10203
Szczegóły |
Tytuł |
10203 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10203 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10203 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10203 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Piątek
Bagno
Wersję elektroniczną przygotował Bogusz Koczaski
Od kiedy odkryłem Boga, przestała boleć mnie wątroba.
Poprawiła mi się cera, a sine worki pod oczami
znowu stały się różowe i gładkie.
Pooddawałem pieniądze, które byłem winien byłym przyjaciołom.
Zacząłem chodzić na długie spacery.
Mam szczęście, że mieszkam w dość osobliwej części Warszawy.
Kiedy wychodzę z domu, mam zaraz fryzjera,
biuro podróży, supermarket, sklep meblowy, pizzerię,
klinikę, agencję usług seksualnych, agencję ochrony
i bagna. Mam więc wszystko, co potrzebne. Włącznie
z miejscem ewentualnej ucieczki. Wystarczy minuta,
żeby nie być wśród placówek usługowych. Wystarczy
minuta, żeby być w takiej przestrzeni, która do niczego
nie służy.
W tej właśnie do niczego nie służącej przestrzeni
doświadczyłem czegoś, co okazało się największym
doznaniem mojego życia. Wiązało się to z pewnym
patyczkiem.
Wschodnią granicę bagien wytycza duży potok.
Zanim dotrze do bagien, wcześniej płynie przez Warszawę.
Ale płynąc przez Warszawę, roztacza wokół siebie strefę
ochronną niczego.
Dokładnie rzecz biorąc, znaczy to, że po obu brzegach
potoku nie zaczyna się od razu miasto, tylko jest
zieleń, co najmniej pięćdziesięciometrowej szerokości.
Nie jest to park, ogród ani las. Nie jest to nic, co byłoby
w jakikolwiek sposób nazwane. Dlatego chętnie bawią
się tam dzieci. Dzieci lubią takie miejsca, które nie
mają nazwy, do niczego nie służą i w których - może
właśnie dlatego, że do niczego nie służą - wszystko się
może zdarzyć. Z Biblii, która szczególnie dużo uwagi
poświęca pustyniom, można wywnioskować, że Bóg też
lubi takie miejsca.
Kilka lat temu w potoku pojawiła się świnia wielkości
sporej kanapy. Tak imponujące rozmiary miała dzięki
procesom związanym z rozkładem. Gazy gnilne rozdęły
ją niczym balon i uczyniły lekką, dlatego podczas swej
wodnej podróży unosiła się na powierzchni potoku jak
plażowa piłka. Różowo-siny przybysz, płynący w stronę
pobliskiego kościoła, wywołał zrozumiałą radość wśród
dzieciarni bawiącej się nad rzeczką. Niestety, matki,
babki, ciotki i strażacy wspólnymi siłami powstrzymali
osobliwego żeglarza. Świnia nie wpłynęła na bagna.
Bagna łączą się z potokiem za pomocą systemu wąskich kanałków.
Pewnego razu szedłem wzdłuż jednego z takich kanałków,
nie szerszego niż metr, ale za to bardzo długiego.
Szedłem i szedłem, aż zobaczyłem w wodzie coś
czerwonego. Była to wielka, kwadratowa torba, w jakiej
roznosiciele pizzy transportują swoje okrągłe i gorące
ładunki. Leżała na dnie kanału, wystając nad powierzchnię
tylko jednym kantem. Najwyraźniej pozbawiona
była tej błogosławionej lekkości, którą miała świnia. Ale
chociaż pozbawiona lekkości, na pewno nie mogła być
pozbawiona wielu innych zalet, takich jak na przykład
historia. Znajdująca się w takim miejscu torba roznosiciela
pizzy po prostu musi mieć swoją historię - bo bez
jakichś specjalnych przyczyn takie torby w takich miejscach
się nie zjawiają.
Mogło być tak, że grupa młodych chłopców szukała
sobie otoczenia, które byłoby dla nich wystarczająco
romantyczne, aby wypić w nim sześć puszek piwa. Ich
aprobatę mogła uzyskać pobliska wierzba, która jest
bardzo romantyczna, ponieważ jest pod nią grób jakichś
dzieci, które poległy w związku z ostatnią wojną.
Nadmiar piwa i tlenu mógł sprawić, że chłopcy zgłodnieli
i zamówili pizzę pod wierzbę. Roznosiciel pizzy,
pewnie w tym samym wieku co oni, mógł zbyt długo
się błąkać, poszukując chłopców pod wszystkimi romantycznymi
wierzbami w okolicy, co sprawiło, że
w rezultacie dowiózł pizzę zimną. "Ty chuju!" - mogli
powiedzieć chłopcy, wrzucając roznosicielską torbę do
kanału i przeganiając roznosiciela razem z jego skuterkiem.
Albo było inaczej. Roznosiciel znajdował się w mojej
dzielnicy miasta, a otrzymał zamówienie z dzielnicy
znajdującej się za bagnami. Postanowił skrócić sobie
drogę, jadąc przez bagna. Ale kiedy tylko wjechał na
ten wielki, pusty, niczemu nie służący obszar, zadał
sobie pytanie: "Co ja robię? Rozwożę pizzę. I jeszcze
ciągle muszę się martwić, czy dojedzie gorąca. Czyli
dostaję wrzodów na żołądku tylko po to, żeby ktoś
inny miał w nim ciepło". I biorąc przykład z bagien,
przestał służyć komukolwiek i czemukolwiek. Wyrzu-
cił torbę z pizzami do kanału i odjechał na swoim skuterku
w szeroki świat. Albo zaczął jeździć nim w kółko
po bagnach, nie opuszczając już nigdy ich terenu. Bo
gdzie indziej mógłby mieć więcej wolności?
Analizując tak los roznosiciela pizzy, wrzuciłem do
kanałku spory patyk, który popłynął ze mną, to znaczy
w tym samym kierunku, w którym ja szedłem. Niestety,
nie był to najszybszy patyczek świata. Musiałem iść wolniej
i uważniej, niż zwykle chodzi nawet tak spokojny
człowiek jak ja. Musiałem iść wolniej i uważniej, aby
nie stracić z oczu mojego patyczka, na którego czyhały
różne niebezpieczeństwa. Mógł się zaczepić którymś ze
swoich końców o brzeg, o kępę kudłatych wodorostów,
o jeden z wielu aluminiowych garnków, którymi ktoś
udekorował dno kanału.
Dlatego co jakiś czas musiałem się zatrzymywać
i spoglądać z troską na patyczek, a on próbował mnie
dogonić, podskakując nerwowo na zmarszczkach wody.
Spoglądałem z troską, ale ta troska była przyjemna. Mój
spacer miał teraz sens. Był podporządkowany patyczkowi,
w pewnym sensie mu służył. Aczkolwiek sam patyczek,
oczywiście, nie służył niczemu.
Miałem więc podwójną przyjemność, tę z sensu i tę
z bezsensu. Kto wie, pomyślałem w pewnym momencie
mojego marszu, kto wie, może właśnie na tym polega
ojcostwo?
I wtedy właśnie patyczek definitywnie na czymś
utknął. Było to czarne. Para nóg w czarnych dżinsach,
czarnych chyba dlatego, że nasiąkły wodą. Czerwona
kurtka roznosiciela pizzy. Sina dłoń, równocześnie
spuchnięta i pomarszczona jak u kogoś starego, trzymająca
kępę wodorostów za włosy.
Podrygiwał, więc pomyślałem, że żyje. Ale zaraz potem
zorientowałem się, że to tylko woda nim porusza.
Nie był jeszcze na tyle lekki, żeby popłynąć jak świnia.
I tak stałem się częścią jednej z największych zagadek,
jakie kiedykolwiek pojawiły się w naszym kraju.
Wtedy, oczywiście, jeszcze o tym nie wiedziałem.
Wtedy biegłem, częściowo na czworakach, ze względu
na stromiznę. Wdrapywałem się na górę po błotnistej
skarpie, żeby jak najszybciej dostać się tam, gdzie jest
pizzeria, biuro podróży i posterunek policji.
Jakiś czas po powrocie do domu zacząłem kroić sobie
ser na kolację. Najpierw pokroiłem go na plastry. Plastry
pokroiłem na paseczki. Paseczki pokroiłem w kostkę. Tę
kostkę w jeszcze drobniejszą kostkę. Kiedy się powstrzy-
małem, ser przybrał już prawie postać proszku, ale nie
zmartwiło mnie to. Zmartwienie jest dla mnie coraz bardziej
niekonkretnym, abstrakcyjnym pojęciem. A takie
sytuacje często mi się zdarzają, od kiedy odkryłem Boga,
Jest to w pewnym sensie cena, którą płacę za to, że odkryłem
Boga już teraz, chociaż wciąż żyję w tym ograniczonym,
przyziemnym, fizycznym świecie. Teraz mój
spokój jest za duży, aby zaniepokoiła mnie przedłużająca
się czynność krojenia. A przede wszystkim jest za
duży, aby zburzył go zapach sera. Większość ludzi przestaje
kroić ser nie dlatego, że ser już został odpowiednio
pokrojony, ale dlatego, że krojący zrobił się głodny.
U mnie taka bariera nie występuje. A tak naprawdę to
w krojeniu sera nie ma żadnych innych poważnych barier,
i dlatego powstał proszek.
Odzyskałem ser jako pewnego rodzaju całość poprzez
podsmażenie proszku i stopienie go na patelni.
Pewnego rodzaju całość oznaczała gąbczastą, gorącą,
a nawet trochę pulsującą pod wpływem wrzącego tłuszczu
gulę. Ale tak się składa, że ja bardzo lubię takie gule.
Lubię jeść wszystko, co stawia lekki opór. Dawniej denerwowało
mnie, gdy jedzenie opierało się mojej szczęce.
Gdy przeciwstawiało mi kości, skórę, żyły albo cokolwiek
perfidną gąbczastość, w której więzną siekacze.
Teraz odkryłem uroki powolnego zagłębiania się kłami
w rzeczy twarde. Kiedy coś nie daje się rozgryźć od razu,
ma się więcej czasu, aby poczuć tego smak, konsystencję,
wewnętrzną budowę i istotę. Jedzenie jest przyjemne,
bo jest szczególnie intymną formą poznania. Tylko żeby
to odkryć, musiałem przestać się niepokoić i niecierpliwić.
Musiałem zacząć jeść powoli. Czasem dla czegoś
w rodzaju zabawy przedłużałem żucie, mówiąc do siebie
powoli i cicho w trakcie jedzenia: "Przestań mnie gryźć.
Zobaczysz, zniszczę ci wątrobę".
Dlatego żywię się rzeczami, które nie są łatwe do
zjedzenia. I w których jest coś z upartego męczennika.
Ostatnio kupiłem sobie dużą wędzoną nogę świni.
Noga świni ma to do siebie, że w większej mierze wypełniona
jest twardą kością, a z zewnątrz otacza ją twarda
skóra. Do tego jeszcze świnia wędzona jest prawie surowa,
a więc bardzo bliska świni żywej i zdolnej do
oporu. Ale tym, co zadecydowało o zakupie świńskiej
nogi, był kształt uwędzonej racicy. Cztery kopytka, wyglądające
prawie jak palce, prawdopodobnie podczas
uboju zostały tak dziwacznie powyginane, że ułożyły
się w coś, co przypominało wyzywający znak figi. Skonsumowałem
tę figę razem z całą nogą.
Oczywiście pod względem zdolności do stawiania
oporu gąbczasta gula nie może równać się ze świnią.
Gula przyjmuje wbite w siebie kły bez najmniejszego
kwiknięcia. Jednakże później trudno jest te kły wyjąć,
i dlatego wielu ludzi stara się wyeliminować gule ze
swojego życia. Między innymi gule, zamiast zostać podane
w swej naturalnej postaci, zostają rozsmarowane
na płaskich, okrągłych kawałkach drożdżowego ciasta,
i następnie, pod nazwą pizzy, rozwozi się je po domach.
I nie tylko po domach, jak świadczyła o tym śmierć roznosiciela
pizzy.
Pizza teoretycznie pochodzi z Włoch. I właśnie we
Włoszech ktoś kiedyś powiedział, że są tacy ludzie, którzy
mają tylko jeden sposób na to, aby zauważono, że
istnieją: umrzeć. Roznosiciel pizzy ma jeszcze drugi sposób:
dowieźć zimną pizzę.
Kiedy człowiek orientuje się, że tak jest, normalną reakcją
jest zastanowić się nad tym, czy nie mogłoby być
inaczej. Jako pierwsze warto zadać sobie pytanie:
"Czy naprawdę tak było?".
Stary świat, świat sprzed roku 1989,1939,1914, 1866,
1815, 1789, był o wiele gorszy od tego, w którym żyjemy.
Wtedy ludzie na pewno o wiele silniej zauważali się
na wzajem. Jak przypuszczam, częściowo brało się to stąd,
że prawie nie czytali książek, nie mieli filmów ani telewizji.
Nie potrzebowali tych wszystkich rzeczy tak bardzo,
jak my potrzebujemy. Nie potrzebowali nieustannego
przyswajania sobie różnych wymyślonych historii.
Historii, czyli opowieści, w których życie postaci przebiega
według jakiegoś logicznego schematu, ma cel i sens.
Nie potrzebowali tego, bo ich własne życie miało bardzo
logiczny schemat, w który wierzyli. Nawet jeśli ktoś
umierał z głodu lub na stosie, to wiedział, że poprzez
swoje męczarnie uczestniczy w świętej męce zamordowanego
Boga
Choć może to, co teraz mówię, brzmi zbyt optymistycznie.
Życie ludzi w tamtych czasach, jak można
przypuszczać, było wypełnione głównie rozpaczą.
Z doświadczenia wiem jednak, że żaden człowiek nie
wytrzyma długo rozpaczy,
zawsze zacznie sobie wymyślać pocieszające wizje.
Dlatego prawie wszystkie historie,
jakich słuchali ludzie w tamtych czasach,
miały ten sam sens - religijny.
Interesował ich tylko taki sens opowieści,
który potwierdzał dobrze im znany sens ich własnego życia.
Chcieli ciągle utwierdzać się w tym sensie.
To my chcemy nieustannie poszukiwać
nowych sensów i schematów.
Oni nie chcieli.
To my potrzebujemy nieustannie nowych opowieści
i historii, bo każda z nich daje nam na chwilę wiarę,
że jeśli nie w naszym,
to przynajmniej w cudzym życiu może być jakaś logika,
jakiś cel.
Gdy opowieść się kończy,
kończy się i wiara.
Potrzebna jest nowa opowieść i nowa wiara.
Tak z nami jest.
Oni mieli jedną wiarę, która odnosiła się przede
wszystkim do ich własnego życia.
Dlatego żeby zaspokoić
potrzebę logiki i celu,
potrzebowali dużo mniejszej liczby opowieści niż ta,
którą my się karmimy przez telewizję,
gazety, internet, kino, radio i książki.
Dlatego mieli tych opowieści mniej,
doświadczali ich rzadziej i doświadczali ich inaczej.
Ludzie tamtych epok przez większość
czasu żyli poza światem fikcji.
Dlatego gdy raz przypadkiem udawało im się
usłyszeć poetę śpiewającego o wojnie,
o rycerzu, o miłości jakiejś pary,
to nie sens, nie morał
opowieści był dla nich najważniejszy
(już i tak go znali, bo prawie
wszystkie opowieści miały ten sam morał).
Przede wszystkim oni tę opowieść przeżywali.
Płakali, wściekali się, gryźli palce.
Jak gdyby to było ich własne życie.
Każdy, kto miał coś do opowiedzenia,
mógł liczyć na taki odbiór.
Gdy pojawiał się ktoś obcy,
inni byli ciekawi tego kogoś,
byli ciekawi historii jego życia...
A właściwie jego historia to opowieść
z sensem, schematem, morałem,
a oni morał już znali.
Oni nie byli ciekawi historii życia przybysza.
Oni byli ciekawi jego życia.
Zdałem sobie sprawę z tego, że praktycznie zerwałem
stosunki z pewnym przyjacielem, kiedy w telewizorze
się wykonawca muzyki pop, bardzo do
niego podobny i obdarzony podobnym głosem. Wykonawca
zaspokoił całkowicie moją potrzebę obcowania
przyjacielem. Ten mój przyjaciel niedługo potem umarł
od picia wódki. Później zniknął też i wykonawca, wycofano go
z anteny.
Dlatego zastanawiam się nad tym, czy nie należałoby
znieść albo bardzo ograniczyć tę całą nieustającą produkcję
powieści, opowiadań, scenariuszy, filmów, seriali.
Jeśli zakazuje się narkotyków i ogranicza spożycie alkoholu.
Oczywiście jeśli tak zrobimy, nagle pojawi się nagły
głód sensu, logicznego schematu w ludzkim życiu.
To bardzo bolesne. Ale może dać dobre wyniki.
Nie wierzę, że ludzie masowo wrócą do Boga.
Nie zaczną szukać jakiejś logiki w swoim własnym
i w życiu tych pięciu, siedmiu osób, które
wierzą naprawdę. Zamiast szukać ciągle nowych sensów
zaczną poszukiwać tylko jednego,
ale za to prawdziwego.
Zamiast w telewizji, zaczną go tropić u siebie,
u przyjaciół.
Zaczną być ich ciekawi,
ciekawi ich życia, ich duchowości,
ich historii. I nikt już nie będzie tylko
roznosicielem pizzy.
Roznosiciel pizzy przestał być
dla mnie roznosicielem pizzy
dzięki mojemu przyjacielowi pracującemu
w policji.
Roznosiciel pizzy przestał być roznosicielem pizzy
i jego śmierć też przestała być śmiercią roznosiciela pizzy.
Zresztą, tak naprawdę, to nigdy nie była śmierć roznosiciela
pizzy. Na pewno ostatnią myślą zamordowanego
nie było: "Moja pizza". I na pewno ten, kto go zamordował,
nie zrobił tego, bo tak był spragniony pizzy. Nie zabił
roznosiciela jako tego, który wozi ze sobą pizzę,
raczej jako tego, który wozi ze sobą pieniądze. Albo jako
tego, który wozi ze sobą swoje młode ciało. Albo jako
tego, który przekazuje rozkazy i meldunki pomiędzy
poszczególnymi członkami Tajemniczej Konspiracji
Zagłady. Żeby zabić człowieka, trzeba mieć naprawdę
poważne motywy.
Najważniejszym z nich są pieniądze. Nawet jeśli ofiara
ma w kieszeni tylko tyle, ile kosztuje jedna pizza.
Ja i mój przyjaciel z policji wiedzieliśmy to wszystko
od samego początku, oczywiście. Ale myśleliśmy o zmarłym
jako o roznosicielu pizzy, dopóki nie dowiedzieliśmy
się, że nazywał się Artur Ś., miał dziewiętnaście lat
i trzydzieści cztery złote w kieszeni.
Trzydzieści cztery złote to równowartość dwuosobowej
pizzy Volcano. Ale trzydzieści cztery złote to więcej
niż duża Volcano. Bo za trzydzieści cztery złote można
kupić coś innego, na przykład flaszkę. Trzydzieści cztery
złote to wolność dysponowania trzydziestoma czterema
złotymi. Dlatego trzydzieści cztery złote to więcej niż
jakakolwiek równowartość trzydziestu czterech złotych.
Trzydzieści cztery złote to władza nad nieskończoną
liczbą przedmiotów kosztujących trzydzieści cztery
złote, między którymi dokonujesz wyboru.
Ta władza jest ograniczona- do trzydziestuczterech
złotych - ale jest nieskończona, bo jest władzą nad nie
skończoną liczbą przedmiotów.
Władza jest chwilowa. Jak już coś kupiłeś za trzydzieści
cztery złote, to kończy się twoja możliwość wyboru.
Jeśli nie kupisz, jesteś generałem, strategiem,
wielkim człowiekiem, który swobodnie decyduje, co zrobi
z danymi środkami. Kiedy byłem bezrobotny,
brak tej satysfakcji był gorszy niż na przykład brak pizzy
i trzydzieści cztery złote.
Człowiek to jest ktoś, kto podejmuje decyzje. Choćby była to
decyzja dotycząca tego, czy zje kajzerkę za dwadzieścia
groszy, czy grahamkę za trzydzieści. Jeżeli nie potrafi sam
zadecydować, to przestaje być człowiekiem.
Staje się przedmiotem, o którym decydują inni.
Kobieta, która go karmi, panie stołówkowe w ośrodku
dla bezdomnych, zakonnice w przytułku i tak dalej.
Rozumiem, że ktoś mógłby zabić dla trzydziestu czterech
złotych. To brzmi strasznie tylko wtedy,
gdy się myśli o równowartości tych pieniędzy, a nie
o pieniądzach. Nie o nieskończonej władzy,
jaką daje nawet jedna złotówka.
Były momenty w moim życiu, że ja też byłem
gotów zabić za trzydzieści cztery złote.
Po to, żeby przynajmniej
przez chwilę pobyć panem
zaczarowanego królestwa piw,
papierosów i batoników.
Ale gdyby mi na tym zależało,
raczej nie zostawiłbym trzydziestu czterech
złotych w torbie Artura.
W chwili, kiedy go znaleziono, miał przy sobie jeszcze coś.
W ręku ściskał nie tylko wodorosty. Było tam też
kilka kosmyków włosów.
Włosami zajęła się policja.
Na pewien czas przestałem chodzić po bagnach. Zorientowałem
się, że czemuś one służą. Nie są całkowicie
pozbawione funkcji. Są bardzo funkcjonalne jako miejsce
zabicia człowieka.
Są takie godziny, kiedy na bagnach nikogo nie ma.
Nikt tam nie mieszka, poza kilkoma szczątkowymi rodzinami,
dogorywającymi w dwóch czy trzech zagubionych,
zapadłych w bagnisty grunt domkach. Te rodziny,
a właściwie resztki rodzin, składają się głównie ze staruszków
obojga płci. A staruszkowie, jak wiadomo, są
przygłusi. A jeśli nawet nie są, to zwykle tacy się robią,
gdy słyszą coś, czego nie chcą słyszeć. Tak więc można
sobie krzyczeć o pomoc do woli.
Półpłynna gleba połyka nie tylko domy. W niektórych
miejscach błyskawicznie połknęłaby zwłoki, a nawet kogoś
żywego, gdyby go tam wrzucić, choćby tylko pobieżnie
unieruchomionego.
Morderca Artura jednak nie wykorzystał wielkiego,
zarośniętego bajora, które rozciągało się na prawo od
kanałku. Nie zawlókł tam trupa. Przestraszył się tego, co
zrobił? A może nie miał siły? Zabić jest łatwiej niż ciągnąć
ciało przez dwadzieścia metrów. Do tego jeszcze mokre
ciało w mokrym ubraniu. Szczególnie jeśli ktoś na
przykład nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko kobietą.
Albo jeśli ktoś nie jest dwudziestoletnim mężczyzną,
tylko sześćdziesięcioletnim. Albo jeśli ktoś nie jest
dwudziestoletnim mężczyzną, tylko dziesięcioletnim.
Policja miała bardzo trudne zadanie. Przez ostatnich
kilka dni padał deszcz. To oznaczało nie tylko zmycie
i zatarcie ewentualnych śladów. To znaczyło, że cała
okolica - poza kanałkiem i otaczającymi go wałami -
była niedostępna dla policji. Bagna mają podwójną naturę.
Słońce, przetaczając się nad nimi, działa jak walec
drogowy. Kiedy jest upał, teren staje się suchy i twardy
jak boisko. Kiedy pada, przeobraża się w skrzyżowanie
jeziora z buszem. Ogromna ilość krzaków i badyli, wystających
z mazi, która jest zbyt płynna, aby być ziemią,
i zbyt gęsta, aby być wodą. Nikt jeszcze nie opracował
dobrej metody poruszania się po takim terenie. Nawet
poduszkowiec nie dałby sobie tutaj rady ze względu na
obfite, nieregularne i nieprzewidywalne zarośla. W każdej
chwili można wpaść na jakąś nieoczekiwaną a grubą
i sprężystą gałąź, która na pewno byłaby zabójcza dla
śmigła, turbiny czy dyszy nawet najbardziej futurystycznej
maszyny. Wszelkiego rodzaju nadmuchiwane materace
czy pływaki w każdej chwili mogłyby zostać przebite,
pęknąć lub złamać się w zderzeniu z niezliczonymi
gałęźmi, patykami, konarami i kłodami, sterczącymi
tuż pod powierzchnią wody. Być może jakimś rozwiązaniem
byłoby zastosowanie trumny. Wąskie i długie
drewniane pudło, odpowiadające rozmiarami człowiekowi,
wypełnione w środku powietrzem i szczelnie
zamknięte. Jedyna różnica polegałaby na tym, że człowiek
znajdowałby się nie w trumnie, a na niej. Zawarte
wtrumnie powietrze utrzymywałoby ją na powierzchni,
razem z nią człowieka, który leżałby na niej płasko,
z nosem tuż nad powierzchnią wody. Dzięki temu widziałby
wszystkie wyłaniające się z bagna zagrożenia.
Mógłby je na czas usuwać albo omijać. A wprawiałby
¦ trumnę w ruch, robiąc dłońmi coś, co raz byłoby wiosłowaniem,
a raz pełzaniem. Zależnie od stopnia spoistości
kawałka bagna, na którym trumniany surfer
aktualnie by się znajdował.
Nikt, niestety, nie korzysta z takich metod. Ma wyćwiczone
inne sposoby badania ziemi: obserwacja śladów,
analiza próbek, psy. Policja ma też jeden dobry sposób
badania wody: nurek. Ale jak zbadać coś, co nie jest
ni ziemią, ni wodą? Jak przeszukać teren, na którym
nie da się stanąć, bo grząski muł w ciągu kilku chwil pochłania
człowieka? Gdzie jest za gęsto, aby pływać, nie
mówiąc już o nurkowaniu?
Mój przyjaciel z policji nazywał się Krzysiek i był
szefem naszego lokalnego komisariatu. Poznałem go
w dość specjalnych okolicznościach. Wtedy gdy budowaliśmy
nasz komisariat.
"Budowaliśmy" to oczywiście pewna przesada. Tak
naprawdę budował komisariat ktoś inny. Ja go tylko zaprojektowałem,
a Krzysiek, wtedy jeszcze pan Krzysztof,
bardzo się tą budową interesował.
Projektowanie komisariatu jest rzeczą o wiele trudniejszą
niż projektowanie czegokolwiek innego. Po
pierwsze, policja nie ma pieniędzy. Po drugie, nawet
jeżeli je ma, nie może pokazywać, że je ma, bo wtedy zaczynają
się komentarze, że pieniądze podatników wydawane
są na kosztowne budowy, zamiast na ochronę
tychże podatników. Po trzecie, komisariat, a szczególnie
nowoczesny komisariat, musi być budynkiem o wiele
bardziej funkcjonalnym niż inne. To znaczy, że ma więcej
funkcji. Muszą być tam miejsca, w których można
przetrzymać zatrzymanego, czyli coś w rodzaju aresztu.
Muszą być obszerne, podziemne garaże, z których radiowozy
mogą dostatecznie szybko wyjechać. Muszą być
miejsca specjalnie zabezpieczone, maksymalnie niedostępne
dla przybywających z zewnątrz cywilów.
Niedawno w pewnym wielkopolskim miasteczku
zatrzymano syna burmistrza, ponieważ po pijanemu
wdarł się do szpitala i śmiertelnie wystraszył chorych.
Wtedy jego przyjaciele wdarli się na komisariat i śmiertelnie
wystraszyli policjantów.
To wydarzenie okazało się bardzo ważne dla naszego
komisariatu. Było dosyć głośne i dzięki niemu przekonałem
Krzysztofa, a potem, z jego pomocą, inne odpowiedzialne
osoby do mojej koncepcji komisariatu.
Chodziło tu nie tylko o stworzenie specjalnych zabezpieczeń
wewnątrz i z zewnątrz budynku. Udało mi się
także uzmysłowić policjantom, że istnieje coś takiego,
jak społeczno-psychologiczne oddziaływanie budowli.
Dlaczego możnowładcy budowali zamki, ze wszystkimi
tymi wieżyczkami, bastionami i blankami? Żeby budzić
dreszcz w złych ludziach.
Są rzeczy, które budzą w złych ludziach szczególny
dreszcz. Pewnego razu byłem na bagnach, niedaleko
miejsca, w którym z niewiadomych przyczyn na drzewie
wisi duża lampa stojąca, powieszona na czymś w rodzaju
stryczka. Szedłem przez krzaki, niosąc ze sobą
torbę foliową, w której znajdowała się butelka wina,
porcja pieczonego mięsa i bochenek chleba. Był to okres,
kiedy odżywiałem się tylko tymi trzema rodzajami pokarmu,
i muszę przyznać, że czułem się wtedy wyjątkowo
zdrowo. Z takim właśnie zdrowym samopoczuciem
usiadłem sobie na wielkim pniu obalonego drzewa,
żeby napocząć zapasy. Zacząłem od wina, nie zwróciłem
więc uwagi na to, że foliowa torba, leżąca obok mnie na
pniu, nieustannie szeleści i to intensywniej, niż pozwalałby
na to wiatr. Dopiero po jednym, szczególnie długim
łyku odwróciłem się w bok i zobaczyłem, że mój bochenek
chleba jest pusty w środku.
To znaczy, zobaczyłem, że bochen jest nadgryziony
u jednego końca, a dokładnie, że jest w nim wygryziona
mała dziurka. A przez tę dziurkę zobaczyłem,
że w środku nic nie ma. Mój chleb był pusty jak
wydmuszka.
W pierwszej chwili pomyślałem, że taki musiał być,
kiedy go kupiłem. Ale to było niemożliwe. Kiedy go brałem
do ręki w sklepie, nie miał żadnej dziurki i ważył
tyle, co normalny chleb. Miał wszystko w środku, a przyciśnięty
dłonią, nie zapadał się w sobie. Teraz zaś trudno
mi było nawet myśleć o nim jako o chlebie. Przypominał
inne formy świata organicznego, takie jak gniazdo szerszeni
lub napuchnięty kadłub kleszcza. Zacząłem nawet
myśleć o owadach, a ściślej zastanawiać się nad tym, czy
jakieś wyjątkowo szybkie i zdeterminowane owady, powiedzmy
mrówki, mogłyby w tak krótkim czasie wyjeść
wnętrze mojego chleba.
I wtedy usłyszałem ciche, zadowolone z siebie meczenie,
które rozbrzmiało za krzakiem.
Niedługo potem porzuciłem moją dietę. A komisariat,
ze wszystkimi swoimi wieżyczkami, bastionami
i blankami, przybrał formę kozy.
Oczywiście, nie dla każdego. Nie każdy ma oczy do
patrzenia. Dla Krzysztofa i innych policjantów komisariat
miał kształt współczesnego minizamku.
Otoczyliśmy go betonowym murem dwuipółmetrowej
wysokości, z tłuczonym szkłem na szczycie. Mur został
udekorowany przy udziale tych nielicznych grafficiarzy
z okolicy, którzy zgodzili się współpracować z policją.
Graffiti po zewnętrznej stronie muru przedstawiało
miasto - domy, kwiaty, trawniki. Graffiti po wewnętrznej
stronie muru przedstawiało ludzi, a dokładnie różnego
rodzaju przestępców, skutych kajdankami, stłoczonych
i ściśniętych. Wyglądało to tak, jak gdyby półkolisty
mur, na którym zostali wymalowani, zagarniał ich
w stronę komisariatu, otaczając ich ze wszystkich stron.
Za murem stały radiowozy na parkingu przy bramie,
dalej wznosił się właściwy budynek. Budynek miał bardzo
wąskie i wysokie okna, przypominające bardziej
szpary strzelnicze i podobnie jak one nieregularnie rozmieszczone.
Dwie pary białych, wysokich drzwi wyglądały
jak zęby wąskiej, ale żarłocznej szczęki. Od frontu,
po obu stronach budynku, w stronę idącego do wejścia
człowieka, wysuwały się dwa pawiloniki, zakończone
skośnym ścięciem, jakby dwie ogromne raciczki. Jesteś
w moich ramionach, mówił ten budynek, ale nie jest to
uścisk miłosny. Widzę cię, ale ty nie możesz mnie przejrzeć,
mówiła fasada, wyglądająca jak nieludzka twarz,
najeżona dużą liczbą oczu zaciśniętych jak szparki.
Nienawistnych i pionowych, a więc też nieludzkich.
To były oczy kozie. Koza to jedyne zwierzę, które
patrzy na człowieka z pogardą. Z taką pogardą, z jaką
człowiek zwykle patrzy na zwierzę. Być może wiąże się
to z tym, że koza ma źrenice jak pionowe szpary. Nasycony
szkłem mur miał imitować długi, ostry język
kozy, za pomocą którego bestia może wylizać z miału
i zaciągnąć na komisariat całą zawartość. Na tym
właśnie polega praca policji. Wszystko to, co uczciwe,
mocne, twarde, to tylko zewnętrzna skórka
społeczeństwa. To są twarze, stroje, słowa. To, co jest
w środku - myśli, uczucia, strachy i pragnienia - jest
mięciutkie, drżące, słabe i złe. Policja ma wydobywać
ze społeczeństwa tę jego niewidzialną treść, wciągać ją,
wchłaniać do wnętrza komisariatu, aby tam się z nią
rozprawić.
Oczywiście, o tych wszystkich skojarzeniach nie
powiedziałem nikomu. Normalny człowiek nie miał ich
dostrzegać. Normalny człowiek widział komisariat
jako zamek i był zadowolony, że ma taką budowlę na
osiedlu, wyglądającą niezwykle wśród bloków i budzącą
respekt złych ludzi.
Ale jeśli budowla budziła respekt złych ludzi, to nie
dlatego, że przypominała zamek. Zły człowiek nie boi
się zamków. Ale zły człowiek widzi inaczej niż człowiek
normalny. Zły człowiek wszystkich wokół siebie widzi
jako drapieżne stwory. Zły człowiek wszystko wokół
siebie widzi jako takiego stwora. Wszędzie doszukuje
się jego rysów i kształtów. Kiedy normalnemu człowiekowi
chmury kojarzą się z lanymi kluskami, złemu kojarzą
się z ogromnymi amebami, które płyną po niebie
nad nim tylko po to, aby w odpowiedniej chwili zniżyć
się do niego, wchłonąć go i pożreć. Normalny człowiek
myśli, że Pan Sedes to wielka, uśmiechnięta gęba, która
uwielbia pożerać jego kupy. Zły człowiek myśli, że kibel
to wielki, bulwoidalny wampir, który wysysa jego ciało
przez odbyt, kawałek po kawałku.
Dlatego moja koza była tylko dla złych ludzi. Wiedziałem,
że oni ją zobaczą, gdy zobaczą komisariat.
Chciałem, żeby wtedy się bali.
Co prawda ja też się bałem, gdy na niego patrzyłem,
ale to pewnie oznaczało, że osiągnąłem zamierzony
efekt.
Trochę gorzej poszło z rozstawionymi na trawniku
pniakami i balami drzewnymi. Miały się kojarzyć ze
średniowiecznymi narzędziami wojny, a nawet egzekucji.
Ale efekt psuło to, że policjanci i policjantki,
łącząc się w grupki, a nawet parki, obsiadali bale
drzewne w porze lunchu, aby zjeść kanapkę na świeżym
powietrzu. Nie tylko jedli, ale też gruchali między
sobą, jakby szafot obsiadły gigantyczne błękitne
i czarne gołębie.
Niemniej jednak oddziaływanie psychologiczne
architektury istniało i mogłem się o tym przekonać na
własnej skórze, a właściwie na skórze Krzyśka.
Właśnie wtedy przestał być dla mnie panem Krzysztofem,
a stał się Krzyśkiem, ale wobec wszystkich innych
dokonała się przemiana odwrotna. Do tej pory
podwładni traktowali go jak dość kłopotliwego kolegę,
który z racji swojej funkcji, choćby nie chciał, musi
utrudniać im życie. Nie szanowali go, być może z powodu
wielkiego rudego łba.
Teraz zaczęli go szanować, ale także usuwać się
i uciekać, kiedy się zbliżał. Być może dlatego, że większości
ludzi trudno jest nie bać się kogoś, kto jest panem
zamku.
Gdy pojawiał się na trawniku w porze lunchu, bale
i pniaki szybko pustoszały, odzyskując swój pierwotny,
średniowieczny charakter, co dla mnie zresztą było pozytywne.
Dla dobra mojego zamysłu architektonicznego
powinien był spacerować po trawniku jak najczęściej.
Dobrze by mu to zresztą zrobiło. Już przedtem był
ogromny, ale odkąd powstał komisariat, też zresztą
ogromny, Krzysiek zrobił się dwa razy większy. Przestał
również witać się, mówiąc: "Czeeść", zaczął się witać,
mówiąc: "Witam". A potem w ogóle przestał się witać,
mówiąc. Dawał tylko ręką znak, znak wskazujący, czy
¦ człowiek, który przyszedł do niego, ma zacząć mówić,
czy też ma czekać. W jego gabinecie pojawił się tron. Co
prawda na kółkach, ale ze złoconymi okrągłymi gałkami
przy poręczach.
Powiedziałem mu, że chcę napisać książkę o chłopcu
znalezionym na bagnach. Od tego czasu raz na dwa
dni spotykaliśmy się na trawniku z balami drzewnymi.
Krzysiek podnosił swój ogromny rudy łeb do góry, patrzył
na chmury, na mżawkę, a potem wydawał wyrok:
"Nie dzisiaj". Znaczyło to, że śledztwo w sprawie Artura
musi czekać na lepszą pogodę.
"Śledztwo w sprawie Artura". Tak mówiliśmy, nie:
"Śledztwo w sprawie Artura Ś.". Nie nazywaliśmy go już
roznosicielem pizzy i nie nazywaliśmy go już nawet Arturem Ś.
Nazywaliśmy go Arturem. Właściwie, prawie
się z nim zaprzyjaźniliśmy, na tyle go poznaliśmy.
Artur, poza tym, że był roznosicielem pizzy, był czymś
jeszcze. I to go do mnie bardzo zbliżyło.
Jestem architektem. Niedawno dokonałem największej
rzeczy w całym moim zawodowym życiu i teraz spokojnie
mogę sobie odpoczywać.
To ja zaprojektowałem ten ogromny kościół, właściwie
katedrę, która właśnie powstała na bagnach.
Od początku były kłopoty z odpowiedzią na pytanie,
co zbudować w takim miejscu. Kłopoty trochę także natury
technicznej, bo grunt był grząski i otoczony wodą.
Na szczęście, kościół to łódź. Katolicy wierzą, że ich Kościół
to łódź św. Piotra, która gdzieś płynie, prawdopodobnie
w stronę raju.
Łódź to bardzo dobra forma. Przede wszystkim dlatego,
że jest płaska. Można rozłożyć duży ciężar konstrukcji
na stosunkowo dużym podłożu, co ma pewne
znaczenie, gdy grunt jest niepewny.
Ja zaprojektowałem łódź podwodną. Katedrę w formie
ogromnej, szklanej łodzi podwodnej, częściowo zanurzonej
w ziemi. Wielkie, przezroczyste ściany pokazywały
niebo, ale tylko od wysokości trzech metrów
w górę. Niżej widać było przez szkło czarną ziemię,
w której katedra tkwiła jak zaryta. Czasem miał pojawiać
się jakiś robaczek, który wyłaniał się z gleby, aby
trykać ślepym łebkiem w szklaną ścianę albo pełznąć
wzdłuż niej, dostarczając wrażeń tym wiernym, którzy
byli zbyt gruboskórni, aby słuchać kazania księdza
Kominowskiego.
Dowiedziałem się, że ksiądz Kominowski postanowił
zainspirować się kształtem kościoła jako tematem do
pierwszego, inauguracyjnego kazania w katedrze. Pewnie
chciał powiedzieć o właściwym sensie słowa "nawa"
i porównać budowlę do wielkiej ryby, do której wejść
musiał Jonasz, aby uchronić się przed utonięciem. Albo
może postanowił ogłosić, że łódź Piotrowa, aby ocalić
swoich pasażerów przed zalewem, musi stać się dzisiaj
łodzią podwodną.
Bo o ile dobrze zrozumiałem to, o czym ksiądz Kominowski
mówił ze mną, to jego zdaniem świat jest
tak naprawdę czymś obcym chrześcijaninowi, szczególnie
teraz. Atmosfera świata jest dla chrześcijańskich
płuc równie zabójcza, jak woda. Ta woda zalała teraz
wszystko, jak w czasach potopu, a nawet bardziej.
Arka Noego przynajmniej unosiła się na powierzchni,
podczas gdy łódź Piotrowa od dawna znajduje się pod
wodą. Ale to, wbrew pozorom, może być dobre dla
chrześcijanina. Tam, na górze, przewalają się bałwany,
toczą się kampanie wojenne i reklamowe. Chrześcijanin,
póki jest pod powierzchnią, może być wolny od tych szaleństw.
Może cieszyć się spokojem i bliskością swoich towarzyszy.
Może penetrować największe głębie uczuć i myśli,
niedostępne tym, którzy żyją na powierzchni
powierzchownie.
Prawdopodobnie o tym wszystkim ksiądz Kominowski
postanowił mówić podczas pierwszej mszy. Było mi
bardzo miło, że budując taką katedrę, mogłem pomóc
w kwestii kazania.
Kościół katolicki udowodnił, że mimo wszystko jest
instytucją otwartą, akceptując taki projekt świątyni i takiego
architekta. Takiego - czyli niekatolika. Ale jeszcze
lepiej Kościół to udowodnił, powierzając świątynię
takiemu księdzu, jak ksiądz Kominowski.
Były dwie rzeczy, które z całego księdza Kominowskiego
najbardziej rzucały się w oczy. Po pierwsze,
ksiądz Kominowski był nieustannie mokry. Jaka by nie
była pogoda na dworze, ksiądz Kominowski wyglądał
tak, jakby wrócił z ulewy. Ciemne włosy miał wilgotne
i skołtunione, czoło udekorowane co najmniej pięcioma
kroplami. Możliwości były dwie: albo nieustannie brał
prysznic, albo pocił się jakimś dziwnym bezwonnym
potem, pozbawionym jakichkolwiek zapachów poza
leciuteńkim, nieuchwytnym aromatem kadzidła. Tak
mogłaby się pocić święta figura.
A ksiądz Kominowski był niezwykłą figurą, na pewno
świętą. To była ta druga rzecz, która najbardziej rzucała
się w oczy.
Ksiądz Kominowski należał do tego gatunku świętych
figur, które Kościół katolicki chętniej wynosi na ołtarze,
niż na tak zwane stolce biskupie. Był chyba kimś
w rodzaju duszpasterza środowiskowego, w dodatku
nerwowego. Przez całe życie niezwykle ciężko pracował,
organizując posługę dla osób starszych, niedołężnych,
samotnych lub żyjących w domach opieki.
W jego biurze zawsze siedziało kilkoro staruszków.
Kilkoro innych, nieco młodszych i bardziej mobilnych,
zawsze za nim dreptało, gdy tylko opuszczał plebanię.
Żeby dostosować się do ich tempa, ksiądz też nauczył
się dreptać.
Prawie nigdy nie widywało się go bez tej wiekowej
asysty, ale nawet wtedy, gdy był sam, też dreptał. Weszło
mu to w krew. Podobnie jak wyglądanie na starszego,
niż był naprawdę. Zastanawiałem się, czy świadomie
upodobnił się do swoich podopiecznych, tak żeby nie
było im przykro, że jest on od nich trochę młodszy.
Zasługiwał na podziw, bo dla większości zwykłych
ludzi nieustanne obcowanie z takimi starcami musiałoby
być bardzo ciężkie. Najtrudniej było obcować
z ich oczami, bo te były najmniej stare. Oczy najmniej
się starzeją. Skóra wokół oczu marszczy się i pęka, ale
nie same oczy. Osiemdziesięcioletnia dziewczyna może
mieć takie same oczy jak osiemnastoletnia.
Tyle że rzadko kiedy te oczy patrzą tak jak u osiemnastolatki.
Patrzą inaczej, bo patrzą na co innego. Patrzą
na śmierć, choroby, na cierpienie, które nigdy się
nie kończy, albo, co gorsza, kończy się nagle. Te oczy patrzą
na innych, młodszych ludzi, którzy nie chcą w nie
patrzeć, którzy chcą uciec, żeby nie patrzeć.
Kiedy człowiek nie ma w sobie absolutnego spokoju,
nie może długo przebywać ze starszymi ludźmi i nie
zwariować. Bo kiedy z nimi przebywa, uświadamia sobie,
że w środku tych pomarszczonych, rozpadających
się potworów siedzą tacy sami ludzie jak on. Nie wiadomo
dlaczego skazani na taki los.
Można stracić wiarę w Boga. Ja bym ją stracił, gdyby
nie to, że mam już taką, której nie można stracić.
Dlaczego? Co mi daje taką wiarę?
Wielkie szklane ściany, nawy boczne, wrzynające
się w przestrzeń katedry jak żebra wieloryba, witraże,
okrągłe jak bulaje, z kolorowego szkła wtopionego
W przezroczyste szkło ścian, ołtarz, który wznosi się
ku niebu na również przezroczystym podwyższeniu,
pusta przestrzeń za ołtarzem, która znowu nurkuje
W głąb ziemi.
Dokonałem czegoś, o czym marzyłem całe życie. Po
czymś takim człowiek zaczyna rozumieć, że Bóg naprawdę
istnieje i pilnuje naszych marzeń. Po czymś takim
człowiek może spokojnie żyć. I spokojnie umrzeć.
Ciekawe, czy tak właśnie myślał Artur po wyhodowaniu
swojej ostatniej budowli?
Artur, jak się okazało, nie tylko rozwoził pizzę, ale
także studiował architekturę. A poza tym był jednym
z pionierów jeszcze niemodnego, ale powoli rozprzestrzeniającego
się hobby zwanego grow-buildingiem.
Grow-building to budowanie z klocków. Tyle że są to
klocki o specyficznej strukturze. Zbudowane z wieluset
porowatych warstewek, szybko nasiąkają wodą, gdy się
je podleje. A gdy nasiąkną - to rosną. Ale rosną nieregularnie.
Każdy z nich przybiera nieco inny kształt.
Jeżeli podleje się całą budowlę, jej kształt też się zmienia.
Nieraz w sposób bardzo nieoczekiwany.
Za pomocą odpowiedniego podlewania w różnych
punktach umiejętny hodowca potrafi sprawić, że wyrośnie
mu budowla w przybliżeniu podobna do tego,
co chciał osiągnąć. Ale tylko w przybliżeniu. Grow-building
to gra z przypadkiem. I najlepsze w niej są
niespodzianki.
Jedna z budowli Artura w ostatecznym kształcie
przybrała kształt pośredni pomiędzy wydrążonym kielichem
a chatką. Inna prawdopodobnie miała być czymś
w rodzaju małego namiotu w jego pokoju, do którego
mógłby się wczołgiwać, ale w końcu wyszło coś, do czego
mógłby wczołgać się tylko wyjątkowo pokręcony wąż.
Oczywiście, wszystkie konstrukcje Artura zajmowały
niewielką przestrzeń. Wszystkie były ograniczone niewielkimi
rozmiarami małego pokoju, który zajmował
w małym mieszkaniu swoich rodziców.
Ale wszystkie były szkicami niewyobrażalnych dzisiaj
budowli, jakie mogły powstać w przyszłości. Niektórzy
uważają, że grow-building to technika architektoniczna
przyszłych czasów.
Zazwyczaj kiedy chodziłem na spacer po bagnach,
omijałem ich południową część, w której właśnie powstała
moja katedra.
Nie musiałem jej oglądać. Wiedziałem, że stoi. I miałem
nadzieję, że nie zniknie przed moją śmiercią.
Poza tym nadawała zajmowanej przez siebie przestrzeni
sens. To już nie była część bagien, miejsce, które
nie służyło do niczego. To było miejsce, które służyło do
kontaktowania się z Bogiem. A więc do czegoś.
Niestety, moim zdaniem najlepiej do kontaktowania
się z Bogiem służą miejsca, które nie służą do niczego.
A spełnienie marzeń zawsze ogranicza możliwości.
Dopóki marzenia były marzeniami, były możliwościami.
Kiedy się spełniają, przestają być możliwościami i możliwości
jest mniej.
Teraz musiałem też ograniczyć swoje wycieczki
w północnej części bagien. Dokładniej, musiałem ograniczyć
ich zasięg tak, aby omijać miejsce, w którym
zginął Artur.
Pozostała mi zachodnia część. Docierało się tam
kilkoma drogami. Północna prowadziła obok miejsca,
w którym zginął Artur. Południowa - obok katedry.
Środkowa była niedostępna, kiedy padał deszcz i jeszcze
parę dni po deszczu.
Dlatego mogłem wejść na bagna dopiero wtedy,
kiedy przestało padać i minęło jeszcze trochę czasu niezbędnego
do wyschnięcia terenu. Tak jak policja.
Kiedy szedłem na bagna, widziałem, jak błotnistą
ścieżką ze skarpy zjeżdża podrygujący radiowóz. Potem
w oddali zobaczyłem coś, co wyglądało jak podniecenie,
jeśli w ogóle można mówić o podnieceniu w stosunku
do niewyraźnych sylwetek, podskakujących na
horyzoncie.
Później dowiedziałem się, co tam się stało.
Dwa dni wcześniej policja po raz pierwszy odważyła
zapuścić się na bagna. Było jeszcze dość mokro. Jeden
z psów policyjnych zaczął zachowywać się dziwnie, jak
gdyby próbował popełnić samobójstwo. Przez cały czas
próbował wskoczyć w bagniste bajoro o nieznanej głębokości.
Z najwyższym trudem dwóm policjantom udało
się go powstrzymać.
Dopiero dwa dni później jakiś policyjny supermózg
wpadł na pomysł, że pies mógł mieć powód takiego zachowania
i nie była to depresja wywołana skromnymi
racjami żywnościowymi. Policjanci znowu zaprowadzili
zwierzaka nad bagniste bajoro. Bajoro już zniknęło,
w jego miejscu był miękki grunt. Pies jednak zaczął ten
grunt rozgrzebywać, dokładnie w tym samym miejscu,
w którym wcześniej próbował się utopić.
To, do czego się dogrzebał, było czubkiem głowy.
Co prawda, nie od razu można było rozpoznać, że to
głowa. Skóra ludzka w torfowisku nie gnije, ale robi się
brązowa lub czarna. Zęby stają się miękkie jak guma.
Całość nasiąka wodą i przybiera dziwne kształty.
Ale tym razem jednak udało się zidentyfikować pierwotny
kształt tej głowy, a co za tym idzie - twarz. Twarz
należała do Michała P., który zaginął w okolicy jakiś rok
temu. Właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy wykańczać katedrę.
Michał P. miał wtedy siedemnaście lat. Teraz byłby
pełnoletni. Stał na baczność, pionowo wchłonięty przez
torfowisko. Sugerowałoby to, że utonął w nim, a nie został
zakopany. Jedynym problemem były jego ręce. Ręce
miał opuszczone wzdłuż ciała, właśnie na baczność.
A zazwyczaj przy utonięciu ręce są ostatnią rzeczą, która
tonie. Dlatego sterczą do góry.
W tym wypadku nie sterczały. Sprawa się wyjaśniła,
Kiedy okazało się, że na ciele znaleziono ślady sznurów.
Głęboko wrzynając się w coraz bardziej miękką i plastyczną
skórę trupa, sznury pozostawiły wielkie bruzdy,
poczym same zgniły.
Kiedy dowiedziałem się, że Michał P. tak naprawdę
nazywał się Michał Pawica, uświadomiłem sobie, że go
znałem.
Dawno temu, kiedy jeszcze zajmowałem się - i przejmowałem
- takimi sprawami, byłem członkiem jury
konkursu plastycznego rozpisanego wśród licealistów
przez producenta napoju energetyzującego, który najprawdopodobniej
chciał udowodnić, że po wypiciu jednej
butelki każdy staje się Leonardem da Vincim.
Producent się mylił.
Mimo, że uczestnikom konkursu hojnie rozdano po
dwie puszki na głowę, to, co zaprezentowali, wyglądało
¦ jak dzieło niedorozwiniętego dziecka, a po części
przypadku.
nie wiem co gorsze. Jeżeli na chwilę pozbędziemy
się ludzkich uczuć, niedorozwinięte dziecko może nas
rozbawić. Coś, co wygląda jak dzieło przypadku, nie rozbawia.
Najwyżej może sprawić, że pozbędziemy się
ludzkich uczuć. Ja sam czułem, jak mnie one opuszczają,
kiedy patrzyłem na pistolety z lufą
o przekroju w kształcie odbytu, albo nadmuchane
prezerwatywy oblepione artykułami z gazet
lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście.
Prezerwatywę oblepiano przed nadmuchaniem, a więc
podczas nadmuchiwania papier darł się w sposób przypadkowy.
Prezerwatywa wyglądała przez to jak trędowata,
ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było
to, że papier darł się w sposób przypadkowy, podobnie
jak przypadkowy był związek między całą konstrukcją
a treścią artykułów gazetowych.
Jedyną ciekawą pracę zaprezentował pewien chłopak
o dużej ilości jasnych włosów. Było to kilka człekokształtnych
figurek z gliny i metalu, wydrążonych
w środku, które pełniły zarazem funkcje instrumentów
muzycznych - dmuchając w jedną z dziurek w figurce
(niestety, przeważnie był to odbyt), można było osiągnąć
prostą gamę czterech lub pięciu dźwięków. Odgłos, jaki
figurka wydawała, był specjalnie - i specyficznie - dostosowany
do jej postaci. Na przykład figurka przedstawiająca
kata z toporem wydawała z siebie wesołe, beztroskie
piszczenie, podczas gdy kurczaczek był w brzmieńiu
raczej pogrzebowy.
Rzecz jasna, praca nie dostała żadnej nagrody ze
względu na swą kontrowersyjność. Wygrała jedyna
praca, która niczego nie przedstawiała, poza paroma
kawałkami bezkształtnego metalu. Może było to jakieś
wyjście z sytuacji.
Czymś w rodzaju nagrody dla chłopaka - i dla
mnie, za udział w tej męce - był fakt, że mogliśmy sobie
po ogłoszeniu werdyktu przyjemnie pokonwersować
o pierwotnej jedności sztuk plastycznych i muzycznych,
szczególnie architektury. Ja mu powiedziałem, iż
katedry niegdyś budowano tak, aby odzwierciedlały
melodykę chorału gregoriańskiego. On mi powiedział,
że ludzie pierwotni malowali swoje włochate nosorożce
akurat w tych miejscach swoich jaskiń, w których była
najlepsza akustyka, tak żeby móc sobie przyjemnie powyć,
patrząc na te nosorożce. Zdradził mi, że pragnie
w przyszłości doprowadzić do ponownego odrodzenia
równości między rzeźbą i architekturą z jednej strony,
a muzyką z drugiej. Tylko nie wiedział jeszcze, jak to
zrobić - cała orkiestra składająca się z wydrążonych
figurek była tylko półśrodkiem.
Teraz można było z całą pewnością powiedzieć, że już
mu się to nie uda.
Kiedy siedziałem w moim mieszkaniu i zastanawiałem
się nad tym, co się stało, zadzwonił nagle telefon.
- Cześć - powiedział kobiecy głos.
- Halo - powiedziałem niepewnie.
- Cześć, to ja - powiedział kobiecy głos.
- Halo, to ja - powiedziałem niepewnie.
- Oj, przestań się wygłupiać - powiedział kobiecy
głos. - Nie udawaj, że mnie nie znasz. Anka.
Znałem Ankę. Poznałem ją kiedyś w ten sposób, że
wygrałem konkurs. Oczywiście, nie był to konkurs pod
hasłem "Kto pozna Ankę", w którym nagrodą dla tego,
kto pozna Ankę, miało być poznanie Anki. Był to normalny
albo prawie normalny - konkurs na projekt
siedziby dla polskiego oddziału wielkiego konsorcjum,
którego genera