10163
Szczegóły |
Tytuł |
10163 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10163 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10163 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10163 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
IAIN PEARS
RĘKA GIOTTA
(Przełożyła: Katarzyna Petecka-Jurek)
Zysk i s-ka
2003
1
Zakończona triumfem kampania generała Taddea Bottanda, mająca na celu zdemaskowanie tajemniczego angielskiego marszanda, Geoffreya Forstera, jako najbardziej niezwykłego złodzieja swojego pokolenia, rozpoczęła się od nadanego w Rzymie listu, który pewnego szczególnie pięknego poranka pod koniec lipca pojawił się na biurku generała w jego gabinecie mieszczącym się na trzecim piętrze Wydziału Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki.
Początkowo ten niepozorny ręczny granat, ukrywający się pod postacią oklejonej i ostemplowanej informacji, czekał sobie spokojnie, aż jak zwykle każdego ranka generał, trzymający się sztywno rutyny, strząśnie z siebie resztki snu i dopełni porannego ceremoniału podlewania kwiatków, przejrzenia prasy i wypicia filiżanki kawy, regularnie dostarczanej z baru po przeciwnej stronie Piazza San Ignazio.
Następnie systematycznie, sztuka po sztuce przeglądał przygotowaną przez sekretarkę pocztę, powolutku odgruzowując stos przeróżnych wiadomości, by wreszcie, około 8.45 wziąć do ręki cienką, taniutką kopertę i rozciąć ją nożykiem do papieru.
Nie odczuwał jakiegoś szczególnego podniecenia; list zaadresowany był ręcznie, drżącym, pełnym zawijasów charakterem pisma osoby w podeszłym wieku i wszystko wskazywało na to, że okaże się on kolejną stratą czasu. Każda instytucja może poszczycić się wierną grupką łagodnych szaleńców starających się zwrócić na siebie uwagę, pod którym to względem Wydział Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki nie stanowił wyjątku. Wśród tej - zasadniczo nieszkodliwej - menażerii każdy z pracowników wydziału miał osobistego ulubieńca, także i generał Bottando. Był nim pewien człowiek z Trento, utrzymujący, iż jest reinkarnacją Michała Anioła i domagający się zwrotu Dawida z Florencji, rzekomo bowiem Medyceusze nigdy mu za niego nie zapłacili tyle, ile powinni. Flavia di Stefano - zdradzająca czasem szczególne poczucie humoru, mające być może coś wspólnego z faktem, iż mieszkała z Anglikiem - słabością darzyła osobnika, który zatroskany trudną sytuacją nornika z Apulii groził, iż upaćka dżemem rzymski pomnik Wiktora Emanuela, by przyciągnąć uwagę światowej prasy. Według Flavii, podobny terroryzm gastronomiczny tylko by się szkaradztwu przysłużył i wielką miała ochotę, by odpisać i zachęcić do zrealizowania planu. Jak twierdziła, w niektórych częściach świata rządy przyznają nawet granty na podobne przedsięwzięcia.
Dlatego też nie paląc się szczególnie, Bottando usiadł wygodnie, rozłożył list i przeczytał go pobieżnie. Zaraz jednak, marszcząc czoło jak człowiek usiłujący przypomnieć sobie umykający pamięci sen, przeczytał go ponownie od początku, tym razem z większą uwagą.
Następnie podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił po Flavię, by i ona mogła się listowi przyjrzeć.
„Wielce Szanowny Panie”, rozpoczynał się list z tym przesadnym szacunkiem, który włoski język wciąż jeszcze zachował dla oficjalnej korespondencji. „Piszę do Pana, aby wyznać, iż jestem przestępcą zamieszanym w kradzież obrazu, niegdyś będącego własnością Palazzo Straga we Florencji. Przestępstwo to, do którego dobrowolnie się przyznaję, popełniłam w lipcu 1963 roku. Niechaj Bóg mi wybaczy, albowiem ja sobie wybaczyć nie mogę. Z wyrazami najwyższego poszanowania, Maria Fancelli”.
Wszedłszy do gabinetu, Flavia przeczytała list z minimalnym zainteresowaniem, po czym sprawdziła, czy aby nic jej nie umknęło. Następnie, odrzuciwszy z twarzy niesforne długie włosy, w zamyśleniu potarła czubek nosa otwartą dłonią i w końcu ogłosiła swój ostateczny i starannie przemyślany werdykt.
- Phi! - powiedziała. - I co?
Bottando w skupieniu potrząsnął głową.
- Coś. Może.
- Dlaczego tak pan sądzi?
- Wiek miewa swoje zalety - stwierdził pompatycznie. - Jedną z nich jest prastara pamięć, której wy, małolaty, posiadać nie możecie.
- W zeszłym tygodniu skończyłam trzydzieści trzy lata.
- W takim razie wy, małolaty w średnim wieku, jeśli przez to poczujesz się lepiej. Palazzo Straga brzmi mi jakoś znajomo.
Bottando postukał się długopisem w zęby, zmarszczył czoło i podniósł wzrok, spoglądając na sufit.
- Hm - mruknął.
- Straga. Florencja. Obraz. Hm.
Siedział tak, wyglądając w zamyśleniu przez okno, Flavia tymczasem cierpliwie czekała i zastanawiała się, czy zdradzi jej w końcu, co też takiego ma na myśli.
- Ha! - wykrzyknął nagle z pełnym ulgi uśmiechem, gdy po kilku minutach jego pamięć wreszcie zaczęła się sprawować jak należy. - Mam. Moja droga, czy byłabyś tak dobra i zajrzała do magazynu spraw wygasłych?
Mianem tym określany był niewielki schowek na szczotki, gdzie miejsce swego ostatniego spoczynku znajdowały najbardziej beznadziejne przypadki - przestępstwa, na rozwiązanie których szansa równała się nieomal zeru. Schowek pękał w szwach.
Flavia wstała, by wykonać polecenie.
- Nie da się ukryć - zauważyła sceptycznie, otwierając drzwi - że pańska pamięć nigdy nie przestanie mnie zdumiewać. Jest pan pewien?
Bottando machnął niedbale ręką.
- Zobaczysz, co znajdziesz - rzekł z przekonaniem. - Moja pamięć nigdy mnie nie zawiodła. My, stare słonie...
Nie pozostało więc Flavii nic innego, jak zejść do piwnicy, gdzie przez pół godziny rujnowała sobie ubranie, grzebiąc w stosach zakurzonych akt, skąd wychynęła triumfująca, lecz mocno niezadowolona.
Gdy uginając się pod ciężarem wielkiej i opasłej teczki, zjawiła się w gabinecie, dopadł ją atak uporczywego kichania, chwilowo uniemożliwiając zarzucenie szefa skargami.
- Na zdrowie, moja droga - ze współczuciem skwitował Bottando jej cierpienia.
- To wszystko przez pana - zdołała wykrztusić między jednym a drugim kichnięciem. - Tam na dole to istny obraz nędzy i rozpaczy. Gdyby nie zwaliła się na mnie cała kupa i rozsypała po podłodze, nigdy bym tego nie znalazła.
- Jednak ci się udało.
- Owszem. Upchnięte, bez ładu i składu w grubej teczce zatytułowanej „Giotto”. Cóż to za nazwa, na miłość boską?
- Och. - Bottando nareszcie zrozumiał. - Giotto. Dlatego mi się przypomniało.
- Mianowicie?
- Jeden z wielkich geniuszy swoich czasów - rzekł generał, uśmiechając się lekko.
Flavia znowu wpadła w złość.
- Nie o tego Giotta mi chodzi - wyjaśnił Bottando. - Lecz o dżentelmena o ponadludzkich zdolnościach, zapierającej dech w piersiach zuchwałości, prawie że niewidzialnego. Tak bystrego, tak przebiegłego, że - cóż! - w zasadzie nie istniejącego.
Flavia zmierzyła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem, na jakie podobnie enigmatyczne uwagi jedynie zasługują.
- Pewien pomysł, który pojawił się niespodziewanie któregoś spokojnego lata dawno temu - ciągnął. - Zaraz po tym, jak z Mediolanu zniknął Velazquez. Kiedy to było? Już wiem. W 1992.
Flavia spoglądała na niego z zaciekawieniem.
- Portret? Z kolekcji Calleone’a? Przytaknął.
- Tenże właśnie. Sprzyjająca awaria systemu alarmowego, ktoś wchodzi, zabiera obraz, wychodzi i znika. Szybciutko i czysto. Portret dziewczyny o imieniu Francesca Arunta. Odtąd nikt go nie widział, a dwa lata to szmat czasu. Zdaje się, że bardzo piękny obraz, chociaż nie istnieje żadne jego zdjęcie.
- Co takiego?
- Właśnie. Żadnego zdjęcia. Zadziwiające, nieprawdaż? Przynajmniej dla niektórych. Chociaż prawdę powiedziawszy, to dość powszechne. Dlatego sobie o tym pomyślałem. Dom pełen obrazów, a znika tylko ten, który nigdy nie został sfotografowany. W tym przypadku była przynajmniej kopia wykonana w dziewiętnastym wieku. Tam, na tablicy.
Wskazał na wiszącą w odległym kącie tablicę, na której znajdowała się tak zwana diabelska lista: zdjęcia obrazów, rzeźb i innych dzieł, zaginionych bez śladu. Na wpół przesłoniętą złotym, czternastowiecznym kielichem mszalnym, zapewne dawno już przetopionym na sztabki, dostrzegła Flavia zniszczoną na rogach fotokopię reprodukcji obrazu. Z całą pewnością nie nadawała się do przedstawienia w sądzie jako dowód, była jednak na tyle wyraźna, by wyrobić sobie z grubsza wyobrażenie.
- W każdym razie - mówił dalej Bottando - sprawa była dość krępująca, nie tylko dlatego, że stary Calleone mógł narobić smrodu, co zresztą uczynił. A nam nie udało się na nic natrafić; wszystkie zwykłe kanały dochodzenia zaprowadziły nas do nikąd; nie maczał w tym palców ani żaden stały klient, ani przestępczość zorganizowana, ale na pewno był to autentyczny profesjonalista. Tak więc w przypływie rozpaczy zacząłem szukać jakiejś wskazówki w dawnych sprawach, śladu, kto mógłby to zrobić. I tak powstała lista nie sfotografowanych nigdy obrazów, które znikły w podobny sposób. Wciągnęło mnie to, stąd ta dość opasła teczka. Nawet przeprowadziłem kilka dochodzeń. W końcu jednak przemyślałem sobie wszystko dokładnie i doszedłem do wniosku, że tracę tylko czas.
- Mnie się ten pomysł wydaje niezły - powiedziała, rozsiadając się na kanapie i kładąc obok siebie teczkę. - Skąd pewność, że nie miał pan racji?
- Och, w teorii wszystko wyglądało jak należy. Co tylko dowodzi, iż była błędna. Problem w tym, że gdy zacząłem się zastanawiać, zrozumiałem, iż miałem jednego tylko człowieka, którego przezwałem Giotto...
- Dlaczego?
Bottando uśmiechnął się.
- Ponieważ moja wymyślona postać była prawdziwym mistrzem w swoim fachu, niezwykle znaczącym, lecz my nie wiedzieliśmy o nim dosłownie nic. Kim jest, jaki jest, absolutnie żadnych informacji. Trochę jak Giotto. Lecz, jak mówiłem, tą stworzoną przez siebie postać obarczyłem odpowiedzialnością za co najmniej dwadzieścia kilka kradzieży, poczynając od roku 1963 aż do dzisiaj. Działała na terenie czterech państw, za każdym razem zabierając obraz nigdy nie sfotografowany. Żadna z co najmniej dziesięciu wyspecjalizowanych jednostek policji nie podejrzewa nawet jego istnienia. Żaden paser, ani jeden kupiec nigdy się nie wychylił z najmniejszą nawet informacją. I ani jedno dzieło nie zostało nigdy odnalezione.
- Hmm.
- Po czym, jak należało się spodziewać, wszystko szlag trafił, kiedy otrzymałem od karabinierów informację, że zaaresztowali kogoś na sześć miesięcy przed kolejną akcją, którą nominalnie uznałem za dzieło Giotta. Giacoma Sandana. Pamiętasz go?
- Najgorszy złodziej świata?
- Tenże sam. Zwędził Fra Angelica z Padwy. I oczywiście, został złapany. Według moich obliczeń, musiałby mieć trzy i pół roku w chwili ataku na Strada, poza tym był zbyt głupi, żeby ukrywać się aż tak długo. Dlatego właśnie odłożyłem wszystko do spraw wygasłych. Trudno było wyobrazić sobie lepszy dowód mojej pomyłki. Tak więc na Giotcie przez kilka lat osiadał kurz i według mnie właśnie...
- Dzień dobry, generale.
Otworzyły się drzwi i głos wyprzedził niewielkie, ubite ciało, z którego się dobywał. Sekundę później do pokoju wkroczył mężczyzna w zadziwiający sposób przywodzący na myśl dobrze wypasionego syjamskiego kota, z wyrazem pełnego wyższości rozbawienia na twarzy. Bottando odwzajemnił się łagodnym uśmiechem, o którym koneserzy - jak Flavia - aż nadto dobrze wiedzieli, jak bardzo jest fałszywy.
- Witam, dottore - powiedział. - Jakże miło pana widzieć.
Dottore Corrado Argan należał do ludzi od czasu do czasu pojawiających się w każdej wielkiej organizacji po to jedynie, by bez reszty zatruwać życie niektórym innym jej członkom, czyniąc je dosłownie nie do zniesienia. Karierę rozpoczął jako historyk sztuki - co według niego dawało mu cokolwiek wątpliwe intelektualne kwalifikacje, bezlitośnie przez niego wykorzystywane - następnie, doszedłszy do wniosku, iż zarówno włoski, jak i międzynarodowy system uniwersytecki jest zdecydowanie zbyt wrażliwy, by zapewnić mu posadę, dał się porwać sile przyciągania biurokracji, a konkretnie beni artistici, amorficznemu ciału mającemu baczenie na narodową spuściznę.
Gdy już skutecznie udało mu się wprowadzić kompletny chaos w kilku sferach działania tej wspaniałej organizacji, nagle odkrył, iż niezmiernie irytuje go sposób, w jaki stale przepadają bez wieści skarby narodowego dziedzictwa, i uznał, że jedynie potęga jego intelektu może być stymulatorem zwiększającym skuteczność walki z przestępczością.
Nie jemu pierwszemu wydawało się, że zdoła coś zmienić, trzeba też - choć niechętnie - przyznać, iż pełen był entuzjazmu. Co z kolei czyniło tylko jego obecność tym bardziej uciążliwą. Bottando świetnie potrafił sobie radzić z pojawiającymi się okresowo memorandami, w których osoby z zewnątrz domagały się podjęcia natychmiastowych działań, proponowały akcje, sugerowały metody postępowania. Wieloletnie doświadczenie nauczyło generała, że najlepiej entuzjastycznie przytakiwać wszelkim tego rodzaju interwencjom, ich autorom dziękować, po czym ignorować je całkowicie.
Nie wiedział natomiast zupełnie, co począć z człowiekiem z zewnątrz, który się wprowadził i zajmując gabinet, najwyraźniej zadomowił na dłużej, by pisać raporty na podstawie codziennych, bacznych obserwacji prowadzonych działań. Co właśnie obrzydliwy Argan uczynił. Od sześciu miesięcy wczytywał się w akta, z fajką w ustach i wyniosłym uśmieszkiem na twarzy uczestniczył w zebraniach, z zapałem notując coś, czego nikt nie miał prawa ujrzeć, i marudząc, jak to wydział nie określa swojej polityki w wystarczająco holistyczny sposób.
Bottando nie dość szybko zdał sobie sprawę z zagrożenia i teraz przychodziło mu za to płacić. Argan bowiem był tak groteskowy, że nie potrafił traktować go serio. Dopiero gdy jego sekretarka podjęła pewnego wieczoru samodzielną akcję szpiegowską i przyniosła mu fotokopie niezliczonych raportów, które ów człowiek wysyłał do osób wyżej postawionych, ogrom problemu objawił się w całej okazałości.
Mówiąc krótko, Argan pragnął stanowiska Bottanda i robił, co mógł, by swoje marzenie urzeczywistnić. Przyjął strategię utrzymującą, iż w czasach międzynarodowej przestępczości staromodne metody policyjne (czytaj staromodni policjanci, najlepiej uosabiani przez Bottanda) już nie wystarczają. Potrzebna była organizacja skuteczna (to znaczy tańsza), kierowana przez człowieka umiejącego sprawnie zarządzać ludźmi i przydziałem środków (to znaczy jego samego). W żadnym z raportów nie było ani jednej wzmianki o łapaniu przestępców czy odzyskiwaniu utraconych dzieł sztuki.
Wojna została wypowiedziana w sposób cichy i cywilizowany. Opieszałość Bottanda uniemożliwiła mu zdawałoby się oczywistą reakcję: nie mógł już po prostu wyrzucić Argana, ktoś mógłby bowiem pomyśleć, że pragnie coś ukryć. Starał się więc udzielać mu fałszywych informacji, by ten łatwiej wyszedł na głupca. Niestety dla Argana jako historyka sztuki fakty nie były istotne i nie zważając na nic, działał dalej.
Po swojej stronie miał Bottando władze policyjne, wszelkich amatorów uważające za zagrożenie dla nich wszystkich. Argan zaś miał biurokrację, święcie wierzącą, iż jakość organizacji zależy wyłącznie od tego, ile stanowisk pracy może zapewnić jej administratorom. Oni zaś, czego Bottando był aż nadto świadomy, dysponowali książeczkami czekowymi.
W ciągu minionego miesiąca kontrofensywa Bottanda utknęła w martwym punkcie. To Argan znał wszystkie właściwe słowa, jak skuteczność, wyniki, opłacalność, a Bottando nie potrafił znaleźć sposobu, by mu się przeciwstawiać, nie wychodząc przy tym na staroświeckiego, zachowawczego marudę. Pozostawało mu tylko mamrotać wściekle i liczyć, iż przeciwnik popełni wreszcie jakiś błąd. Dotychczas jednak cierpliwość nie została nagrodzona, głównie dlatego, że Argan ograniczał się jedynie do obserwacji innych i udzielania dobrych rad, co nie było trudne, zważywszy na to, iż robił to po fakcie.
- Jak tam dzisiaj samopoczucie? - zapytała ta chodząca obraza wszelkich tradycji dobrej policyjnej roboty. - Z tego, co słyszę, wciąż pracujemy nad tymi swoimi przestępstwami? Nie mogłem nie ulec pokusie, żeby podsłuchać ten fascynujący dyskurs na temat wykrywania zbrodni.
Bottando nachmurzył się gniewnie.
- Mam nadzieję, że nauczył się pan czegoś?
- O tak, był bardzo pouczający. Jak rozumiem, w ciągu nocy obrabowano etruskie stanowisko wykopaliskowe?
Na tym polegał kolejny z nim kłopot. Zawsze zdążył przeczytać najświeższe raporty, sprawiał więc wrażenie, iż ze wszystkim jest na bieżąco. Bottando natomiast, którego uwagę zaprzątnął Giotto, do ostatniego raportu jeszcze nie doszedł.
- Wiem - odparł mimo to ze spokojem. - Niewiele jednak możemy zrobić, póki nie otrzymamy pełnego spisu rzeczy skradzionych. - Bezpieczna uwaga.
- Och, wydaje mi się, że nie powinniśmy czekać tak długo. Miłe przypadki wyglądają bardzo dobrze. W końcu czyż nie musimy przede wszystkim dbać o wizerunek wydziału? A destrukcja naszej spuścizny narodowej wynikająca z grabieży stanowisk o tak ogromnym znaczeniu historycznym...
I perorował dalej, jak gdyby miał przed sobą klasę pięciolatków. Kolejny problem z Arganem, ponuro wyjaśnił pewnego wieczoru Bottando nie kryjącemu współczucia koledze z Wydziału Korupcji. Pomijając fakt, iż nigdy nie mógł oprzeć się pokusie wygłoszenia choćby krótkiego wykładu, Argan bardziej niż policjantem był dyrektorem do spraw marketingu. Skuteczność wydziału nie miała dla niego większego znaczenia, póki na zewnątrz prezentował się dobrze.
- Jak na razie to jeszcze nie jest nasza sprawa - powtórzył Bottando twardo, nie pozwalając się Arganowi zbytnio rozpędzić. - Chyba, że zależy panu na opinii kłusownika. Mogę zadzwonić do karabinierów i powiedzieć, że osobiście pragnie pan przejąć...
- Och, nie. Naturalnie chylę czoło przed pańskim doświadczeniem w tych sprawach - wycofał się Argan, zbyt bystry, by dać się wciągnąć w podobną pułapkę. - Tak - ciągnął niewzruszony. - Czegóż więc dotyczy ta konferencja z naszą piękną signoriną?
Piękna signorina zazgrzytała zębami, Bottando zaś się uśmiechnął. Argan niezmiennie starał się oczarować pracowników, pragnąc przeciągnąć ich na swoją stronę. Jeśli chodzi o Flavię, nie była to najlepsza taktyka. Natomiast w przypadku innych...
- Wraz z piękną signoriną planowaliśmy właśnie nasz dzień - powiedział Bottando.
- Chodzi o to? - spytał Argan, lekceważąco podnosząc list.
- Usilnie nalegam, by nie czytał pan korespondencji bez mojego pozwolenia.
- Przepraszam. - Argan odłożył arkusik z przepraszającym uśmiechem i usadowił się na kanapie obok Flavii. Dziewczyna wstała. - Przypuszczam jednak, że nie zamierzacie się tym zajmować. Trudno uznać popełnioną przed trzydziestu laty zbrodnię za sprawę priorytetową.
- Wszystkie zbrodnie są priorytetowe - oświadczył pompatycznie Bottando.
- Niektóre jednak bardziej chyba od innych? Skupiać się na czymś tak odległym w czasie, zapominając o kradzieży dokonanej zaledwie wczoraj...
Jakbym gadał do ściany, pomyślał Bottando.
- Jak często mam tłumaczyć, iż naszym głównym celem jest odnajdywanie dzieł sztuki? - spytał cierpko. - Przestępcy interesują nas w drugiej kolejności. Jeżeli mamy odnaleźć obraz, nieistotne jest, czy zniknął wczoraj, czy trzydzieści, czy też nawet sto lat temu. A przegapienie okazji tylko dlatego, że nie sprawdziliśmy rzeczy elementarnych, byłoby niewybaczalnym zaniedbaniem naszych obowiązków.
- Naturalnie - zamruczał Argan, podejrzanie łatwo ustępując pola. - Pan tu rządzi, generale. Pan tu rządzi.
I wygłosiwszy tę niejasną uwagę, opuścił pokój. Dopiero po dłuższej chwili Bottando uspokoił się na tyle, by stwierdzić, iż wraz z nim znikła większość akt Giotta.
- Nie - powiedział Jonathan Argyll z odpowiednim zatroskaniem, gdy wieczorem wraz z Flavią siedział na balkonie ich mieszkania, rozkoszując się zachodzącym nareszcie słońcem. - To nie brzmi dobrze. Będziecie musieli jakoś go dopaść.
Przez większą część posiłku Flavia użalała się na niegodziwości Corrada Argana. Trudno nie ulec obsesji, gdy prawie całe przedpołudnie spędziło się na uspokajaniu szefa i tłumaczeniu mu, iż trzeźwy rozsądek będzie znacznie skuteczniejszą reakcją niż ślepa furia.
- A tak przy okazji, co to był za obraz? - spytał Argyll, rozważając odłożenie decyzji o pozmywaniu po kolacji. - Rzeczywiście warto się nim zająć?
Potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie chodzi o Ucella, Madonnę z Dzieciątkiem. Trudno powiedzieć, czy tak jest w istocie. Nie ma żadnego zdjęcia, a opis też nie jest najlepszy.
- Jesteście bardzo gorliwi, zadając sobie tyle trudu.
- Nic z tych rzeczy. To zwykła polityka. Argan nie chce, żeby Bottando się tym zajmował, więc Bottando, żeby pokazać, kto rządzi, nie ma innego wyjścia. Jak dotąd, szukając obrazów, nie zdarzyło się, żeby nie zajrzał pod któryś kamień, teraz jednak będzie musiał szukać w każdej, najmniejszej nawet dziurze. Inaczej sam sobie zarzuci niedbałość.
Argyll skinął głową, po czym wstał i zebrał brudne naczynia. Zbyt wiele much kręciło się tego wieczoru.
- Wiesz o tym, że któregoś dnia będzie miał przez to kłopoty - zauważył bardzo mądrze. - Czy on zawsze musi być taki wojowniczy?
Flavia uśmiechnęła się z wyższością.
- Łatwo tak mówić komuś, kto nigdy nie pracował w wielkiej firmie. Argan to głupiec, ale jest taki pewny siebie, że udaje mu się przekonać ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Co oznacza, że bez przerwy traktuje się go jak niekwestionowany autorytet. Dlatego cała reszta traci tyle czasu, żeby podstawić mu nogę. To część naszej pracy.
- W takim razie cieszę się, że pracuję na własny rachunek.
- Ale w przeciwieństwie do ciebie, my dostajemy nasze pieniądze, nawet jeśli niczego nie robimy. Prawdę powiedziawszy, Argan im mniej robi, tym więcej dostaje.
Dotknęła drażliwego punktu. Argyll żywił niezłomne przekonanie, że gdzieś na świecie istnieje ktoś, kto rozpaczliwie pragnie kupić przynajmniej jeden z jego obrazów. Lecz jak na razie odnalezienie tej osoby okazywało się niezwykle trudne. Na tyle trudne, że poważnie musiał rozważyć to, co ponuro nazywał alternatywami. Zapowiedź prawdziwego kryzysu pojawiła się pod postacią listu od międzynarodowego uniwersytetu w Rzymie, na którym pełna zapału młodzież pragnęła zdobywać wiedzę o kulturze i sztuce. Jeden z wykładających na nim historyków sztuki w ostatniej chwili porzucił swoją posadę dla lepszej pracy i zdesperowane władze uczelniane zwróciły się do Argylla. Czy nie zechciałby przez kilka lat wykładać, od Caracciego poczynając, na Canovie kończąc?
Flavia widziała w tym rozwiązanie wszystkich jego problemów, Argyll jednak nie podzielał jej pewności. Ciężko pracował, by zostać marszandem; gdyby teraz zrezygnował, wyglądałoby to na porażkę. A myśl, że został zmuszony do poddania się, była mu nienawistna. Nie mówiąc już o tym, że nauczanie uważał za niezwykle ciężką pracę.
Bardzo przygnębiające. Miał dość pieniędzy, by jeszcze jakoś ciągnąć, jak na razie jednak nie udało mu się przejść do wyższej ligi. Musiał kupować lepsze obrazy. Żeby jednak w końcu do tego doszło, potrzebny mu był spory kapitał, a takowym nie dysponował. Mijały tygodnie i miesiące, a on narzekał i gderał, wreszcie postanowił pojechać do Anglii, by porozmawiać ze swym dawnym mentorem i pracodawcą w nadziei, iż może on podsunie mu jakiś pomysł.
Ostatnio nie był zbyt sympatycznym towarzyszem. Lecz to samo odnosiło się do Flavii. Nie przeszkadzało jej, że Argyll nie zarabia porządnych pieniędzy; denerwowało ją natomiast jego niezdecydowanie. Oferta pracy przyszła przed przeszło dwoma tygodniami, a on nawet nie raczył na nią odpowiedzieć. Jego nieustanne marudzenie zaczynało już działać jej na nerwy, choć zwykle bywała bardzo tolerancyjna. Ponieważ jednak prędzej czy później na coś musiał się zdecydować, nie widziała powodu, dlaczego nie miałby się z tym uporać jak najszybciej.
- O co chodzi z tym całym Giottem? - spytał, stosując taktykę odwrócenia uwagi, w nadziei, że rozmowa stanie się mniej przygnębiająca.
- Phi! Takie tam rojenia generała od czasu, gdy jeden skradziony Velazquez wywiódł go w maliny.
- Ten, którego przyczepił sobie na tablicy kilka lat temu? Przez którego miał tyle kłopotów w ministerstwie?
- Ten sam. Właściciel miał bardzo mocne koneksje. Warto było się temu przyjrzeć, ale dobrze zrobił, że przestał sobie tym zawracać głowę. Namierzył kilkadziesiąt kradzieży i wyglądało na to, że wszystkie były dziełem tego samego człowieka. Domy pełne starych kolekcji i obrazy, które od dziesięcioleci, jeśli nie wieków, nie pojawiły się na rynku. Fatalnie skatalogowane i nie sfotografowane. Małe dziełka o wielkiej wartości, głównie z okresu rozkwitu renesansu. Wszystkie doskonale wybrane i skradzione po mistrzowsku: żadnej przemocy, śladów włamania, szkód. Ktokolwiek to zrobił, po prostu wszedł i wyszedł w ciągu kilku dosłownie minut, doskonale wiedział, czego szuka i nikt mu nigdy nie przeszkodził. Za każdym razem ginął tylko jeden obraz. Według generała wszystkie te sprawy podejrzanie wyróżniały się podobną cierpliwością i sprawnością.
- Dla mnie przekonujące. Co poszło nie tak?
- Po prostu przeczyło zdrowemu rozsądkowi i jego fundamentalnemu poglądowi na kradzież dzieł sztuki, a mianowicie, że żaden złodziej nie może być aż tak dobry. Co jest absolutną prawdą. Są chciwi, brak im cierpliwości, niezdarni i na ogół niezbyt bystrzy. Popełniają błędy. Za dużo gadają. Wydają ich wspólnicy. Nie są zdolni, by przez trzydzieści lat metodycznie planować swoją karierę, nigdy nie przeliczyć się z własnymi siłami, nie popełnić błędu, zawsze ufać właściwym osobom i wiecznie opierać się pokusie, by nie pochwalić się przed światem, jacy to są wspaniali. A teraz większość z nich pracuje na zlecenie zorganizowanej przestępczości: złodzieje-samotnicy to prawie gatunek wymarły.
Giotto to wytwór wyobraźni, a Bottando zbyt jest rozsądny, by dać się zwieść podobnym bzdurom. Znasz go przecież. Wydaje mi się, że teraz twoja kolej na parzenie kawy.
2
Adres w Parioli, części Rzymu, gdzie kłopotliwy list rozpoczął swoją podróż na biurko generała Bottanda, okazał się jednym z tych położonych na odludziu, luksusowych i prawdopodobnie dość drogich domów opieki dla dzianych, posuniętych w wieku i schorowanych mieszkańców stolicy. Podobne instytucje wyrastały w ostatnich czasach jak grzyby po deszczu, gdy nawał pracy, ciasnota i postęp wyganiały dziadków z domów ich dzieci, głosząc podzwonne dla instytucji włoskiej mamma.
Flavia zjawiła się dość wcześnie, mając nadzieję, iż uda jej się sprawę załatwić i wrócić do biura, póki upał był jeszcze do zniesienia. Zanim wkroczyła do wnętrza budynku, przyjrzała mu się dokładnie. Wypolerowane na wysoki połysk drzwi, marmurowe posadzki i atmosfera kompetentnej, łagodnej i kosztownej opieki, nie do końca pokrywały się z wyobrażeniem, jakie wyrobiła sobie, sądząc po piśmie z zawijasami, świadczącymi raczej o nie najlepszym wykształceniu autorki listu.
Pierwszy problem pojawił się przy wejściu, gdzie za biurkiem rezydowała bystra i bardzo kompetentnie wyglądająca recepcjonistka, która pouczyła ją, iż nie nadeszła jeszcze pora odwiedzin. Flavia machnęła jej przed oczami swoją odznaką, by pokazać, że jest z policji, mimo to pora odwiedzin nadal się nie rozpoczęła. Gdy tłumaczyła właśnie, że bez względu na obowiązujące przepisy musi pilnie zobaczyć się z signorą Fancelli, słowa jej usłyszał przechodzący obok ksiądz, który zatrzymał się i włączył do rozmowy.
- List był adresowany do pani? - spytał, przedstawiwszy się jako ojciec Michele i zapewniwszy recepcjonistkę, iż zajmie się gościem.
- Napisała go do mojego szefa - odparła Flavia. - Przysłał mnie, bym z nią porozmawiała.
- Tak się cieszę. Naprawdę bardzo. Przeżywała istne katusze, nie wiedząc, co powinna zrobić. Jeśli pani pozwoli, zaprowadzę ją do niej.
Flavia zgodziła się chętnie i podążyła za ojcem Michele na zewnątrz. Duchowny wyjaśnił, że o tej porze roku większość pensjonariuszy - gości, jak ich nazywał - spędza czas na dworze, gdzie może zażyć nieco słońca.
- Ich wytrzymałość jest doprawdy niewiarygodna - mówił, gdy minęli ścieżkę i zmierzali ku niewielkiej kępie drzew. - W temperaturach, przy których większość ludzi bliska jest omdlenia, oni domagają się dodatkowych swetrów.
- Czy ona jest dobrze sytuowana? - spytała Flavia, myśląc o korzyściach, jakie starsza pani mogła osiągnąć w wyniku swojego przestępstwa. - Pobyt tutaj musi kosztować majątek.
- Mój Boże, skądże. Uboga. Prawdę mówiąc, biedna jak mysz kościelna.
- Jednak teraz...
- O ile mi wiadomo, ma syna w Ameryce. Zjawiła się tutaj kilka miesięcy temu, gdy zaczęła niedomagać, on płaci wszystkie rachunki. I powiem pani, ona tu umrze. Jest na to przygotowana.
Wskazał na kruchą postać w fotelu na kółkach, wpatrującą się przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- To ona. Teraz panią zostawię. Proszę jednak nie sądzić, że signora jest równie niesprawna umysłowo jak fizycznie. Jest bardzo chora, jej myśli czasem błądzą, lecz jej inteligencja nie ucierpiała w żadnym stopniu, choć może być nieco otumaniona przez środki przeciwbólowe. I proszę jej zbytnio nie męczyć.
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że ojciec mówił prawdę, myślała Flavia, zmierzając ku staruszce w nadziei, iż starsza pani nie śpi. Szara, niezdrowa cera, ramiona cienkie jak zapałki, rzadkie, matowe włosy wskazywały na osobę, której niewiele już czasu pozostało na tym ziemskim padole. Nie była też tak przytomna, jak Flavia by sobie życzyła, kiedy jednak się przedstawiła, zauważyła wysiłek, z jakim staruszka starała się skupić myśli.
- Signora Fancelli - zaczęła Flavia - przyszłam w sprawie listu, która napisała pani do nas. O obrazie. Chciałabym zadać pani kilka pytań na ten temat.
- Ach, tak - odparła starsza pani, z wyraźnym wysiłkiem skupiając wzrok na Flavii. - Napisałam do pani, prawda? Ale to było dawno temu.
- Przyznała się pani do popełnienia kradzieży. Muszę jednak stwierdzić, że nie wydaje mi się to prawdopodobne.
- Świadomość tego, co zrobiłam, była dla mnie wielkim ciężarem. Przez te wszystkie lata. Cieszę się, że mogę z panią porozmawiać. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi zapłacić.
Biorąc pod uwagę stan zdrowia signory Fancelli i opieszałość włoskiego systemu prawnego, należało raczej wątpić, iż będzie to cena wysoka; przynajmniej nie na tym świecie. Nie mogła być bardzo stara; wyglądała na osobę niewiele po sześćdziesiątce. Lecz czasu zostało jej bardzo niewiele.
- Czy zechciałaby pani mi o tym opowiedzieć?
Upłynęła długa chwila milczenia, zanim staruszce udało się skupić na tyle, by zrozumieć pytanie.
- Widzi pani, nie wiedziałam, co robię. Gdyby było inaczej, nie zrobiłabym nic. Nie da się ukryć, że żyłam w biedzie, ale nigdy, przenigdy nie byłam nieuczciwa. Mam nadzieję, że mi pani uwierzy.
Flavia skinęła cierpliwie głową; póki jej rozmówczyni nie powie czegoś istotnego, każde inne zachowanie nie miałoby sensu.
- Moi rodzice byli biedni, ja nie miałam męża i nie było komu się mną zaopiekować. Musiałam porzucić szkołę i zacząć pracować jako pokojówka - w zasadzie jako sprzątaczka. Częściowo pracowałam w szkole dla cudzoziemek, prowadzonej przez kobietę o nazwisku delia Quercia, i częściowo u rodziny Straga. To było we Florencji. Czy już o tym wspominałam?
Chociaż dochodziła dopiero jedenasta i chronił je cień rzucany przez drzewa, gorąco coraz bardziej doskwierało, a pora roku, gdy ciepło dodaje energii, dawno już się skończyła. Lato było niewyobrażalnie upalne, a najgorsze miało dopiero nadejść. Flavia źle znosiła wysokie temperatury; po chwili głowa zaczęła jej opadać i z trudem skupiała uwagę. Pociła się też obficie; gdyby nie ta drobna niedogodność, w żaden sposób nie udałoby jej się obronić przed zaśnięciem.
- Przyznaję, że rozglądałam się za kandydatem na męża. - Słowa staruszki ledwo docierały do Flavii. - Dzisiaj nikt nie zawraca sobie tym głowy, ale wtedy, jeśli nie wyszło się za mąż przed ukończeniem osiemnastu lat, znaczyło to, że coś jest z kobietą nie w porządku. Ludzie przez cały czas się ze mnie naśmiewali. Stara panna służąca. Ja jednak byłam romantyczką. Nie chciałam byle kogo za męża. Marzyłam, żeby bez pamięci zakochał się we mnie ktoś wspaniały, porywająco przystojny.
Był jeden mężczyzna, który ciągle uganiał się za dziewczynami. Geoffrey, tak miał na imię. Geoffrey Forster. Bardzo piękny, czarujący. I bogaty; tak przynajmniej twierdził. Bez przerwy mówił o sławnych ludziach, jakby był ich najlepszym przyjacielem, o tym, jak to wydaje pieniądze, jeździ szybkimi samochodami.
Zrozumiałe, że kiedy zainteresował się mną, bardzo mi to pochlebiło i uległam złudzeniom. Myślałam, że jest we mnie zakochany. Przed nim nikt nigdy tak mnie nie traktował. Oczywiście, wszystko to były tylko mrzonki. Szybko przekonałam się, jak jest naprawdę. Ale zanim to się stało, zabrał mnie na wakacje.
Wyłącznie przez grzeczność - opowieść wyraźnie kosztowała starszą panią dużo wysiłku - Flavia skinęła głową, prosząc, by signora nie przerywała.
- Pewnego dnia spytał mnie, czy nie wybrałabym się z nim na romantyczny weekend do Szwajcarii. Naturalnie zgodziłam się, ani przez chwilę niczego nie podejrzewając. Wcześniej nigdy nie wyjeżdżałam z Toskanii. Perspektywa wyjazdu do Szwajcarii, mieszkania w eleganckich hotelach przekraczała moje najśmielsze marzenia. Wyobrażałam sobie, że to dopiero początek i że wkrótce zawsze już będziemy jeździć razem. Zresztą przypuszczałam, że jestem w ciąży.
Teraz Flavia słuchała z większym zainteresowaniem, wytrącona z otępienia gniewem i goryczą bijącymi z głosu staruszki. Z uwagą bacznie jej się przyglądała, ani słowem nie przerywając opowieści.
- Zabrał ze sobą paczkę - powiedziała signora Fancelli, rękami wskazując, że było to coś wielkości mniej więcej pół metra kwadratowego. Okazało się to jednak zbyt wielkim wysiłkiem. - Nie powiedział mi, co to było. Zdradził tylko, że przyjaciel prosił go o przysługę. Wiedziałam, oczywiście, że kłamie, byłam jednak na tyle głupia, że pomyślałam, iż kochankowie nie powinni mieć przed sobą żadnych tajemnic i kiedy pociąg zmierzał na północ, otworzyłam paczkę. Tylko na tyle, żeby móc zajrzeć do środka.
Był tam obraz Najświętszej Panienki. Rozpoznałam go natychmiast, bo widywałam go regularnie w Palazzo Straga i zawsze bardzo mi się podobał. O niczym jednak nie miałam pojęcia. Zapakowałam obraz z powrotem, potem Geoffrey wsadził paczkę pod pachę i gdzieś poszedł. Wrócił, ale już bez niej.
- Co z nią zrobił?
- Nie mam pojęcia. Pojechaliśmy do tego pięknego hotelu. Czułam się, jakbym naprawdę wiodła światowe życie. Za bardzo byłam zakochana, żeby zadawać pytania czy dziwić się czemukolwiek.
- A potem?
- Potem wróciliśmy do Florencji, a jakiś tydzień później powiedziałam Geoffreyowi, że jestem w ciąży.
- Jak przypuszczam, nie oszalał ze szczęścia?
Potrząsnęła głową.
- To było okropne. Wściekł się, dosłownie dostał szału. Potem powiedział, że nie ma z tym nic wspólnego. Wyzwał mnie od najgorszych i kazał się wynosić. Moi pracodawcy dowiedzieli się o wszystkim i zwolnili mnie. Gdyby nie dobroć jednej z przebywających tam dziewcząt, nie wiem, co bym ze sobą poczęła.
Flavia zastanowiła się nad tym, co właśnie usłyszała. Wszystko pięknie do siebie pasowało: skradziony z Palazzo Ucello obraz przedstawiał Madonnę. Istniały podejrzenia, że został wywieziony z kraju, czas także się zgadzał. Lecz kilka szczegółów...
- Proszę mi powiedzieć, dlaczego uważa pani, że obraz był skradziony?
Staruszka przez chwilę zdawała się nie rozumieć, szybko jednak czoło jej się wygładziło.
- Kiedy wróciłam, wszyscy wiedzieli - odparła. - Wszystkie dziewczęta ze szkoły odwiedzały Palazzo. Kiedy ktoś się do niego włamał, wieści błyskawicznie się rozeszły. Ja dowiedziałam się dopiero po powrocie ze Szwajcarii. Widzi pani, w Palazzo odbywał się bal. Signora każdego roku zapraszała swoje uczennice. Musiał go wtedy zabrać.
- A pani nic nie powiedziała? Nie chciała się pani zemścić na tym człowieku?
Twarz starszej kobiety przybrała szyderczy, ironiczny wyraz.
- Właśnie tak wszyscy by sobie pomyśleli, nie sądzi pani? Kto by mi uwierzył? Nie mogłam powiedzieć, kto ma obraz, ponieważ tego nie wiedziałam. I umierałam ze strachu, że trafię do więzienia. On na pewno by się do tego posunął, to takie do niego podobne. Zrobiłby ze mnie konspiratorkę.
- Czy jeszcze kiedyś widziała pani Forstera?
- Wyjechałam, pojechałam do Rzymu poszukać sobie nowej pracy. Urodziłam moje dziecko i wysłałam je do krewnych w Ameryce. Chyba pani rozumie, że to nie było łatwe. Inaczej niż dzisiaj.
To było nieistotne, ale najwyraźniej chciała jeszcze coś dodać, Flavii nie pozostawało więc nic innego, jak cierpliwie słuchać dalej.
- A teraz napisała pani do nas. Mogę spytać dlaczego?
Signora Fancelli gestem wskazała swoje kruche, wyniszczone ciało, jak gdyby to stanowiło wystarczającą odpowiedź.
- Przez księdza - powiedziała. - Ojciec Michele mówił, że może poczuję się przez to lepiej. I miał rację.
- Cóż, doskonale. Naturalnie dokładnie sprawdzimy pani historię. I będzie pani musiała złożyć zeznanie.
- Czy wynikną z tego jakieś kłopoty?
Flavia potrząsnęła głową.
- Wielkie nieba, skądże. Chyba, że wszystko to pani zmyśliła i zmarnowała nasz czas...
- Kłopoty dla niego. Dla Forstera. - Staruszka weszła jej w słowo z taką nienawiścią w głosie, że Flavia poczuła się wstrząśnięta.
- Bardzo dokładnie sprawdzimy pani zeznanie. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Teraz chciałabym, żebyśmy to wszystko spisały...
- Geoffrey Arnold Forster - powiedziała Flavia, gdy po powrocie do biura i pozbyciu się ciężkiej torby wraz z Bottandem wybrała się do niewielkiej restauracji, by omówić wszystko przy lunchu - urodził się w Anglii 23 maja 1938 roku, ma więc w tej chwili pięćdziesiąt sześć lat. Brązowe oczy, jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu.
Bottando uniósł sceptycznie brew.
- Chcesz mi powiedzieć, że ona pamięta wszystko tak dokładnie, choć upłynęło już przeszło trzydzieści lat? Niezwykła dama.
- Też tak pomyślałam. Mimo to jednak jest w tym nieco sensu. Wiedziała, że będzie musiała wypełnić świadectwo urodzenia dziecka i nie chciała, żeby rubryka „ojciec” pozostała pusta. Przepisała więc wszystkie dane z jego paszportu, jeszcze zanim doszło między nimi do awantury.
- Musiała więc podejrzewać, że nie obędzie się bez walki - zauważył Bottando, mieszając w kawie cukier, by następnie napić się gęstej jak syrop mikstury, dla której warto było żyć.
Flavia wzruszyła ramionami.
- Ja uważam, że słusznie przedsięwzięła takie środki ostrożności. Była biedna, niewykształcona, w ciąży i prawie dziesięć lat starsza od niego. Tak czy inaczej, my dzięki temu znamy szczegóły. Pozostaje teraz pytanie, co z nimi zrobimy? Wyjazd do Parioli w sprawie zbrodni sprzed trzydziestu lat to jedno, lecz podróż aż do Anglii i przeprowadzanie międzynarodowego śledztwa to zupełnie inna sprawa. Nie wspominając już o tym, że ten człowiek może po prostu nie żyć.
Bottando chwilę się zastanawiał, w końcu skinął głową.
- Masz rację. To strata czasu. Zbyt wiele zamieszania. Przypuszczam, iż moglibyśmy trochę się rozejrzeć, skoro tak łatwo się dowiedzieliśmy, kim był Forster. Ponieważ jednak szansę odnalezienia obrazu są bliskie zeru, nie uważam, żeby miało to specjalny sens.
- Sprawdzę w księdze potworów, czy Forster nie jest przypadkiem regularnym klientem, tak na wszelki wypadek.
Generał przyzwolił skinieniem głowy.
- Dobrze. I myślę, że przydałby się też skromny raporcik, dla porządku w papierach. Trzeba tylko dopilnować, żeby nikt się nim nie zainteresował. Zeznanie złożyła jak trzeba?
- Tak. Była co prawda zbyt słaba, żeby się do nas zgłosić osobiście, ale spisałam wszystko i kazałam jej podpisać. Biedactwo, niedługo już pociągnie. Chociaż wciąż nie może Forsterowi darować. Uważa, że zniszczył jej życie, i nie potrafi mu przebaczyć.
- Jeśli mówiła prawdę, to w zasadzie się nie myli.
- Coś panu powiem - rzekła Flavia pod wpływem nagłej myśli. - Jutro Jonathan jedzie do Anglii. Mogę mu powiedzieć, żeby trochę popytał. Po prostu sprawdził, czy może ktoś coś słyszał o tym człowieku. W tym czasie ja mogę sprawdzić we Florencji, czy opowieść starszej pani się potwierdzi. Jeżeli znajdę jeszcze jakiegoś żyjącego świadka.
Bottando zamyślił się, po chwili jednak pokręcił głową.
- Nie - powiedział. - Nie warto. Tylko stracisz czas.
- Och. - Poczuła się lekko zawiedziona. - Cóż, jak pan uważa. A skoro już mówimy o stracie czasu - powiedziała, gdy kelner przyniósł im rachunek - co tam u naszego przyjaciela Argana?
Bottando zmarszczył brwi.
- Nie próbuj mną manipulować, wciągając go w tę sprawę. On nie ma z tym nic wspólnego.
- Oczywiście, że nie.
- Poza tym jest nadzwyczaj miły, przynajmniej na razie.
- Och, doprawdy?
- Tak jest. Przez cały dzień nawet nie wyściubił nosa ze swojego gabinetu. Słodki jak cukiereczek.
- Uznał więc pan, że jest OK?
- Ależ skąd. Uznałem, że coś knuje. Dlatego nie chcę zrobić żadnego fałszywego ruchu, dopóki nie dowiem się co.
- Rozumiem.
- Gdyby więc udało ci się, tak przy okazji, dowiedzieć, co też wprawiło go w tak doskonały nastrój...
- Zobaczę, co się da zrobić.
3
Ponowne zetknięcie się Argylla z krajem ojczystym następnego dnia zamieniło się w bohatersko stoczoną bitwę z przestarzałym systemem londyńskiego metra. Jonathan był w fatalnym nastroju od momentu, gdy miał przejść przez kontrolę paszportową na lotnisku Heathrow, gdzie stwierdził, że zdecydowana większość mieszkańców naszego globu stanęła na angielskiej ziemi dosłownie na minutę przed nim. Później wieki upłynęły, zanim odzyskał swój bagaż, a jak gdyby tego nie było dość, okazało się, że wszystkie pociągi są opóźnione, co - jak zostało oznajmione przez skrzeczące głośniki bez słowa przeprosin - spowodowane było problemami natury technicznej.
- Witamy w Anglii. Właśnie znaleźli się państwo w trzecim świecie - wymamrotał wściekły Jonathan do siebie jakieś trzy godziny później, gdy wisiał rozpaczliwie uczepiony uchwytu nad głową w dygoczącym i rozklekotanym pociągu, tak zapchanym ofiarami sfer czasowych, że wydawało się niemożliwe, aby ktoś jeszcze zdołał się do niego wcisnąć. A jednak na następnej stacji znaleźli się tacy, którym ta sztuka się udała, tylko po to, by utknąć na dobre piętnaście minut zaraz po wjeździe do tunelu. Po jakiejś godzinie wymiętoszony Argyll wychynął na Piccadilly Circus, czując się jak Livingstone po przeprawie przez wyjątkowo zarośniętą dżunglę, i szybko wszedł do pierwszej napotkanej kawiarni, by dojść nieco do siebie.
Był to błąd, o czym przekonał się, ledwie podano mu kawę: szary, lurowaty płyn, o zapachu nawet przy najszczerszych chęciach nie mającym absolutnie nic wspólnego z kawą. Dobry Boże, pomyślał, gdy przekonał się, że smakowało to równie obrzydliwie, jak wyglądało, co się dzieje z tym moim krajem?
Zrezygnowany, wrócił na ulicę, minął Piccadilly i skręcił w Bond Street. Od celu podróży dzieliło go kilkaset metrów. Zadygotał. Przyjazd z Rzymu do Londynu w środku lipca może być prawdziwym szokiem dla organizmu: niebo było szare jak ołów, on miał na sobie tylko lekkie ubranie, na domiar złego zapomniał parasola. Już nie mógł pozbyć się wrażenia, że marnuje tylko swój czas i pieniądze, po to tylko, by o kolejne kilka dni odłożyć podjęcie decyzji.
- Jonathanie, chłopcze kochany. Udaną miałeś podróż? - powitał go Edward Byrnes, gdy Argyll wszedł do pustej galerii, zastając swego byłego pracodawcę na przenoszeniu z jednej strony pomieszczenia na drugą czegoś, co wyglądało na obraz Panniniego.
- Nie.
- Och. - Byrnes postawił na ziemi obraz, przyjrzał mu się przez chwilę, po czym zawołał z zaplecza swego asystenta, nakazując mu powiesić dzieło właśnie w tym miejscu podczas jego nieobecności.
- Bez znaczenia - rzekł na koniec. - Chodźmy prosto na lunch. Może to podniesie cię co nieco na twym zbolałym duchu.
To tyle, jeśli chodzi o podróż. Byrnes zawsze miał w sobie coś z bon viveur i dobry lunch był u niego w cenie. Przynajmniej Argyll miał szansę spędzić resztę dnia z pełnym brzuchem. Wyszedł za Byrnesem z galerii, w której jego totumfacki miał zająć się Panninim, poinstruowany dodatkowo, co powinien uczynić, gdyby zdarzyło się nieprawdopodobne i zjawił się jakiś klient. Następnie obaj ruszyli szybkim krokiem przez plątaninę coraz węższych uliczek, by wreszcie po rozpadających się schodkach wejść do jakiejś piwnicy.
- Miło tu, nie sądzisz? - powiedział bardzo z siebie zadowolony Byrnes, gdy znaleźli się na dole w pomieszczeniu będącym najwyraźniej restauracją.
- Gdzie jesteśmy?
- Ach, to taka nasza stołówka. Założyła ją grupa marszandów, którzy mieli dość sztucznie wywindowanych cen, jakie wszystkie restauracje w okolicy nakładają. Tu możesz przyprowadzić potencjalnie lukratywnych klientów, nie musząc podwajać ceny ich zakupu, żeby zwróciły ci się koszty obiadu. Cudowny pomysł. Możemy tu dobrze zjeść i wypić, przy tym jako współwłaściciele nowego interesu, i na dodatek obcować z cywilizowanymi ludźmi. Wspaniałe, co?
Osobiście Argyll wolałby nie przebywać przez cały czas z kolegami po fachu; pomysł, by nie tylko z nimi jadać, ale i uczestniczyć w aukcjach, nie wydał mu się szczególnie zachęcający. Z drugiej strony nie mógł nie dostrzec kryjącej się w tym atrakcji dla tak nałogowego plotkarza, jakim był Byrnes. Możliwość obserwowania tak smakowitego kąska rynku handlarzy sztuki i jednoczesne delektowanie się wyśmienitym jedzeniem była dla niego niemal ucieleśnieniem raju.
- No, drogi chłopcze - rzekł Byrnes z entuzjazmem narastającym w miarę, jak jego wzrok przyzwyczajał się do panującego w sali półmroku - umieram z głodu.
Usiedli, zamówi