Tomasz Piątek Bagno Wersję elektroniczną przygotował Bogusz Koczaski Od kiedy odkryłem Boga, przestała boleć mnie wątroba. Poprawiła mi się cera, a sine worki pod oczami znowu stały się różowe i gładkie. Pooddawałem pieniądze, które byłem winien byłym przyjaciołom. Zacząłem chodzić na długie spacery. Mam szczęście, że mieszkam w dość osobliwej części Warszawy. Kiedy wychodzę z domu, mam zaraz fryzjera, biuro podróży, supermarket, sklep meblowy, pizzerię, klinikę, agencję usług seksualnych, agencję ochrony i bagna. Mam więc wszystko, co potrzebne. Włącznie z miejscem ewentualnej ucieczki. Wystarczy minuta, żeby nie być wśród placówek usługowych. Wystarczy minuta, żeby być w takiej przestrzeni, która do niczego nie służy. W tej właśnie do niczego nie służącej przestrzeni doświadczyłem czegoś, co okazało się największym doznaniem mojego życia. Wiązało się to z pewnym patyczkiem. Wschodnią granicę bagien wytycza duży potok. Zanim dotrze do bagien, wcześniej płynie przez Warszawę. Ale płynąc przez Warszawę, roztacza wokół siebie strefę ochronną niczego. Dokładnie rzecz biorąc, znaczy to, że po obu brzegach potoku nie zaczyna się od razu miasto, tylko jest zieleń, co najmniej pięćdziesięciometrowej szerokości. Nie jest to park, ogród ani las. Nie jest to nic, co byłoby w jakikolwiek sposób nazwane. Dlatego chętnie bawią się tam dzieci. Dzieci lubią takie miejsca, które nie mają nazwy, do niczego nie służą i w których - może właśnie dlatego, że do niczego nie służą - wszystko się może zdarzyć. Z Biblii, która szczególnie dużo uwagi poświęca pustyniom, można wywnioskować, że Bóg też lubi takie miejsca. Kilka lat temu w potoku pojawiła się świnia wielkości sporej kanapy. Tak imponujące rozmiary miała dzięki procesom związanym z rozkładem. Gazy gnilne rozdęły ją niczym balon i uczyniły lekką, dlatego podczas swej wodnej podróży unosiła się na powierzchni potoku jak plażowa piłka. Różowo-siny przybysz, płynący w stronę pobliskiego kościoła, wywołał zrozumiałą radość wśród dzieciarni bawiącej się nad rzeczką. Niestety, matki, babki, ciotki i strażacy wspólnymi siłami powstrzymali osobliwego żeglarza. Świnia nie wpłynęła na bagna. Bagna łączą się z potokiem za pomocą systemu wąskich kanałków. Pewnego razu szedłem wzdłuż jednego z takich kanałków, nie szerszego niż metr, ale za to bardzo długiego. Szedłem i szedłem, aż zobaczyłem w wodzie coś czerwonego. Była to wielka, kwadratowa torba, w jakiej roznosiciele pizzy transportują swoje okrągłe i gorące ładunki. Leżała na dnie kanału, wystając nad powierzchnię tylko jednym kantem. Najwyraźniej pozbawiona była tej błogosławionej lekkości, którą miała świnia. Ale chociaż pozbawiona lekkości, na pewno nie mogła być pozbawiona wielu innych zalet, takich jak na przykład historia. Znajdująca się w takim miejscu torba roznosiciela pizzy po prostu musi mieć swoją historię - bo bez jakichś specjalnych przyczyn takie torby w takich miejscach się nie zjawiają. Mogło być tak, że grupa młodych chłopców szukała sobie otoczenia, które byłoby dla nich wystarczająco romantyczne, aby wypić w nim sześć puszek piwa. Ich aprobatę mogła uzyskać pobliska wierzba, która jest bardzo romantyczna, ponieważ jest pod nią grób jakichś dzieci, które poległy w związku z ostatnią wojną. Nadmiar piwa i tlenu mógł sprawić, że chłopcy zgłodnieli i zamówili pizzę pod wierzbę. Roznosiciel pizzy, pewnie w tym samym wieku co oni, mógł zbyt długo się błąkać, poszukując chłopców pod wszystkimi romantycznymi wierzbami w okolicy, co sprawiło, że w rezultacie dowiózł pizzę zimną. "Ty chuju!" - mogli powiedzieć chłopcy, wrzucając roznosicielską torbę do kanału i przeganiając roznosiciela razem z jego skuterkiem. Albo było inaczej. Roznosiciel znajdował się w mojej dzielnicy miasta, a otrzymał zamówienie z dzielnicy znajdującej się za bagnami. Postanowił skrócić sobie drogę, jadąc przez bagna. Ale kiedy tylko wjechał na ten wielki, pusty, niczemu nie służący obszar, zadał sobie pytanie: "Co ja robię? Rozwożę pizzę. I jeszcze ciągle muszę się martwić, czy dojedzie gorąca. Czyli dostaję wrzodów na żołądku tylko po to, żeby ktoś inny miał w nim ciepło". I biorąc przykład z bagien, przestał służyć komukolwiek i czemukolwiek. Wyrzu- cił torbę z pizzami do kanału i odjechał na swoim skuterku w szeroki świat. Albo zaczął jeździć nim w kółko po bagnach, nie opuszczając już nigdy ich terenu. Bo gdzie indziej mógłby mieć więcej wolności? Analizując tak los roznosiciela pizzy, wrzuciłem do kanałku spory patyk, który popłynął ze mną, to znaczy w tym samym kierunku, w którym ja szedłem. Niestety, nie był to najszybszy patyczek świata. Musiałem iść wolniej i uważniej, niż zwykle chodzi nawet tak spokojny człowiek jak ja. Musiałem iść wolniej i uważniej, aby nie stracić z oczu mojego patyczka, na którego czyhały różne niebezpieczeństwa. Mógł się zaczepić którymś ze swoich końców o brzeg, o kępę kudłatych wodorostów, o jeden z wielu aluminiowych garnków, którymi ktoś udekorował dno kanału. Dlatego co jakiś czas musiałem się zatrzymywać i spoglądać z troską na patyczek, a on próbował mnie dogonić, podskakując nerwowo na zmarszczkach wody. Spoglądałem z troską, ale ta troska była przyjemna. Mój spacer miał teraz sens. Był podporządkowany patyczkowi, w pewnym sensie mu służył. Aczkolwiek sam patyczek, oczywiście, nie służył niczemu. Miałem więc podwójną przyjemność, tę z sensu i tę z bezsensu. Kto wie, pomyślałem w pewnym momencie mojego marszu, kto wie, może właśnie na tym polega ojcostwo? I wtedy właśnie patyczek definitywnie na czymś utknął. Było to czarne. Para nóg w czarnych dżinsach, czarnych chyba dlatego, że nasiąkły wodą. Czerwona kurtka roznosiciela pizzy. Sina dłoń, równocześnie spuchnięta i pomarszczona jak u kogoś starego, trzymająca kępę wodorostów za włosy. Podrygiwał, więc pomyślałem, że żyje. Ale zaraz potem zorientowałem się, że to tylko woda nim porusza. Nie był jeszcze na tyle lekki, żeby popłynąć jak świnia. I tak stałem się częścią jednej z największych zagadek, jakie kiedykolwiek pojawiły się w naszym kraju. Wtedy, oczywiście, jeszcze o tym nie wiedziałem. Wtedy biegłem, częściowo na czworakach, ze względu na stromiznę. Wdrapywałem się na górę po błotnistej skarpie, żeby jak najszybciej dostać się tam, gdzie jest pizzeria, biuro podróży i posterunek policji. Jakiś czas po powrocie do domu zacząłem kroić sobie ser na kolację. Najpierw pokroiłem go na plastry. Plastry pokroiłem na paseczki. Paseczki pokroiłem w kostkę. Tę kostkę w jeszcze drobniejszą kostkę. Kiedy się powstrzy- małem, ser przybrał już prawie postać proszku, ale nie zmartwiło mnie to. Zmartwienie jest dla mnie coraz bardziej niekonkretnym, abstrakcyjnym pojęciem. A takie sytuacje często mi się zdarzają, od kiedy odkryłem Boga, Jest to w pewnym sensie cena, którą płacę za to, że odkryłem Boga już teraz, chociaż wciąż żyję w tym ograniczonym, przyziemnym, fizycznym świecie. Teraz mój spokój jest za duży, aby zaniepokoiła mnie przedłużająca się czynność krojenia. A przede wszystkim jest za duży, aby zburzył go zapach sera. Większość ludzi przestaje kroić ser nie dlatego, że ser już został odpowiednio pokrojony, ale dlatego, że krojący zrobił się głodny. U mnie taka bariera nie występuje. A tak naprawdę to w krojeniu sera nie ma żadnych innych poważnych barier, i dlatego powstał proszek. Odzyskałem ser jako pewnego rodzaju całość poprzez podsmażenie proszku i stopienie go na patelni. Pewnego rodzaju całość oznaczała gąbczastą, gorącą, a nawet trochę pulsującą pod wpływem wrzącego tłuszczu gulę. Ale tak się składa, że ja bardzo lubię takie gule. Lubię jeść wszystko, co stawia lekki opór. Dawniej denerwowało mnie, gdy jedzenie opierało się mojej szczęce. Gdy przeciwstawiało mi kości, skórę, żyły albo cokolwiek perfidną gąbczastość, w której więzną siekacze. Teraz odkryłem uroki powolnego zagłębiania się kłami w rzeczy twarde. Kiedy coś nie daje się rozgryźć od razu, ma się więcej czasu, aby poczuć tego smak, konsystencję, wewnętrzną budowę i istotę. Jedzenie jest przyjemne, bo jest szczególnie intymną formą poznania. Tylko żeby to odkryć, musiałem przestać się niepokoić i niecierpliwić. Musiałem zacząć jeść powoli. Czasem dla czegoś w rodzaju zabawy przedłużałem żucie, mówiąc do siebie powoli i cicho w trakcie jedzenia: "Przestań mnie gryźć. Zobaczysz, zniszczę ci wątrobę". Dlatego żywię się rzeczami, które nie są łatwe do zjedzenia. I w których jest coś z upartego męczennika. Ostatnio kupiłem sobie dużą wędzoną nogę świni. Noga świni ma to do siebie, że w większej mierze wypełniona jest twardą kością, a z zewnątrz otacza ją twarda skóra. Do tego jeszcze świnia wędzona jest prawie surowa, a więc bardzo bliska świni żywej i zdolnej do oporu. Ale tym, co zadecydowało o zakupie świńskiej nogi, był kształt uwędzonej racicy. Cztery kopytka, wyglądające prawie jak palce, prawdopodobnie podczas uboju zostały tak dziwacznie powyginane, że ułożyły się w coś, co przypominało wyzywający znak figi. Skonsumowałem tę figę razem z całą nogą. Oczywiście pod względem zdolności do stawiania oporu gąbczasta gula nie może równać się ze świnią. Gula przyjmuje wbite w siebie kły bez najmniejszego kwiknięcia. Jednakże później trudno jest te kły wyjąć, i dlatego wielu ludzi stara się wyeliminować gule ze swojego życia. Między innymi gule, zamiast zostać podane w swej naturalnej postaci, zostają rozsmarowane na płaskich, okrągłych kawałkach drożdżowego ciasta, i następnie, pod nazwą pizzy, rozwozi się je po domach. I nie tylko po domach, jak świadczyła o tym śmierć roznosiciela pizzy. Pizza teoretycznie pochodzi z Włoch. I właśnie we Włoszech ktoś kiedyś powiedział, że są tacy ludzie, którzy mają tylko jeden sposób na to, aby zauważono, że istnieją: umrzeć. Roznosiciel pizzy ma jeszcze drugi sposób: dowieźć zimną pizzę. Kiedy człowiek orientuje się, że tak jest, normalną reakcją jest zastanowić się nad tym, czy nie mogłoby być inaczej. Jako pierwsze warto zadać sobie pytanie: "Czy naprawdę tak było?". Stary świat, świat sprzed roku 1989,1939,1914, 1866, 1815, 1789, był o wiele gorszy od tego, w którym żyjemy. Wtedy ludzie na pewno o wiele silniej zauważali się na wzajem. Jak przypuszczam, częściowo brało się to stąd, że prawie nie czytali książek, nie mieli filmów ani telewizji. Nie potrzebowali tych wszystkich rzeczy tak bardzo, jak my potrzebujemy. Nie potrzebowali nieustannego przyswajania sobie różnych wymyślonych historii. Historii, czyli opowieści, w których życie postaci przebiega według jakiegoś logicznego schematu, ma cel i sens. Nie potrzebowali tego, bo ich własne życie miało bardzo logiczny schemat, w który wierzyli. Nawet jeśli ktoś umierał z głodu lub na stosie, to wiedział, że poprzez swoje męczarnie uczestniczy w świętej męce zamordowanego Boga Choć może to, co teraz mówię, brzmi zbyt optymistycznie. Życie ludzi w tamtych czasach, jak można przypuszczać, było wypełnione głównie rozpaczą. Z doświadczenia wiem jednak, że żaden człowiek nie wytrzyma długo rozpaczy, zawsze zacznie sobie wymyślać pocieszające wizje. Dlatego prawie wszystkie historie, jakich słuchali ludzie w tamtych czasach, miały ten sam sens - religijny. Interesował ich tylko taki sens opowieści, który potwierdzał dobrze im znany sens ich własnego życia. Chcieli ciągle utwierdzać się w tym sensie. To my chcemy nieustannie poszukiwać nowych sensów i schematów. Oni nie chcieli. To my potrzebujemy nieustannie nowych opowieści i historii, bo każda z nich daje nam na chwilę wiarę, że jeśli nie w naszym, to przynajmniej w cudzym życiu może być jakaś logika, jakiś cel. Gdy opowieść się kończy, kończy się i wiara. Potrzebna jest nowa opowieść i nowa wiara. Tak z nami jest. Oni mieli jedną wiarę, która odnosiła się przede wszystkim do ich własnego życia. Dlatego żeby zaspokoić potrzebę logiki i celu, potrzebowali dużo mniejszej liczby opowieści niż ta, którą my się karmimy przez telewizję, gazety, internet, kino, radio i książki. Dlatego mieli tych opowieści mniej, doświadczali ich rzadziej i doświadczali ich inaczej. Ludzie tamtych epok przez większość czasu żyli poza światem fikcji. Dlatego gdy raz przypadkiem udawało im się usłyszeć poetę śpiewającego o wojnie, o rycerzu, o miłości jakiejś pary, to nie sens, nie morał opowieści był dla nich najważniejszy (już i tak go znali, bo prawie wszystkie opowieści miały ten sam morał). Przede wszystkim oni tę opowieść przeżywali. Płakali, wściekali się, gryźli palce. Jak gdyby to było ich własne życie. Każdy, kto miał coś do opowiedzenia, mógł liczyć na taki odbiór. Gdy pojawiał się ktoś obcy, inni byli ciekawi tego kogoś, byli ciekawi historii jego życia... A właściwie jego historia to opowieść z sensem, schematem, morałem, a oni morał już znali. Oni nie byli ciekawi historii życia przybysza. Oni byli ciekawi jego życia. Zdałem sobie sprawę z tego, że praktycznie zerwałem stosunki z pewnym przyjacielem, kiedy w telewizorze się wykonawca muzyki pop, bardzo do niego podobny i obdarzony podobnym głosem. Wykonawca zaspokoił całkowicie moją potrzebę obcowania przyjacielem. Ten mój przyjaciel niedługo potem umarł od picia wódki. Później zniknął też i wykonawca, wycofano go z anteny. Dlatego zastanawiam się nad tym, czy nie należałoby znieść albo bardzo ograniczyć tę całą nieustającą produkcję powieści, opowiadań, scenariuszy, filmów, seriali. Jeśli zakazuje się narkotyków i ogranicza spożycie alkoholu. Oczywiście jeśli tak zrobimy, nagle pojawi się nagły głód sensu, logicznego schematu w ludzkim życiu. To bardzo bolesne. Ale może dać dobre wyniki. Nie wierzę, że ludzie masowo wrócą do Boga. Nie zaczną szukać jakiejś logiki w swoim własnym i w życiu tych pięciu, siedmiu osób, które wierzą naprawdę. Zamiast szukać ciągle nowych sensów zaczną poszukiwać tylko jednego, ale za to prawdziwego. Zamiast w telewizji, zaczną go tropić u siebie, u przyjaciół. Zaczną być ich ciekawi, ciekawi ich życia, ich duchowości, ich historii. I nikt już nie będzie tylko roznosicielem pizzy. Roznosiciel pizzy przestał być dla mnie roznosicielem pizzy dzięki mojemu przyjacielowi pracującemu w policji. Roznosiciel pizzy przestał być roznosicielem pizzy i jego śmierć też przestała być śmiercią roznosiciela pizzy. Zresztą, tak naprawdę, to nigdy nie była śmierć roznosiciela pizzy. Na pewno ostatnią myślą zamordowanego nie było: "Moja pizza". I na pewno ten, kto go zamordował, nie zrobił tego, bo tak był spragniony pizzy. Nie zabił roznosiciela jako tego, który wozi ze sobą pizzę, raczej jako tego, który wozi ze sobą pieniądze. Albo jako tego, który wozi ze sobą swoje młode ciało. Albo jako tego, który przekazuje rozkazy i meldunki pomiędzy poszczególnymi członkami Tajemniczej Konspiracji Zagłady. Żeby zabić człowieka, trzeba mieć naprawdę poważne motywy. Najważniejszym z nich są pieniądze. Nawet jeśli ofiara ma w kieszeni tylko tyle, ile kosztuje jedna pizza. Ja i mój przyjaciel z policji wiedzieliśmy to wszystko od samego początku, oczywiście. Ale myśleliśmy o zmarłym jako o roznosicielu pizzy, dopóki nie dowiedzieliśmy się, że nazywał się Artur Ś., miał dziewiętnaście lat i trzydzieści cztery złote w kieszeni. Trzydzieści cztery złote to równowartość dwuosobowej pizzy Volcano. Ale trzydzieści cztery złote to więcej niż duża Volcano. Bo za trzydzieści cztery złote można kupić coś innego, na przykład flaszkę. Trzydzieści cztery złote to wolność dysponowania trzydziestoma czterema złotymi. Dlatego trzydzieści cztery złote to więcej niż jakakolwiek równowartość trzydziestu czterech złotych. Trzydzieści cztery złote to władza nad nieskończoną liczbą przedmiotów kosztujących trzydzieści cztery złote, między którymi dokonujesz wyboru. Ta władza jest ograniczona- do trzydziestuczterech złotych - ale jest nieskończona, bo jest władzą nad nie skończoną liczbą przedmiotów. Władza jest chwilowa. Jak już coś kupiłeś za trzydzieści cztery złote, to kończy się twoja możliwość wyboru. Jeśli nie kupisz, jesteś generałem, strategiem, wielkim człowiekiem, który swobodnie decyduje, co zrobi z danymi środkami. Kiedy byłem bezrobotny, brak tej satysfakcji był gorszy niż na przykład brak pizzy i trzydzieści cztery złote. Człowiek to jest ktoś, kto podejmuje decyzje. Choćby była to decyzja dotycząca tego, czy zje kajzerkę za dwadzieścia groszy, czy grahamkę za trzydzieści. Jeżeli nie potrafi sam zadecydować, to przestaje być człowiekiem. Staje się przedmiotem, o którym decydują inni. Kobieta, która go karmi, panie stołówkowe w ośrodku dla bezdomnych, zakonnice w przytułku i tak dalej. Rozumiem, że ktoś mógłby zabić dla trzydziestu czterech złotych. To brzmi strasznie tylko wtedy, gdy się myśli o równowartości tych pieniędzy, a nie o pieniądzach. Nie o nieskończonej władzy, jaką daje nawet jedna złotówka. Były momenty w moim życiu, że ja też byłem gotów zabić za trzydzieści cztery złote. Po to, żeby przynajmniej przez chwilę pobyć panem zaczarowanego królestwa piw, papierosów i batoników. Ale gdyby mi na tym zależało, raczej nie zostawiłbym trzydziestu czterech złotych w torbie Artura. W chwili, kiedy go znaleziono, miał przy sobie jeszcze coś. W ręku ściskał nie tylko wodorosty. Było tam też kilka kosmyków włosów. Włosami zajęła się policja. Na pewien czas przestałem chodzić po bagnach. Zorientowałem się, że czemuś one służą. Nie są całkowicie pozbawione funkcji. Są bardzo funkcjonalne jako miejsce zabicia człowieka. Są takie godziny, kiedy na bagnach nikogo nie ma. Nikt tam nie mieszka, poza kilkoma szczątkowymi rodzinami, dogorywającymi w dwóch czy trzech zagubionych, zapadłych w bagnisty grunt domkach. Te rodziny, a właściwie resztki rodzin, składają się głównie ze staruszków obojga płci. A staruszkowie, jak wiadomo, są przygłusi. A jeśli nawet nie są, to zwykle tacy się robią, gdy słyszą coś, czego nie chcą słyszeć. Tak więc można sobie krzyczeć o pomoc do woli. Półpłynna gleba połyka nie tylko domy. W niektórych miejscach błyskawicznie połknęłaby zwłoki, a nawet kogoś żywego, gdyby go tam wrzucić, choćby tylko pobieżnie unieruchomionego. Morderca Artura jednak nie wykorzystał wielkiego, zarośniętego bajora, które rozciągało się na prawo od kanałku. Nie zawlókł tam trupa. Przestraszył się tego, co zrobił? A może nie miał siły? Zabić jest łatwiej niż ciągnąć ciało przez dwadzieścia metrów. Do tego jeszcze mokre ciało w mokrym ubraniu. Szczególnie jeśli ktoś na przykład nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko kobietą. Albo jeśli ktoś nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko sześćdziesięcioletnim. Albo jeśli ktoś nie jest dwudziestoletnim mężczyzną, tylko dziesięcioletnim. Policja miała bardzo trudne zadanie. Przez ostatnich kilka dni padał deszcz. To oznaczało nie tylko zmycie i zatarcie ewentualnych śladów. To znaczyło, że cała okolica - poza kanałkiem i otaczającymi go wałami - była niedostępna dla policji. Bagna mają podwójną naturę. Słońce, przetaczając się nad nimi, działa jak walec drogowy. Kiedy jest upał, teren staje się suchy i twardy jak boisko. Kiedy pada, przeobraża się w skrzyżowanie jeziora z buszem. Ogromna ilość krzaków i badyli, wystających z mazi, która jest zbyt płynna, aby być ziemią, i zbyt gęsta, aby być wodą. Nikt jeszcze nie opracował dobrej metody poruszania się po takim terenie. Nawet poduszkowiec nie dałby sobie tutaj rady ze względu na obfite, nieregularne i nieprzewidywalne zarośla. W każdej chwili można wpaść na jakąś nieoczekiwaną a grubą i sprężystą gałąź, która na pewno byłaby zabójcza dla śmigła, turbiny czy dyszy nawet najbardziej futurystycznej maszyny. Wszelkiego rodzaju nadmuchiwane materace czy pływaki w każdej chwili mogłyby zostać przebite, pęknąć lub złamać się w zderzeniu z niezliczonymi gałęźmi, patykami, konarami i kłodami, sterczącymi tuż pod powierzchnią wody. Być może jakimś rozwiązaniem byłoby zastosowanie trumny. Wąskie i długie drewniane pudło, odpowiadające rozmiarami człowiekowi, wypełnione w środku powietrzem i szczelnie zamknięte. Jedyna różnica polegałaby na tym, że człowiek znajdowałby się nie w trumnie, a na niej. Zawarte wtrumnie powietrze utrzymywałoby ją na powierzchni, razem z nią człowieka, który leżałby na niej płasko, z nosem tuż nad powierzchnią wody. Dzięki temu widziałby wszystkie wyłaniające się z bagna zagrożenia. Mógłby je na czas usuwać albo omijać. A wprawiałby ¦ trumnę w ruch, robiąc dłońmi coś, co raz byłoby wiosłowaniem, a raz pełzaniem. Zależnie od stopnia spoistości kawałka bagna, na którym trumniany surfer aktualnie by się znajdował. Nikt, niestety, nie korzysta z takich metod. Ma wyćwiczone inne sposoby badania ziemi: obserwacja śladów, analiza próbek, psy. Policja ma też jeden dobry sposób badania wody: nurek. Ale jak zbadać coś, co nie jest ni ziemią, ni wodą? Jak przeszukać teren, na którym nie da się stanąć, bo grząski muł w ciągu kilku chwil pochłania człowieka? Gdzie jest za gęsto, aby pływać, nie mówiąc już o nurkowaniu? Mój przyjaciel z policji nazywał się Krzysiek i był szefem naszego lokalnego komisariatu. Poznałem go w dość specjalnych okolicznościach. Wtedy gdy budowaliśmy nasz komisariat. "Budowaliśmy" to oczywiście pewna przesada. Tak naprawdę budował komisariat ktoś inny. Ja go tylko zaprojektowałem, a Krzysiek, wtedy jeszcze pan Krzysztof, bardzo się tą budową interesował. Projektowanie komisariatu jest rzeczą o wiele trudniejszą niż projektowanie czegokolwiek innego. Po pierwsze, policja nie ma pieniędzy. Po drugie, nawet jeżeli je ma, nie może pokazywać, że je ma, bo wtedy zaczynają się komentarze, że pieniądze podatników wydawane są na kosztowne budowy, zamiast na ochronę tychże podatników. Po trzecie, komisariat, a szczególnie nowoczesny komisariat, musi być budynkiem o wiele bardziej funkcjonalnym niż inne. To znaczy, że ma więcej funkcji. Muszą być tam miejsca, w których można przetrzymać zatrzymanego, czyli coś w rodzaju aresztu. Muszą być obszerne, podziemne garaże, z których radiowozy mogą dostatecznie szybko wyjechać. Muszą być miejsca specjalnie zabezpieczone, maksymalnie niedostępne dla przybywających z zewnątrz cywilów. Niedawno w pewnym wielkopolskim miasteczku zatrzymano syna burmistrza, ponieważ po pijanemu wdarł się do szpitala i śmiertelnie wystraszył chorych. Wtedy jego przyjaciele wdarli się na komisariat i śmiertelnie wystraszyli policjantów. To wydarzenie okazało się bardzo ważne dla naszego komisariatu. Było dosyć głośne i dzięki niemu przekonałem Krzysztofa, a potem, z jego pomocą, inne odpowiedzialne osoby do mojej koncepcji komisariatu. Chodziło tu nie tylko o stworzenie specjalnych zabezpieczeń wewnątrz i z zewnątrz budynku. Udało mi się także uzmysłowić policjantom, że istnieje coś takiego, jak społeczno-psychologiczne oddziaływanie budowli. Dlaczego możnowładcy budowali zamki, ze wszystkimi tymi wieżyczkami, bastionami i blankami? Żeby budzić dreszcz w złych ludziach. Są rzeczy, które budzą w złych ludziach szczególny dreszcz. Pewnego razu byłem na bagnach, niedaleko miejsca, w którym z niewiadomych przyczyn na drzewie wisi duża lampa stojąca, powieszona na czymś w rodzaju stryczka. Szedłem przez krzaki, niosąc ze sobą torbę foliową, w której znajdowała się butelka wina, porcja pieczonego mięsa i bochenek chleba. Był to okres, kiedy odżywiałem się tylko tymi trzema rodzajami pokarmu, i muszę przyznać, że czułem się wtedy wyjątkowo zdrowo. Z takim właśnie zdrowym samopoczuciem usiadłem sobie na wielkim pniu obalonego drzewa, żeby napocząć zapasy. Zacząłem od wina, nie zwróciłem więc uwagi na to, że foliowa torba, leżąca obok mnie na pniu, nieustannie szeleści i to intensywniej, niż pozwalałby na to wiatr. Dopiero po jednym, szczególnie długim łyku odwróciłem się w bok i zobaczyłem, że mój bochenek chleba jest pusty w środku. To znaczy, zobaczyłem, że bochen jest nadgryziony u jednego końca, a dokładnie, że jest w nim wygryziona mała dziurka. A przez tę dziurkę zobaczyłem, że w środku nic nie ma. Mój chleb był pusty jak wydmuszka. W pierwszej chwili pomyślałem, że taki musiał być, kiedy go kupiłem. Ale to było niemożliwe. Kiedy go brałem do ręki w sklepie, nie miał żadnej dziurki i ważył tyle, co normalny chleb. Miał wszystko w środku, a przyciśnięty dłonią, nie zapadał się w sobie. Teraz zaś trudno mi było nawet myśleć o nim jako o chlebie. Przypominał inne formy świata organicznego, takie jak gniazdo szerszeni lub napuchnięty kadłub kleszcza. Zacząłem nawet myśleć o owadach, a ściślej zastanawiać się nad tym, czy jakieś wyjątkowo szybkie i zdeterminowane owady, powiedzmy mrówki, mogłyby w tak krótkim czasie wyjeść wnętrze mojego chleba. I wtedy usłyszałem ciche, zadowolone z siebie meczenie, które rozbrzmiało za krzakiem. Niedługo potem porzuciłem moją dietę. A komisariat, ze wszystkimi swoimi wieżyczkami, bastionami i blankami, przybrał formę kozy. Oczywiście, nie dla każdego. Nie każdy ma oczy do patrzenia. Dla Krzysztofa i innych policjantów komisariat miał kształt współczesnego minizamku. Otoczyliśmy go betonowym murem dwuipółmetrowej wysokości, z tłuczonym szkłem na szczycie. Mur został udekorowany przy udziale tych nielicznych grafficiarzy z okolicy, którzy zgodzili się współpracować z policją. Graffiti po zewnętrznej stronie muru przedstawiało miasto - domy, kwiaty, trawniki. Graffiti po wewnętrznej stronie muru przedstawiało ludzi, a dokładnie różnego rodzaju przestępców, skutych kajdankami, stłoczonych i ściśniętych. Wyglądało to tak, jak gdyby półkolisty mur, na którym zostali wymalowani, zagarniał ich w stronę komisariatu, otaczając ich ze wszystkich stron. Za murem stały radiowozy na parkingu przy bramie, dalej wznosił się właściwy budynek. Budynek miał bardzo wąskie i wysokie okna, przypominające bardziej szpary strzelnicze i podobnie jak one nieregularnie rozmieszczone. Dwie pary białych, wysokich drzwi wyglądały jak zęby wąskiej, ale żarłocznej szczęki. Od frontu, po obu stronach budynku, w stronę idącego do wejścia człowieka, wysuwały się dwa pawiloniki, zakończone skośnym ścięciem, jakby dwie ogromne raciczki. Jesteś w moich ramionach, mówił ten budynek, ale nie jest to uścisk miłosny. Widzę cię, ale ty nie możesz mnie przejrzeć, mówiła fasada, wyglądająca jak nieludzka twarz, najeżona dużą liczbą oczu zaciśniętych jak szparki. Nienawistnych i pionowych, a więc też nieludzkich. To były oczy kozie. Koza to jedyne zwierzę, które patrzy na człowieka z pogardą. Z taką pogardą, z jaką człowiek zwykle patrzy na zwierzę. Być może wiąże się to z tym, że koza ma źrenice jak pionowe szpary. Nasycony szkłem mur miał imitować długi, ostry język kozy, za pomocą którego bestia może wylizać z miału i zaciągnąć na komisariat całą zawartość. Na tym właśnie polega praca policji. Wszystko to, co uczciwe, mocne, twarde, to tylko zewnętrzna skórka społeczeństwa. To są twarze, stroje, słowa. To, co jest w środku - myśli, uczucia, strachy i pragnienia - jest mięciutkie, drżące, słabe i złe. Policja ma wydobywać ze społeczeństwa tę jego niewidzialną treść, wciągać ją, wchłaniać do wnętrza komisariatu, aby tam się z nią rozprawić. Oczywiście, o tych wszystkich skojarzeniach nie powiedziałem nikomu. Normalny człowiek nie miał ich dostrzegać. Normalny człowiek widział komisariat jako zamek i był zadowolony, że ma taką budowlę na osiedlu, wyglądającą niezwykle wśród bloków i budzącą respekt złych ludzi. Ale jeśli budowla budziła respekt złych ludzi, to nie dlatego, że przypominała zamek. Zły człowiek nie boi się zamków. Ale zły człowiek widzi inaczej niż człowiek normalny. Zły człowiek wszystkich wokół siebie widzi jako drapieżne stwory. Zły człowiek wszystko wokół siebie widzi jako takiego stwora. Wszędzie doszukuje się jego rysów i kształtów. Kiedy normalnemu człowiekowi chmury kojarzą się z lanymi kluskami, złemu kojarzą się z ogromnymi amebami, które płyną po niebie nad nim tylko po to, aby w odpowiedniej chwili zniżyć się do niego, wchłonąć go i pożreć. Normalny człowiek myśli, że Pan Sedes to wielka, uśmiechnięta gęba, która uwielbia pożerać jego kupy. Zły człowiek myśli, że kibel to wielki, bulwoidalny wampir, który wysysa jego ciało przez odbyt, kawałek po kawałku. Dlatego moja koza była tylko dla złych ludzi. Wiedziałem, że oni ją zobaczą, gdy zobaczą komisariat. Chciałem, żeby wtedy się bali. Co prawda ja też się bałem, gdy na niego patrzyłem, ale to pewnie oznaczało, że osiągnąłem zamierzony efekt. Trochę gorzej poszło z rozstawionymi na trawniku pniakami i balami drzewnymi. Miały się kojarzyć ze średniowiecznymi narzędziami wojny, a nawet egzekucji. Ale efekt psuło to, że policjanci i policjantki, łącząc się w grupki, a nawet parki, obsiadali bale drzewne w porze lunchu, aby zjeść kanapkę na świeżym powietrzu. Nie tylko jedli, ale też gruchali między sobą, jakby szafot obsiadły gigantyczne błękitne i czarne gołębie. Niemniej jednak oddziaływanie psychologiczne architektury istniało i mogłem się o tym przekonać na własnej skórze, a właściwie na skórze Krzyśka. Właśnie wtedy przestał być dla mnie panem Krzysztofem, a stał się Krzyśkiem, ale wobec wszystkich innych dokonała się przemiana odwrotna. Do tej pory podwładni traktowali go jak dość kłopotliwego kolegę, który z racji swojej funkcji, choćby nie chciał, musi utrudniać im życie. Nie szanowali go, być może z powodu wielkiego rudego łba. Teraz zaczęli go szanować, ale także usuwać się i uciekać, kiedy się zbliżał. Być może dlatego, że większości ludzi trudno jest nie bać się kogoś, kto jest panem zamku. Gdy pojawiał się na trawniku w porze lunchu, bale i pniaki szybko pustoszały, odzyskując swój pierwotny, średniowieczny charakter, co dla mnie zresztą było pozytywne. Dla dobra mojego zamysłu architektonicznego powinien był spacerować po trawniku jak najczęściej. Dobrze by mu to zresztą zrobiło. Już przedtem był ogromny, ale odkąd powstał komisariat, też zresztą ogromny, Krzysiek zrobił się dwa razy większy. Przestał również witać się, mówiąc: "Czeeść", zaczął się witać, mówiąc: "Witam". A potem w ogóle przestał się witać, mówiąc. Dawał tylko ręką znak, znak wskazujący, czy ¦ człowiek, który przyszedł do niego, ma zacząć mówić, czy też ma czekać. W jego gabinecie pojawił się tron. Co prawda na kółkach, ale ze złoconymi okrągłymi gałkami przy poręczach. Powiedziałem mu, że chcę napisać książkę o chłopcu znalezionym na bagnach. Od tego czasu raz na dwa dni spotykaliśmy się na trawniku z balami drzewnymi. Krzysiek podnosił swój ogromny rudy łeb do góry, patrzył na chmury, na mżawkę, a potem wydawał wyrok: "Nie dzisiaj". Znaczyło to, że śledztwo w sprawie Artura musi czekać na lepszą pogodę. "Śledztwo w sprawie Artura". Tak mówiliśmy, nie: "Śledztwo w sprawie Artura Ś.". Nie nazywaliśmy go już roznosicielem pizzy i nie nazywaliśmy go już nawet Arturem Ś. Nazywaliśmy go Arturem. Właściwie, prawie się z nim zaprzyjaźniliśmy, na tyle go poznaliśmy. Artur, poza tym, że był roznosicielem pizzy, był czymś jeszcze. I to go do mnie bardzo zbliżyło. Jestem architektem. Niedawno dokonałem największej rzeczy w całym moim zawodowym życiu i teraz spokojnie mogę sobie odpoczywać. To ja zaprojektowałem ten ogromny kościół, właściwie katedrę, która właśnie powstała na bagnach. Od początku były kłopoty z odpowiedzią na pytanie, co zbudować w takim miejscu. Kłopoty trochę także natury technicznej, bo grunt był grząski i otoczony wodą. Na szczęście, kościół to łódź. Katolicy wierzą, że ich Kościół to łódź św. Piotra, która gdzieś płynie, prawdopodobnie w stronę raju. Łódź to bardzo dobra forma. Przede wszystkim dlatego, że jest płaska. Można rozłożyć duży ciężar konstrukcji na stosunkowo dużym podłożu, co ma pewne znaczenie, gdy grunt jest niepewny. Ja zaprojektowałem łódź podwodną. Katedrę w formie ogromnej, szklanej łodzi podwodnej, częściowo zanurzonej w ziemi. Wielkie, przezroczyste ściany pokazywały niebo, ale tylko od wysokości trzech metrów w górę. Niżej widać było przez szkło czarną ziemię, w której katedra tkwiła jak zaryta. Czasem miał pojawiać się jakiś robaczek, który wyłaniał się z gleby, aby trykać ślepym łebkiem w szklaną ścianę albo pełznąć wzdłuż niej, dostarczając wrażeń tym wiernym, którzy byli zbyt gruboskórni, aby słuchać kazania księdza Kominowskiego. Dowiedziałem się, że ksiądz Kominowski postanowił zainspirować się kształtem kościoła jako tematem do pierwszego, inauguracyjnego kazania w katedrze. Pewnie chciał powiedzieć o właściwym sensie słowa "nawa" i porównać budowlę do wielkiej ryby, do której wejść musiał Jonasz, aby uchronić się przed utonięciem. Albo może postanowił ogłosić, że łódź Piotrowa, aby ocalić swoich pasażerów przed zalewem, musi stać się dzisiaj łodzią podwodną. Bo o ile dobrze zrozumiałem to, o czym ksiądz Kominowski mówił ze mną, to jego zdaniem świat jest tak naprawdę czymś obcym chrześcijaninowi, szczególnie teraz. Atmosfera świata jest dla chrześcijańskich płuc równie zabójcza, jak woda. Ta woda zalała teraz wszystko, jak w czasach potopu, a nawet bardziej. Arka Noego przynajmniej unosiła się na powierzchni, podczas gdy łódź Piotrowa od dawna znajduje się pod wodą. Ale to, wbrew pozorom, może być dobre dla chrześcijanina. Tam, na górze, przewalają się bałwany, toczą się kampanie wojenne i reklamowe. Chrześcijanin, póki jest pod powierzchnią, może być wolny od tych szaleństw. Może cieszyć się spokojem i bliskością swoich towarzyszy. Może penetrować największe głębie uczuć i myśli, niedostępne tym, którzy żyją na powierzchni powierzchownie. Prawdopodobnie o tym wszystkim ksiądz Kominowski postanowił mówić podczas pierwszej mszy. Było mi bardzo miło, że budując taką katedrę, mogłem pomóc w kwestii kazania. Kościół katolicki udowodnił, że mimo wszystko jest instytucją otwartą, akceptując taki projekt świątyni i takiego architekta. Takiego - czyli niekatolika. Ale jeszcze lepiej Kościół to udowodnił, powierzając świątynię takiemu księdzu, jak ksiądz Kominowski. Były dwie rzeczy, które z całego księdza Kominowskiego najbardziej rzucały się w oczy. Po pierwsze, ksiądz Kominowski był nieustannie mokry. Jaka by nie była pogoda na dworze, ksiądz Kominowski wyglądał tak, jakby wrócił z ulewy. Ciemne włosy miał wilgotne i skołtunione, czoło udekorowane co najmniej pięcioma kroplami. Możliwości były dwie: albo nieustannie brał prysznic, albo pocił się jakimś dziwnym bezwonnym potem, pozbawionym jakichkolwiek zapachów poza leciuteńkim, nieuchwytnym aromatem kadzidła. Tak mogłaby się pocić święta figura. A ksiądz Kominowski był niezwykłą figurą, na pewno świętą. To była ta druga rzecz, która najbardziej rzucała się w oczy. Ksiądz Kominowski należał do tego gatunku świętych figur, które Kościół katolicki chętniej wynosi na ołtarze, niż na tak zwane stolce biskupie. Był chyba kimś w rodzaju duszpasterza środowiskowego, w dodatku nerwowego. Przez całe życie niezwykle ciężko pracował, organizując posługę dla osób starszych, niedołężnych, samotnych lub żyjących w domach opieki. W jego biurze zawsze siedziało kilkoro staruszków. Kilkoro innych, nieco młodszych i bardziej mobilnych, zawsze za nim dreptało, gdy tylko opuszczał plebanię. Żeby dostosować się do ich tempa, ksiądz też nauczył się dreptać. Prawie nigdy nie widywało się go bez tej wiekowej asysty, ale nawet wtedy, gdy był sam, też dreptał. Weszło mu to w krew. Podobnie jak wyglądanie na starszego, niż był naprawdę. Zastanawiałem się, czy świadomie upodobnił się do swoich podopiecznych, tak żeby nie było im przykro, że jest on od nich trochę młodszy. Zasługiwał na podziw, bo dla większości zwykłych ludzi nieustanne obcowanie z takimi starcami musiałoby być bardzo ciężkie. Najtrudniej było obcować z ich oczami, bo te były najmniej stare. Oczy najmniej się starzeją. Skóra wokół oczu marszczy się i pęka, ale nie same oczy. Osiemdziesięcioletnia dziewczyna może mieć takie same oczy jak osiemnastoletnia. Tyle że rzadko kiedy te oczy patrzą tak jak u osiemnastolatki. Patrzą inaczej, bo patrzą na co innego. Patrzą na śmierć, choroby, na cierpienie, które nigdy się nie kończy, albo, co gorsza, kończy się nagle. Te oczy patrzą na innych, młodszych ludzi, którzy nie chcą w nie patrzeć, którzy chcą uciec, żeby nie patrzeć. Kiedy człowiek nie ma w sobie absolutnego spokoju, nie może długo przebywać ze starszymi ludźmi i nie zwariować. Bo kiedy z nimi przebywa, uświadamia sobie, że w środku tych pomarszczonych, rozpadających się potworów siedzą tacy sami ludzie jak on. Nie wiadomo dlaczego skazani na taki los. Można stracić wiarę w Boga. Ja bym ją stracił, gdyby nie to, że mam już taką, której nie można stracić. Dlaczego? Co mi daje taką wiarę? Wielkie szklane ściany, nawy boczne, wrzynające się w przestrzeń katedry jak żebra wieloryba, witraże, okrągłe jak bulaje, z kolorowego szkła wtopionego W przezroczyste szkło ścian, ołtarz, który wznosi się ku niebu na również przezroczystym podwyższeniu, pusta przestrzeń za ołtarzem, która znowu nurkuje W głąb ziemi. Dokonałem czegoś, o czym marzyłem całe życie. Po czymś takim człowiek zaczyna rozumieć, że Bóg naprawdę istnieje i pilnuje naszych marzeń. Po czymś takim człowiek może spokojnie żyć. I spokojnie umrzeć. Ciekawe, czy tak właśnie myślał Artur po wyhodowaniu swojej ostatniej budowli? Artur, jak się okazało, nie tylko rozwoził pizzę, ale także studiował architekturę. A poza tym był jednym z pionierów jeszcze niemodnego, ale powoli rozprzestrzeniającego się hobby zwanego grow-buildingiem. Grow-building to budowanie z klocków. Tyle że są to klocki o specyficznej strukturze. Zbudowane z wieluset porowatych warstewek, szybko nasiąkają wodą, gdy się je podleje. A gdy nasiąkną - to rosną. Ale rosną nieregularnie. Każdy z nich przybiera nieco inny kształt. Jeżeli podleje się całą budowlę, jej kształt też się zmienia. Nieraz w sposób bardzo nieoczekiwany. Za pomocą odpowiedniego podlewania w różnych punktach umiejętny hodowca potrafi sprawić, że wyrośnie mu budowla w przybliżeniu podobna do tego, co chciał osiągnąć. Ale tylko w przybliżeniu. Grow-building to gra z przypadkiem. I najlepsze w niej są niespodzianki. Jedna z budowli Artura w ostatecznym kształcie przybrała kształt pośredni pomiędzy wydrążonym kielichem a chatką. Inna prawdopodobnie miała być czymś w rodzaju małego namiotu w jego pokoju, do którego mógłby się wczołgiwać, ale w końcu wyszło coś, do czego mógłby wczołgać się tylko wyjątkowo pokręcony wąż. Oczywiście, wszystkie konstrukcje Artura zajmowały niewielką przestrzeń. Wszystkie były ograniczone niewielkimi rozmiarami małego pokoju, który zajmował w małym mieszkaniu swoich rodziców. Ale wszystkie były szkicami niewyobrażalnych dzisiaj budowli, jakie mogły powstać w przyszłości. Niektórzy uważają, że grow-building to technika architektoniczna przyszłych czasów. Zazwyczaj kiedy chodziłem na spacer po bagnach, omijałem ich południową część, w której właśnie powstała moja katedra. Nie musiałem jej oglądać. Wiedziałem, że stoi. I miałem nadzieję, że nie zniknie przed moją śmiercią. Poza tym nadawała zajmowanej przez siebie przestrzeni sens. To już nie była część bagien, miejsce, które nie służyło do niczego. To było miejsce, które służyło do kontaktowania się z Bogiem. A więc do czegoś. Niestety, moim zdaniem najlepiej do kontaktowania się z Bogiem służą miejsca, które nie służą do niczego. A spełnienie marzeń zawsze ogranicza możliwości. Dopóki marzenia były marzeniami, były możliwościami. Kiedy się spełniają, przestają być możliwościami i możliwości jest mniej. Teraz musiałem też ograniczyć swoje wycieczki w północnej części bagien. Dokładniej, musiałem ograniczyć ich zasięg tak, aby omijać miejsce, w którym zginął Artur. Pozostała mi zachodnia część. Docierało się tam kilkoma drogami. Północna prowadziła obok miejsca, w którym zginął Artur. Południowa - obok katedry. Środkowa była niedostępna, kiedy padał deszcz i jeszcze parę dni po deszczu. Dlatego mogłem wejść na bagna dopiero wtedy, kiedy przestało padać i minęło jeszcze trochę czasu niezbędnego do wyschnięcia terenu. Tak jak policja. Kiedy szedłem na bagna, widziałem, jak błotnistą ścieżką ze skarpy zjeżdża podrygujący radiowóz. Potem w oddali zobaczyłem coś, co wyglądało jak podniecenie, jeśli w ogóle można mówić o podnieceniu w stosunku do niewyraźnych sylwetek, podskakujących na horyzoncie. Później dowiedziałem się, co tam się stało. Dwa dni wcześniej policja po raz pierwszy odważyła zapuścić się na bagna. Było jeszcze dość mokro. Jeden z psów policyjnych zaczął zachowywać się dziwnie, jak gdyby próbował popełnić samobójstwo. Przez cały czas próbował wskoczyć w bagniste bajoro o nieznanej głębokości. Z najwyższym trudem dwóm policjantom udało się go powstrzymać. Dopiero dwa dni później jakiś policyjny supermózg wpadł na pomysł, że pies mógł mieć powód takiego zachowania i nie była to depresja wywołana skromnymi racjami żywnościowymi. Policjanci znowu zaprowadzili zwierzaka nad bagniste bajoro. Bajoro już zniknęło, w jego miejscu był miękki grunt. Pies jednak zaczął ten grunt rozgrzebywać, dokładnie w tym samym miejscu, w którym wcześniej próbował się utopić. To, do czego się dogrzebał, było czubkiem głowy. Co prawda, nie od razu można było rozpoznać, że to głowa. Skóra ludzka w torfowisku nie gnije, ale robi się brązowa lub czarna. Zęby stają się miękkie jak guma. Całość nasiąka wodą i przybiera dziwne kształty. Ale tym razem jednak udało się zidentyfikować pierwotny kształt tej głowy, a co za tym idzie - twarz. Twarz należała do Michała P., który zaginął w okolicy jakiś rok temu. Właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy wykańczać katedrę. Michał P. miał wtedy siedemnaście lat. Teraz byłby pełnoletni. Stał na baczność, pionowo wchłonięty przez torfowisko. Sugerowałoby to, że utonął w nim, a nie został zakopany. Jedynym problemem były jego ręce. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, właśnie na baczność. A zazwyczaj przy utonięciu ręce są ostatnią rzeczą, która tonie. Dlatego sterczą do góry. W tym wypadku nie sterczały. Sprawa się wyjaśniła, Kiedy okazało się, że na ciele znaleziono ślady sznurów. Głęboko wrzynając się w coraz bardziej miękką i plastyczną skórę trupa, sznury pozostawiły wielkie bruzdy, poczym same zgniły. Kiedy dowiedziałem się, że Michał P. tak naprawdę nazywał się Michał Pawica, uświadomiłem sobie, że go znałem. Dawno temu, kiedy jeszcze zajmowałem się - i przejmowałem - takimi sprawami, byłem członkiem jury konkursu plastycznego rozpisanego wśród licealistów przez producenta napoju energetyzującego, który najprawdopodobniej chciał udowodnić, że po wypiciu jednej butelki każdy staje się Leonardem da Vincim. Producent się mylił. Mimo, że uczestnikom konkursu hojnie rozdano po dwie puszki na głowę, to, co zaprezentowali, wyglądało ¦ jak dzieło niedorozwiniętego dziecka, a po części przypadku. nie wiem co gorsze. Jeżeli na chwilę pozbędziemy się ludzkich uczuć, niedorozwinięte dziecko może nas rozbawić. Coś, co wygląda jak dzieło przypadku, nie rozbawia. Najwyżej może sprawić, że pozbędziemy się ludzkich uczuć. Ja sam czułem, jak mnie one opuszczają, kiedy patrzyłem na pistolety z lufą o przekroju w kształcie odbytu, albo nadmuchane prezerwatywy oblepione artykułami z gazet lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście. Prezerwatywę oblepiano przed nadmuchaniem, a więc podczas nadmuchiwania papier darł się w sposób przypadkowy. Prezerwatywa wyglądała przez to jak trędowata, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, że papier darł się w sposób przypadkowy, podobnie jak przypadkowy był związek między całą konstrukcją a treścią artykułów gazetowych. Jedyną ciekawą pracę zaprezentował pewien chłopak o dużej ilości jasnych włosów. Było to kilka człekokształtnych figurek z gliny i metalu, wydrążonych w środku, które pełniły zarazem funkcje instrumentów muzycznych - dmuchając w jedną z dziurek w figurce (niestety, przeważnie był to odbyt), można było osiągnąć prostą gamę czterech lub pięciu dźwięków. Odgłos, jaki figurka wydawała, był specjalnie - i specyficznie - dostosowany do jej postaci. Na przykład figurka przedstawiająca kata z toporem wydawała z siebie wesołe, beztroskie piszczenie, podczas gdy kurczaczek był w brzmieńiu raczej pogrzebowy. Rzecz jasna, praca nie dostała żadnej nagrody ze względu na swą kontrowersyjność. Wygrała jedyna praca, która niczego nie przedstawiała, poza paroma kawałkami bezkształtnego metalu. Może było to jakieś wyjście z sytuacji. Czymś w rodzaju nagrody dla chłopaka - i dla mnie, za udział w tej męce - był fakt, że mogliśmy sobie po ogłoszeniu werdyktu przyjemnie pokonwersować o pierwotnej jedności sztuk plastycznych i muzycznych, szczególnie architektury. Ja mu powiedziałem, iż katedry niegdyś budowano tak, aby odzwierciedlały melodykę chorału gregoriańskiego. On mi powiedział, że ludzie pierwotni malowali swoje włochate nosorożce akurat w tych miejscach swoich jaskiń, w których była najlepsza akustyka, tak żeby móc sobie przyjemnie powyć, patrząc na te nosorożce. Zdradził mi, że pragnie w przyszłości doprowadzić do ponownego odrodzenia równości między rzeźbą i architekturą z jednej strony, a muzyką z drugiej. Tylko nie wiedział jeszcze, jak to zrobić - cała orkiestra składająca się z wydrążonych figurek była tylko półśrodkiem. Teraz można było z całą pewnością powiedzieć, że już mu się to nie uda. Kiedy siedziałem w moim mieszkaniu i zastanawiałem się nad tym, co się stało, zadzwonił nagle telefon. - Cześć - powiedział kobiecy głos. - Halo - powiedziałem niepewnie. - Cześć, to ja - powiedział kobiecy głos. - Halo, to ja - powiedziałem niepewnie. - Oj, przestań się wygłupiać - powiedział kobiecy głos. - Nie udawaj, że mnie nie znasz. Anka. Znałem Ankę. Poznałem ją kiedyś w ten sposób, że wygrałem konkurs. Oczywiście, nie był to konkurs pod hasłem "Kto pozna Ankę", w którym nagrodą dla tego, kto pozna Ankę, miało być poznanie Anki. Był to normalny albo prawie normalny - konkurs na projekt siedziby dla polskiego oddziału wielkiego konsorcjum, którego general managerem była właśnie Anka. Koncern ten zajmował się tym, co określa się chętnie jako komunikację, chociaż tak naprawdę chodzi o wpływ. Anka wydawała pisma, a właściwie pisemka oraz książki, a właściwie książeczki. Posiadała telewizje, chociaż głównie kablowe. Jeden z jej oddziałów teoretycznie tworzył reklamy, przygotowywał kampanie, opracowywał strategie marketingowe i wykupywał przestrzeń w mediach, ale zasadniczo robił ulotki. Inny zajmował się public relations i lobbingiem, ale częściej wśród radnych niż posłów. Oczywiście, tego wszystkiego dowiedziałem się później od Anki. Kiedy przystępowałem do konkursu, wiedziałem, że misją i wizją firmy - a może wizją misji - jest nieograniczone, nieustannie poszerzające się komunikowanie. Nie pytałem, komunikowanie czego, bo chciałem wygrać ten konkurs. Bardzo chciałem: bo byłem w stanie, w którym nie mogłem sobie pozwolić nawet na pizzę Volcano za trzydzieści cztery złote. Bardzo chciałem znowu stać się panem zaczarowanego królestwa bułek, batoników, piw i papierosów. Wyobraziłem sobie budynek firmy jako gigantyczny telewizor. To jeszcze nie byłoby nic specjalnego, bo większość nowoczesnych budynków wygląda jak gigantyczne telewizory. Tyle że w tych telewizorach nikogo nie widać. I to jest główna wada tych budynków. Telewizor musi kogoś pokazywać. Budynek był szklany i szeroki. Szyby nie były przyciemnione ani lustrzane, ludzie znajdujący się poza budynkiem widzieli, co dzieje się wewnątrz. Dzięki umiejętnemu rozmieszczeniu dwie sale o kopulastym, półkulistym sklepieniu wyglądały z zewnątrz jak oczy Zewnętrzny i świadomie kulfonowaty szyb windy łączącej środkowe piętra - od trzeciego do szóstego - musiał kojarzyć się z nosem. Bufet na drugim piętrze, poziomy i długi, robił za usta, a kelnerki i bufetowe w białych fartuchach, które musiały wciąż tam migać z punktu widzenia obserwatora zewnętrznego - za zęby. Odpowiednia wypukłość części fasady tworzyła owal twarzy. Niestety, była to twarz dosyć schematyczna, nie można jej było upodobnić do żadnego znanego prezentera telewizyjnego. Ale budowla miała przecież trwać dłużej niż kariera jednego prezentera. Gdyby upodobnić ją do kogoś, co dwa lata trzebaby było budynek przebudowywać. Taka koncepcja wystarczyła, żeby wygrać konkurs. I żeby wszyscy architekci w Warszawie przestali ze mną rozmawiać. Nie wierzyli, że ja naprawdę bardzo chcę zrobić coś takiego. Myśleli, że cynicznie wykorzystuję głupotę i brak wyobraźni wizualnej inwestora. Inwestorem była Anka. Nie znałem jej wcześniej, ale zaraz po wygraniu konkursu nadrobiłem ten brak z nadwyżką. Zaraz po ogłoszeniu wyników konkursu zaprosiła mnie na kawę. Następnego dnia na obiad. Ja pomyślałem sobie wtedy, że może to jest odpowiedni moment, aby przeżyć coś osobistego. Anka zrobiła karierę dzięki producentowi napoju energetyzującego. Jej firma obsługiwała ten napój. Anka zrobiła dla napoju coś, co okazało się wielkim biznesem. Jej pomysł sprzedano wszystkim oddziałom producenta napoju na całym świecie, a Anka została szefem napoju w Polsce. Pomysł Anki wygrał, bo spełniał dwa podstawowe warunki. Po pierwsze, ukazywał całemu światu, że napój czyni ludzkie umysły genialnymi, twórczymi, pełnymi niespodzianek. Po drugie, był bardzo młodzieżowy. Anka wymyśliła konspirację. Jej uczestnicy mieli przeobrazić znaną nam rzeczywistość w coś zupełnie innego. W praktyce znaczyło to, że ktoś szedł z workiem do śmietnika, otwierał pojemnik na śmieci, a stamtąd, zamiast śmieci wylatywało kilkadziesiąt balonów wypełnionych helem. Tak było w najlepszym wypadku. W najgorszym był to jeden specyficzny balonik, oblepiony artykułami z gazet lokalnych na temat usług w dzielnicy Śródmieście. Korzyści, jakie odnosił napój energetyzujący z całej tej akcji, były nie tylko ideologiczne. Członkowie konspiracji, jak to członkowie konspiracji, porozumiewali się z centralą za pomocą strony internetowej. Centrala mówiła im kiedy i gdzie będą mogli przeprowadzić następną akcję, a także z kim ją przeprowadzą. Dokładnie rzecz biorąc, każdy z członków dowiadywał się, że ma o takiej to a takiej godzinie stawić się w modnym lokalu, zamówić drinka z napojem energetyzującym, a następnie czekać, aż ktoś go rozpozna dzięki temu drinkowi. I wypatrywać innych, którzy zamawiają tego samego drinka. Następny etap polegał na tym, że uczestnicy, kiedy już wreszcie rozpoznali się i zebrali do kupy, szli do lokalu, w którym musieli zamówić drinki z napojem energetyzującym, aby rozpoznał ich ktoś, kto wiedział, na czym polega ich zadanie. Później szli do kolejnego lokalu, gdzie zamawiali kolejne drinki z napojem energetyzującym, aby rozpoznał ich ktoś, kto wiedział, gdzie są ukryte niezbędne akcesoria do realizacji zadania. Wtedy wszyscy razem byli już do tego stopnia naenergetyzowani, że chciało im się realizować jakiekolwiek zadanie, byleby tylko jakieś było. Przez długi czas mityczną centralą była właśnie Anka, która wykorzystując maile i SMS-y, sterowała całą konspiracją zza swojego biurka. Potem, kiedy została szefową firmy, powierzyła to zadanie niejakiemu Pawełkowi A potem rozpoczęła budowę nowej siedziby swojej firmy Podczas obiadu w restauracji okazało się, że Anka mieszka dokładnie nad restauracją. Dzięki temu mogliśmy bardzo szybko znaleźć się w jej mieszkaniu. Mieszkała wtedy jeszcze w kamienicy, w dużym apartamencie pełnym ogromnych materaców metrowej grubości, które zastępowały jej meble. Gdy tylko weszliśmy, ułożyła się wygodnie na jednym z nich. Ułożyła się wygodnie nie w tym sensie, żeby jej było wygodnie leżeć, tylko żeby mnie było wygodnie na niej się położyć. Nigdy nie robiła rzeczy, które były dla niej przyjemne, tylko takie, które z jakichś wyższych powodów uznała za coś, co musi zrobić. Z jakichś wyższych powodów uznała, że trzeba pójść ze mną do łóżka. Najpier chciała spotkać się ze mną w centrum, w modnym lokalu. Nie chciałem się jednak spotykać w tym lokalu. Zaproponowałem inny, położony bardziej na południe. Potem jeszcze jeden, położony jeszcze bardziej na południe, a potem następny, całkiem już na Mokotowie. Skończyło się na tym, że spotkaliśmy się w restauracji, która mieściła się w stajni. A stajnia mieściła się niemal przy południowej granicy miasta, tuż przy bagnach. - Kocham cię - powiedziała. - Nie wiem, co ci na to odpowiedzieć - odpowiedziałem, jak zawsze. - Powiedz "kocham cię". - Nie mogę, przecież wiesz, że nie mogę. - Możesz - odpowiedziała. Była blada, takie zebranie zwykle było dla niej bardzo trudne. - Możesz. Możesz • i musisz. Musisz coś zrobić ze swoim życiem. - Moje życie jest doskonałe. - Twoje życie to nieżyt życia. Nikogo nie masz, nikogo nie znasz, z nikim się nie spotykasz. Nic nie robisz, nic nie planujesz, nawet nie robisz żadnych ciekawszych zakupów. - Skąd wiesz? - Może dałam takie zadanie paru ludziom z konspiracji, żeby cię śledzili? Powiedz mi, jak ty to znosisz? Przecież ty żyjesz właściwie poza czasem. Nic się u ciebie nie zmienia. Nie pracujesz, bo już nie musisz. Nie masz żony, nie masz dzieci. Codziennie robisz to samo, chodzisz w kółko. I to po takim miejscu, w którym nic nie ma. - Ania, spróbuję ci to wytłumaczyć jeszcze raz. Poznałem Boga. Niczego innego nie potrzebuję. Tak to jest, kiedy się poznaje Boga. Nie miej do mnie żalu Bóg to ktoś, kto sprawił, że istniejesz. Kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że to dar, że mogłoby cię nie być. To wtedy nie chcesz nic więcej, chcesz tylko cieszyć się tym darem. Chcesz po prostu być i niczego więcej ci nie potrzeba. - Można o wiele bardziej być, niż ty to robisz. - Mam nadzieję, że ty kiedyś też poczujesz to, o czym ci mówię. Lepiej powiedz mi w ogóle, jak ty żyjesz. Jak tam twoja konspiracja? Zrobiła się jeszcze bardziej biała na twarzy. - Wymknęła się spod kontroli - odpowiedziała po chwili. - Coś takiego nie może wymknąć się spod kontroli. - A jednak się wymknęli - przymknęła oczy. - Nie wszyscy, mała część, ale ta naprawdę aktywna. Najpierw przestali realizować zadania, jakie im dawaliśmy. Przestali się spotykać w tych lokalach, które im wyznaczyliśmy, i to był problem. Chodziło nie tylko o to, żeby promowali napój, ale także żeby robili to w odpowiednich miejscach, tam, gdzie będą widziani. Byli specjalnie wyselekcjonowani, młodzi, przystojni, błyskotliwi, każdy miał ich podziwiać i widzieć, co piją. Ale oni przestali przychodzić do lokali, z którymi mieliśmy umowę. Przestali się rozpoznawać poprzez drinki, stworzyli sobie jakieś swoje kanały do kontaktów. W ogóle przestali pić! - No to już tragedia. - Nie. Tragedia zaczęła się teraz. Bo teraz zaczęli się zabijać. Zaczęli sami sobie wyznaczać zadania. Żeby się nie kłócić, każdy pisał na kawałku papieru, co chce robić, a potem wyciągali średnią. I to było niebezpieczne. - Niebezpieczne? Dlaczego? - Bo czasem ktoś pisał, że chce na przykład wieszać ludzi. Wiedział, że ktoś inny napisze, że chce na przykład świecić jak lampa. I wtedy wieszali lampę. Ale ¦ mogło się wydarzyć, że dwie osoby napisały to samo. - Wtedy by się rozmyślili. - Nie mogli. To było wyzwanie, coś w rodzaju rosyjskiej ruletki, zrobić dokładnie średnią z tych różnych rzeczy, które dwie czy trzy osoby sobie umyśliły. - I co, stało się coś takiego? - Nie wiem. Ale dwóch chłopców już nie żyje. Znaleziono ich niedaleko stąd, na tych bagnach. Obaj należeli. Ania była blada. Miała bladożółte włosy i bladoniebieskie oczy. Tak bladoniebieskie, że bardziej blade niż niebieskie. Tęczówki wyglądały, jak gdyby zaraz miały rozpłynąć się w białkach. - Wiesz o nich - dodała po chwili. - Skąd wiesz? - Mówiłam ci. Kilku ludzi z konspiracji dostało specjalne, tajemnicze zadanie. Śledzą cię. Wyjątkowo nudne specjalne, tajemnicze zadanie. - Pięknie. Czyli chodzą za mną potencjalni mordercy. Dlaczego kazałaś im to robić? - Kocham cię. Kocham cię i muszę wiedzieć wszystko, co robisz. Nie jest to zresztą trudne, bo ty niewiele robisz. - Dużo chodzę. - Dużo chodzisz bez celu. Teraz znalazłeś sobie zabawę. - Znalazłem trupa. - Znalazłeś i zrobiłeś sobie z niego zabawę. Wiesz, ty chyba rzeczywiście odnalazłeś Boga, bo trzeba mieć jakiś naprawdę nadprzyrodzony spokój w sobie, żeby móc zrobić sobie zabawkę z trupa. Ale nieważne. To jest cholerne szczęście, że to właśnie ty znalazłeś tego trupa. - Dlaczego? - Bo to ty budowałeś ten komisariat. Ty znasz tych wszystkich policjantów. Gdyby coś się działo, dowiesz się. I wtedy mi powiesz. Dla mnie to zrobisz. - Zaraz. Co miałoby się dziać? - Policjanci nie mogą się dowiedzieć, że chłopcy należeli do konspiracji. Prasa nie może się dowiedzieć. To byłaby straszna szkoda wizerunkowa dla napoju, gdyby ktoś napisał, że pozabijali się, bo za dużo tego wypili I w ogóle prasa nie może się dowiedzieć o konspiracji. - Obawiam się, że prasa się dowie. Tu chodzi o morderstwa... - Tu nie chodzi tylko o morderstwa. Nikt nie może wiedzieć, że taka konspiracja istnieje, rozumiesz? - No wiesz, to jest forma promocji... - To jest taka forma promocji, która działa, tylko w tajemnicy. Chłopcy nie mogą przeczytać o sobie w gazetach. Nie mogą przeczytać w gazecie o konspiracji. - Nie mogą się dowiedzieć, że świat odkrył ich sekret? - Nie. Nie mogą sami odkryć tajemnicy. Jakiej tajemnicy? Tajemnicy morderstw? - Anka zobaczyła, że nie rozumiem. - Tajemnicy promocji - powiedziała wreszcie. - Oni nie wiedzą, że to jest promocja. Oni nie wiedzą, że chodzi o to, żeby wypili jak najwięcej napoju. Jeśli ktoś zaczął się domyślać, to wolał przestać się domyślać. Cała ta sprawa stała się dla nich zbyt ważna. Oni wciąż myślą, że napój to tylko znak rozpoznawczy. Oni myślą, że to prawdziwa konspiracja. - Jak to prawdziwa konspiracja? - Prawdziwa konspiracja, która naprawdę ma przejąć cały świat. - Za pomocą balonów wpychanych do pojemników na śmieci? - Za pomocą subtelnego przekształcania przestrzeni publicznej i podświadomego oddziaływania na zbiorową wyobraźnię. Oni wszystkie te działania traktowali bardzo poważnie. Dlatego włączyli do nich zabijanie. - Jesteś... Jesteś współodpowiedzialna. W pewnym sensie współodpowiedzialna. Współodpowiedzialna za śmierć. - Wiedziałam, że tak powiesz. Wiem, że tak powiedzą wszyscy. Tak powiedzą policjanci. Ty masz przyjaciela policjanta, prawda, który nadzoruje te sprawy, prawda? Dlatego, gdy tylko się dowiesz... Nie, gdy tylko wyczujesz, że policjanci podejrzewają coś w tym kierunku daj mi znać. - Anka... Powiedziałaś mi przed chwilą, że robię sobie zabawkę z trupa. - Tak. Tak powiedziałam. - Ty w takim razie zrobiłaś zabawkę, która zabija. Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze nie odkryłem Boga, nieraz marzyłem o tym, żeby zobaczyć Ankę przestraszoną. Ankę, która mnie o coś prosi, Ankę, która potrzebuje mojego ratunku. Ankę, która błaga. Nie było to ładne pragnienie, ale do niektórych ludzi nie można zbliżyć się ładnie. Teraz błagała. Jeszcze nie powiedziała tego, nie użyła tego słowa, ale błaganie zawsze zaczyna się w oczach. - Może - powiedziała. - Ale ty mi pomożesz. - Nie. - Dobrze, może zrobiłam coś złego. Nie pomyślałam, że to się może tak skończyć. Ale to nie jest moja wina! To jest tylko moja odpowiedzialność. Częściowa odpowiedzialność. Ja tylko trochę oszukałam tych ludzi. W ramach wciągania ich do promocyjnej zabawy. - Nie - odpowiedziałem. To wcale nie było tak przyjemne, jak kiedyś sobie wyobrażałem. To było błaganie, ale nie było oddania. Gotowa była uklęknąć, objąć moje nogi, wtulić mi się w kolana, ale wcale nie stałaby się przez to bliższa. - Dobrze, może zrobiłam coś złego. Może jestem winna, Ale teraz jestem sama. Mam wszystko przeciwko sobie. Mam wszystkich przeciwko sobie. Policję. Prasę, jeśli się dowie. Moją centralę w Londynie. Chłopców z konspiracji. Napój. Nawet Boga, jeśli naprawdę jestem zła, nie mam nawet do kogo się modlić. Ktoś, ja pierdolę, ktoś musi być po mojej stronie. Jedna osoba. - I to mam być ja? - I to będziesz ty. Jesteś mi winien bardzo, bardzo wielę. Nawet jeśli nie rozumiesz, jak dużo. Nie rozumiesz, co zrobiłeś, kiedy mnie wtedy zostawiłeś? "Znalazłem Boga". "Nie mogę, nie potrzebuję z nikim być". Nie rozumiesz tego. Nie rozumiesz, bo jesteś chory, bardzo chory. Ale to rozumiesz, że jesteś mi winien masę pieniędzy? Gdyby nie ja, nie mógłbyś teraz tak trwać w tej boskiej bezczynności. Pozwoliłam ci wybudować to gówno, ten twój pierdolony telewizor. Do dziś się w nim męczę. Nie byłbyś teraz gwiazdą, nie pisanoby o tobie. Największy prowokator wśród polskich architektów. Budowniczy o umyśle śniącego dziecka. Jedyny o takiej śmiałości w swojej branży. Gówno. Gówno. Rozumiesz teraz?! - Nie. - Dlaczego? - była zmęczona. - Bo jak sama powiedziałaś, Bóg jest przeciwko tobie. A ja jestem z Bogiem. - Błagam. Cudownie jest być z Bogiem. Można zachować spokój nawet podczas rozmów takiego rodzaju. Można zachować spokój nawet wtedy, gdy człowiek dowiaduje się tego, czego ja się dowiedziałem. Dowiedziałem się też od Anki, że chłopcy często działali na bagnach. To było miejsce mało odwiedzane i trudno tu było subtelnie oddziaływać na zbiorową wyobraźnię. Ale to było miejsce, które do nikogo nie naleło i do niczego nie służyło, więc nikt nie przeszkadzał go przetwarzać. Każda dziwna rzecz, na przykład lampa powieszona na drzewie, trwała tu długo, nie usuwano jej i w rezultacie paru, a może nawet parunastu spacerowiczów mogło ją obejrzeć. Było możliwe, że chłopcy nadal tam krążyli. Według informacji, które udało mi się uzyskać od Krzysztofa, Michał zginął kilka dni później niż Artur. To mogło znaczyć, że mimo śmierci Artura nie przerwali swojej gry i doprowadzili ją do śmierci Michała. To mogło znaczyć, że nadal mogą ją ciągnąć, aby doprowadzić ją do jakiegoś następnego etapu. Do śmierci kogoś trzeciego. Postanowiłem przejść się w stronę tej lampy. Człowiek, który jest z Bogiem, też boi się śmierci, ale trochę inaczej, nie na tyle, żeby nie móc iść. Tym bardziej, że musiałem zejść ze skarpy, czyli iść w dół, a to zawsze ułatwia chodzenie. Wyszedłem z restauracjo-stajni i zbiegłem na bagna. Przez jakiś czas się rozglądałem, żeby sprawdzić, czy nie śledzą mnie jacyś chłopcy z konspiracji, ale jeśli nawet to robili, musieli być mistrzami bezszelestnego przemykania się wśród karłowatych zarośli. Przestałem więc o nich myśleć i zacząłem myśleć o zabijaniu. W zabijaniu nie ma nic oryginalnego. Zabijając kogoś, nie przetwarza się świata w jakiś niezwykły sposób. Nie ma nic bardziej banalnego i tępego niż morderstwo. Tak sobie pomyślałem, zagłębiając się w czymś zielonym i pierzastym. Ale zaraz potem pomyślałem sobie też, że nie ma nic bardziej banalnego i tępego niż poszukiwanie czegoś oryginalnego. Kiedy chcesz zrobić coś nowego, niezwykłego, coś, czego ludzie nie robią, zawsze dochodzisz do tego, co zakazane. I robisz to, choćby to było nie wiem jak banalne. Dlatego awangardowi artyści tak chętnie zostawali faszystami. Po dojściu do takiego wniosku musiałem przestać myśleć, bo zaczęła mnie pochłaniać rozmiękła ziemia, z której wyrastało coś zielonego i pierzastego. Wyrastało z niej albo zapadało się w niej, trudno było powiedzieć, tak była rozmiękła. Może to była jakaś odpowiedź na pytanie, dlaczego w tej części bagien krzaczki nigdy nie wyrastały na tyle, żeby stać się drzewkami. Pewnie w miarę tego, jak rosły, robiły się coraz cięższe i coraz bardziej zapadały się w bagnie. Kiedy tak wygrzebywałem się z błota, nagle coś zaczęło gadać: - Zdrap wosk, marna, płaska piano, Bogiem dławiona bez wiedzy, nie jesz z nami - szeptało cicho i szybko. Było gdzieś tutaj, za krzakiem. Odruchowo pochyliłem się do przodu między dwoma krzako-badylami. to wystarczyło, żebym zobaczył. Na czymś w rodzaju trawiastej i w miarę twardej polanki wśród krzaków stały kolorowe leżaki. Stały kolorowe leżaki, a na nich siedzieli szarzy ludzie. Starzy I szarzy. W szarych, pogniecionych garniturach, które wyglądały jak przesiąknięte lepkim potem albo jakimś innym ludzkim sokiem. Albo w czystych i wyprasowanych szarych spódnicach do pół łydki. W garniturkach siedzieli mężczyźni, a w spódnicach kobiety. Niektórzy byli tak zniekształceni przez starość, że tylko po tym można było rozpoznać ich płeć. Po paru sekundach zrozumiałem, że to, co mamroczą, brzmi raczej jak: "Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, błogosławionaś ¦ Ty między niewiastami". A może nawet: "Zdrowaś Marioś, łaskiś pełnaś, błogosławionaś ty międzyś niewiastamiś", bo chyba końcówki co chwilę im się myliły. Ci ludzie modlili się i opalali równocześnie. Kiedy się pojawiłem, kilkoro z nich otworzyło oczy, ale zaraz potem znowu je zamknęło. To akurat było dobre. Nie był to dobry widok, ich oczy. Odruchowo ja też zamknąłem oczy, ale zaraz je otworzyłem, aby zobaczyć księdza Kominowskiego w kompletnie mokrej sutannie. - Ćśśś - powiedział ksiądz Kominowski. - Nie przeszkadzać? - zapytałem szeptem. - Nie przeszkadzać. Oni umierają. Ksiądz też mówił szeptem. A oni, miałem nadzieję, byli wszyscy przygłusi. - Jak to umierają? - nawet nie powiedziałem, tylko syknąłem. Jakoś mi się tak syknęło. A ksiądz złapał mnie wilgotną ręką za łokieć i odciągnął w krzaki, definitywnie wyciągając z błocka. - Jak to umierają? - syknąłem jeszcze raz. - A tak to, umierają. Ludzie w ogóle umierają - odpowiedział ksiądz. - Pan wie, że pan też umrze? Czy ktoś już panu powiedział, że nie będzie pan żył wiecznie? - Ale dlaczego... Oni tutaj... Oni tutaj umierają? Czy nie byłoby lepiej, gdyby oni gdzieś indziej... - Nie. Nie byłoby lepiej. Nie można "lepiej umrzeć", Nie ma czegoś takiego jak lepsza śmierć. Nie ma dobrej śmierci - ksiądz wciąż mówił cicho, ale coraz szybciej. - Dobra śmierć to eutanazja. Najgorsze, że w ogóle ktoś wymyślił takie słowo jak eutanazja. "Eutanazja" to dokładnie znaczy "dobra śmierć". Ktoś wymyślił, że jakaś śmierć może być dobra. I że lepiej mieć taką niż inną. I dlatego, żeby mieć "dobrą śmierć", miast złej, można sobie tę śmierć przyspieszyć. Ale nie, kochany, nie ma czegoś takiego jak dobra śmierć. Każda śmierć jest zła, jest, panie, straszniejsza niż wszystko, co pan może sobie wyobrazić. Ja wiem, ¦ panu mówię, bo ja się na śmierci napatrzyłem. Ja to jestem taka położna od drugiej strony, na moich rękach trzysta osób co najmniej umarło. I nie było ani jednej lepszej śmierci, żadnej. - Ale... Proszę księdza... Przecież... No kto jak kto, ale ksiądz przecież wie, że jest nadzieja. Że jest wiara, że tam po śmierci, jest... Tam dopiero jest prawdziwe życie. - Słońce - odpowiedział ksiądz i dopiero po chwili zrozumiałem, że mówi tak do mnie. Przez moment pojawiła się w mojej głowie myśl, że on i jego podopieczni przeszli na jakiś pogański kult solarny i dlatego umierają opalając się. Odgłosy zdrowaśki wciąż dobiegały zza krzaka. - Słońce - powtórzył ksiądz. - Przecież to jest wiara, a nie żadna wiedza. Pewnie, że się wierzy. I pewnie, że nie ma się pewności. Jest wiara, ale jest wciąż i strach i wątpliwości, i niepewność. Wiara bez strachu i wątpliwości to nie jest wiara. To jest choroba psychiczna. ¦ Przecież człowiek, który przychodzi do pana i mówi, że wie, że dwa tysiące lat temu ktoś chodził po wodzie, to wariat jest. - I ksiądz to mówi? - Panie, ja w to wierzę. Ja wierzę, że on chodził po wodzie. - Wierzyć można. Można wierzyć, że jest moc i siła większa i mądrzejsza od człowieka. Ale pewności mieć nie można, to by szaleństwo było. - Dobrze, ale może jednak lepiej, żeby umierali w szpitalu... Przecież jak w końcu umrą, to ksiądz do szpitala dotransportuje? Popatrzył na mnie jak nie na człowieka, tylko jak na inną istotę i chyba raczej gorszą. - Słońce - powiedział. - Słonko, słoneczko. Idź lepiej do domu. Szybko. - Przepraszam - powiedziałem. - Ja się ostatnio zrobiłem bardzo spokojny, bez kłopotu nawet najgorsze rzeczy potrafię sobie wyobrazić i spokojnie o tym myśleć. Jak ksiądz powiedział, że słońce, to nie zrozumiałem... Od razu wyobraziłem sobie najgorsze. To znaczy, zrozumiałem dosłownie. - Oni przecież nie rzężą tutaj, nie są w agonii. Im parę miesięcy zostało, może rok. I chcą to przepędzić na słoneczku. Tak oni umierają. I ty też tak umierasz, chociaż jeszcze nie wiesz. Nie zapytałem, dlaczego. - Życie to czekanie na śmierć - wyjaśnił. - A czekanie na śmierć, to umieranie. - Ale tylko starsi ludzie... - Jacy starsi ludzie! - krzyknął ksiądz, aż zdrowaśka za krzakiem ucichła. Chciałem powiedzieć: "Ale tylko starsi ludzie są tak dobrze świadomi". Ale nie zdążyłem. - Jacy starsi ludzie! - krzyczał ksiądz. - To nie starsi ludzie! To są chłopcy i dziewczyny, tacy jak i pan, Tylko im ciało się popsuło, zdeformowało się. Widzisz to przedstawienie na temat ludzkiej nędzy? Z obrzydliwością i pomarszczeniem? Nawet "Zdrowaś Mario" nie potrafią wybełkotać. To jest najgorsza zbrodnia ludzkości, że coś takiego się ludziom dzieje. Widzisz, Szatan gorszy od Hitlera, bo to przez Szatana, przez węża. jest to starzenie się. I nie tylko starzenie się przez niego. Przez niego jest też starość. To on wmówił ludziom, że jest coś takiego, jak starość. Że starość to jakaś inność, że ludzie starzy są inni niż młodzi. To on wmawia ludziom, że jest coś takiego, jak młodość! My, młodzi jesteśmy wspaniali, piękni, zdolni, panie, 1 •bezinteresowni, i świat zmienimy, jak nam się będzie podobało. I będziemy się w rajskich rozkoszach pławić, a jak kogoś Szatan popsuje, zdeformuje, pomarszczy, to dla niego eutanazja. Żeby nie musieć na niego patrzeć. Bo trudno jest młodym patrzeć na starych. Lepiej nie widzieć. Lepiej nie myśleć, jakie to jest niesprawiedliwe, że ja sobie jeszcze pożyję, a oni umrą. - Ciszej, proszę księdza. Oni słyszą. - Tak, słyszą. A co, chciałbyś, żeby nie wiedzieli, jacy są i Co się z nimi dzieje? Chciałbyś ich ogłupić? Żeby umierali głupsi? To też jest eutanazja, słonko. A tu nie będzie żadnej eutanazji. Żadnej dobrej śmierci. Bo śmierć jest zła. Tyle, co ja mogę zrobić, to jest zamało. Mogę im tylko trochę ulżyć. Tylko trochę pocieszyć. Pocieszyć bez ogłupiania jest trudniejsze niż zwykłe małe pocieszenie. Maleńkie. Może takie, wreszcię poczują Boga, Bożą sprawiedliwość. To jest bardzo mało. Ale to jest ważne. Nie te wielkie rzeczy. Nie pracowanie w agencjach, robienie filmów, pisanie książek, mnożenie pieniędzy. Ani nawet budowanie kościołów, za twoim przeproszeniem. Nie tworzenie nowego świata, nowych rzeczy, nowych błyskotek, bo każde pokolenie w końcu stanie przed czarną dziurą. Przed śmiercią. I znowu trzeba będzie robić drobne, małe, ważne rzeczy. Dawać małe pocieszenie zamiast wielkiego ogłupienia. - Rozumiem. - Nie wyglądasz, jakbyś rozumiał. - Bo ja, proszę księdza, zawsze jestem taki spokojny. Od kiedy odkryłem Boga. W domu zabrałem się za prasowanie. Miałem ambitny plan, aby wyprasować sobie wszystkie ubrania. Moją słabą stroną jest to, że nie umiem prasować A ubrań mam dużo. Podstawowym problemem podczas prasowania są fałdy. Choćbym nie wiem ile prasował, zawsze gdzieś tworzy się fałda o ostrym grzbiecie, zwana czasem zapraską. Przeważnie jest to gdzieś koło rozporka albo koło brzegu nogawki, albo koło brzegu rękawa, albo przy kołnierzyku, albo na ramionach, czyli w newralgicznych punktach. Dlatego zwykle prasuję bardzo długo i dzięki mojemu spokojowi mógłbym nawet jeszcze dłużej, aż do spalenia albo rozsmarowania odzieży, ale i tak zawsze okazuje się, że fałdek nie da się uniknąć. Zwykle więc decyduję w końcu, aby rozmieścić je przynajmniej w sposób możliwie regularny, tak, aby tworzyły jakiś wzorek. Prasowanie wprowadziło jednostajny rytm do wszystkich moich myśli i ruchów, i pewnie dlatego wieczorem zapomniałem zjeść kolację, co jest czynnością dosyć skomplikowaną i na pewno niejednostajną, chociaż ze względu na różną twardość przegryzanych elementów podczas jedzenia na przykład kanapki. Musiałem być trochę głodny, gdy położyłem się do łóżka, bo zaczołem myśleć właśnie o gryzieniu. Zastanawiałem się znowu nad gryzieniem jako najlepszym sposobem poznania. Gryzienie jest też sposobem na poznanie człowieka. Człowiek zdyscyplinowany, który dba o siebie, ma inną cielesną konsystencję niż pozornie zadbana łajza. Człowiek spokojny też ma inną konsystencję niż wiecznie spięty nerwus. Kiedyś nawet pomyślałem, żeby pod pozorami seksualnych ekscesów poznawać w ten sposób kandydatki na żonę, ale teraz już nie szukam żony. Człowiek, który jest idealnie spokojny nie potrzebuje za wszelką cenę drugiego człowieka. Kilka dni później oglądałem telewizję, a dokładnie wiadomości. Zanim poznałem Boga, nie byłem w stanie spojrzeć na pożary, zastrzelonych ludzi, zatopione statki i miliony drobnych przedsiębiorstw zamykanych z powodu nadmiernego obciążenia podatkowego. Teraz mogłem. Teraz mogłem i chciałem wiedzieć. Byłem wystarczająco silny. W tej edycji wiadomości zapowiedziano jedną sensacyjną wiadomość. A właściwie jedną szczególnie sensacyjną wiadomość, bo inne też były sensacyjne. Pewien pisarz, podobno znany i podobno wyleczony z narkomanii, miał ogłosić coś niezwykłego. Oczywiście, na końcu wieczornego wydania, tak, żeby przytrzymać ludzi • przed telewizorami. Tak, żeby obejrzeli wszystkie nieszczęścia. Kiedy wszystkie nieszczęścia już przeleciały, na ekranie pojawił się pisarz, otoczony ochroniarzami i podobny do bułki. Przy jego pucołowatej twarzy tkwił mikrofon z dziennikarzem, ale dziennikarz nie zadał pytania albo nie pokazano, jak je zadaje. Bułko-pisarz nagle zaczął mówić: - Na pewno dochodziły do was plotki mówiące o tym, że zachowuję się dziwnie, że znowu zacząłem ćpać. Nie jest to prawda. Moje dziwne zachowanie ma inną przyczynę... Wyszedłem z narkomanii, tylko w żadnym wywiadzie nie powiedziałem, dzięki czemu... W pięć dni po odtruciu... Moje cierpienie, mój głód... Był tak siilny... Tak silny... - Niech pan to powie - niebieskooki dziennikarz zachęcał. - Niech pan to z siebie wyrzuci. - Mój głód był tak silny, że zabiłem człowieka - wydusił z siebie pisarz. - I to było tak mocne... Takie przerażające, Że od razu mi przeszło. Głód przeszedł. Bez heroiny. Od tego czasu... Co jakiś czas... Musiałem kogoś zabić... Dzięki temu mogłem normalnie żyć. Ochroniarze delikatnie ujęli pisarza pod ramiona. Pewnie, żeby pokazać społeczeństwu, że nie ucieknie. - Jak pan to robił? Jak pan ich zabijał? - dociekał dalej dziennikarz. - Głównie... W Warszawie Południowej... Lewobrzeżnej... Już po trzech sekundach udało mi się dodzwonić do Krzyśka. - Włącz telewizję - powiedziałem. - Najlepiej TVN 24, tam zaraz coś będą powtarzać w nieskończoność. Minęło parę sekund, wypełnionych trzaskaniem w słuchawce. A potem usłyszałem: "O kurwa". Od kiedy odkryłem Boga, moje życie stało się łatwiejsze. Nie tylko dzięki temu, że stałem się spokojny. Także dzięki temu, że lepiej rozumiałem sens wszystkich zdarzeń. Świat ludzi przeważnie składa się z kawałków zdarzeń. Każde wydarzenie, każdą sprawę zna się tylko częściowo, nigdy nie ma pełnego obrazu żadnej historii Czasem tylko dolatuje, zwykle z bardzo dużym opóźnieniem, brakujący element i można wtedy zrozumieć co się naprawdę stało. Ze mną jest inaczej. Ja też dostrzegam część zdarzenia i zawsze mi jakiegoś fragmentu brakuje. Ale ten fragment dolatuje do mnie zaraz potem. Tak mam najpierw coś w rodzaju zajawki czy zwiastunu - i już zaraz potem rozwiązanie zagadki. Jest tak prawdopodobnie dlatego, że Bóg nie może mi jeszcze przesłać od razu pełnego obrazu wydarzeń, bo jeszcze nie umarłem. Ale przybliża mnie do tego ideału, na ile jest to możliwe dla kogoś, kto ciągle jeszcze żyje w tak zwanym czasie. Od kiedy odkryłem Boga, ogarnął mnie całkowity spokój. Dlatego kiedy aresztowano pisarza, zrobiło mi się tylko troszeczkę lepiej. Bo już wcześniej było mi tak dobrze, że nie było miejsca na "o wiele lepiej". To troszkę oznaczało, że znowu zacząłem chodzić po północnej części bagien, tam, gdzie znaleziono trupy. Podczas jednej z tych wypraw zawędrowałem aż na Rzodkiewki. Jest to jedna z moich ulubionych ulic. Między innymi dlatego, że wygląda, jakby w późnym średniowieczu wydeptały ją kozy i była to ostatnia rzecz, którą zrobiono. Skojarzenie ze średniowieczem nie jest przypadkowe. Rzodkiewki jest małą, trawiastą ścieżynką, która prowadzi na cmentarz, a następnie do kościoła św. Katarzyny. Jest to najstarszy kościół na terenie Warszawy, powstał, jeśli mnie pamięć nie myli, w 1231 roku. Ufundowany podobno przez niejakiego Gotarda, rycerza., do niego należały dobra Służewca (wtedy Służewo). Kiedyś dużo myślałem o tym dawno zmarłym Gotardzie. Trudniej mi było dojść do porządku z tak dawną śmiercią niż ze śmiercią kogoś, kto umarł przed rokiem. O kimś, kto umarł przed rokiem, można było powiedzieć, że stracił rok takiego sobie normalnego życia. O kimś, kto umarł przed siedmiuset laty, można powiedzieć, że stracił całe światy, jakie powstawały i znikały pomiędzy jego wiekiem a tym, co jest dzisiaj. Oczywiście ktoś, kto umarł rok temu, też stracił wszystkie światy, które będą. Ale w przypadku tego, co zmarł przed siedmióset laty widać to wyraźniej, bo wiemy, co stracił. Teraz rozmyślałem o Gotardzie, ale spokojniej. Był częścią wspaniałego kalejdoskopu stworzonego przez Boga, W którym rozmaite epoki zmieniają się, a każda ma kolor, zapach i smak. Zmieniają się też ludzie. Oni również mają różne kolory, zapachy i smaki. Jest tak po to, aby człowiek zaistniał we wszystkich możliwych odcieniach, realizując całą gamę możliwości, jakie tylko dał mu Bóg. Dopiero wtedy, gdy wszystkie te możliwości zostaną wyczerpane, będzie można powiedzieć, że stworzenie człowieka dokonało się w pełni. I wtedy skończy się świat. Dlatego teraz widziałem Gotarda spokojniej niż kiedyś. Już nie jako ponurego bandytę, który wymordował pewną ilość Jadźwingów i za to dostał kawał ziemi z chłopami. Teraz nagle zacząłem widzieć, jak bardzo rozległy był ten jego kawał ziemi. Ziemie pod skarpą, czyli bagna i lasy, zapewne pełne zwierza, skoro jeszcze w siedemnastym wieku niedaleko w Natolinie król Sobieski miał swój zwierzyniec. Dalej na północ - Potok Służewiecki w głębokiej dolinie, świadczącej o tym, że płynął już wtedy i to o wiele głębszy oraz szerszy. Stawy rybne i pola uprawne za Potokiem i dalej na wschód, na równinie. On musiał często objeżdżać tak dużą posiadłość. Żeby kontrolować tak dużą posiadłość, trzeba ją było często objeżdżać. A kiedy wyobrażałem sobie, jak ją tak objeżdża, nie potrafiłem go sobie wyobrazić złego. Może na początku, zaraz po powrocie z Jaćwieży. Ale w miarę jak tak jeździł, patrzył na pola, na stawy, na lasy i widział, że to wszystko było dobre, jego oblicze musiało się powoli rozpogadzać, a serce uspokajać. W końcu ufundował kościół. Kościół św. Katarzyny częściowo zachował średniowieczny charakter. W głębi nawy głównej ma gotyckie sklepienie i łuki. Na ścianach wisi piętnastowieczny krzyż z postacią Jezusa oraz malowidło z tego samego wieku. W pewnym sensie, kościół św. Katarzyny jest absolutną antytezą mojego kościoła. Tak samo jak jego proboszcz, ksiądz Maj, jest absolutną antytezą księdza Kominowskiego. Kiedy wróciłem do domu, znalazłem w skrzynce list. Zaskoczyło mnie to, bo od dłuższego czasu znajduję tam tylko rachunki. Rachunki bywają kłopotliwe, ale listy o wiele bardziej, a zwłaszcza listy długie, pisane ręcznie. Ten był długi i pisany ręcznie, ale na szczęście nie był do mnie. Przekonałem się o tym od razu, gdy go otworzyłem. "Więc w pierwszych słowach mówię Ci, że Cię kocham, Drogi Bąblu, i pytam, odpowiedz mi, jak czujesz się i jak czuje się u ciebie moje włochate Kici-Kici. Tęsknię za Wami całymi dniami, a za Tobą także nocami. Ciągle myślę o Twoich długich włosach i o tym, jak potrząsasz nimi nad gitarą, Moje Ukochanie. Dotyk Twoich palców jest taki delikatny, czy kiedy dotykasz gitary, czy kiedy dotykasz... moich najczulszych strun. Odpowiadam Ci od razu, Perełko moja. Czuję się źle, bo nie ma Cię ze mną i czuję się źle, bo mam w domu obcą mać, a nie ma dla naszego domu nic gorszego niż obca mać, pseudomatka, która narzuca się z czułościami. Czuję się źle także dlatego, a głównie właśnie dlatego, że mam Ci straszną i przykrą rzecz do zakomunikowania, to znaczy do zakomunikowania. Twój Kotek nie żyje. Stało to się za sprawą obcej maci, która wypuściła go na dwór, a tam Kici-Kici, jak to ono, zaczęło jeść te małe zagięte druciki na budowie Panów Robotników, przed czym chcieliśmy je uchronić. Nie wiem, Perełko, nawet jak ulżyć Twojemu bólowi i przez ten list biorę Cię w ramiona. To nieprawda, nie wierzę Ci, bo moje Kici musi żyć. Ja słyszę, jak ono miauczy ciągle w mojej główce. Zostało przyrzeczone, że dopóki ludzie będą mogli mówić głośno, czyli jeszcze przez ten czas, zanim Bóg nie wyłączy im fonii i będą tylko bezgłośnie poruszali tymi swoimi ustami, i nie będą musieli na gwałt robić sobie napisów na dole, to tak długo Kici-Kici będzie żyło. I jak mi nie wierzysz, to przeczytaj następny akapit. Niestety, droga Perełko, stało się, jak się stało, i nie szczędziłem twardych słów obcej maci, ale ona jest zła i chytra i doskonale symuluje oznaki ludzkich uczuć, tak, że gdybym nie wiedział, że to obca mać, myślałbym, że własna, bo nawet twarz ma identyczną. Ona mówiła: "Oj, biedny kotek" i o Kotku, i o mnie, a może nawet oTobie, a potem upiekła mi ciasto. I wiesz, co ja zrobiłem z tym ciastem? Wyniosłem je w nocy, tak, żeby obca mać i ten sąsiad Komarnik, co to obcej maci wszystko donosi, nic nie widzieli i położyłem je na budowie Panów Robotników, w tym miejscu, gdzie nasze Kici-Kici zadławiło się na śmierć. Rozpoznałem miejsce, bo były tam jeszcze wymioty naszego biednego Kotka. Położyłem je tam jak płytę, bo płaskie było i twoim szydełkiem wyryłem na nim: "Tu spoczywa Kotek nieszczęśliwy za życia, zabity przez wiecznie znienawidzoną obcą mać, śmierć jej pamięci". A że ciasto było waniliowe, inne koty z osiedla do rana je poobgryzały i to była stypa Koci-Braci za nasze Kici-Kici. A co zrobiłeś z moim Kotkiem w takim razie? Napisz mi, gdzie jest pochowany i czy pod waniliowym ciastem? Bo ja chciałam zrobić mu królewski pogrzeb I żebyś wygłosił mowę po ludzku i po kociemu, i żeby przyozdobić wszystkie koty na osiedlu czarnymi wstążkami. I chciałam też pożyczyć tę książkę od Twojego przyjaciela Mastodonta, żeby przeczytać o tym, jak siostra Ignacia wyeliminowała wreszcie z gry złą przełożoną zakonu. Ja też nienawidzę mojej przełożonej, ona zaparza sobie saszetki z krwią, bo żadna herbata nie ma takiego koloru. Widzisz, moja ukochana Perełko, nasz Kotek posłużył do wyższego celu, i może w tym sensie, ale tylko w tym sensie nie jest tak źle, że umarł, bo jego śmierć do czegoś się przydała. Zrobiłem taki eksperyment, że poszedłem do wypychacza i kazałem Kotka wypchać, ale w pozycji gniewnego kota, z nastawionymi uszami, wygiętym grzbietem, otwartą paszczą, i kłami na wierzchu. Kiedy go już takiego dostałem, to nasprejowałem mu sierść na grzbiecie i karku, żeby sterczała jak nastroszona. A potem wyjąłem z niego całe nadzienie przez paszczę, wystarczyło tam pogrzebać, Twoim szydełkiem znowu, żeby wyrzygał mi to wszystko na kolana. Kiedy był zno-wuż pusty, wsypałem mu do środka te suche chrupki Whiskas Baranina i Indyk z pasztecikami serowymi, które on tak lubił. A kiedy znowuż był pełny, wyniosłem go na śmietnik. Zostawiłem go tam na noc, żeby zobaczyć, co przeważy u innych kotów, strach przed obcym, wiecznie zjeżonym kotem, czy głód pod wpływem zapachu chrupek z paszczy. I czy go nie rozszarpią na strzępy, a jeśli rozszarpią, to ze złości, czy z głodu, chociaż to by było trudno ustalić. No i kiedy rano poszedłem na śmietnik, nie było tam Kotka, tylko był list, a w liście było napisane jakby pazurem: «Jesteśmy zdegustowane, zabijemy cię i wypchamy tym obrzydliwym chlebem, który, Wielkie Sfinksy, ciągle jecie, ha ha, to dowcip, tak naprawdę to nie one napisały, tylko ja, twój szef, to doskonały pomysł, zastosujemy go w tysiącach egzemplarzy i będziesz miał tyle pieniędzy, żeby opuścić obcą mać, tylko pamiętaj, żeby nigdy już więcej na nią nie patrzeć, a jak już musisz, to tylko jednym okiem, bo z każdego oka biegnie nitka i kto patrzy ten się przywiązuje, a jak się przywiążesz dwiema nitkami, to nie zerwiesz, bo nitki przez oczy idą do serca, a jak zerwiesz, to ci serce pęknie i krew popłynie ustami, a wtedy ona podstawi szklankę, bo obce macie złe są i bez serca, choćby nie wiem jak udawały». Przeczytałem ten list i w ogóle wiele listów czytam teraz, ale co mnie najbardziej martwi, to to, że obca mać, chociaż ze mną mieszka, też do mnie listy pisze i nazywa mnie w nich Drogim Bąblem, i mówi o jakimś kocie, choć nigdy nie mieliśmy żadnego kota, i sama sobie nawet od razu odpisuje, bo wie, że ja jej nie odpiszę, i każe nazywać się Perełką, i te listy tak podrzuca, żebym ja je przeczytał i się wzruszył, że ona tak mnie kocha, a ja jej tak nienawidzę. A ja jej nienawidzę i będę jej nienawidził zawsze". Poszedłem spać wcześnie, około ósmej, bo już od dłuższego czasu zasypiam wcześnie. A przez następne dwa dni chodziłem po Lesie Kabackim. Las Kabacki jest miejscem spokojnym i cichym przez pięć dni w tygodniu, ale w sobotę i w niedzielę wypełnia się ludźmi. Dawniej było to miejsce idealne dla mnie przez pięć dni w tygodniu, ale teraz jest to dla mnie miejsce idealne zawsze. Bo teraz każde miejsce jest dla mnie idealne. Pewien mieszkający za lasem wieśniak mówił mi, że widzi łosie, jelenie, dziki i sarny, które w każdy piątek uciekają przez jego pola w stronę odleglejszych od miasta Lasów Chojnowskich i wracają stamtąd w każdą niedzielę wieczorem. Nie uwierzyłem mu jednak, a niedługo potem umarł. Co więcej, ludzie chodzą tylko po ścieżkach. Za krzakami i drzewami jest dosyć miejsc, w których nawet łoś może się skulić. Wiem o tym, bo kiedyś, kiedy chodziłem po lesie, zawsze schodziłem ze ścieżek i znajdowałem masę doskonałych kryjówek. Teraz chodzę po nawet najszerszych ścieżkach, bo wszędzie czuję się doskonale ukryty. Następnego dnia oglądałem telewizję. Obejrzałem teleturniej z ludźmi próbującymi dostać duże pieniądze, a potem film na ten sam temat. Kiedy zrobiło się późno, zaczęto mówić o seksie i śmierci, aż wreszcie pokazano talk-show "Rozmowy z katem". Jest to program, w którym pewien znany dziennikarz rozmawia z ludźmi o zamazanych twarzach, zamazanych elektronicznie. Ci ludzie zazwyczaj przyznają się do tego, że walczyli w Legii Cudzoziemskiej albo przypadkiem wrzucili niemowlę do betoniarki, myśląc, że to tylko szczególnie bezwłosy kotek. Dzisiaj spodziewałem się wywiadu z pisarzem-mordercą, tym bardziej, że w telewizji zapowiadano absolutną sensację. Niestety okazało się, że sensacja polega na czymś innym. Pisarz przedstawił swoje sensacyjne wyznanie na innym kanale telewizyjnym i tamten kanał najwyraźniej miał na niego wyłączność. Absolutna sensacja polegała na tym, że w programie "Rozmowy z katem" odbędzie się rozmowa z katem. Z autentycznym katem. Niejaki pan Ryszard R. w latach 1971-1989, kiedy w Polsce była jeszcze kara śmierci, wykonał dwadzieścia siedem wyroków. Pan Ryszard R. był żwawym siedemdziesięciolatkiem ze srebrnym wąsem. Nie zamazano mu twarzy, powiedział, że niczego się nie wstydzi. Zabijał bandytów, morderców, skazanych prawomocnie przez legalnie działający sąd. - Ale - drążył dziennikarz - czy nie miał pan czegoś w rodzaju współczucia, choćby szczątkowego, fizjologicznego, dla tych organizmów, które pan dusił? - Wie pan, panie redaktorze - powiedział pan Ryszard. - Te osoby, które skazywano na śmierć, zwykle były bardzo młode. A ja zacząłem wykonywać tę pracę w średnim wieku. Wie pan, wtedy, gdy zaczyna się myśleć o własnej śmierci. I nie miałem dla nich współczucia, bo wie pan, śmierć jest straszna. Skoro ja muszę umrzeć, to dlaczego nie on? Przynajmniej jakaś sprawiedliwość. Kiedy tak oglądałem, zadzwonił telefon. Teraz rzadko u mnie dzwoni, a po jedenastej to już nigdy. Dlatego odebrałem. - Cześć - usłyszałem głos Kuby. - Słuchaj, jest ważna sprawa. Organizujemy pikietę pod jednym katolickim kościołem. Jak zawsze mówił szybko i z taką lekką, miękką chrypką. Był najaktywniejszym działaczem w moim Kościele. Jestem, a właściwie byłem, protestantem, baptystą. Mówię, że byłem, a nie jestem baptystą, bo celem bycia baptystą jest wpuszczenie Boga do własnego serca. Kiedy już się to zrobi, nie ma wielkiego sensu dalej być baptystą. - Oni wybudowali kościół, wiesz? - jego głos brzmiał jak szum lasu albo szmer strumyka, tyle że w dużym przyspieszeniu. - Nazwali go Świątynią Opatrzności Bożej. Wybudowali go w miejscu, gdzie w 1792 roku Sejm nakazał budowę Świątyni Opatrzności Powszechnej. Jak sama nazwa wskazuje, to miała być świątynia masońska. Czyli ekumeniczna. A oni postawili katolicką. To ma być specjalna świątynia dla Polski, dla modlitwy o Polskę. A przecież w Polsce nie tylko katolicy się modlą. A oni na inaugurację świątyni chcą zrobić wielką mszę za przyszłość Rzeczypospolitej. Rozumiesz, za przyszłość Polski. Na takie nabożeństwo przyjdzie najwięcej wartościowych ludzi ze wszystkich grup społecznych, niekoniecznie bardzo katolickich, i oni będą ich zarażać swoimi kłamstwami, rozumiesz? Chcemy zaprotestować, zrobimy pikietę, z hasłami, pierwszy raz w Polsce, przyjdziesz? Wiesz, gdzie jest ta świątynia? - Wiem - powiedziałem. - Sam ją wybudowałem. Nigdy nie miałem kłopotu z tym, że buduję kościół katolicki. Do Boga można modlić się wszędzie, nawet w katolickim kościele. Jeśli już coś mogło mi przeszkadzać, to to, że buduję w miejscu, w którym jest takie cudowne nic, które szkoda zastępować czymś innym. Ale wiedziałem, że dobra budowla może być prawie tak dobra, jak nic. A dobrych budowli jest mało w Warszawie. Jeśli jedna może gdzieś powstać, to niech powstaje, choćby na bagnach. Po rozmowie z Kubą - podczas której on mówił, że dawno nie byłem w kościele Boga, i że teraz wie, dlaczego nie byłem w kościele Boga, i że nie byłem w kościele Boga, bo budowałem w tym czasie kościół Szatanowi - przez chwilę jeszcze trzymałem telefon w ręku. Pewnie dlatego przypomniałem sobie, żeby zadzwonić do Krzyśka i zapytać go o to, jak się rozwija sprawa pisarza, i czy to on zamordował chłopców na bagnach. Krzysiek nie chciał rozmawiać o pisarzu. Powiedział mi za to coś innego, ale też interesującego. Na bagnach, niedaleko Artura i Michała, a właściwie niedaleko miejsca, w którym ich znaleziono, z torfowiska wykopano jeszcze dwadzieścia kilka innych trupów. Pierwszym, którego jako tako zidentyfikowano, był zakonserwowany przez torf pan w średnim wieku, z zakonserwowanym przez torf jamnikiem na smyczy. Jak mi przekazał Krzysiek, nad resztą ciał nadal pracowano. Ich identyfikacja była utrudniona, między innymi dlatego, że były do siebie zbyt podobne. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale Krzysiek na razie nie chciał jeszcze nic mówić. Ta wiadomość sprawiła, że bardziej prawdopodobna stała się wersja Anki. Skoro było tyle ofiar, było też bardziej prawdopodobne, że morderstw dokonała grupa chłopców, a nie pojedynczy pisarz-narkoman. Inaczej musiałby to być niezwykle aktywny pisarz. I niezwykle aktywny narkoman. Poza tym, jakoś tak było, że wszyscy seryjni mordercy, o których czytałem, zabijali w różnych miejscach. Jeżeli wszystkie morderstwa zachodziły w jednym miejscu, to zazwyczaj nie popełniał ich pojedynczy morderca, tylko grupa. Pojedynczy morderca jest niejako uzależniony od swojej ofiary, musi ją śledzić, chodzić za nią i to od niej zależy, w jakim miejscu on ją dopadnie. On ją dopada wtedy, gdy wreszcie znajdzie się ona w jakimś odludnym miejscu. Ale za każdym razem jest to inne odludne miejsce, bo za każdym razem jest to inna osoba, która chodzi własnymi drogami, jak to osoba. Grupie jest o wiele łatwiej zaciągnąć ofiarę na wybrane przez siebie idealne miejsce do mordu, zawsze to samo. Dlatego teraz stało się bardziej prawdopodobne, że to chłopcy w ramach gry zaczęli zabijać się nawzajem. Oraz innych ludzi. Bo nie sądziłem, żeby w konspiracji chłopców brał udział pan w średnim wieku. Albo jamnik. Trzeba jednak było się dowiedzieć, czy mimo wszystko narkoman nie przyznał się do zamordowania chłopców na bagnach. Trzeba też było opowiedzieć Krzysztofowi wersję Anki. Specjalnie przyszedłem do niego na komisariat. Byłem pewien, że się ucieszy. Jednak Krzysztof się nie ucieszył. Im dłużej przebywał w moim komisariacie-zamczysku, tym bardziej był władczy. Podczas mojej opowieści coraz silniej zaciskał dłonie na gałkach swojego tronu. Ale kiedy wreszcie mi przerwał, jego głos nie brzmiał poważnie. Brzmiał lekceważąco. - Wiesz - powiedział. - Chciałem cię o coś poprosić... Przestań zajmować się tą sprawą. My wiemy wszystko, co powinniśmy wiedzieć, żeby rozwikłać sprawę. A osoba cywilna, nieprofesjonalna, bawiąca się tą sprawą, może tu tylko przeszkodzić. I popatrzył na mnie wąsko zmrużonymi oczyma, jakoś tak źle. Gdyby nie mój spokój, poczułbym się pewnie jak ubogi majster-budowniczy przed rycerzem Gotardem. Zacząłem się zastanawiać, czy Gotard miał kozie oczy. — Do widzenia - powiedziałem. - Och, nie obrażaj się - teraz wielkorządca stał się nagle jowialny. - Chciałem tylko powiedzieć, że każdy powinien zajmować się tym, co umie najlepiej. Ty teraz wrócisz do domu i zaprojektujesz sobie jakąś piękną budowlę. - Już nigdy nie zaprojektuję żadnej pięknej budowli - powiedziałem i wyszedłem. Rzeczywiście, nie zamierzałem już nigdy niczego budować. Ale nie powiedziałem mu, iż to dlatego, że czuję się tak dobrze. Właściwie szkoda, że mu tego nie powiedziałem. Nie chciałem, żeby pomyślał, że czuję się źle, nie chciałem, żeby było mu przykro, nie chciałem się mścić w ten sposób. Jestem już poza zemstą, nawet tak marną. Ponieważ źródła policyjne były dla mnie niedostępne, musiałem sam zacząć szukać informacji. Pan w średnim wieku z pieskiem mógł przybyć od strony Wilanowa. Tam mieszka wielu takich panów w średnim wieku z pieskami, statystycznie więcej niż na Ursynowie. A ich ulubioną rozrywką jest chodzenie po Bagnach Wilanowskich na spacer z pieskiem. Wyruszyłem na Wilanów, aby rozpytać o to, czy ktoś tam nie znał pana w średnim wieku z jamnikiem, który zaginął w ciągu ostatnich miesięcy, i którego właśnie odkopano w torfowisku. Ta część Wilanowa, w której mieszkają panowie w średnim wieku z jamnikami, składa się z niskich, czteropiętrowych bloczków, bardzo białych. Nazywana jest Zatoką Czerwonych Świń, bo mieszkają tutaj głównie byli ministrowie komunistycznych rządów. Spośród nich rekrutują się panowie w średnim wieku, a może nawet i jamniki. Kiedyś, dawno temu, w nocy, zajechała tutaj tajemnicza ciężarówka. Patrolującym osiedle milicjantom załoga ciężarówki oświadczyła, że przywozi dostawy mięsa dla panów ministrów. Następnie rozrzuciła na alejkach osiedla pięć świeżo zarżniętych, pomazanych na czerwono własną krwią świń. I uciekła w stronę Konstancina. Najpierw skierowałem się do osiedlowego sklepiku, ale kiedy zapytałem o pana z jamniczkiem, który utopił się w torfowisku, osiedlowy sprzedawca oraz kilku osiedlowych klientów nic nie powiedziało. Popatrzyli na mnie tylko takimi oczami, które jakoś nie pasowały do rzodkiewek, serków i innych przyjemnych sklepikowych akcesoriów. Potem zagadnąłem kilka osiedlowych pań, ale też nie chciały ze mną mówić i poradziły mi, żebym sobie poszedł, bo tu ludzie muszą mieć wreszcie trochę spokoju. Ani słowem nie odpowiedział mi pewien pan w średnim wieku z jamniczkiem. Ponieważ było ewidentne, że nic tu już nie osiągnę, żeby cokolwiek zrobić, z komórki zadzwoniłem do Anki. Chciałem, żeby wiedziała, co się dzieje, to znaczy, żeby wiedziała o nowych trupach. Okazało się, że ona już wszystko wie. - Rozmawiali ze mną - powiedziała. - Powiedzieli mi wszystko. I powiedzieli, żebym się tym już w ogóle nie interesowała. I powiedzieli, żebyś ty też się tym nie interesował. Tak więc się nie interesuj. I nie dzwoń do mnie. Chcę mieć wreszcie trochę spokoju. Ponieważ wszyscy kazali mi zająć się czymś innym, postanowiłem zająć się czymś innym. I udało mi się to bardzo skutecznie. Wyruszyłem pod kościół św. Katarzyny. Z Wilanowa idzie się tam ciemną, ocienioną drzewami ulicą Wilanowską. Po lewej jest osiedle Arbuzowa, nazwane tak od ulicy Arbuzowej, stanowiącej zdecydowaną większość osiedla Arbuzowa. Osiedle to jest regularnie zalewane przez Potok Służewiecki podczas wiosennych powodzi. Nieco dalej wybudowano superdrogie osiedle rezydencji o nazwie Przy Potoku. Jak sama nazwa wskazuje, jest jeszcze bliżej Potoku niż Arbuzowa. Słyszałem, że niedawno Przy Potoku miał się pojawić pierwszy mieszkaniec. Była to szefowa firmy produkującej napój energetyzujący. Podobno codziennie konsumowała osiem puszek i dlatego była gotowa na wszystko. Jeszcze dalej jest stara drewniana kuźnia, w której od zamierzchłych czasów istnieje Muzeum Kowalstwa, potem pojawia się stary drewniany mostek, który przecina Potok oraz stara drewniana stodoła, w której można napić się piwa. Ulica nazywa się Fosa i otacza kościół św. Katarzyny od północy. Prawdopodobnie kościół był niegdyś otoczony fosą, której pozostałością jest podłużne jeziorko. Wznosi się na miejscu idealnym do fortyfikacji, na najwyższym spiętrzeniu skarpy. Dlaczego Gotard miałby ufortyfikować kościół? Może nie wyrżnął jeszcze wszystkich Jadźwingów, a ci bałtyccy poganie, którzy póki istnieli, zapędzali się aż do ziem dzisiejszej Warszawy, na pewno nie lubili kościołów. A może w natolińskich lasach pełnych zwierza siedzieli poganie rodzimi? Tacy, którzy chętnie zaświeciliby klechom w oczy czerwonym kurem? Postanowiłem spotkać się z moim znajomym archeologiem z Ursynowa i zadać mu te wszystkie pytania. Umówiliśmy się w stodole z piwem. Stodoła z piwem do niedawna należała do motocyklistów. Chodzili w skórach, obwieszeni łańcuchami i byli niezwykle grzeczni wobec pań. Teraz jednak to plemię też zostało stąd przegnane. Zostały po nim drewniane ławy, co do których nie potrafiłbym powiedzieć, czy były pomalowane na czarno, czy tak je osmalił dym ze stojącego tuż obok grilla. Przy jednej z takich ław zasiadłem ja oraz archeolog. Znałem go z czasów, kiedy jeszcze nie był archeologiem, tylko Baryłą. Tak go nazywano na podwórku. Archeolog-Baryła był rzeczywiście dosyć pojemny. Miał wielki brzuch, ale także wielką klatkę piersiową. Mieściło się w nim nie tylko dużo jedzenia, lecz również dużo powietrza. Do tego jeszcze miał wielką głowę z brodą. W tak dużej głowie była duża paszcza, co dodatkowo zwiększało jego pojemność na jedzenie. Ale reszta głowy była jeszcze większa, przez co w Baryle poza jedzeniem i powietrzem mogła też się zmieścić pewna ilość wiadomości. - Widzisz - zaczął Baryła, równocześnie wypuszczając z siebie słowa i wpuszczając kaszankę - pod podziemiami kościoła św. Katarzyny znaleźliśmy inne podziemia. - O. No, i co? - I nic. Nic tam nie było ciekawego. Ale pod tymi podziemiami były jeszcze inne podziemia. I tam dopiero było coś ciekawego. Odkrycie, no wiesz, takie raczej większe. Ale gazety o tym nie napisały. "Gazeta Stołeczna" napisała, ale też nie napisała. - To znaczy? - Napisała artykuł, ale nie puściła, bo ksiądz bardzo prosił, żeby nikt nic nie pisał, żeby nie tworzyć zainteresowania budynkiem kościoła wśród kręgów okultystycznych. - Co wyście tam odkryli? - Odkryli, to za duże słowo. Znaleźliśmy taką drewnianą główkę. Tam tlen za bardzo nie miał dostępu, więc się pysznie zakonserwowała. - Drewnianą główkę? W sensie rzeźbę? - Tak. - Główkę człowieka? - Prawie. - W sensie? - No, główkę z rogami. - Diabła? - Gdzie, jakiego diabła. Wtedy jeszcze nie było diabłów. - Jak to nie było? - No, może gdzieś tam były, ale nie w Polsce. Ta główka nie może być nowsza niż te podziemia, a podziemia nie mogą być nowsze niż kościół. Jak zbudowali kościół, to zrobili mu piękne, romańskie podziemia z kamienia. A pod tymi podziemiami zrobili inne, takie zamknięte. A pod tymi ostatnimi jeszcze tę malutką komórkę z główką. Wszystkie te podziemia pochodzą z tego samego okresu, z okresu powstania kościoła. Czyli z 1231 roku. Wtedy jeszcze nie było w Polsce diabłów, takich z rogami, bo w ogóle chrześcijaństwo jeszcze wtedy za bardzo w Polsce nie egzystowało. Takie wyobrażenia, jak diabeł w klasycznym rozumieniu tego słowa, jeszcze nie dotarły do ludowej mentalności. Moim osobistym zdaniem, diabeł w Polsce zaczyna się koło połowy czternastego wieku. I to w większych miastach. - To co to było, to z rogami? - Spokojnie. Nie było diabłów, ale byli inni rogaci. - Jacy rogaci? - Koziołki. - Jakie koziołki? - Tak się ich nazywa. To znaczy, w naszym żargonie. Kiedyś, w latach trzydziestych chyba, wykopali gdzieś w torfowisku całą masę koziołków. Takich figur przedstawiających za każdym razem coś rogatego. Dopiero po jakimś czasie ktoś zwrócił uwagę na to, że te koziołki są trochę za bardzo człekokształtne. - I okazało się, że to byli ludzie. - Nie, to byli zmarli. - Jak to zmarli? Mumie? - Pojebało cię? Te figury z drewna były, te koziołki. One tylko przedstawiały zmarłych. - Zmarłych? Koziołki? - Jest taki profesor od baśni i pieśni. Wszystkie zbadał, przeanalizował i udowodnił, że pierwotni Polacy czy tam Słowianie - jakbyś nie nazywał tego, co wtedy tutaj mieszkało - wierzyli, że po śmierci zmarli odchodzą na bagna. I tam stają się kozłami. A dokładnie, takimi koźlimi ludami, ludźmi z racicami, ogonem i głowami kozłów. Pokrewne to było greckim satyrom. Greckie satyry też pierwotnie były zmarłymi. - Skąd mogło się wziąć... Takie wierzenie? Co ma koza wspólnego ze śmiercią? - No wiesz, widziałeś kiedyś kozę? A poza tym, odkąd człowiek dowiaduje się, że umrze, to wszystko mu się ze śmiercią kojarzy. Szczególnie, jak coś niepokojącego jest. A koza jest taka bardziej niepokojąca. Patrzy, jakby wszystko rozumiała. Jakby wszystko rozumiała i wcale jej się to nie podobało. Ja nie wiem zresztą. A może jak zobaczyli, jakie zmiany robi w człowieku starość, to doszli do wniosku, że człowiek się powoli zamienia w kozę? - I co się po śmierci działo z takimi koziołkami? - Biedne bardzo były. Cały czas hopsały po tych bagnach z kępy na kępę, uważając, żeby ich wilki nie zjadły albo dziki nie zaatakowały. Jedyne, co je mogło uchronić, to bogini Godzięba, która najpierw miała postać wielkiej, grubej suki, w znaczeniu samicy psa, nie kobiety. A potem miała postać wielkiej, grubej kobiety, już po prostu. - Czyli nie były takie bezbronne. - Tak, ale nigdy nie wiedziały, czy Babula przyjdzie je ochronić. Bo jak koziołek był niedobry za życia, to Babula mogła nie przyjść. Nazywali boginię Babulą, możesz sobie wyobrazić, co to byli za ludzie. A Babula była nieobliczalna jak każda baba. Stąd wzięła się pieśń o babuleńce i koziołku. Jest taka wesoła piosenka ludowa o babuleńce, co miała kozła rogatego, on jej wlazł na grządki kapusty, ona go przegnała na pustkowie, tam go zjadły wilki. Refren brzmi: "Fik-mik, fik-mik". Teraz nikt tego nie wie, ale to była pieśń śpiewana na stypie, podczas uczty pogrzebowej. Kiedy Baryła to powiedział, w mojej głowie pojawiła się historyjka. To było dziwne, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyłem siebie jako dziewczynkę. Byłem małą dziewczynką przy długim stole. Poza mną byli sami dorośli. Wszyscy siedzieli wokół stołu, poza jednym, który leżał na stole. Ale ja wiedziałam, że to nie dorosły. Wiedziałam, że to nie człowiek. Nie wyglądał jak człowiek, tylko jak worek z bladej skóry, który jakoś tak dziwnie został wygarbowany, że przybrał kształt sztywnego, białego człowieka. Kiedy wokół niego postawiono już wszystkie potrawy, ręka matki wciska mi do ust kawał czegoś tłustego, pachnącego majerankiem. Pachnącego jak majeranek, który rośnie na naszym cmentarzu. Połykam i od razu żałuję. Ciepła i tłusta gruda wędruje w głąb gardła, a potem wraca. Znowu mam ją w ustach, ale teraz jest o wiele większa i obrzydliwa. Wylatuje ze mnie, na stół, na ławę, ale wygląda już inaczej niż wtedy, kiedy wpychali mi ją do gardła. Wrzask, matka z kolan mnie spycha, na ziemię. A zaraz potem znowu łapie i gdzieś wlecze. Ja wiem, gdzie wlecze. Do tego miejsca, w którym mieszkają włochate, czarne zwierzęta. Zjadły kiedyś małego braciszka. A potem my musieliśmy je zjeść. Oni mówią, że teraz są nowe świnie. Ale wyglądają jak tamte, które zjadły braciszka. Mówią też, że jestem za duża, żeby mnie zjadły. Ale dlaczego zamykają mnie z nimi, jak są na mnie źli? Tak, i chcą, żeby mnie zjadły. Krzyczę do mamy przez drzwi chlewika. Za mną słyszę, jak coś charczy, chrumie, chrypi, więc krzyczę jeszcze głośniej, żeby nie słyszeć. Ale mama śpiewa najgłośniej, żeby nie słyszeć mnie, jak krzyczę. Śpiewa o strasznej Babuli i pije ze wszystkimi z misy. Wszyscy piją. Przez szpary we wrotach widzę, jak rzygają. Ale ich nikt nie zamyka do chlewika. Nie wierzę w reinkarnację, w żadne takie głupoty, żadna idea tego rodzaju nie może nawet na sekundę wprowadzić się do głowy człowieka, który wie, jak wszystko naprawdę wygląda. Po prostu Bóg pozwolił mi zajrzeć w ten swój ogromny, cudowny kalejdoskop światów, który stworzył i w którym jeden świat nieustannie przeobraża się w drugi. Więc czy Gotard sam był poganinem? Schował głowę koziołka w podziemiach kościoła? A może zrobili to budowniczy, wywodzący się z prostego ludu i bardziej przywiązani do jego wierzeń? Po zastanowieniu się, doszedłem do wniosku, że chyba jednak to był Gotard. Trudno byłoby zbudować podziemia, a pod nimi podziemia i potem jeszcze jedne podziemia, bez zgody fundatora. Mówię na podstawie mojego doświadczenia architekta, który musiał odpowiadać inwestorowi na dziesiątki pytań dotyczących każdej odrobinę bardziej niekonwencjonalnie ułożonej cegły. Już nie mówiąc o kosztorysie. Dlatego uważam, że nie da się ukryć przed inwestorem faktu wybudowania dodatkowych podziemi, nawet tak malutkich. Być może, da się ukryć coś w tych podziemiach tak, żeby inwestor nie wiedział. Ale najprawdopodobniej tylko po to zbudowano te podziemia, żeby coś w nich ukryć, tak przynajmniej mówił Baryła, który nie umiał znaleźć dla nich żadnej innej celowości. - Na pewno nie trzymali tam beczek z piwem, w tym najgłębszym podziemiu z trudem zmieściłby się jeden antałek" - powiedział. Jeżeli po to buduje się te podziemia, żeby coś w nich ukryć, to jest prawdopodobne, że inwestor wie nie tylko o budowie, ale także o jej celu. To znaczy, wie o tym, co tam się ukrywa. Bo inaczej by zapytał: "Na Godziębę li też do kurwy nędzy, azaliż trzeba mi jeszcze jednej ciemnicy?". Chyba, żeby mu się podało fałszywy powód wybudowania podziemi. Ale jaki? Jaki jest cel wybudowania podziemi pod podziemiami, a pod tymi podziemiami jeszcze jednej komóreczki? Najwyraźniej tylko taki, żeby do tej komóreczki wsadzić koźlą głowę. - A jaki ta koźla głowa miała wyraz twarzy? - zapytałem nagle Baryłę. Zapadło milczenie. - Wiesz - powiedział wreszcie. - Wyraz to nie jest odpowiednie słowo dla czegoś, co leżało pod ziemią siedemset lat. - Dlaczego? - To może inaczej. Wyraz to nie jest odpowiednie słowo dla czegoś, co siedemset lat temu jakiś upośledzony przez swoje zacofane życie debil wyrzezał zupełnie nieodpowiednim, prymitywnym narzędziem. - Czyli? - Sam zobaczysz. Koźla głowa rzeczywiście wyglądała na dzieło przypadku. Gdyby choć raz w historii przypadek - a nie Bóg, ewolucja czy sztuka - doprowadził do powstania twarzy, ta twarz właśnie tak by wyglądała. Znajdowała się w pracowni Instytutu Archeologii na Uniwersytecie, gdzie ją poddawano konserwacji. Baryła zaprowadził mnie tam i doprowadził, po kilku nerwowych rozmowach, do sytuacji, w której mogłem ją przez bardzo krótką chwilę zobaczyć. Głowa wyglądała jak odwrócona do góry nogami babka, babka-ciasto. Nawet podobnie była karbowana, w swojej górnej części. Inne jej części nie zdradzały jednak żadnych objawów czyjejkolwiek staranności. Rogi sterczały w górę i chyba trochę zwietrzały, bo nie miały ostrych końcówek. Dół wyglądał na oberwany, a właściwie oderwany. Oderwany od jakiejś reszty, która pewnie musiała być czymś w rodzaju tułowia. Od razu zacząłem sobie wyobrażać, jak mnisi z kościoła wrzucają do Potoku Służewieckiego posąg koziołka. Albo palą go. Albo rąbią na kawałki. I za każdym razem ktoś w ostatniej chwili ratował głowę. Urywał ją, porywał odrąbaną, wyciągał z paleniska. Koźla głowa miała wszystko małe. Malutkie oczka, niezbyt symetryczne, bo jedno wyżej, a drugie niżej, powstałe na skutek dwóch pionowych cięć jakimś tępym kozikiem. Malutki trójkątny nosek, wyglądający właściwie jak jedno pojedyncze nozdrze, wygrzebane w środku twarzy. Malutka trójkątna buźka ze stosunkowo długimi ząbkami, wyglądającymi jak nieco większe drzazgi. Coś takiego czcili nasi przodkowie. Poczułem, że jest jakaś więź pomiędzy nimi a uczestnikami konkursu plastycznego, w którym byłem jurorem. Przetrwała nie tylko głowa, ale także to, co ją stworzyło. Ale mimo totalnej niedbałości pogańskiego rzeźbiarza, dokładnie było widać kogo, a właściwie co przedstawia rzeźba. Można było rozpoznać to samo, co na fasadzie mojego komisariatu. Schematycznie przedstawione pionowe oczy i długie zęby kozy. - Czy Gotard wierzył w kozę? - W tej epoce rycerz raczej był ochrzczony. Mogły być takie wypadki, że ktoś się chrzcił późno. Ale na pewno raczej ochrzciłby się przed wojną, przed wyjazdem na Jaćwież, gdzie groziła mu nagła śmierć. Wtedy uważano, że jak ktoś nie ma chrztu, bezwarunkowo idzie do piekła - mówił Baryła. - Nadal wielu ludzi tak uważa. - To chyba u was, heretyków. Ale chrzest niczego nie przesądza. To była epoka współistniejących ze sobą wiar, tak jak dzisiaj. Rycerz mógł być chrzczony. A jednak mógł czcić kozy ze względu na przodków. - Jakich przodków? - Uważano, że ludzie po śmierci zmieniają się w bagiennych kozioludzi. Rycerz mógł myśleć, że jego ochrzczeni przodkowie poszli do nieba. Ale mógł równocześnie myśleć, że nieochrzczonych, pogańskich przodków czekał pogański los, zamiana w kozy. Mógł mieć jeszcze jakiegoś nieochrzczonego dziadka i czcić go pod postacią kozy. - Czy myślisz, że oni w ogóle czcili kozy? Jako zwierzęta? - Widzisz, jest dużo dowodów na to, że kozy występowały wtedy licznie na ziemiach polskich. Są artefakty, to znaczy podobizny, są kości, chociaż te trudno datować. Ale są też nazwy miejscowe takie jak Kozojedy. To znaczy, że jedzenie kóz, koziego mięsa, było wtedy czymś rzadkim. Tak rzadkim, że od tego brała nazwę miejscowość, w której istniał tak osobliwy, żeby nie powiedzieć bezbożny zwyczaj. Kozę hodowano dla mleka. I może być, że traktowano ją trochę tak, jak inne mleczne zwierzę traktuje się do dzisiaj w Indiach. Tam są święte krowy, mówi się o nich per matka. Tutaj mogły być święte kozy. Dobrze jest pamiętać, że w wielu baśniach czarownica hoduje capa. Niektórzy uczeni, a właściwie uczone, uważają, że czarownice z baśni to kapłanki bogiń pogańskich, matriarchalnych kultów. Ale jest o wiele bardziej prawdopodobne, że czarownice z baśni to same boginie tych kultów. Tak jest prościej. Tak czy inaczej, kozioł pozostaje świętym zwierzęciem, albo kapłanki bogini, albo samej bogini. - A jak myślisz, kto budował kościół? Kto to robił fizycznie? Czy to mogli być poganie? - Raczej nie. Pierwsze budowle murowane pojawiły się razem z chrześcijaństwem. Do czternastego wieku były dosyć rzadkie. Nie chcę nic mówić, ale coś czuje, że te nieliczne wcześniejsze budowali nieliczni eksperci. Nieliczni i zagraniczni. A jak zagraniczni, to z Europy Zachodniej. Niemcy, Flamandowie, Walonowie, może nawet Włosi... - A wśród nich nie było pogan? - Raczej nie. Wtedy już raczej nie. Mogli być heretycy. Ale czy heretycy czcili kozy? Chyba tylko jako symbol diabła. Rzeczywiście, jakieś osiemdziesiąt lat później oskarżono templariuszy o czczenie rogatej głowy, którą mieli nazywać Bafometem. Ale ta koza tutaj, od razu to widać, nie ma nic wspólnego z żadnymi templariuszami ani Europą Zachodnią. To nasza miejscowa koza, podobna do kilkudziesięciu innych koziołków, jakie dotąd znaleziono. Tacy po prostu byli nasi przodkowie i to było maksimum ich zręczności ciesielskiej. - Wyobraźni. Ciekawe, jak musiał czuć się chrześcijański budowniczy, kiedy Gotard kazał mu zamurować w podziemiach koźlą głowę. Może tak jak ja, kiedy kazano mi wybudować kościół katolicki. Może był równie spokojny. Ktoś, kto wie, że ma rację, jest spokojny. Ja przez kilka następnych dni byłem jak bagna. Byłem jak bagna, bo też niczemu nie służyłem i nic specjalnego nie robiłem, jeśli nie liczyć okazjonalnego chodzenia wokół kościoła św. Katarzyny i wyobrażania sobie, jak mogła wyglądać średniowieczna osada wokół tego kościoła. Domki i dróżki w okolicy wyglądały tak, jak gdyby zachowały układ pierwotnej wsi. Nie dotyczyło to, oczywiście, nowoczesnego osiedla apartamentowego, które od kilku lat stało puste, a nawet jakby zakurzone, ponieważ nikt nie chciał mieszkać, a zwłaszcza nocować, w apartamencie pomiędzy ruchliwą Doliną Służewiecką a cmentarzem. Któregoś tygodnia zobaczyłem w telewizji, że TVN 24 informuje o cmentarzysku na bagnach. Mogłem być pewien, że podczas następnych spacerów nie spotkam już tam żadnego innego spacerowicza. To była jedna z tych relacji telewizyjnych, które sprawiają, że człowiek, który nie ma w sobie absolutnego spokoju, musi cofnąć się o siedemset lat. W epokę powszechnego zagrożenia. W telewizji powiedzieli też, że podejrzana o popełnienie tych zabójstw jest pewna tajna organizacja. Pomyślałem przez sekundę, że będzie coś o Ance, ale dziennikarz oznajmił, że według niektórych poszlak istnieje tajemnicza, zamknięta, antyklerykalna organizacja, uważająca się za spadkobierców osiemnastowiecznych masonów. Organizacja domaga się, aby przekazać jej mój kościół, wybudowany w miejscu niedoszłej masońskiej świątyni. Dziennikarze nie umieli się zdecydować, czy organizacja morduje młodych ludzi, aby zastraszyć katolików, czy też po to, aby poprzez tak złowieszczą ofiarę uniemożliwić działanie Ducha Świętego w nowym kościele. Potem była reklama kremu samoopalającego. Ja nie opalam się od czasu, kiedy zorientowałem się, że mój naturalny kolor ciała, bardzo jasny, właściwie alabastrowy, to odcień ciała, które długo przebywało w zamkniętym pomieszczeniu, a więc w spokoju. Opalone ciała emanują nerwem, a białe spokojem. Przypomniałem sobie, że trzeba umyć zęby, a wtedy tak zachciało mi się spać, że poszedłem do łóżka bez umycia zębów. Kiedy ktoś wie, że o niego troszczy się najlepszy strażnik świata, przestaje superpedantycznie podchodzić do takich kwestii jak zęby. Gdy najlepszy strażnik świata troszczy się o ciebie, to troszczy się także o twoje zęby. W nocy nic mi się nie śniło i to było bardzo dobre. Sen, w którym pojawiłaby się na przykład mówiąca do mnie koźla głowa, byłby niewskazany. Gdy najlepszy strażnik świata troszczy się o ciebie, to troszczy się także o twoje sny. Następnego dnia przez cały czas byłem zbyt spokojny, żeby w nocy normalnie zasnąć. Człowiek spokojny jest zawsze bardziej wypoczęty, a jak wiadomo, tylko ludzie zmęczeni zasypiają dobrze. Od kiedy odkryłem Boga, nie potrzebuję dużo snu. Nie potrzebuję, bo niewyspanie tylko w dziesięciu procentach polega na niewyspaniu, a w dziewięćdziesięciu na powtarzaniu sobie: "O Boże, jestem niewyspany i przez cały dzień na pewno będzie mi źle". Dlatego gdy człowiek zna Boga i jest spokojny, że Bóg mu pomoże w każdej sekundzie dnia, przykrości związane z niewyspaniem redukują się o dziewięćdziesiąt procent. Niemniej jednak dla prawidłowego funkcjonowania organizmu wyszedłem na szybki, nocny, męczący spacer. Ruszyłem zdecydowanym, chociaż równomiernym marszem w stronę Centrum Onkologii. Ominąłem blaszany baraczek, w którym spalane są ludzkie członki, narządy i nowotwory, a potem przeszedłem przez ulicę Pileckiego, aby znaleźć się w końcu przy jedynym przedwojennym budynku, jaki stał w mojej dzielnicy. Był to dwupiętrowy sześcian z czerwonej cegły. Przed wojną podobno wszędzie tutaj były sady, więc w tym domku musiał mieszkać ktoś, kto pilnował sadów. Osobliwością domku było to, że w śmietniku obok stała wielka, ciężka szafa. Szafa niegdyś była piękna, nawet antyczna, teraz, po roku spędzonym w śmietniku, była po prostu stara. Nikt jej sobie nie wziął, nawet przedsiębiorstwo usuwania śmieci nie chciało jej dotknąć. Mówiono, że szafa przynosi nieszczęście. Podobno właśnie z tego powodu pewnej nocy przed rokiem dwóch mężczyzn w kapciach po cichu wyniosło szafę na śmietnik. W nocy, po cichu i w kapciach, żeby nie obudzić żony jednego z nich. Żona do szafy była przywiązana i nie chciała dać jej wynieść na śmietnik. O nieszczęściu związanym z szafą opowiadał mi Krzysiek, który znał całą historię, ponieważ na pierwszym piętrze tego starego budynku mieścił się kiedyś stary komisariat policji. Nieszczęście związane z szafą polegało na tym, że w czasie wojny cały teren był silnie nasycony partyzantami i konspiratorami. Nieopodal był Las Kabacki, a za nim Lasy Chojnowskie, stanowiące idealną kryjówkę dla partyzantów. Parę kilometrów na północ zaczynała się ówczesna Warszawa, czyli centrala podziemnego państwa i główne gniazdo oporu. Co więcej, właściciele sadów ukrywali u siebie ściganych przez Niemców konspiratorów, którzy na jakiś czas potrzebowali schronienia. Właściciele przebierali ich za parobków, przez co często można było zobaczyć jak dźwigający kosze z jabłkami wieśniacy dyskutują o poświęceniu, ofierze i śmierci. Nieszczęście chciało, że pomiędzy nieprawdziwymi wieśniakami znajdował się jeden prawdziwy. Mieszkał w graciarni, na parterze starego budynku, gdzie właściciel sadu wstawił piękną, ale nieużywaną szafę. Wieśniak do tej szafy wyjątkowo nie pasował, jak i do większości swoich zakonspirowanych towarzyszy. Przez większą część czasu pił wódkę i mówił: "Chuj wam w oko". Był poza tym bardzo prawomyślny. Uważał, że trzeba respektować wszystkie rozporządzenia władz niemieckich. Na konspiratorów klął, a nawet nieudolnie próbował się z nich wyśmiewać, i to ostentacyjnie, chociaż podobno nie wiedział, że pracuje z konspiratorami. Pewnej nocy fałszywi wieśniacy również się upili, a potem odbyli naradę. Podczas narady ustalili, że prawdziwy wieśniak jest niebezpiecznym sąsiadem dla ich grupy. Następnie jeden z nich poszedł do graciarni, gdzie wieśniak spał. Dokładnie rzecz biorąc, leżał na dużej ilości szmat i worków, nagi i pijany do nieprzytomności. Zgodnie z relacją Krzyśka i jego informatorów, konspirator wyjął pistolet, zamontował tłumik, powiedział: "W imieniu Polski Podziemnej" raczej pro forma, bo nikt go nie słyszał, i wreszcie strzelił trzy razy do pijaka. Jak twierdzili informatorzy Krzyśka, z dziur trysnęła krew, ale zapachniała wódka. Kiedy krew już się rozlała i pijak był niewątpliwie martwy, wtedy nagle rozległ się głos: "Zabić dobrego człowieka...", połączony z tajemniczym chrobotem. Wieśniak, jak się okazało, od trzech lat ukrywał w szafie Żyda i udawał kolaboranta tylko dla niepoznaki. Konspiratorzy wpadli w panikę, bo Żyd w domku jeszcze bardziej ich przeraził niż wieśniak. Ponieważ Żyd nie chciał opuścić szafy, ktoś go zabił. Tego kogoś zabili inni, którzy uznali zabicie Żyda za zdradę, a tamtych wtedy zabili jeszcze inni i tak w końcu wszyscy się pozabijali. Po wojnie graciar-nię przerobiono na mieszkanie, a szafa została. Kiedy obudziłem się rano, dzwoniła komórka. - Nigdy nie uwierzysz - wołał jakiś szczęśliwy głos człowieka wyspanego! - Wiesz, okazało się, że przed wczoraj, przy okazji tych morderstw... To znaczy, wiesz, tych trupów, co je znaleźli na bagnach, nie wiem, czy słyszałeś... - Słyszałem - sapnęło mi się. Połową umysłu byłem jeszcze w tym niczym, które jak zwykle mi się śniło. - No więc przedwczoraj kopią tam w tym torfowisku, kopią, i nagle trafiają łopatą w coś twardego. No więc się przestraszyli. Oczywiście, nie mogli już tam znaleźć nic gorszego, niż to, co już znaleźli. Ale zaskoczeni byli. Bo zwłoki w torfowisku robią się gumiaste, nie twarde. No i wykopują to. A to jest posąg. Drewniany i na ile sprawdzili w Instytucie, być może średniowieczny. I bez głowy. Bez głowy, rozumiesz? Teraz my będziemy go sprawdzać pod kątem naszej główki. Może pasuje? - Baryła? - No a kto? Tak więc mnisi wrzucali posągi do bagien, nie do Potoku Służewieckiego. To była rzecz, która przyszła mi do głowy w pierwszej chwili. A druga rzecz polegała na tym, że nagle zdałem sobie sprawę z tego, iż wczorajszy TVN24 nie poinformował o znalezisku. Mówili o trupach, a nie o posągu. Dlaczego o tym nie powiedzieli? Dlaczego wiedzą o tym tylko archeologowie? Tak jak nie poinformowano ludzi o bądź co bądź ciekawym zjawisku, jakim była głowa ukryta w podziemiach kościoła. O głowie nie poinformowano, bo nie chciano wzbudzać zainteresowania środowisk okultystycznych. Czy podobnie było w przypadku posągu? Rozumiem, że nie chcieli wzbudzać takiego zainteresowania przedstawiciele Kościoła i opiekunowie kościoła. Ale policja? Policja może nie chcieć budzić zainteresowania środowisk okultystycznych w jednej sytuacji: w sytuacji, w której tropi takie środowiska. Telewizja wczoraj bajdurzyła coś o tajemniczej, antyklerykalnej organizacji masońskiej. To brednia, dzisiejsi polscy masoni to poczciwi naukowcy, przeważnie historycy, którzy całe życie zajmowali się epoką masonerii, aż w końcu uwierzyli, że żyją w tej epoce. Ale może ta tajna organizacja nie była masońska, tylko pogańska? Może pragnęła mojego kościoła nie po to, żeby przerobić go na ekumeniczną świątynię Wielkiego Budowniczego Wszechświata, ale po to, żeby czcić tam jakiegoś koziołka? Od kiedy odkryłem Boga, moje życiowe ścieżki wyprostowały się. Mój umysł nadal był niedoskonały i mógł się czasem pomylić, mógł błądzić. Ale każda boczna ścieżka, na którą wstąpił, naprowadzała go jednak z powrotem na właściwą drogę i to w jeszcze bardziej zaawansowanym punkcie. Bóg tak skręcił moje ścieżki. Chociaż wszyscy mi mówili, żebym przestał zajmować się tymi morderstwami, nie mogłem zajmować się czymś innym. Wręcz przeciwnie, moje zainteresowanie dla spraw sprzed siedmiuset lat też prowadziło mnie na trop. Nowy trop. Ale czy ktoś może być aż tak zapamiętały w kulcie jakiegoś koziołka, żeby dla niego zabijać? Oddzwoniłem do Baryły. - No co, rozbudziło się bobo? - Baryła - przerwałem mu. - Czy kozom składano ofiary z ludzi? Składano. Nie składano. Baryła nie umiał odpowiedzieć jednoznacznie. Okazało się, że na temat naszych przodków nauka wie bardzo mało. Poza tym, że nasi przodkowie czcili swoich przodków. Na pewno składali tym przodkom jakieś ofiary. Czy były to ofiary z ludzi? Nie wiadomo. Ale na pewno mogli opłakiwać czyjąś śmierć poprzez zabijanie innych ludzi. Tego rodzaju obrzędy, aczkolwiek wydają się dosyć bezsensowne, były bardzo rozpowszechnione wśród wielu prymitywnych i nie do końca prymitywnych ludów. Na pierwszy rzut oka wygląda idiotycznie zabijanie kogoś z powodu śmierci kogoś innego. Śmierć jest straszna, po co dokładać do niej jeszcze jedną śmierć? Ale właśnie dlatego, że śmierć jest tak straszna, niezrozumiała, nieakceptowalna, ludzie zawsze doszukują się w niej jakiegoś sensu, jakiegoś porządku. Albo próbują ten sens stworzyć, skonstruować nawet z takiego materiału, jakim jest bezsens. Próbują zrównoważyć śmierć za pomocą czegoś równie niezrozumiałego. Na przykład drugiej śmierci. "Skoro on umarł, to ja też nie chcę żyć" - mówiła polska żona w dziesiątym wieku, wieszając się po śmierci męża. "Skoro on umarł, dlaczego mielibyście żyć wy?" - pytał scytyjski następca tronu, skazując na śmierć niewolników swojego świeżo zmarłego ojca. Czy jest jeszcze ktoś, kto składa ofiary z ludzi? Czy jest ktoś, kto to robi na miejscu dawnych pogańskich kultów? Na to pytanie Baryła też nie umiał odpowiedzieć. Dowiedziałem się od niego tylko o jednej ciekawej rzeczy, której prasa nie podała do publicznej wiadomości, a o której archeologowie dowiedzieli się od policjantów, kiedy odbierali od nich posąg. Poza panem w średnim wieku z jamniczkiem, wszystkie inne trupy były młode. Nie miały więcej jak dwadzieścia pięć lat. Było dwadzieścia kilka trupów w wieku dwudziestu kilku lat. Nie ma pogańskich świątyń w książce telefonicznej. Nie ma tam też pogańskich związków wyznaniowych. Znalazłem trochę współczesnych pogańskich organizacji w internecie, ale nie odpowiadały na telefony. Z tego wszystkiego zadzwoniłem do pewnej znajomej, która często powtarzała, że jest poganką. Nigdy tego nie brałem na serio, ponieważ trudno było mi uwierzyć, że ktoś może na serio wierzyć w wielu bogów. Po lekturze tekstów w internecie przekonałem się jednak, że sprawa może być poważna. Są ludzie, którzy wolą być poganami niż chrześcijanami. Tyle że raczej chodzi im o płeć niż o ilość. Nie wierzą w bogów, tylko w Boginię. Dla mnie kwestia płci Boga była zawsze dosyć prosta. Bogiem jest Jezus, Jezus jest mężczyzną. Dlaczego? Nie wiem, ale sądzę - może bardzo po męsku - że kobiecość to miłość. Bóg kocha nas tak bardzo, że jego miłość działa jakby szybciej niż nasza. Nie możemy jej obserwować w działaniu, jak płynie od Boskiej Istoty do nas. Znajdujemy ją od razu w sobie. Bóg jakby całą miłość wypromieniowuje na nas tak szybko, że nawet nie widzimy, jak ona promieniuje. Oddaje nam całą swoją miłość tak, że przestaje być obupłciowy. Przestaje być mężczyzną i kobietą zarazem, staje się tylko mężczyzną. Może to głupie wytłumaczenie, ale na pewno mądrzejsze niż te, które się powszechnie spotyka. Na pewno jest od nich mądrzejsze. Gdyby któreś z tamtych było mądrzejsze, czułbym to i nie miałbym spokoju, dopóki bym tego niby mądrzejszego nie przyjął. A mam spokój. Zadzwoniłem do Izy. - Cześć Iza, czy ty nadal jesteś poganką? - Tak, a dlaczego pytasz? - Czy zgodziłabyś się na składanie ofiar z ludzi? - A co, organizujesz jakąś imprezę? - Nie, pytam poważnie. Czy twoja religia dopuszcza ofiary z ludzi? Słuchawka zamilkła. - Halo? Jesteś tam? - zapytałem w końcu. - Jestem - odpowiedziała. - Wiesz, ofiary to raczej wasza specjalność. Wy złożyliście w ofierze nawet waszego Boga. Nie mówiąc o milionach pomordowanych pogan. - Nie myl mnie z katolikami. - Nie mylę. Przemilczałem to. Zapytałem o coś innego: - Ale czy są jakieś odłamy współczesnego pogaństwa, które dopuszczają ofiary z ludzi? - Nie wiem. Przyznam, że mogłyby być. - Aha. To znaczy, że... Jakby to powiedzieć... Ogólny klimat, ogólna ideologia panująca w pogańskich grupach jest taka, że przy pewnej interpretacji mogłaby doprowadzić kogoś do myślenia, że należy zabijać ludzi... - Słuchaj - przerwała mi. - Przy pewnej interpretacji, to ideologia panująca w chrześcijańskich grupach jest taka, że mogłaby doprowadzić kogoś do myślenia, że należy ukrzyżować wszystkich ludzi, żeby jakoś odwdzięczyć się Bogu, który umarł za ludzi na krzyżu. - No dobrze, a czy ty wyobrażasz sobie sytuację, w której uznałabyś, że można kogoś zabić? - Nie. Nie wyobrażam sobie. Bo musiałaby to być sytuacja niewyobrażalna. - A co myślisz o śmierci? Nie, Iza nie wierzyła, że po śmierci zostanie kózką. - Zwariowałeś? - zapytała mnie, kiedy ją o to zapytałem. - Chodzi ci... O moją osobowość? - Nie. Tylko wiesz, przed zwycięstwem chrześcijaństwa na ziemiach polskich, nasi pogańscy przodkowie wierzyli, że po śmierci zmienią się w człekokształtne kozy. - Na ziemiach polskich nie było żadnego zwycięstwa chrześcijaństwa. Z tym właściwie musiałem się zgodzić. Polska nie była krajem chrześcijańskim, była krajem katolickim. Przeprosiłem Izę za głupie pytania. Ubrałem się i wyszedłem z domu. Na bagna. Nie próbowałem nawet pójść w stronę, w której znaleziono posąg i trupy. Tam na pewno szalała policja z archeologami, poszukując dodatkowych posągów i trupów. Udałem się dalej, bardziej na południe, tam, gdzie miałem przygodę z chlebem. Po mojej przygodzie z chlebem, który nagle okazał się pusty, wiedziałem, że na bagnach jest przynajmniej jedna koza. Chciałem sprawdzić, kto ją tam trzyma. I czy nie ma ich tam więcej. Oczywiście, trudno było podejrzewać tych paru starych wieśniaków, którzy żyli na bagnach, o uczestniczenie w pogańskich obrzędach. Oczywiście, pomijając te, które co niedziela odprawiali w katolickim kościele. Pamiętałem jednak opowieści o pozostałościach pogańskich obyczajów, które wciąż funkcjonują wśród prostych, a właściwie najprostszych ludzi. Dlatego poszedłem wzdłuż największego z kanałów przecinających bagna. Po jednej z jego stron stoją cztery małe, niziutkie domki, zamieszkane przez ludzi, kury i koty. Kanałek powoli wysychał. Zamiast wody było błoto, w którym brodziła tylko jedna, zdezorientowana kaczka oraz kilkoro dzieci, typowo po wiejsku brudnych na twarzy. Było widać, że te rodziny mieszkają tu od dawna, od czasów, kiedy była tu tylko wieś i żadnych miejskich osiedli po bokach. Ich rodzice w ich wieku pewnie biegali jeszcze po całej okolicy, nie wstydząc się szaro-brązowych zacieków na czole i policzkach. Te dzieci raczej nie wdrapywały się już na skarpę, między bloki zamieszkane przez dzieci miejskie i czyste. Prawdopodobnie nie chodziły tam nawet po umyciu się, bo ich wstyd musiał dotyczyć nie tylko brudu, ale w ogóle wszystkiego, czym były. Ich naturalny ekosystem skurczył się do wilgotnego kawałka bagien wciśniętego między dwa osiedla. - Dzieci, nie wiecie, kto tu trzyma kozę? - Mama trzymała, ale umarła - odpowiedziała dziesięcioletnia, chyba, dziewczynka o smutnych oczach. - Mówi się "zdechła", bo to koza - poprawiłem ją. - Mówi się "umarła", bo to mama umarła. Mama umarła, a wtedy tata sprzedał kozę. - Sprzedał i przepił! - ryknął jakiś chłopczyk z tyłu. Dzieciarnia zarechotała, włącznie z kaczką. Jakoś tak się złożyło, że następnego dnia pomyślałem o tej kaczce. I dwa dni później też. Kiedy trzeciego dnia kaczka znowu pojawiła się w moim umyśle, zrozumiałem, że po prostu chcę ją zjeść. Ponieważ impulsy, takie jak: głód, apetyt, pragnienie jakiegoś smaku, nie są już w stanie w żaden sposób mnie zaniepokoić, poświęcam im o wiele mniej uwagi i wolniej je rozszyfrowuję. Dotyczy to zresztą wielu innych impulsów, prawie wszystkich. Dlatego dopiero czwartego dnia wybrałem się do małej restauracji koreańskiej, która mieści się za bagnami i za tak zwaną Zatoką Czerwonych Świń. W restauracji podawano doskonałą, mocno włóknistą kaczkę. Włóknistość jest wyjątkowo perfidną formą oporu przed zjedzeniem i właśnie dlatego od czasu do czasu dobrze jest spokojnie nad nią zatryumfować. Ból dziąseł, gdy między zębami tkwią włókna twardego mięsa, jest przyjemny, tak jak przyjemny jest ból mięśni po całym dniu dobrej, ciężkiej pracy. Podobna jest też odmiana spokoju, która w obu wypadkach ogarnia człowieka. Kiedy doszedłem do restauracji, siedział tam Edmund. Edmund był bardzo ważnym człowiekiem w koncernie medialnym, który nieopodal miał swoją siedzibę. - Budujemy nowy dom... Budujemy nowy dom... Budujemy nowy dom... - powiedział, zanim zwróciłem na niego uwagę. Wcześniej myślałem, że sobie tak podśpiewuje, bo była kiedyś taka piosenka pod tytułem "Budujemy nowy dom". Dopiero za czwartym razem zrozumiałem, że mówi do mnie. - Jaki nowy dom? - zapytałem. - Nowy dom dla naszych mediów - odpowiedział Edmund. - Zarząd, redakcje, finanse, studia, garaże dla samochodów, lądowisko dla helikopterów, wszystko w jednym. Wielkie wyzwanie architektoniczne. Kiedyś odrzuciliśmy jeden twój projekt, to prawda... Ale może teraz jednak się zainteresujesz? - Przecież mówiłeś, że już budujecie. - Budujemy w sensie "zamierzamy wybudować". Może coś strzelisz na konkurs? - Edmund, przecież ty mnie nie znosisz. Przez ciebie przepadł mój poprzedni projekt dla was. - I ten też utrącę. - To po co mnie zapraszasz? - Żebyś się naharował bez sensu. - To po co mi o tym mówisz? - Bo ty i tak staniesz do przetargu. Za wielkie wyzwanie, żebyś je ominął. I tak staniesz, i tak przegrasz. I będę miał jeszcze frajdę, że cię bezczelnie uprzedziłem, jakie kuku ci zrobię, a ty i tak dałeś się wychujać. Nawet po tym, co ci teraz mówię. - Nie dam się wychujać, bo nie stanę do przetargu. - Nie wytrzymasz. - Ja już nigdy nic nie wybuduję. - Jak to? - Już nie muszę. - A wcześniej musiałeś? - Tworzy się z przymusu. Bo musi się stworzyć coś doskonałego. Dopóki się nie stworzy. Edmund spojrzał na mnie, jakbym mówił mu jakieś porażające nowości. A potem wrócił do pożerania wołowiny z misternie rzeźbionego miedzianego półmiska. - Słyszałeś o tych morderstwach, tutaj na bagnach? - zapytałem. - Pewnie, nasze stacje są na tropie. - Chyba na trupie. Wiesz, nie zdziwiłbym się, gdybyś to ty ich wszystkich zamordował. Twarz Edmunda nie zmieniła wyrazu, cały czas pochłaniał wołowinę. Pomyślałem, że on też musi mieć jakąś odmianę wielkiego spokoju w sobie, chociaż to na pewno nie mógł być ten spokój, który mam w sobie ja. Dopiero po chwili mlasnął szczególnie płaskim kawałkiem mięsa, jakby to był jego własny język. - Mógłbym wtedy sam ze sobą zrobić wywiad - powiedział. W karcie dań była polecana nowość: koźlina. Przypomniałem sobie, że muszę intensywniej zacząć szukać czcicieli kozy. Ponieważ niczego się nie bałem i niczego nie pożądałem, mój sposób działania mógł być odrobinę zbyt powolny jak na ten świat. Przypomniałem też sobie, że koza ma podobno wyjątkowo smaczne i twarde mięso. Trudno jest szukać czcicieli kozy, którzy zamordowali ponad dwadzieścia osób. Trudno jest szukać jakichkolwiek czcicieli kozy. Najpierw pytałem ludzi o to, czy wyznają pogański kult, ale wtedy w ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać. Co innego, gdy zacząłem pytać, czy znają kogoś, kto wyznaje pogański kult. Nagle pojawiło się mnóstwo informacji. Nikt tego nie robił, ale każdy był przekonany, że robi to ktoś inny. Ksiądz Kominowski jakoś nie miał dla mnie czasu, więc nie udało mi się go wypytać w tej kwestii. Z braku księdza Kominowskiego, zadzwoniłem do starego znajomego z mojego kościoła, to znaczy z kościoła, do którego kiedyś chodziłem, a nie z kościoła, który wybudowałem. Ten znajomy znał się trochę na różnych sektach, bo pracował kiedyś z ludźmi, którzy takie sekty opuszczali. Nie chciał jednak o tym rozmawiać. Na koniec rozmowy, a może nawet po to, żeby rozmowę skończyć, powiedział mi: - Prawdziwych satanistów poznaje się nie po tym, że zabijają ludzi, albo zabijają koty. Poznaje się ich po tym, że zabijają życie. Zabijają to, co normalne, codzienne, życiowe. Normalne, codzienne, życiowe rzeczy robią na odwrót. Na odwrót albo przynajmniej - inaczej niż inni. Ser trzymają w akwarium, a złote rybki w pralce. Najpierw pomyślałem, że mój znajomy zażartował. A potem przyszło mi do głowy, że nawet jeśli zażartował, to dokładnie czymś takim, jak to, o czym on mówił, jest wieszanie lampy na drzewie. Od kiedy odkryłem Boga, moje życie, chociaż tak spokojne, stało się o wiele gęstsze i pełniejsze znaków. Każda rzecz, nawet najdrobniejsza, głupia wiadomość w telewizji, czyjeś dwa słowa powiedziane na odczepnego, czasem nawet znak drogowy, albo rozjechana żaba na asfalcie, wyglądająca jak zakurzony kombinezon astronautyczny dla krasnoludków - to wszystko gdzieś mnie prowadzi, budzi jakąś myśl, przynosi ze sobą jakiś sens, który mógłby być ważny dla całego mojego życia. I bardzo często się takim okazuje. Ja też, jak wszyscy ludzie, żyję w dżungli, w gąszczu. Ale w moim przypadku jest to gąszcz sensów. Dzięki dwóm zdaniom, które ktoś mi powiedział na odczepnego, zrozumiałem, czym może być gra, którą prowadziła Anka i w którą grali zamordowani Artur i Michał. To była gra, która gwałciła sens i zasady wszystkich innych gier, jakie prowadzą w swoim życiu ludzie. Kiedy zadzwoniłem do Anki, odłożyła słuchawkę. Kiedy zadzwoniłem do Anki jeszcze raz, powiedziała mi, żebym już więcej do niej nie dzwonił i nie pytał jej o grę. Ja jej odpowiedziałem, że w takim razie zadzwonię do szefowej firmy produkującej napój energetyzujący. Wtedy Anka znowu odłożyła słuchawkę. Pomyślałem, że głupio byłoby teraz nie spełnić swojej groźby. Szefowa firmy produkującej napój energetyzujący, którą poznałem przy okazji konkursu dla licealistów, była chuda, ciemnowłosa, krótkowłosa i miała słowotok. Do tej pory spotkałem się z nią trzykrotnie i za każdym razem mówiła przez godzinę bez przerwy. Zadzwoniłem do niej. - Tak? Spotkać się? A dlaczego? W kwestii powiązanej z projektami marketingowymi? Szukasz sponsora na jakiś budynek? Na jakąś budowę? Na budowę jakiegoś budynku? Na jakąś budowę jakiegoś budynku? Jakiego budynku? Jaką budowę? Jaką budowę jakiego budynku? A może byś wybudował budynek z puszek? Z naszych puszek? Mamy ich dużo... Z pustych puszek, oczywiście. Można by zasponsorować i omediować taką akcję... Co to znaczy? Co to znaczy zasponsorować? No, to znaczy jakieś dwadzieścia tysięcy... A nie, co znaczy omediować? No, zrobić tak, żeby media pokazały. Albo napisały. Albo powiedziały. Albo zapiszczały. Albo cokolwiek. To co, to może w tej sprawie się spotkamy? Nie? W innej sprawie? A w innej sprawie musimy się koniecznie spotykać? No bo wiesz, człowiek jest tym, co robi... Jak nie będę z tobą rozmawiała o budynkach, no to ja nie wiem, o czym ja będę rozmawiała... Nie wiem, z kim ja będę rozmawiała. Z kim ja zresztą nie rozmawiam! Wczoraj miałam człowieka, który twierdził, że jego borsuk nałogowo pije mój napój. Ma człowiek oswojonego borsuka, wyobraź sobie... A ty wiesz, jak wygląda borsuk? Prawie jak mrówkojad. Ma taką zwężającą się mordkę, zwężającą się i zakrzywioną ku dołowi. No i opowiada mi ten facet, że pewnego razu zostawił puszkę niedopitą na stole. I poszedł spać. No to ja mu od razu: jak to? Nie dopił naszego napoju? Jak można nie dopić takiego napoju? I jak można po napiciu się takiego napoju pójść spać? A on na to: spokojnie, szefowo. Niech pani posłucha, budzę się rano, a mój Hubertus, bo ten borsuk się nazywa Hubertus, a mój Hubertus włazi na stół i ten swój zwężający się pysk wsadza do puszki. I zaczyna doić. Znaczy dudlić. Znaczy wypijać. A jak borsuk wypija z puszki, to jest taki odgłos, jak nie wiem co. Ja mu na to: dobrze, ale co w takim razie ten borsuk robi. A on na to: jak to co? Doi! Znaczy dudli! Znaczy wypija. Pije z puszki. Kabaret prawdziwy. Ja na to: zaraz, to, że pije, to nic. Jak wypije, to ma co robić. To jest napój energetyzujący. Jak go ktoś wypije, to ma potem co robić. Coś niezwykłego. Na przykład skonstruować żaglowiec z damskiej bielizny. Albo... - Albo zawiesić lampę na drzewie - powiedziałem. W słuchawce coś wciągnęło powietrze głęboko w siebie. - Aha - powiedziało zaraz potem. - To o to ci chodzi. - Tak. Piszę o tej sprawie książkę - skłamałem. - We współpracy z policją. - A nie wolałbyś się spotkać w sprawie budynku z puszek? Spotkaliśmy się jednak w sprawie, w której ja chciałem się spotkać. Powiedziała mi najpierw, że mnie nie przyjmie, ale poprosiła, żebym nie pisał w książce, że mnie nie przyjęła. Odpowiedziałem jej, że będę musiał napisać, że mnie nie przyjęła, jeśli mnie nie przyjmie. Wtedy westchnęła i powiedziała, że mnie przyjmie. Siedziba firmy mieściła się za miastem, a właściwie za miastem i lasem. A jeszcze dokładniej za miastem, lasem i ulicą Puławską. Mieszkam w dosyć osobliwym miejscu. Gdy wychodzę z domu, jestem w pełnym mieście. Po minucie marszu na wschód, jestem na bagnach. Po paru minutach marszu na zachód, jestem w lesie. Za tym lasem są biurowce, a za nimi ulica Puławska. A za ulicą Puławską rozciągają się dosyć specyficzne tereny, przez niektórych określane jako Poduchowne. Kiedyś, kiedy byłem mały, próbowałem sobie wyobrazić teren całkowicie pokryty małymi stawami. Nie jeziorami, bo to wtedy byłoby pojezierze, ale maleńkimi stawikami. Bardzo chciałem sobie to wyobrazić, bo bardzo chciałem sobie wyobrazić coś, czego nigdy nie będę mógł zobaczyć. Nie udało mi się tego wyobrazić. Ale udało mi się to zobaczyć. Teren całkowicie pokryty, a właściwie pocięty małymi jeziorkami i stawami rozciągał się za ulicą Puławską. Nazwa Poduchowne - rozumiana tak jak "poniemieckie", bez związku z żadnymi poduchami - świadczyła o tym, że nad tymi jeziorkami musieli kiedyś truchtać weseli, zażywni mnisi. Świadczyły o tym także same jeziorka. Przed przybyciem mnichów do Polski nie było tutaj obyczaju zakładania stawów rybnych, a w każdym razie nie był on popularny. Pierwsze informacje o zakładaniu stawów pojawiają się razem z informacjami o zakładaniu klasztorów. Ta zależność była bardzo prosta. Mnisi przestrzegali postów, niektórzy permanentnie. Nie jedli mięsa. Jedli zatem ryby. Ryby nie były zbyt popularne wśród Słowian. Świadczy o tym sama nazwa zwierzęcia, prawdopodobnie spokrewniona ze słowem "robak". Świadczy o tym także fakt, że Słowianie porzucili dla tej nazwy inne, starsze słowo, które prawdopodobnie brzmiało "piska" lub "piszcz". Kiedy nasi przodkowie przestawali nazywać jakieś zwierzę jego imieniem i nadawali mu inne, mógł być tylko jeden powód. Tabu. Na przykład niedźwiedzia przestano nazywać jego pierwotnym imieniem - które mogło brzmieć "rakot", "rokit", a może "rokita"? - i zaczęto go nazywać miedujedziem, czyli miodojadem. Po co? Po to, żeby nie wywoływać miedujedzia, czyli niedźwiedzia z lasu. Oczywiście, w przypadku ryby chodziło o zupełnie inne strachy, bo w Polsce nie ma rekinów. Ryby obawiano się nie tyle jako czegoś, co może zjeść, tylko raczej jako czegoś, co można zjeść. Ryba łatwo się psuła, była więc podejrzana. Pomijając już fakt, że żywa, śliska rybka jest sama w sobie dość obrzydliwa. Na pewno jest jej bliżej do robaka niż do człowieka. A człowiekowi trudno jest zjeść coś, co jest tak mało do niego podobne. Dlatego na terenach "poduchownych" rozciągały się setki małych stawów, stawków i stawików. Prawdopodobnie zajeżdżał tu niegdyś i Gotard, na świeżą rybkę u sąsiada opata. Jako rycerz, człowiek bywały w świecie, prawdopodobnie nie podzielał przesądów kulinarnych swoich wieśniaków. Prawdopodobnie chętnie delektował się pstrągiem, karasiem, linem, karpiem czy sumem. Można nawet przypuścić, że miał w tej materii spory wybór. Na południowy wschód od Służewa rozciągają się tereny "poduchowne". A na zachód - Stegny, należące niegdyś do bernardynów. Mieszczący się tam zarośnięty kanałek do dzisiaj nazywany jest Bernardyńską Wodą. Jeśli bernardyni działali tam już wtedy, to Gotard by3 dosłownie osaczony przez mnichów. Pewnie ciągle zapraszali go na kolacyjki, licząc na to, że rycerz zapisze coś w testamencie świątobliwym mężom. Ciekawe, czy wiedzieli też o koźlej głowie, którą Gotard trzymał w podziemiach? Teraz, przy dwóch stawikach położonych najbliżej Puławskiej, mieścił się kompleks płaskich, parterowych lub jednopiętrowych budynków, z wielkim trawnikiem, altaną, grillem, basenem i jacuzzi, wkopanym w trawnik. W jacuzzi ciągle zalęgały się ryby, bo lądujące w tej superkomfortowej wannie kaczki przywlekały na swoich płaskich łapach masę ikry. Wystarczyło zapomnieć spuścić wodę na weekend, aby w poniedziałek pływała w niej masa wesoło machających ogonkami mikrusów. Szefowa przywitała mnie na trawniku, jak gdyby obawiała się podsłuchu w swoim biurze. Ze swoją chudą postacią, krótkimi włosami, wielkimi ustami i cienkimi wargami wyglądała jak mały złośliwy elf. - No więc - zaczęła niepytana - nasza firma zrezygnowała ze sponsorowania tej gry fabularnej ze względu na pewne niejasności i pewne wątpliwości. A właściwie ze względu na pewne wątpliwości i pewne niejasności. Bo najpierw były wątpliwości, a potem niejasności. Zazwyczaj jest odwrotnie... Chcesz? Nie to nie, sama się napiję. No więc uczestnicy gry zaczęli robić rzeczy coraz dziwniejsze. Dopóki wieszali misie na latarniach, wieszali w sensie, że niby jak na szubienicy, mogłam jeszcze przeboleć. Ale kiedy jeden z nich powiesił dziesięć kur, wcześniej żywych, nie mogłam nie zainterweniować. Do tego doszły inne sprawy, takie jak przesypywanie zawartości opakowań w hipermarketach. Rozumiesz, cukier w proszku do prania, te sprawy. Czyste gówniarstwo. Albo na przykład jajka. Jajka wkładane do butów w salonach markowych sklepów. Ktoś chce przymierzyć i... Widzisz, na podstawie tego wszystkiego ktoś mógłby uznać, że nasz napój nie ożywia umysłu, tylko wręcz przeciwnie. A potem oni zaczęli robić jeszcze bardziej osobliwe rzeczy. Na przykład włamali się do czyjegoś samochodu, do bagażnika i ukryli tam kilkadziesiąt ptaków. Ktoś jedzie do domu i cały czas dziwi się, co tak ten silnik świergocze. I kiedy wreszcie wysiada, otwiera bagażnik, dziesiątki ptaków ulatują w niebo. Piękny widok. Kiedy patrzy się w niebo. Gorzej, kiedy patrzy się w dół. Dlatego że wtedy jakiś ptak, wylatujący z bagażnika, może wpaść ci do oka, to znaczy wykłuć je dziobem. No ale przede wszystkim dlatego, że patrząc w dół, patrzy się w bagażnik. A ten jest zasrany dokumentnie przez ptaki. Albo manekiny z namalowanymi fosforyzującymi oczami poustawiane w piwnicach domów i w ciemnych przejściach, żeby ludzie się bali. Albo czarne pokrowce na latarnie, żeby nie świeciły. I ja to mam wszystko sponsorować? To były wątpliwości, a właściwie jedna wątpliwość. I wtedy zaczęły się niejasności. Bo jak zaczęliśmy rozmawiać z firmą, która to sponsorowała, to różne niepokojące rzeczy zaczęły się objawiać. Przede wszystkim, oni jechali nie tylko na naszym napoju. Oni brali dragi, całkiem ciężkie dragi, żeby się wprowadzić w odpowiedni stan. Pod wpływem dragów robili te głupoty. No i zaistniało podejrzenie, że to kierownictwo firmy, która organizowała dla nas całą tę grę, dostarczało im narkotyki, może nawet im dodawali do napoju. Bo oni chcieli, żeby dzieci robiły jak najwięcej jak najdziwniejszych rzeczy. Chcieli na nas zrobić wrażenie. Jak entuzjazm do gry wypalił się w dzieciach już po dwóch wieczorach, zaczęli im dawać różne chemiczne dodatki rozpalające entuzjazm. A dzieci od tych środków zaczęły świrować albo po prostu robić byle co. Dzieła absolutnego przypadku. A to jest coś, czego polityka naszej firmy zaakceptować nie może. Nasz napój nie może być stawiany obok narkotyków i nie może służyć do robienia rzeczy przypadkowych. Nasz napój ma sens. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać, to znaczy z chłopcami biorącymi udział w grze. Jeden z nich miał nam coś powiedzieć. Przypuszczam, że o tym, jak to kierownictwo firmy prowadzącej grę dostarczało im czegoś. Niestety, został zamordowany w tajemniczych okolicznościach. "Anka" - pomyślałem. - "Anka, Anka". - Tak więc rozumiesz, dlaczego cię proszę, żebyś nie podawał nazwy naszej firmy. Ta historia potwornie źle wpłynie na nasz wizerunek i tak, a przecież my nie jesteśmy tu winni, przeciwnie, jesteśmy tu stroną poszkodowaną. Grozi nam zainteresowanie ze strony prasy. Grozi nam proces. Grozi nam uwikłanie w seryjne morderstwa i aferę narkotykową. A to mogłoby ściągnąć na nas uwagę Państwowego Inspektoratu Handlu. Anka nie odbierała moich telefonów. Najwyraźniej miała taki stacjonarny, na którym wyświetlały się numery osób dzwoniących do niej. Albo, w swojej sytuacji, przestała całkowicie odbierać jakiekolwiek telefony, nie tylko moje. W takim razie wybrałem się do niej na osiedle. Mieszkała teraz za bagnami, a właściwie za Bagnami, za ulicą Wilanowską, a nawet Powsińską. Czyli we wschodniej części Wilanowa, na wysokości meczetu, tyle że po drugiej stronie ulicy i w głębi. Nad trzema maleńkimi stawami. Ta część Wilanowa też jest usiana stawami, być może właśnie dzięki bernardynom, którzy działali w najbliższym sąsiedztwie, na Stegnach. Stawy te prawdopodobnie istniały już w siedemnastym wieku, gdyż - jak głosi legenda - król Jan III Sobieski, który w 1683 roku wrócił zwycięsko spod Wiednia, wiodąc ze sobą wianuszek tureckich i tatarskich jeńców, kazał tychże jeńców potopić w tychże stawach. To znaczy, kazał potopić tych, którzy nie chcieli dać się ochrzcić. Przyznam się, że kiedy jeszcze dawałem się porywać podobnym emocjom, ta historyjka budziła we mnie pewnego rodzaju głębokie rozdarcie. Z jednej strony, nie znosiłem islamu w sposób, który wtedy określiłbym jako alergiczny. Z drugiej strony, sam jestem tatarskiego pochodzenia. Długo się zastanawiałem, po której stronie powinienem się opowiedzieć, po stronie króla Jana czy topionych Tatarów. Być może, byłem już nawet blisko jakiejś decyzji. Ale poznałem Boga i przestałem przywiązywać wagę do spraw znajdujących się poza moim zasięgiem, nieistotnych. W każdym razie te okolice Wilanowa są traktowane jak świętość przez polskich mahometan, którzy zbudowali tutaj meczet. Były też traktowane jak świętość przez Ankę, która zawsze marzyła, aby wybudować sobie willę w Wilanowie. Do tego stopnia, że zawsze się myliła i pisała "Willanów", przez dwa "l". Kiedy już mogła sobie na to pozwolić, oczywiście postanowiła sobie tę willę wybudować. I oczywiście poprosiła mnie, abym ją zaprojektował. Willa Anki była idealnym sześcianem. Wielokrotnie próbowałem się zmusić, żeby zaprojektować coś innego, ale kiedy dla niej projektowałem, zawsze wychodził mi sześcian. W końcu się poddałem i zbudowałem sześcian, w dodatku bez okien. Zamiast nich, willa miała wszystkie cztery rogi z bardzo grubego szkła. Tam, gdzie powinny zbiegać się ściany, stał zawsze słup szkła, od fundamentów aż po strop. Wewnątrz, w studio-salono-kuchni, która zajmowała cały parter, krzyżowały się cztery długie smugi światła, padające z rogów budynku. Willa miała dwa wejścia, od przodu i od ogródka. Miałem klucze od obu wejść, a właściwie nawet dwa komplety takich kluczy. Nie wiem dlaczego, z czasów kiedy zadawałem się z Anką, zostały mi dwa. Może dlatego, że byłem równocześnie i kochankiem, i architektem. Kiedy teraz zbliżałem się do jej willi, przypomniało mi się, że podobno uczestnicy gry cały czas śledzą mnie z rozkazu Anki, tak przynajmniej ona twierdziła. Gdyby to była prawda, znaczyłoby to, że chodzi za mną dwóch potencjalnych morderców, dla których, być może, jestem okazją, aby przestać być potencjalnymi mordercami i stać się mordercami po prostu. Ale jak już powiedziałem, ktoś, kto poznał Boga, trochę inaczej boi się śmierci. A poza tym, przez cały czas nie zauważyłem, żeby ktoś mnie śledził. To znaczyło, ?e jednak mnie nie śledzili albo że robili to bardzo profesjonalnie. W to drugie trudno mi jednak było uwierzyć. Już łatwiej było uwierzyć w to, że zabijają, niż w to, że potrafią być aż takimi zawodowcami. Może to byli mordercy, ale na pewno chłopcy. Po cichu otworzyłem furtkę, potem podszedłem do drzwi wejściowych. Nie usłyszałem nic. Powoli obszedłem willę. Było jasno, więc nigdzie nie paliło się światło. Ale nie usłyszałem też żadnego odgłosu. Wszedłem od ty3u, rozejrzałem się po pustym salonie, a potem cicho wbiegłem na piętro. I od razu zdałem sobie sprawę z tego, że źle zrobiłem. Ktoś w domu był. Usłyszałem cichy szloch. A potem zapłakany głos Anki: - Wiem, że popełniłam błąd. Zasłużyłam na karę, o Bogini. Zobaczyłem ją przez szparę od drzwi sypialni. Klęczała przy łóżku, jak przy odmawianiu pacierza. Tyle że była naga. Coś świsnęło, przeleciało przez powietrze i spadło na goły, szczuplutki tyłeczek Anki, który podskoczył, nagle czerwieniejąc. - Achszszsz...! - Musisz dostać lanie, niegrzeczna dziewczynko - powiedział ochrypły, schorowany głos starej dziwki. Idąc na północ od willi Anki, którą opuściłem pośpiesznie i po cichu, dochodzi się do ulicy Goraszewskiej. Ulica Goraszewska, pomijając jedną czy dwie ruiny, wygląda tak, jakby przetrwała nietknięta od lat trzydziestych ze swoimi ozdobnymi, rzeźbionymi czy też kutymi w kwiatki latarniami. Dalej na wschód jest Jeziorko Czerniakowskie. Nie wiem, czy w nim też król Sobieski topił swoich muzułmańskich jeńców. Ale wiem, że w 1989 roku pewien wędkarz wyłowił stamtąd trupa. Wiem o tym, bo widziałem to w telewizji, w lokalnym programie informacyjnym, tak zwanym Telewizyjnym Kurierze Warszawskim. Pokazali, jak człowiek z wędką ciągnął tę wędkę do góry, a w wodzie majaczył coraz wyraYniejszy i coraz bardziej ludzki kształt. Teraz zastanawiam się, czy dziennikarze telewizyjni nie zastosowali jednak inscenizacji - nie chce mi się wierzyć, żeby wędkarz z trupem na haczyku czekał tyle czasu na ekipę telewizyjną, w otoczeniu równie cierpliwych policjantów. Wtedy jednak wierzyłem, że to, co widzę, to prawda. Miałem piętnaście lat. Za ulicą Goraszewsk1 jest bardzo przyjemny cmentarz z drzewami, chyba owocowymi, a potem zaczyna się coś w rodzaju opactwa bernardynów. To znaczy, że kiedyś na pewno był tam klasztor tego zakonu. Ale nie wiem, czy nie został przerobiony na zwykły kościół parafialny. Byłem zbyt zmęczony, żeby iść tam i sprawdzić. Przy cmentarzu skręciłem w lewo, w stronę ogromnego, żółtego, sześciennego budynku, wyglądającego jak egipska świątynia, w którym mieści się kino, kręgielnia, restauracje, supermarket i kilkadziesiąt sklepów. Tam jest też postój taksówek. Wsiadłem do jednej z nich i zadzwoniłem do Baryły. - Słuchaj, kochany, nie wiesz, kiedy powstał ten klasztor między Sadybą a Czerniakowem? - Słuchaj, kochany, nie wiem. A co? - Oni byli później, niż kościół św. Katarzyny? - Na sto procent tak. Prawie na sto procent o wiele później. A co? - Chciałem wiedzieć, czy nie zachowały się u nich jakieś przekazy o Gotardzie, o kościele św. Katarzyny. Takie wspólnoty zakonne mogą zachowywać jakieś legendy lepiej, niż kościoły parafialne, gdzie nie ma takiej ciągłości trwania. Jeden proboszcz umiera, drugi przyjeżdża znikąd. - Ale wiesz, te ich legendy to nie są jakieś historycznie pewne. - No tak. Ale te wspólnoty istnieją nieprzerwanie od średniowiecza. I na pewno starzy zakonnicy ciągle przebywali z młodymi, ciągle opowiadali im o przeszłości i tak to szło przez pokolenia. - No, pomijając te zakony, w których obowiązuje milczenie. - A jak jest w tym? - Słuchaj - Baryła obraził się żartobliwie. - Ja nie jestem internet. Myślisz, że ty mnie klikniesz, a ja ci wszystko powiem? - Postawię ci piwo. - Chętnie wypiję, ale nie tylko o piwo chodzi. Ja też wszystkiego nie wiem. Ale skontaktuję cię z ojcem Jackiem. - Z jakim ojcem? - Ojciec Jacek to zakonnik i oficjalny historyk zakonów w Polsce. Zwykle się z nikim nie spotyka, ale ma słabość do archeologów. Po kryjomu przed swoimi przełożonymi kolekcjonuje nawet różne drobiazgi, które wykopiemy. - Dlaczego po kryjomu? Takie drogocenne są te drobiazgi? - Nie, skąd, kawałki skorup. Malutkie kawałeczki. Ale może boi się, że oni mogliby mu je zabrać? - Dlaczego? - Nie wiem. Może dlatego, że to przywiązanie do spraw ziemskich? Gdy wróciłem do domu, zacząłem sobie robić kolację, która przeobraziła się w rozrywanie chleba na drobne kawałeczki i ulepienie z nich około czterdziestu kwadracików. Człowiek absolutnie spokojny wykonuje pewne czynności automatycznie, a że głód nie wpływa na mój spokój, więc znowu podczas przygotowywania pożywienia zamyśliłem się na temat czegoś zupełnie innego. Ponieważ coś jednak musiałem zjeść, posmarowałem te kwadraciki masłem, chociaż były małe jak ziarna bobu. Położyłem też na nich kawałeczki sera, ale kawałeczków pomidora już nie, bo pewnie by się rozpłynęły. Czyli skończyło się na tym, że zrobiłem sobie jednak kanapeczki, tyle że dużo mniejsze. Po zjedzeniu kanapeczek włączyłem telewizję. Mówili o tajemniczej śmierci pewnego niemowlęcia. Podobno zdaniem niektórych ekspertów niemowlę popełniło samobójstwo, świadomie wpadając do akwarium. Jakiś psycholog utrzymywał, że człowiek jest zdolny do podjęcia takiej decyzji od chwili swojego urodzenia. Jakaś starsza pani dodawała, że nawet od poczęcia, co tłumaczy naturalne poronienia. Jedyne, co ustalono na pewno, to fakt, że matka wróciła do domu i znalazła w akwarium niemowlę oraz podekscytowane rybki. Ponieważ kobieta wyszła tylko na chwilę, nikt nie wie, jak to wszystko mogło się zdarzyć. Jedna z teorii mówiła, że to ciężko pracujący sąsiad, próbujący odsypiać nocną robotę i zdenerwowany rykiem dziecka, wszedł przez balkon do mieszkania i utopił małego krzykacza. Sąsiad jednak odżegnywał się od tego, jakoby był ciężko pracujący. Zmieniłem program, ale na drugim było dokładnie to samo. Przeszedłem na inny kanał, ale tam nadal szedł ten sam materiał o samobójczym niemowlęciu. Podobnie było na wszystkich innych programach. Zrozumiałem, że samobójstwo sześciomiesięcznego dziecka wstrząsnęło wszystkimi środkami masowego przekazu w Polsce. A potem zrozumiałem, że zepsuł mi się guzik w pilocie od telewizora. Następnego dnia Baryła umówił mnie z bratem Jackiem na spotkanie i od razu zawiózł. O ile dobrze zrozumiałem, ojciec Jacek okazał się bratem Jackiem. Młodzi archeologowie nazywali go ojcem grzecznościowo. Poza tym, okazał się niskim człowiekiem w okularach, który mówił bardzo cicho. W habicie wyglądał jak tak zwana lotka do gry w badmintona, ustawiona kulką do góry. - Nic nie wiadomo - szepnął. - Jak to? - No bo ja powiem panu, że klasztor ufundowano oficjalnie w 1666 roku, na przykład. Ale ufundowanie klasztoru wcale nie znaczy, że tam wcześniej nie było klasztoru. Tam mógł być klasztor, ale uległ zniszczeniu razem ze wszystkimi dokumentami mówiącymi o jego wcześniejszym istnieniu. A fundator ufundował odbudowę klasztoru. Albo nowy klasztor nowego zakonu na miejscu starego klasztoru innego zakonu. - Interesuje mnie najstarszy kościół na terenie Warszawy. - Kościół św. Katarzyny - domyślił się cichutko ojciec Jacek, a ja domyśliłem się, co powiedział. - Czy w źródłach klasztornych natknął się ojciec na jakieś przekazy dotyczące tego kościoła? - Oczywiście - ojciec Jacek wreszcie ożywił się trochę. - Całe masy. A co pana interesuje? - Interesuje mnie postać fundatora kościoła, niejakiego Gotarda. Rycerza. Z trzynastego wieku. Nie ma o nim wielu przekazów pisemnych, z tego co wiem. Ale może zachowała się jakaś legenda klasztorna? - Rycerz Gotard był bardzo dzielnym człowiekiem - powiedział ojciec Jacek, starając się patrzeć na mnie surowo. - Wtedy dobra nadawano za zasługi. Rycerz na Mazowszu mógł się wtedy zasłużyć tylko w jeden sposób. Walcząc z Jadźwingami. - Zabijał ich, proszę ojca. - Proszę pana! Pewnie, że ich zabijał. Ale wtedy pan też by ich zabijał. Nawet ja, noszący te suknie, musiał bym ich zabijać, być może. Wie pan, mówił mi pański znajomy, że teraz najgorsi złoczyńcy pochodzą z osad po drugiej stronie Wisły, z Wołomina i Otwocka. Wtedy zza Wisły przychodzili jeszcze gorsi złoczyńcy. Na pewno nie chciałby ich pan mieć za sąsiadów. Jadźwingowie żyli na północny wschód od Warszawy, Pułtuska i Płocka, nad Narwią. Niby dość daleko stąd. Ale zapędzali się tutaj nieustannie. To były ich tereny łowieckie. Niektórzy osiedlali się tutaj na stałe, tworzyli jakby takie stałe placówki na terenie Warszawy, z których terroryzowali okolicę. Świadczy o tym nazwa Golędzinów, jest taka osada na terenie Warszawy. Golędzinów pochodzi od Galindas, tak nazywał się pokrewny im lud, od którego myśmy nazywali Jadźwingów. Ale jakby ich pan nie zwał, tych Jadźwingów, to byli źli sąsiedzi. Mordowali mężczyzn, kobiety niewolili, a dzieci pewnie jedli. Byli okrutnymi i chytrymi wojownikami, specjalistami od zasadzek. Jak wszystkie ludy bałtyckie, byli zażartymi poganami, nienawidzili księży. Nie palili kościołów, bo nie mieli za bardzo czego palić, na Mazowszu prawie nie było wtedy jeszcze kościołów. Ale jak złapali księdza czy braciszka zakonnego, to nie wystarczyło im go zabić, na pewno nie. I wie pan, dlaczego mazowiecki chłop jest taki biedny, wiecznie pijany? Dlaczego mazowiecka szlachta była taka nędzna i liczna, dlaczego majątki takie rozdrobnione? Skąd się wzięło to mazowieckie zacofanie, które trwa do dzisiaj? Od Jadźwingów. Podczas nieustannych najazdów chłop się nauczył, że nie ma po co robić, siać, orać i zbierać, skoro i tak mu bandyci wszystko zabiorą. Kraj się wyludnił i zbiedniał. Żeby chłopów zachęcić do obrony, nadawano im szlachectwo. Każdemu, kto godził się tu zamieszkać, nadawano kawałek ziemi i szlachectwo, pan rozumie. Próbowali stworzyć teren gęsto zasiedlony ludnością zbrojną, która stanowiłaby zaporę przed najeźdźcą. Ale zdemoralizowany chłop, świeżo uszlachcony, nie stawał się od razu bohaterem. Stawał się zdemoralizowanym szlachetką. Tak narodziła się ta drobna mazowiecka szlachta, która kurczowo trzymała się swoich malutkich, chłopskich mająteczków. Tak narodziła się ta warstwa, która uniemożliwiła Mazowszu jakikolwiek rozwój. To ich potomków pan widzi pod swoim domem, a ja za furtą. Tak samo siedzą na trawie, tak samo piją piwo, tak samo wąsaci jak wtedy, siedemset lat temu. - Mieli wąsy? - Na ile ikonografia pozwala stwierdzić, tak. Od dziesiątego do dwunastego wieku Słowianin miał długie włosy i wąsy bez brody. Na głowie wysoki kapelusz z szerokim rondem. Mógł trochę przypominać górala albo Hucuła. Ale drwale na freskach z dwunastego wieku nie mają spodni, tylko długie szaty do pół łydki, jakby suknie. - Gotard nosił taką szatę? - Raczej nie. W trzynastym wieku taka tradycyjna szata mogła już stać się czymś przestarzałym, pozostawiono ją pewnie chłopom. Wtedy mógł pojawić się średniowieczny strój szlachecki, kurta, koszula do pół uda, nogawice skórzane. Ale wąsy zostały. Teraz może pan sobie wyobrazić, jak wyglądał Gotard, gdy jechał na Jadźwingów, aby ich pokonać. - To on ostatecznie pokonał Jadźwingów? - Ostatecznie? Nie, ostatecznie pokonał ich ktoś inny. - Kto? - Bóg. Nic nie powiedziałem. Po chwili ojciec Jacek znowu zaczął mówić: - Bóg, czyli głód. Z naszą małą pomocą. W 1271 roku zima była sroga i przycisnął ich głód. Wysłali posłów aż do Halicza, na Ruś, na dzisiejszą Ukrainę. Błagali tam o zboże, obiecali zapłacić skórami i miodami. A pewnie i tym, co na nas chcieli zdobyć. Władca Halicza wysłał im flotyllę zbożową. Płynęła Bugiem, potem Narwią, na północ. Pod Pułtuskiem napadliśmy ją my. - Jacy my? - Mazowszanie. Jedną napaścią odpowiedzieliśmy na setki ich napaści. Skutecznie. Bo trafiliśmy w ich najsłabszy punkt. To byli dzicy ludzie, pewnie nie umieli nawet uprawiać ziemi, stąd ten głód. I odtąd słuch o Jadźwingach zaginął. Pewnie wszyscy wymarli. - Czy wiadomo coś o działalności Gotarda, o tym, jak walczył, czy w ogóle coś wiadomo o jego osobie? - Nic nie wiadomo - ojciec Jacek znowu przycichł. - Poza tym, że był wielkim wrogiem pogaństwa. Pan zresztą dobrze o tym wie. - Nie wiem. Wydawało mi się... Wydawało mi się, że raczej nie był wrogiem, wręcz przeciwnie... Ale nie wiem. - Pan wie, inaczej by pan do mnie nie przyszedł. Przecież panu chodzi o tę legendę. - Jaką legendę? - No, tę legendę, według której Gotard na bagnach za kościołem kazał utopić dwudziestu młodych pogan. Od kiedy odkryłem Boga, moje życie stało się interaktywne. Bo wcześniej, żeby coś mieć, musiałem sam to sobie zrobić albo zdobyć. Teraz życie samo zaczęło reagować na moje starania. Wystarczy, że zaczynam coś robić, aby od razu nadeszła reakcja. Przykładowo mówiąc, wystarczy, abym położył pierwszą cegłę, a od razu pojawia się dom. Albo koperta, którą otwieram i w środku czytam: "Nie buduj tu domu, tu domu nie było i nie będzie". Na to, co robię, zawsze jest jakaś odpowiedź. Wystarczyło, żebym spróbował powiązać dwie pozornie niepowiązane sprawy, a odpowiedzią na to powiązanie stało się rozwiązanie zagadki. Wystarczyło, abym się zajął Gotardem, aby okazało się, że on też, siedemset lat temu, topił młodych ludzi na bagnach. Moja pierwsza myśl była taka, żeby zadzwonić mimo wszystko do Krzyśka i zapytać go, czy wśród tych dwudziestu trupów nie znaleziono jakichś trzynastowiecznych. Torf znakomicie konserwuje ciała, aczkolwiek po wydobyciu wyglądają one cokolwiek dziwacznie. Moja druga myśl była taka, że ktoś morduje młodych ludzi tam, gdzie taki mord dokonał się siedemset lat temu. Według ojca Jacka, król Jan Sobieski, topiąc na Wilanowie mahometańskich janczarów, powtórzył tylko gest Gotarda. Zresztą, zdaniem mnicha, gest Gotarda był w pewien sposób czystszy, bo nie był pod publiczkę, tylko był wynikiem pewnych bolesnych przeżyć. Legenda mówiła, że walcząc z Jadźwingami, rycerz odniósł pewną ranę, która była nieuleczalna, chociaż nie śmiertelna. Podobno przywlókł tych nieszczęsnych pogańskich jeńców w wielkiej liczbie tylko po to, żeby zabijać jednego z nich za każdym razem, gdy rana szczególnie go bolała. To mu dawało ulgę. Psychiczną, jak się domyślam. Po tym, co zrobił Sobieski, Stawy Wilanowskie stały się świętym miejscem dla mahometan. Teraz chodziło o to, żeby przypadkiem okolice kościoła św. Katarzyny nie stały się świętym miejscem dla pogan. To dlatego media nie informowały o koziej głowie znalezionej w podziemiach kościoła, ani o posągu wydobytym z bagna. Chodziło o to, żeby nie wzbudzać zainteresowania kościołem wśród współczesnych pogan. Ale to zainteresowanie i tak musiało się wzbudzić. Jeśli, jak sugerował ojciec Jacek, legenda o utopieniu młodych pogan była znana w pewnych kręgach, to mogli ją znać sami poganie, współcześni poganie, przynajmniej niektórzy. I na pewno nie mogło ujść ich uwadze, ?e w tym samym miejscu, po siedmiuset latach, ktoś znowu topi młodych ludzi. Tym bardziej, jeśli to właśnie oni, poganie, topią tych młodych ludzi. Topią młodych chrześcijan tam, gdzie kiedyś topiono młodych pogan. Topią ich tam w odwecie. W odwecie po siedmiuset latach. Od kiedy odkryłem Boga, mój umysł przez cały czas pracował. Nigdy nie zatrzymywał się na jakimś wniosku, zawsze starał się iść dalej. Nigdy nie wahał się przed wycofaniem z jakiejś fałszywej hipotezy i przyjęciem nowej. Było to możliwe dzięki mojemu ogromnemu spokojowi, który sprawiał, ?e do żadnej myśli nie przywiązywałem się za bardzo i każdą myśl mogłem porzucić bez strachu i przykrości. Dzięki temu spokojowi, spokojnie przyjąłem nową myśl. Wracając do domu, przez chwilę miałem wrażenie, ?e topienie młodych pogan w bagnie jest w jakiś sposób bardziej spójne wewnętrznie ni? topienie młodych chrześcijan. Ciemne, głębokie, pozbawione stałych punktów oparcia bagno dobrze ukazuje, czym dla poganina jest śmierć, w którą on wstępuje. Dla poganina śmierć to wielkie Nic, wielkie NieWiadomo, wielkie Bez Sensu, gdzie ludzie przeobrażają się w koziołki hopsające na bagnach. A w najlepszym wypadku wielkie W Koło Macieju, gdzie dusza nieustannie wciela się w coś i od nowa prze?ywa swoje życie. Dla chrześcijanina śmierć to wywyższenie. Nawet jeśli miałby zostać potępiony, to i tak zostaje wywyższony, bo spotyka się z Bogiem, który go osądza. Myślę, ?e nawet potępienie jest lepsze ni? brak sądu, brak zainteresowania ze strony Boga, nieważność. Dlatego apeluję do was, mordercy. Zabijając chrześcijan, nie topcie ich Raczej wieszajcie, bliżej nieba. Kiedy tak rozmyślałem o chrześcijaństwie, zadzwonił Kuba, ?eby mnie przeprosić za ostrą rozmowę właśnie na temat mojego chrześcijaństwa. Powiedziałem mu, ?e niepotrzebnie mnie przeprasza, bo ja przecież ju? się nie obrażam. - Właśnie dlatego - powiedział. - Właśnie dlatego znowu chciałem z tobą porozmawiać. Spotkaliśmy się na północ od bagien, za potokiem, na blokowisku pomiędzy dwoma ogromnymi i wyjątkowo nieestetycznie zaprojektowanymi kościołami katolickimi. Jeden z nich, zdaje się, należał do dominikanów. Dominikanie w średniowieczu byli specjalistami od walki z tym, co nazywali herezją, a co w większości wypadków było chrześcijaństwem. Ale może wtedy zwalczali te? pogaństwo? Może sprowadzono ich tutaj, ?eby z nim walczyli? Ciekawie byłoby się dowiedzieć, kiedy powstało to opactwo. Byłoby naprawdę ciekawe, gdyby ju? w średniowieczu bagna były otoczone ze wszystkich stron klasztorami. Tyle ?e z tego co wiem, założyciel zakonu dominikanów, święty Dominik, działał właśnie w trzynastym wieku. Zakon chyba nie miał szans tak szybko się rozprzestrzenić, ?eby ju? w tym samym stuleciu trafić do Polski. Kuba mieszkał między dwoma kościołami. Był chudy i miał długą trójkątną twarz. Gdyby ta twarz była jakąś okolicą, powiedziałoby się, ?e jest to teren lekko pofałdowany. W Polsce jest sporo ludzi o takich twarzach, płaskich, ale nie do końca. - Modliliśmy się o ciebie. I za ciebie. - Dziękuję, ale pasterzem moim jest Pan, niczego mi nie brak. - Ale jesteśmy na tej ziemi, aby prowadzić wojnę. Wojnę, która nie jest przeciwko ciału, ale przeciwko temu, co Apostoł nazywa mocami powietrza. - Apostoł Paweł? Sam mówił, żeby raczej słuchać Boga niż ludzi. A moim Bogiem jest Jezus. Nie Paweł. Najchętniej wyeliminowałbym go z Biblii. - Paweł powiedział też, że kto słucha tylko tego, co chce usłyszeć, słucha fałszywych proroków. - Paweł powiedział też, że kobieta ma być podporządkowana mężczyźnie, bo on jest jej głową. Paweł powiedział: "Nie mścijcie się na wrogu, ale czyńcie mu dobro, bo w ten sposób jeszcze bardziej pogrążacie go w oczach Boga, który w końcu wrzuci mu głowę w rozpalone węgle". Czy zgadzasz się z tym? To, co pojawiło się na twarzy Kuby, byłoby lekkim wstrząsem sejsmicznym. Gdyby ta twarz była okolicą. - A gdybym miłości w sobie nie miał, byłbym jak cymbał brzmiący - powiedział. - Mówiłem ci już, że ja się nie obrażam. - Nie - męka na jego twarzy była coraz bardziej czytelna. - Nie o to chodziło. Zacytowałem jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie Paweł powiedział. Paweł powiedział wiele rzeczy, bez których Biblia nie byłaby Biblią. - Powiedział też wiele rzeczy, bez których katolicyzm nie byłby katolicyzmem. Powiedział wiele rzeczy, bez których może nie paliliby nas na stosach. - Właśnie tak - uspokoił się Kuba i od razu znowu zdenerwował. - Właśnie o to chodzi. Chrześcijaństwo to wojna. Wojna z Szatanem. Wojna to konieczność przedzierania się przez krzaki, bardzo często. Wojna to dezorientacja. Czytanie Pisma to wojna. Musimy sami zmagać się ze Słowem. Biblia często żąda od nas rzeczy, których nie możemy zaakceptować. Niektóre są zbyt trudne. Niektóre wydają się złe, tak jak to, co powiedziałeś o kobietach. Ja wcale nie mówię, że to jest dobre. Ja wcale nie mówię, że trzeba zgodnie z tym postępować. Nie można tego odrzucić, bo to mówi Bóg, chociaż ustami Paw3a. Ale nie można tego zaakceptować, bo to jest złe. Dlatego trzeba się z tym zmagać. Kiedy zmagasz się z czymś nierozwiązywalnym, z czymś, czego nie można pokonać, wtedy dopiero poznajesz coś od siebie większego, przekraczasz siebie. Dlatego nie można po prostu wyrzucić tych paru stwierdzeń Pawła z Biblii. Trzeba się z nimi męczyć. - Pan jest pokojem. - Nie przyszedł czynić pokoju, ale miecz. Sam powiedział. A my mamy toczyć wojnę, nie przeciwko naszemu ciału i krwi, ale przeciwko mocom powietrznym, pokusom umysłu. Ty jednak zachowujesz się tak, jak byś swoją wojnę już wygrał. - Bo wygrałem. - Nie wygrałeś, bo żyjesz. Gdybyś wygrał za życia, tobyś wniebowstąpił. Kuba był człowiekiem żarliwym. Kiedy jeszcze chodziłem na baptystyczne nabożeństwa, Kuba wydawał mi się człowiekiem nieskończenie bardziej atrakcyjnym od pastorów i amerykańskich misjonarzy. Pastorzy, a zwłaszcza misjonarze, przeważnie mieli tłuste włosy, zaparowane okulary, jękliwy albo zakatarzony głos, pryszcze i rozmaite plamy na twarzy. Kiedy wygłaszali kazania, zachowywali się tak, jakby chcieli te plamy i pryszcze ukryć za postumencikiem do czytania Biblii. I czasem im się to udawało, bo przeważnie nie byli o wiele wyżsi od tego postumenciku. Kiedyś zapytałem Kubę, dlaczego dostajemy tylko takich duchownych, powiedział mi mniej więcej tak: "Wiesz, myślę, że ich uczą, aby tacy byli, bo to niemożliwe, żeby wszyscy od razu byli tacy. Wchodzą do akademii teologicznej jako normalni młodzi ludzie, ale tam mówi się im, że wszelka dbałość o własną atrakcyjność, choćby miała ona nawet służyć pracy duszpasterskiej, jest przywłaszczaniem sobie chwały Boga. Pewnie myślą, że tylko Bogu należy się podziw, tylko On mógł być atrakcyjny. Pastor zaś powinien być zaprzeczeniem wszelkiej urody i mocy". Wtedy wydało mi się to jakąś odmianą samobójstwa. Gorąco popierałem Kubę oraz zgrupowaną wokół niego małą społeczność. Było w niej kilku nietypowych, atrakcyjnych pastorów, a jeden z twarzy przypominał nawet trochę Boga. Od kiedy odkryłem Boga, myślę jednak, że bliżej słuszności byli ci brudni, zezowaci i wstydliwi pastorzy. Kuba był żarliwy. Był zdecydowany. Był silny. Był więc bardzo jakiś, nawet za bardzo jakiś. Nie wiedział, czym jest wyrzeczenie się kontroli nad samym sobą, nad tym, czym się jest. Nie miał pojęcia, czym jest ta cudowna rezygnacja, abdykacja, wyrzeczenie się władzy nad własnym znaczeniem, własną wartością, własnym życiem. Ten moment, w którym człowiek mówi: "Teraz wiem, że jesteś, Panie, i wiem, że Ty jesteś Pan. Ty jesteś gospodarzem mojego życia, a ja tylko parobkiem. Ty mi dajesz pracę, pokazujesz, co mam robić, a ja to w pokorze wypełniam. Robię swoje i o nic innego się nie troszczę". Człowiecze, chwal Pana i raduj się z Niego, a za świat ten nie dawaj grosza złamanego, jak napisał pewien angielski poeta, piętnastowieczny chyba. Ktoś, kto się upaja wojną z tym światem, upaja się wojną jako taką. A nie ma większego przykładu na szaleństwo tego świata niż wojna. A największym szaleństwem jest wojna z Bogiem. Na szczęście z Bogiem nie może być wojny, bo On zwycięża. Zwycięża wszystko. A wszystko, co nas otacza, jest przykładem tego zwycięstwa. Już samo to, że świat istnieje, jest dowodem największego być może zwycięstwa Boga, zwycięstwa nad nicością. Jeżeli Bóg tryumfuje w każdym swoim stworzeniu poprzez sam prosty fakt, że ono istnieje, to Bóg też zatryumfuje nad każdym stworzeniem. Nad jego głupotą, nikczemnością, szaleństwem. Już samo to, że istniejemy, oznacza, że Bóg jest naszym Panem. Już samo to oznacza, że prędzej czy później dobro wszędzie zwycięży. A wtedy wszystko, co się przedtem działo, będzie mniej znaczące niż jedna sekunda snu. Oczywiście, człowiek, który nie zna Boga i patrzy na ten świat, patrzy i widzi mordowanie młodych niewinnych chłopców, nie może być spokojny. Zaczyna szukać porządku, sprawiedliwości w tym świecie. I to jest najgorsza pułapka Szatana. Bo ten świat jest absolutnym szaleństwem. Nie ma w nim porządku ani sprawiedliwości, jeśli nie wprowadzi ich Bóg. Nie wolno zagłębiać się w ten świat, trzeba zagłębiać się w Boga. Powinny nas interesować tylko te części świata, które Bóg nam dał, aby bezpośrednio nas dotykały. To jest praca, którą Bóg nam dał do wykonania. Ja zajmuję się całą tą sprawą, tymi zamordowanymi chłopcami, tylko dlatego, że znalazłem Boga. Znalazłem Boga i spokój, dlatego mogę zajmować się wszystkim, nie tylko tym, co mnie bezpośrednio dotyka. Bo nic mnie bezpośrednio nie dotyka, wszystko jest dla mnie tak samo, nie powiem obojętne, ale spokojne. Ja mogę się tym zajmować, bo nie ma dla mnie różnicy, czy zajmuję się czyjąś śmiercią, czy własnym śniadaniem. Nie ma dla mnie różnicy, czy zajmuję się czyjąś śmiercią, czy własną. I dlatego ja, tylko ja, mogę się prawdziwie zająć tymi śmierciami. Wszyscy inni podchodzą do nich z jakąś emocją, bo wszyscy mają jakiś związany z nimi interes. Anka, szefowa od napoju energetyzującego, nawet Krzysztof, który chce jak najszybciej rozwiązać głośny przypadek i mieć spokój. Ja podchodzę do tego bez emocji, bo nie mam w tej sprawie żadnego interesu. Bo nie mam w żadnej sprawie żadnego interesu. Oni wszyscy widzą tę sprawę w sposób skrzywiony, bo każdy z nich służy czemuś specjalnemu, jakiejś jednej sprawie i to im wypacza punkt widzenia. Ja, podobnie jak Bóg, niczemu specjalnemu nie służę. I dlatego mogę służyć wszystkiemu, nawet takiej sprawie. Podziękowałem Bogu za te wszystkie myśli i zorientowałem się, że stoję przed kościołem Dominikanów. Niegdyś słynny był z tego, że przychodziła tu młodzież, bo podobno dominikanie wygłaszali odjazdowe kazania. Teraz ta młodzież stała się dorosłymi ludźmi, którzy robią wielkie kariery. Najlepszym pokoleniem Polaków od pięciuset lat. I chyba to pokolenie nadal chodziło do tego kościoła, bo z drzwi kościelnych zwisały strzępiaste warstwy ulotek zapraszających na bagna. Na bagna, czyli na mszę za przyszłość Rzeczypospolitej. To msza, która miała zainaugurować działalność zbudowanego przeze mnie na bagnach kościoła. To msza dla zdolnych, aktywnych, pracujących dla kraju, robiących wielkie kariery. Kiedy ruszyłem osiedlem w stronę Ursynowa, zdałem sobie sprawę, że nadal widzę te ulotki. Były wszędzie. Na szklanych drzwiach wszystkich bloków. Zazwyczaj zawiadomienia o jakichś specjalnych mszach, o ile dobrze pamiętam, wieszano tylko na drzwiach kościoła albo w gablocie przy drzwiach kościelnych. Tak było od zawsze i kiedy Marcin Luter przybijał swoje tezy do drzwi katedry, na pewno sąsiadowały one tam z setką postrzępionych, zwisających i powiewających zawiadomień o specjalnych mszach oraz o możliwości zakupu śpiewników z pieśniami religijnymi, "dla rozkoszy Twoich uszu i dla zbawienia Twojej duszy", jak mówił tekst reklamy takiego śpiewnika. Reklamy z połowy piętnastego wieku, wywieszonej właśnie na drzwiach kościelnych. Msza za przyszłość Rzeczypospolitej musiała jednak być czymś tak ważnym, że najwyraźniej postanowiono zaprosić na nią także tych, którzy normalnie do kościoła nie chodzą i drzwi kościelnych nie oglądają. Tym samym wszystkie drzwi wszystkich budynków dostąpiły niejako uświęcenia, zostały podniesione do rangi drzwi kościelnych. Zacząłem sobie wyobrażać, co by było, gdyby tak było zawsze. Gdyby wszystkie drzwi wszystkich domów nie należały do tych domów, tylko do miejscowego kościoła parafialnego. Gdyby były święte, w przeciwieństwie do samych domów. I prędko wyszło mi, że w takim razie same domy też szybko stałyby się święte. Wchodząc do domu przez kościelne drzwi, człowiek musiałby czuć się tak, jakby wchodził do kościoła. No bo drzwi kościelne zasadniczo służą do wchodzenia do kościoła. Potem pomyślałem, że dobry uczynek zrobiłby dla ludzkości ktoś, kto wszystkie domy mieszkalne zacząłby budować w kształcie kościołów. Ludzie w swoim życiu codziennym zaczęliby się zupełnie inaczej zachowywać. Pewnie lepiej. A na pewno inaczej. Oczywiście, takie rozwiązanie musiało się wydawać niewygodne z punktu widzenia tak zwanej architektury wnętrz. Stół musiałby stać nie na środku pokoju, tylko w głębi, pod ścianą. Krzesła stałyby rzędem, ustawione w stronę stołu jak widownia. Nigdy nie mogłoby być tak, że wszyscy siedzieliby razem przy stole, ktoś musiałby siedzieć na krzesłach tak, aby była widownia. Dlatego podczas obiadu członkowie rodziny musieliby się wymieniać. Część by jadła, a część obserwowałaby akt spożywania darów. A potem następowałaby zamiana. Ale jadłoby się szybko, bo jadłoby się na stojąco. Największa, najwyższa przestrzeń zwykle znajduje się nad ołtarzem. Tutaj też by tak było. W nowoczesnych blokach największa, najwyższa porcja skierowanej w górę pustej przestrzeni to szyb windy. Dlatego winda zjeżdżałaby zawsze na stół. Dopiero po jakiejś chwili zdałem sobie sprawę z tego, że według całej tej logiki, nad stołem zamiast szybu windy, mógłby być zsyp na śmieci. Kiedy wróciłem do domu, zadzwonił telefon. Zdziwiło mnie to bardzo, ponieważ nie była to komórka, ale telefon stacjonarny, który już od dawna milczał i długo to trwało, zanim go zlokalizowałem, bo już kompletnie zapomniałem, gdzie on jest. Wreszcie zorientowałem się, że kupa starych gazet i folderów reklamowych na dawnym moim biurku odrobinę się trzęsie, a dźwięk dzwonka brzmi przy niej najgłośniej. Telefon spoczywał pod spodem, a jego dzwonek nie przestawał dzwonić. - Halo? Dzień dobry - mówił głos starszej kobiety. - Ja do ciebie wysłałam list, taki list, że naprawdę powinieneś był odpowiedzieć. Dlaczego nie odpowiedziałeś? Mamusiu kochana, nie odpowiedziałem ci, bo ty sama sobie w tym liście odpowiadałaś. Ale ja robiłam to, żebyś ty zobaczył, jak ja cię kocham, a jak ty mnie nienawidzisz albo raczej masz za nic. Ale mamusiu droga, ja się tego listu przestraszyłem i w ogóle nie rozpoznałem, że to ty, bo pismo było jak nie twoje i list taki dziwny. Synku mój jedyny, kochany, bo jak ktoś tak zachoruje jak ja, to mu się charakter pisma nieraz zmienia i dziwne listy pisze. A to przez ciebie ja tak zachorowałam, że muszę teraz siedzieć w zamknięciu z tymi siostrami i tylko raz na tydzień mogę do ciebie zadzwonić, a one są niedobre i tak naprawdę pozwalają mi tylko raz na miesiąc, bo mówią, że szpital jest biedny. O moja mamusiu, tak się tam męczysz, to ja cię natychmiast z tej poniewierki strasznej zabieram do mnie, zamieszkamy razem w mojej kawalerce, bo ty dla mnie jesteś najważniejsza. I zabierzemy też moje Kici-Kici ze schroniska. Odłożyłem słuchawkę i odłączyłem telefon, kiedy zorientowałem się, że nie będę w stanie nic pomóc. Mój numer stacjonarny nie był zastrzeżony, poza tym, kiedyś wiele osób było w pewnej zażyłości ze mną i te osoby numer znały siłą rzeczy. Od kiedy odkryłem Boga, zerwałem z niektórymi osobami stosunki, ale numeru nie zmieniłem. Ponieważ byłem jedynym człowiekiem na świecie, który mógł w pełni, bez żadnych życiowych przeszkód, zająć się sprawą zabitych na bagnach, miałem też prawo do tego, aby uzyskać wszystkie informacje posiadane przez policję. To znaczy, miałem moralne prawo, aby starać się te informacje uzyskać. Miałem moralne prawo, bo z prawnym prawem było gorzej. Krzysiek, czyli Krzysztof, pan komisariatu, raczej nie chciał już ze mną rozmawiać na temat tego, co znaleziono na bagnach. A każdy inny policjant mógłby zareagować dziwnie, gdybym podszedł do niego i powiedział: "Jako że odkryłem Boga i mam w sobie niewzruszony spokój, proszę o przekazanie mi akt śledztwa w sprawie wielokrotnego zabójstwa na rozlewiskach Potoku Służewieckiego". Na szczęście, niedaleko bagien, a mniej więcej kilkaset metrów na północny wschód od opactwa bernardynów i domu Kuby, znajdowała się redakcja wielkiej gazety. Mieściła się w budynku, który można opisać jako drewno pożerające szkło albo szkło pożerające drewno. Wielki sześcian ze szkła został obwieszony zwisającymi na stalowych linach cienkimi, długimi, prostokątnymi panelami ze średnio ciemnego drewna. Panele wyglądały jak zęby wielkiego mechanizmu, który zasadniczo zajmuje się miażdżeniem i teraz właśnie dostał szklaną kostkę redakcji do zmiażdżenia. Tyle że ludziom to szkło kojarzy się raczej z czymś ostrym, czymś, co zadaje ból. A drewno raczej z czymś żywym, czymś, co odczuwa ból. Oczywiście, gdyby przeprowadzić odpowiednie badania statystyczne, okazałoby się, że co najmniej dziewięćset razy częściej drewno doprowadza do rozbicia szkła - na przykład kij bejsbolowy doprowadza do zmiażdżenia okularów - niż odwrotnie. Ale ludzie i tak wiedzą swoje. Dlatego wiedziałem, że zawsze będą postrzegać ten budynek jako dwuznaczny. Mimo że to drewno ewidentnie pożera szkło, zawsze będą sobie zadawać pytanie, czy przypadkiem nie jest odwrotnie, czy to nie szkło pożera drewno. To było nieuniknione. Ale wcale nie było złe. Drewno pożerające szkło oznacza życie, które zwycięża przezroczystą abstrakcję. Tak na pewno chciała być postrzegana redakcja, która mieściła się w budynku i gazeta, którą tworzyła ta redakcja. Niemniej jednak zwykły, pozaredakcyjny człowiek, patrzący z zewnątrz na budynek, nie odbierał tego aż tak jednoznacznie. Mógł to odebrać odwrotnie, mógł to odczuć jako przedstawienie ostrej, nieprzyjemnej abstrakcji, która pożera życie. Ale to też było dobre, bo człowiek ma prawo do wątpliwości. W redakcji pracował pewien redaktor, który kiedyś, kiedy jeszcze siedziba redakcji była tylko projektem architektonicznym, brał udział w pracach komisji wydawnictwa oceniającej te projekty. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy i jemu w dużej mierze zawdzięczam to, że komisja wybrała mój projekt. - Halo, Piotr? - powiedziałem. - Mam do ciebie sprawę. To ja, wiesz kto. - Wiem? Aha, wiem. No, budynek nadal stoi. - Nie o to chodzi. Nie o sprawy zawodowe. - Szokujesz mnie. Czyżby powoli zaczęło ci kiełkować coś w rodzaju... życia prywatnego? - Nie. Ja się wycofałem z pracy zawodowej. - No, to teraz naprawdę mnie szokujesz. Powiedziałem mu, o co chodzi. To znaczy, powiedziałem mu, że planuję napisać książkę o tym, co znaleziono na bagnach. I poprosiłem o pomoc. - No wiesz... My sami prowadzimy coś w rodzaju śledztwa dziennikarskiego - powiedział. - Też mamy opory przed ujawnianiem komukolwiek jakichkolwiek faktów, zanim nie będziemy mogli ujawnić wszystkim wszystkich faktów jako pierwsi. Wiesz, szczególnie po szokujących rzeczach, które mi o sobie powiedziałeś, nie mam pewności, czy naprawdę rozmawiam z tobą. A może jesteś tylko fantomem głosowym, stworzonym przez konkurencję w celu pozyskiwania informacji? - Możemy się spotkać. - A może jesteś fantomem wizualnym? - Mogę dać ci w ryja. - A może jesteś fantomem dotykowym? Na pewno jesteś. Normalny, żywy facet nie mówi: "Mogę dać ci w ryja", jakby mówił: "Obrus się trochę przekrzywił". Mimo tonu mojego głosu, otrzymałem kilka informacji od Piotra i nie tylko od niego. Po pierwsze, okazało się, że nie wszyscy młodzi ludzie znalezieni na bagnach byli uczestnikami gry Anki. Dokładnie, było ich tam tylko dwóch. Co do reszty, na razie trudno byłoby powiedzieć, czy coś ich wszystkich łączyło. Z przecieków, które ludzie Piotra uzyskali od policjantów, wynikało, że jednym z zabitych, niejakim Adamem, interesowała się bardzo największa polska korporacja informatyczna. Interesowali się nim przed śmiercią i interesowali się nim po śmierci, bo próbowali dowiedzieć się czegoś od policjantów na temat jego śmierci. Na temat jego, i tylko jego śmierci. Pozostałe dwadzieścia jeden trupów ich nie interesowało. Po drugie, okazało się, że profesor, autor teorii, według której nasi przodkowie wyobrażali sobie życie pośmiertne jako smętną egzystencję zastraszonych koziołków, był również autorem powieści, której motto brzmiało: "Me pachwiny pachną pachą". Być może, powiedział mi ktoś, być może właśnie dlatego autor zidentyfikował się z kozłem. Ta druga informacja oznaczała, że profesor chyba nie był całkowicie autorytatywny i głowa znaleziona w podziemiach kościoła mogła być głową czegoś zupełnie innego niż niewinny pośmiertny koziołek. Czegoś groźniejszego. Ta pierwsza informacja oznaczała, że wersja o morderstwach w ramach gry stawała się mniej prawdopodobna. A bardziej prawdopodobna stawała się wizja, według której odpowiedzialni za morderstwa stawali się współcześni poganie. Albo pisarz-narkoman. Bardzo ciekawym elementem było zainteresowanie, jakie dla jednego z zabitych przejawiała wielka firma informatyczna. Jej specjalista od public relations, który zgodził się ze mną spotkać, miał na imię Maciek. Był w tym samym wieku co zabici. Pomijając, oczywiście, pana z jamniczkiem. - Nie udzielamy żadnych informacji na ten temat - powiedział od razu. - Dlaczego? - Gdybym panu powiedział dlaczego, to też byłaby informacja na ten temat. - Pan żartuje, oczywiście - stwierdziłem. - Żartuję, oczywiście. Oczywiście, co do tego drugiego. Bo co do pierwszego, to nie żartuję, oczywiście. Nie udzielamy żadnych informacji na ten temat. - Pan jest szefem działu public relations? - Nie - Maciek wreszcie popatrzył na mnie, bo wcześniej przez cały czas patrzył na ścianę małej salki konferencyjnej, w której siedzieliśmy. Salka była owalna i wyłożona na ścianach czymś, co imitowało labirynt układów scalonych, czyli wnętrze komputera. Maciek też był owalny, głównie na twarzy, bo miał króciutko ostrzyżoną głowę i pyzate policzki. - Jestem asystentem - dodał po chwili. - To wszystko tłumaczy. W takim razie może pan nie mieć świadomości, jak będzie wyglądać w druku to, co pan powiedział. - W jakim druku? - Piszę książkę, mówiłem panu. Piszę książkę o tych zabitych znalezionych na bagnach. Ponieważ postanowiłem, że napiszę w niej prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, to będę musiał w niej zamieścić to, co pan powiedział. A to, co pan powiedział, znaczy, że największa firma informatyczna w tym kraju po cichu interesuje się tą zbrodnią i nie chce powiedzieć dlaczego. Nie chce powiedzieć, dlaczego się interesuje i nie chce powiedzieć, dlaczego po cichu. - Czy może pan chwilkę poczekać? - zapytał Maciek od public relations. Po chwili wrócił z zupełnie inną twarzą. Jak gdyby poszedł do kibla i tam sobie wymienił obojętnego, znudzonego Maćka na Maćka życzliwego i do rany przyłóż. "Do rany przyłóż" to zresztą dobre określenie na wymienną twarz. Poza nową twarzą przyniósł też jakieś dokumenty, a w każdym razie teczkę. Ale nie otworzył jej. - Pan rozumie - zaczął odmieniony. - Nasza firma, oczywiście, nie chce być w żaden sposób wiązana z tą okropną sprawą, przepraszam, z tą okropną zbrodnią. Nie da się jednak ukryć, że byliśmy żywo zainteresowani jednym z zabitych. Byliśmy żywo zainteresowani, ale nie po cichu, wbrew temu, co pan sugeruje. To znaczy, zachowywaliśmy pewną dyskrecję i konfidencjonalność, a właściwie, po prostu, tajemnicę zawodową. Zmarły Adam Rąbka, przepraszam, tragicznie zmarły Adam Rąbka, był informatycznym geniuszem. A właściwie informatycznym talentem, a geniuszem marketingu. Wymyślił coś, co może dość mocno zmienić podejście współczesnego człowieka do współczesnego zjawiska, jakim jest internet. - A co to było? - Co to było internet? Internet jeszcze jest, aczkolwiek rozwiązanie tragicznie zmarłego Adama może zmienić trochę sens tego... - Nie. Pytam, na czym polega to rozwiązanie. - Tego nie mogę panu powiedzieć, oczywiście. - Aha. I wy chcieliście to od niego kupić, ale nie możecie, bo on nie żyje. - Nie, proszę pana. My to kupiliśmy, sprawa jest w trakcie wdrożenia, chodzi tylko o to, żeby korzystnie sprzedać licencję naszym partnerom zagranicznym. Na takich warunkach, aby, jakby to powiedzieć, wylansować tragicznie zmarłego Adama, Polskę i polską myśl informatyczną. Zgadza się pan, że Polska wręcz rozpaczliwie potrzebuje takiego wylansowania. Oczywiście, my mamy problem ze śmiercią Adama, proszę nie myśleć. - Rozumiem. Macie z tym ludzki problem. - Bardzo ludzki. Bo podejrzewamy, że ktoś mógł odkryć tajemnicę jego pomysłu i zabić Adama, gdy Adam odkrył, że sprawca odkrył. Odkrył tajemnicę. Albo ktoś mógł go straszyć, zmuszać, żeby wyznał tajemnicę i kiedy Adam nie wyznał, to tamci go zabili, żeby nie mógł ich rozpoznać, oskarżyć. - Ale tam zginęło jeszcze dwadzieścia kilka innych osób, poza Adamem. - Właśnie. To mogła być straszliwa zmyłka. Manewr osłonowy. Mogli zabić dwadzieścia kilka innych osób, żebyśmy myśleli, że Adam zginął przypadkiem. Żebyśmy tak myśleli i czuli się bezpieczni. Żebyśmy tak myśleli i czuli się bezpieczni, zanim ruszą pierwsze pirackie kopie. A może - myślałem, jadąc na Stegny - a może to wyście go zabili? Może potrzebowaliście legendy genialnego, młodo zmarłego, tajemniczo zamordowanego programisty, żeby lepiej sprzedać ten swój produkt? Taka legenda na pewno lepiej brzmi niż: "Supernowoczesne rozwiązanie techniczne z zacofanej Polski". Prawa marketingu są zawsze takie same. Skoro można sprzedawać ciuchy czy napoje przy pomocy legendy na przykład tragicznie zmarłego aktora, to dlaczego nie obcążki albo programy komputerowe? Ważne, żeby o produkcie się mówiło i pisało. A o niczym się tak chętnie nie mówi i nie pisze, jak o śmierci młodego geniusza. Więc może to wyście go zabili, wykonując przy okazji straszliwą zmyłkę, manewr osłonowy? Od kiedy odkryłem Boga, coraz więcej widzę. I coraz lepiej widzę, jak wiele musi widzieć Bóg. W tej jednej sprawie miesza się coraz więcej wątków, tropów i hipotez. I ciągle, coraz szybciej, pojawiają się nowe. Albo wracają stare. Być może Bóg chce mi pokazać, że rozwikłanie tej sprawy jest niemożliwe dla człowieka. Albo chce mi pokazać, że prawdziwe są wszystkie tropy i hipotezy. Wszystkie wzajemnie wykluczające się tropy i hipotezy. Dla zwykłego ludzkiego umysłu jest to niemożliwe. Ale dla Boga wszystko jest możliwe. Może Bóg chce mi pokazać, że tylko on może ogarnąć tę zbrodnię, nie ludzki umysł. Ludzki umysł, na dobrą sprawę, nie jest w stanie ogarnąć żadnej zbrodni. Przynajmniej dopóki nie uzyska boskiego spokoju. Stegny to dzielnica rozciągająca się pomiędzy opactwem benedyktynów a kościołem św. Katarzyny. Część położona na wschód od ulicy Sobieskiego określana jest starosłowiańskim mianem Sadyby, ale wbrew pozorom jest to nazwa dosyć nowa. Tak nazwano osiedle willowe dla oficerów Wojska Polskiego, założone przed drugą wojną światową. W przeciwieństwie do Sadyby, Stegny to, o ile wiem, nazwa autentycznie stara i starosłowiańska. Jeszcze dziś po kaszubsku "Stegna" znaczy ścieżka. To, oczywiście, nie znaczy, że mieszkali tu kiedykolwiek jacyś Kaszubi albo Pomorzanie. Taka hipoteza byłaby kusząca, bo powszechnie uważa się, że Pomorzanie zachowali dłużej pogańskie obyczaje niż reszta mieszkańców ziem polskich, ale w trzynastym wieku mazowiecki chłop był prawdopodobnie tak samo pogański jak pomorski. Najprawdopodobniej słowo "Stegna" istniało wtedy jeszcze w miejscowym, mazowieckim dialekcie, aby później zniknąć. Miejscowość nazywano po prostu "ścieżkami". Musiało tędy przebiegać wiele szlaków. Być może nie w czasach Gotarda, ale już sto lat później - tak. Wtedy na pewno biegł tędy szlak wiodący z Czerska, gdzie znajdował się zamek i miejscowe centrum władzy, do Warszawy, czyli na dzisiejsze Stare Miasto, gdzie rosło miejscowe centrum handlu. A może nawet miejscowe centrum handlowe, bo w średniowieczu miasto było tym, czym dzisiaj jest tak zwane centrum handlowe. To może znaczyć, że podobnie jak miasto z ewenementu stało się podstawową formą cywilizacji, również taką podstawową formą cywilizacji stanie się kiedyś centrum handlowe i wszyscy będziemy w nim żyć. Adam Rąbka mieszkał blisko centrum handlowego. Tego, które wygląda jak egipska świątynia i zawiera w sobie kina, butiki, kręgielnie oraz fastfoody. Dokładnie rzecz biorąc, mieszkał przy ulicy św. Bonifacego, na pograniczu Stegien i Sadyby. Okazało się, że siedzący na murku przy tamtejszym ujęciu wody oligoceńskiej chłopcy, doskonale znali Adama R1bkę. Doskonale znali też jego najpilniej strzeżony sekret. Adam Rąbka, jak to chłopak, opowiadał kolegom wszystkie swoje pomysły. Na krótko przed śmiercią powiedział im, że napisał program, który sam surfuje po internecie. Użytkownik wpisuje słowa związane z tym, co go interesuje, a program sam zabiera go w podróż po najczęściej uczęszczanych stronach, na których to słowo występuje. I - uwaga, tu jest wielka nowość - program sam zmienia te strony co pięć minut, co trzy lub co minutę. Robi to samorzutnie, bez żadnej interwencji użytkownika. Można też zażądać najmniej uczęszczanych stron albo wymiennie, raz najczęściej, raz najrzadziej uczęszczanej. Jest to coś w rodzaju ruchomej wyszukiwarki. Pomysł nie był niczym specjalnie niesamowitym z punktu widzenia technicznego. Być może, był interesujący z punktu widzenia marketingowego. Coś takiego mogło się sprzedać, ponieważ ludzie są tak leniwi, że nie chce im się nawet dotykać klawiatury. Ale tak czy inaczej to był pomysł, który każdy przeciętny informatyk mógłby zrealizować, gdyby się o nim dowiedział. Nic dziwnego, że korporacja chciała go trzymać w takiej tajemnicy. Szkoda było Rąbki. Mógł mieć jeszcze wiele innych dobrych pomysłów na przyszłość. Ale właśnie dlatego szkoda też go było dla tego świata. Tam, gdzie jest teraz, może mieć jeszcze lepsze pomysły. Tak samo jak Michał Pawica i Artur S., ten pierwszy, którego znalazłem. Na pewno to, co tutaj nieudolnie chcieli wyrazić poprzez rzeźby i budowle, tam realizuje się w formie perfekcyjnej. Zaraz - powiedziałem sobie. - Wszyscy trzej byli młodymi, bardzo zdolnymi ludźmi, oddanymi jakiejś idei. Ktoś ich zabił. Może dlatego, że byli zdolni i oddani jakiejś idei? Może klucz do tych morderstw jest taki, że ktoś morduje najzdolniejszych młodych ludzi? Myśl o mordowaniu najzdolniejszych młodych ludzi przypomniała mi o mszy za przyszłość Rzeczypospolitej. To znaczy, pomyślałem sobie najpierw, że przyszłość Rzeczypospolitej zapowiada się ciekawie, jeśli młodych zdolnych ludzi wrzuca się do bagna. A potem sobie przypomniałem, że za tę przyszłość Rzeczypospolitej mamy się wszyscy modlić. Stegny też były oklejone ulotkami zapraszającymi na inauguracyjną mszę w moim kościele, to znaczy, w świątyni. Zresztą nie tylko Stegny. Osiedle Arbuzowa, zamieszkane przez ludzi, którym wiodło się nieźle, było jeszcze dokładniej oblepione. A najwięcej ulotek, w różnych, także kolorowych wariantach, zwisało z bramy rezydencji Przy Potoku, zamieszkanej przez ludzi, którym wiodło się wspaniale. Najwyraźniej na mszę zapraszano wszystkich, a szczególnie tych, którzy odnoszą sukcesy dla ojczyzny. Ulotki uświadomiły mi jeszcze jedno - msza była już pojutrze. Następnego dnia trzeba było wybrać się na bagna, aby zobaczyć, jak księża udekorowali kościół i czy tą dekoracją nie zniszczyli kompletnie ogólnego zamysłu architektonicznego. Na bagnach znalazłem się o dziesiątej rano. Była sobota, więc na większych dróżkach i ścieżkach przewalały się tłumy spacerowiczów. Trupy przestały ich odstraszać, zapowiedź mszy sprawiła, że bagna zaczęły się ludziom kojarzyć z miejscem świętym. To mogłem zrozumieć. Nie mogłem natomiast zrozumieć, dlaczego katolikom miejsce święte kojarzy się z miejscem bezpiecznym. Odbiłem trochę od drogi prowadzącej do kościoła, bo chciałem przejść kawałek w samotności, choćby okrężną drogą. Tak jak myślałem, północna część działek była pusta. Nikogo nie widziałem, gdy szedłem ścieżką wysadzaną wierzbami, przy zardzewiałym parkanie. Tym bardziej się zdziwiłem, gdy usłyszałem zza krzaka: - Oj gdzie masz córy podziemne, śmierć siej winy swojej. Zdziwiłem się, a potem kucnąłem za krzakiem, żeby posłuchać uważniej. Oczywiście, było to: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje". Ksiądz Kominowski, zamiast przypilnować wystroju, wyprowadził znowu swoją trzódkę staruszków na bagna. Już chciałem się ujawnić, kiedy modlitwa się urwała. - Musimy powiedzieć im prawdę - powiedział głos księdza Kominowskiego. - Musimy to ujawnić. Musimy to zrobić, chociaż to zawsze jest tak bolesne, nieludzkie i krwawe. - Haaa... Aaale... To trudne... - chrypiał jakiś staruszek. - I wie... wielki grzech. - O nie. To oni grzeszą. Trzeba dokonać ostatecznej ofiary - mówił ksiądz. - I ujawnić prawdę wszystkim. Niech poznają swoją nędzę, ci, którzy już nie są godni nawet tego życia.. Od kiedy odkryłem Boga, jestem spokojny. Tylko dzięki temu spokojowi udało mi się odczołgać bezszelestnie w bezpieczne miejsce, z którego mogłem oddalić się szybciej. Na czworakach, tak żeby nie wystawać zza krzaków. I kiedy tak biegłem na czworakach, przypomniałem sobie wszystko, co ksiądz Kominowski mówił o strasznym nieszczęściu ludzi starych, którzy muszą umierać, podczas gdy młodzi pracują w agencjach, robią filmy, budują kościoły. Pewnie chodziło mu też o takich, którzy nie tylko rozwożą pizzę, ale też żyją. I jeszcze mogliby długo pożyć. Ksiądz Kominowski i jego starzy ludzie mordowali młodych ludzi. Z zazdrości, że sami muszą umrzeć, a tamci mogą jeszcze żyć. Zaciągali ich w jakiś sposób na bagna. Może coś im obiecywali. A potem rzucali się na jednego młodego, zdrowego, silnego człowieka. Dziesiątka staruszków wystarczy. Kiedy wiązali, kiedy wpychali w bagno tymi swoimi żylastymi, artretycznymi rękami... Raz ktoś usłyszał krzyki. Pan w średnim wieku, na spacerze z pieskiem. Rzucił się ratować chłopca i sam zapadł się w bagno. Oni stanęli niepewni, skoczyli go ratować. Przecież nie był młody. Ale zaraz zatrzymali się, niezdecydowani. Przecież nie był stary. Był w średnim wieku. I w średnim wieku się utopił. Kiedy przygruchiwali sobie Artura, coś go spłoszyło, zanim dotarli do bagniska. Próbował uciec. Dlatego utopili go w kanałku, a potem nie mieli już siły zaciągnąć go do torfowiska. Oczywiście, nie miałem pewności. Mogłem coś źle usłyszeć. Musiałem mieć pewność. - Kuba? - Tak, gdzie jesteś? - Kuba, muszę ci coś powiedzieć. - Jest ci przykro? - Nie. Nie o to chodzi. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. To ważniejsze niż wszystkie nasze dysputy teologiczne. No, może prawie tak samo ważne. - Gdzie jesteś? - Na bagnach. - Oczywiście. - Jestem w tej części bliżej ciebie. Na takiej alei wierzbowej, właściwie ścieżce. Tam, gdzie jest taki zardzewiały parkan. Wiesz gdzie? - Pewnie, też tam chodzę. Oczywiście, nie codziennie. - Za ile możesz być? - Za dwadzieścia minut. Zacząłem znowu powoli się zbliżać w stronę alei wierzbowej i zardzewiałego parkanu. Tak, aby móc obserwować Kubę. I żeby móc mu pomóc, gdy tamci go znajdą. Mówili coś o ostatecznej ofierze. Nogi już mi ścierpły od kulenia się pod krzakiem. Metalowa rura, którą miałem w ręku, była zimna i co jakiś czas odkładałem ją w trawę. Kiedy zrobiłem to po raz kolejny, nagle coś przewróciło mnie na ziemię. - Kurwa! - coś krzyczało i kopnęło mnie w rękę. A zaraz potem w rurę, która od razu znalazła się poza moim zasięgiem. A potem zwaliło się na mnie, duże i kościste, przyciskając mnie do ziemi. - Kurwa, wiedziałem, że to ty. - Kuba! - wystękałem. - Zejdź ze mnie... I nie hałasuj... - Wiedziałem, że to ty. Ty jesteś chory psychicznie i ciągle chodzisz po tych bagnach. Chciałeś mnie zabić, skurwysynu? Tą rurą? - Tą rurą... Chciałem cię obronić... Kiedy tamci cię napadną... Oni tu są... - A dlaczego się chowasz tutaj, nie w umówionym miejscu? - Bo w umówionym miejscu... Jest morderca... - Ty chuju! Chciałeś mnie wystawić na przynętę?! Dzwonię po policję. - Dzwoń... Dzwoń... Zanim nas znajdą... Jesteśmy młodsi... - Jesteście gówniarze - powiedział Krzysztof. - A tobie mówiłem, żebyś się do tego nie mieszał? - Mówiłeś. Mówiłeś - przyznałem. - Panowie, zapominacie o całej sprawie. - Ale ksiądz... - Ksiądz Kominowski to święty człowiek. Sam się bardzo przejmował tą sprawą, dowiadywał się tutaj. Nic zresztą dziwnego, że ksiądz się przejmuje, jak mu ludzi pod kościołem zabijają. - Ale zaraz... - Nie ma zaraz. Mamy sprawcę. Nie jest to żadna tajna organizacja. Ani ten grafoman-narkoman. Przyznał się, że się przyznał do zbrodni tylko dla promocji swojej nowej książki. - Jaki sprawca? Gdzie? - W grobie. To ten pan z jamniczkiem. On utonął ostatni. Rodzina znalazła wczoraj jego list przed śmiertny. Był wśród szpargałów, w biurku. Przyznał się w tym liście, że zabił dwudziestu kilku młodych ludzi, wciągając ich na bagna. - Dlaczego? - Cierpiał na jakieś straszne bóle zębów, a nie stać go było na wyleczenie tego, to była jakaś skomplikowana sprawa. - Zabijał ich dla pieniędzy? - Nie, ale jak kogoś zabił, to miał przez chwilę ulgę. Wreszcie tak go rozbolało, że sam się utopił. - Ale zaraz, to głupie. - Każde zabójstwo jest głupie. Taka jest prawda i nie ma o czym więcej mówić. Ludzie szli na mszę. A przy okazji do mojego kościoła. Były ich tłumy, głównie szaro-czarne, bo w garniturach i żakietach. Przez te tłumy przeciskały się wielkie, srebrne i czarne samochody. Dla VIP-ÓW odnowiono asfaltową drogę przecinającą bagna, zbudowano parkingi, dobudowano podjazdy. Naokoło kościoła stały stoiska z literaturą religijną i polityczną, dewocjonaliami i watą cukrową. Nie wiadomo, dlaczego wata cukrowa jest ściśle powiązana z sytuacjami takimi, jak święta katolickie i okolice kościołów. Gdzie indziej i kiedy indziej nie można jej nigdzie znaleźć. Może Polakom wydaje się, że jest to pokarm dla ducha, bo jest taka zwiewna. W tym całym tłumie stojący pod ogrodzeniem kościoła Kuba był kompletnie niezauważalny razem z całą swoją pikietą. Jeśli ktoś im rzucił złe spojrzenie, to tylko kątem oka. - Kuba - powiedziałem. - Wejdź do kościoła. - Nie. - Wejdź, proszę, na chwilkę, zobacz, jak zajebiście wygląda w środku. - Tym gorzej. - Wejdź. - Nigdy. Ty wejdź. Idź tam, idź już. - Twoja strata. Kościół rzeczywiście wyglądał nieźle, aczkolwiek nigdy nie wyobrażałem go sobie wypełnionego taką masą ludzi, w ogromnej większości doskonale ubranych. Wyglądało to dziwnie. Nie widać było przezroczystej posadzki ze szkła pancernego, bo eleganccy wierni ją zasłaniali. Dotknęło mnie coś mokrego. Znowu podziękowałem Bogu za spokój, bo był to ksiądz Kominowski. - Pan dzisiaj w ławie bocznej, z vip-ami - uśmiechnął się. - Bóg zapłać. Poprowadził mnie bocznym przejściem. Usiadłem z samego boku ławy, patrząc na tłum. Ku mojemu zdumieniu, w pierwszym rzędzie zobaczyłem szefową od napoju energetyzującego, najwyraźniej musiała coś tutaj zasponsorować. Bo obecność Krzysztofa, w galowym chyba mundurze, wcale mnie nie zdziwiła. Było też wielu moich klientów, paru ludzi z gazety też. Był Edmund z koncernu medialnego, chociaż jeśli on w coś wierzył, to nie był to Bóg ani przyszłość Rzeczypospolitej, tylko raczej coś rogatego. Nawet Anka mogła tu być, bo chyba to właśnie jej firma obsługiwała całe wydarzenie od strony public relations. Przed rozpoczęciem liturgii ksiądz Kominowski miał wygłosić powitanie, skierowane do wszystkich wiernych. Obok ołtarza stał mikrofon. Ksiądz podszedł do niego, lewą ręką przygładzając wilgotne włosy. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - powiedział. - Na wieki wieków, amen... - coś chyba zaszemrało od strony wejścia, ale tłum w swej masie pozostał cichy. - Witam wszystkich wiernych - zaczął ksiądz Kominowski. - I całą resztę. Dzisiaj będziemy modlić się i prosić Pana o opiekę nad naszą ojczyzną i nad tą konsekrowaną właśnie świątynią. Dziś zadamy też sobie pytanie: "Kim jesteśmy", bo od tej odpowiedzi zależy, kim będziemy i jaka będzie nasza przyszłość. Poproszę was usilnie, abyście medytowali nad tym pytaniem i prosili o odpowiedź. Ta odpowiedź może być bolesna, ale nie należy się jej bać. Kim jesteśmy? Niedawno cała okoliczna społeczność, podobnie jak cały kraj, zamarła ze zgrozy nad wielokrotną zbrodnią popełnioną w pobliżu tego świętego miejsca. Pamiętajmy o tej zbrodni dzisiaj. Pamiętajmy o jej ofiarach. I pamiętajmy, dlaczego została popełniona. Dwudziestu kilku młodych ludzi zginęło, bo kogoś bolały zęby. A my wszyscy myśleliśmy o tym, żeby w związku z tym coś nas nie rozbolało. Są tu ludzie, którzy, tak czy inaczej powiązani z ofiarami tej zbrodni, myśleli tylko, jak zadbać w tej sytuacji o swoje interesy. Nie potępiam ich za to, że dbali o swoje interesy. Nie potępiam ich za to, że myśleli o swoich sprawach. Potępiam ich za to, że użyli tych spraw, aby nie myśleć o cudzych sprawach. Cudze sprawy bolą. Szczególnie, gdy ktoś obok ciebie umiera, to zawsze ciebie zaboli, po pierwsze dlatego, że współczujesz, a po drugie dlatego, że kiedy ktoś umiera, ty też zawsze coś tracisz, tracisz człowieka, tracisz spokój, czasem nawet tracisz pieniądze. I tak musi być, to jest słuszne, bo to nie może być tak, że kiedy jeden traci wszystko, to drugi nic nie traci. Ale my, niestety, nie chcemy tego uznać. I świadomie, celowo odwracamy oczy od bliźniego swego i kaźni jego. Nie dlatego zaniedbujemy innych, że za bardzo kochamy swoje interesy. Jest odwrotnie. Dlatego tak bardzo kochamy swoje interesy, właśnie po to, ?eby nie myśleć o innych, żeby móc ich zaniedbać. To nie jest tak, że za dużo emocji wkładamy w swoje sprawy. Jest tak, że za mało emocji wkładamy w sprawy cudze. Żeby nie wczuwać się w innych, żeby nie czuć bólu, wczuwamy się w to, co jest dla nas najmniej bolesne. W siebie. A wtedy kaźń i męka bliźniego stają się tylko kłopotem. Albo jeszcze gorzej, stają się zabawą, łamigłówką, sensacją, miejscem na malownicze tajemnice i fascynujące teorie. Byle tylko nie czuć bólu. I zapominamy o czymś. O tym, że ktoś, kto nie wkłada żadnego prawdziwego uczucia w sprawy bliźniego swego, jest tak samo winny jak morderca. Bo już zabił bliźniego swego w sercu swoim. A nawet jeśli myślisz o twoich pomordowanych braciach dniem i nocą, nawet jeśli tropisz mordercę, ale nie ma uczucia dla nich w twoim sercu, nie ma niepokoju, współczucia i bólu... To wtedy jesteś najstraszniejszym, chyba, mordercą. Bo nie tylko ich zabiłeś w sercu swoim, ale także pogrzebałeś, utopiłeś w swoim własnym bagnie. I nie mów mi, że ten nieludzki spokój dał ci Bóg. Nie wszystko, co nieludzkie, od Boga jest. Pamiętaj, że tylko ziarno, które umrze, które oddaje się na bolesną ofiarę, żyć będzie. A ziarno, które chce żyć wiecznie w wiecznym spokoju, pomrze na wieki. Mniej więcej tak brzmiało to, co mówił, ale nie jestem całkowicie pewien, ponieważ przy ołtarzu pojawiło się zadziwiające zjawisko, które prawie całkiem odciągnęło moją uwagę. Byli to staruszkowie księdza Kominowskiego. Staruszkowie obojga płci, w strojach ministrantów. Elegancki tłum jednak na to nie zareagował. Może myśleli, że to efekt kolejnych reform w Kościele. - Obiecałem - ksiądz mówił coraz szybciej - obiecałem, że w kazaniu, które dzisiaj wygłoszę, zwrócę waszą uwagę na niezwykłą architekturę tej niezwykłej świątyni. Ponieważ jednak go nie wygłoszę, powiem teraz parę słów. Otóż ten kościół jest nie tylko wyjątkowo paskudny, jak widać, ale także zrobiony nieprofesjonalnie. Przede wszystkim, nie nadaje się dla takiej liczby wiernych, a że stoi na bagnie, to za sprawą ciężaru własnego, oraz waszego ciężaru, najmilsi, zaraz zacznie się zapadać. Nie chcę przez to powiedzieć, że osiądzie na jakieś pół metra w glebie, tylko że cały zapadnie się pod ziemię. A wtedy szklane ściany pękną pod naporem wody i błotnistej ziemi, co oznacza śmierć w bagnie. Tego nasz architekt nie przewidział. Jak możecie zaobserwować przez przezroczyste szyby, poziom ziemi z naszego punktu widzenia podniósł się o jakieś pół metra. To dopiero początek, zapadanie zaraz nabierze tempa i dlatego pozwolicie, że was pożegnam. Ci, którzy są godni żyć, niech idą za mną, bo drzwi, przez które weszliście, zostały już zamknięte dokładnie w taki sposób, aby spanikowany tłum nie mógł ich otworzyć. Wąska jest ścieżka, która prowadzi do zbawienia. Ksiądz odwrócił się plecami do ludzi i zacz13 iść w stronę bocznych drzwi za ołtarzem, które przez mały korytarzyk prowadziły na zewnątrz. Staruszkowie powoli podążyli za nim, niosąc sprzęt liturgiczny. Kiedy ostatni zniknął, drzwi trzasnęły i piknęły. Piknęły specjalnym piknięciem. To było piknięcie specjalnego zabezpieczenia, które tam założyliśmy przeciw intruzom i rabunkom. Teraz ani od wewnątrz, ani od zewnątrz nie można było ich otworzyć. A potem zaczęło się piekło. Ale byłem spokojny. Rozkosz Od godziny już stoję pod jej oknem. Od godziny już stoję pod jej oknem i patrzę, czy przypadkiem nie wyjrzy. Czy nie zobaczę czegoś ciemnego i w tym oświetleniu, niestety, bulwiastego, w czym będę mógł domyślać się jej głowy. Ma najpiękniejsze we wszechświecie imię - Kaja, a może Maja. Raz je słyszałem i bardzo niewyraźnie, bo ten, kto je wymawiał, strasznie jęczał. Ich sypialnia jedną ścianą graniczy z klatką schodową. Głowa ich łóżka dotyka właśnie tej ściany. Wystarczy o odpowiedniej porze kucnąć na odpowiednim schodku, aby znaleźć się dziesięć centymetrów od ich głów. Oni kochają się, nie wiedząc, że ktoś jeszcze znajduje się obok nich w tak wielkiej bliskości. Kiedy Kaja-Maja wychodzi na podwórko, w śmietniku rozlega się wielkie mruczenie, a na balkonach potulne skomlenie. Wszystkie koty ją kochają, wszystkie psy ją uwielbiają. Założę się, że nawet szczury wyrażają w jakiś sposób swoje uczucia wobec niej, może znoszą jej w nocy wszystkie swoje okruchy, i pewnie dlatego jej łóżko zawsze tak nieporządnie wygląda, gdy rano opuszcza mieszkanie. Bo Kaja-Maja jest absolutną doskonałością i nie trzeba być specjalistą od neurokomunikacji, żeby to stwierdzić. Wystarczy ją zobaczyć. Mało jest istot o równie pięknie wyrzeźbionych kościach policzkowych i równie mądrych zielonych oczach. Kiedy jej ciemnofioletowa sukienka przesuwa się wzdłuż śmietnika, falując na wietrze i unosząc szczupłą Kaję-Maję ze sobą, nawet najstarsi i najbardziej zobojętnieli na uroki życia motocykliści z baru obok stają się na chwilę lepsi, mądrzejsi, grzeczniejsi, a nawet trzeźwiejsi. Stanie pod oknem tylko przez pierwsze pół godziny jest uciążliwe. Po półgodzinie organizm wpada w świadomy trans. Nie potrzebuje już ruchu ani myśli, syci się tylko obecnością topoli i wróbli. Jeden wróbel właśnie zmarł, spadł martwy na ziemię i to mi przypomniało, że mam przecież rozkaz do wykonania. Nie żyje się tylko dla przyjemności, a właściwie, nie żyje się tylko dla jednej przyjemności, o Chodząca Kiełbaso. Żyje się także dla przyjemności perfekcyjnego wykonywania swojej pracy. A praca to zlecenia, lecz czasem i polecenia. A czasem i misje. A czasem nawet i rozkazy. Te ostatnie wykonuje się w trybie priorytetowym, porzucając dla nich wszystkie inne, drobne sprawy. Wsiadłem na mój skuter, zapiąłem czerwoną kurtkę i już po chwili pędziłem po straszliwym, nierównym asfalcie mojego ukochanego miasta w stronę centrum. Na plecach miałem Ładunek Specjalny, który grzał mnie, niczym coś żywego, albo przepracowany komputer. Obok parku o absurdalnej nazwie Łazienki podskoczyłem tak, że o mało się nie wywróciłem, ale Wielka Pieczarka miała mnie w swojej opiece. Przejechałem obok małego dziecka, krzyknąłem do niego "Prakupa!" i dojechałem wreszcie na Podchorążych. Wzbogacanie słownika każdego dziecka powinno być troską całego społeczeństwa. Społeczeństwo jednak, w postaci trzech zgliwiałych emerytów, martwiło się o coś innego, pomrukując na tematy polityczno-międzynarodowe. "Hu hu, blondyn", powiedziałem do nich, żeby zobaczyli we mnie blondyna, którym nie jestem, a nie bruneta, czyli przystojniaka, egzotycznego i, nie daj Boże, cudzoziemca. Lubię budzić uczucia pozytywne, a nie negatywne. W tym kraju bruneci budzą raczej uczucia pozytywne, ale tylko w kontekście konsumpcyjnym, czyli seksualno-reklamowym, bo w politycznym, to jest inaczej, oj tak. Wtaszczyłem Gorący Ładunek na trzecie piętro pajęczyniastej i mrocznej kamienicy, a potem zadzwoniłem do spróchniałych drzwi. To znaczy nie były spróchniałe, ale niewiele im brakowało. Za drzwiami coś szczeknęło i sapnęło, najwyraźniej przekonane o swej potędze, ale potem zostało odpędzone, chyba kopniakiem, bo zaskowyczało. - Kto tam? - zapytało to, co kopnęło tamto, które skowyczało. - Pizza - odpowiedziałem. - Aha - odpowiedziało tamto, już łagodniej. Głodne było. Było to słychać w drżeniu głosu, w wyraźnym, nieco szeleszczącym "t". Otworzyło wreszcie drzwi i skacowane było. Płci męskiej, kostropate, bo nieogolone, skrzywione, niebiesko- i czerwonookie. - Marinara? - zapytało. - Marinara - odpowiedziałem. - Ale na pewno z krewetkami? - upewniło się. - Ale na pewno. - To ile płacę? - A po co to od razu płacić? - zapytałem z kolei ja. - Jak to... Nie płacić? - A nie lepiej się najpierw wyluzować? Wyluzować, zrelaksować? Czy może zrelaksować, wyluzować? Zrelaksować wyluzować, zrelaksować wyluzować, zrelaksować wyluzować. Kiedy już spał, odetchnąłem z ulgą. Był jednak podatny na to. Bo gdyby nie był, musiałbym udawać pizzarza, któremu się wsad pieczarkowy w głowie roztopił od przegrzania, czyli od przepracowania. Zamknąłem drzwi i usiadłem obok zwłok, to znaczy prawie zwłok, i odgryzłem ten kawałek z małżami. Pizza powinna być częściowo zjedzona, żeby on uwierzył, że przez ten czas wcale nie spał, tylko ją jadł. - A teraz drogi, miły przyjacielu, Pouczę cię ja dziś o twoim celu. Gdy się obudzisz, za pizzę zapłacisz, Tylko trzydzieści, nic na tym nie stracisz. Lecz o wizycie chłopaka od pizz W mózgowiu twoim nie zostanie nic. Bo ty nic o tym wcale nie pamiętasz, Inaczej bowiem poszedłbyś na cmentarz. Posłuchaj teraz, co masz zrobić z rana, Kiedy się zbudzisz, załadujesz gana. Przytroczysz do paska wiernego twego gnata I będziesz wściekły niczym psychopata. Staniesz pod domem Marcina Sośniaka, o szóstej trzydzieści, poczekasz na chłopaka. A kiedy wyjdzie, to zastrzelisz mendę i niby nic, pójdziesz na komendę. Tam już zapomnisz o całym zdarzeniu, Oddasz się pracy w wielkim uniesieniu. I znowu będziesz uczciwym oficerem, Spokojnym, miłym i totalnym zerem. Rymowanie ma wielkie zalety mnemotechniczne. To znaczy, łatwiej się zapamiętuje polecenia, nawet gdy jest się uśpionym zombi. Pa pa. Pa pa - powiedziałem policjantowi Krzysztofowi, następnie obudziłem go i zainkasowałem za pizzę, bo trzydzieści złotych piechotą nie chodzi. Piechotą nie chodzi, tylko jeździ skuterem w kieszeni mojej kurtki. Zainkasowałem i pojechałem, bo wiedziałem, że jeśli dłużej z nim pobędę, to nie daj Wielka Grzybnio Metalowa, nie zapomni natychmiast o mojej wizycie, jak Wielka Grzybnia Metalowa przykazała, tylko będzie pamiętać, a to byłoby cokolwiek kłopotliwe. Miliony, a w każdym razie tysiące much minąłem na moim skuterku lub się z nimi zderzyłem w ten czy inny sposób, zanim dojechałem do mojej willi. Oczywiście, po drodze musiałem zdjąć czerwoną kurteczkę i schować torbę, bo sąsiedzi bardzo by się zdziwili, gdyby zobaczyli mnie w takim uniformie. Miałbym duże kłopoty z przekonaniem ich, że takie jest teraz oficjalne umundurowanie, które Stowarzyszenie Psychologów narzuca swoim członkom. Willa na rozkosznej ulicy o absurdalnej nazwie Pilicka, chociaż nie wiem, czy to podkreślać, jako że nazwy ulic zwykle są absurdalne, no więc willa moja, którą po kilku latach ciężkiej pracy mogłem sobie postawić w tak niewątpliwie uroczym zakątku miasta, jest w stylu nowoczesnym, przestronna, sześcienna, z wieloma wystającymi elementami metalowymi, które mają kojarzyć się z nadreprezentacją organów płciowych. Zbudował ją pewien młody i niewątpliwie uzdolniony architekt, którego później znaleziono doskonale zakonserwowanego w torfowisku. W środku panuje miły chłodek a tam, gdzie trzeba, także półmrok. W tym półmroku przyjmuję pacjentów. Moja pacjentka nazywała się Justyna, a jej małe palce u rąk od czasu do czasu zaciskały się tak mocno, że przypominały te maleńkie, różowe i pozbawione smaku krewetki, które wciska się czasem w pizzę Marinara, aby stworzyć imitację iluzji cienia złudzenia egzotycznego smaku dla dziewczyny blokersa z dalekiego przedmieścia, która ma aspiracje zostać dziewczyną dresiarza, a następnie dziewczyną mafiosa i mieszkać w apartamentowcu w Białołęce albo na Starym Imielinie albo nawet w Nieporęcie, czyli nadal na dalekim przedmieściu, ale już nie w bloku, mieć psa typu grzywacz, który będzie żarł się z akida inu męża, bo mąż musi mieć rott-weilera albo akida inu, bo to pies samuraja. Justyna zrealizowała prawie wszystkie te ambicje, bo jej mąż był bogaty, miał akida inu, kupił jej grzywacza, mieszkał w willi na Starym Imielinie tuż koło Jeziorka Imielińskiego, tyle że nie był mafiosem, a ona nigdy nie była dziewczyną blokersa. Tu chciałoby się dodać, że mimo to życie Justyny pozostało bez smaku jak pizzowe krewetki, jakby nadal mieszkała na swoim blokowisku, ale, niestety, wcale tak nie było. Justyna była nieszczęśliwa, ale z zupełnie innego powodu, bo swoim życiem była zachwycona. Zaciskające się jak krewetki małe palce u rąk znamionują wyłącznie obawę przed utratą szczęścia, które się zdobyło lub szansy, którą już się otrzymało. Jakoś jest tak, że kiedy człowiek nie ma, to martwi się, że nie ma. A jak ma, to martwi się, że utraci. A jak ma tyle, że nie da się tego utracić, to martwi się, że umrze. W przypadku Justyny byłby to strach uzasadniony, ale ona nie bała się śmierci. Ona bała się, że mąż mógłby odejść. Przed powstaniem willi na Starym Imielinie było tam wielkie, brunatne, błotniste i plugawe pole. Gdyby mąż odszedł, nawet zostawiając willę, samochód i pieska, dla Justyny byłoby to tak, jakby zostało tam tylko takie pole. Ona kochała go niewiarygodnie, jak to się rzadko zdarza między mężczyzną a kobietą. Kobiety przeważnie albo zakochują się w mężczyźnie, w miesiąc po ślubie się odkochują i do końca życia są nieszczęśliwe, albo bardzo ostrożnie wybierają sobie partnera, z którym przez całe życie będą zadowolone, chociaż też nieszczęśliwe. Z Justyną było inaczej. Kiedy jej mąż wychodził z domu, dostawała lekkiej gorączki, a po godzinie ciężkiej. I zdrowiała dopiero wtedy, kiedy wracał. W związku z tym, willa już dawno przeobraziłaby się w miejsce z baśni i opowieści grozy, gdzie pod zwisającymi naroślami kłaków i kurzu nowe formy życia wylęgłe ze zlewu Justyny, zadawałyby sobie ponuro pytanie: "Kim jesteśmy?" i "Skąd się wzięłyśmy?", gdyby nie Oksana, Ukrainka, która poza sprzątaniem, odkurzaniem, zmywaniem, czyszczeniem i szeroko zakrojoną produkcją pierogów z bryndzą, polewanych śmietaną z tartym czosnkiem, znajdowała jeszcze czas na to, aby siedzieć przy łóżku swej pani, głaskać po głowie i szeptać: "Kak wy jewo liubitie", a czasem nawet, gdy była w nastroju wyjątkowo sentymentalnym i przypominała jej się babcia: "Jak wy joho ljubyte". Babcia Oksany była tak bardzo zakochana w swoim mężu, że zapomniała jeść. Zapomniała jeść już w 1925 roku, tylko mężowi dokładała i mówiła: "Jedz, ty moje słońce", i przypomniała sobie, że można by jednak coś zjeść dopiero w 1957. Bardzo jej się to przydało podczas kolektywizacji Ukrainy, kiedy to mąż babci, czyli dziadek, który nie opanował tej umiejętności, umarł z głodu, ale babcia Oksany nadal go kochała. Szła od jednej wioski do drugiej i kochała, bo zrozumiała, że to jedyny sposób na uniknięcie śmierci głodowej. Próbowała nauczyć tego sposobu innych, ale co przyszła do jakiejś wioski, to wszyscy już poumierali. Chciała nawet miłością ożywiać trupy. Trupy nie gniły, były tak wyschłe od głodu i od gorącego, suchego lata, że nawet nie miało co na nich gnić, raczej robiły się z nich takie lale z suchej skóry, brązowawe jakby. Położyła raz trupa na trupce, czyli wyschłego mężczyznę na jeszcze chudszej od niego kobiecie i nagle powietrze dookoła zrobiło się różowe, wszystko trzasnęło i już babcia Oksany myślała, że się udało, bo nad ziemią pojawiło się czterech popów unoszących się w powietrzu, a jeden z nich powiedział: "W tym oto niezapomnianym otoczeniu autentycznego ukraińskiego głodu, zagramy dla państwa naszą wersję pieśni o wolności i śmierci Virtual Batyushkas". Virtual Batyushkas to był zespół, którego chętnie słucham, ale którego, niestety, wy nie posłuchacie, bo mogą go słuchać wyłącznie psychologowie, a i to nie wszyscy. Justyna nie słuchała go również, oczywiście, ona słuchała wyłącznie zespołu Queen of Love and Fury, tak, jak jej to wpoiliśmy, podobnie, jak fakt, że jedyną jej powiernicą i pomocą winna być służka Oksana. Mąż Justyny słuchał japońskich piosenek, ale tylko wtedy, gdy był z kolegami. Mąż Justyny bardzo skrupulatnie oddzielał swoje życie z kolegami od życia z żoną, ponieważ żona bardzo źle się czuła, gdy był jeszcze ktoś inny obok męża i mąż musiał poświęcać temu komuś swą uwagę. Czuła wtedy, że odebrana jej zostaje część jej porcji słońca. I natychmiast robiła się bardzo słaba. Justyna, powtórzmy to raz jeszcze, bardzo kochała męża. Może jakiś związek z tym miała jego osobowość. Był to człowiek niezwykle inteligentny i grzeczny, a poza tym rozmowny i kiedy przychodził do żony, to opowiadał jej tysiące niezwykłych historii. I były one tak niezwykłe, i wszystko było w nich tak żywe, piękne i odblaskowe, że Justyna nie potrzebowała właściwie oglądać świata ani nawet telewizji, czekała tylko, aż mąż wróci i będzie do niej mówił. A on wracał i opowiadał jej, jak to znajoma miała wyjść za mąż za jakiegoś chudzielca, ale zabili jej ojca i brata. I była żałoba, i ślub się rozmemłał. I była na dnie, na najgorszym dnie den, i żeby się nie zabić, zaczęła brać taki specjalny lek przeciw depresji. A pod wpływem tego leku traci się potencję płciową, a potem cechy płciowe. A ona wzięła go tyle, że stała się mężczyzną, pięknym i z małą bródką. I poznała wspaniałą kobietę, i wzięła ślub z nią, a na ślubie grał zespół rockowy i padały z sufitu kościoła kwiaty z czarnej skóry. A ten chudzielec, który się w niej kochał, jak jeszcze była kobietą, założył gigantyczną hodowlę psów i teraz też ma dobrze, jeździ powozem zaprzężonym w psy po lesie, i psy też mają dobrze, bo to chudzielec, a więc lekki, i las ma dobrze, bo pojazd zaprzężony w psy nie zanieczyszcza, a jeśli nawet, to tylko trochę i użyźniająco. Udało mi się przekonać Justynę, że jej problemem nie jest to, że mąż ją opuści, tylko jej strach, że mąż ją opuści. Dzisiaj miałem ją pozbawić tego strachu. Z ludźmi to jest tak, że działają na bardzo prostych zasadach. Współczesna psychologia uczy, że w naszym mózgu żyje sobie kilka potężnych postaci, które mówią nam, co mamy robić. Jedni mówią, że nazywają się one ego, superego i id, inni, że jest duch, dusza i dziecko, inni, że jest to Bogini Matka, Pierwotny Wojownik oraz Obraz Strachu. Wszyscy mylą się trochę, ponieważ tych postaci jest nieco więcej i nazywają się inaczej. Są to: Kwiaczor, czyli coś pośredniego między kwiatem a kaczorem, Misio Plusio, Masażysta Misiołowski oraz Jadalny Artur. W przypadku Justyny dominujący był Misio Plusio, codziennie śnił jej się ze swoim guziczkiem w pępku oraz wielkim pluszowym fiutem, którym to fiutem penetrował ją nieustannie. Te sny może miały jakiś związek z tym, że mąż Justyny jeszcze ani razu nie poznał swojej żony, nie poznał jej w sensie biblijnym, czyli nie wszedł w nią, bo najpierw zawsze miał historie do opowiedzenia, gdy leżeli w łóżku, a ona chciała tych historii, ale tyle ich było, że w końcu zasypiała, a rano myślała, jak on ją kocha, skoro nie chce jej zgwałcić we śnie. Kazałem Justynie zdjąć pantofelki o przezroczystych obcasach, zakupione przez męża w Londynie, a następnie położyć się na kozetce. - I co teraz będzie? - zapytała z nadzieją. - Teraz nie będzie, teraz jest... Teraz jest dobrze... Teraz pani się odpręża... Teraz ramiona robią się ciężkie... Teraz całe ciało robi się ciężkie, ale jest to przyjemne... Teraz pani śpi... Teraz pani śpi i śpi i nic nie chce pani robić tylko spać... Teraz widzi pani Misia Plusia... Co ma Misio Plusio...? - Guziczek w pępku. - A co ma pani w ręku? - Jego fiuta. - A nieprawda, bo ma pani nóż. I ten nóż wbija pani w brzuch Misia Plusia. - I co się dzieje? - Krew się leje. Leje się i leje wciąż. Pani krzyczy: to mój mąż! Zabiła pani męża, Tak się strach zwycięża. Oto jedyny pewny sposób, Na lęki przed utratą osób. Trzeba je zlikwidować, Przyczynę strachu wyeliminować. A o tej rozmowie i wizycie, Zero pamięci przez całe życie. — Niech się pani obudzi. I jak? - I rzeczywiście, jakoś mi lepiej. - Dobrze. Wspaniale. Niech pani idzie do domu i czeka na męża. Zainkasowałem. Ona poszła, a ja wprawiłem się w trans, żeby obudzić się dopiero jutro rano. Nie mogłem się doczekać informacji w radiu o zamordowaniu prezesa firmy Interion przez oszalałą żonę, której nie rżnął. Prezes zasługiwał na śmierć, jak zresztą każdy, a może nawet więcej, bo nie umiał przyznać się żonie, że ożenił się z nią tylko dla akcjonariuszy, to znaczy ze względu na plotki, a poza tym, to lubi dziesięcioletnich chłopców przywiązanych do krzesła z maską Misia Plusia na twarzy. Kiedy szedłem ulicą Puławską do kościoła, zobaczyłem wyjątkowo nędznego żebraka, który chyba próbował obgryzać własną rękę, nawet nie oderwawszy jej wcześniej od reszty ciała. Nie mogłem się jednak tym zająć ze względu na specyficzny charakter mojej misji. Do zakrystii wszedłem, mówiąc: "Na kolana", ale takim szeptem, żeby ultradźwięki dotarły tylko do podświadomości baby w długiej szarej sukni, która chyba pełniła tu obowiązki sekretarki. Jak zawsze, szeptanie do podświadomości wywołuje mocniejszy efekt niż głośne mówienie. Baba padła na kolana, a następnie zaczęła zadzierać szarą spódnicę, spod której wysypało się kilka pęt białej kiełbasy. Ja wszedłem do małego gabineciku, w którym siedział ksiądz. - Nie! - zawołał ksiądz. - Tak - odpowiedziałem i dodałem - Prakupa. Ksiądz zapadł w trans, bo to moje ulubione słówko kiedyś mu właśnie wprogramowałem. — "Ują" zamiast "a". "Ełe" zamiast "o". "Ratunku" zamiast "i". — Moja wizyta była tu od święta I nie ma powodu, by ją zapamiętać. Zapomniał już ksiądz to spotkanie I idzie wygłosić kazanie. Kiedy wyjdę, ksiądz się budzi I pośpiesznie gna do ludzi. Wyszedłem z zakrystii, szepcząc: "Śmierć, śmierć", do baby na kolanach, a potem obszedłem kościół i wszedłem do środka głównym wejściem, gdzie tak zwani wierni, bierni, mierni, ale wierni, tłoczyli się między ławkami, śliskimi i śmierdzącymi wieloletnim ludzkim mięsem. Rozległy się jakieś organy czy coś takiego, jakiś histeryczny, pijacki głos zaczął śpiewać o bawieniu czy też zbawieniu, aż wreszcie wylazł ksiądz. - Najm... Ratunku... Ilś... Ratunku! Chcę wująm dź... Ratunku! Ś... Ełepełewiedzieć ełe tym, cełe pełew... Ratunku! ...Nno być dlują nująs nująwująjżniejsze... Wierni, jak to wierni, z początku byli niepewni. Ale po chwili zaczął się szmer. Już miałem wyjąć mikrofon i odśpiewać mój ulubiony przebój: "Ksiądz, zakochany ksiądz, nananana, on ma takie czu3e serce, nananana, serduszko jest jak zmiażdżony brzdąc, nananana, ksiądz, zakochany ksiądz", kiedy usłyszałem specyficzny syk w tonacji wznoszącej. To znaczy nie usłyszałem, dotarł tylko do mojej podświadomości, bo był ultradźwiękowy, ale moja podświadomość została specjalnie wytresowana i wszystko, co do niej dociera, ona przynosi mi od razu, merdając ogonem. Odwróciłem się. Za mną stał Najlepszy Kebab w Całym Berlinie, mój bezpośredni zwierzchnik. Rzadko kiedy się ujawniał, nawet wobec najbardziej bezpośrednich podwładnych. - Dość tej zabawy - powiedział ultradźwiękowo - Mamy ważniejszą sprawę. Wyszliśmy z kościoła, który szemrał, a nawet mruczał jak śmietnik w stanie rui i udaliśmy się do baru "Carino", gdzie zamówiliśmy dwie jadowicie pomarańczowe fanty. Najlepszy Kebab w Całym Berlinie wypił, otarł swoje malinowe usta, poprosił o różową marynarkę, żebym lepiej zapamiętał występ, wziął mikrofon i wstąpił na scenę. - Jest takie podwórko, Gdzie bywasz wciąż, Gdzie mieszka pani Oraz jej mąż, Kazałem kiedyś ci śledzić ją, Myślałeś wtedy, że jestem dzwon, Bowiem nie chciałem powiedzieć ci, Czemu masz robić to właśnie ty, Lecz teraz powiem, ach powiem to, Bo ty masz w sobie rozkochać ją. Śpiewał ultradźwiękowo, więc zaklaskałem mu jedną ręką, ale w głębi duszy zrobiłem to oburącz, albowiem chodziło mu o Kaję-Maję. Potem przeszliśmy do kwestii powiązanych z Justyną. - Co z nią teraz będzie? - zapytałem. - Pójdzie do więzienia, ale tylko do aresztu śledczego - odpowiedział. - Przed procesem do aresztu przyjedzie partia tajemniczej kiełbasy. Kiedy wybije godzina zero, kiełbasa rozpełznie się po całym areszcie, krzycząc w na poły tylko zrozumiałym języku: "Oh, oh, oh, oh, kak nam sy chce tych uaszich dobrych kołbasou! Eh, eh, eh, eh, kak nam sy tych uaszich dobrych kołbasou chce!". Za pomocą takiego oddziaływania zarówno wizualnego, jak i werbalno-podświadomościowego, albowiem tekst będzie zrozumiały tylko w podświadomości, straszliwy głód ogarnie całą załogę i aresztowanych. Więźniarki zaczną walić łyżkami w miski, miskami w drzwi, drzwiami w strażniczki, a strażniczki rzucą się na nie i zaczną je gryźć. W zaistniałym zamieszaniu nikt nie zauważy popularnego piosenkarza, a jeśli nawet zauważy, to tylko go zgwałci i pogryzie. Przedzierając się przez te wszystkie ewentualne przeciwności, piosenkarz wejdzie do więzienia i owinie Justynę tak zwaną Płachtą Niedotlenienia i zaśpiewa twoją ulubioną piosenkę o zakochanym klaunie, to będzie taki akcent jak dźwięk rogu, którym myśliwy wieńczy udane polowanie. Kiedy wszystko się uspokoi, władze więzienne zauważą, że podczas tajemniczych zamieszek, tajemnicza morderczyni tajemniczego męża w tajemniczy sposób zmarła. Lekarze-kryminolodzy poddadzą ją sekcji, wypatroszą i udekorują sobie głowy oraz szyje girlandami z jej jelit, jak to zawsze robią podczas sekcji. Następnie spalą mizerne szczątki, a popiół wysypią na ziemię i każą go posprzątać pani Gieni jej ohydnym odkurzaczem. Pani Gienia pochłonie popiół odkurzaczem, a następnie otworzy ten odwłok, gdzie w tyle odkurzacza gromadzą się wszystkie śmieci, i napluje tam z odrazy do własnej pracy i całego swojego życia. W tym momencie zauważy to jej mąż, pracujący w prosektorium alkoholik Sebastian H., który uderzy ją kilka razy w spuchnięty i krwisty pysk, który stanie się jeszcze bardziej spuchnięty i krwisty, a następnie oboje zwymiotują do śmieci w dupie odkurzacza i zrobią to równocześnie, co udowodni, że tak naprawdę są kochającym się małżeństwem. Przemieszana ze śmieciami, plwociną, krwią i wymiociną Justyna zostanie wyniesiona na śmietnik, gdzie wysypie się ją do pojemnika. Tam następnie zmiesza się z fusami od herbaty, której w Europie Środkowej konsumuje się multum, a nawet multissimum, oraz z kocią szczyną, albowiem kot, który wdrapie się na popioły Justyny w celu znalezienia jakiegoś niespalonego i niezgniłego kawałka, będzie cierpiał na chroniczne zapalenie kociego pęcherza i będzie posikiwał wszędzie, gdzie się da, co uczyni go ofiarą drapieżnych i krwawych ataków ze strony okolicznych kocurów, które będą myślały, że w ten sposób znaczy on teren, który przecież one uważają za swój, i nie pomogą tu żadne tłumaczenia, ani miauczenia, ani nawet tłumiauczenia, bo koty mają znikomą wiedzę medyczną, natomiast ogromną i bardzo wykrystalizowaną wiedzę na temat znaczenia pewnych wonnych kocich sygnałów, więc ten kot, sikający na resztki Justyny, będzie na tyle poszarpany, że wypadnie mu oko i zacznie pływać w kałuży kociego moczu niczym żółtko w białku jaja sadzonego, które skądinąd jest przepyszne. - Aha - powiedziałem. - I czy na tym się skończy? - Ależ skąd! Bynajmniej! Jak najbardziej nie! Gdy tylko zakończą się procesy gnicia, psucia, rozsypywania i obsikiwania, do akcji wkroczymy my. Wskrzesimy Justynę, bynajmniej nie metodą babci Oksany, ale za pomocą wielkiej maszyny z tysiącem igieł, kolców, bolców, kół zębatych, miażdżykostek i łamigłówek, a potem damy jej wieczne życie w młodości i szczęściu w ciepłym, acz świeżym klimacie, z opalonym i szczupłym mężczyzną u boku, który będzie do tego jeszcze miał małą bródkę i będzie niezwykle wrażliwy, ponieważ wcześniej był kobietą, a mężczyzną się stał tylko na skutek kuracji antydepresyjnej. Wieczory, zachody słońca, dotyk słonej morskiej fali, która liże między palcami u stóp, w tym miejscu, gdzie skóra jest tak wrażliwa, że czuje smak, czuje, że fala jest słona. Gigantyczny rekin, którego potworna paszcza nagle majaczy w wodzie tuż obok kąpiącej się Justyny, otwiera się zębato i śpiewa: "Klaun, zakochany klaun". Klaun, a właściwie barman, zakochany bez szans w Justynie przez całą wieczność, ale tak mocno zakochany, że aż szczęśliwie, chociaż nieszczęśliwie, a więc jemu też jest dobrze. Dwie przemiłe chupacabry, dla których barman ma zawsze świeżą głowę kozy do wyssania. I jeszcze wielu innych sąsiadów w domkach letniskowych. Oczywiście, wszystko to pod warunkiem, że Justyna najpierw prześpi się z nami wszystkimi. Mówił tak długo, że na chwilę zasnąłem. Kiedy się obudziłem, zdało mi się, że szef mój zjada sobie rękę, ale musiało być to złudzenie, bo mówił, a on nigdy nie mówił z pełnymi ustami. - Ale zanim udasz się do Kai-Mai, musisz polecieć na Wolską. Tam jest taka pani, która bardzo kochała swojego męża i on umarł, i ona w związku z tym przestała zmywać, bo ciągle słyszy jego głos z dziury w zlewie i boi się, że jak będzie zmywać, to jemu płyn do zmywania zaleje oczy i będzie go szczypało. Dla celów, o których nie mogę ci powiedzieć, ona musi znowu zacząć zmywać. - Oj, powiedz, powiedz. - No dobrze, to jest moja mama. - Kłamiesz. - Oczywiście. Ojcem był mi wymazany mieszaniną tłuszczu i potu Arab, a matką była buła. - Ahu hu! Ahu hu! - krzyczałem u drugiego końca rury. - Andzisiu, czy to ty? - Nie, to nie Andziś! - A kto?! - Zło! - Co? - Zło! Mówię do ciebie, ty tam u góry! Nie słuchaj więcej głosów z tej rury! Tą rurą, którą woda pociekła, Biegną do ciebie odgłosy z piekła! - Andzisiu! - Mówię ci, że to nie Andziś! - Przestań się wygłupiać, Andzisiu. Zawsze mnie oszukiwałeś. Nic się tam nie zmieniłeś, w tej rurze. Pełen niesukces. Ponieważ rzadko mi się to zdarza, wyszedłem z budynku i wszedłem do restauracji, aby się pokrzepić. Usiadłem w pustej sali, tylko przy drzwiach jakiś facet jadł własną rękę. - Służę - powiedział jasnowłosy kelner w czarnej muszce. Jasnowłosi kelnerzy powinni nosić złote muszki, bo tylko bruneci w czarnych wyglądają dobrze. - Poproszę Zupę Śmierci. Ale muszę panu powiedzieć, jak się ją przyrządza. - Służę. - No więc potrzebny jest kawał surowego mięsa o nieznanej proweniencji. Nic trudnego. Trzeba to wygotować, po uprzednim dodaniu dużej ilości szkielecików piskląt. - Służę. - To znaczy, że zrobicie mi państwo taką zupę? - Służę. - Czyli tak? - Służę. - Jak mam to rozumieć? Co to znaczy "służę"? - Służę zwyrodniałym chuciom. Jazda przez miasto tramwajem po kąpieli w Zupie Śmierci ma w sobie coś oszałamiającego. Przedzierałem się przez tramwajową ludzką masę, a szmerek, który coraz bardziej narastał, przeobraził się w groźny pomruk ludzi powolutku orientujących się, co właściwie im zrobiłem, owiewając ich swoim aromatem. Byłbym zapewne doskonale obojętnym świadkiem linczu na sobie samym. Ale zamiast linczu nastąpiła wielka cisza. Najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że ich los został już przypieczętowany i nawet brutalne zamordowanie misiaczka nie mogło nic zmienić. Milczenie było jedyną właściwą reakcją. Albo błaganie. Ale ponieważ nikt mnie nie błagał, wysiadłem na następnym przystanku. Tam podszedł do mnie Najlepszy Kebab w Całym Berlinie. Zaciągnął mnie do wiaty tramwajowej i zaczął mi mówić o nowych procedurach raportowania, jakie zaczęły obowiązywać w naszej organizacji. Przy opisie parametrów do rozpoznawania skrzynek kontaktowych, jakoś tak zasnąłem i śniło mi się, że zjadam takie małe wypustki, które wyrastają mi z ciała. Obudziłem się pod domem Kai-Mai. Ustawiłem się pod jej oknem, między topolami a śmietnikiem i już po półgodzinie popadłem w trans czekania, kiedy to człowiek, nic nie myśląc, syci się wiatrem i wróblami. Od czasu do czasu jednak coś myślałem o tym, czego naprawdę chcę. Mogłem ją zdobyć w bardzo prosty sposób, wystarczyłoby ją zahipnotyzować. Mogłem ją zdobyć prościej, sugerując za pomocą odpowiedniego tonu głosu i odpowiedniej mowy ciała, że jestem mężczyzną idealnym. Postanowiłem jednak powiedzieć jej coś o sobie, o tym, jaki jestem wspaniały. I kiedy tak coraz mocniej utwierdzałem się w tym postanowieniu, drzwi szczęknęły. Serce też mi szczęknęło. Jak zawsze o piątej, Kaja-Maja szła na swój dyżur do szpitala. Zobaczyłem, jak idzie przez podwórko, idzie w moją stronę. Wyskoczyłem zza trzepaka, aby zaprezentować się w całej okazałości. - Cześć, nazywam się Pizza Marinara i jestem członkiem wszechmocnego Stowarzyszenia Psychologów! Dzięki naszej znajomości neurolingwistyki i hipnozy opanowaliśmy elity całego świata, polityków, wojskowych, biznes, media, naukowców! Uzyskaliśmy dostęp do supernowoczesnych technologii nieznanych wszystkim ludziom! Możemy rzeczy niemożliwe! Rządzimy światem i każdym powiatem! - Przepraszam pana. A kiedy ominęła mnie z wyrazem udręki na twarzy, zbliżył się do mnie jakiś chłopiec w pachnącym benzyną dresie i coś łupnęło mnie pod okiem. Znalazłem się na ziemi, koło jego adidasów. A potem poczułem coś miłego, ciepłego na czubku głowy i to była jego ślina. Splunął na mnie. To nie był jej facet. To był chyba ktoś inny, kto stał pod jej oknem. Pojechałem do tego szpitala. Miałem coś wielkiego i puchnącego pod okiem, ale żeby kwalifikować się do pogotowia, zrobiłem sobie jeszcze kilka ran ciętych. - Matko Boska - powiedziała. - Co się panu... To znowu pan? - Tak, to ja - wysepleniłem. - To jakif pani wielbifel tak mnie fałatwił. - Ja nie mam wielbicieli - powiedziała, biorąc gazę. - Ma pani, ma. - Tak? - Tak. Kiedy wychodzi pani do fmietnika, cały fmietnik mruczy, a wfyftkie balkony skomlą, a fcury pfynofą dla pani najfmaczniejfe ochłapy, a ptaki umierają, a ludzie biją fie dla pani. - Ciekawe. Szczególnie z tymi ochłapami. Pan, rozumiem, jest też moim wielbicielem - powiedziała, wyrzucając zakrwawioną gazę i biorąc strzykawkę. - Tak. Oczywiście, organizafja kazała mi panią we mnie rofkochać, ale nie mogło byf pfyjemniejfego fadania, bo ja kocham panią. - Jaka organizacja? - Jeftem członkiem wfechmofnego Ftowafyfenia Ffychologów! Fięki nafej fnajomoffi neurolingwiftyki i hipnofy opanowalifmy elity całego fwiata, polityków, wojfkowych, biznef, media, naukoffów! Ufyfkalifmy doftęp do fupernowoczefnych technologii niefnanych wfyftkim ludziom! Mofemy fefy niemofliwe! Fąfimy ffiatem i kafdym powiatem! - Taaak - jej oczy zmrużyły się, jak do żartu albo do mordu. - To ja chyba zawołam psychiatrę. - Nie tfeba, pfefief ja jeftem ffychologiem. A pofa tym, ja mógłbym panią zdobyf bardzo profto. Nie tak, jak teraf, bufąf fpółfufie. - Przepraszam, nie zrozumiałam. - Nie tak, jak teraz, budząc współczucie - powiedziałem głosem numer siedem w skali od jeden do dziesięciu, niby płaskim, ale z ukrytym pogłosem wibracji, sugerującym, że ten mężczyzna, pozornie rzeczowy, w duszy skrywa ocean uczucia. Ręce lekko oparłem na biodrach ruchem zbliżonym do gładzenia, sugerując za razem stanowczość, przyjaźń i zmysłowość. Zgryzłem w ustach miniiniektor z atropiną i już po sekundzie moje źrenice rozszerzyły się na znak sympatii. Moje serce spowolniło bicie, przez co mój oddech stał się spokojny. Jej oddech też. - To wie pan co? - powiedziała. - To niech pan raczej zdobywa mnie tak. - Sama nie wiem, dlaczego to robię - powiedziała, nakładając sobie kolejną porcję gęsi pieczonej w glinie. - Sama nie wiem, dlaczego z tobą rozmawiam. - Bo - odpowiedziałem i zrobiłem dłuższą pauzę, albowiem gęś była wyborna - bo zobaczyłaś przez chwilę najdoskonalszego mężczyznę twojego życia. - Przez chwilę to za dużo powiedziane. Przez sekundę. Przez ułamek sekundy. - To bardzo wyczerpujące, bycie najdoskonalszym mężczyzną czyjegokolwiek życia, a szczególnie twojego. To mogą być tylko krótkie chwile. - Dlaczego "szczególnie mojego"? - Bo to, kim jesteś i jaka jesteś, szczególnie wysoko stawia poprzeczkę - powiedziałem i dolałem jej jasnozłotego wina KaPeEs, dostępnego tylko dla członków Stowarzyszenia. Milczała przez chwilę, tylko jej zielone oczy robiły się coraz bardziej jasnozielone. Natychmiast przestałem w nie patrzeć. Starałem się bardzo, aby nie wykorzystywać moich umiejętności, aby nie zwracać uwagi na wszystkie drgnięcia jej palców i źrenic. To wszystko, co w sobie chowała, miała oddać mi sama. - Ale ja już mam mojego doskonałego mężczyznę - powiedziała wreszcie. - Wiem - odpowiedziałem. - I zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką na siebie biorę. Bo biorę. Bo wiem, że nie możesz już żyć bez tego, co zobaczyłaś przez ułamek sekundy. - Jak mam do ciebie mówić? - zapytała, wtulając głowę w mój bok, pod ramieniem. Jej poduszka leżała trochę niżej niż moja. - Pizza Marinara. - Przestań. Jak mam cię nazywać? - Panie doktorze. - Oj, przestań się wygłupiać. - Nie wygłupiam się. Była naprawdę doskonała, bo ucichła. A to znaczyło, że zrozumiała, że naprawdę nie mam innych imion. - A ja, jak mogę do ciebie mówić? - zapytałem. - A jak chcesz? - Kaja-Maja. - Jak? - Kaja-Maja. Tak cię nazywałem, jak nie wiedziałem, czy masz na imię Kaja czy Maja. - Ja się nazywam Ewelina. - Aha. - Wszyscy zawsze mówili na mnie Ewa. Tylko mama mówiła Inka. Ale ja nie lubiłam ani Ewy, ani Inki. - Dlaczego? - Bo Inka to była nazwa takiej kawy, ohydnej. A ksiądz na religii mówił, że Ewa była zła i że przez nią to wszystko, bo zdenerwowała Pana Boga. - Nie ma Pana Boga, na szczęście. Jest tylko Kwiaczor. - Co? - Człowiekiem rządzą cztery potężne moce: Kwiaczor, Misio Plusio, Masażysta Misiołowski oraz Jadalny Artur. - O czym ty mówisz? - Zdradzam ci podstawy mojej i kolegów władzy nad ludzkością. Jeśli umiesz oddziaływać na te cztery moce, umiesz oddziaływać na każdego człowieka. Najpierw jest Kwiaczor. To kwietny kaczor i kaczy kwiat. Ma skrzydła jak liście i dziób jak płatek. Jest żółty jak kaczeniec. - Czy on jest dobry? - O tak, ale zupełnie inaczej, niż to ludzie sobie wyobrażają. Kwiaczor jest poczciwy i zrzędliwy jak ciotka, ale równocześnie piękny jak topaz, wspaniały jak słońce i lew. To poczciwa zrzędliwość wykuta ze złota i posadzona na tronie. Jest jak sympatyczna kucharka o połamanych paznokciach z pereł. Misio Plusio to mały embrion z wielkim fiutem, który już w łonie swojej matki wyruchał ją od środka, a kiedy się urodził, okazał się pluszowym misiem. Ciąża dała jego matce więcej rozkoszy niż najlepszy seks na świecie, a poród był gorszy niż śmiera. Misio Plusio obdarza ludzi wielką rozkoszą, a potem znika bezpowrotnie. Masażysta Misiołowski egzystuje na najniższym poziomie wymiany międzyludzkiej, jakim jest handel. Ale za to handluje na najwyższym poziomie ludzkiej egzystencji. Płacisz mu organami, a on wypełnia twoje życie poczuciem spełnienia. Na przykład jedna nerka za rok masażu. - A ten... Ten czwarty? - Jadalny Artur? To postać, której nie umiem rozgryźć. Palce u stóp, łydki i kolana. Uda, płeć, biodra i talia, piersi, ramiona, szyja i ona. Ona, czyli twarz. Wszystko zobaczyłem, wszystkiego dotykałem, we wszystkim byłem, cały czas pilnując się, żeby tego nie czytać. Żeby to czuć, ale żeby tego nie czytać. Nie mogłem jednak nie odczytać nagłego skurczu palców wskazujących. Porwałem lampkę nocną i uderzyłem ją w głowę. A potem, żeby udusić całe to nagłe wycie i szlochanie, usiadłem na jej piersiach i rękami mocno przycisnąłem grdykę. - Jaki ty jesteś ciągle niedojrzały - mówił Najlepszy Kebab w Całym Berlinie. - Myślałeś, że można tak sobie poderwać kobietę, w jeden wieczór, bez żadnych fidry- i madrygałków, bez hipnozy? I myślisz, że kobieta może być aż tak zachwycająca, nie znając naszych sposobów, będąc poza naszą organizacją? Hihihoho, pozwól, że tak się z ciebie zaśmieję, hihihoho. - To była wasza agentka. To znaczy nasza agentka. - Oczywiście. Przecież chciała cię zabić, w czym się w końcu zorientowałeś z ruchu jej palców. - Dlaczego chcieliście mnie zabić? - Z tych samych powodów, co ją. - A ją chcieliście też zabić? - Tak, tyle że z nią nam się udało. Ty ją zabiłeś, ty. - Ale dlaczego? Dlaczego ją i dlaczego mnie? - A jak myślisz, dlaczego w ogóle kogoś? Jak myślisz, dlaczego nasi agenci ciągle giną? Trudne misje? Dlaczego ostatnio ponad dwudziestu, w tym twój zastępca Pizza Volcano, no więc dlaczego tych ponad dwudziestu zginęło na bagnach pod miastem, z powodu radykalnej zmiany mentalnej jednego z agentów, który wgrał sobie nową osobowość? Dlaczego ja muszę ciągle hipnotyzować cię tak, żebyś co chwilę widział Jadalnego Artura? Jak myślisz, kim jest Jadalny Artur? Po co jest Jadalny Artur? Po co Artur jest Jadalny i się je? Najlepszy Kebab w Całym Berlinie przełknął wielki kawał surowego mięsa, wstał od stołu, poprosił kelnerkę o mikrofon i różową marynarkę, a potem zaczął występ. - Dlaczego ciebie, dlaczego ją? To bez znaczenia, hohoho hoho, Albowiem ważne jest, aby agenci Nasi ginęli, przez kostuchę ścięci. Nieważne którzy, bo najlepiej wszyscy, Mili, niemili, lepcy czy też śliscy, Powinni zginąć, tak jak w tlenie hel, Albowiem to jest naszej mafii cel. Organizacja, o Boże, o Boże, Jest tak wszechmocna, że już wszystko może, A kiedy taką masz moc, ach, podniebną, To wtedy jest ci, ach ach, wszystko jedno, Kto wszystko może, ten ma wszystko w dupie, Jakie to mądre i jakie to głupie. Dlatego nasza, ach, organizacja Nie wie, czy gdzieś tam jest jej bytu racja. Właśnie dlatego, że mafia jest jak bóstwo, Wybrała sobie, ach, ach, samobójstwo. Czarny plus - Jesteś za dobry - powiedziała. Miała wielkie, niebieskie, prawie fioletowe oczy. Miała też dziesięcioletniego synka i męża, który stracił rok temu pracę. Do tej pory nie mógł się pozbierać. A ona nie mogła go zatrudnić. Prezes by się nawet na to zgodził, ale ona czułaby się upokorzona, mąż zresztą też. Była czterdziestoletnią kobietą i moją szefową. - Co to znaczy, za dobry? - zapytałem. - Za bardzo boisz się sprawiać ludziom przykrość. - Czy to źle? - Zbyt często tam, gdzie trzeba podejmować jasne decyzje, twoje wypowiedzi zbliżają się... jakby to powiedzieć, zbliżają się do modelowej realizacji zasad starej, dobrej szkoły pod hasłem: "Na dwoje babka wróżyła". Boisz się opowiedzieć po którejś ze stron. - Aaa... - odpowiedziałem. - Właśnie. Byłam ciekawa, jak mi odpowiesz. A ty co powiedziałeś? - Aaa... - powtórzyłem. - Aaale chciałem powiedzieć, że szanuję twoje zdanie. Szanuję twoje zdanie, ale... - Wystarczy. Nawet teraz nie powiedziałeś: "Co ty, Bożenka, porąbało cię? Ja tu robię to i to, i to, i w ogóle co ty sobie myślisz, a pamiętasz to zebranie, gdzie się postawiłem?". Nie. Ja cię wyrzucam z pracy, posyłam na bruk, skazuję na strach i biedę, niszczę ci karierę, unicestwiam twoje perspektywy życiowe, ponieważ mam, być może błędne, zdanie, że jesteś przypadkowo zabłąkanym w świat mediów i marketingu Misiem Plusiem, a ty zaczynasz od: "Szanuję twoje zdanie". - Aha. Czyli wszystko, co powiem, będzie użyte przeciwko mnie? - Tak, kurwa, tak! Jesteś w pracy! A właściwie już nie jesteś. Najprzykrzejsze w tej rozmowie nie było to, co ona powiedziała, ale fakt, że w naszej firmie jest tak zwana otwarta przestrzeń. Nawet szefowa siedzi we wspólnej sali i oficjalne rozmowy z pracownikami przy jej biurku słyszane są przez wszystkich. Taka jest polityka firmy. Kiedy mi to powiedziała, zrobiłem coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiłem. Zazwyczaj kiedy mnie opierdalała, stałem, wpatrując się w jej pantofle i wyobrażając sobie, że wszyscy koledzy w sali właśnie dostali zawiadomienie o wielkiej wygranej na loterii i dlatego chwilowo nie zwracają uwagi na to, co się dzieje przy biurku szefowej. Czasem nawet pozwalałem sobie wyobrażać, że to ja dostałem zawiadomienie o wielkiej wygranej na loterii. Tym razem jednak udało mi się jakoś na chwilę podnieść oczy i na chwilę rozejrzeć po sali. Spodziewałem się oczu. Oczu rozbawionych, złośliwych, tryskających rozkoszą na widok tego, co się ze mną dzieje. Zobaczyłem plecy. Każdy siedział przy swoim komputerze i gorączkowo stukał w klawiaturę. Musieli skończyć sprawozdania na jutro. Codziennie musieli kończyć sprawozdania na jutro. Być może, tak naprawdę nigdy nie interesowali się tym, co mnie spotyka. Jeszcze wczoraj bym się ucieszył tą obojętnością. - Pamiętaj, że twój kontrakt przewiduje tylko miesięczną odprawę! - krzyknęła jeszcze Bożenka. - Do zobaczenia za miesiąc pod śmietnikiem. Pod śmietnikiem znalazłem się już po dwudziestu minutach. To było pierwsze miejsce, w które poszedłem po tym, jak zabrała mi firmowy identyfikator i nawrzeszczała jeszcze na korytarzu. Chyba jednak mnie nie lubiła. - Mój kontrakt przewiduje tylko miesięczną odprawę - powiedziałem Ziutkowi i Rudemu. - Nie wiem, czy za miesiąc będę mógł wam pomagać w takim zakresie, jak dotąd. - Miau - odpowiedzieli Rudy i Ziutek z rozczarowaniem. Powinienem był powiedzieć inaczej. Powinienem był powiedzieć: "Won, cuchnące kocury! Nie dla kota kiełbasa! Dosyć żywienia was, wy niedorobione skrzyżowania tygrysa z makakiem! Uaaa!!!". Wtedy w ich zielonych jak miętowe landrynki oczach pojawiłoby się coś w rodzaju szacunku. Co prawda, trwałoby to przez ułamek sekundy, bo zaraz potem by uciekły. Ale przynajmniej tyle by trwało. Niestety, nie umiem używać takich słów wobec staruszek, dzieci, inwalidów i kotów. Nie umiem ich nawet używać wobec Bożenek. Co mogłem zrobić? Co mogłem zrobić, kiedy ona na mnie krzyczała? Co ja w ogóle mogłem zrobić? Ta robota z Bożenk1 najwyraźniej była nie dla mnie. Ale Bożenka nie była wcale jeszcze najgorsza. Wszystkie roboty tego typu były nie dla mnie, bo wszyscy szefowie w robotach tego typu byli szefami typu Bożenki. Powinienem zmienić branżę. Ale ja już się raz przekwalifikowywałem. I kosztowało mnie to dużo zdrowia, praktycznie całe. Nie miałem siły, żeby zrobić to drugi raz. Wiecie jak to jest czasem, kiedy właśnie podnosicie się z łóżka, jesteście już w tej dziwnej pozycji, w połowie drogi, kiedy jeszcze leżycie, ale już w powietrzu, i tylko wasze nogi dotykają podłoża, i nagle, w tym momencie opadacie z powrotem na łóżko. To jest to, co czułem w związku z przekwalifikowywaniem się. Poza tym, jeśli byłem aż tak dobry, to na pewno mogłem mieć kłopoty z przekwalifikowaniem się. W ogłoszeniach o pracy nikt nie pisze, że szuka człowieka dobrego. Nikt nie pisze w CV: Jestem dobry". Dobro nie jest więc szczególnie poszukiwaną kwalifikacją na rynku pracy. To uświadomiłem sobie pod śmietnikiem. Może właśnie dlatego w swoich krzykach Bożenka tam mnie wysyłała. Bo dopiero pod śmietnikiem zrozumiałem to, co ona chciała mi przekazać. W pierwszej chwili pomyślałem, że mógłbym być dilerem narkotyków. Byłem jednak na to za stary, a poza tym - być może za sprawą wieloletniego przyzwyczajenia - wolałem wybrać bardziej humanitarne rozwiązanie. Zabijać szybko. Oczywiście, to tak się łatwo mówi. Zacząłem od rzeczy małych, dokładnie od czekoladowych ludzików. W supermarkecie na osiedlu są takie małe czekoladowe ludziki. Zawsze brakuje ich na półce, bo jest promocja i ludzie wykupują je jak oszalali. Jeszcze tego samego dnia poszedłem do supermarketu i znalazłem ostatnią partię czekoladowych ludzików. Było ich dwanaście w opakowaniu. Czekałem chyba z pół godziny, aż przyszła taka jedna babcia. Znam ją trochę z widzenia, bo często tu robi zakupy i chyba zawsze ma przynajmniej jednego ludzika w koszyku. Teraz nie miała. Sięgnęła w stronę półki, żeby ten brak uzupełnić i wtedy ja błyskawicznie wsadziłem ludziki do mojego wózka. Popatrzyła na mnie tak, jak gdyby zobaczyła coś bardzo dziwnego. Przestraszyło mnie to nawet trochę i wyciągałem do niej rękę z ludzikami, żeby sobie wzięła, kiedy przypomniałem sobie, że mam być zły. Zagryzłem wargi, i kiedy ona już brała ode mnie te ludziki, nagle wyszarpnąłem je z powrotem. Jeden się zgniótł i wtedy zobaczyłem, że babcia płacze. Wracałem z supermarketu z wielkim bolesnym gniotem w środku zamiast serca i żołądka. Wiedziałem, że babcia wciąż płacze. I wtedy nagle w środku mnie, gdzieś koło tego bolesnego gniota, poczułem coś, co gdyby było muzyką, byłoby marszem tryumfalnym. Muzyka zwycięstwa, muzyka człowieka wolnego. Powoli wyprostowałem się, a dziwny grymas na mojej twarzy okazał się zupełnie nowym uśmiechem. Promocja mówi, że każdy czekoladowy ludzik zjedzony, to nakarmiony jeden głodny Murzynek w Afryce. I kto mówi, że ludzie są źli? Kupują ludziki, choć nie można wygrać pasty do butów ani komórki. A całą promocję wymyśliła Bożenka. Inną rzeczą, którą zrobiłem, było włożenie dziecku dwóch surowych jajek do pieluchy. Matka pobiegła do działu odzieżowego, zostawiając wózek. Pewnie na chwilę, ale ta chwila wystarczyła, żeby odchylić przód śpioszko-ogrodniczek gówniarza i rozgnieść tam dwie mokre, klejkie niespodzianki. Zanim się rozgniotły, wyglądało to przez chwilę tak, jakby niemowlakowi wyrosły dwa potworne jądra gdzieś trochę ponad fiutkiem. Stałem ukryty po drugiej stronie półki z pomidorami w puszkach, czekając krzyku: "Kto to zrobił?!". Zamiast tego było: "Oj gówniarzu, gówniarzu, znowu zrobiłeś swojej mamie coś takiego!". Z tymi rzeczami musiałem się jednak pilnować, bo mogli mi zakazać wstępu do supermarketu, a ten był najtańszy w okolicy. Było to ważne ze względu na to, że miałem tylko jeden miesiąc odprawy. Finanse na jeden miesiąc musiałem jakoś rozciągnąć na trzy miesiące, bo nie spodziewałem się, żebym szybciej mógł przejść do zabijania ludzi. Już z kotem było trudno. Ziutek w pewnym momencie przestał miauczeć i skrzeczeć, a zaczął wydawać z siebie wycie, wycie psie, wilcze, a w ostatniej sekundzie ludzkie. W zeszycie napisałem sobie: "Zabicie kota. Plusy: 1. Zabiłem go w końcu. 2. Nie puściłem mu szyi ani na chwilę. 3. Przydeptywałem mu równocześnie ogon, żeby utrudnić szarpanie. Minusy: 1. Dałem się podrapać. 2. Płakałem". Założyłem sobie taki zeszyt. Narysowałem sobie w środku taką czarną kulkę. Przed kulką stał mały chłopczyk, a między nimi latały plusy i minusy. Codziennie dopisywałem nowe plusy i minusy i sprawdzałem, jaki jest bilans. Po zabiciu kota było więcej minusów niż plusów. Postanowiłem, że codziennie będzie ich co najmniej po równo, więc rzuciłem jeszcze Ziutkiem w dziewczynkę, ale to już nie na moim osiedlu. Musiałem zabić człowieka, zanim jeszcze skończą mi się zapasy. Wiedziałem, że jak się skończą, to będę musiał go zabić, żeby zabrać mu portfel, a to jest trudne. Trudno jest zabić kogoś, bo się musi. Łatwiej jest zabić kogoś, bo się chce. Dlatego już na początku drugiego tygodnia zacząłem ćwiczyć w lasku z Jasiem. Jasio był wysoki, ciemny i nieżywy. Był zdezelowanym manekinem, który stał w charakterze dekoracji w ogródku pewnego młodzieżowego lokalu. Pewnego razu zapomnieli schować go do środka na noc, więc porwałem go i, zasapawszy się porządnie, dotaszczyłem go do lasku, który zaczyna się niedaleko mojego osiedla. Przez pierwszą noc nie udało mi się wyjść daleko poza: "Dobry wieczór, przepraszam, ma pan może zapalniczkę?". Drugiej nocy przyładowałem mu w oko, ale jakoś niepewnie. I chociaż niepewnie, ręka boli mnie do teraz. Manekiny są zrobione z trwalszej materii niż ludzie, powiedziałem sobie, co nastrajało optymistycznie. Wynikało z tego, że definitywne uszkodzenie człowieka będzie łatwiejsze niż Jasia. Trzeciej nocy wbiłem Jasiowi nóż w krocze. A czwartej nocy zobaczyłem, że jakieś łobuzy potłukły go kamieniami i zrobiło mi się przykro, bo gadałem trochę do niego między jednym ćwiczeniem a drugim, i zdążyłem się już przyzwyczaić. Następnego ranka postanowiłem zabić dziecko. Przez pół godziny spacerowałem po osiedlu i było takie przyjemne słońce, że prawie zapomniałem, po co wyszedłem. Ocknąłem się dopiero, gdy usłyszałem: - Spierdalaj, ty chuju! - krzyczał chłopczyk, który wyrywał drugiemu coś świecącego i terkoczącego, co mogło być tylko mieczem laserowym. Chłopczyk miał włosy tak jasne, że aż białe i był w takim wieku, że trudno było powiedzieć, czy będzie albinosem, czy blondynem. Drugi chłopczyk, rudawy, popłakał się. - Albert, ja powiem twojej mamie! - krzyknął. - Powiedz, powiedz! Moja mama ci przypierdoli! Moja mama wierzy mnie, a nie jakimś chujom! - Albercie - powiedziałem, zbliżając się do chłopca. - Czy wiesz, że to bardzo brzydko tak przeklinać? - Pan jest tu z osiedla? - Nieważne skąd jestem. Stąd czy nie stąd, zawsze mogę znaleźć twoją mamę i opowiedzieć jej, jak się zachowywałeś. Czy myślisz, że twoja mama byłaby zadowolona, słysząc, jak się odzywasz? - Proszę pana, ale bo ten chuj... - Albercie! - Ale proszę pana... - Nie ma żadnego ale. Powiedz mi, Albercie, czy chciałbyś, żeby cię ludzie szanowali? Żeby cię lubili? Żeby mówili: "Ten Albert to fajny koleś"? Chłopczyk zmarszczył się. - Pewnie - powiedział. - Ale... - Nie ma ale, Albercie. Na tym świecie są brzydkie słowa i brzydkie rzeczy. Są też dobre słowa i dobre rzeczy. Tego, kto mówi dobre słowa, spotykają dobre rzeczy. Tego, kto mówi brzydkie słowa, spotykają brzydkie rzeczy. Bardzo brzydkie i bardzo bolesne. - Co pan robi?! - syknął nagle głos kobiety. Odwróciłem się i zobaczyłem wysoką blondynkę, gdzieś przed czterdziestką, ale szczupłą, smukłą, o lekko skośnych oczach. - Przedstawię się - powiedziałem. -Jestem Hubert Wagłowski i mieszkam tu na osiedlu. Widzi pani, na skutek intensywnego poświęcenia się pracy, jestem człowiekiem bezdzietnym, a właściwie samotnym, nad czym boleję. Przed chwilą uciąłem sobie bardzo miłą pogawędkę z pani synem... Ale przysięgam, nie robiłem tego, żeby zaznajomić się z mamą, bo nie miałem pojęcia, że Albert ma taką mamę. Uśmiechnęła się. Pewnie z ulgi, że to ona jest dla mnie obiektem seksualnym, a nie Albert. Ale też dlatego, że lubiła być obiektem seksualnym. Albert też się uśmiechnął, z radości, że na niego nie doniosłem. Była to radość przedwczesna. - Widzi pani, mam nadzieję, że Albert się nie obrazi, ale muszę pani powiedzieć, że przyłapałem go na pewnych zachowaniach, o których chciałbym z panią porozmawiać. Zmarszczyła się, identycznie jak jej syn. - Chyba wiem, co pan ma na myśli. - To temat na dłuższą rozmowę. - No... Wie pan... Zapraszam do mnie. Ja też właściwie jestem - westchnęła - człowiekiem samotnym. Odbyliśmy długą pogawędkę przy herbacie, w mieszkaniu pełnym ceraty. - Wie pan - powiedziała. - Ja nie wiem, co mam z nim zrobić. On kłamie, przeklina, zabił kiedyś kota. Ja wtedy się wściekłam i go sprałam, i wie pan, następnego dnia wracam do domu, a tu na półmisku cytrynka, listek sałaty i rybka elegancko pokrojona, przybrana szczypiorkiem. - Może to jest jakaś metoda - odpowiedziałem. - Sprała go pani i następnego dnia zrobił pani obiad. - Rybka z naszego akwarium. - Aha. - Ale ja go kocham, bo każdy inny mężczyzna pewnie byłby jeszcze gorszy - popłakała się, patrząc na mnie z nadzieją. - Przepraszam - powiedziałem i wyszedłem do łazienki. Pewnie pomyślała, że jestem wzruszony i chcę ukryć łzy. I rzeczywiście byłem wzruszony, bo nie mogłem zabić jej synka. Jej zresztą też nie. Dlatego tylko zrobiłem kupę na środku łazienki, podtarłem się czystym ręcznikiem i po cichu wymknąłem się z mieszkania, podczas kiedy ona szlochała w kuchni. Następnego dnia ćwiczyłem zabijanie metodą rysunkową. Rysowałem człowieczka, który wali drugiego człowieczka pałą albo maczetą. Najpierw bardzo schematycznie, potem ludziki nabierały coraz więcej detali, takich jak: oczy, palce, dziury, szpik, przekrój odciętej szyi. Kiedy już zabiłem czternastego ludzika, zacząłem rysować same detale. Okazało się, że to pomaga. W nocy też śniły mi się detale i wcale się nie bałem. Rano obudziłem się wyspany i w bardzo dobrej formie. Wyszedłem sobie na spacer i doszedłem na taką dużą łąkę. - Proszę pana! - zawołało coś w krzakach. Rozejrzałem się, ale krzaki były całkowicie nieruchome. - Proszę pana! - zawołało znowu. Podszedłem do wielkiej kępy, wyglądającej jak postrzępiona gąbka. Rozchyliłem kilka zielono-brązowych strzępów i zobaczyłem połowę człowieka wystającą z brązowego bajora. - Proszę pana! Pfu! Da mi pan jakąś gałąź, bo utopię się tutaj! Pfu! - wołał młody chłopak o intensywnie niebieskich oczach, ni to dmuchając, ni to plując na wielkie atakujące go muchy. Gałąź była, nawet odpowiednio długa, tylko trzeba ją było urwać, a że była dość gruba, trochę to potrwało, zanim udało mi się ją ułamać. Do tej pory z chłopaka wystawała już tylko głowa i ręce. Ich odbicia drżały na powierzchni kałuży. Uchwycił się tak, że aż zdarł korę. Pociągnąłem go mocno i wydobyłem coś, co poza głową i dłońmi przypominało bałwanka błotnego. To znaczy bałwanka ulepionego z błota zamiast ze śniegu. Jego oczy patrzyły na mnie z tak wielką wdzięcznością, że aż niesmaczną. I wtedy przypomniałem sobie, co ja robię. A właściwie, co powinienem zrobić. Pchnąłem go z powrotem tak mocno, że od razu zanurzył się po nos. Nawet nie krzyknął, nie miał czasu. Ręce też za chwilę zatonęły, razem ze swoimi drżącymi odbiciami. O mało nie zmarnowałem mojej pierwszej szansy zabicia człowieka. Wielkie, błotniste bajoro okazało się nieocenione. O wiele łatwiej jest zabić, gdy twoim wspólnikiem jest bajoro, bagno, woda, w ogóle coś większego. Wiadomo, że większy ponosi większą odpowiedzialność. Przerzuciłem wąską kładeczkę przez bajoro. Wąską kładeczkę, to za dużo powiedziane. Właściwie deskę. W tym celu musiałem ją zabrać jednemu z licznych tutaj kanałków. Kilka dni później poznałem pewnego młodego człowieka, który interesował się filmem. Powiedziałem mu, że jestem reżyserem i że chcę nakręcić film o ludziach, którzy odkrywają istnienie wielkiej ryby na bagnach. To miała być komedia, oczywiście. Zaproponowałem mu, żeby został moim asystentem. Zrobiło się wesoło. Przez sześć dni i nocy tworzyliśmy scenariusz. Wielka ryba wciągała ludzi pod wodę i połykała, aby wypluć ich, jeszcze żywych, w zupełnie innych miejscach. Ludzie nagle znajdowali się w rurach kanalizacyjnych, w kanałach, w luksusowych wannach wyłożonych marmurem, wydawali ciche jęki słyszalne przez zlewozmywaki, a gdzieś tam w tle rozbrzmiewało ciche dyszenie wielkiej ryby. Wreszcie w niedzielę poszliśmy zobaczyć tak zwane location, czyli miejsce na bagnach, gdzie można byłoby nakręcić ten film. Byłem tak zaangażowany w sprawę filmu, że dopiero kiedy Mateusz - bo tak się chyba nazywał - wszedł na kładeczkę, przypomniałem sobie, po co tu przyszedłem. I wywróciłem kładeczkę. Poniewczasie zorientowałem się, że nie zabrałem mu portfela. Ale i tak pewnie nic w nim nie miał. Po tym coś dziwnego się ze mną stało, bo przez dwa dni spałem bez przerwy. Śniło mi się wiele rzeczy, bardzo kolorowych i gęstych, ale przede wszystkim zupa. Kiedy się obudziłem, byłem strasznie głodny, a za oknem świeciło wspaniałe słońce. Znaczyło to, że bagno wyschło i nie było gdzie topić. Wyszedłem kupić bułki i żółty ser, a kiedy szedłem przez lasek oddzielający mój dom od sklepu, dokładnie tuż przy szczątkach Jasia-manekina dostrzegłem jakiegoś innego chłopca, w białych adidasach. Siedział na pniaku i pochylał się nad Jasiem, jak gdyby zaciekawiony tym, kto mógł zadać rany kłute manekinowi. Szybko porwałem urwany konar z ziemi i uderzyłem chłopca w głowę od tyłu. Było jeszcze bardzo wcześnie i nikt nie mógł zobaczyć tego, co się stało, najmniej sam chłopiec, który leżał na szarym piasku i barwił go na czerwono. Sklep był w bloku obok, ale po jego drugiej stronie. Zaspana sprzedawczyni niczego nie mogła widzieć i kiedy wszedłem, powiedziała bez obaw: - Dzień dobry, co podać? - Dzień dobry. Poproszę - zacząłem, ale nie skończyłem, bo ją też zabiłem. Od tej pory musiałem się bardzo pilnować za każdym razem, gdy wychodziłem na dwór, bo każdy przygodny kontakt mógł skończyć się czymś poważnym, i to przy świadkach. Niemniej jednak udało mi się jeszcze poznać kilkunastu, a może nawet więcej młodzieńców i w miarę bezpiecznie utopić ich w bagnie. Ogólnie też starałem się spacerować po bagnach, bo tam mniej musiałem się powstrzymywać. Mniej musiałem się powstrzymywać, bo mniej spotykałem ludzi. Jakoś jednak udało mi się dotrzeć do wuja, który mieszkał za bagnami. Na szczęście, po drodze znalazłem gniazdko piskląt kuropatwy, które schowałem do kieszeni. Podczas rozmowy z wujkiem co chwilę dusiłem jedno pisklę w kieszeni, dzięki czemu mogłem się trochę kontrolować. - Co ty tak popiskujesz co chwilę? - Ja? Z radości, wujku. Bo to prawdziwy żart w stylu angielskiego czarnego humoru - powiedziałem. - Ciocia oszaleje. - Oj tak - uśmiechnął się, różowy, gładko ogolony i okrągły. - Czegoś takiego jeszcze w życiu nie czytała. Schował do szuflady papierek, na którym napisał, że przyznaje się do zabicia dwudziestu kilku młodych chłopców z powodu bólu zębów i odchodzi na zawsze. Wyszliśmy na długi spacer. Po powrocie do domu wziąłem kąpiel, a w kąpieli zacząłem liczyć. W Polsce mieszka jakieś czterdzieści milionów ludzi. Jeśli będę usuwał jedną osobę dziennie, to do końca najdłuższego życia zabiję około piętnastu tysięcy osób. To było za mało. Po kąpieli wziąłem przewodnik turystyczny i na podstawie mapki zrekonstruowałem sobie na podłodze cały plac z najtańszych kostek rosołowych wraz z kolumnadą, którą zrobiłem z papierosów. Wyobraziłem sobie, jak wchodzę w ten tłum, jak czekam przy jednym z papierosów, jak powoli przeciskam się przez tłum. Tłum jest jak woda w garnku. Najpierw stoi spokojnie i bez ruchu, potem zaczyna się kotłować. Ludzie podskakują, krzyczą, wspinają się na palce. Ja też staję na palcach. I najpierw na ścianie pałacu widzę wielki cień dziwacznego wehikułu z dziwaczną postacią. A dopiero potem samą postać. Dziwaczna postać w białej szacie unosi ręce do góry, macha nimi, jak gdyby chciała odlecieć. I odlatuje, tyle że do tyłu, bo właśnie władowałem w nią trzy strzały. Trzy strzały i zaraz rzucam broń na ziemię. Jest chwila wielkiej ciszy, prawie spokoju. Ludzie nie patrzą na mnie. Patrzą na białą postać, która wygląda tak, jakby urodziła czerwoną ośmiornicę przez dziurę w brzuchu, aż wreszcie przewraca się na plecy. I nagle wszyscy wrzeszczą. Rzucają się do przodu, unoszą mnie ze sobą, lamentują i ja razem z nimi. Już jestem pewien, że nikt mnie nie nakrył, kiedy nagle już leżę na ziemi. Kajdanki. Kopią mnie i krzyczą: "porca troia". A potem siedzę przykuty do krzesła przed szczupłym i suchym brunetem, któremu to wszystko opowiadam. A on patrzy na mnie i mówi po włosku: "Ty nie stałeś się zły. Ty zawsze byłeś. Tu non sei diventato un cattivo. Per volerlo diventare, hai sempre dovuto esserlo". Ale ja go zabijam, i zabijam wszystkich karabinierów, i jeszcze kilkunastu innych rzymian, a potem wracam tu i w zeszyciku, między rysunkiem chłopca a czarną kulką, rysuję sobie jeden duży czarny plus.