10201

Szczegóły
Tytuł 10201
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10201 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10201 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10201 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Andrzej Zimniak Tytul: Miłosne dotknięcie nowego wieku Z "NF" 9/96 Wujaszkowi Brechtowi, wynalazcy okrętu o siedmiu żaglach i czterdziestu armatach, który bierze kurs na Wyspy Szczęśliwe, poświęcam Gdy zmierzchało nad kiczowatą zielenią pagórków, Gruba Berta wcierała w skronie kroplę muzycznego olejku "Die Klassik von Lotte Lenja" i rozpoczynała swój codzienny, prywatny taniec. Wtedy wszystko wychodziło jej lepiej: na kolorowo potrafiła wyobrazić sobie bombardowanie, pożary, walkę półnagich najeźdźców z policjantami w wykrochmalonych koszulach, rabunki na bogatych i pełne finezji gwałty na damach. Krzyczała, śmiała się i skakała po kajucie, obijając się o szafy i waląc kolanami w Uważny Monitor. Potem nagle stawała przed lustrem i oglądała swój beczułkowaty tors i wielką, kudłatą głowę. Wyglądała przez okno, zakrywała dłonią usta i biegła do schowka. Grzebała w kieckach jak szalona, jakby od tego zależało jej życie. Ubierała się w szeroką suknię sięgającą podłogi, na głowę wciskała kapelusz z satynowymi kwiatami, a w rękę brała małą torebkę z prawdziwej skóry. W zamieszaniu mogła wyglądać jak prawdziwa pani, której przytyło się po kilku ciążach. Teraz nadchodziło najlepsze. Drzwi powinien wyważyć herszt tych kochanych skurwysynów. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i trzy miesiące temu, nie poznawał jej w przebraniu i od razu zabierał się do gwałcenia. Takiej damulce przecież nie przepuści! Berta zmagała się z nim oczywiście przed lustrem. Jedną ręką zadzierała sukienkę, drugą ją obciągała. Wpychała dłoń pod bieliznę, jednocześnie wymyślając napastnikowi od najgorszych. I jedno, i drugie wychodziło jej zupełnie nieźle. Potem, już po tym haniebnym uczynku, intruz rozpoznawał ją i w chwili panicznej trwogi chciał się zastrzelić. Klękał, bił się w piersi, takie szerokie i owłosione, i przed śmiercią prosił o przebaczenie. Oczywiście wybaczała mu, nie certoląc się zbyt długo, a on stawał z pochyloną głową i pytał: na kim spośród mieszkańców Stacji wykonać wyrok śmierci? Odpowiadała: na wszystkich! Wtedy, zawsze w tym samym momencie, muzyka szczęśliwie kończyła się, a ona szła do baru myć szklanki, zbierać pety i przetykać kanalizację. I wysłuchiwać tych idiotycznych dowcipów. Tamtego dnia nie zdążyła dojść do najsmaczniejszego epizodu, bo już podczas przepychanki przed lustrem ktoś otworzył drzwi. Nie zamknęła ich na klucz, zresztą nigdy tego nie robiła. Od samego początku nikt niczego u niej nie szukał. Bluznęła, rzuciła się z pazurami. Ale to był tylko Adonis. Grek, grajek, dupodajek. Taki fiut. Drobny, z talią kobiety, śniadą cerą i długimi rzęsami, w sam raz dla amatorów. Oficjalnie zatrudniony jako nadzmysłowiec. Wszedł jak automat, z opuszczoną głową, powłócząc nogami. Pod pachą targał nieodłączną gitarę. - Czego? - warknęła, i tak dość uprzejmie. - Tutaj jest najlepiej. Najcieplej, naj... spokojniej. Mogę zostać? Berta wytrzeszczyła oczy. W ciągu ośmiu lat rozmawiali najwyżej kilka razy, on zajęty głównie rozdysponowywaniem swoich wdzięków i śpiewaniem modnych przed laty piosenek, ona kuflami i kieliszkami. Czub? Zboczony ze zboczenia, czyli normalny z odzysku? Musiał być chyba potrójnie zboczony, bo ona, Gruba Berta, tylko raz w życiu się spodobała. Została wybranką rosłego psa z dziwnej rasy włochatych buldogów, którego musiała zastrzelić, bo był cholernie uparty. - Siedź, jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Ale ja idę do roboty. Ze złością zdarła z siebie przebranie, zwinęła w kłąb i wcisnęła do szafy. Wychodząc trzasnęła drzwiami. Szła wąskimi, zagraconymi korytarzami, nie odnawianymi od czasu montażu. Za zakrętem był bar i sceneria jej życia: szklanki, kufle, kieliszki. Fusy po kawie, szminka na szkle, rzygocina na talerzu. Maszyna do zmywania zepsuła się pięć lat temu i tak już zostało. Brak części. Niezupełnie, bo częścią wyposażenia jest przecież ona, Berta. Naładowana jak front atmosferyczny, z wściekłością zaatakowała górę brudnego szkła. Chętnie by coś rozbiła, ale teraz robili same nietłukące skorupy, do licha. Regulowała temperaturę wody, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Znów Adonis, ta cholerna baba z wąsami. - Mogę tu posiedzieć? A może... w czymś pomóc? Tego już było za wiele. Odbiło mu zupełnie, czy tylko dostał kosza od innego palanta? Nachyliła się i zasyczała: - Zjeżdżaj stąd, gnojku, bo dostaniesz takiego kopa, że umrzesz z głodu w locie na Matkę Ziemię! - Ale... ja przepraszam... ja tylko... chcę posiedzieć - jąkał się niemiłosiernie. Ja nic złego... ja się boję. Boję się, bo ich jest tylu. I są źli, wszyscy. Ani jednego przyjaciela. - O czym ty ględzisz? - Berta aż zapomniała o złości. - Tylko nie opowiadaj o swoich przyjaciołach, bo mdło się robi! - Och, przepraszam, ja nie mówię. Przy tobie jest lepiej, mniej strachu. Nie wiem, ale tak jest. - Do diaska, nijak nie idzie cię zrozumieć. Gadaj wreszcie jak człowiek! - Oni lecą gdzieś z pełnego kosmosu, dużo, mnóstwo, źli, bardzo źli. Mówiłem Komendantowi, ale on mnie wyrzucił i tylko się śmiał. Mówił, że idzie transport uranu dla Orbity. Ale to nie tak, transport zawsze czułem inaczej, zupełnie inaczej. Chcę być przy tobie, blisko. Mogę zmywać albo nawet mogę zrobić ci dobrze, tak jak zechcesz. Tylko nie każ mi iść. Był jeszcze niższy od niej, więc patrzał w górę, patrzał tak dziwnie jak nikt dotychczas. Jak dziecko oczekujące na niesprawiedliwą karę. Wzdrygnęła się, ale jednocześnie poczuła coś, co nie było przykrością. To coś wdzierało się siłą w jej zamarły świat. - Psia krew, spokoju nie dadzą - zaklęła. - Siadaj i nie przeszkadzaj, i nie ględź trzy po trzy, bo słuchać tego nie można! Komendant brzydził się chemią, ale musiał wklepać w ucho krem sensoryczny. Dopiero wtedy usłyszał słabą odpowiedź, głos niknący w trzaskach wyładowań atomowego wodoru. Jego końska twarz nie wyrażała niczego, tylko oczy miały cierpiętniczy, malaryczny wygląd. "...dowódca okręgu Transjowisza...ecjalne pasmo alarmowe..." - Zgadza się! Natychmiast potrzebuję pomocy. Zbliża się flota ośmiu okrętów osiedleńców New Age Opera albo może transgwiazdowców pokoleniowych, nieważne. Stacja jest w niebezpieczeństwie! Trzaski odpłynęły jak fala cofająca się po żwirze, a w uchu Komendanta odezwał się wyraźny głos. "Kim jesteś?" - Do licha! Już się przedstawiałem: Tychon, Stacja 23 na Tytanie. Żądam pomocy! "Skąd wiadomo, że flota jest inwazyjna?" - Zażądali bezwarunkowej kapitulacji. Na wizji! "Podaj współrzędne obcych obiektów". Żel nawigacyjny był przygotowany. Tycho zanurzył w nim czubek palca i ostrożnie potarł skroń. Znów napłynęły trzaski, ale słowa dało się jeszcze zrozumieć. "Mają do was około jednej doby drogi. Nic nie poradzę, mój najszybszy okręt potrzebuje dwóch miesięcy, aby dotrzeć do tamtego rejonu. Poddajcie się". - Gówno! Sam dobrze wiem, jak zginąć, więc nie potrzebuję światłych rad! "To rozkaz. Sytuacja jest trudna, ale nie stanowi precedensu. Poza tym opanujcie się, Komendancie". - Możesz mi wskoczyć, generałku. Nie podlegam pod waszą administrację, na szczęście jestem tylko geologiem - stwierdził spokojnie, bo tak naprawdę nie liczył na pomoc. Tylko cud mógł sprawić, że w pobliżu ćwiczyłaby jakaś korweta. Przerwał łączność i sięgnął po zmywacz. Weszli do jej pokoju cichaczem, jakby robili coś niedozwolonego, najpierw Berta, potem wślizął się Adonis. Zapaliła światło i po raz pierwszy od ośmiu lat zauważyła brud i bałagan. Adonis objął ją od tyłu, przytulił. Ostry ból szarpnął jej wnętrzności i ucichł, pozostało ciepło. Żachnęła się. - Odwal się, gnojku. Nie chcę, żebyś mnie dotykał, rozumiesz? Było za późno. Za późno o dziesięć lat upokorzeń. Teraz wszystko wydawało się śmieszne i głupie. Może nie powinno się strzelać do psów? Odepchnęła go i podeszła do Uważnego Monitora. Jeszcze nigdy nie uruchamiała odbioru wizjostrady, wolała olejki muzyczne albo melodramatyczne kremy, ale teraz dotknęła płytki. Sensor obwąchał jej palec i rozjaśnił ekran, który wypełnił się niemym tłumem. Krzyknęła i zatoczyła się. Chwyciła Adonisa i zasłoniła się nim, jakby to mogło pomóc w odwróceniu biegu czasu, w retuszu przeszłości. Ale tamten uśmiechał się głupio, opuszczając swoje powabne rzęsy. - Dobrze mi z tobą - zamruczał. - Wiem, że oni chcą cię kochać. Grzeję się przy twoim piecyku. Tu bezpiecznie. Ekran zaludniały krępe, silnie zbudowane postacie o nieproporcjonalnie dużych głowach i wyłupiastych oczach. Byli tacy jak ona, Berta: takie same beczułkowate torsy, identyczne kudłate łby, nawet mieli podobnie ukształtowane twarze. Gdy zauważyli, że na nich patrzy, zaczęli pochylać głowy, najpierw ci stojący z przodu, potem pozostali. Rzuciła się naprzód i wyłączyła wizję, a potem odwróciła monitor do ściany. - To nic nie da - stwierdził Adonis. - Standardowa, stała komunikacja. - Chcesz powiedzieć, że mogli oglądać mnie od dawna? - Jasne. Oni też. Ale oni dopiero od wczoraj pozwalają oglądać siebie. - A wy...? Ty też? Podglądałeś, świnio?! - Nie, ja... nie. Skąd! - Wynoś się. Przypadł do jej kolan, objął je. - Nie wypędzaj mnie, proszę. Tam za drzwiami jest tyle nienawiści, czuję ją o tu, w głowie, jak tylko wyjdę. Ci osiedleńcy bardzo nie lubią Komendanta i całej reszty. Pewnie zrobią im coś złego. A wokół ciebie jest tak ciepło. Daj mi być ze sobą, Berto. Nikt nigdy tak do niej nie mówił. Nikt nie kładł głowy na jej kolanach. Nikomu nie była naprawdę potrzebna, nikt nie chciał z nią pobyć nawet przez chwilę. Wieczna zmarzlina odtajała. Opuściła rękę i niezdarnie pogłaskała go po włosach. Przytulił się jak pies. Widocznie takie jej pieskie szczęście. - Proszę usiąść wygodnie, może w tamtym fotelu, pani Berto. Napije się pani herbaty? A może kawy z koniaczkiem? Komendant spacerował wielkimi krokami po gabinecie. Nawet nie usiłował ukryć zdenerwowania. - Nie pijam takich świństw. Berta przysiadła na brzeżku fotela na wprost ciemnej tafli monitora. Patrzyła nieufnie za wysokim mężczyzną, od którego na kilometr czuć było starym capem. Już nie raz pytał ją, czy kochanków wynajmuje na godziny czy na minuty i co jej rodzice robili w cyrku. I nigdy nie mówił do niej "pani". - Pani Berto. Ma pani do wypełnienia szczytny obowiązek wobec nas wszystkich, a także wobec siebie. - Zaraz, zaraz. - Potrząsnęła głową. - Pan mi płaci pensję, a ja wykonuję swoje obowiązki. Wszystkie i jeszcze trochę. Na dziś nie mam nic do odpracowania. Zatrzymał się, górował nad nią jak wieża. Myślała, że krzyknie albo nawet uderzy. - Myślę o czym innym, droga pani. O obowiązku moralnym. - Nie mógłby pan mówić po ludzku? W barze już pewnie zabrakło szklanek. Sapnął ze złością, ale zaraz opanował się i rozpoczął spacer w głąb pokoju. - Dobrze. Czy pani kiedyś komuś pomogła? No, pożyczyła pieniędzy, zaprowadziła do lekarza, poradziła w trudnej sytuacji? Wzruszyła ramionami. - Nikt nigdy o nic takiego mnie nie prosił. - No więc ja teraz panią proszę - wypalił w śmiesznym półobrocie. - Rzecz jasna, będę pamiętał o sprawie. Na przykład przy rozdziale nagród. - Aha. A teraz chce pan pożyczyć parę groszy? Tychon jęknął i uniósł obie ręce. Mógł naprawdę budzić litość. - Kobieto, dlaczego tak wszystko utrudniasz? Przecież ja chcę także twojego dobra. Nie zawsze byłem sympatyczny, ale, uwierz mi, nie zawsze mogę być taki. I nie tylko wobec ciebie. Nie odpowiedziała. Miała już dosyć tej rozmowy i chciała zaszyć się za kontuarem swojego baru, być wreszcie sam na sam z brudnymi talerzami i kieliszkami. Może na zaplecze przyjdzie Adonis? - A więc do rzeczy - mówił dalej wysoki, przebiegły mężczyzna. - Od pewnego czasu obserwujemy grupę nowoosiedleńców, którzy zbliżają się do nas w nieznanych, ale chyba niezbyt przyjacielskich zamiarach. Oni także obserwują nas od dawna, a ty, Berto, jesteś traktowana ze szczególną uwagą. Najpierw myślałem, że wzięli cię za kogoś innego, ale od wczoraj jestem z nimi w bezpośrednim kontakcie. Oni śledzą cię i... darzą cię szacunkiem, tak można by to ująć. Berta zaczerwieniła się i pochyliła twarz. Czy ten skurwiel zawsze będzie mógł kpić z niej bezkarnie? Tychon podszedł i usiłował położyć jej dłoń na ramieniu, ale odsunęła się jak od zarazy. - Berto, nigdy nie mówiłem poważniej niż teraz. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie, ty także. Póki możemy, spróbujmy zaradzić złu. Chociaż wątpię, czy to odniesie jakikolwiek skutek, spróbuj z nimi porozmawiać. Musimy dbać o nasz wspólny dom. Wyprostowała się, zacisnęła wargi. - Dobrze. Teraz, zaraz! Ekran zamrowił szkaradnymi postaciami. - Chcę mówić z waszym przywódcą! - Berta bezwiednie podniosła głos. Efekt był piorunujący. Pierwsi w szeregu, którzy na jej widok zaczęli pochylać głowy, padli na kolana. Wśród stojących dalej powstał bałagan: jedni klękali, inni chcieli uciekać. Do przodu przepchnął się niski grubas i skłonił się do ziemi. - Jestem Arisz Pierwszy. Lecimy do Ciebie, Pani. Berta wytrzeszczyła oczy. Nie mogła złapać powietrza. - Do mnie?! - wykrztusiła. - Tak, Pani. Ostatni Prorok zmarł wczoraj. Dobrze znał Twoje imię, Pani. - Zaraz, zaraz - wtrącił się Tychon. - Przybywacie po nią? Chcecie ją zabrać? Arisz wskazał na stojącego obok, tamten poszukał wzrokiem kogoś następnego. Dopiero czwarty w tej sztafecie odpowiedział, patrząc gdzieś w bok. - Jak na szatański pomiot rozumujesz zadziwiająco prawidłowo, Tychoju. Tak, lecimy do Niej. - Więc weźcie ją sobie! Już, zaraz, natychmiast! Za pięć minut wysyłam ją wam w sondzie kartograficznej! Berta odruchowo zerwała się z fotela i rozejrzała, jakby chciała uciekać. Komendant zaśmiał się krótko, szczekliwie. Ze Stacji nie było ucieczki, zielone landszafty namalowane zostały na podświetlanych szybach. - Nie!! - krzyknął osiedleniec. - Lecimy także do ciebie, Tychoju - dodał już spokojniej, aż zbyt spokojnie. - Ostrzegam wszystkich synów szatana: kto tknie Panią, poniesie karę o najwyższym wymiarze. Oczywiście w naszym rozumieniu. Nikomu także nie radzę próbować ucieczki kapsułą, bo czas przeżycia w czymś takim jest krótki. Cholernie krótki. Komendant zbladł, po policzku przebiegł mu nerwowy tik. Zwrócił się do Berty: - Powiedz coś, ma miłość boską, przecież po to nawiązaliśmy łączność! - Wszystko zostało już powiedziane - odparła spokojnie. Podeszła pod sam monitor i zwróciła się do wpatrzonego w nią tłumu: - Przybywajcie. Czekam na was od lat. W barze było pustawo: pod sztucznym oknem uranolog obściskiwał studentkę krystalografii, a w kącie jak zwykle zapijał się energetyk Udo. Kelnerka Liza miała obfity okres, więc Berta dyżurowała za kontuarem i musiała obsłużyć doktora Kurta, który właśnie wdrapał się na stołek przy bufecie. Doktor był felczerem weterynarii, ale żaden prawdziwy lekarz nie dał się ściągnąć na to zadupie, z którego Słońce wyglądało jak gasnący pet. - Cześć Berta - zagaił. Postanowił być poufały. Raptem wszyscy stali się przyjacielscy i poufali. - Co podać? - Kawę. Co myślisz o tym wszystkim? - Niby o czym? - Co ty, Berta. Nie bocz się na mnie. Przecież zawsze byliśmy dobrymi znajomymi, no nie? - Jeszcze jak. - Postawiła przed nim parującą kawę. - Coś jeszcze? - Ciekawe, na co jesteś im potrzebna. Tym njuejdżoperom. Widzisz, moja droga, w tej Stacji od lat masz swoje stałe miejsce, zapewnione środki utrzymania, znajomych, lepszych lub gorszych, ale zawsze jakichś. Tamtym z góry jesteś do czegoś potrzebna na już, na zaraz. Co będzie potem? Podobno u nich nie obowiązują żadne ludzkie prawa, to zdziczałe, wynaturzone komuny, potomkowie skinów i satanistów. - Tychon pana nasłał? - Co ty, Berta, przecież byliśmy po imieniu. Nie pamiętasz? - Czego chciał? - Sam przychodzę, nikt mnie nie przysyłał. Trzeba pogadać, sprawa jest poważna. Brzęknęła szklanka, Berta obejrzała się na salę. Geologowie świdrowali ją wzrokiem, energetyk też odstawił flaszkę i patrzał. Wzruszyła ramionami. - Też tak uważam. Ale ja niczego nie chcę. Od nikogo. Kurt oblizał wargi. Na jego kanciastej twarzy znać było wysiłek, z jakim dobierał słowa. - Przecież... wezwałaś ich. Transmisja szła na całą Stację. - Aha, świetnie. Drugiej rozmowy nasz miły Komendant już nie transmitował. - Była druga? - Kazałam im się wynosić. Powiedziałam, że ich nie chcę i że z nimi nie polecę. Albo żeby wzięli mnie z kapsuły. Albo z platformy wiertniczej. Mówiłam też, żeby przylecieli kiedy indziej, bo jeszcze nie jestem gotowa. - Podniosła pięści do skroni. - No tak. - Kurt bawił się łyżeczką, ale nie potrafił opanować drżenia palców. - Można powiedzieć, że przedstawiłaś im sporo wariantów. Co oni na to? - Kłaniali się. Pytali, czy teraz bardziej mnie męczycie niż dawniej, i kiedy przebrała się miara. Nie ma z nimi normalnej rozmowy. - Może warto spróbować jeszcze raz? Jeśli te wyrzutki tu wtargną, wystrzelają wszystkich, a ciebie zarżną na ofiarę dla diabła! - A dajcie wy mi wszyscy spokój, i ci z góry, i z dołu! Czy nawet tak daleko od Ziemi nie można znaleźć odrobiny ciszy, wszędzie musi docierać wasza cholerna złość?! - krzyknęła na całe gardło, do niego i do tamtych na sali, co przyszli poudawać. Rozejrzała się, cofnęła głębiej za kontuar. Znała przecież swoje miejsce. Miejsce przy zlewie. - Uspokój się, Berto, ja nie chciałem - mitygował Kurt, wykonując uspokajające ruchy dłońmi. Nie mógł powstrzymać szybkiego spojrzenia w górę, na sufit. - Przecież zawsze byliśmy dobrymi znajomymi. Nie zapomnij o tym! Wreszcie wróciła Liza i Berta z ulgą uciekła na zaplecze. Tam czekał Adonis. - Berta...? Leżeli obok siebie, dotykając się tylko ramionami. Oddychali ostrożnie, obawiając się spłoszyć tę chwilę. - Nie śpię. - Czy kiedyś... kogoś lubiłaś? Zaśmiała się. Jej śmiech podobny był do kaszlu. - Miałam szczęście do zwierząt. Mnie polubił pewien pies, można nawet powiedzieć, że pasowaliśmy do siebie urodą, a ja kiedyś zakochałam się w kocie. Takim dzikim, który przybłąkał się do Instytutu. Pieściłam go i karmiłam śliwkami w czekoladzie. To był mój Maciuś. - Pamiętasz rodziców? - Nie znałam ich. Nie wiem, kim są lub byli. - Może jesteś tubiczką? - Zwariowałeś? - A co w tym złego? Tak naprawdę to nie wiadomo, co kto ma w środku i skąd. Chodzą słuchy, że njuejdżopery to tubiczki, odporne na białaczkę kosmiczną. Wyhodowali ich i wypuścili. Dla tych mądrali z Ziemi nie jest ważne, co robią ich probówczaki, ważne jest, żeby badać ich przeżywalność w otwartym kosmosie. Są podobni... - Przestań ględzić byle co! Sensacyjki, psia kość! - Nie złość się, Berta, przecież już nic nie mówię. Tak ludzie gadają, pewnie głupoty. Kto dojdzie, kiedy każdy ma swoją prywatną prawdę. Chwilę leżeli w ciszy. Ciepło w miejscu styku ich ramion każde odbierało zupełnie inaczej, ale oboje znów wstrzymywali oddechy. - A ty? - Co ja? - No, lubiłeś kogoś? - Taak... jeśli chcesz o tym mówić. - Chcę. Powiedz. - Wiele razy, to były przygody. Takie podniecenie, jak po szprycy. Za każdym razem bałem się, że się nie spodobam czy źle wypadnę albo byłem piekielnie zazdrosny. To męczy, ale kiedyś miało swój sens. Teraz grzeję się w twoim cieple, jestem spokojny. Tak jest lepiej. Dużo lepiej. - Co to znaczy: kochać? - Mieć kogoś jedynego, nie do wymiany, i lubić go za to, że jest właśnie taki, jaki jest, bez ulepszania. Zobacz, jak my... - Cicho. - Położyła mu dłoń na ustach. Były suche i gorące. Wtem dalekie tąpnięcie wstrząsnęło Stacją, jęk metalowych grodzi rozpełzł się po całej konstrukcji. Adonis ścisnął Bertę za ramię z taką siłą, że krzyknęła. - To oni - powiedział zachrypłym głosem. - Zaczęło się. Drzwi otwarły się z hukiem i do pokoju wpadł Tychon. Chwycił Bertę za ręce i siłą wywlókł na korytarz. Okręt osiedleńców New Age Opera wystrzelił czterdzieści chemicznych armat, które precyzyjnie dotarły nad cele i pokazową salwą zniszczyły główne układy sensoryczne Stacji. Wtedy okręt usiadł tuż obok i wysunął pneumatyczny korytarz, usztywniony przez wewnętrzne ciśnienie, którym przebił ścianę kopuły mieszkalnej nie powodując jej rozhermetyzowania. Osiedleńcy natychmiast rozpoczęli penetrację. Pierwszy padł administrator Jurgens, który wyszedł naprzeciw przybyszom, aby z nimi porozmawiać. Jego rdzeń pacierzowy rozpuścił się w ciągu ułamka sekundy po ataku enzymatycznym. Drugą ofiarą była sprzątaczka Angelica; ukryła się w ubikacji i tam dopadł ją gaz rozweselający. Udusiła się po podręcznikowych trzech minutach bez powietrza. Potem zginęli na posterunku trzej hydraulicy, wyznaczeni do obrony czynnej. Usiłowali strzelać na wprost z laserów geologicznych, ale patrząc przez rozpylony anizotropowy gaz organiczny ulegli złudzeniu optycznemu i tylko rozpruli salę konferencyjną. Dopadły ich zmutowane trzysekundowe bakterie, które przed samounicestwieniem potrafiły zamienić życiodajną krew ofiary w jeden gigantyczny skrzep. Dalsza droga była wolna i dwunastu bojowników Opery Nowego Wieku wpadło do hangaru, po którym w panice miotała się reszta załogi Stacji. Tychon zasłaniał się Bertą jak żywą tarczą. Osiedleńcy pokłonili się jej głęboko, a Arisz wystąpił przed oddział i wyrzucił żywą kroplę, która zatoczyła łuk i posłusznie wpadła w usta Komendanta. Ten zzieleniał, zesztywniał i padł jak kłoda. - Zabiłeś go? - spytała Berta. Drżała ze strachu. - Nie, Pani. Każdy w Twoim otoczeniu jest wyłącznie pod Twoją władzą. - Więc mogę decydować? - Wciąż nie była pewna swego. - Powiedz słowo. Pomyślała o tym, jak ludzie chcieli ją sprzedać, oddać, poświęcić, aby ocalić własne tyłki. Przypomniała sobie upokorzenia i samotność. Brudne szklanki i talerze. Hodowlaną mysz, potworka, tubiczkę. - Chcę, aby zginęli. Wszyscy! Wszyscy oprócz jednego. - Wskazała na Adonisa. - Powiedziałaś. Jak mają umrzeć? - Wyrzućcie ich stąd. W pustkę, na zewnątrz! Ruszyli. Polowali na załogę jak na zające, wyciągali spod podwozi wózków i korpusów sond, chwytali za włosy, wykręcali ręce. Ludzie krzyczeli, szarpali się, płakali. Zostali zwleczeni pod śluzę. Pierwszy leżał Komendant. Arisz ocucił go balsamem i postawił na nogi. - Umierasz, szatański pomiocie. Już jesteś trupem! Chwycił go za kark i wziął zamach. Inny odblokował mechanizm wyjścia. Wtedy Berta podniosła rękę. - Poczekajcie! Wszyscy zastygli w pół ruchu. Działo się z nią coś dziwnego. Chodziła wokół unieruchomionych postaci, zaglądała w okrutne oblicze Arisza, przyglądała się ściągniętej przerażeniem twarzy Tychona. Oglądała zatrzymane na policzkach łzy i obejmujących się w trwodze ludzi. Naraz świat wokół przestał być złą bajką, w której każdy śmiał się w kułak z jej skarg i złorzeczeń i w której nic od niej nie zależało. Teraz stała się władczynią i musiała uważać na każde słowo, bo one zrobiły się ciężkie jak armatnie pociski. Tychon. Pewnie miał na Ziemi ministerialne aspiracje. Był tym mniej odchuchanym z braci i musiał się stale dowartościowywać, musiał zostać najlepszym. Tacy idą w Himalaje albo w politykę. To desperaci. Ale Tychon został tylko Tychojem, nic mu nie wychodziło. Naprzykrzał się, więc w końcu zesłali go tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Naprawdę doczekał się tego czarta, he. Czy Tychon potrafił kochać? Tak, miłość nie pyta o zdanie, więc mógł zakochać się w bardzo zwyczajnej dziewczynie, ale ta nijak nie pasowała do jego planów. Jak damski okaz trzeciego sortu może pomóc w wielkiej karierze? A on przecież musi im pokazać! Teraz pewnie myśli o tej Hildzie i o swoim zmarnowanym życiu. Mały, głupi dewiancik. Jak zresztą każdy w tej Stacji. A Kurt? Nieudacznik, nie potrafił nawet porządnie wziąć się za studia. Ciągle zmieniał pracę, a tak naprawdę to z niego rezygnowano. Tutaj przynajmniej nikt nie zwolni go z dnia na dzień. Czy kochał? Takich kobiety nie lubią, bo one chcą wić sobie gniazdka i do tego potrzebują solidnych opiekunów. Liza? Lubiła się pieprzyć, miała ze trzydziestu kochanków, nie licząc przelotnych. Teraz często ogląda magazyny rodzinne: przytulne wnętrza, rumiane dzieci, poranna kawka z mężem. Lubi reklamy w telewizji, bo tam jest tak ładnie. Zrzędzi, docina jej, Bercie, ale nie raz siada w kącie i gapi się w kieliszek. Chciała mieć chociaż nieślubne dziecko, ale nie wyszło. Za dużo skrobanek. Inni? Przynajmniej raz na dzień chciałoby się ich wszystkich wysłać do czarta. Małych, głupich, złych, zagubionych, samotnych. Na ich rękach jest brud, ale nie krew. - Arisz? Znów wszystko ruszyło, koniec antraktu. Lecz Arisz nie odważył się wyrzucić Tychona na zewnątrz. Czekał. - Tak, Pani? - Czy zabijałeś bez potrzeby? Puścił swoją ofiarę i stanął z pochyloną głową. - Proroctwo mówi: "Za błąd zapłacisz krwią". Czy popełniłem błąd, Pani? - Odpowiedz! - Zawsze była jakaś potrzeba, Pani. Podczas ataku na Stację zabijałem bez konieczności, ale to ułatwiało dalszą akcję. Tutejsze pomioty wreszcie zrozumiały, że opór jest bezcelowy. - Sam wybierzesz sobie śmierć, Ariszu. - Powiedziałaś, Pani. Dalej Proroctwo mówi: "Jeśli przybędziecie za wcześnie, odejdziecie z niczym". Wybacz nam naszą gorliwość w pośpiechu, Pani. Zanim zdołała wykonać najmniejszy ruch, skoczył wprost na odblokowane drzwi śluzy i wypadł na zewnątrz. Jego ciało rozprysło się w obłok krwawej mgły, który natychmiast znikł, wessany przez próżnię. Widoczny przez przezroczystą taflę ściany okręt osiedleńców drgnął jak zranione zwierzę, skurczył się i obniżył. Miejsce Arisza zajął następny w hierarchii. Czekał z pochyloną głową. - Jak mam cię nazywać? - Jestem Borisz, Pani. Twoje słowo pozostaje dla mnie przykazaniem. - Zbierz swoich ludzi i odejdź. Niech wszystkie okręty odlecą. Nie chcę was tutaj! - Powiedziałaś. Wynieśli się jak duchy, jakby znikli. Otwór po rękawie pneumatycznym zarósł bioszkliwem, a ich okręt uniósł się i odleciał bez grzmotu i ognia, aż stał się punktem w kluczu ośmiu podobnych. Flota wzięła kurs na zewnętrzny kosmos. Kurt klęknął i modlił się przez chwilę. Potem podszedł do Berty. Wykonał ruch, jakby chciał wziąć ją za rękę, ale wymanewrował tak, aby podrapać się w policzek. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił zacząć. Stał przed nią i mienił się na twarzy. Energetyk Udo płakał jak bóbr i nie wyglądało, żeby się tego wstydził. Kelnerka Liza śmiała się histerycznie. Przydałaby się jej jakaś pigułka albo ktoś powinien dać jej w twarz, ale nikt się nią nie interesował. Pielęgniarz Amadeusz ściskał się z łącznościowcem Wolfgangiem i myślał tylko o jednym: jak kurewsko się cieszy, że przeżył. - Luuudzie!! - ryknął na całe gardło Tychon. - Chodźcie na wódkę! Stawiam wszystkim! Wciąż klęczał, nie miał siły się podnieść, wojenna biochemia wywoływała nieliche efekty uboczne. Ktoś podał mu ramię. Niedoszłe ofiary gramoliły się, przepychały do wyjścia. Nawet abstynent Frodo gnał na jednego. W końcu nie co dzień odprawia się kostuchę od samych drzwi. W barze bałagan był coraz większy. Ściągano flaszki z półek, sięgano do pudeł, zabrakło kieliszków. Udo ciągnął Jasia Wędrowniczka z kufla, a Frodo sączył coś prosto z butelki. Nie wiedział, co to było, nie znał się na tym. Najważniejsze, że flacha wyglądała kolorowo niby wywrócony na lewą stronę kalejdoskop. Berta nie czuła nic oprócz znużenia. Ogarnęło ją niewyobrażalne zmęczenie, wielkie jak morze, bezkresne jak kosmos. Umarła, chociaż jej ciało uparcie oddychało, przetaczało krew, wykonywało wyuczone ruchy. Odpakowywała butelki i podawała ludziom. Sama nie spróbowała ani kropli. Załoga najpierw śpiewała i krzyczała, potem darła się ile sił. Część już legła w boju z procentami. Gdyby teraz powrócili osiedleńcy, nie musieliby używać żadnej broni. Berta wyszła zza kontuaru, żeby sprzątnąć walające się szkło. W poprzek przejścia, między stolikami, leżał Tychon. W pozycji horyzontalnej wydawał się jeszcze większy. Przy upadku wypadł mu pistolet, teraz czołgał się za nim między stolikami. - Beeltuniu - mamrotał do niej - jaka dobla dziw.. dzieeczynka. Coo...ś spaniałeeo. Wyyawicielka, cholela jedna...Tylko nie plubuuj znowu swoich śtucek, bo...kuuwa... Obeszła go łukiem i zbierając butelki doszła pod Uważny Monitor. Był i tutaj, a jakże, one są wszędzie: oczy i uszy twoje i twojego habitatu. Wyprostowała się i spojrzała w zagasłą, wyłupiastą banię. Czy oni wciąż jeszcze o niej myślą? Czy Borisz i inni jej wybaczą? Czy kiedyś... powrócą? Liza kiwała się nad szklanką. Nagle znieruchomiała. Tam była Berta. Berta przed Monitorem. Stała i wpatrywała się w szarą taflę. Ujęła się pod boki jak co wieczór, kiedy najpierw tkwiła bez ruchu w kącie, a potem powoli rozkręcała się w wariackim tańcu. Wszyscy pokładali się ze śmiechu, ale potem stało się to wszystko... - Ona tam jest... - zaczęła cicho, jakby bała się wywołać nieszczęście - ona ich wezwie...ona robi to samo! Ratunku!! - zakończyła krzykiem. Nie chciała umierać po raz wtóry. Bardzo się bała i wciąż krzyczała, a jej piskliwy głos łatwo wybijał się ponad pijacki gwar. Ucichli. Ci, którzy jeszcze cokolwiek widzieli i byli w stanie się ruszać, zbliżyli się. Tychon dźwignął się na kolana i podniósł pistolet. Lufa kreśliła w powietrzu dziwne figury geometryczne. Ludzie odsunęli się, ktoś krzyknął. Liza darła się, zasłoniwszy sobie uszy dłońmi. Komuś wypadła butelka i głucho stuknęła w podłogę. Strzał był cichy i miał pogłos podobny do westchnienia. Pocisk trafił Uważny Monitor, który jęknął i zwinął się ruchem żywego zwierzęcia. Berta krzyknęła i przytuliła się do niego, jakby z martwej tafli mógł przyjść ratunek. Dopiero teraz zaczęła krzyczeć. Wzywała Borisza. Komendant nie zdążył wystrzelić po raz drugi, bo do akcji wkroczył Kurt, ten tchórzliwy niedojda, który nigdy niczego nie potrafił doprowadzić do końca. W każdym z nas może któregoś dnia w jakichś niezwykłych warunkach obudzić się coś takiego: heroizm, determinacja, zdolności przywódcze. A może jeszcze inne cechy, o których istnienie nikt nas nie podejrzewał, łącznie z nami samymi. Kurt podbiegł i wyrwał Tychonowi broń, a potem uderzył go w twarz. Adonis, który poprzednio stale trzymał się blisko Berty, uciekł, a teraz odsuwał się od niej coraz dalej. Widocznie piecyk przestał grzać, a on tak bardzo potrzebował ciepła. Nie wiedział, czy ma się zbliżyć do Komendanta, czy do Kurta. Tychon dźwigał się z podłogi. Wciąż nie mógł się porządnie wyprostować. - Ty draniu - syknął. Był szary na twarzy, ale wytrzeźwiał i mówił prawie normalnie. - Zapłacisz mi za to. - Pan, Komendancie, będzie odpowiadał za usiłowanie morderstwa - zimno odparł Kurt. - Świadków mamy dosyć. - Ja i morderstwo? Chyba oszalałeś, człowieku. Celowałem i trafiłem w monitor, żeby ona nie mogła ponownie nawiązać kontaktu. Czy to nie jest dostatecznie jasne? - Nie wiem, czy przed chwilą był pan w stanie w cokolwiek skutecznie celować. A od orzekania o winie są sądy. Biedny Adonis nadal nie wiedział, przy którym z nich się ogrzać. Na wszelki wypadek stanął pośrodku. - Owszem. Będziesz musiał wyjaśnić to i owo. Ale do czasu rozprawy odizolować trzeba przede wszystkim ją. - Wskazał na Bertę. - Inaczej znów sprowadzi na nas nieszczęście. - Niech pan nie zapomina, że... - Że co?! Że kazała nas wszystkich pozabijać? A potem się zlękła? Co by się stało, gdyby strach przyszedł minutę później? Bercie zrobiło się niedobrze. Zapragnęła zasłonić sobie oczy i uszy, ale nie miała siły unieść rąk. Chciała uciec, ale coś porobiło się z jej nogami. Powinna podziękować doktorowi Kurtowi, ale on na nią nie patrzył. Po erupcji heroicznej odwagi znów skulił się w sobie, wpełzł do ślimaczej skorupy, powrócił do postaci niedojdy. Być może już nigdy nie doświadczy przemiany sprzed kilku minut. Wreszcie udało jej się poruszyć. Odeszła, ciężko szurając stopami. Poszła do baru, na zaplecze, do swoich brudnych szklanek, kieliszków i talerzy. I choć wszystko pokryte było szarym osadem, poczuła się trochę lepiej. Jednego było jej naprawdę szkoda: piecyka miłości. Pierwszy raz w życiu doświadczyła tego rodzaju ciepła i wpadła w nałóg. Okazało się, że miłość jest cholernie interesowna, ale przyjęła to ze spokojem, bo zawsze była bardzo daleko od wszelkich idealizmów. I jeśli później, jeszcze na Tytanie, czy potem na więziennym podwórzu, czy za kilka lat znów na Tytanie - już pod rządami następnego Komendanta - patrzyła tęsknie w niebo, to tylko z tego jednego powodu. Obiecali wrócić, więc jeśli tak uczynią, wtedy ona pogra zupełnie inaczej. Nie pozwoli tknąć nikogo ze Stacji, ale sama bez wahania przystanie do osiedleńców. Nie, nie sama. Weźmie ze sobą jakiegoś Adonisa, obojętne jakiego dupka. Bo tyle wie na pewno: nie jest ważne, kogo się kocha ani jaka jest przyczyna miłości. Ważna jest tylko sama miłość. I właśnie nią będzie żyć, wyłącznie nią, do końca świata. Ale osiedleńcy New Age Opera już nigdy do niej nie przylecieli. Widocznie w Proroctwie stało, że po raz drugi przybędą za tysiąc lat. Warszawa, styczeń 1996 r. Andrzej Zimniak ANDRZEJ ZIMNIAK będzie notka około 5 wierszy