10203

Szczegóły
Tytuł 10203
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10203 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10203 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10203 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Piątek Bagno Wersję elektroniczną przygotował Bogusz Koczaski Od kiedy odkryłem Boga, przestała boleć mnie wątroba. Poprawiła mi się cera, a sine worki pod oczami znowu stały się różowe i gładkie. Pooddawałem pieniądze, które byłem winien byłym przyjaciołom. Zacząłem chodzić na długie spacery. Mam szczęście, że mieszkam w dość osobliwej części Warszawy. Kiedy wychodzę z domu, mam zaraz fryzjera, biuro podróży, supermarket, sklep meblowy, pizzerię, klinikę, agencję usług seksualnych, agencję ochrony i bagna. Mam więc wszystko, co potrzebne. Włącznie z miejscem ewentualnej ucieczki. Wystarczy minuta, żeby nie być wśród placówek usługowych. Wystarczy minuta, żeby być w takiej przestrzeni, która do niczego nie służy. W tej właśnie do niczego nie służącej przestrzeni doświadczyłem czegoś, co okazało się największym doznaniem mojego życia. Wiązało się to z pewnym patyczkiem. Wschodnią granicę bagien wytycza duży potok. Zanim dotrze do bagien, wcześniej płynie przez Warszawę. Ale płynąc przez Warszawę, roztacza wokół siebie strefę ochronną niczego. Dokładnie rzecz biorąc, znaczy to, że po obu brzegach potoku nie zaczyna się od razu miasto, tylko jest zieleń, co najmniej pięćdziesięciometrowej szerokości. Nie jest to park, ogród ani las. Nie jest to nic, co byłoby w jakikolwiek sposób nazwane. Dlatego chętnie bawią się tam dzieci. Dzieci lubią takie miejsca, które nie mają nazwy, do niczego nie służą i w których - może właśnie dlatego, że do niczego nie służą - wszystko się może zdarzyć. Z Biblii, która szczególnie dużo uwagi poświęca pustyniom, można wywnioskować, że Bóg też lubi takie miejsca. Kilka lat temu w potoku pojawiła się świnia wielkości sporej kanapy. Tak imponujące rozmiary miała dzięki procesom związanym z rozkładem. Gazy gnilne rozdęły ją niczym balon i uczyniły lekką, dlatego podczas swej wodnej podróży unosiła się na powierzchni potoku jak plażowa piłka. Różowo-siny przybysz, płynący w stronę pobliskiego kościoła, wywołał zrozumiałą radość wśród dzieciarni bawiącej się nad rzeczką. Niestety, matki, babki, ciotki i strażacy wspólnymi siłami powstrzymali osobliwego żeglarza. Świnia nie wpłynęła na bagna. Bagna łączą się z potokiem za pomocą systemu wąskich kanałków. Pewnego razu szedłem wzdłuż jednego z takich kanałków, nie szerszego niż metr, ale za to bardzo długiego. Szedłem i szedłem, aż zobaczyłem w wodzie coś czerwonego. Była to wielka, kwadratowa torba, w jakiej roznosiciele pizzy transportują swoje okrągłe i gorące ładunki. Leżała na dnie kanału, wystając nad powierzchnię tylko jednym kantem. Najwyraźniej pozbawiona była tej błogosławionej lekkości, którą miała świnia. Ale chociaż pozbawiona lekkości, na pewno nie mogła być pozbawiona wielu innych zalet, takich jak na przykład historia. Znajdująca się w takim miejscu torba roznosiciela pizzy po prostu musi mieć swoją historię - bo bez jakichś specjalnych przyczyn takie torby w takich miejscach się nie zjawiają. Mogło być tak, że grupa młodych chłopców szukała sobie otoczenia, które byłoby dla nich wystarczająco romantyczne, aby wypić w nim sześć puszek piwa. Ich aprobatę mogła uzyskać pobliska wierzba, która jest bardzo romantyczna, ponieważ jest pod nią grób jakichś dzieci, które poległy w związku z ostatnią wojną. Nadmiar piwa i tlenu mógł sprawić, że chłopcy zgłodnieli i zamówili pizzę pod wierzbę. Roznosiciel pizzy, pewnie w tym samym wieku co oni, mógł zbyt długo się błąkać, poszukując chłopców pod wszystkimi romantycznymi wierzbami w okolicy, co sprawiło, że w rezultacie dowiózł pizzę zimną. "Ty chuju!" - mogli powiedzieć chłopcy, wrzucając roznosicielską torbę do kanału i przeganiając roznosiciela razem z jego skuterkiem. Albo było inaczej. Roznosiciel znajdował się w mojej dzielnicy miasta, a otrzymał zamówienie z dzielnicy znajdującej się za bagnami. Postanowił skrócić sobie drogę, jadąc przez bagna. Ale kiedy tylko wjechał na ten wielki, pusty, niczemu nie służący obszar, zadał sobie pytanie: "Co ja robię? Rozwożę pizzę. I jeszcze ciągle muszę się martwić, czy dojedzie gorąca. Czyli dostaję wrzodów na żołądku tylko po to, żeby ktoś inny miał w nim ciepło". I biorąc przykład z bagien, przestał służyć komukolwiek i czemukolwiek. Wyrzu- cił torbę z pizzami do kanału i odjechał na swoim skuterku w szeroki świat. Albo zaczął jeździć nim w kółko po bagnach, nie opuszczając już nigdy ich terenu. Bo gdzie indziej mógłby mieć więcej wolności? Analizując tak los roznosiciela pizzy, wrzuciłem do kanałku spory patyk, który popłynął ze mną, to znaczy w tym samym kierunku, w którym ja szedłem. Niestety, nie był to najszybszy patyczek świata. Musiałem iść wolniej i uważniej, niż zwykle chodzi nawet tak spokojny człowiek jak ja. Musiałem iść wolniej i uważniej, aby nie stracić z oczu mojego patyczka, na którego czyhały różne niebezpieczeństwa. Mógł się zaczepić którymś ze swoich końców o brzeg, o kępę kudłatych wodorostów, o jeden z wielu aluminiowych garnków, którymi ktoś udekorował dno kanału. Dlatego co jakiś czas musiałem się zatrzymywać i spoglądać z troską na patyczek, a on próbował mnie dogonić, podskakując nerwowo na zmarszczkach wody. Spoglądałem z troską, ale ta troska była przyjemna. Mój spacer miał teraz sens. Był podporządkowany patyczkowi, w pewnym sensie mu służył. Aczkolwiek sam patyczek, oczywiście, nie służył niczemu. Miałem więc podwójną przyjemność, tę z sensu i tę z bezsensu. Kto wie, pomyślałem w pewnym momencie mojego marszu, kto wie, może właśnie na tym polega ojcostwo? I wtedy właśnie patyczek definitywnie na czymś utknął. Było to czarne. Para nóg w czarnych dżinsach, czarnych chyba dlatego, że nasiąkły wodą. Czerwona kurtka roznosiciela pizzy. Sina dłoń, równocześnie spuchnięta i pomarszczona jak u kogoś starego, trzymająca kępę wodorostów za włosy. Podrygiwał, więc pomyślałem, że żyje. Ale zaraz potem zorientowałem się, że to tylko woda nim porusza. Nie był jeszcze na tyle lekki, żeby popłynąć jak świnia. I tak stałem się częścią jednej z największych zagadek, jakie kiedykolwiek pojawiły się w naszym kraju. Wtedy, oczywiście, jeszcze o tym nie wiedziałem. Wtedy biegłem, częściowo na czworakach, ze względu na stromiznę. Wdrapywałem się na górę po błotnistej skarpie, żeby jak najszybciej dostać się tam, gdzie jest pizzeria, biuro podróży i posterunek policji. Jakiś czas po powrocie do domu zacząłem kroić sobie ser na kolację. Najpierw pokroiłem go na plastry. Plastry pokroiłem na paseczki. Paseczki pokroiłem w kostkę. Tę kostkę w jeszcze drobniejszą kostkę. Kiedy się powstrzy- małem, ser przybrał już prawie postać proszku, ale nie zmartwiło mnie to. Zmartwienie jest dla mnie coraz bardziej niekonkretnym, abstrakcyjnym pojęciem. A takie sytuacje często mi się zdarzają, od kiedy odkryłem Boga, Jest to w pewnym sensie cena, którą płacę za to, że odkryłem Boga już teraz, chociaż wciąż żyję w tym ograniczonym, przyziemnym, fizycznym świecie. Teraz mój spokój jest za duży, aby zaniepokoiła mnie przedłużająca się czynność krojenia. A przede wszystkim jest za duży, aby zburzył go zapach sera. Większość ludzi przestaje kroić ser nie dlatego, że ser już został odpowiednio pokrojony, ale dlatego, że krojący zrobił się głodny. U mnie taka bariera nie występuje. A tak naprawdę to w krojeniu sera nie ma żadnych innych poważnych barier, i dlatego powstał proszek. Odzyskałem ser jako pewnego rodzaju całość poprzez podsmażenie proszku i stopienie go na patelni. Pewnego rodzaju całość oznaczała gąbczastą, gorącą, a nawet trochę pulsującą pod wpływem wrzącego tłuszczu gulę. Ale tak się składa, że ja bardzo lubię takie gule. Lubię jeść wszystko, co stawia lekki opór. Dawniej denerwowało mnie, gdy jedzenie opierało się mojej szczęce. Gdy przeciwstawiało mi kości, skórę, żyły albo cokolwiek perfidną gąbczastość, w której więzną siekacze. Teraz odkryłem uroki powolnego zagłębiania się kłami w rzeczy twarde. Kiedy coś nie daje się rozgryźć od razu, ma się więcej czasu, aby poczuć tego smak, konsystencję, wewnętrzną budowę i istotę. Jedzenie jest przyjemne, bo jest szczególnie intymną formą poznania. Tylko żeby to odkryć, musiałem przestać się niepokoić i niecierpliwić. Musiałem zacząć jeść powoli. Czasem dla czegoś w rodzaju zabawy przedłużałem żucie, mówiąc do siebie powoli i cicho w trakcie jedzenia: "Przestań mnie gryźć. Zobaczysz, zniszczę ci wątrobę". Dlatego żywię się rzeczami, które nie są łatwe do zjedzenia. I w których jest coś z upartego męczennika. Ostatnio kupiłem sobie dużą wędzoną nogę świni. Noga świni ma to do siebie, że w większej mierze wypełniona jest twardą kością, a z zewnątrz otacza ją twarda skóra. Do tego jeszcze świnia wędzona jest prawie surowa, a więc bardzo bliska świni żywej i zdolnej do oporu. Ale tym, co zadecydowało o zakupie świńskiej nogi, był kształt uwędzonej racicy. Cztery kopytka, wyglądające prawie jak palce, prawdopodobnie podczas uboju zostały tak dziwacznie powyginane, że ułożyły się w coś, co przypominało wyzywający znak figi. Skonsumowałem tę figę razem z całą nogą. Oczywiście pod względem zdolności do stawiania oporu gąbczasta gula nie może równać się ze świnią. Gula przyjmuje wbite w siebie kły bez najmniejszego kwiknięcia. Jednakże później trudno jest te kły wyjąć, i dlatego wielu ludzi stara się wyeliminować gule ze swojego życia. Między innymi gule, zamiast zostać podane w swej naturalnej postaci, zostają rozsmarowane na płaskich, okrągłych kawałkach drożdżowego ciasta, i następnie, pod nazwą pizzy, rozwozi się je po domach. I nie tylko po domach, jak świadczyła o tym śmierć roznosiciela pizzy. Pizza teoretycznie pochodzi z Włoch. I właśnie we Włoszech ktoś kiedyś powiedział, że są tacy ludzie, którzy mają tylko jeden sposób na to, aby zauważono, że istnieją: umrzeć. Roznosiciel pizzy ma jeszcze drugi sposób: dowieźć zimną pizzę. Kiedy człowiek orientuje się, że tak jest, normalną reakcją jest zastanowić się nad tym, czy nie mogłoby być inaczej. Jako pierwsze warto zadać sobie pytanie: "Czy naprawdę tak było?". Stary świat, świat sprzed roku 1989,1939,1914, 1866, 1815, 1789, był o wiele gorszy od tego, w którym żyjemy. Wtedy ludzie na pewno o wiele silniej zauważali się na wzajem. Jak przypuszczam, częściowo brało się to stąd, że prawie nie czytali książek, nie mieli filmów ani telewizji. Nie potrzebowali tych wszystkich rzeczy tak bardzo, jak my potrzebujemy. Nie potrzebowali nieustannego przyswajania sobie różnych wymyślonych historii. Historii, czyli opowieści, w których życie postaci przebiega według jakiegoś logicznego schematu, ma cel i sens. Nie potrzebowali tego, bo ich własne życie miało bardzo logiczny schemat, w który wierzyli. Nawet jeśli ktoś umierał z głodu lub na stosie, to wiedział, że poprzez swoje męczarnie uczestniczy w świętej męce zamordowanego Boga Choć może to, co teraz mówię, brzmi zbyt optymistycznie. Życie ludzi w tamtych czasach, jak można przypuszczać, było wypełnione głównie rozpaczą. Z doświadczenia wiem jednak, że żaden człowiek nie wytrzyma długo rozpaczy, zawsze zacznie sobie wymyślać pocieszające wizje. Dlatego prawie wszystkie historie, jakich słuchali ludzie w tamtych czasach, miały ten sam sens - religijny. Interesował ich tylko taki sens opowieści, który potwierdzał dobrze im znany sens ich własnego życia. Chcieli ciągle utwierdzać się w tym sensie. To my chcemy nieustannie poszukiwać nowych sensów i schematów. Oni nie chcieli. To my potrzebujemy nieustannie nowych opowieści i historii, bo każda z nich daje nam na chwilę wiarę, że jeśli nie w naszym, to przynajmniej w cudzym życiu może być jakaś logika, jakiś cel. Gdy opowieść się kończy, kończy się i wiara. Potrzebna jest nowa opowieść i nowa wiara. Tak z nami jest. Oni mieli jedną wiarę, która odnosiła się przede wszystkim do ich własnego życia. Dlatego żeby zaspokoić potrzebę logiki i celu, potrzebowali dużo mniejszej liczby opowieści niż ta, którą my się karmimy przez telewizję, gazety, internet, kino, radio i książki. Dlatego mieli tych opowieści mniej, doświadczali ich rzadziej i doświadczali ich inaczej. Ludzie tamtych epok przez większość czasu żyli poza światem fikcji. Dlatego gdy raz przypadkiem udawało im się usłyszeć poetę śpiewającego o wojnie, o rycerzu, o miłości jakiejś pary, to nie sens, nie morał opowieści był dla nich najważniejszy (już i tak go znali, bo prawie wszystkie opowieści miały ten sam morał). Przede wszystkim oni tę opowieść przeżywali. Płakali, wściekali się, gryźli palce. Jak gdyby to było ich własne życie. Każdy, kto miał coś do opowiedzenia, mógł liczyć na taki odbiór. Gdy pojawiał się ktoś obcy, inni byli ciekawi tego kogoś, byli ciekawi historii jego życia... A właściwie jego historia to opowieść z sensem, schematem, morałem, a oni morał już znali. Oni nie byli ciekawi historii życia przybysza. Oni byli ciekawi jego życia. Zdałem sobie sprawę z tego, że praktycznie zerwałem stosunki z pewnym przyjacielem, kiedy w telewizorze się wykonawca muzyki pop, bardzo do niego podobny i obdarzony podobnym głosem. Wykonawca zaspokoił całkowicie moją potrzebę obcowania przyjacielem. Ten mój przyjaciel niedługo potem umarł od picia wódki. Później zniknął też i wykonawca, wycofano go z anteny. Dlatego zastanawiam się nad tym, czy nie należałoby znieść albo bardzo ograniczyć tę całą nieustającą produkcję powieści, opowiadań, scenariuszy, filmów, seriali. Jeśli zakazuje się narkotyków i ogranicza spożycie alkoholu. Oczywiście jeśli tak zrobimy, nagle pojawi się nagły głód sensu, logicznego schematu w ludzkim życiu. To bardzo bolesne. Ale może dać dobre wyniki. Nie wierzę, że ludzie masowo wrócą do Boga. Nie zaczną szukać jakiejś logiki w swoim własnym i w życiu tych pięciu, siedmiu osób, które wierzą naprawdę. Zamiast szukać ciągle nowych sensów zaczną poszukiwać tylko jednego, ale za to prawdziwego. Zamiast w telewizji, zaczną go tropić u siebie, u przyjaciół. Zaczną być ich ciekawi, ciekawi ich życia, ich duchowości, ich historii. I nikt już nie będzie tylko roznosicielem pizzy. Roznosiciel pizzy przestał być dla mnie roznosicielem pizzy dzięki mojemu przyjacielowi pracującemu w policji. Roznosiciel pizzy przestał być roznosicielem pizzy i jego śmierć też przestała być śmiercią roznosiciela pizzy. Zresztą, tak naprawdę, to nigdy nie była śmierć roznosiciela pizzy. Na pewno ostatnią myślą zamordowanego nie było: "Moja pizza". I na pewno ten, kto go zamordował, nie zrobił tego, bo tak był spragniony pizzy. Nie zabił roznosiciela jako tego, który wozi ze sobą pizzę, raczej jako tego, który wozi ze sobą pieniądze. Albo jako tego, który wozi ze sobą swoje młode ciało. Albo jako tego, który przekazuje rozkazy i meldunki pomiędzy poszczególnymi członkami Tajemniczej Konspiracji Zagłady. Żeby zabić człowieka, trzeba mieć naprawdę poważne motywy. Najważniejszym z nich są pieniądze. Nawet jeśli ofiara ma w kieszeni tylko tyle, ile kosztuje jedna pizza. Ja i mój przyjaciel z policji wiedzieliśmy to wszystko od samego początku, oczywiście. Ale myśleliśmy o zmarłym jako o roznosicielu pizzy, dopóki nie dowiedzieliśmy się, że nazywał się Artur Ś., miał dziewiętnaście lat i trzydzieści cztery złote w kieszeni. Trzydzieści cztery złote to równowartość dwuosobowej pizzy Volcano. Ale trzydzieści cztery złote to więcej niż duża Volcano. Bo za trzydzieści cztery złote można kupić coś innego, na przykład flaszkę. Trzydzieści cztery złote to wolność dysponowania trzydziestoma czterema złotymi. Dlatego trzydzieści cztery złote to więcej niż jakakolwiek równowartość trzydziestu czterech złotych. Trzydzieści cztery złote to władza nad nieskończoną liczbą przedmiotów kosztujących trzydzieści cztery złote, między którymi dokonujesz wyboru. Ta władza jest ograniczona- do trzydziestuczterech złotych - ale jest nieskończona, bo jest władzą nad nie skończoną liczbą przedmiotów. Władza jest chwilowa. Jak już coś kupiłeś za trzydzieści cztery złote, to kończy się twoja możliwość wyboru. Jeśli nie kupisz, jesteś generałem, strategiem, wielkim człowiekiem, który swobodnie decyduje, co zrobi z danymi środkami. Kiedy byłem bezrobotny, brak tej satysfakcji był gorszy niż na przykład brak pizzy i trzydzieści cztery złote. Człowiek to jest ktoś, kto podejmuje decyzje. Choćby była to decyzja dotycząca tego, czy zje kajzerkę za dwadzieścia groszy, czy grahamkę za trzydzieści. Jeżeli nie potrafi sam zadecydować, to przestaje być człowiekiem. Staje się przedmiotem, o którym decydują inni. Kobieta, która go karmi, panie stołówkowe w ośrodku dla bezdomnych, zakonnice w przytułku i tak dalej. Rozumiem, że ktoś mógłby zabić dla trzydziestu czterech złotych. To brzmi strasznie tylko wtedy, gdy się myśli o równowartości tych pieniędzy, a nie o pieniądzach. Nie o nieskończonej władzy, jaką daje nawet jedna złotówka. Były momenty w moim życiu, że ja też byłem gotów zabić za trzydzieści cztery złote. Po to, żeby przynajmniej przez chwilę pobyć panem zaczarowanego królestwa piw, papierosów i batoników. Ale gdyby mi na tym zależało, raczej nie zostawiłbym trzydziestu czterech złotych w torbie Artura. W chwili, kiedy go znaleziono, miał przy sobie jeszcze coś. W ręku ściskał nie tylko wodorosty. Było tam też kilka kosmyków włosów. Włosami zajęła się policja. Na pewien czas przestałem chodzić po bagnach. Zorientowałem się, że czemuś one służą. Nie są całkowicie pozbawione funkcji. Są bardzo funkcjonalne jako miejsce zabicia człowieka. Są takie godziny, kiedy na bagnach nikogo nie ma. Nikt tam nie mieszka, poza kilkoma szczątkowymi rodzinami, dogorywającymi w dwóch czy trzech zagubionych, zapadłych w bagnisty grunt domkach. Te rodziny, a właściwie resztki rodzin, składają się głównie ze staruszków obojga płci. A staruszkowie, jak wiadomo, są przygłusi. A jeśli nawet nie są, to zwykle tacy się robią, gdy słyszą coś, czego nie chcą słyszeć. Tak więc można sobie krzyczeć o pomoc do woli. Półpłynna gleba połyka nie tylko domy. W niektórych miejscach błyskawicznie połknęłaby zwłoki, a nawet kogoś żywego, gdyby go tam wrzucić, choćby tylko pobieżnie unieruchomionego. Morderca Artura jednak nie wykorzystał wielkiego, zarośniętego bajora, które rozciągało się na prawo od kanałku. Nie zawlókł tam trupa. Przestraszył się tego, co zrobił? A może nie miał siły? Zabić jest łatwiej niż ciągnąć ciało przez dwadzieścia metrów. Do tego jeszcze mokre ciało w mokrym ubraniu. Szczególnie jeśli ktoś na przykład nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko kobietą. Albo jeśli ktoś nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko sześćdziesięcioletnim. Albo jeśli ktoś nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko dziesięcioletnim. Policja miała bardzo trudne zadanie. Przez ostatnich kilka dni padał deszcz. To oznaczało nie tylko zmycie i zatarcie ewentualnych śladów. To znaczyło, że cała okolica - poza kanałkiem i otaczającymi go wałami - była niedostępna dla policji. Bagna mają podwójną naturę. Słońce, przetaczając się nad nimi, działa jak walec drogowy. Kiedy jest upał, teren staje się suchy i twardy jak boisko. Kiedy pada, przeobraża się w skrzyżowanie jeziora z buszem. Ogromna ilość krzaków i badyli, wystających z mazi, która jest zbyt płynna, aby być ziemią, i zbyt gęsta, aby być wodą. Nikt jeszcze nie opracował dobrej metody poruszania się po takim terenie. Nawet poduszkowiec nie dałby sobie tutaj rady ze względu na obfite, nieregularne i nieprzewidywalne zarośla. W każdej chwili można wpaść na jakąś nieoczekiwaną a grubą i sprężystą gałąź, która na pewno byłaby zabójcza dla śmigła, turbiny czy dyszy nawet najbardziej futurystycznej maszyny. Wszelkiego rodzaju nadmuchiwane materace czy pływaki w każdej chwili mogłyby zostać przebite, pęknąć lub złamać się w zderzeniu z niezliczonymi gałęźmi, patykami, konarami i kłodami, sterczącymi tuż pod powierzchnią wody. Być może jakimś rozwiązaniem byłoby zastosowanie trumny. Wąskie i długie drewniane pudło, odpowiadające rozmiarami człowiekowi, wypełnione w środku powietrzem i szczelnie zamknięte. Jedyna różnica polegałaby na tym, że człowiek znajdowałby się nie w trumnie, a na niej. Zawarte wtrumnie powietrze utrzymywałoby ją na powierzchni, razem z nią człowieka, który leżałby na niej płasko, z nosem tuż nad powierzchnią wody. Dzięki temu widziałby wszystkie wyłaniające się z bagna zagrożenia. Mógłby je na czas usuwać albo omijać. A wprawiałby ¦ trumnę w ruch, robiąc dłońmi coś, co raz byłoby wiosłowaniem, a raz pełzaniem. Zależnie od stopnia spoistości kawałka bagna, na którym trumniany surfer aktualnie by się znajdował. Nikt, niestety, nie korzysta z takich metod. Ma wyćwiczone inne sposoby badania ziemi: obserwacja śladów, analiza próbek, psy. Policja ma też jeden dobry sposób badania wody: nurek. Ale jak zbadać coś, co nie jest ni ziemią, ni wodą? Jak przeszukać teren, na którym nie da się stanąć, bo grząski muł w ciągu kilku chwil pochłania człowieka? Gdzie jest za gęsto, aby pływać, nie mówiąc już o nurkowaniu? Mój przyjaciel z policji nazywał się Krzysiek i był szefem naszego lokalnego komisariatu. Poznałem go w dość specjalnych okolicznościach. Wtedy gdy budowaliśmy nasz komisariat. "Budowaliśmy" to oczywiście pewna przesada. Tak naprawdę budował komisariat ktoś inny. Ja go tylko zaprojektowałem, a Krzysiek, wtedy jeszcze pan Krzysztof, bardzo się tą budową interesował. Projektowanie komisariatu jest rzeczą o wiele trudniejszą niż projektowanie czegokolwiek innego. Po pierwsze, policja nie ma pieniędzy. Po drugie, nawet jeżeli je ma, nie może pokazywać, że je ma, bo wtedy zaczynają się komentarze, że pieniądze podatników wydawane są na kosztowne budowy, zamiast na ochronę tychże podatników. Po trzecie, komisariat, a szczególnie nowoczesny komisariat, musi być budynkiem o wiele bardziej funkcjonalnym niż inne. To znaczy, że ma więcej funkcji. Muszą być tam miejsca, w których można przetrzymać zatrzymanego, czyli coś w rodzaju aresztu. Muszą być obszerne, podziemne garaże, z których radiowozy mogą dostatecznie szybko wyjechać. Muszą być miejsca specjalnie zabezpieczone, maksymalnie niedostępne dla przybywających z zewnątrz cywilów. Niedawno w pewnym wielkopolskim miasteczku zatrzymano syna burmistrza, ponieważ po pijanemu wdarł się do szpitala i śmiertelnie wystraszył chorych. Wtedy jego przyjaciele wdarli się na komisariat i śmiertelnie wystraszyli policjantów. To wydarzenie okazało się bardzo ważne dla naszego komisariatu. Było dosyć głośne i dzięki niemu przekonałem Krzysztofa, a potem, z jego pomocą, inne odpowiedzialne osoby do mojej koncepcji komisariatu. Chodziło tu nie tylko o stworzenie specjalnych zabezpieczeń wewnątrz i z zewnątrz budynku. Udało mi się także uzmysłowić policjantom, że istnieje coś takiego, jak społeczno-psychologiczne oddziaływanie budowli. Dlaczego możnowładcy budowali zamki, ze wszystkimi tymi wieżyczkami, bastionami i blankami? Żeby budzić dreszcz w złych ludziach. Są rzeczy, które budzą w złych ludziach szczególny dreszcz. Pewnego razu byłem na bagnach, niedaleko miejsca, w którym z niewiadomych przyczyn na drzewie wisi duża lampa stojąca, powieszona na czymś w rodzaju stryczka. Szedłem przez krzaki, niosąc ze sobą torbę foliową, w której znajdowała się butelka wina, porcja pieczonego mięsa i bochenek chleba. Był to okres, kiedy odżywiałem się tylko tymi trzema rodzajami pokarmu, i muszę przyznać, że czułem się wtedy wyjątkowo zdrowo. Z takim właśnie zdrowym samopoczuciem usiadłem sobie na wielkim pniu obalonego drzewa, żeby napocząć zapasy. Zacząłem od wina, nie zwróciłem więc uwagi na to, że foliowa torba, leżąca obok mnie na pniu, nieustannie szeleści i to intensywniej, niż pozwalałby na to wiatr. Dopiero po jednym, szczególnie długim łyku odwróciłem się w bok i zobaczyłem, że mój bochenek chleba jest pusty w środku. To znaczy, zobaczyłem, że bochen jest nadgryziony u jednego końca, a dokładnie, że jest w nim wygryziona mała dziurka. A przez tę dziurkę zobaczyłem, że w środku nic nie ma. Mój chleb był pusty jak wydmuszka. W pierwszej chwili pomyślałem, że taki musiał być, kiedy go kupiłem. Ale to było niemożliwe. Kiedy go brałem do ręki w sklepie, nie miał żadnej dziurki i ważył tyle, co normalny chleb. Miał wszystko w środku, a przyciśnięty dłonią, nie zapadał się w sobie. Teraz zaś trudno mi było nawet myśleć o nim jako o chlebie. Przypominał inne formy świata organicznego, takie jak gniazdo szerszeni lub napuchnięty kadłub kleszcza. Zacząłem nawet myśleć o owadach, a ściślej zastanawiać się nad tym, czy jakieś wyjątkowo szybkie i zdeterminowane owady, powiedzmy mrówki, mogłyby w tak krótkim czasie wyjeść wnętrze mojego chleba. I wtedy usłyszałem ciche, zadowolone z siebie meczenie, które rozbrzmiało za krzakiem. Niedługo potem porzuciłem moją dietę. A komisariat, ze wszystkimi swoimi wieżyczkami, bastionami i blankami, przybrał formę kozy. Oczywiście, nie dla każdego. Nie każdy ma oczy do patrzenia. Dla Krzysztofa i innych policjantów komisariat miał kształt współczesnego minizamku. Otoczyliśmy go betonowym murem dwuipółmetrowej wysokości, z tłuczonym szkłem na szczycie. Mur został udekorowany przy udziale tych nielicznych grafficiarzy z okolicy, którzy zgodzili się współpracować z policją. Graffiti po zewnętrznej stronie muru przedstawiało miasto - domy, kwiaty, trawniki. Graffiti po wewnętrznej stronie muru przedstawiało ludzi, a dokładnie różnego rodzaju przestępców, skutych kajdankami, stłoczonych i ściśniętych. Wyglądało to tak, jak gdyby półkolisty mur, na którym zostali wymalowani, zagarniał ich w stronę komisariatu, otaczając ich ze wszystkich stron. Za murem stały radiowozy na parkingu przy bramie, dalej wznosił się właściwy budynek. Budynek miał bardzo wąskie i wysokie okna, przypominające bardziej szpary strzelnicze i podobnie jak one nieregularnie rozmieszczone. Dwie pary białych, wysokich drzwi wyglądały jak zęby wąskiej, ale żarłocznej szczęki. Od frontu, po obu stronach budynku, w stronę idącego do wejścia człowieka, wysuwały się dwa pawiloniki, zakończone skośnym ścięciem, jakby dwie ogromne raciczki. Jesteś w moich ramionach, mówił ten budynek, ale nie jest to uścisk miłosny. Widzę cię, ale ty nie możesz mnie przejrzeć, mówiła fasada, wyglądająca jak nieludzka twarz, najeżona dużą liczbą oczu zaciśniętych jak szparki. Nienawistnych i pionowych, a więc też nieludzkich. To były oczy kozie. Koza to jedyne zwierzę, które patrzy na człowieka z pogardą. Z taką pogardą, z jaką człowiek zwykle patrzy na zwierzę. Być może wiąże się to z tym, że koza ma źrenice jak pionowe szpary. Nasycony szkłem mur miał imitować długi, ostry język kozy, za pomocą którego bestia może wylizać z miału i zaciągnąć na komisariat całą zawartość. Na tym właśnie polega praca policji. Wszystko to, co uczciwe, mocne, twarde, to tylko zewnętrzna skórka społeczeństwa. To są twarze, stroje, słowa. To, co jest w środku - myśli, uczucia, strachy i pragnienia - jest mięciutkie, drżące, słabe i złe. Policja ma wydobywać ze społeczeństwa tę jego niewidzialną treść, wciągać ją, wchłaniać do wnętrza komisariatu, aby tam się z nią rozprawić. Oczywiście, o tych wszystkich skojarzeniach nie powiedziałem nikomu. Normalny człowiek nie miał ich dostrzegać. Normalny człowiek widział komisariat jako zamek i był zadowolony, że ma taką budowlę na osiedlu, wyglądającą niezwykle wśród bloków i budzącą respekt złych ludzi. Ale jeśli budowla budziła respekt złych ludzi, to nie dlatego, że przypominała zamek. Zły człowiek nie boi się zamków. Ale zły człowiek widzi inaczej niż człowiek normalny. Zły człowiek wszystkich wokół siebie widzi jako drapieżne stwory. Zły człowiek wszystko wokół siebie widzi jako takiego stwora. Wszędzie doszukuje się jego rysów i kształtów. Kiedy normalnemu człowiekowi chmury kojarzą się z lanymi kluskami, złemu kojarzą się z ogromnymi amebami, które płyną po niebie nad nim tylko po to, aby w odpowiedniej chwili zniżyć się do niego, wchłonąć go i pożreć. Normalny człowiek myśli, że Pan Sedes to wielka, uśmiechnięta gęba, która uwielbia pożerać jego kupy. Zły człowiek myśli, że kibel to wielki, bulwoidalny wampir, który wysysa jego ciało przez odbyt, kawałek po kawałku. Dlatego moja koza była tylko dla złych ludzi. Wiedziałem, że oni ją zobaczą, gdy zobaczą komisariat. Chciałem, żeby wtedy się bali. Co prawda ja też się bałem, gdy na niego patrzyłem, ale to pewnie oznaczało, że osiągnąłem zamierzony efekt. Trochę gorzej poszło z rozstawionymi na trawniku pniakami i balami drzewnymi. Miały się kojarzyć ze średniowiecznymi narzędziami wojny, a nawet egzekucji. Ale efekt psuło to, że policjanci i policjantki, łącząc się w grupki, a nawet parki, obsiadali bale drzewne w porze lunchu, aby zjeść kanapkę na świeżym powietrzu. Nie tylko jedli, ale też gruchali między sobą, jakby szafot obsiadły gigantyczne błękitne i czarne gołębie. Niemniej jednak oddziaływanie psychologiczne architektury istniało i mogłem się o tym przekonać na własnej skórze, a właściwie na skórze Krzyśka. Właśnie wtedy przestał być dla mnie panem Krzysztofem, a stał się Krzyśkiem, ale wobec wszystkich innych dokonała się przemiana odwrotna. Do tej pory podwładni traktowali go jak dość kłopotliwego kolegę, który z racji swojej funkcji, choćby nie chciał, musi utrudniać im życie. Nie szanowali go, być może z powodu wielkiego rudego łba. Teraz zaczęli go szanować, ale także usuwać się i uciekać, kiedy się zbliżał. Być może dlatego, że większości ludzi trudno jest nie bać się kogoś, kto jest panem zamku. Gdy pojawiał się na trawniku w porze lunchu, bale i pniaki szybko pustoszały, odzyskując swój pierwotny, średniowieczny charakter, co dla mnie zresztą było pozytywne. Dla dobra mojego zamysłu architektonicznego powinien był spacerować po trawniku jak najczęściej. Dobrze by mu to zresztą zrobiło. Już przedtem był ogromny, ale odkąd powstał komisariat, też zresztą ogromny, Krzysiek zrobił się dwa razy większy. Przestał również witać się, mówiąc: "Czeeść", zaczął się witać, mówiąc: "Witam". A potem w ogóle przestał się witać, mówiąc. Dawał tylko ręką znak, znak wskazujący, czy ¦ człowiek, który przyszedł do niego, ma zacząć mówić, czy też ma czekać. W jego gabinecie pojawił się tron. Co prawda na kółkach, ale ze złoconymi okrągłymi gałkami przy poręczach. Powiedziałem mu, że chcę napisać książkę o chłopcu znalezionym na bagnach. Od tego czasu raz na dwa dni spotykaliśmy się na trawniku z balami drzewnymi. Krzysiek podnosił swój ogromny rudy łeb do góry, patrzył na chmury, na mżawkę, a potem wydawał wyrok: "Nie dzisiaj". Znaczyło to, że śledztwo w sprawie Artura musi czekać na lepszą pogodę. "Śledztwo w sprawie Artura". Tak mówiliśmy, nie: "Śledztwo w sprawie Artura Ś.". Nie nazywaliśmy go już roznosicielem pizzy i nie nazywaliśmy go już nawet Arturem Ś. Nazywaliśmy go Arturem. Właściwie, prawie się z nim zaprzyjaźniliśmy, na tyle go poznaliśmy. Artur, poza tym, że był roznosicielem pizzy, był czymś jeszcze. I to go do mnie bardzo zbliżyło. Jestem architektem. Niedawno dokonałem największej rzeczy w całym moim zawodowym życiu i teraz spokojnie mogę sobie odpoczywać. To ja zaprojektowałem ten ogromny kościół, właściwie katedrę, która właśnie powstała na bagnach. Od początku były kłopoty z odpowiedzią na pytanie, co zbudować w takim miejscu. Kłopoty trochę także natury technicznej, bo grunt był grząski i otoczony wodą. Na szczęście, kościół to łódź. Katolicy wierzą, że ich Kościół to łódź św. Piotra, która gdzieś płynie, prawdopodobnie w stronę raju. Łódź to bardzo dobra forma. Przede wszystkim dlatego, że jest płaska. Można rozłożyć duży ciężar konstrukcji na stosunkowo dużym podłożu, co ma pewne znaczenie, gdy grunt jest niepewny. Ja zaprojektowałem łódź podwodną. Katedrę w formie ogromnej, szklanej łodzi podwodnej, częściowo zanurzonej w ziemi. Wielkie, przezroczyste ściany pokazywały niebo, ale tylko od wysokości trzech metrów w górę. Niżej widać było przez szkło czarną ziemię, w której katedra tkwiła jak zaryta. Czasem miał pojawiać się jakiś robaczek, który wyłaniał się z gleby, aby trykać ślepym łebkiem w szklaną ścianę albo pełznąć wzdłuż niej, dostarczając wrażeń tym wiernym, którzy byli zbyt gruboskórni, aby słuchać kazania księdza Kominowskiego. Dowiedziałem się, że ksiądz Kominowski postanowił zainspirować się kształtem kościoła jako tematem do pierwszego, inauguracyjnego kazania w katedrze. Pewnie chciał powiedzieć o właściwym sensie słowa "nawa" i porównać budowlę do wielkiej ryby, do której wejść musiał Jonasz, aby uchronić się przed utonięciem. Albo może postanowił ogłosić, że łódź Piotrowa, aby ocalić swoich pasażerów przed zalewem, musi stać się dzisiaj łodzią podwodną. Bo o ile dobrze zrozumiałem to, o czym ksiądz Kominowski mówił ze mną, to jego zdaniem świat jest tak naprawdę czymś obcym chrześcijaninowi, szczególnie teraz. Atmosfera świata jest dla chrześcijańskich płuc równie zabójcza, jak woda. Ta woda zalała teraz wszystko, jak w czasach potopu, a nawet bardziej. Arka Noego przynajmniej unosiła się na powierzchni, podczas gdy łódź Piotrowa od dawna znajduje się pod wodą. Ale to, wbrew pozorom, może być dobre dla chrześcijanina. Tam, na górze, przewalają się bałwany, toczą się kampanie wojenne i reklamowe. Chrześcijanin, póki jest pod powierzchnią, może być wolny od tych szaleństw. Może cieszyć się spokojem i bliskością swoich towarzyszy. Może penetrować największe głębie uczuć i myśli, niedostępne tym, którzy żyją na powierzchni powierzchownie. Prawdopodobnie o tym wszystkim ksiądz Kominowski postanowił mówić podczas pierwszej mszy. Było mi bardzo miło, że budując taką katedrę, mogłem pomóc w kwestii kazania. Kościół katolicki udowodnił, że mimo wszystko jest instytucją otwartą, akceptując taki projekt świątyni i takiego architekta. Takiego - czyli niekatolika. Ale jeszcze lepiej Kościół to udowodnił, powierzając świątynię takiemu księdzu, jak ksiądz Kominowski. Były dwie rzeczy, które z całego księdza Kominowskiego najbardziej rzucały się w oczy. Po pierwsze, ksiądz Kominowski był nieustannie mokry. Jaka by nie była pogoda na dworze, ksiądz Kominowski wyglądał tak, jakby wrócił z ulewy. Ciemne włosy miał wilgotne i skołtunione, czoło udekorowane co najmniej pięcioma kroplami. Możliwości były dwie: albo nieustannie brał prysznic, albo pocił się jakimś dziwnym bezwonnym potem, pozbawionym jakichkolwiek zapachów poza leciuteńkim, nieuchwytnym aromatem kadzidła. Tak mogłaby się pocić święta figura. A ksiądz Kominowski był niezwykłą figurą, na pewno świętą. To była ta druga rzecz, która najbardziej rzucała się w oczy. Ksiądz Kominowski należał do tego gatunku świętych figur, które Kościół katolicki chętniej wynosi na ołtarze, niż na tak zwane stolce biskupie. Był chyba kimś w rodzaju duszpasterza środowiskowego, w dodatku nerwowego. Przez całe życie niezwykle ciężko pracował, organizując posługę dla osób starszych, niedołężnych, samotnych lub żyjących w domach opieki. W jego biurze zawsze siedziało kilkoro staruszków. Kilkoro innych, nieco młodszych i bardziej mobilnych, zawsze za nim dreptało, gdy tylko opuszczał plebanię. Żeby dostosować się do ich tempa, ksiądz też nauczył się dreptać. Prawie nigdy nie widywało się go bez tej wiekowej asysty, ale nawet wtedy, gdy był sam, też dreptał. Weszło mu to w krew. Podobnie jak wyglądanie na starszego, niż był naprawdę. Zastanawiałem się, czy świadomie upodobnił się do swoich podopiecznych, tak żeby nie było im przykro, że jest on od nich trochę młodszy. Zasługiwał na podziw, bo dla większości zwykłych ludzi nieustanne obcowanie z takimi starcami musiałoby być bardzo ciężkie. Najtrudniej było obcować z ich oczami, bo te były najmniej stare. Oczy najmniej się starzeją. Skóra wokół oczu marszczy się i pęka, ale nie same oczy. Osiemdziesięcioletnia dziewczyna może mieć takie same oczy jak osiemnastoletnia. Tyle że rzadko kiedy te oczy patrzą tak jak u osiemnastolatki. Patrzą inaczej, bo patrzą na co innego. Patrzą na śmierć, choroby, na cierpienie, które nigdy się nie kończy, albo, co gorsza, kończy się nagle. Te oczy patrzą na innych, młodszych ludzi, którzy nie chcą w nie patrzeć, którzy chcą uciec, żeby nie patrzeć. Kiedy człowiek nie ma w sobie absolutnego spokoju, nie może długo przebywać ze starszymi ludźmi i nie zwariować. Bo kiedy z nimi przebywa, uświadamia sobie, że w środku tych pomarszczonych, rozpadających się potworów siedzą tacy sami ludzie jak on. Nie wiadomo dlaczego skazani na taki los. Można stracić wiarę w Boga. Ja bym ją stracił, gdyby nie to, że mam już taką, której nie można stracić. Dlaczego? Co mi daje taką wiarę? Wielkie szklane ściany, nawy boczne, wrzynające się w przestrzeń katedry jak żebra wieloryba, witraże, okrągłe jak bulaje, z kolorowego szkła wtopionego W przezroczyste szkło ścian, ołtarz, który wznosi się ku niebu na również przezroczystym podwyższeniu, pusta przestrzeń za ołtarzem, która znowu nurkuje W głąb ziemi. Dokonałem czegoś, o czym marzyłem całe życie. Po czymś takim człowiek zaczyna rozumieć, że Bóg naprawdę istnieje i pilnuje naszych marzeń. Po czymś takim człowiek może spokojnie żyć. I spokojnie umrzeć. Ciekawe, czy tak właśnie myślał Artur po wyhodowaniu swojej ostatniej budowli? Artur, jak się okazało, nie tylko rozwoził pizzę, ale także studiował architekturę. A poza tym był jednym z pionierów jeszcze niemodnego, ale powoli rozprzestrzeniającego się hobby zwanego grow-buildingiem. Grow-building to budowanie z klocków. Tyle że są to klocki o specyficznej strukturze. Zbudowane z wieluset porowatych warstewek, szybko nasiąkają wodą, gdy się je podleje. A gdy nasiąkną - to rosną. Ale rosną nieregularnie. Każdy z nich przybiera nieco inny kształt. Jeżeli podleje się całą budowlę, jej kształt też się zmienia. Nieraz w sposób bardzo nieoczekiwany. Za pomocą odpowiedniego podlewania w różnych punktach umiejętny hodowca potrafi sprawić, że wyrośnie mu budowla w przybliżeniu podobna do tego, co chciał osiągnąć. Ale tylko w przybliżeniu. Grow-building to gra z przypadkiem. I najlepsze w niej są niespodzianki. Jedna z budowli Artura w ostatecznym kształcie przybrała kształt pośredni pomiędzy wydrążonym kielichem a chatką. Inna prawdopodobnie miała być czymś w rodzaju małego namiotu w jego pokoju, do którego mógłby się wczołgiwać, ale w końcu wyszło coś, do czego mógłby wczołgać się tylko wyjątkowo pokręcony wąż. Oczywiście, wszystkie konstrukcje Artura zajmowały niewielką przestrzeń. Wszystkie były ograniczone niewielkimi rozmiarami małego pokoju, który zajmował w małym mieszkaniu swoich rodziców. Ale wszystkie były szkicami niewyobrażalnych dzisiaj budowli, jakie mogły powstać w przyszłości. Niektórzy uważają, że grow-building to technika architektoniczna przyszłych czasów. Zazwyczaj kiedy chodziłem na spacer po bagnach, omijałem ich południową część, w której właśnie powstała moja katedra. Nie musiałem jej oglądać. Wiedziałem, że stoi. I miałem nadzieję, że nie zniknie przed moją śmiercią. Poza tym nadawała zajmowanej przez siebie przestrzeni sens. To już nie była część bagien, miejsce, które nie służyło do niczego. To było miejsce, które służyło do kontaktowania się z Bogiem. A więc do czegoś. Niestety, moim zdaniem najlepiej do kontaktowania się z Bogiem służą miejsca, które nie służą do niczego. A spełnienie marzeń zawsze ogranicza możliwości. Dopóki marzenia były marzeniami, były możliwościami. Kiedy się spełniają, przestają być możliwościami i możliwości jest mniej. Teraz musiałem też ograniczyć swoje wycieczki w północnej części bagien. Dokładniej, musiałem ograniczyć ich zasięg tak, aby omijać miejsce, w którym zginął Artur. Pozostała mi zachodnia część. Docierało się tam kilkoma drogami. Północna prowadziła obok miejsca, w którym zginął Artur. Południowa - obok katedry. Środkowa była niedostępna, kiedy padał deszcz i jeszcze parę dni po deszczu. Dlatego mogłem wejść na bagna dopiero wtedy, kiedy przestało padać i minęło jeszcze trochę czasu niezbędnego do wyschnięcia terenu. Tak jak policja. Kiedy szedłem na bagna, widziałem, jak błotnistą ścieżką ze skarpy zjeżdża podrygujący radiowóz. Potem w oddali zobaczyłem coś, co wyglądało jak podniecenie, jeśli w ogóle można mówić o podnieceniu w stosunku do niewyraźnych sylwetek, podskakujących na horyzoncie. Później dowiedziałem się, co tam się stało. Dwa dni wcześniej policja po raz pierwszy odważyła zapuścić się na bagna. Było jeszcze dość mokro. Jeden z psów policyjnych zaczął zachowywać się dziwnie, jak gdyby próbował popełnić samobójstwo. Przez cały czas próbował wskoczyć w bagniste bajoro o nieznanej głębokości. Z najwyższym trudem dwóm policjantom udało się go powstrzymać. Dopiero dwa dni później jakiś policyjny supermózg wpadł na pomysł, że pies mógł mieć powód takiego zachowania i nie była to depresja wywołana skromnymi racjami żywnościowymi. Policjanci znowu zaprowadzili zwierzaka nad bagniste bajoro. Bajoro już zniknęło, w jego miejscu był miękki grunt. Pies jednak zaczął ten grunt rozgrzebywać, dokładnie w tym samym miejscu, w którym wcześniej próbował się utopić. To, do czego się dogrzebał, było czubkiem głowy. Co prawda, nie od razu można było rozpoznać, że to głowa. Skóra ludzka w torfowisku nie gnije, ale robi się brązowa lub czarna. Zęby stają się miękkie jak guma. Całość nasiąka wodą i przybiera dziwne kształty. Ale tym razem jednak udało się zidentyfikować pierwotny kształt tej głowy, a co za tym idzie - twarz. Twarz należała do Michała P., który zaginął w okolicy jakiś rok temu. Właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy wykańczać katedrę. Michał P. miał wtedy siedemnaście lat. Teraz byłby pełnoletni. Stał na baczność, pionowo wchłonięty przez torfowisko. Sugerowałoby to, że utonął w nim, a nie został zakopany. Jedynym problemem były jego ręce. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, właśnie na baczność. A zazwyczaj przy utonięciu ręce są ostatnią rzeczą, która tonie. Dlatego sterczą do góry. W tym wypadku nie sterczały. Sprawa się wyjaśniła, Kiedy okazało się, że na ciele znaleziono ślady sznurów. Głęboko wrzynając się w coraz bardziej miękką i plastyczną skórę trupa, sznury pozostawiły wielkie bruzdy, poczym same zgniły. Kiedy dowiedziałem się, że Michał P. tak naprawdę nazywał się Michał Pawica, uświadomiłem sobie, że go znałem. Dawno temu, kiedy jeszcze zajmowałem się - i przejmowałem - takimi sprawami, byłem członkiem jury konkursu plastycznego rozpisanego wśród licealistów przez producenta napoju energetyzującego, który najprawdopodobniej chciał udowodnić, że po wypiciu jednej butelki każdy staje się Leonardem da Vincim. Producent się mylił. Mimo, że uczestnikom konkursu hojnie rozdano po dwie puszki na głowę, to, co zaprezentowali, wyglądało ¦ jak dzieło niedorozwiniętego dziecka, a po części przypadku. nie wiem co gorsze. Jeżeli na chwilę pozbędziemy się ludzkich uczuć, niedorozwinięte dziecko może nas rozbawić. Coś, co wygląda jak dzieło przypadku, nie rozbawia. Najwyżej może sprawić, że pozbędziemy się ludzkich uczuć. Ja sam czułem, jak mnie one opuszczają, kiedy patrzyłem na pistolety z lufą o przekroju w kształcie odbytu, albo nadmuchane prezerwatywy oblepione artykułami z gazet lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście. Prezerwatywę oblepiano przed nadmuchaniem, a więc podczas nadmuchiwania papier darł się w sposób przypadkowy. Prezerwatywa wyglądała przez to jak trędowata, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, że papier darł się w sposób przypadkowy, podobnie jak przypadkowy był związek między całą konstrukcją a treścią artykułów gazetowych. Jedyną ciekawą pracę zaprezentował pewien chłopak o dużej ilości jasnych włosów. Było to kilka człekokształtnych figurek z gliny i metalu, wydrążonych w środku, które pełniły zarazem funkcje instrumentów muzycznych - dmuchając w jedną z dziurek w figurce (niestety, przeważnie był to odbyt), można było osiągnąć prostą gamę czterech lub pięciu dźwięków. Odgłos, jaki figurka wydawała, był specjalnie - i specyficznie - dostosowany do jej postaci. Na przykład figurka przedstawiająca kata z toporem wydawała z siebie wesołe, beztroskie piszczenie, podczas gdy kurczaczek był w brzmieńiu raczej pogrzebowy. Rzecz jasna, praca nie dostała żadnej nagrody ze względu na swą kontrowersyjność. Wygrała jedyna praca, która niczego nie przedstawiała, poza paroma kawałkami bezkształtnego metalu. Może było to jakieś wyjście z sytuacji. Czymś w rodzaju nagrody dla chłopaka - i dla mnie, za udział w tej męce - był fakt, że mogliśmy sobie po ogłoszeniu werdyktu przyjemnie pokonwersować o pierwotnej jedności sztuk plastycznych i muzycznych, szczególnie architektury. Ja mu powiedziałem, iż katedry niegdyś budowano tak, aby odzwierciedlały melodykę chorału gregoriańskiego. On mi powiedział, że ludzie pierwotni malowali swoje włochate nosorożce akurat w tych miejscach swoich jaskiń, w których była najlepsza akustyka, tak żeby móc sobie przyjemnie powyć, patrząc na te nosorożce. Zdradził mi, że pragnie w przyszłości doprowadzić do ponownego odrodzenia równości między rzeźbą i architekturą z jednej strony, a muzyką z drugiej. Tylko nie wiedział jeszcze, jak to zrobić - cała orkiestra składająca się z wydrążonych figurek była tylko półśrodkiem. Teraz można było z całą pewnością powiedzieć, że już mu się to nie uda. Kiedy siedziałem w moim mieszkaniu i zastanawiałem się nad tym, co się stało, zadzwonił nagle telefon. - Cześć - powiedział kobiecy głos. - Halo - powiedziałem niepewnie. - Cześć, to ja - powiedział kobiecy głos. - Halo, to ja - powiedziałem niepewnie. - Oj, przestań się wygłupiać - powiedział kobiecy głos. - Nie udawaj, że mnie nie znasz. Anka. Znałem Ankę. Poznałem ją kiedyś w ten sposób, że wygrałem konkurs. Oczywiście, nie był to konkurs pod hasłem "Kto pozna Ankę", w którym nagrodą dla tego, kto pozna Ankę, miało być poznanie Anki. Był to normalny albo prawie normalny - konkurs na projekt siedziby dla polskiego oddziału wielkiego konsorcjum, którego genera