyliła się do lwa i chwytała w żartach zębami za jego wargi. Była to prawie pieszczota. Tarzan westchnął i rzucił w tę parę orzechem. Później napotkał znaczną liczbę czarnych wojowników Mbongi. Miał już zamiar zarzucenia pętlicy na kark jednego z nich, który oddalił się trochę od swych towarzyszy, kiedy zainteresowało go to, czym oni byli zajęci. Szykowali klatkę na drodze i pokryli ją gałęźmi z liści. Kiedy ukończyli swą pracę, to, co zbudowali, było prawie niewidoczne dla oka. Tarzan zastanawiał się nad tym, jaki cel mieli czarni i dlaczego pobudowawszy klatkę, udali się z powrotem drogą do wsi. Jakiś czas już upłynął od chwili, kiedy Tarzan po raz ostatni nawiedził czarnych i przypatrywał się ze swego ukrycia wśród drzew, otaczających ich ostrokół, czynnościom swych wrogów, spośród których pochodził zabójca Kali. Chociaż Tarzan czuł do nich nienawiść, sprawiało mu dużą przyjemność, gdy mógł się przypatrywać ich codziennemu życiu w wiosce, a szczególniej tańcom, kiedy ogniska oświecały ich nagie ciała, a oni rzucali się w podskokach, kręcili się i przeginali, udając ruchy wojownicze. W nadziei ujrzenia czegoś podobnego udał się za wojownikami do wioski, lecz spotkał go zawód, gdyż nie było tańców tej nocy. Ujrzał natomiast ze swego bezpiecznego ukrycia na drzewie małe grupki ludzi, siedzących około niewielkich ognisk i rozprawiających o wydarzeniach dziennych, a w oddzielnych kątach ujrzał pojedyncze pary rozmawiające i śmiejące się, a zawsze jedną osobą takiej pary był młody mężczyzna, a drugą była młoda kobieta. Tarzan przechylił głowę na bok i myślał, a zanim usnął tego dnia, skulona w rozwidleniu wielkiego drzewa, wznoszącego swe gałęzie nad wioską, Tika zajęła jego myśli, a później śnił o niej — była tam Tika i młodzi, czarni ludzie, śmiejący się i rozprawiający z czarnymi dziewojami. Polując osobno, Tog oddalił się na pewien dystans od reszty plemienia. Szedł wolno ścieżką słoni, gdy spostrzegł, że droga zatarasowana była krzakami. A trzeba wiedzieć, że Tog, doszedłszy do lat dojrzałych, stał się gniewliwym zwierzęciem tracącym bardzo prędko cierpliwość. Kiedy cokolwiek stanęło mu na drodze, przeszkadzając jego zamiarom, miał tylko jedną myśl — przełamać przeszkody siłą. Kiedy więc znalazł drogę zatarasowaną, zaczął przedzierać się przez liściastą zasłonę, a w chwilę później znalazł się w dziwnym legowisku, nie mógł się posuwać więcej, nie bacząc na gwałtowne wysiłki, by przedostać się dalej. Kąsając i waląc w przegrodę, Tog wpadł w wielką wściekłość, lecz wszystkie jego wysiłki były próżne. W końcu zrozumiał, że musi zawrócić. Kiedy jednak chciał to zrobić, spostrzegł, że nowa przegroda wyrosła za nim, kiedy on starał się przełamać ścianę, którą miał przed sobą! Tog dostał się w pułapkę. Do całkowitego wyczerpania z sił walczył zażarcie, by wydostać się na wolność, lecz wszystko na nic się nie zdało. Rankiem oddziałek czarnych wyruszył z wioski Mbongi ku klatce, którą pobudowali dnia poprzedniego. Wśród gałęzi drzew, ponad ich głowami, unosił się młody olbrzym, przejęty ciekawością, co to wszystko znaczy. Manu, mała małpa, pomamrotała i nawymyślała mu, gdy przesuwał się, i chociaż nie bała się znanej sobie postaci człowieka–małpy, Tarzan widział, że z czułością przycisnęła do siebie ciemną figurkę swej towarzyszki. Ujrzawszy to Tarzan uśmiechnął się, lecz wkrótce zachmurzyła się nagle jego twarz i westchnął głęboko. Trochę dalej jaskrawo upierzony ptak przestępował z nogi na nogę przed podziwiającymi go oczami towarzyszki, przybranej w ciemniejsze upierzenie. Wydawało się Tarzanowi, jak gdyby wszystko w dżungli sprzysięgło się, by mu przypominać, że utracił Tikę. Przedtem widział takie same rzeczy co dnia, lecz nie zwracał na nie uwagi. Kiedy czarni dotarli do pułapki, Tog wszczął wielki hałas. Chwyciwszy za pręty swego więzienia, wstrząsał nimi zapamiętale, rycząc wciąż i wyjąc przeraźliwie. Czarni byli uradowani, chociaż nie dla tego kosmatego leśnego człowieka pobudowali swą pułapkę, lecz byli radzi, że go pojmali. Tarzan nastawił uszu, posłyszawszy okrzyki wielkiej małpy i zrobił koło, by się znaleźć po przeciwnej stronie pułapki w kierunku wiatru. Obwąchiwał powietrze, doszukując się śladu zapachu więźnia. Zaraz potem uderzył jego czułe nozdrza znany mu zapach, mówiący tak nieomylnie Tarzanowi, kto był jeńcem, jak gdyby patrzał własnymi oczyma na Toga. Tak, był to Tog, i Tog tylko sam jeden. Tarzan miał grymas na twarzy, gdy zbliżał się w celu przekonania się, co czarni zrobią ze swym jeńcem. Bezsprzecznie zabiją go zaraz. Znów Tarzan zrobił grymas. Będzie mógł teraz mieć Tikę dla siebie i nikt więcej nie będzie nastawał na jego prawa. Przyglądając się dojrzał, że czarni wojownicy usunęli z klatki zielone osłony, przywiązali do niej sznury i pociągnęli za sobą ku wiosce. Tarzan przyglądał się, aż rywal jego znikł mu sprzed oczu, wciąż rozbijając się o pręty więzienia i wyrażając swym wyciem gniew i groźby. Wtedy chłopiec–małpa oddalił się szybko, chcąc odszukać plemię i Tikę. W czasie podróży spotkał Szitę z rodziną na małej porosłej polanie. Wielki kot rozciągnął się na ziemi, a towarzyszka jego, przerzuciwszy jedną łapę przez mordę swego dzikiego pana, lizała delikatne białe futerko na jego gardle. Tarzan pośpieszał, aż prawie biegł przez bór i wkrótce spostrzegł plemię małp. Ujrzał je wprzód, nim małpy zauważyły jego, gdyż ze wszystkich istot, żyjących w dżungli, nikt nie potrafił tak cicho przesuwać się po drzewach jak Tarzan. Zobaczył żerujących obok siebie Kama i jego towarzyszkę, ich kosmate ciała ocierały się o siebie. Zobaczył i Tikę, żerującą oddzielnie. Niedługo już będzie karmiła się samotnie, pomyślał Tarzan i jednym skokiem znalazł się wśród swoich. Zrobił się nagły ruch i odezwał się chór gniewnych i przestraszonych warknięć, gdyż Tarzan zjawił się niespodzianie. Było jednak coś więcej, niż małe nagłe zdenerwowanie, na wytłumaczenie najeżonych włosów na karkach małp, które nie uspakajały się jeszcze przez długi czas, nawet po spostrzeżeniu, kto był nowo przybyły. Zauważył to Tarzan, jak miał sposobność zauważać to już nieraz dawniej, że zawsze jego nagłe pojawienie się wśród nich wywoływało nerwowe podniecenie i niepokój przez czas dłuższy i że wszystkie po kolei uznawały za rzecz potrzebną upewnić się, że był on istotnie Tarzanem, obwąchując go po wielokroć, zanim się Przechodząc między nimi, zbliżył się do Tiki, lecz gdy podszedł, małpa się cofnęła. — Tika — rzekł —jestem Tarzan, należysz do Tarzana. Przybywam dla ciebie. Małpa podeszła bliżej, oglądając go uważnie. W końcu obwąchała go, jakby chcąc mieć niezawodną pewność. — Gdzie jest Tog? — zapytała. — Gomangani schwytali go — odpowiedział Tarzan. — Zabiją go. W oczach Tiki Tarzan dojrzał zamyślenie i wyraz smutku i zaniepokojenia, gdy powiedział jej o losie Toga. Podeszła jednak blisko i przygarnęła się do niego i Tarzan, lord Greystoke, otoczył ją swą ręką. Czyniąc to, zauważył nagle dziwną niezgodność tej gładkiej, śniadej szyi i czarnego kosmatego odzienia pani swej miłości. Przypomniał sobie łapę towarzyszki Szity, przerzuconą przez pysk Szity — nie było tam przeciwieństwa. Pomyślał o Manu, tulącym swą towarzyszkę, jak jedno zdawało się należeć do drugiego. Nawet dumny ptak z jaskrawym upierzeniem był bardzo podobny do swej małżonki o spokojniejszych barwach, a Numa tylko włochatą grzywą różnił się od Sabory–lwicy. Samce i samice nie były jednakowe, to prawda, lecz różnice nie były takie, jakie zachodziły między Tarzanem a Tiką. Tarzan nie wiedział, co ma począć. Było w tym coś niewłaściwego. Ręka jego opadła z ramienia Tiki. Powoli odsunął się. Spoglądała na niego, przechyliwszy na bok głowę. Tarzan wyprostował się w całej postawie i uderzył się w piersi kułakami. Wzniósł głowę ku niebu i rozwarł usta. Z głębi jego płuc wydobył się dziki, straszny okrzyk tryumfalny zwycięskiej małpy. Plemię zwróciło się, spoglądając ciekawie na niego. Nie zabił żadnej ofiary i nie było w pobliżu żadnego przeciwnika, którego chciał podniecić do szaleństwa tym dzikim wyciem. Nie, nie było jasnego wytłumaczenia, po co wydał okrzyk, i wszyscy powrócili znowu do żerowania, lecz mieli go na oku, czy czasem nie wpadnie w zapamiętała wściekłość i chwilowe szaleństwo. Gdy tak na niego spoglądali, ujrzeli, że wzniósł się na pobliskie drzewo i zginął im z oczu. Wkrótce zapomnieli o nim wszyscy, nie wyłączając Tiki. Czarni wojownicy Mbongi, utrudzeni ciężką pracą, wypoczywając często, powoli posuwali się ku wiosce. Dzikie zwierzę w klatce wciąż ryczało i wyło. Tog uderzał o pręty, ślina spływała mu z pyska. Hałas, jaki sprawiał, był okropny. Dochodzili do kresu swej podróży i zatrzymali się na ostatni odpoczynek, by już dalej przeciągnąć klatkę przez polanę, na której stała wioska. Jeszcze kilka minut, a wyjdą z lasu. Gdyby to uczynili, wtedy niezawodnie nie stałoby się to, co się istotnie stało. Milcząca postać przesuwała się przez drzewa, ponad nimi. Bystre oczy przypatrywały się klatce i liczyły ilość wojowników. Ruchliwy i śmiały umysł obmyślał szansę powodzenia, gdy pewien plan wejdzie w wykonanie. Tarzan spoglądał na czarnych, którzy ułożyli się w cieniu. Byli wyczerpani z sił. Już część ich usnęła. Podkradł się bliżej i zatrzymał się tuż nad ich głowami. Nie zaszeleścił ani jeden liść pod nim. Postanowił czekać, okazując niewyczerpaną cierpliwość drapieżnego zwierzęcia. Oto już tylko dwu wojowników czuwało, a jeden z nich widocznie był senny. Tarzan poruszył się, a gdy to uczynił, czarny, który czuwał, powstał i obszedłszy klatkę, podszedł do niej z tyłu. Chłopię–małpa przesuwało się za nim, tuż nad jego głową. Tog wodził oczyma za wojownikiem i wydawał urywane jęki. Tarzan był w obawie, że małpa pobudzi śpiących. Szeptem, który był niedosłyszalny dla uszu negrów, Tarzan wymówił imię Toga i nakazał mu milczenie. Wycie Toga ustało. Czarny zbliżył się do tylnej części klatki, badając zamknięte drzwiczki, a gdy tak stał tam, zwierzę, zawisłe w górze nad nim, opuściło się z drzewa wprost na jego kark. Stalowe palce otoczyły gardło czarnego, tłumiąc okrzyk, który miał się wydobyć z ust przerażonego człowieka. Mocne zęby wpiły się w plecy, a silne nogi okręciły się koło jego stanu. Czarny, w przestrachu, usiłował uwolnić się od milczącej istoty, która przywarła do niego. Rzucił się na ziemię i potoczył, wciąż jednak potężne palce zaciskały się coraz ściślej. Usta człowieka otwarły się szeroko, wysunął się obrzmiały język, oczy wydobywały się z orbit. Nie słabnące palce wzmogły jeszcze uścisk. Tog był milczącym świadkiem walki. W swym mózgu nie mógł się dorozumicć, co było przyczyną, że Tarzan napadł na czarnego. Tog nie zapomniał o niedawno stoczonej z człowiekiem–małpą walce, ani o tym, co ją spowodowało. Nagle spostrzegł, że Gomangani stracił siłę. Nastąpiły kurczowe drgawki i człowiek przestał się poruszać. Tarzan odskoczył od swej ofiary i podbiegł do drzwiczek klatki. Zwinnymi palcami szybko rozplątywał sznury, które przytrzymywały drzwiczki. Tog mógł tylko czekać, nie mógł nic pomóc. Oto Tarzan uniósł w górę drzwiczki i Tog mógł się wydostać. Małpa chciała rzucić się na śpiących, aby wywrzeć zemstę, lecz Tarzan sprzeciwił się. Zamiast tego człowiek–małpa wciągnął trupa czarnego do wnętrza klatki i oparł go o ścianę. Później zasunął drzwiczki i zawiązał tak, jak były przedtem. Uśmiech radości i zadowolenia rozjaśnił jego oblicze, gdy tak pracował, gdyż ulubionym jego zajęciem było drażnienie czarnych z wioski Mbongi. Mógł sobie wyobrazić, jakie będzie ich przerażenie, gdy po przebudzeniu znajdą trupa towarzysza, zamkniętego w klatce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się małpa, dobrze strzeżona. Tarzan i Tog ruszyli w drogę, kosmate ciało dzikiej małpy ocierało się o gładką skórę angielskiego lorda, gdy tak przebywali pierwotną dżunglę jeden obok drugiego. — Wracaj do Tiki — przemówił Tarzan. —Jest twoja. Tarzanowi jest niepotrzebna. — Tarzan znalazł inną dla siebie? — pytał Tog. Tarzan ruszył ramionami. — Dla Gomangani jest Gomangani — odpowiedział — dla Numy–lwa, jest Sabora–lwica; dla Szity jest istota tegoż, co on, gatunku: dla Bary–jelenia, dla Manu, małej małpy, dla wszystkich zwierząt i ptaków dżungli są ich towarzyszki. Tylko dla Tarzana nie ma żadnej. Tog jest małpą. Tika jest małpą. Wracaj do Tiki. Tarzan jest człowiekiem. Pozostanie on samotny. ROZDZIAŁ II TARZAN JEŃCEM Czarni wojownicy pracowali w parnej, dusznej spiekocie w cieniu drzew dżungli. Wojennymi włóczniami zorali spójną, czarną ziemię i spodnie warstwy roślinności. Posługując się palcami rąk, zaopatrzonymi w grube paznokcie, zebrali spulchniona ziemię i wynieśli na bok ze środka drogi, którą od niepamiętnych czasów znały zwierzęta. Pracę swą często przerywali, by zasiąść na brzegu jamy. którą kopali, i odpocząć przy wesołej pogawędce. Ich długie, półkoliste tarcze z grubej skóry bawolej i włócznie tych, którzy wygarniali ziemię, stały oparte o pnie pobliskich drzew. Pot lśnił się na ich gładkiej, hebanowej skórze, pod którą poruszały się wydatne muskuły, doskonale i zdrowo rozwinięte. Czerwony kozioł, stąpając ostrożnie wzdłuż drogi ku wodzie, stanął, gdy wybuch śmiechu doszedł jego nastroszonych uszu. Przez chwilę stał bez ruchu, węsząc tylko rozszerzonymi nozdrzami, po czym zawrócił, by umknąć niepostrzeżenie od budzącej strach obecności człowieka. W odległości stu jardów, zaszyty w nieprzebyte sploty roślinności dżungli, Numa, lew, podniósł swą wielką głowę. Numa dobrze podjadł w nocy i trzeba było dużego hałasu, aby go obudzić. Uniósł w górę swój pysk, węszył w powietrzu, poczuł ostry zapach czerwonego kozła i duszny zapach człowieka. Numa jednak był syty. Chrząknąwszy z pogardą, podniósł się i oddalił. Jaskrawo upierzone ptaki przelatywały z drzewa na drzewo, wydając chrypliwe pokrzyki. Drobne małpy, mamrocząc i przekomarzając się, przeskakiwały po zwieszających się konarach, nad głowami czarnych wojowników. Pomimo to wszystko byli samotni, gdyż zaludniona dżungla, w której tyle żyje istot, podobnie jak natłoczone ulice wielkiego miasta, jest miejscem, gdzie każdy czuje się osamotnionym. Czyż jednak byli oni tam sami tylko? Ponad nimi, zawiesiwszy się lekko na gałęzi obwieszonego liśćmi drzewa, szarooki młodzieniec śledził z wielką uwagą każdy ich ruch. Ogień nienawiści tlił się w młodzieńcu, trzymanej na wodzy widoczną chęcią dowiedzenia się, jaki był cel pracy czarnych. Jeden z takich oto ludzi położył trupem jego ukochaną Kalę. Względem tych ludzi mógł mieć tylko uczucia wrogie, lecz teraz spokojnie przyglądał się, pragnąc chciwie zapoznać się bliżej z ich sposobami i pomysłami. Ujrzał, jak jama stawała się coraz głębsza, aż rozwarł się pusty dół na całą szerokość drogi — dół tak obszerny, że mógł pomieścić wszystkich sześciu kopaczy. Tarzan nie umiał odgadnąć celu tak wielkiej pracy. A gdy nacięli długich pali i zaostrzywszy u końców powbijali je w równych odstępach na spodzie jamy, zadziwienie jego jeszcze wzrosło i nie mógł zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu ułożyli lekkie żerdzie poprzecznie nad jamą, obsypali starannie liśćmi i ziemia, przez co cała praca, jaką wykonali w ziemi, została niewidzialna dla oczu patrzącego. Ukończywszy pracę, przyglądali się z zadowoleniem dziełu swoich rąk, a Tarzan przyglądał się temu również. Nawet dla jego dobrze wyćwiczonego oka nie pozostał żaden widoczny ślad, świadczący o tym, że starodawna ścieżka została w pewien sposób naruszona. Człowiek–małpa tak był zatopiony w rozmyślaniach nad celem przykrytej jamy, że pozwolił czarnym wojownikom oddalić się z powrotem do swej wioski i nie wyrządził im tym razem żadnej złośliwej szkody, jak robił zwykle, wywierając w ten sposób zemstę i czerpiąc stąd dla siebie zadowolenie, na postrach całego ludu Mbongi. Pomimo wielkich wysiłków myśli, nie mógł odgadnąć tajemnicy ukrytej jamy, gdyż sposoby postępowania czarnych były jeszcze dla Tarzana obcymi, niezrozumiałymi. Niedawno przybyli do dżungli, jako pierwsi ludzi, którzy wstąpili na tę ziemię, gdzie odwiecznie panowały i gnieździły się zwierzęta. Dla Numy–lwa, Tantora–słonia, dla większych i małych małp, dla wszystkich najróżnorodniejszych istot tej puszczy, działalność człowieka i sposoby jego postępowania były nowe. Mieli wiele do nauczenia się od czarnych, nie pokrytych włosem istot, którzy chodzili w stojącej postawie na tylnych łapach — i uczyli się powoli, a zawsze doznawali przy tym czegoś złego. Gdy czarni odeszli, Tarzan przesunął się łatwo do drogi, czepiając się gałęzi. Węsząc podejrzliwie, obchodził wkoło jamę. Przykucnąwszy, odgrzebał trochę ziemi i obnażył jedną z poprzecznych żerdzi. Powąchał ją, poruszył, przechylił głowę na bok i rozmyślał głęboko przez czas pewien. Po czym starannie okrył żerdź znowu, nagarniając z góry ziemi, jak to czarni zrobili. Potem skoczył na gałęzie drzew i ruszył na poszukiwanie swych kosmatych towarzyszy, wielkich małp z plemienia Kerczaka. Po drodze spotkał Numę–lwa, przy którym zatrzymał się na chwilę, by rzucić w warczący pysk swego wroga dojrzałym owocem dla dokuczenia mu i obrzucił go przezwiskami, nazywając pożeraczem padliny i bratem Danga, hieny. Numa, wyłupiwszy żółtozielone ślepia, w których przebijała zaciekła nienawiść, popatrzał na kołyszącą się ponad nim postać. Z ciężkiego pyska rozległ się głuchy poryk, a podrażniony poruszał z wielkiej wściekłości krętym ogonem ruchem ostrym, jakby uderzał biczem. Wiedząc jednak z dawniejszego doświadczenia, że rozprawa na daleki dystans z człowiekiem–małpą jest bezcelową, zawrócił i skrył się w splątanych krzewach z oczu swego prześladowcy. Rzuciwszy ostatni obraźliwy okrzyk i zrobiwszy małpi grymas za oddalającym się swym wrogiem, Tarzan udał się w dalszą drogę. Przebył jeszcze milę, a powiew wiatru przyniósł do jego czułych nozdrzy znany duszący zapach dochodzący z pobliża, a w chwilę później wynurzyła się pod nim ogromna szaroczarna masa, torująca sobie drogę wzdłuż ścieżki. Tarzan oberwał małą gałąź i złamał. Na trzask łamanej gałęzi ciężka postać zatrzymała się. Wielkie uszy nastroszyły się, a długa, ruchliwa trąba podniosła się szybko i bujała w jedną i drugą stronę w poszukiwaniu zapachu wroga, a dwoje słabych, drobnych oczu wyjrzało podejrzliwie w próżnym poszukiwaniu winowajcy tego trzasku, który zakłócił spokój jego wędrówki. Tarzan wybuchnął głośnym śmiechem i opuścił się bliżej ponad łeb twardoskórego olbrzyma. — Tantor! Tantor! — zawołał. — Bara–daniel, mniej jest trwożliwy niż ty Tantorze– słoniu, największy z mieszkańców dżungli. Mając siłę tylu lwów, ile ja mam palców u nóg; i rąk, Tantor, który może wywracać olbrzymie drzewa, drży ze strachu na trzask łamanej suchej gałęzi. Jakieś gargotanie, które mogło wyrażać zarówno wzgardliwość jak i sprawioną ulgę, było całą odpowiedzią Tantora, który jednak opuścił na dół trąbę i ogon, i stulił uszy, lecz oczy wciąż obracał, poszukując Tarzana. Niedługo był w zawieszeniu co do tego, gdzie się znajduje człowiek–małpa, gdyż zaraz potem młodzieniec skoczył lekko na szeroką głowę swego dawnego przyjaciela. Rozciągnąwszy się tam całym ciałem, Tarzan bębnił nogami po grubej skórze, a drapiąc czulsze miejsca poza wielkimi uszami, rozpoczął opowiadać Tantorowi wszelkie plotki puszczy, jak gdyby wielkie zwierzę rozumiało każdy wyraz, jaki wymówił. Było tam rzeczy wiele, które Tarzan potrafił opowiedzieć Tantorowi i — chociaż ogromny szary pancernik dżungli drobne plotki z dziejów puszczy nic bardzo rozumiał — stał jednakże świecąc oczami i łagodnie poruszając trąbą, jak gdyby pochłaniał każde słowo z niezmiernym zainteresowaniem. W rzeczywistości sprawiał mu przyjemność miły, przyjazny głos i rad był z bliskiej obecności tego znajomego, którego często nosił na swym grzbiecie od czasów, kiedy Tarzan, jeszcze jako małe dziecko, zbliżył się kiedyś odważnie do olbrzyma, wierząc, że znajdzie w wielkim twardoskórym zwierzęciu tę samą przyjazność uczuć, jaka przepełniała jego własne serce. W latach, kiedy utrzymywał się między nimi związek, Tarzan mógł spostrzec, że wywierał trudny do wytłumaczenia wpływ na swego potężnego przyjaciela. Mógł nim rządzić i kierować. Na jego głos Tantor przybywał na wielkie odległości — z tak daleka, jak tylko jego czułe uszy mogły rozpoznać ostre i przenikliwe głośne wezwanie człowieka–małpy. A gdy Tarzan siadał mu na karku, Tantor gotów był biec w dżungli w tym kierunku, dokąd kazał mu iść jego jeździec. Tkwiła w tym władza ludzkiego umysłu nad umysłem zwierzęcia i wpływ był tak oczywisty, jak gdyby oboje rozumieli jego przyczynę, aczkolwiek powodów właściwych nie rozumiał ani jeden ani drugi. Z pół godziny Tarzan zabawił na grzbiecie Tantora. Czas nie miał dla nich znaczenia. Życie według ich poglądu polegało głównie na zapełnianiu żołądka. Tarzan radził sobie z tym zadaniem łatwiej niż Tantor, gdyż żołądek Tarzana mniej wymagał i łatwiej było mu zdobyć pokarm, ponieważ był stworzeniem wszystkożernym. O ile brakło jednego rodzaju pokarmu, zawsze znalazły się inne w obfitości, by mógł zaspokoić głód. Mniej był wybredny co do pokarmów niż Tantor, który jadał tylko korę pewnych drzew, samo drzewo innych, a tylko liście jeszcze innych, a i te tylko podczas pewnych pór roku. Dla Tantora koniecznością było oddawanie większej części swego życia staraniom o zapełnienie ogromnego swego żołądka, aby utrzymać siły. Tak to się dzieje ze wszystkimi zwierzętami — ich czas tak jest zajęty albo poszukiwaniem pokarmu, albo działalnością trawienia, że nie pozostaje im nic na inne zajęcia. Bezsprzecznie w tym leży zawada, która nie pozwoliła im rozwijać się tak szybko jak rozwijał się człowiek, któremu pozostaje więcej czasu wolnego na myślenie o rozmaitych innych sprawach. Kwestiami tymi jednakowoż Tarzan mało się kłopotał, a Tantor wcale o nich nie myślał. Tarzan wiedział tylko tyle, że czuł się szczęśliwym w towarzystwie słonia. Dlaczego tak