IAIN PEARS RĘKA GIOTTA (Przełożyła: Katarzyna Petecka-Jurek) Zysk i s-ka 2003 1 Zakończona triumfem kampania generała Taddea Bottanda, mająca na celu zdemaskowanie tajemniczego angielskiego marszanda, Geoffreya Forstera, jako najbardziej niezwykłego złodzieja swojego pokolenia, rozpoczęła się od nadanego w Rzymie listu, który pewnego szczególnie pięknego poranka pod koniec lipca pojawił się na biurku generała w jego gabinecie mieszczącym się na trzecim piętrze Wydziału Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki. Początkowo ten niepozorny ręczny granat, ukrywający się pod postacią oklejonej i ostemplowanej informacji, czekał sobie spokojnie, aż jak zwykle każdego ranka generał, trzymający się sztywno rutyny, strząśnie z siebie resztki snu i dopełni porannego ceremoniału podlewania kwiatków, przejrzenia prasy i wypicia filiżanki kawy, regularnie dostarczanej z baru po przeciwnej stronie Piazza San Ignazio. Następnie systematycznie, sztuka po sztuce przeglądał przygotowaną przez sekretarkę pocztę, powolutku odgruzowując stos przeróżnych wiadomości, by wreszcie, około 8.45 wziąć do ręki cienką, taniutką kopertę i rozciąć ją nożykiem do papieru. Nie odczuwał jakiegoś szczególnego podniecenia; list zaadresowany był ręcznie, drżącym, pełnym zawijasów charakterem pisma osoby w podeszłym wieku i wszystko wskazywało na to, że okaże się on kolejną stratą czasu. Każda instytucja może poszczycić się wierną grupką łagodnych szaleńców starających się zwrócić na siebie uwagę, pod którym to względem Wydział Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki nie stanowił wyjątku. Wśród tej - zasadniczo nieszkodliwej - menażerii każdy z pracowników wydziału miał osobistego ulubieńca, także i generał Bottando. Był nim pewien człowiek z Trento, utrzymujący, iż jest reinkarnacją Michała Anioła i domagający się zwrotu Dawida z Florencji, rzekomo bowiem Medyceusze nigdy mu za niego nie zapłacili tyle, ile powinni. Flavia di Stefano - zdradzająca czasem szczególne poczucie humoru, mające być może coś wspólnego z faktem, iż mieszkała z Anglikiem - słabością darzyła osobnika, który zatroskany trudną sytuacją nornika z Apulii groził, iż upaćka dżemem rzymski pomnik Wiktora Emanuela, by przyciągnąć uwagę światowej prasy. Według Flavii, podobny terroryzm gastronomiczny tylko by się szkaradztwu przysłużył i wielką miała ochotę, by odpisać i zachęcić do zrealizowania planu. Jak twierdziła, w niektórych częściach świata rządy przyznają nawet granty na podobne przedsięwzięcia. Dlatego też nie paląc się szczególnie, Bottando usiadł wygodnie, rozłożył list i przeczytał go pobieżnie. Zaraz jednak, marszcząc czoło jak człowiek usiłujący przypomnieć sobie umykający pamięci sen, przeczytał go ponownie od początku, tym razem z większą uwagą. Następnie podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił po Flavię, by i ona mogła się listowi przyjrzeć. „Wielce Szanowny Panie”, rozpoczynał się list z tym przesadnym szacunkiem, który włoski język wciąż jeszcze zachował dla oficjalnej korespondencji. „Piszę do Pana, aby wyznać, iż jestem przestępcą zamieszanym w kradzież obrazu, niegdyś będącego własnością Palazzo Straga we Florencji. Przestępstwo to, do którego dobrowolnie się przyznaję, popełniłam w lipcu 1963 roku. Niechaj Bóg mi wybaczy, albowiem ja sobie wybaczyć nie mogę. Z wyrazami najwyższego poszanowania, Maria Fancelli”. Wszedłszy do gabinetu, Flavia przeczytała list z minimalnym zainteresowaniem, po czym sprawdziła, czy aby nic jej nie umknęło. Następnie, odrzuciwszy z twarzy niesforne długie włosy, w zamyśleniu potarła czubek nosa otwartą dłonią i w końcu ogłosiła swój ostateczny i starannie przemyślany werdykt. - Phi! - powiedziała. - I co? Bottando w skupieniu potrząsnął głową. - Coś. Może. - Dlaczego tak pan sądzi? - Wiek miewa swoje zalety - stwierdził pompatycznie. - Jedną z nich jest prastara pamięć, której wy, małolaty, posiadać nie możecie. - W zeszłym tygodniu skończyłam trzydzieści trzy lata. - W takim razie wy, małolaty w średnim wieku, jeśli przez to poczujesz się lepiej. Palazzo Straga brzmi mi jakoś znajomo. Bottando postukał się długopisem w zęby, zmarszczył czoło i podniósł wzrok, spoglądając na sufit. - Hm - mruknął. - Straga. Florencja. Obraz. Hm. Siedział tak, wyglądając w zamyśleniu przez okno, Flavia tymczasem cierpliwie czekała i zastanawiała się, czy zdradzi jej w końcu, co też takiego ma na myśli. - Ha! - wykrzyknął nagle z pełnym ulgi uśmiechem, gdy po kilku minutach jego pamięć wreszcie zaczęła się sprawować jak należy. - Mam. Moja droga, czy byłabyś tak dobra i zajrzała do magazynu spraw wygasłych? Mianem tym określany był niewielki schowek na szczotki, gdzie miejsce swego ostatniego spoczynku znajdowały najbardziej beznadziejne przypadki - przestępstwa, na rozwiązanie których szansa równała się nieomal zeru. Schowek pękał w szwach. Flavia wstała, by wykonać polecenie. - Nie da się ukryć - zauważyła sceptycznie, otwierając drzwi - że pańska pamięć nigdy nie przestanie mnie zdumiewać. Jest pan pewien? Bottando machnął niedbale ręką. - Zobaczysz, co znajdziesz - rzekł z przekonaniem. - Moja pamięć nigdy mnie nie zawiodła. My, stare słonie... Nie pozostało więc Flavii nic innego, jak zejść do piwnicy, gdzie przez pół godziny rujnowała sobie ubranie, grzebiąc w stosach zakurzonych akt, skąd wychynęła triumfująca, lecz mocno niezadowolona. Gdy uginając się pod ciężarem wielkiej i opasłej teczki, zjawiła się w gabinecie, dopadł ją atak uporczywego kichania, chwilowo uniemożliwiając zarzucenie szefa skargami. - Na zdrowie, moja droga - ze współczuciem skwitował Bottando jej cierpienia. - To wszystko przez pana - zdołała wykrztusić między jednym a drugim kichnięciem. - Tam na dole to istny obraz nędzy i rozpaczy. Gdyby nie zwaliła się na mnie cała kupa i rozsypała po podłodze, nigdy bym tego nie znalazła. - Jednak ci się udało. - Owszem. Upchnięte, bez ładu i składu w grubej teczce zatytułowanej „Giotto”. Cóż to za nazwa, na miłość boską? - Och. - Bottando nareszcie zrozumiał. - Giotto. Dlatego mi się przypomniało. - Mianowicie? - Jeden z wielkich geniuszy swoich czasów - rzekł generał, uśmiechając się lekko. Flavia znowu wpadła w złość. - Nie o tego Giotta mi chodzi - wyjaśnił Bottando. - Lecz o dżentelmena o ponadludzkich zdolnościach, zapierającej dech w piersiach zuchwałości, prawie że niewidzialnego. Tak bystrego, tak przebiegłego, że - cóż! - w zasadzie nie istniejącego. Flavia zmierzyła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem, na jakie podobnie enigmatyczne uwagi jedynie zasługują. - Pewien pomysł, który pojawił się niespodziewanie któregoś spokojnego lata dawno temu - ciągnął. - Zaraz po tym, jak z Mediolanu zniknął Velazquez. Kiedy to było? Już wiem. W 1992. Flavia spoglądała na niego z zaciekawieniem. - Portret? Z kolekcji Calleone’a? Przytaknął. - Tenże właśnie. Sprzyjająca awaria systemu alarmowego, ktoś wchodzi, zabiera obraz, wychodzi i znika. Szybciutko i czysto. Portret dziewczyny o imieniu Francesca Arunta. Odtąd nikt go nie widział, a dwa lata to szmat czasu. Zdaje się, że bardzo piękny obraz, chociaż nie istnieje żadne jego zdjęcie. - Co takiego? - Właśnie. Żadnego zdjęcia. Zadziwiające, nieprawdaż? Przynajmniej dla niektórych. Chociaż prawdę powiedziawszy, to dość powszechne. Dlatego sobie o tym pomyślałem. Dom pełen obrazów, a znika tylko ten, który nigdy nie został sfotografowany. W tym przypadku była przynajmniej kopia wykonana w dziewiętnastym wieku. Tam, na tablicy. Wskazał na wiszącą w odległym kącie tablicę, na której znajdowała się tak zwana diabelska lista: zdjęcia obrazów, rzeźb i innych dzieł, zaginionych bez śladu. Na wpół przesłoniętą złotym, czternastowiecznym kielichem mszalnym, zapewne dawno już przetopionym na sztabki, dostrzegła Flavia zniszczoną na rogach fotokopię reprodukcji obrazu. Z całą pewnością nie nadawała się do przedstawienia w sądzie jako dowód, była jednak na tyle wyraźna, by wyrobić sobie z grubsza wyobrażenie. - W każdym razie - mówił dalej Bottando - sprawa była dość krępująca, nie tylko dlatego, że stary Calleone mógł narobić smrodu, co zresztą uczynił. A nam nie udało się na nic natrafić; wszystkie zwykłe kanały dochodzenia zaprowadziły nas do nikąd; nie maczał w tym palców ani żaden stały klient, ani przestępczość zorganizowana, ale na pewno był to autentyczny profesjonalista. Tak więc w przypływie rozpaczy zacząłem szukać jakiejś wskazówki w dawnych sprawach, śladu, kto mógłby to zrobić. I tak powstała lista nie sfotografowanych nigdy obrazów, które znikły w podobny sposób. Wciągnęło mnie to, stąd ta dość opasła teczka. Nawet przeprowadziłem kilka dochodzeń. W końcu jednak przemyślałem sobie wszystko dokładnie i doszedłem do wniosku, że tracę tylko czas. - Mnie się ten pomysł wydaje niezły - powiedziała, rozsiadając się na kanapie i kładąc obok siebie teczkę. - Skąd pewność, że nie miał pan racji? - Och, w teorii wszystko wyglądało jak należy. Co tylko dowodzi, iż była błędna. Problem w tym, że gdy zacząłem się zastanawiać, zrozumiałem, iż miałem jednego tylko człowieka, którego przezwałem Giotto... - Dlaczego? Bottando uśmiechnął się. - Ponieważ moja wymyślona postać była prawdziwym mistrzem w swoim fachu, niezwykle znaczącym, lecz my nie wiedzieliśmy o nim dosłownie nic. Kim jest, jaki jest, absolutnie żadnych informacji. Trochę jak Giotto. Lecz, jak mówiłem, tą stworzoną przez siebie postać obarczyłem odpowiedzialnością za co najmniej dwadzieścia kilka kradzieży, poczynając od roku 1963 aż do dzisiaj. Działała na terenie czterech państw, za każdym razem zabierając obraz nigdy nie sfotografowany. Żadna z co najmniej dziesięciu wyspecjalizowanych jednostek policji nie podejrzewa nawet jego istnienia. Żaden paser, ani jeden kupiec nigdy się nie wychylił z najmniejszą nawet informacją. I ani jedno dzieło nie zostało nigdy odnalezione. - Hmm. - Po czym, jak należało się spodziewać, wszystko szlag trafił, kiedy otrzymałem od karabinierów informację, że zaaresztowali kogoś na sześć miesięcy przed kolejną akcją, którą nominalnie uznałem za dzieło Giotta. Giacoma Sandana. Pamiętasz go? - Najgorszy złodziej świata? - Tenże sam. Zwędził Fra Angelica z Padwy. I oczywiście, został złapany. Według moich obliczeń, musiałby mieć trzy i pół roku w chwili ataku na Strada, poza tym był zbyt głupi, żeby ukrywać się aż tak długo. Dlatego właśnie odłożyłem wszystko do spraw wygasłych. Trudno było wyobrazić sobie lepszy dowód mojej pomyłki. Tak więc na Giotcie przez kilka lat osiadał kurz i według mnie właśnie... - Dzień dobry, generale. Otworzyły się drzwi i głos wyprzedził niewielkie, ubite ciało, z którego się dobywał. Sekundę później do pokoju wkroczył mężczyzna w zadziwiający sposób przywodzący na myśl dobrze wypasionego syjamskiego kota, z wyrazem pełnego wyższości rozbawienia na twarzy. Bottando odwzajemnił się łagodnym uśmiechem, o którym koneserzy - jak Flavia - aż nadto dobrze wiedzieli, jak bardzo jest fałszywy. - Witam, dottore - powiedział. - Jakże miło pana widzieć. Dottore Corrado Argan należał do ludzi od czasu do czasu pojawiających się w każdej wielkiej organizacji po to jedynie, by bez reszty zatruwać życie niektórym innym jej członkom, czyniąc je dosłownie nie do zniesienia. Karierę rozpoczął jako historyk sztuki - co według niego dawało mu cokolwiek wątpliwe intelektualne kwalifikacje, bezlitośnie przez niego wykorzystywane - następnie, doszedłszy do wniosku, iż zarówno włoski, jak i międzynarodowy system uniwersytecki jest zdecydowanie zbyt wrażliwy, by zapewnić mu posadę, dał się porwać sile przyciągania biurokracji, a konkretnie beni artistici, amorficznemu ciału mającemu baczenie na narodową spuściznę. Gdy już skutecznie udało mu się wprowadzić kompletny chaos w kilku sferach działania tej wspaniałej organizacji, nagle odkrył, iż niezmiernie irytuje go sposób, w jaki stale przepadają bez wieści skarby narodowego dziedzictwa, i uznał, że jedynie potęga jego intelektu może być stymulatorem zwiększającym skuteczność walki z przestępczością. Nie jemu pierwszemu wydawało się, że zdoła coś zmienić, trzeba też - choć niechętnie - przyznać, iż pełen był entuzjazmu. Co z kolei czyniło tylko jego obecność tym bardziej uciążliwą. Bottando świetnie potrafił sobie radzić z pojawiającymi się okresowo memorandami, w których osoby z zewnątrz domagały się podjęcia natychmiastowych działań, proponowały akcje, sugerowały metody postępowania. Wieloletnie doświadczenie nauczyło generała, że najlepiej entuzjastycznie przytakiwać wszelkim tego rodzaju interwencjom, ich autorom dziękować, po czym ignorować je całkowicie. Nie wiedział natomiast zupełnie, co począć z człowiekiem z zewnątrz, który się wprowadził i zajmując gabinet, najwyraźniej zadomowił na dłużej, by pisać raporty na podstawie codziennych, bacznych obserwacji prowadzonych działań. Co właśnie obrzydliwy Argan uczynił. Od sześciu miesięcy wczytywał się w akta, z fajką w ustach i wyniosłym uśmieszkiem na twarzy uczestniczył w zebraniach, z zapałem notując coś, czego nikt nie miał prawa ujrzeć, i marudząc, jak to wydział nie określa swojej polityki w wystarczająco holistyczny sposób. Bottando nie dość szybko zdał sobie sprawę z zagrożenia i teraz przychodziło mu za to płacić. Argan bowiem był tak groteskowy, że nie potrafił traktować go serio. Dopiero gdy jego sekretarka podjęła pewnego wieczoru samodzielną akcję szpiegowską i przyniosła mu fotokopie niezliczonych raportów, które ów człowiek wysyłał do osób wyżej postawionych, ogrom problemu objawił się w całej okazałości. Mówiąc krótko, Argan pragnął stanowiska Bottanda i robił, co mógł, by swoje marzenie urzeczywistnić. Przyjął strategię utrzymującą, iż w czasach międzynarodowej przestępczości staromodne metody policyjne (czytaj staromodni policjanci, najlepiej uosabiani przez Bottanda) już nie wystarczają. Potrzebna była organizacja skuteczna (to znaczy tańsza), kierowana przez człowieka umiejącego sprawnie zarządzać ludźmi i przydziałem środków (to znaczy jego samego). W żadnym z raportów nie było ani jednej wzmianki o łapaniu przestępców czy odzyskiwaniu utraconych dzieł sztuki. Wojna została wypowiedziana w sposób cichy i cywilizowany. Opieszałość Bottanda uniemożliwiła mu zdawałoby się oczywistą reakcję: nie mógł już po prostu wyrzucić Argana, ktoś mógłby bowiem pomyśleć, że pragnie coś ukryć. Starał się więc udzielać mu fałszywych informacji, by ten łatwiej wyszedł na głupca. Niestety dla Argana jako historyka sztuki fakty nie były istotne i nie zważając na nic, działał dalej. Po swojej stronie miał Bottando władze policyjne, wszelkich amatorów uważające za zagrożenie dla nich wszystkich. Argan zaś miał biurokrację, święcie wierzącą, iż jakość organizacji zależy wyłącznie od tego, ile stanowisk pracy może zapewnić jej administratorom. Oni zaś, czego Bottando był aż nadto świadomy, dysponowali książeczkami czekowymi. W ciągu minionego miesiąca kontrofensywa Bottanda utknęła w martwym punkcie. To Argan znał wszystkie właściwe słowa, jak skuteczność, wyniki, opłacalność, a Bottando nie potrafił znaleźć sposobu, by mu się przeciwstawiać, nie wychodząc przy tym na staroświeckiego, zachowawczego marudę. Pozostawało mu tylko mamrotać wściekle i liczyć, iż przeciwnik popełni wreszcie jakiś błąd. Dotychczas jednak cierpliwość nie została nagrodzona, głównie dlatego, że Argan ograniczał się jedynie do obserwacji innych i udzielania dobrych rad, co nie było trudne, zważywszy na to, iż robił to po fakcie. - Jak tam dzisiaj samopoczucie? - zapytała ta chodząca obraza wszelkich tradycji dobrej policyjnej roboty. - Z tego, co słyszę, wciąż pracujemy nad tymi swoimi przestępstwami? Nie mogłem nie ulec pokusie, żeby podsłuchać ten fascynujący dyskurs na temat wykrywania zbrodni. Bottando nachmurzył się gniewnie. - Mam nadzieję, że nauczył się pan czegoś? - O tak, był bardzo pouczający. Jak rozumiem, w ciągu nocy obrabowano etruskie stanowisko wykopaliskowe? Na tym polegał kolejny z nim kłopot. Zawsze zdążył przeczytać najświeższe raporty, sprawiał więc wrażenie, iż ze wszystkim jest na bieżąco. Bottando natomiast, którego uwagę zaprzątnął Giotto, do ostatniego raportu jeszcze nie doszedł. - Wiem - odparł mimo to ze spokojem. - Niewiele jednak możemy zrobić, póki nie otrzymamy pełnego spisu rzeczy skradzionych. - Bezpieczna uwaga. - Och, wydaje mi się, że nie powinniśmy czekać tak długo. Miłe przypadki wyglądają bardzo dobrze. W końcu czyż nie musimy przede wszystkim dbać o wizerunek wydziału? A destrukcja naszej spuścizny narodowej wynikająca z grabieży stanowisk o tak ogromnym znaczeniu historycznym... I perorował dalej, jak gdyby miał przed sobą klasę pięciolatków. Kolejny problem z Arganem, ponuro wyjaśnił pewnego wieczoru Bottando nie kryjącemu współczucia koledze z Wydziału Korupcji. Pomijając fakt, iż nigdy nie mógł oprzeć się pokusie wygłoszenia choćby krótkiego wykładu, Argan bardziej niż policjantem był dyrektorem do spraw marketingu. Skuteczność wydziału nie miała dla niego większego znaczenia, póki na zewnątrz prezentował się dobrze. - Jak na razie to jeszcze nie jest nasza sprawa - powtórzył Bottando twardo, nie pozwalając się Arganowi zbytnio rozpędzić. - Chyba, że zależy panu na opinii kłusownika. Mogę zadzwonić do karabinierów i powiedzieć, że osobiście pragnie pan przejąć... - Och, nie. Naturalnie chylę czoło przed pańskim doświadczeniem w tych sprawach - wycofał się Argan, zbyt bystry, by dać się wciągnąć w podobną pułapkę. - Tak - ciągnął niewzruszony. - Czegóż więc dotyczy ta konferencja z naszą piękną signoriną? Piękna signorina zazgrzytała zębami, Bottando zaś się uśmiechnął. Argan niezmiennie starał się oczarować pracowników, pragnąc przeciągnąć ich na swoją stronę. Jeśli chodzi o Flavię, nie była to najlepsza taktyka. Natomiast w przypadku innych... - Wraz z piękną signoriną planowaliśmy właśnie nasz dzień - powiedział Bottando. - Chodzi o to? - spytał Argan, lekceważąco podnosząc list. - Usilnie nalegam, by nie czytał pan korespondencji bez mojego pozwolenia. - Przepraszam. - Argan odłożył arkusik z przepraszającym uśmiechem i usadowił się na kanapie obok Flavii. Dziewczyna wstała. - Przypuszczam jednak, że nie zamierzacie się tym zajmować. Trudno uznać popełnioną przed trzydziestu laty zbrodnię za sprawę priorytetową. - Wszystkie zbrodnie są priorytetowe - oświadczył pompatycznie Bottando. - Niektóre jednak bardziej chyba od innych? Skupiać się na czymś tak odległym w czasie, zapominając o kradzieży dokonanej zaledwie wczoraj... Jakbym gadał do ściany, pomyślał Bottando. - Jak często mam tłumaczyć, iż naszym głównym celem jest odnajdywanie dzieł sztuki? - spytał cierpko. - Przestępcy interesują nas w drugiej kolejności. Jeżeli mamy odnaleźć obraz, nieistotne jest, czy zniknął wczoraj, czy trzydzieści, czy też nawet sto lat temu. A przegapienie okazji tylko dlatego, że nie sprawdziliśmy rzeczy elementarnych, byłoby niewybaczalnym zaniedbaniem naszych obowiązków. - Naturalnie - zamruczał Argan, podejrzanie łatwo ustępując pola. - Pan tu rządzi, generale. Pan tu rządzi. I wygłosiwszy tę niejasną uwagę, opuścił pokój. Dopiero po dłuższej chwili Bottando uspokoił się na tyle, by stwierdzić, iż wraz z nim znikła większość akt Giotta. - Nie - powiedział Jonathan Argyll z odpowiednim zatroskaniem, gdy wieczorem wraz z Flavią siedział na balkonie ich mieszkania, rozkoszując się zachodzącym nareszcie słońcem. - To nie brzmi dobrze. Będziecie musieli jakoś go dopaść. Przez większą część posiłku Flavia użalała się na niegodziwości Corrada Argana. Trudno nie ulec obsesji, gdy prawie całe przedpołudnie spędziło się na uspokajaniu szefa i tłumaczeniu mu, iż trzeźwy rozsądek będzie znacznie skuteczniejszą reakcją niż ślepa furia. - A tak przy okazji, co to był za obraz? - spytał Argyll, rozważając odłożenie decyzji o pozmywaniu po kolacji. - Rzeczywiście warto się nim zająć? Potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie chodzi o Ucella, Madonnę z Dzieciątkiem. Trudno powiedzieć, czy tak jest w istocie. Nie ma żadnego zdjęcia, a opis też nie jest najlepszy. - Jesteście bardzo gorliwi, zadając sobie tyle trudu. - Nic z tych rzeczy. To zwykła polityka. Argan nie chce, żeby Bottando się tym zajmował, więc Bottando, żeby pokazać, kto rządzi, nie ma innego wyjścia. Jak dotąd, szukając obrazów, nie zdarzyło się, żeby nie zajrzał pod któryś kamień, teraz jednak będzie musiał szukać w każdej, najmniejszej nawet dziurze. Inaczej sam sobie zarzuci niedbałość. Argyll skinął głową, po czym wstał i zebrał brudne naczynia. Zbyt wiele much kręciło się tego wieczoru. - Wiesz o tym, że któregoś dnia będzie miał przez to kłopoty - zauważył bardzo mądrze. - Czy on zawsze musi być taki wojowniczy? Flavia uśmiechnęła się z wyższością. - Łatwo tak mówić komuś, kto nigdy nie pracował w wielkiej firmie. Argan to głupiec, ale jest taki pewny siebie, że udaje mu się przekonać ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Co oznacza, że bez przerwy traktuje się go jak niekwestionowany autorytet. Dlatego cała reszta traci tyle czasu, żeby podstawić mu nogę. To część naszej pracy. - W takim razie cieszę się, że pracuję na własny rachunek. - Ale w przeciwieństwie do ciebie, my dostajemy nasze pieniądze, nawet jeśli niczego nie robimy. Prawdę powiedziawszy, Argan im mniej robi, tym więcej dostaje. Dotknęła drażliwego punktu. Argyll żywił niezłomne przekonanie, że gdzieś na świecie istnieje ktoś, kto rozpaczliwie pragnie kupić przynajmniej jeden z jego obrazów. Lecz jak na razie odnalezienie tej osoby okazywało się niezwykle trudne. Na tyle trudne, że poważnie musiał rozważyć to, co ponuro nazywał alternatywami. Zapowiedź prawdziwego kryzysu pojawiła się pod postacią listu od międzynarodowego uniwersytetu w Rzymie, na którym pełna zapału młodzież pragnęła zdobywać wiedzę o kulturze i sztuce. Jeden z wykładających na nim historyków sztuki w ostatniej chwili porzucił swoją posadę dla lepszej pracy i zdesperowane władze uczelniane zwróciły się do Argylla. Czy nie zechciałby przez kilka lat wykładać, od Caracciego poczynając, na Canovie kończąc? Flavia widziała w tym rozwiązanie wszystkich jego problemów, Argyll jednak nie podzielał jej pewności. Ciężko pracował, by zostać marszandem; gdyby teraz zrezygnował, wyglądałoby to na porażkę. A myśl, że został zmuszony do poddania się, była mu nienawistna. Nie mówiąc już o tym, że nauczanie uważał za niezwykle ciężką pracę. Bardzo przygnębiające. Miał dość pieniędzy, by jeszcze jakoś ciągnąć, jak na razie jednak nie udało mu się przejść do wyższej ligi. Musiał kupować lepsze obrazy. Żeby jednak w końcu do tego doszło, potrzebny mu był spory kapitał, a takowym nie dysponował. Mijały tygodnie i miesiące, a on narzekał i gderał, wreszcie postanowił pojechać do Anglii, by porozmawiać ze swym dawnym mentorem i pracodawcą w nadziei, iż może on podsunie mu jakiś pomysł. Ostatnio nie był zbyt sympatycznym towarzyszem. Lecz to samo odnosiło się do Flavii. Nie przeszkadzało jej, że Argyll nie zarabia porządnych pieniędzy; denerwowało ją natomiast jego niezdecydowanie. Oferta pracy przyszła przed przeszło dwoma tygodniami, a on nawet nie raczył na nią odpowiedzieć. Jego nieustanne marudzenie zaczynało już działać jej na nerwy, choć zwykle bywała bardzo tolerancyjna. Ponieważ jednak prędzej czy później na coś musiał się zdecydować, nie widziała powodu, dlaczego nie miałby się z tym uporać jak najszybciej. - O co chodzi z tym całym Giottem? - spytał, stosując taktykę odwrócenia uwagi, w nadziei, że rozmowa stanie się mniej przygnębiająca. - Phi! Takie tam rojenia generała od czasu, gdy jeden skradziony Velazquez wywiódł go w maliny. - Ten, którego przyczepił sobie na tablicy kilka lat temu? Przez którego miał tyle kłopotów w ministerstwie? - Ten sam. Właściciel miał bardzo mocne koneksje. Warto było się temu przyjrzeć, ale dobrze zrobił, że przestał sobie tym zawracać głowę. Namierzył kilkadziesiąt kradzieży i wyglądało na to, że wszystkie były dziełem tego samego człowieka. Domy pełne starych kolekcji i obrazy, które od dziesięcioleci, jeśli nie wieków, nie pojawiły się na rynku. Fatalnie skatalogowane i nie sfotografowane. Małe dziełka o wielkiej wartości, głównie z okresu rozkwitu renesansu. Wszystkie doskonale wybrane i skradzione po mistrzowsku: żadnej przemocy, śladów włamania, szkód. Ktokolwiek to zrobił, po prostu wszedł i wyszedł w ciągu kilku dosłownie minut, doskonale wiedział, czego szuka i nikt mu nigdy nie przeszkodził. Za każdym razem ginął tylko jeden obraz. Według generała wszystkie te sprawy podejrzanie wyróżniały się podobną cierpliwością i sprawnością. - Dla mnie przekonujące. Co poszło nie tak? - Po prostu przeczyło zdrowemu rozsądkowi i jego fundamentalnemu poglądowi na kradzież dzieł sztuki, a mianowicie, że żaden złodziej nie może być aż tak dobry. Co jest absolutną prawdą. Są chciwi, brak im cierpliwości, niezdarni i na ogół niezbyt bystrzy. Popełniają błędy. Za dużo gadają. Wydają ich wspólnicy. Nie są zdolni, by przez trzydzieści lat metodycznie planować swoją karierę, nigdy nie przeliczyć się z własnymi siłami, nie popełnić błędu, zawsze ufać właściwym osobom i wiecznie opierać się pokusie, by nie pochwalić się przed światem, jacy to są wspaniali. A teraz większość z nich pracuje na zlecenie zorganizowanej przestępczości: złodzieje-samotnicy to prawie gatunek wymarły. Giotto to wytwór wyobraźni, a Bottando zbyt jest rozsądny, by dać się zwieść podobnym bzdurom. Znasz go przecież. Wydaje mi się, że teraz twoja kolej na parzenie kawy. 2 Adres w Parioli, części Rzymu, gdzie kłopotliwy list rozpoczął swoją podróż na biurko generała Bottanda, okazał się jednym z tych położonych na odludziu, luksusowych i prawdopodobnie dość drogich domów opieki dla dzianych, posuniętych w wieku i schorowanych mieszkańców stolicy. Podobne instytucje wyrastały w ostatnich czasach jak grzyby po deszczu, gdy nawał pracy, ciasnota i postęp wyganiały dziadków z domów ich dzieci, głosząc podzwonne dla instytucji włoskiej mamma. Flavia zjawiła się dość wcześnie, mając nadzieję, iż uda jej się sprawę załatwić i wrócić do biura, póki upał był jeszcze do zniesienia. Zanim wkroczyła do wnętrza budynku, przyjrzała mu się dokładnie. Wypolerowane na wysoki połysk drzwi, marmurowe posadzki i atmosfera kompetentnej, łagodnej i kosztownej opieki, nie do końca pokrywały się z wyobrażeniem, jakie wyrobiła sobie, sądząc po piśmie z zawijasami, świadczącymi raczej o nie najlepszym wykształceniu autorki listu. Pierwszy problem pojawił się przy wejściu, gdzie za biurkiem rezydowała bystra i bardzo kompetentnie wyglądająca recepcjonistka, która pouczyła ją, iż nie nadeszła jeszcze pora odwiedzin. Flavia machnęła jej przed oczami swoją odznaką, by pokazać, że jest z policji, mimo to pora odwiedzin nadal się nie rozpoczęła. Gdy tłumaczyła właśnie, że bez względu na obowiązujące przepisy musi pilnie zobaczyć się z signorą Fancelli, słowa jej usłyszał przechodzący obok ksiądz, który zatrzymał się i włączył do rozmowy. - List był adresowany do pani? - spytał, przedstawiwszy się jako ojciec Michele i zapewniwszy recepcjonistkę, iż zajmie się gościem. - Napisała go do mojego szefa - odparła Flavia. - Przysłał mnie, bym z nią porozmawiała. - Tak się cieszę. Naprawdę bardzo. Przeżywała istne katusze, nie wiedząc, co powinna zrobić. Jeśli pani pozwoli, zaprowadzę ją do niej. Flavia zgodziła się chętnie i podążyła za ojcem Michele na zewnątrz. Duchowny wyjaśnił, że o tej porze roku większość pensjonariuszy - gości, jak ich nazywał - spędza czas na dworze, gdzie może zażyć nieco słońca. - Ich wytrzymałość jest doprawdy niewiarygodna - mówił, gdy minęli ścieżkę i zmierzali ku niewielkiej kępie drzew. - W temperaturach, przy których większość ludzi bliska jest omdlenia, oni domagają się dodatkowych swetrów. - Czy ona jest dobrze sytuowana? - spytała Flavia, myśląc o korzyściach, jakie starsza pani mogła osiągnąć w wyniku swojego przestępstwa. - Pobyt tutaj musi kosztować majątek. - Mój Boże, skądże. Uboga. Prawdę mówiąc, biedna jak mysz kościelna. - Jednak teraz... - O ile mi wiadomo, ma syna w Ameryce. Zjawiła się tutaj kilka miesięcy temu, gdy zaczęła niedomagać, on płaci wszystkie rachunki. I powiem pani, ona tu umrze. Jest na to przygotowana. Wskazał na kruchą postać w fotelu na kółkach, wpatrującą się przed siebie niewidzącym wzrokiem. - To ona. Teraz panią zostawię. Proszę jednak nie sądzić, że signora jest równie niesprawna umysłowo jak fizycznie. Jest bardzo chora, jej myśli czasem błądzą, lecz jej inteligencja nie ucierpiała w żadnym stopniu, choć może być nieco otumaniona przez środki przeciwbólowe. I proszę jej zbytnio nie męczyć. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że ojciec mówił prawdę, myślała Flavia, zmierzając ku staruszce w nadziei, iż starsza pani nie śpi. Szara, niezdrowa cera, ramiona cienkie jak zapałki, rzadkie, matowe włosy wskazywały na osobę, której niewiele już czasu pozostało na tym ziemskim padole. Nie była też tak przytomna, jak Flavia by sobie życzyła, kiedy jednak się przedstawiła, zauważyła wysiłek, z jakim staruszka starała się skupić myśli. - Signora Fancelli - zaczęła Flavia - przyszłam w sprawie listu, która napisała pani do nas. O obrazie. Chciałabym zadać pani kilka pytań na ten temat. - Ach, tak - odparła starsza pani, z wyraźnym wysiłkiem skupiając wzrok na Flavii. - Napisałam do pani, prawda? Ale to było dawno temu. - Przyznała się pani do popełnienia kradzieży. Muszę jednak stwierdzić, że nie wydaje mi się to prawdopodobne. - Świadomość tego, co zrobiłam, była dla mnie wielkim ciężarem. Przez te wszystkie lata. Cieszę się, że mogę z panią porozmawiać. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi zapłacić. Biorąc pod uwagę stan zdrowia signory Fancelli i opieszałość włoskiego systemu prawnego, należało raczej wątpić, iż będzie to cena wysoka; przynajmniej nie na tym świecie. Nie mogła być bardzo stara; wyglądała na osobę niewiele po sześćdziesiątce. Lecz czasu zostało jej bardzo niewiele. - Czy zechciałaby pani mi o tym opowiedzieć? Upłynęła długa chwila milczenia, zanim staruszce udało się skupić na tyle, by zrozumieć pytanie. - Widzi pani, nie wiedziałam, co robię. Gdyby było inaczej, nie zrobiłabym nic. Nie da się ukryć, że żyłam w biedzie, ale nigdy, przenigdy nie byłam nieuczciwa. Mam nadzieję, że mi pani uwierzy. Flavia skinęła cierpliwie głową; póki jej rozmówczyni nie powie czegoś istotnego, każde inne zachowanie nie miałoby sensu. - Moi rodzice byli biedni, ja nie miałam męża i nie było komu się mną zaopiekować. Musiałam porzucić szkołę i zacząć pracować jako pokojówka - w zasadzie jako sprzątaczka. Częściowo pracowałam w szkole dla cudzoziemek, prowadzonej przez kobietę o nazwisku delia Quercia, i częściowo u rodziny Straga. To było we Florencji. Czy już o tym wspominałam? Chociaż dochodziła dopiero jedenasta i chronił je cień rzucany przez drzewa, gorąco coraz bardziej doskwierało, a pora roku, gdy ciepło dodaje energii, dawno już się skończyła. Lato było niewyobrażalnie upalne, a najgorsze miało dopiero nadejść. Flavia źle znosiła wysokie temperatury; po chwili głowa zaczęła jej opadać i z trudem skupiała uwagę. Pociła się też obficie; gdyby nie ta drobna niedogodność, w żaden sposób nie udałoby jej się obronić przed zaśnięciem. - Przyznaję, że rozglądałam się za kandydatem na męża. - Słowa staruszki ledwo docierały do Flavii. - Dzisiaj nikt nie zawraca sobie tym głowy, ale wtedy, jeśli nie wyszło się za mąż przed ukończeniem osiemnastu lat, znaczyło to, że coś jest z kobietą nie w porządku. Ludzie przez cały czas się ze mnie naśmiewali. Stara panna służąca. Ja jednak byłam romantyczką. Nie chciałam byle kogo za męża. Marzyłam, żeby bez pamięci zakochał się we mnie ktoś wspaniały, porywająco przystojny. Był jeden mężczyzna, który ciągle uganiał się za dziewczynami. Geoffrey, tak miał na imię. Geoffrey Forster. Bardzo piękny, czarujący. I bogaty; tak przynajmniej twierdził. Bez przerwy mówił o sławnych ludziach, jakby był ich najlepszym przyjacielem, o tym, jak to wydaje pieniądze, jeździ szybkimi samochodami. Zrozumiałe, że kiedy zainteresował się mną, bardzo mi to pochlebiło i uległam złudzeniom. Myślałam, że jest we mnie zakochany. Przed nim nikt nigdy tak mnie nie traktował. Oczywiście, wszystko to były tylko mrzonki. Szybko przekonałam się, jak jest naprawdę. Ale zanim to się stało, zabrał mnie na wakacje. Wyłącznie przez grzeczność - opowieść wyraźnie kosztowała starszą panią dużo wysiłku - Flavia skinęła głową, prosząc, by signora nie przerywała. - Pewnego dnia spytał mnie, czy nie wybrałabym się z nim na romantyczny weekend do Szwajcarii. Naturalnie zgodziłam się, ani przez chwilę niczego nie podejrzewając. Wcześniej nigdy nie wyjeżdżałam z Toskanii. Perspektywa wyjazdu do Szwajcarii, mieszkania w eleganckich hotelach przekraczała moje najśmielsze marzenia. Wyobrażałam sobie, że to dopiero początek i że wkrótce zawsze już będziemy jeździć razem. Zresztą przypuszczałam, że jestem w ciąży. Teraz Flavia słuchała z większym zainteresowaniem, wytrącona z otępienia gniewem i goryczą bijącymi z głosu staruszki. Z uwagą bacznie jej się przyglądała, ani słowem nie przerywając opowieści. - Zabrał ze sobą paczkę - powiedziała signora Fancelli, rękami wskazując, że było to coś wielkości mniej więcej pół metra kwadratowego. Okazało się to jednak zbyt wielkim wysiłkiem. - Nie powiedział mi, co to było. Zdradził tylko, że przyjaciel prosił go o przysługę. Wiedziałam, oczywiście, że kłamie, byłam jednak na tyle głupia, że pomyślałam, iż kochankowie nie powinni mieć przed sobą żadnych tajemnic i kiedy pociąg zmierzał na północ, otworzyłam paczkę. Tylko na tyle, żeby móc zajrzeć do środka. Był tam obraz Najświętszej Panienki. Rozpoznałam go natychmiast, bo widywałam go regularnie w Palazzo Straga i zawsze bardzo mi się podobał. O niczym jednak nie miałam pojęcia. Zapakowałam obraz z powrotem, potem Geoffrey wsadził paczkę pod pachę i gdzieś poszedł. Wrócił, ale już bez niej. - Co z nią zrobił? - Nie mam pojęcia. Pojechaliśmy do tego pięknego hotelu. Czułam się, jakbym naprawdę wiodła światowe życie. Za bardzo byłam zakochana, żeby zadawać pytania czy dziwić się czemukolwiek. - A potem? - Potem wróciliśmy do Florencji, a jakiś tydzień później powiedziałam Geoffreyowi, że jestem w ciąży. - Jak przypuszczam, nie oszalał ze szczęścia? Potrząsnęła głową. - To było okropne. Wściekł się, dosłownie dostał szału. Potem powiedział, że nie ma z tym nic wspólnego. Wyzwał mnie od najgorszych i kazał się wynosić. Moi pracodawcy dowiedzieli się o wszystkim i zwolnili mnie. Gdyby nie dobroć jednej z przebywających tam dziewcząt, nie wiem, co bym ze sobą poczęła. Flavia zastanowiła się nad tym, co właśnie usłyszała. Wszystko pięknie do siebie pasowało: skradziony z Palazzo Ucello obraz przedstawiał Madonnę. Istniały podejrzenia, że został wywieziony z kraju, czas także się zgadzał. Lecz kilka szczegółów... - Proszę mi powiedzieć, dlaczego uważa pani, że obraz był skradziony? Staruszka przez chwilę zdawała się nie rozumieć, szybko jednak czoło jej się wygładziło. - Kiedy wróciłam, wszyscy wiedzieli - odparła. - Wszystkie dziewczęta ze szkoły odwiedzały Palazzo. Kiedy ktoś się do niego włamał, wieści błyskawicznie się rozeszły. Ja dowiedziałam się dopiero po powrocie ze Szwajcarii. Widzi pani, w Palazzo odbywał się bal. Signora każdego roku zapraszała swoje uczennice. Musiał go wtedy zabrać. - A pani nic nie powiedziała? Nie chciała się pani zemścić na tym człowieku? Twarz starszej kobiety przybrała szyderczy, ironiczny wyraz. - Właśnie tak wszyscy by sobie pomyśleli, nie sądzi pani? Kto by mi uwierzył? Nie mogłam powiedzieć, kto ma obraz, ponieważ tego nie wiedziałam. I umierałam ze strachu, że trafię do więzienia. On na pewno by się do tego posunął, to takie do niego podobne. Zrobiłby ze mnie konspiratorkę. - Czy jeszcze kiedyś widziała pani Forstera? - Wyjechałam, pojechałam do Rzymu poszukać sobie nowej pracy. Urodziłam moje dziecko i wysłałam je do krewnych w Ameryce. Chyba pani rozumie, że to nie było łatwe. Inaczej niż dzisiaj. To było nieistotne, ale najwyraźniej chciała jeszcze coś dodać, Flavii nie pozostawało więc nic innego, jak cierpliwie słuchać dalej. - A teraz napisała pani do nas. Mogę spytać dlaczego? Signora Fancelli gestem wskazała swoje kruche, wyniszczone ciało, jak gdyby to stanowiło wystarczającą odpowiedź. - Przez księdza - powiedziała. - Ojciec Michele mówił, że może poczuję się przez to lepiej. I miał rację. - Cóż, doskonale. Naturalnie dokładnie sprawdzimy pani historię. I będzie pani musiała złożyć zeznanie. - Czy wynikną z tego jakieś kłopoty? Flavia potrząsnęła głową. - Wielkie nieba, skądże. Chyba, że wszystko to pani zmyśliła i zmarnowała nasz czas... - Kłopoty dla niego. Dla Forstera. - Staruszka weszła jej w słowo z taką nienawiścią w głosie, że Flavia poczuła się wstrząśnięta. - Bardzo dokładnie sprawdzimy pani zeznanie. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Teraz chciałabym, żebyśmy to wszystko spisały... - Geoffrey Arnold Forster - powiedziała Flavia, gdy po powrocie do biura i pozbyciu się ciężkiej torby wraz z Bottandem wybrała się do niewielkiej restauracji, by omówić wszystko przy lunchu - urodził się w Anglii 23 maja 1938 roku, ma więc w tej chwili pięćdziesiąt sześć lat. Brązowe oczy, jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Bottando uniósł sceptycznie brew. - Chcesz mi powiedzieć, że ona pamięta wszystko tak dokładnie, choć upłynęło już przeszło trzydzieści lat? Niezwykła dama. - Też tak pomyślałam. Mimo to jednak jest w tym nieco sensu. Wiedziała, że będzie musiała wypełnić świadectwo urodzenia dziecka i nie chciała, żeby rubryka „ojciec” pozostała pusta. Przepisała więc wszystkie dane z jego paszportu, jeszcze zanim doszło między nimi do awantury. - Musiała więc podejrzewać, że nie obędzie się bez walki - zauważył Bottando, mieszając w kawie cukier, by następnie napić się gęstej jak syrop mikstury, dla której warto było żyć. Flavia wzruszyła ramionami. - Ja uważam, że słusznie przedsięwzięła takie środki ostrożności. Była biedna, niewykształcona, w ciąży i prawie dziesięć lat starsza od niego. Tak czy inaczej, my dzięki temu znamy szczegóły. Pozostaje teraz pytanie, co z nimi zrobimy? Wyjazd do Parioli w sprawie zbrodni sprzed trzydziestu lat to jedno, lecz podróż aż do Anglii i przeprowadzanie międzynarodowego śledztwa to zupełnie inna sprawa. Nie wspominając już o tym, że ten człowiek może po prostu nie żyć. Bottando chwilę się zastanawiał, w końcu skinął głową. - Masz rację. To strata czasu. Zbyt wiele zamieszania. Przypuszczam, iż moglibyśmy trochę się rozejrzeć, skoro tak łatwo się dowiedzieliśmy, kim był Forster. Ponieważ jednak szansę odnalezienia obrazu są bliskie zeru, nie uważam, żeby miało to specjalny sens. - Sprawdzę w księdze potworów, czy Forster nie jest przypadkiem regularnym klientem, tak na wszelki wypadek. Generał przyzwolił skinieniem głowy. - Dobrze. I myślę, że przydałby się też skromny raporcik, dla porządku w papierach. Trzeba tylko dopilnować, żeby nikt się nim nie zainteresował. Zeznanie złożyła jak trzeba? - Tak. Była co prawda zbyt słaba, żeby się do nas zgłosić osobiście, ale spisałam wszystko i kazałam jej podpisać. Biedactwo, niedługo już pociągnie. Chociaż wciąż nie może Forsterowi darować. Uważa, że zniszczył jej życie, i nie potrafi mu przebaczyć. - Jeśli mówiła prawdę, to w zasadzie się nie myli. - Coś panu powiem - rzekła Flavia pod wpływem nagłej myśli. - Jutro Jonathan jedzie do Anglii. Mogę mu powiedzieć, żeby trochę popytał. Po prostu sprawdził, czy może ktoś coś słyszał o tym człowieku. W tym czasie ja mogę sprawdzić we Florencji, czy opowieść starszej pani się potwierdzi. Jeżeli znajdę jeszcze jakiegoś żyjącego świadka. Bottando zamyślił się, po chwili jednak pokręcił głową. - Nie - powiedział. - Nie warto. Tylko stracisz czas. - Och. - Poczuła się lekko zawiedziona. - Cóż, jak pan uważa. A skoro już mówimy o stracie czasu - powiedziała, gdy kelner przyniósł im rachunek - co tam u naszego przyjaciela Argana? Bottando zmarszczył brwi. - Nie próbuj mną manipulować, wciągając go w tę sprawę. On nie ma z tym nic wspólnego. - Oczywiście, że nie. - Poza tym jest nadzwyczaj miły, przynajmniej na razie. - Och, doprawdy? - Tak jest. Przez cały dzień nawet nie wyściubił nosa ze swojego gabinetu. Słodki jak cukiereczek. - Uznał więc pan, że jest OK? - Ależ skąd. Uznałem, że coś knuje. Dlatego nie chcę zrobić żadnego fałszywego ruchu, dopóki nie dowiem się co. - Rozumiem. - Gdyby więc udało ci się, tak przy okazji, dowiedzieć, co też wprawiło go w tak doskonały nastrój... - Zobaczę, co się da zrobić. 3 Ponowne zetknięcie się Argylla z krajem ojczystym następnego dnia zamieniło się w bohatersko stoczoną bitwę z przestarzałym systemem londyńskiego metra. Jonathan był w fatalnym nastroju od momentu, gdy miał przejść przez kontrolę paszportową na lotnisku Heathrow, gdzie stwierdził, że zdecydowana większość mieszkańców naszego globu stanęła na angielskiej ziemi dosłownie na minutę przed nim. Później wieki upłynęły, zanim odzyskał swój bagaż, a jak gdyby tego nie było dość, okazało się, że wszystkie pociągi są opóźnione, co - jak zostało oznajmione przez skrzeczące głośniki bez słowa przeprosin - spowodowane było problemami natury technicznej. - Witamy w Anglii. Właśnie znaleźli się państwo w trzecim świecie - wymamrotał wściekły Jonathan do siebie jakieś trzy godziny później, gdy wisiał rozpaczliwie uczepiony uchwytu nad głową w dygoczącym i rozklekotanym pociągu, tak zapchanym ofiarami sfer czasowych, że wydawało się niemożliwe, aby ktoś jeszcze zdołał się do niego wcisnąć. A jednak na następnej stacji znaleźli się tacy, którym ta sztuka się udała, tylko po to, by utknąć na dobre piętnaście minut zaraz po wjeździe do tunelu. Po jakiejś godzinie wymiętoszony Argyll wychynął na Piccadilly Circus, czując się jak Livingstone po przeprawie przez wyjątkowo zarośniętą dżunglę, i szybko wszedł do pierwszej napotkanej kawiarni, by dojść nieco do siebie. Był to błąd, o czym przekonał się, ledwie podano mu kawę: szary, lurowaty płyn, o zapachu nawet przy najszczerszych chęciach nie mającym absolutnie nic wspólnego z kawą. Dobry Boże, pomyślał, gdy przekonał się, że smakowało to równie obrzydliwie, jak wyglądało, co się dzieje z tym moim krajem? Zrezygnowany, wrócił na ulicę, minął Piccadilly i skręcił w Bond Street. Od celu podróży dzieliło go kilkaset metrów. Zadygotał. Przyjazd z Rzymu do Londynu w środku lipca może być prawdziwym szokiem dla organizmu: niebo było szare jak ołów, on miał na sobie tylko lekkie ubranie, na domiar złego zapomniał parasola. Już nie mógł pozbyć się wrażenia, że marnuje tylko swój czas i pieniądze, po to tylko, by o kolejne kilka dni odłożyć podjęcie decyzji. - Jonathanie, chłopcze kochany. Udaną miałeś podróż? - powitał go Edward Byrnes, gdy Argyll wszedł do pustej galerii, zastając swego byłego pracodawcę na przenoszeniu z jednej strony pomieszczenia na drugą czegoś, co wyglądało na obraz Panniniego. - Nie. - Och. - Byrnes postawił na ziemi obraz, przyjrzał mu się przez chwilę, po czym zawołał z zaplecza swego asystenta, nakazując mu powiesić dzieło właśnie w tym miejscu podczas jego nieobecności. - Bez znaczenia - rzekł na koniec. - Chodźmy prosto na lunch. Może to podniesie cię co nieco na twym zbolałym duchu. To tyle, jeśli chodzi o podróż. Byrnes zawsze miał w sobie coś z bon viveur i dobry lunch był u niego w cenie. Przynajmniej Argyll miał szansę spędzić resztę dnia z pełnym brzuchem. Wyszedł za Byrnesem z galerii, w której jego totumfacki miał zająć się Panninim, poinstruowany dodatkowo, co powinien uczynić, gdyby zdarzyło się nieprawdopodobne i zjawił się jakiś klient. Następnie obaj ruszyli szybkim krokiem przez plątaninę coraz węższych uliczek, by wreszcie po rozpadających się schodkach wejść do jakiejś piwnicy. - Miło tu, nie sądzisz? - powiedział bardzo z siebie zadowolony Byrnes, gdy znaleźli się na dole w pomieszczeniu będącym najwyraźniej restauracją. - Gdzie jesteśmy? - Ach, to taka nasza stołówka. Założyła ją grupa marszandów, którzy mieli dość sztucznie wywindowanych cen, jakie wszystkie restauracje w okolicy nakładają. Tu możesz przyprowadzić potencjalnie lukratywnych klientów, nie musząc podwajać ceny ich zakupu, żeby zwróciły ci się koszty obiadu. Cudowny pomysł. Możemy tu dobrze zjeść i wypić, przy tym jako współwłaściciele nowego interesu, i na dodatek obcować z cywilizowanymi ludźmi. Wspaniałe, co? Osobiście Argyll wolałby nie przebywać przez cały czas z kolegami po fachu; pomysł, by nie tylko z nimi jadać, ale i uczestniczyć w aukcjach, nie wydał mu się szczególnie zachęcający. Z drugiej strony nie mógł nie dostrzec kryjącej się w tym atrakcji dla tak nałogowego plotkarza, jakim był Byrnes. Możliwość obserwowania tak smakowitego kąska rynku handlarzy sztuki i jednoczesne delektowanie się wyśmienitym jedzeniem była dla niego niemal ucieleśnieniem raju. - No, drogi chłopcze - rzekł Byrnes z entuzjazmem narastającym w miarę, jak jego wzrok przyzwyczajał się do panującego w sali półmroku - umieram z głodu. Usiedli, zamówili drinki i Byrnes przez kilka chwil spoglądał na Argylla rozpromieniony, szybko jednak ciekawość wzięła górę i jego spojrzenie zaczęło wędrować po otaczających ich stolikach. - Hmm - mruknął w zamyśleniu, gdy dostrzegł gładkolicego, o twarzy jak księżyc młodego mężczyznę, z uwagą nalewającego wina do kieliszka siedzącej naprzeciwko niego starszej damy o przydługim nosie. - Ach - wykrzyknął cicho, przenosząc wzrok na trzech mężczyzn nachylających się ku sobie konspiracyjnie. - Proszę, proszę - wymamrotał na widok kolejnej pary. Jeden miał na sobie eleganckie ubranie, szyte przez włoskich krawców jedynie zamożnym osobnikom, drugi zaś luźne spodnie i sportową marynarkę. - Podzielisz się wreszcie ze mną swoimi obserwacjami? Czy też wolisz raczej zachować wszystko dla siebie? - spytał w końcu Argyll tonem pobrzmiewającym nutą urazy. - Och, wybacz. Zdawało mi się, że nie pochwalasz plotek. - To prawda - odparł Argyll. - Co jednak nie oznacza, że nie lubię ich słuchać. No, nie daj się prosić. Rzuć kilka nazwisk, pokaż kogoś. Na przykład ten fircykowaty goguś, o tam? Ten, który w kącie rozmawia z tą starą wiedźmą? - Ach, to młody Wilson. Strasznie napalony, ale o ilorazie inteligencji ziarnka fasoli. Myśli, że wdzięk osobisty otworzy mu każde drzwi. Jeśli ona jest jego aktualną klientką, to szybko da mu życiową nauczkę. - A ci trzej muszkieterowie w kącie? - Znam dwóch - powiedział Byrnes, napawając się widokiem z zachwytem prawdziwego konesera. - Jeden to Sebastian Bradley, człowiek o wielkich ambicjach i bardzo ograniczonym morale, który przez ostatnie lata ciężko pracował, żeby pozbawić Europę Wschodnią jej najcenniejszych skarbów. - Legalnie? - Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ten obok niego nazywa się Dimitri. Nazwiska nie znam, ale to on właśnie zaopatruje Sebastiana w dzieła sztuki - obrazy, meble, posągi, słowem we wszystko, co tylko szczęśliwie spadnie z ciężarówki. Natomiast jego eterycznego przyjaciela nie znam. - Ja także nie. Byrnes westchnął. - Słowo daję, zupełnie się nie starasz. - Wybacz. A tamta parka? Czaruś gawędzący z dżentelmenem o wygolonej głowie, koło filara? - Jonathanie, miej litość. Czasem doprowadzasz mnie do rozpaczy. Czaruś - tak na marginesie, podziwiam twój zmysł obserwacji - to przerażający Winterton, który, o czym zapewne poinformowałby cię jako pierwszy, jest najsłynniejszym i najbardziej cenionym marszandem na świecie. Jeśli nie we wszechświecie. - Och - westchnął pokornie Argyll. Słyszał o Wintertonie, jedynym poważnym konkurencie Byrnesa w walce o tytuł marszanda o najlepszych koneksjach w Londynie. Co zrozumiałe, obaj nie znosili się serdecznie. - Jego towarzysz to Andrew Wallace, główny kupiec... - A tak, wiem. Zastanawiam się, czy będzie chciał szkic Guida Reniego, który kupiłem pół roku temu... - Och, nie przypuszczam, żebyś chciał mu sprzedać cokolwiek. Naprawdę nie warto. Lepiej popełnić samobójstwo. Na dłuższą metę to znacznie przyjemniejsze i przede wszystkim mniej kosztowne. Rozmowa na chwilę utknęła, obaj bowiem zaczęli studiować menu, Byrnes zaś musiał otrząsnąć się z szoku, iż przyszło mu jeść w jednym pomieszczeniu z Wintertonem. Szczęśliwie doszedł do siebie i znowu uśmiechnął się promiennie do Argylla. - Powiedz mi, jak tam interesy? - spytał. Argyll wzruszył ramionami. - Chyba w porządku - powiedział ponuro. - Moresby Museum wciąż przysyła mi honoraria za usługi, które z rzadka im świadczę, co pozwala mi płacić rachunki. Ostatnio też zdołałem sprzedać kilka rysunków za rozsądną sumkę. I to by było wszystko. Przez resztę czasu wsłuchuję się po prostu w tykanie zegara. I zaczynam mieć tego zdecydowanie powyżej uszu. Obaj wydali z siebie zgodne, pełne współczucia westchnienia. - Wiem, wiem - powiedział Byrnes nostalgicznie. - Ach, dni chwały lat osiemdziesiątych. Kiedy chciwość, samolubstwo i wulgarna ostentacja zmiotły wszystko, co było wcześniej. Święta Trójca Sztuk Pięknych. Ech, czy te nie doceniane cnoty jeszcze kiedyś powrócą? Pogrążyli się na chwilę w ponurych rozważaniach o nagłej fali oszczędzania, jaka ogarnęła ten świat, cmokając z niezadowoleniem nad jakże uwsteczniającym i rażąco niedelikatnym pragnieniem ludzi, by żyć, nie przekraczając dochodów. Wygłosiwszy przydługą skargę o swym dosłownym wręcz bankructwie, Byrnes zasugerował, by na początek zamówili foie gras z truflami. Według niego, był całkiem znośny. Jak na tę porę roku. - A teraz do rzeczy - rzekł Byrnes, zauważywszy w końcu, że ponury nastrój Jonathana był czymś więcej niż normalną zazwyczaj u niego skłonnością do zawodowego pesymizmu. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Możesz mi służyć radą, jeżeli zechcesz. Niczego nie mogę sprzedać, a teraz dostałem ofertę pracy. Na moim miejscu, co byś zrobił? Nie mogę do końca życia czekać, aż coś mi się wreszcie trafi. - Och, nie, nie możesz - zgodził się starszy mężczyzna. - To doprawdy niezwykle przygnębiające tak utknąć. Mówię z doświadczenia. Zwłaszcza jeśli nie ma się odpowiednich rezerw. Potrzebny ci sponsor, to oczywiste. Albo jakieś niezwykłe odkrycie o niezrównanym znaczeniu. Jakieś sto tysięcy nieźle by cię ustawiło. Argyll prychnął. - Zarówno odkrycia, jak i sponsorzy trafiają się teraz jeszcze rzadziej niż klienci. Poza tym nie mogę się raczej pochwalić jakimiś szczególnymi osiągnięciami. Dlaczego ktoś miałby uznać, że dobrze byłoby we mnie zainwestować? - No, no - powiedział Byrnes uspokajająco. - Ponury nastrój to jedno, wpadanie w rozpacz zupełnie co innego. Przecież udało ci się sprzedać jedną czy dwie całkiem udane rzeczy. - Jedną czy dwie, owszem - odparł nie dający się pocieszyć Jonathan. Ta rozmowa ze znanym z ogromnych sukcesów Byrnesem jakoś nie poprawiała mu samopoczucia. - To jeszcze nie kariera. - Czego więc chcesz tak naprawdę? - Chcę sprzedawać obrazy. Po co w innym razie być marszandem? Przecież o to w tym właśnie chodzi. Nie muszę od razu zarabiać milionów, ale nie mam pojęcia, co robię nie tak. - Niczego nie robisz nie tak - rzekł łagodnie Byrnes. - W tej chwili nikt niczego nie sprzedaje. A przynajmniej na tym nie zarabia. Oczywiście, na tym może polegać właśnie kłopot. - Słucham? - Że niczego nie robisz nie tak. Uczciwość to normalnie wspaniała zaleta, lecz w handlu sztuką może okazać się poważną przeszkodą. Osobiście uważam, że czasami trzymasz się swoich zasad zbyt kurczowo. Pamiętasz Chardina? Byrnes miał tu na myśli niewielki obraz kupiony przez Argylla na aukcji mniej więcej przed rokiem. Sądził, lecz nie do końca był przekonany, że to Chardin, i przekonał klienta, by kupił go za dość znaczną sumę. Tydzień później odkrył, iż rzeczywiście nie był to Chardin, a jego autorem był ktoś znacznie niżej ceniony. - To był czysty, uczciwy interes - rzekł z przyganą Byrnes. - A ty natychmiast pognałeś do faceta, żeby przedstawić mu dowody, na które sam nigdy w życiu by nie wpadł, przekonałeś go, że to nie żaden Chardin, obraz wziąłeś i zwróciłeś wszystkie pieniądze. Szczerze podziwiam twoją prawość, lecz nie przenikliwość. - Uznałem, że to dobry pomysł - oburzył się Argyll. - Był poważnym kolekcjonerem, a mnie zależało na zdobyciu jego zaufania. Byłby kupił ode mnie więcej... - Gdyby trzy tygodnie później go nie posadzili za korupcję i powiązania z mafią - zauważył ponuro Byrnes. - Bardzo się troszczyłeś o jego pieniądze. Wspaniale. Poza drobnym szczegółem, że to wcale nie były jego pieniądze. - Wiem, wiem. - Jonathan pokiwał ze smutkiem głową. - Po prostu nie podoba mi się ta strona robienia interesów - wyznał. - Wiem, że powinienem korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Ale kiedy trafia się coś, co wygląda mi choć trochę podejrzanie, natychmiast do walki staje moje sumienie. I nie powinieneś mi tego wypominać, bo jesteś dokładnie taki sam. - Jednak istnieje pomiędzy nami pewna różnica. Z niechęcią o tym wspominam, ale ja mam znacznie więcej pieniędzy od ciebie, więc stać mnie na uleganie podszeptom sumienia. A to doprawdy bardzo kosztowny luksus. Argyll zachmurzył się jeszcze bardziej, więc Byrnes postanowił iść za ciosem. Uważał, że to konieczne. Od dawna już chciał to powiedzieć. Szczerze lubił Argylla i miał o nim bardzo wysokie mniemanie, lecz należało mu udzielić kilku lekcji o realiach życia. - Jonathanie, musisz przyjąć do wiadomości pewne fakty - odezwał się łagodnym tonem. - Lubisz swoich klientów i lubisz obrazy. To rzadkie atrybuty u marszanda i, prawdę mówiąc, niezbyt pomocne. Twoja praca polega na wyduszeniu jak największych pieniędzy, w zamian za możliwie jak najmniej. Odkrywasz coś, ale siedzisz cicho. Oznajmianie światu, iż Chardin to wcale nie Chardin przystoi koneserowi albo historykowi. Marszand, który tak czyni, nie wystawia sobie dobrego świadectwa. Musisz dokonać wyboru pomiędzy skrupułami a zarobkiem. Jednego i drugiego naraz mieć nie możesz. Rozmowa ciągnęła się dalej, troskliwy i współczujący Byrnes mówił to wszystko, o czym Argyll od dawna wiedział doskonale i czego wcale nie chciał usłyszeć. Na koniec Byrnes oświadczył, iż jeżeli Jonathan nie chce przyjąć proponowanej mu pracy wykładowcy, wyjście ma tylko jedno, a mianowicie czekać cierpliwie, aż rynek znowu się ożywi. - Stare dobre czasy nigdy już nie wrócą - powiedział. - Ale prędzej czy później coś się musi ruszyć. Jeśli uda ci się przetrwać rok, może trochę dłużej, to jakoś sobie poradzisz. Niezadowolony Argyll zmarszczył nos. W istocie, był głupcem, mając nadzieję, że Byrnes - zawsze mu życzliwy - znajdzie cudowne rozwiązanie. Jak słusznie zauważył, wielkie odkrycie, po możliwie niewielkich kosztach, odwróciłoby kartę. Płonne marzenia, pomyślał Jonathan. - No cóż - westchnął. - Będę musiał sobie to jeszcze wszystko przemyśleć. - Obawiam się, że niezbyt ci pomogłem - rzekł współczująco Byrnes. - Tak naprawdę niewiele możesz poradzić. Chociaż, na przykład, jeszcze jedna butelka wina... Ledwo skończył wypowiadać życzenie, gdy już zostało spełnione. Kiedy okazało się, że nawet Byrnes nie ma żadnego pomysłu, nastrój Jonathana nieco się poprawił, częściowo dlatego, iż znalazł potwierdzenie, że on sam niczego nie przeoczył, po drugie sam Byrnes najwyraźniej przechodził w interesach kiepski okres. A jeśli już cierpieć, to czy nie lepiej w doborowym towarzystwie? - Porozmawiajmy o czymś innym - powiedział, gdy na stole pojawiła się butelka wina, jego kieliszek został napełniony, a on natychmiast wypił połowę jego zawartości. - Dość mam na dzisiaj brutalnej rzeczywistości. Czy nazwisko Forster coś ci mówi? Geoffrey Forster? Byrnes obrzucił go ostrożnym spojrzeniem. - Czemu pytasz? - Chodzi o Flavię. Ktoś ukradł obraz. Kilkadziesiąt lat temu. Prosiła mnie, żebym sprawdził, czy nie uda mi się dowiedzieć, kto zacz. Tak naprawdę to niezbyt ważne, ale jestem przekonany, że ucieszy się z każdej, najmniejszej nawet informacji. Myślę, że to nic szczególnie palącego, ale sam wiesz, jaka ona jest. Kim więc jest ten Forster? - Marszandem - odparł Byrnes. - Przynajmniej był nim kiedyś. Od dawna go już nie widziałem. Gdy skończyły się lata osiemdziesiąte, został ekspertem na zamówienie. - Ach tak? I co robi? - Głównie żywi się padliną - rzekł z pewnym podziwem Byrnes. - Żeruje na półmartwych ciałach starych rodów. No wiesz, doradza zbiedniałym arystokratom i zajmuje się wyprzedażą ich zbiorów. Ostatnio miał częściowo stałą pracę u jakiejś starej damy z Norfolk. Tam zresztą teraz mieszka. Możesz go potraktować jako przykład, jak bezpiecznie przetrwać ciężkie czasy. - Miał chłopak szczęście. - Zgadza się. Bardzo przydatne działanie uboczne. Jego wielki problem polega jednak na tym, że jest trochę trudny. - A mianowicie? - Cóż, nie przepadałem za nim. Na swój sposób potrafił być czarujący, jeśli komuś to odpowiada, lecz mało który klient potrafił z nim wytrzymać na dłuższą metę. Dlatego też nigdy nie udało mu się odnieść większego sukcesu. Było w nim coś podstępnego. Ale naprawdę trudno to opisać. - Szemrany gość? - Ja o niczym nie słyszałem. A nawet jeśli, nie znalazł się żaden chętny, by o tym mówić. A co to za obraz? Jonathan wyjaśnił mu wszystkie okoliczności. - Grzechy młodości? - podsunął Byrnes. - Bardzo prawdopodobne. Czy Flavia chce go przygwoździć? Argyll wzruszył ramionami. - Chyba tak bardzo jej na tym nie zależy. Gdyby jednak okazało się, że można się z tym w miarę szybko uporać, na pewno z radością zatrułaby mu nieco życie. Chociaż wydaje mi się, że szansę są raczej niewielkie. - Masz rację. Tym bardziej po tylu latach. Nawet gdyby udało ci się czegoś dowieść. Chcesz się rozejrzeć, trochę powęszyć? - W zasadzie nie. Z drugiej jednak strony, nie mam specjalnie nic innego do roboty. Zabawię tu dzień czy dwa, więc równie dobrze mogę się z nim przynajmniej skontaktować. Znasz jego adres? Byrnes pokręcił głową. - Niestety nie. Ale wiem, że Winterton coś mu wynajmuje. Chciał mieć wzbudzający zaufanie adres i numer telefonu, nie przypuszczam jednak, by sam się tam kiedykolwiek pojawiał. To zaledwie pięć minut stąd. Możesz się przejść i sprawdzić. Coś powinni wiedzieć. Łagodne współczucie starszego pana wspomagane znakomitym gustem w doborze wina, nawet jeśli nie przyniosło żadnych praktycznych korzyści, zdołało podnieść nieco Jonathana na duchu, a perspektywa zajęcia się czymś, co w żaden sposób nie wiązało się z jego karierą, tylko spotęgowała ten proces. Gdy dotarł do Winterton Galleries był nieomal w dobrym humorze, który jednak w dalszym ciągu był bardzo kruchy. Wyjaśnił, przynajmniej częściowo, z czym przychodzi, urzędującej wewnątrz sekretarce. Czy zastał pana Geoffreya Forstera? Niestety, szczęście mu nie dopisało. Czy sekretarka mogłaby mu powiedzieć, w jaki sposób można się z panem Forsterem skontaktować? A w jakiej sprawie? Chodzi o interesy. Przyleciał właśnie z Włoch i przed odlotem chciał z nim porozmawiać. Choć bardzo niechętnie, zdradziła, iż pan Forster według wszelkiego prawdopodobieństwa przebywa w swoim domu w Norfolk. W galerii właściwie nigdy się nie pojawia. Jeżeli Argyll twierdzi, że sprawa jest naprawdę pilna, ona może do niego zadzwonić. Argyll twierdził, że sprawa jest pilna. Forster posługiwał się głosem, jaki cechował pewien rodzaj angielskiego marszanda sztuki: miał akcent i intonację, na dźwięk których dziewiętnasty hrabia czuł się postawiony na drabinie hierarchii społecznej o całe mile niżej. Z tego to między innymi powodu Argyll tak sobie cenił Włochy. Nawet podczas rozmowy telefonicznej czuł, jak włosy mu się jeżą, gdy Forster zapytał go, przeciągłym tonem zdradzającym nie skrywane zniecierpliwienie, czego mianowicie sobie życzy. Jonathan wyjaśnił, iż szuka informacji o pewnym obrazie, który być może jest w posiadaniu pana Forstera. Argyll sugerował, iż byłoby zapewne lepiej, gdyby spotkali się osobiście. Sprawa była delikatnej natury. - Niechże pan nie będzie takim cholernym głupcem! Proszę mi powiedzieć, o co chodzi, albo niech mi pan nie zawraca głowy. - Jak pan sobie życzy. Chciałem pana zapytać o Uccella, który znajdował się w pańskim posiadaniu krótko po tym, jak został skradziony z Palazzo Straga we Florencji w 1963. Po drugiej stronie zapadła długa chwila ciszy, po której rozległo się coś, co w sposób dość irytujący zabrzmiało jak śmiech. Na sekretarce w galerii również zrobiło to wrażenie. - Czyżby rzeczywiście? - spytał Forster. - Proszę, proszę. Może jednak powinienem o tym z panem porozmawiać. Kimkolwiek pan jesteś. W jego głosie dało się słyszeć prawie że pełne pogardy szyderstwo. Argyll już zdążył zapałać do niego szczerą niechęcią, niemniej jednak zgodził się na spotkanie - w Norfolk, o jedenastej następnego ranka. Doprawdy wielka szkoda, pomyślał, odkładając słuchawkę, że nie udało mu się przekonać Flavii, by bardziej postarała się zamknąć tego człowieka. - Wiem, co pan myśli - powiedziała sekretarka z silnym południowolondyńskim akcentem, nadzwyczaj trafnie interpretując kwaśną minę Jonathana. - Wyjątkowy z niego palant. Argyll przyjrzał się jej, po czym zaryzykował: - Czy rzeczywiście jest taki okropny? - Dobry Boże, jak najbardziej. Nawet jeszcze gorszy. Całe szczęście, że tutaj prawie nigdy nie przychodzi. - A po co w ogóle tu przychodzi? Wydawało mi się, że zatrudnia go jakaś starsza dama? - Och, zmarła pod koniec ubiegłego roku. Jej spadkobierca tylko rzucił okiem i natychmiast go wylał. Nie cierpi więc na nadmiar gotówki. Bóg jeden wie, dlaczego jeszcze go stąd nie wyrzucili. Szef go nie znosi, ale najwyraźniej jest częścią wyposażenia. Jak tylko się pojawi, zamienia moje życie w koszmar. Nie ma gorszego zgreda niż stary zgred. Hej, a tak w ogóle, to o co chodzi? Narozrabiał, mam rację? Argyll w odpowiedzi tylko wzruszył niezobowiązująco ramionami. - Nawet jeśli, to wydaje mi się, że był bardzo sprytny - powiedział, bez skrupułów oczerniając człowieka, który - o ile było mu wiadomo - mógł być niewinny jak nowo narodzone niemowlę. - Ach, tak? Zdaje się wspomniał pan coś o jakimś skradzionym obrazie? Zwędził go, tak? Kiedy to było? Jednak nawet Argyll potrafił zachować resztki przyzwoitości. Przybrał więc niepewny wyraz twarzy, powiedział, że tak naprawdę nie zna szczegółów, i zapytał, w jaki sposób może dostać się do Weller, wsi w Norfolk. Rozczarował dziewczynę, która zawiedzionym głosem poinformowała go, iż powinien zacząć od Liverpool Street. Znalazłszy się na ulicy, przystanął i chwilę się zastanawiał. Czy powinien zawracać sobie głowę? Do odlotu zostało mu nieco czasu do zabicia, z drugiej jednak strony nie za bardzo chciał się wtrącać do pracy Flavii. Przez wszystkie te lata przekonał się, że im więcej zostawi jej policyjnej roboty, tym bezpieczniejszy jest ich związek. Jedynie czysto złośliwe pragnienie, by temu aroganckiemu głosowi po drugiej stronie słuchawki przysporzyć nieco niepokoju, powstrzymywało go przed zrezygnowaniem z całej sprawy. Uznał, iż najlepiej będzie, jeśli się z tym prześpi. Wieczorem chciał odwiedzić paru przyjaciół. Później odpocznie, zrelaksuje się i wszystko rozważy. A następnego ranka zdecyduje, co dalej. 4 Podczas gdy Argyll oddawał się podobnym rozrywkom w Londynie, również Flavia zmuszona była oddać się zajęciom, które w jej przekonaniu w żaden sensowny sposób nie pomagały w zapanowaniu nad nieco chwiejnym systemem ładu i prawa we Włoszech. Przez większą część dnia, w którym Argyll wyjechał, ona siedziała nad robotą papierkową. Zaległości gromadziły się od dłuższego czasu. Ogromne ilości papierzysk trafiały na jej biurko, gdzie najwyraźniej czując się doskonale, postanawiały się osiedlić, założyć rodziny i hodować potomstwo. To jedna ze złych stron wypracowania sobie opinii osoby niezastąpionej. Flavia nie mogła pojąć, dlaczego pewne sprawy administracyjne wymagały jej uwagi, niemniej jednak tak właśnie było. Góra raportów z kradzieży, wzgórza raportów z aresztowań, i dosłownie pasmo Alp standardowych bzdur wszelkiego autoramentu. W archiwach potrzebna jest nowa fotokopiarka. Czy Susannah dostanie dzień wolny na ślub swojego eksmęża? Doprawdy, przedziwna prośba, z drugiej strony w zasadzie czemu nie? Szerokie horyzonty nikomu przecież nie szkodzą. Rachunkowość pragnęła się dowiedzieć, czy kolejny śledczy rzeczywiście musiał zatrzymać się podczas swojej ostatniej rutynowej podróży do Mantui w najdroższym hotelu. I tak dalej, i tak dalej. Co by się stało, zastanawiała się w roztargnieniu, gdyby cały ten chłam wrzuciła do niszczarki? Nie, na nic by się to nie zdało. Można stracić całą galerię dzieł sztuki i nikt nawet nie mrugnie okiem; ale niech tylko przepadnie gdzieś jedna kopia faktury, a cały świat zostanie przewrócony do góry nogami w jej poszukiwaniu. Postanowiła więc przeprowadzić eksperyment i wziąć wszystkich na przetrzymanie. U góry każdego formularza, notatki czy memorandum wielkimi literami wypisała swoje inicjały i odesłała je wszystkie tam, skąd nadeszły. No, pomyślała sobie, teraz zobaczymy, ile będą potrzebowali czasu, żeby zorientować się, co się stało. Uporawszy się z tym, zajęła się prawdziwymi raportami i, aby poprawić sobie humor, zaczęła od aresztowań i odzyskanych dzieł sztuki. Były tylko dwa takie raporty, jeden dotyczący siedemnastowiecznej ceramiki schowanej w skrytce na bagaże na dworcu w Neapolu, do którego dołączona była uwaga, iż została ona prawdopodobnie skradziona i czy ktoś przypadkiem nie wie skąd? I triumfalna notatka od Paola, donosząca, że sprawa z człowiekiem od Leonarda została ostatecznie zakończona. Z tą ostatnią udała się Flavia do Bottanda. Nieczęsto zdarzało się, by sprawę doprowadzić do prawdziwego końca, z aresztowaniem, zeznaniem i dowodami, nic więc dziwnego, że generał lubił być o takich rzadkich przypadkach powiadamiany. - Doskonale - ucieszył się Bottando, gdy wyjaśniwszy wszystko, wręczyła mu raport. - Bogu niech będą dzięki. Kto to jest? Flavia uśmiechnęła się. - Student szkoły sztuk pięknych, chciał sobie dorobić na boku. W zasadzie nie bardzo wiadomo, co z nim począć. Co było prawdą. Człowiek od Leonarda przyciągnął znacznie większą, niż mu się uczciwie należała, uwagę prasy, która delektowała się miłą opowiastką o włoskiej przestępczości. Sprawa była całkiem prosta: ktoś produkował dzieła, mające rzekomo wyjść spod ręki Leonarda w czasach jego młodości, po czym sprzedawał je durnowatym, głównie zagranicznym odbiorcom. Z pięć osób co najmniej radośnie truchtało do domu, ściskając pod pachą kawałki papieru przypuszczalnie zarysowane przez młodego, lecz już wybitnego renesansowego geniusza. Jak na fałszerstwa, tych nie dawało się zaliczyć do szczytowych osiągnięć: charakter pisma był OK, ale papier był nowy, a atrament w sposób tak oczywisty pochodził z długopisu, że nawet dziecko nie powinno było się nabrać. Na widok zaś tematyki Flavia aż dusiła się ze śmiechu, gdy zetknęła się z pierwszym z rozwścieczonych kolekcjonerów. Czy naprawdę, zapytała, poważnie potraktował coś, co miało być projektem odkurzacza pochodzącego z końca piętnastego wieku? Całkiem pomysłowy, i nawet mógłby działać, gdyby udało się komuś zmusić kilku służących, by obsługiwali przerażająco wielkie miechy, ale bez przesady. Albo napędzany ręcznie korbą renesansowy robot kuchenny? Osobiście uważała, że skoro ludzie są na tyle tępi, by dać się nabrać na tak oczywisty kawał, nie ma powodu, by miał im pomagać włoski system prawny, na dodatek na koszt podatników. Sprawa jednak w sposób oczywisty trafiła do prasy i Corrado Argan uznał, że trzeba przedsięwziąć jakieś kroki. I tak ubiegłej nocy udało się fałszerza złapać. Miły chłopak, wykorzystujący swoje zdolności do opłacenia stylu życia odrobinę lepszego od tego, jaki zwykle przypada w udziale włoskim studentom sztuki. Co więcej, wskazał na dealera, który według niego był mózgiem całej operacji. - Myślę, że musimy go przesłuchać, trochę pogdaczemy, potem zobaczymy, czy uda się go wypuścić za kaucją albo dać mu wyrok w zawieszeniu. - Chyba tak. Po namyśle jednak zmienił zdanie. - Z drugiej jednak strony, najwyższa pora, żebyśmy pokazali, że potrafimy się z czymś uporać. Coś ci powiem, powiedz sędziemu we Florencji, żeby przymknął go na jakiś tydzień. Kto tam jest? - Sędzią? Chyba Branconi. - Och, w takim razie wszystko w porządku. Tak. Złapcie dealera i jego także zapuszkujcie. A kiedy sprawa przycichnie, wypuśćcie chłopaka. Zresztą niech trochę potrzęsie portkami, tylko mu to wyjdzie na dobre. Może trzeba go ze dwa razy porządnie przesłuchać. Porządnie nastraszyć. - Wyślę Paola. Przyda mu się jeden dzień w terenie. - Ach, nie. Chciałem, żeby pojechał do Palermo na kilka dni. Nie możesz zająć się tym sama? - Jasne. - Skinęła głową. - Jeśli pan chce, mogę jechać już jutro. Czy to oznacza, że mogę sprawdzić oświadczenie Marii Fancelli? Skoro i tak się tam wybieram? Jej wytrwałość rozbawiła Bottanda. - No dobrze, niech ci będzie. Ale pamiętaj... - Wiem, wiem, nie marnuj na to czasu. Och, a tak przy okazji. - Pogrzebała w torbie i wyjęła z niej kopertę. - Co to jest? - Skopiowane dyski z komputera Argana. Pozwoliłam sobie zajrzeć, kiedy wczoraj wyszedł na lunch. Pomyślałam, że może zechciałby je pan obejrzeć. - Flavio, jesteś cudowna. - Wiem. Następnego dnia wyruszyła do Florencji z pełną listą różnych drobnych spraw do załatwienia, by wyprawa okazała się na tyle opłacalna i efektywna, żeby zadowolić bardzo rygorystyczne w tym względzie wymagania Bottanda. Większość z nich mogła z powodzeniem załatwić przez telefon, bez wątpienia jednak wiele przemawiało za tym, aby zajęła się nimi osobiście i na dodatek w jeden dzień. Miała odebrać raporty o kradzieżach, obejrzeć kilka miejsc, do których się włamano, odbyć krótką rozmowę z miejscową policją, przesłuchać człowieka od Leonarda, porozmawiać z sędzią w sprawie dalszego postępowania z nieszczęsnym fałszerzem, przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną z kimś, kto według Bottanda mógł się okazać niezłym kandydatem do pracy, i tak dalej. Lecz najpierw zamierzała złożyć wizytę signorze della Quercii, która według najbardziej wyszukanego narzędzia policyjnej roboty dochodzeniowej, książki telefonicznej, wciąż jeszcze żyła. Gdyby jednak Flavia nie miała we Florencji innych spraw do załatwienia, tą nie zawracałaby sobie głowy. Przed pierwszym spotkaniem miała wolne pół godziny, a taki sposób jej spędzenia był tańszy od wysiadywania w kawiarni. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że signora mieszka we wspaniałym miejscu, którego lokatorami są zamożni członkowie florenckiego establishmentu, zaledwie o kilkaset metrów od Piazza della Repubblica, przy ciemnej, lecz wciąż imponującej bocznej ulicy. Gdy jednak przyjrzeć mu się dokładniej, bez trudu można było zauważyć, że stary pałac został sprzedany, odnowiony i przerobiony na biura wielkich, anonimowych firm, Bóg wie co sprzedających. Flavia zawahała się przez moment, po czym weszła jednak do środka i zwróciła się do warującej przy wejściu sekretarki. Była przekonana, że signora się przeprowadziła; może sekretarka wie dokąd? Sekretarka okazała się zdumiewająco rozmowna i nie mając nic lepszego do roboty, uraczyła Flavię całą historią; prawdę powiedziawszy, było tego więcej, niż Flavia miała ochotę usłyszeć. Signora sprzedała pałac przed dwunastu laty, ale całe pieniądze trafiły do jej syna, który najzwyczajniej w świecie je ukradł. Teraz mieszkał w całkiem komfortowych warunkach, signora natomiast została dosłownie bez grosza. Nowi właściciele, częściowo kierowani wielkodusznością, głównie zaś z powodu wysokich kosztów sądowego postępowania i ze strachu przed złą prasą, nie eksmitowali jej, lecz pozwolili zamieszkać na strychu, w dawnych pomieszczeniach dla służby. Zakładali, iż będzie to tylko chwilowe, tymczasem stara dama żyła sobie w najlepsze i nic nie wskazywało, by wkrótce miała przenieść się na tamten świat. Zapewne zawdzięczała to codziennemu treningowi, wędrując tam i z powrotem schodami na szóste piętro. Kobieta sądziła, iż musiała mieć co najmniej z dziewięćdziesiąt lat i była kompletnie szurnięta. Poza nią nikt już w pałacu nie mieszkał, stał się teraz główną siedzibą firmy importującej komputery. Jeżeli Flavia chce się z nią zobaczyć, musi pójść na górę. Ale okaże się to zapewne stratą czasu. Flavia poszła na tył dziedzińca, gdzie znajdowały się ciemne schody wiodące do pomieszczeń dla służby, i przystanęła. Sześć pięter? Czy coś warte jest takiej wspinaczki? Na klatce schodowej było ciemno jak w studni i mimo upału przenikliwie zimno. Wędrówka po schodach okazała się bardzo uciążliwa i Flavia musiała często przystawać w obawie, iż dotrze na górę zbyt zasapana, by się przedstawić. Długo to trwało, ale wreszcie stanęła przed lichymi drewnianymi drzwiami i mocno w nie zastukała. Stała cichutko, usiłując dosłyszeć dochodzące ze środka oznaki życia, i w końcu dobiegło ją skrzypienie desek w podłodze. Ktoś się zbliżał. Drobna, pochylona wiekiem kobiecina otworzyła drzwi i obrzuciła Flavię pytającym spojrzeniem. - Hę? - spytała, przykładając dłoń do ucha. Flavia wrzasnęła, że jest policjantką i chciałaby z nią porozmawiać. Staruszka chyba jej nie uwierzyła i stała, wymachując drewnianą laską jakby na znak, że jeśli Flavia zrobi jeden fałszywy krok, zatłucze ją na śmierć. Flavia była pełna podziwu dla jej odwagi; mogła ją przecież podnieść jednym palcem. - Czy mogę wejść?! - wrzasnęła. - Niech więc pani wejdzie - powiedziała signora cieniutkim, piskliwym głosikiem, jak gdyby to był jej pomysł. Pokój, który zajmowała starsza pani, miał rozmiary jakieś trzy na cztery metry i bardziej zagraconego miejsca Flavia nie widziała chyba nigdy w życiu. Znajdowało się w nim łóżko, umywalka, sofa, fotel, dwa krzesła, trzy stoły, drewniana biblioteczka, z sześć dywanów, rośliny w doniczkach, mała kuchenka, trzy lampy, z których jedna paliła się mdłym światłem, a fragmenty ścian nie zastawione meblami ginęły pod powieszonymi na nich zdjęciami, krucyfiksami, oprawionymi w ramki listami i innymi pamiątkami wyjątkowo długiego życia. Trudno było zrobić krok, by o coś się nie potknąć, i Flavia, nie czekając na zaproszenie, ostrożnie wymijając wszelkie pułapki, doszła do fotela i usiadła w nim z obawy, że coś stłucze. Signora della Quercia pokuśtykała za nią i przysiadła na krześle naprzeciwko. - Muszę zapytać panią o jedną z pani byłych pracownic! - krzyknęła do niej Flavia. - Widzi pani, jestem Medici - oświadczyła staruszka. - O ile wiem, prowadziła pani szkołę. Dla cudzoziemek. Czy to prawda? - Prowadziłam szkołę. Dla cudzoziemek. Najlepszą. Tylko młode damy z najlepszych domów tu przyjeżdżały. Niezwykle urocze dziewczęta. - Chcę się dowiedzieć czegoś o kobiecie, która nazywa się Maria Fancelli! - wrzasnęła z nadzieją Flavia. - Zawsze bardzo były mi wdzięczne. Uważały mnie za swoją drugą matkę. Oczywiście nie zachęcałam ich do takiej zażyłości. Dziewczęta muszą znać swoje miejsce, nie uważa pani? - Zdaje się, że ją pani zwolniła. Czy to się zgadza?! - wrzasnęła Flavia, nie mogąc jednak pozbyć się wrażenia, że zagracony pokój jest świadkiem prowadzonych jednocześnie dwóch rozmów. - Angielki - zaświergotała della Quercia, niefrasobliwie ignorując pytanie. - Ach, wie pani, Angielki. Zawsze miały o sobie bardzo dobre mniemanie. Większość z nich zachowywała się oficjalnie i z godnością. Oczywiście ostatnio na pewno bardzo się popsuły. - Fancelli?! - krzyknęła z nadzieją Flavia. - I naturalnie bardzo szanowały włoską cywilizację. Zupełnie inaczej niż Francuzki. Właśnie dla takich dziewcząt była przeznaczona moja szkoła. Dla najlepszych. Śmietanka Europy. I za śmietankę wychodziły. - Służące? - Nie było śladu tej wulgarności, która teraz tak koślawi kobiecość, mimo iż potrafiły być takie dobre. To były lepsze, łagodniejsze czasy. Ale potem moje młode damy zaczęły mieć dziwaczne pomysły. Żadnych przyzwoitek, a niektóre nawet piły na przyjęciach i tańczyły z ludźmi, którzy nie zostali im oficjalnie przedstawieni. Może to sobie pani wyobrazić? Flavia ze smutkiem pokręciła głową. - Cieszę się, że przyznaje mi pani rację. Wkrótce potem zaczęłam myśleć o przejściu na emeryturę. Och, te wszystkie okropieństwa, o których się dzisiaj czyta w gazetach. Wyobraża sobie pani? Dobrze wychowane damy, z porządnych rodzin, żeby miały takie pomysły, które nie przystoją ich pozycji? - prychnęła pogardliwie. - Zawsze im mówiłam: gdyby Bóg chciał, żebyście pracowały, kazałby się wam urodzić w klasie robotniczej. Gdyby chciał, żebyście same wychowywały swoje dzieci, urodziłybyście się mieszczkami. One zawsze mnie słuchały. Szanowały mnie, rozumie pani. Jestem w końcu Medici. - Forster?! - krzyknęła Flavia w nadziei, że nazwisko poruszy jakiś trybik w starej zardzewiałej pamięci. Rozmowa zdawała się przebiegać na podstawie skojarzeń. Zadawanie normalnych pytań najwyraźniej nie miało większego sensu. - Nigdy nie doszło u mnie do żadnego większego skandalu - perorowała dalej starowina. - Chociaż w tym dopomogło mi trochę szczęście. Niektórzy chłopcy kręcili się koło moich dziewcząt jak pszczoły wokół słoika z miodem. Pszczoły. Wokół słoika z miodem. Bestie. Zawsze przyjmowałam tylko czyste, młode dziewczęta i w takim samym stanie odsyłałam je do domu. Może sobie pani wyobrazić, co to byłaby za katastrofa, gdyby któraś z nich wróciła naruszona? Flavia westchnęła, z rezygnacją godząc się na swój pasywny udział w tym spotkaniu. Siedziała więc, spoglądając od czasu do czasu z niepokojem na zegarek. Czas uciekał. - Takie rzeczy przytrafiały się tylko służącym - gruchnęła starsza pani. - Ale czegóż można się po nich spodziewać? Chociaż niektórzy chłopcy przedstawiani tutaj jako osoby do towarzystwa rzadko zasługiwali na miano dżentelmenów. Tak, pamiętam. Skąd przyszło mi to teraz do głowy? Coś mi się musiało skojarzyć. To było w roku, gdy do mojej szkoły chodziła panna Beaumont. Jedna służąca okryła się hańbą i trzeba ją było zwolnić. Maria, tak miała na imię. Naturalnie wiedziałam, że nic dobrego z niej nie będzie. Teraz już także i myśli Flavii podążały za skojarzeniami. Wspomniała o Forsterze, które to nazwisko wywołało u staruszki wspomnienie służącej o imieniu Maria. Lecz w jej pracy to było niewystarczające. - Forster! - wrzasnęła ponownie, tak na wszelki wypadek. - Zamieszany w to chłopiec był doprawdy bezwstydny. Łaził za panną Beaumont jak pies za swoim właścicielem, starając się jej przypochlebić. Ona traktowała go z całą pogardą, na jaką zasługiwał, dobrze wiedząc, co to za ziółko, więc poszukał pocieszenia gdzie indziej. Co, nie da się ukryć, było typowe. Swój zawsze ciągnie do swego. Później oczywiście bardzo dobrze wyszła za mąż, jak większość moich dziewcząt. Jak też on się nazywał? Forster? Forster. Dlaczego przyszło mi to teraz na myśl? - Nie mam pojęcia - powiedziała Flavia. - A jak ona się nazywała? - zapytała jeszcze głośniej niż poprzednio. - Oczywiście, to był bardzo dobry rok, jeden z najlepszych. Miałam wtedy u siebie dwie córki książąt, w tym samym czasie. I jedną amerykańską milionerkę. Co do niej miałam pewne wątpliwości, choć bardzo mi ją polecano. I jak się przekonałam, miałam rację. Zbyt wiele czasu spędzała na rozmowach ze służbą. Bardzo poślednia cecha. Żadna dobrze urodzona osoba nie zniżyłaby się do tego. Nawet Amerykanka. Widzi pani, pochodzenie zawsze z człowieka wyjdzie. - Jak się nazywała? - Emily, o ile pamiętam. Emily Morgan. Pochodziła z Wirginii. To chyba w Ameryce. Ja oczywiście nigdy nie zamierzałam się tam wybrać. - Nie ona. Służąca. - Flavia nachyliła się złowrogo nad staruszką, pragnąc, by choć przez chwilę była normalna. - Jak nazywała się pani służąca? Maria? Signora skuliła się na krześle, wytrącona z zadumy. - Fancelli - powiedziała. - Maria Fancelli. - Ach - westchnęła Flavia z ulgą i cofając się o krok, potknęła się o kanapę, wyczerpana po wysiłku. - Oczywiście, pozbyłam się jej tak szybko, jak to możliwe. Byłby okropny skandal. Szczęśliwie, nie stało się to powszechnie wiadome w kręgach, w których się wówczas obracałam. Nie to, co dzisiaj. - Tak, oczywiście - zgodziła się Flavia, nie zwracając już jednak uwagi na jej słowa. - Signorina Beaumont była bardzo zła, ale pocieszyłam ją, mówiąc, że ludzie nie są zdolni wyjść poza swoją sferę, choćby nie wiem jak dobry dawać im przykład. Chyba próbowała jakoś tej dziewczynie pomóc, myśląc zapewne, że jest po prostu młoda i głupia. Ale ja wiedziałam swoje. Flavia wykrzywiła twarz w grymasie, który, taką miała nadzieję, można było wziąć za wyrażający współczucie uśmiech. Okropna starucha, pomyślała sobie. - Ach, tamte czasy dawno już odeszły - paplała dalej stara snobka. - Kiedyś zjeżdżała się tutaj śmietanka z całej Europy i uważała to za przywilej. A teraz co wyprawiają? Plecaki, kempingi, głośna muzyka i bardzo nieprzystojne kontakty towarzyskie. Zawsze twierdzę, że jeśli europejska arystokracja chce przetrwać, musi przestać zadawać się z gorszymi od siebie. Wie pani, signorina, lękam się przyszłości. Naprawdę się lękam. - W rzeczy samej - rzekła Flavia, dając pole w nierównej walce. Między innymi z powodu sromotnej klęski, jaką przyszło jej ponieść w starciu z chaotyczną starczą demencją signory della Quercii, Flavia cały wieczór spędziła, przesłuchując niepotrzebnie zbyt ostro Giacoma Sandana i zapewne szukając w ten sposób odwetu za wcześniejsze niepowodzenia. Wszak poczynania biedaka nie były aż tak okropne, by zasługiwał na podobne traktowanie, i spłacił już swój dług społeczeństwu przy okazji niewielkiej w sumie afery z obrazem Fra Angelica, więc w zasadzie nie miała powodu go nękać. Skoro jednak zadała sobie tyle kłopotu, żeby go odnaleźć, nie chciała, aby taki wysiłek poszedł na marne. Pamiętała też, jak bardzo Bottando potrafił być krytyczny, i chciała przynajmniej dowieść, że pracuje bardzo dokładnie. Namierzyła Giacoma w barze jednej z bardziej obskurnych dzielnic na obrzeżach miasta, wcześniej odkrywszy, że wbrew jej oczekiwaniom nie siedział znowu w więzieniu. Sandano bowiem należał do tych żyjących w świecie złudnych nadziei typów, niezmiennie przekonanych, że tym razem ich plan jest bez zarzutu. Między innymi dlatego właśnie wydział darzył go tak głęboką miłością; ilekroć postanowił zejść z drogi cnoty, mogli w stu procentach liczyć na udane aresztowanie i skazanie w stosunkowo nieodległym czasie. Krótko mówiąc, był z niego zatwardziały przestępca, co pewnego razu powiedział mu sędzia. Bardziej zagrażali sobie samemu niż komukolwiek innemu, a jego nałogowo wręcz popełniane kradzieże i szwindle przyniosły mu tak niewielkie korzyści, iż doprawdy nikt nie potrafił pojąć, po jakiego diabła wciąż od nowa zawracał sobie nimi głowę. Weźmy na przykład jego ostatni wyczyn, kiedy to postanowił ukraść z kościoła świeczniki, co i tak skończyło się dla niego tylko krótkim wyrokiem. Jak zauważył przygotowujący sprawę prokurator, nieźle sobie wykombinował, że ukryje się w ołtarzu i zaczeka, aż kościół zostanie zamknięty na noc. Nie najlepszy natomiast okazał się wybór jedynego w roku dnia - Wigilii Bożego Narodzenia - kiedy to kościół nie dość, że nie jest zamykany, to jeszcze do samego nieomal świtu przebywa w nim mnóstwo ludzi. Sandano wlazł do swojej kryjówki o szóstej po południu, by w końcu o drugiej nad ranem się zdradzić, kiedy całe ciało zdrętwiało mu tak bardzo, że zaczął krzyczeć z przeraźliwego bólu. Chwilę trwało, zanim ksiądz i cała kongregacja otrząsnęli się z szoku, słysząc dochodzące z ołtarza jęki, które z początku uznali za boskie. Gdy jednak oprzytomnieli, wyciągnęli go, napoili dla wzmocnienia brandy, wezwali policję i Sandano po raz kolejny wylądował za kratkami. Siedział nad swoim drinkiem, zgarbiony chuderlawy trzydziestolatek o niezdrowym wyglądzie, rozsiewający wokół siebie słaby, ale nieusuwalny zapach stęchłego tytoniu. Co za niechluj, pomyślała Flavia, stając za jego plecami. Mógłby się trochę postarać. - Mam cię! - wykrzyknęła wesoło, klepiąc go od tyłu w ramię. Sandano mało nie wyskoczył ze skóry. - Przyznaj się, Giacomo, przyznaj - ciągnęła dalej, by go trochę zmiękczyć. - Do czego? - spytał z przerażeniem obrzydliwy człowieczek. - Do czego? - Tylko żartowałam - uspokoiła go. - Może postawię ci drinka? Przechodziłam obok i pomyślałam sobie: „Tak dawno nie widziałam już mojego przyjaciela Giacoma. Muszę zobaczyć, jak mu się wiedzie”. Co słychać? Potrząsnął głową, starając się opanować. - Wszystko dobrze - powiedział ostrożnie. - Czego chcesz? Flavia zrobiła smutną minę. - Ostatnio bardzo nam spadła wydajność - powiedziała. - Tak więc pomyśleliśmy sobie - Bottando i ja - cóż może ją poprawić, jeśli nie aresztowanie starego Giacoma? Na pewno coś zmajstrował. Twarz Sandana wykrzywił nerwowy tik. - Jestem uczciwym człowiekiem - oświadczył. - Tamte czasy mam już za sobą. Dobrze o tym wiesz. - Nonsens - rzekła Flavia. - Jestem przekonana, że po nocy spędzonej w celi sam zrozumiesz, że to bzdury. - Czego ode mnie chcesz? - spytał płaczliwie Sandano. - Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? - Ponieważ nie chcę. Chcę kogoś przymknąć. A ty równie dobrze się do tego nadajesz, jak każdy inny. Nawet lepiej. Tamte świeczniki. Jak długo byłeś na wolności, zanim wpadłeś na ten pomysł? No, dalej, przyznaj się, tylko szczerze. - Tydzień - odparł obrażonym tonem. - Ale potrzebowałem kasy. - A za co siedziałeś? No, co to było? Obraz, prawda? Fra Angelico, o ile mnie pamięć nie myli. Naprawdę nas zadziwiłeś. Trochę za dobre jak na ciebie. I w sumie ci się upiekło. Ile dostałeś? Sześć miesięcy? - Dziewięć. - Opowiedz mi o tym. Złapali cię na granicy, prawda? Tak blisko i jednocześnie tak daleko. Przede wszystkim, jak ci się udało ukraść coś takiego i nie dać się złapać? Sandano chwilę bawił się swoim drinkiem, potem zapalił papierosa. - Nie zrobiłem tego - rzekł w końcu bardzo niechętnie. - Nie zrobiłeś czego? - Nie ukradłem go. Flavia uniosła jedną brew. - Dajże spokój. Przecież się przyznałeś. I złapali cię z obrazem w bagażniku. - Ale go nie ukradłem. - Dlaczego w takim razie przyznałeś się do winy? - Bo mi zaproponowali układ. Ja miałem pomóc miejscowym carabinieri uporać się ze wszystkim bez wzywania na pomoc całej waszej ekipy z Rzymu, a oni zgodzili się przymknąć oko na jedną czy dwie mniejsze sprawki. - Czy chodziło o miśnię? - zapytała, mając na myśli ogromnie cenny porcelanowy serwis obiadowy z osiemnastego wieku, który Sandano ukradł z pewnego domu, zrzucając łup z okna na trzecim piętrze prosto w ramiona czekającego na dole wspólnika. Jak zwykle, plan się powiódł, tyle że nie do końca. - Tak. Wyjątkowy niefart - rzekł z głębokim smutkiem. - Moja wina, niczyja inna. Nie ma co do tego wątpliwości. Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego mój brat czekał po drugiej stronie budynku. Poza tym wszystko idealnie trzymało się kupy. A policję zaalarmował huk, kiedy to całe cholerstwo roztrzaskało się na ziemi. - Prawda. Wyjątkowy niefart. Więc przyznałeś się do kradzieży obrazu, choć to nie ty go ukradłeś? Trochę to głupie, nie uważasz? - Po co te przytyki? Powiedzieli, że wiedzą, że to ja zrobiłem, i nic by nie pomogło, choćbym się zaklinał na wszystkie świętości, że byłem tylko kurierem. Powiedzieli, że jeśli się przyznam, załatwią mi łagodny wyrok i zapomną o serwisie. - I dotrzymali, zdaje się, słowa? - O, tak. Na nic się nie uskarżam. Co nie zmienia faktu, że ja tego nie zrobiłem. - Och, biedaczysko - rzekła ze współczuciem. - Nie mów, sama zgadnę. Tak naprawdę znalazłeś obraz w kuble na śmieci i pomyślałeś sobie, że niezły byłby z niego prezent dla mamusi. Więc schowałeś go do bagażnika, ale zanim zdążyłeś go elegancko zapakować i wręczyć, nie wiadomo skąd wyskoczyli ci obrzydliwi, podejrzliwi policjanci. - Jesteś blisko. Flavia obrzuciła go spojrzeniem jak kogoś, kto staje się coraz bardziej nużącym towarzystwem. - Słuchaj. Mówię prawdę - powiedział ze szczerym oburzeniem. - Ktoś do mnie zadzwonił i zapytał, czy nie potrzebuję roboty. Jako kurier, żeby przewieźć paczkę przez granicę. Pięć milionów lirów za jeden dzień pracy. Dwa i pół miliona z góry. Spytałem więc, co to takiego, a gość powiedział, że paczka... - Jaki gość? Na twarzy Sandana odmalowała się pogarda. - Przyjaciel przyjaciela przyjaciela. Ktoś, kto od czasu do czasu podrzuca mi jakąś robótkę. Nie mój interes, kto za tym stoi. Ja miałem odebrać paczkę ze schowka na dworcu i zdeponować ją w schowku na dworcu w Zurychu. A potem miałem odesłać kluczyk na numer skrzynki pocztowej w Bernie. Kiedy by tam bezpiecznie dotarł, ja dostałbym resztę forsy. Uprzedzę twoje pytanie. Nie miałem pojęcia, kto to jest. Wtedy. Dlatego moja historyjka nie trafiła carabinieri do przekonania. - Wtedy - powtórzyła Flavia. - Co to znaczy? - A niby czemu miałbym ci powiedzieć? - Ponieważ jeśli mi przyjdzie ochota, mogę zamienić twoje życie w piekło. I ponieważ postaram ci się jakoś pomóc, kiedy następnym razem na czymś cię nakryją, co, jak sam wiesz najlepiej, jest tylko kwestią czasu. Potraktuj to jako polisę ubezpieczeniową. Kto ukradł obraz? Sandano wykręcał sobie palce, a jego mina stanowiła mieszaninę podejrzliwości, cwaniactwa i nieśmiałości. Paskudne połączenie. - Nie powiesz, że wiesz ode mnie? - Boże uchowaj. - I nie zapominasz ludzi, którzy wyświadczyli ci jakąś przysługę? - Giacomo, czy ja wyglądam na kogoś, kto zapomina o przyjaciołach? Albo wrogach? Powiedz mi, co wiesz. Sandano milczał chwilę, potem głęboko odetchnął. - OK, ale pamiętaj, że ci zaufałem. - No, wyrzuć to z siebie wreszcie. - Wtedy nie wiedziałem, kto to jest. Jak mówiłem, sprawa została załatwiona przez telefon. Nigdy nikogo nie widziałem. Zwykłe, proste zlecenie, a im mniej wiedziałem, tym dla mnie lepiej. Sprawa się sypnęła, jak wiesz, przyskrzynili mnie i odsiedziałem swoje. Nie ma sprawy. Ale trzy miesiące temu miałem gościa. Facet się pojawił i spytał o Fra Angelica. Chciał wiedzieć, co poszło nie tak. Przekonać się, że na pewno nikomu nic nie powiedziałem. Ja mu na to, że gdybym coś wygadał, to raczej mało prawdopodobne, żebym wylądował w więzieniu, co zdaje się go przekonało. Dał mi trochę kasy i powiedział, że jest pod wrażeniem mojej dyskrecji. - I? - I nic. To wszystko. - Ile ci dał? - Trzy miliony lirów. - A teraz pytanie najważniejsze. Wiesz, kim był? - Wiem. - Kim? - Anglikiem. - Nazwisko? - Forster. 5 Posterunkowy Frank Hanson był metodycznym, ostrożnym człowiekiem, któremu rutynowa posada policjanta na angielskiej wsi bardzo odpowiadała. Każdego w zasadzie dnia odbywał przejażdżki swoim radiowozem, jadąc od miejscowości do miejscowości, w których tu i ówdzie się zatrzymywał, by porozmawiać z ludźmi, dając tym wyraz swojemu zainteresowaniu życiem lokalnej społeczności. Niekiedy przymykał oko na częste, ale drobne naruszenia prawa i ogólnie rzecz biorąc, był dobrym, sumiennym człowiekiem, lubianym przez tych, którzy w ogóle zauważali jego istnienie. Osobiście uważał, że jest przepracowany; jego rewir powstał w tych odległych cudownych latach, gdy na wsi żyło się bezpiecznie, a jego czasu nie zajmowało prawie nic prócz okazjonalnych bójek w pubach czy rodzinnych awantur. Lecz obecnie nabrał przekonania, że jego małe poletko w Norfolk niczym w zasadzie nie różni się od najgorszych części Londynu, czy nawet Norwich, w których to miastach nagła śmierć była sposobem na życie, a grzech głównym zajęciem ich mieszkańców. Miejskie zło coraz bardziej zaczynało się plenić. W ciągu kilku ostatnich lat włamania, gwałty, podpalenia, kradzieże samochodów i wszystkie inne problemy nękające wielkie miasta przetoczyły się przez okoliczne wioski, zamieniając jego życie w pasmo udręk, gdy wciąż musiał jeździć od osady do osady, spisywać szczegóły i wbrew prawdzie zapewniać ludzi, że tak, jest szansa, iż winni tych czynów zostaną ukarani. Właśnie teraz wzywano go do jednego z takich okropieństw. Jack Thompson, właściciel wielkiej i doskonale prosperującej farmy, zadzwonił i ziejąc oburzeniem, zgłosił skargę, że jego mleczne stado od wczorajszego wieczoru pomniejszyło się o trzy sztuki. Wyglądało na to, że posterunkowi w Norfolk do listy nienaturalnych przestępstw, z którymi musi dawać sobie radę, przyjdzie dołożyć jeszcze kradzież bydła. Kradzież bydła, myślał ponuro, przejeżdżając przez wioskę Weller z prędkością o kilka mil większą niż dozwolona. Co będzie następne? Piractwo? Prychnął z obrzydzeniem. Bandy prymitywów z Norwich w kłębach dymu atakujące łodzie w kanale i zatapiające je armatnimi kulami? Wcale by go to nie zdziwiło, mamrotał do siebie pod nosem. Gdzie się podział porządek i dyscyplina, rozmyślał dalej, przechodząc do swojego ulubionego tematu. Złodziejstwo to nie wszystko. Cały kraj się staczał. Zostało już tylko samolubstwo. Całą winą obarczał rząd, przekonany, że zły przykład idzie z góry. Na dodatek za mało płaci publicznym urzędnikom. O, proszę bardzo, pomyślał, patrzcie tylko na tego idiotę. Jakby na ruchliwych drogach wiejskich nie było porządnych chodników dla pieszych. A ten tu co wyczynia? Czy nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, na jakie naraża nie tylko siebie, ale i innych? A po co niby? Nie, on paraduje sobie w najlepsze samym środkiem, jakby cała droga należała do niego. Dopiero jedenasta przed południem, a ten już pewnie pijany w sztok. Tego było za wiele. Mężczyzna podskakiwał jak ktoś, kto dopiero co powrócił w te okolice - kolejny ulubiony temat do narzekań posterunkowego Hansona - kompletnie nie bacząc na niebezpieczeństwa. Hanson nacisnął na hamulec i zwolnił, żeby lepiej się facetowi przyjrzeć. - Ach, zobaczył mnie pan - rzekł mężczyzna, gdy radiowóz się zatrzymał. Wyrażał się jasno, choć jego ton zdradzał podniecenie, był też w miarę znośnie ubrany, miał jasne włosy i szczupłe dłonie, które nerwowo zaciskał. - To było raczej nieuniknione, nie sądzi pan? - rzucił sucho Hanson, jak na błyskotliwego posterunkowego przystało. - Nie myśli pan, że na chodniku byłby pan bezpieczniejszy? - Ale chciałem zwrócić pańską uwagę. To nagła sprawa. - Och, czyżby, proszę pana? A dlaczegóż to? Mężczyzna skinął w stronę odległej o jakieś trzydzieści metrów ścieżki. - Tam jest człowiek - wybełkotał. Mając taką okazję do wykazania się dowcipem, posterunkowy Hanson nie zamierzał z niej nie skorzystać. - Cóż, proszę pana, to chyba nic nadzwyczajnego. Tam jest dom. A w domu mieszkają ludzie. Gdyby natomiast był to kojec dla kur... - Tak, wiem - przerwał mu niecierpliwie mężczyzna. - Chciałem powiedzieć, że tam jest martwy człowiek. Dlatego starałem się pana zatrzymać. - Martwy, powiada pan? Cóż, w takim razie lepiej rzućmy na to okiem. W tej sytuacji, po zgłoszeniu swojej pozycji przez radio i uznawszy, że do tego czasu krowy pana Thompsona zostały już zapewne i tak przerobione na hamburgery, mogą więc spokojnie zaczekać, posterunkowy skręcił w podjazd Old Mill House, a mężczyzna, który go zatrzymał, ruszył truchtem za nim. - Teraz, proszę pana - rzekł Hanson, wysiadając z samochodu - proszę mi podać pańskie nazwisko. - Argyll, Jonathan Argyll. Przyjechałem tu spotkać się z niejakim panem Forsterem, ale nikt nie odpowiadał na moje pukanie. Drzwi były uchylone, więc wszedłem do środka i był tam. Zapewne jest dalej. - Aha! Może więc pójdziemy sprawdzić? Posterunkowy Hanson podszedł do drzwi, pchnął je lekko i wszedł do holu. Przynajmniej niczego nie można było zarzucić zmysłowi obserwacji pana Argylla. Ciało leżące u stóp schodów bez wątpienia było martwe, a nienaturalny, krzywy kąt, pod jakim leżała głowa, natychmiast sugerował przyczynę zgonu, podobnie jak plama krwi na jasnych, przerzedzonych nieco włosach. Posterunkowy Hanson znał Geoffreya Forstera z widzenia; wiedział, że miał coś wspólnego ze sztuką i że pracował dla mieszkańców Weller House, przynajmniej do czasu śmierci panny Beaumont. W ciągu ostatnich kilku tygodni odnotowano w okolicy serię włamań, natychmiast więc przyszło posterunkowemu do głowy, że miał oto do czynienia z następnym, chyba że był to zwykły wypadek. Te stare domy, w których mieszczuchy tak się lubują, są beznadziejnie niewygodne, nieekonomiczne i niebezpieczne. Dość ładne, musiał przyznać, z dachami ze słomy i bielonymi ścianami, jego jednak żadna siła nie zmusiłaby do zamieszkania w żadnym z nich. Na przykład schody, kręcone, wypolerowane na wysoki połysk i śliskie. Wszedł na górę i zauważył, że ostatni stopień był poluzowany i chwiał się. Gdy wychodził z domu, by wezwać przez radio posiłki, przyszło mu do głowy, że istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, iż mężczyzna po prostu się poślizgnął i spadł na dół, po drodze rozbijając sobie głowę i skręcając kark. Z ostateczną decyzją będzie jednak musiał zaczekać, póki nie ustali się, czy z domu coś zginęło. - Hej! - krzyknął, gdy po przekazaniu wiadomości przez radio wychynął z radiowozu. - A dokąd to się pan wybiera? Zmierzający ku bramie Argyll, obejrzał się nerwowo. - Rozglądam się - odkrzyknął. - Sprawdzam, czy nie znajdę jakiejś wskazówki. O Boże, westchnął w duchu Hanson. Jeszcze jeden. Uznał, że ten obcy człowiek musi mu to i owo wyjaśnić. - Proszę tego nie robić. Niech pan tu wraca, żebym pana widział. A tak przy okazji, kim pan jest? Argyll wrócił po chrzęszczącej żwirowej ścieżce. Gdy zrównał się z Hansonem, zaczął mówić. - Jestem handlarzem dziełami sztuki. Przyjechałem, żeby porozmawiać z panem Forsterem o obrazie. - Jakimż to mianowicie? - Chodzi o obraz, który być może posiadał. Kiedyś. Prawdę powiedziawszy, chodzi o skradziony obraz - rzekł przepraszająco. Hanson w odpowiedzi uniósł tylko brew. - Och, czyżby? - spytał obojętnie. - Tak - ciągnął nerwowo Argyll. - Chciałem go o niego zapytać. Dlatego tu jestem. - A co pan ma z tym obrazem wspólnego? Należał do pana? - Och, nie. - Ukradł go panu? - Boże, skąd. - Rozumiem. Cóż, proszę pana, najlepiej będzie, jak pan się stąd nie ruszy. Proszę niczego nie dotykać i zaczekać, aż będziemy mogli spisać pańskie zeznanie. - Może przydałoby się, gdybym się trochę rozejrzał po domu i zobaczył, czy nie uda mi się czegoś znaleźć? - Nie, proszę pana - odparł Hanson z przesadną cierpliwością. - Proszę się nie ruszać. W porządku? I tak Argyll, z rękami w kieszeniach, spędził następne pół godziny koło radiowozu - dygocząc na wietrze i szczerze żałując, iż nie pamiętał, jak zimne potrafi być angielskie lato - w ponurym oczekiwaniu na przybycie policyjnych posiłków, którym będzie mógł złożyć zeznanie. Mimo to udało mu się na coś przydać policji. Przede wszystkim odganiał gapiów, którzy przechodząc obok, zauważali policyjny samochód i natychmiast zatrzymywali się, by spytać, co się stało. - Wypadek. Najlepiej zostawić to ekspertom - wyjaśnił niechlujnemu staruszkowi z parchatym psem i plastikową torbą pełną mrożonego jedzenia, który pierwszy zjawił się u furtki. Staruch przybrał mądrą minę, uniósł brew i poczłapał dalej. - Wypadek - powtórzył wyglądającemu jak oprych, potężnie zbudowanemu młodzieńcowi, który po krótkiej chwili nadszedł i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą fascynacją. - Być może włamanie. Opryszek, słysząc to, zrobił gniewną minę i podejrzanie szybko odszedł. - Wypadek. Proszę się rozejść. - Po raz kolejny odezwał się do siwiejącej kobiety po pięćdziesiątce, o bystrych, ciekawskich oczach, która także zbliżyła się, by popatrzeć. Zawsze marzyło mu się, żeby powiedzieć do kogoś: „Proszę się rozejść”. - Niech pan nie będzie śmieszny - odpowiedziała kobieta z werwą, traktując jego pozorny autorytet z pogardą, na jaką słusznie zasługiwał. - Ani mi się śni. Hanson! - zawołała niespodziewanie głośno do policjanta, który właśnie na powrót znikał w domu. - Chodź mi tu zaraz. I Hanson posłuchał jej z zadziwiającą szybkością. Argyll był pod wrażeniem. Posterunkowy co prawda nie zasalutował, ale odnosił się do kobiety znacznie przyjaźniej niż wcześniej do Jonathana. - Co się tutaj, na miłość boską, dzieje? - zapytała dziarsko. - To pan Forster, pani Verney. Nie żyje. Wygląda na to, że skręcił sobie kark. Pani Verney zdawała się wyraźnie tą wiadomością zaskoczona, nie straciła jednak zimnej krwi, a już z całą pewnością nie zamierzała tracić czasu na żadne zwyczajowe wyrazy żalu, szoku czy przerażenia. - Kiedy? Hanson pokręcił głową. - Myślę, że jakiś czas temu. Ciało jest już zimne. Chyba spadł ze schodów. Ten pan tutaj - skinieniem głowy wskazał na Jonathana - go znalazł. - Jakieś dziesięć minut temu - pośpieszył dodać Argyll. - Mniej więcej o jedenastej. - Byłabym wdzięczna, gdybyście mnie informowali na bieżąco - rzekła kobieta, kompletnie ignorując Jonathana, rzucając mu tylko przelotne spojrzenie. - W końcu kiedyś to był nasz dom. Wiedziałam, że trzeba było naprawić te schody. To ten najwyższy stopień? Zawsze trochę się chwiał. Sama mu raz powiedziałam... Posterunkowy Hanson przerwał jej, mówiąc, że z tym trzeba poczekać do przyjazdu ekspertów. Pani Verney stała przez chwilę z rękami w kieszeniach, pogrążona w myślach. - Cóż - odezwała się wreszcie. - Jeśli mam być pozwana do sądu za sprzedanie komuś domu z niebezpiecznymi schodami, chciałabym o tym wiedzieć możliwie jak najszybciej. Idziemy, Frederick. - Gwizdnęła na labradora węszącego z zapałem wokół różanych krzewów. Argyll pomyślał, że gdyby były na ziemi jakieś istotne ślady, to teraz prawdopodobnie znikły bezpowrotnie. Pani Verney tymczasem ruszyła ścieżką i po chwili oddalała się drogą. - Kto to był? - zwrócił się Argyll do policjanta, myśląc, że napaść, jakiej wspólnie padli ofiarą, pomoże im nawiązać bardziej zażyłe stosunki. - Pani Mary Verney - odparł policjant. - Miejscowa właścicielka, chociaż tak naprawdę wcale nie jest miejscowa, nie posiada też już tyle ziemi, co kiedyś. Całkiem miła kobieta, ale nie z tych stron. Po prostu odziedziczyła wszystko, kiedy niedawno zmarła jej kuzynka. - Ach. Lecz szansa na dalsze podtrzymywanie rozmowy została zniweczona, w tym bowiem momencie zjawiły się pełne siły policji, gotowe podjąć swe rozliczne obowiązki. I tak powolna, potężna maszyna sprawiedliwości ruszyła. Robiono zdjęcia, mierzono odległości, marszczono brwi, przyglądano się oknom, drapano się po brodach. Ciało zostało wyniesione, oświadczenia spisane. Trwało to wszystko godzinami i, według oceny Argylla, nie na wiele się zdało. Jednakże lokalni policjanci byli z siebie bardzo zadowoleni. Ludzie od daktyloskopii tańczyli po całej posiadłości, cmokając z zachwytu jak banda maniakalnych fryzjerów. Inni tajemniczy eksperci także wyrażali wstępne przekonanie, że Geoffrey Forster dokonał żywota, spadając ze schodów. Niestety jednak nie potrafili stwierdzić, jak też mogło do tego dojść. Ponieważ nie natrafili na żaden smakowity kąsek, podobnie jak Flavia di Stefano, postanowili zemścić się, całą swą uwagę skupiając na Argyllu, któremu następne kilka godzin przyszło spędzić na wyjaśnianiu, skąd się tu wziął, czym się zajmuje i co ostatnio robił. Doradził im, by skontaktowali się z włoskim Wydziałem Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki, gdzie mogą zdobyć potwierdzenie jego nieskazitelnego charakteru i pomocy, jaką niejednokrotnie udzielał policji. Niejaka signorina Flavia di Stefano, dodał, na tyle biegle włada angielskim, że bez trudu wychwali go pod niebiosa w języku dla nich zrozumiałym. Z pewnymi oporami kolektywny umysł policyjny z wolna skłonił się ku wnioskowi, iż nawet jeśli panu Forsterowi ktoś pomógł spaść ze schodów, istnieje znikome prawdopodobieństwo, że tym kimś był Argyll, zwłaszcza w świetle wstępnego orzeczenia lekarzy sądowych, według którego denat nie żył od co najmniej dwunastu godzin, Argyll zaś bez trudu może udowodnić, że w tym czasie przebywał jeszcze w Londynie. Nie wykluczając pewnych pokrętnych machlojek, w zasadzie można go było wykluczyć z kręgu podejrzanych. Ponadto Bottando, pod nieobecność Flavii, wywiązał się ze swych obowiązków i wyraził opinię, iż Argyll w istocie jest typem na ogół przestrzegającym prawa. - A ten obraz - spytał inspektor Wilson. - Czy był pan przekonany, że znajduje się w posiadaniu pana Forstera? - Nie. Byłbym zdumiony, gdyby okazało się inaczej. Trzymanie skradzionego obrazu przez ponad dwadzieścia lat byłoby raczej głupotą. Po co w ogóle w takim razie było go kraść? - Odniósł pan jednak wrażenie, że wiedział, o czym pan mówi, gdy rozmawiał z nim pan przez telefon? - O, tak. Na to wyglądało. Powiedział, że porozmawia ze mną o tym. Szczególny nacisk położył na „to”. - Wie pan, co to za obraz? - Znam tylko jego ogólny opis. Dowiedziałem się kilka dni temu. Wcześniej nigdy o nim nie słyszałem. Przedstawiał Madonnę z Dzieciątkiem. - Jak się domyślam, nie posiada pan jego zdjęcia? Argyll pokręcił przecząco głową, dodając, iż nikt go nie ma. - Bardzo nam pan pomógł. Dziękujemy. A więc, przyjechał pan tu... I tak się to ciągnęło: składanie oświadczeń, zapisywanie, zeznania, potwierdzenia, podpisy. Aż wreszcie skończyli. - Och, jeszcze jedna sprawa, proszę pana. Pański paszport. - Nie rozumiem. - Poproszę o pański paszport. - Słucham? Dlaczego? Wilson uśmiechnął się przepraszająco. - Z całą pewnością zwrócimy go panu za kilka dni. - Czy to znaczy, że nie mogę się stąd ruszyć? Wilson uśmiechnął się ponownie. - A moja praca? Przecież wiecie, że mieszkam we Włoszech. - Wiemy. Dlatego potrzebny nam jest pański paszport. - Jestem aresztowany? Podejrzewacie mnie o coś? - Ależ skąd. Ale być może zechcemy jeszcze z panem porozmawiać i byłoby dla nas znacznie wygodniej, gdybyśmy mieli pana pod ręką. Był bardzo grzeczny, ale żaden sprzeciw nie wchodził w rachubę. Argyll, zły i odrobinę zdenerwowany, wręczył mu dokument. Nigdy by mu nawet nie wpadło do głowy, że może zostać w ten sposób skonfiskowany. Teraz, gdy tak nagle musiał się z nim rozstać, zaczęło mu go brakować. Następnie poinformowano go, że dalsze oświadczenie złoży w odpowiednim czasie i mógł dowolnie rozporządzać resztą swojego czasu, choć doprawdy nie miał pojęcia, jakich to rozrywek mogłaby mu dostarczyć miejscowość taka jak Weller. Gdy minąwszy przystanek autobusowy, znalazł się na jedynej we wsi prawdziwej ulicy, zdał sobie sprawę, że trafił w ślepy zaułek: ostatni autobus do Norwich dawno już odjechał, a szansę na złapanie pociągu do Londynu także były raczej znikome. Przyjdzie mu zdać się na łaskę posterunku policji i błagać o podwiezienie. Chyba że uda mu się znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby się zatrzymać. Na domiar złego skończyły mu się papierosy, postanowił więc uzupełnić zapasy i co nieco się rozpytać. - Pięć paczek rothmansów - powiedział do gburowatej, o ziemistej cerze kobiety za ladą maleńkiego wiejskiego sklepiku, będącego jednocześnie pocztą, i chwycił jedną z paczek, które położyła przed nim. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu żelaznych racji, by zaopatrzyć się choć w odrobinę jedzenia. Niestety, wszystko było albo w puszkach, albo od wieków głęboko zamrożone bądź też pokryte cienką warstewką kurzu. Postanowił nie ryzykować i zdecydował się jedynie na herbatniki. Przynajmniej jeśli chodzi o herbatniki, zwłaszcza te z polewą czekoladową, Włochy nie dorastają Anglii do pięt. - Chciałem zapytać - zwrócił się do kobiety, stanowiącej według niego idealny wręcz przykład niebezpieczeństw, jakie niosą ze sobą małżeństwa endogamiczne i zła dieta. - Czy nie znalazłby się tu jakiś hotel? Szukam pokoju na jedną noc. - Pan z policji? - Nie. - Dwanaście funtów pięćdziesiąt. - Słucham? - Za papierosy. Dwanaście pięćdziesiąt. - Dobry Boże - jęknął i niechętnie wręczył jej większą część posiadanej gotówki. - A co z hotelem? - Nie ma hotelu. - Ale jest pub - rozległ się z tyłu wesoły i znajomy głos. Obrócił się i ujrzał labradora Fredericka stojącego w otwartych drzwiach do sklepu. - Tylko że pokoje pozostawiają nieco do życzenia. - Szczury - domyślił się rozczarowany. - Zgadza, się - przytaknęła Mary Verney, wchodząc za psem do sklepu. - Może jednak uda się panu przeżyć tam jedną czy dwie noce. Musi pan zostać z powodu Geoffreya, czy tak? Do dyskretnych raczej nie należała. Kątem oka Argyll dostrzegł, jak blada sprzedawczyni papierosów obraca się bardziej pod wiatr, by lepiej słyszeć. Wobec tego on przesunął się ku drzwiom, za towarzyszkę mając panią Verney. - Jak się pan nazywa? - spytała, gdy na powrót znaleźli się na świeżym powietrzu. Mówiła miłym, ładnie modulowanym tonem, w przedziwny sposób pozbawionym jakiegokolwiek akcentu. Argyll uznał, iż to dlatego, że mówiła normalnie: bez mocnego wiejskiego zaśpiewu miejscowych, nie siliła się też na wymawianie głosek ze ściśniętym gardłem, tak typowym dla angielskiej arystokracji. Argyll przedstawił się, po czym zainteresował się bliżej swoją towarzyszką. Miła, bardzo angielska w wyglądzie dama, cała w tweedach i psiej sierści. O dobrym kośćcu - jak to powiadają - i cerze, która przez dziesięciolecia zachowuje świeżość dzięki godzinom spędzonym na świeżym, zimnym deszczu podczas pogoni za zwierzem. - Tak przy okazji, nie napiłby się pan herbaty? Właśnie chciałam sobie zaparzyć. Będę też mogła wyciągnąć z pana wszystko o Geoffreyu i o tym wszystkim, co się tu dzieje. Wolę wiedzieć zawczasu. Tutejsza policja jest cholernie niekomunikatywna, a ja wprost umieram z ciekawości. Argyll chwilę rozważał propozycję, w końcu jednak przystał, uznając to za miłą odmianę. Poza tym dostarczając jej informacji, mógł się spodziewać, iż zrewanżuje mu się tym samym. Szedł więc obok niej główną ulicą wioski, następnie skręcili w szeroką aleję odchodzącą w lewo, podczas gdy jego nowa znajoma przez całą drogę paplała wesoło o rodzinie sójek gnieżdżących się w gałęziach dębu, katastrofalnej w skutkach chorobie holenderskiego wiązu, która tak całkowicie odmieniła całą okolicę. Swoje uwagi co chwila przerywała, by zagwizdać lub zawołać na psa Fredericka, hasającego nieopodal i radośnie wsadzającego nos w każdą pryzmę letniego błotka wymagającą natychmiastowego zbadania. Ogólnie rzecz biorąc, wieś nie przedstawiała się najgorzej, doszedł do wniosku Jonathan. Umiejscowiona na jednej z tych niewielkich połaci wschodniej Anglii, które nie są płaskie jak patelnia i nie nękają ich lodowate wichury wiejące prosto z bieguna północnego. Co prawda widać było wyraźnie, że przez ostatnie stulecia nie najlepiej się w wiosce wiodło. Mieszkańców liczyła pewnie nie więcej niż tysiąc, z których większość mieszkała w maleńkich domkach usytuowanych wzdłuż malutkiej głównej ulicy, na okolicznych farmach albo w chałupach. Kościoła natomiast nie powstydziłoby się nawet pokaźne miasto. Był ogromny, zdolny pomieścić wszystkich mieszkańców, a i tak miejsca byłoby jeszcze dosyć. Kwadratowa, ponura wieża dominowała nad okolicą, a brak jakichkolwiek porównywalnie wielkich innych zabudowań stanowił tylko dodatkowy dowód, że miejscowość nigdy nie otrząsnęła się po wielkiej zarazie. Poza tym na obrzeżach mieściło się niewielkie, zwarte osiedle nowoczesnych domów, zbudowane dla ludzi pragnących mieszkać na wsi, lecz jednocześnie nie chcących pozbawiać się ani pozorów, ani wygód miejskiego bytowania. No i był jeszcze Weller House. Ten z kolei leżał na końcu wspaniałej, choć może nieco zaniedbanej alei i, jak przypuszczał Jonathan, pochodził z końca siedemnastego wieku. Kolejni modernizatorzy w dziewiętnastym wieku przebudowali jedną stronę w stylu greckim, a kilkadziesiąt lat później także i drugą, lecz tym razem w stylu gotyckim, w ten sposób sprawiając, iż dom uderzająco wyglądał jak przykład z podręcznika architektonicznego o stylach w budownictwie. Mimo to rezultat był urzekający. Także i wielkość nie pozostawiała niczego do życzenia. Nie gigantyczny pałac, lecz miejsce w sam raz do mieszkania, na tyle przy tym imponujące, by każdy sąsiad w promieniu dwudziestu mil był pod wrażeniem. Na dodatek ciche i spokojne, rozmyślał sobie dalej Argyll. Oddalone od wsi nieco ponad kilometr, odizolowane od motłochu wciąż rozległymi, choć nieco zarośniętymi terenami, przechodzącymi w zdziczały las, wysokim kamiennym murem i ogromną zardzewiałą żelazną bramą wychodzącą na główną drogę. Dawno temu kamienny mur miał za zadanie trzymać z dala plebs; teraz chronił przed hałasami współczesnego świata. Oto sztuka adaptacji. Cóż, najwyraźniej jednak potrzeba było czegoś więcej niż kamiennych murów. Gdy tak Argyll w zadumie podziwiał ciszę zakątka, znad horyzontu nadleciał odgłos przytłumionego grzmotu. Starał się więc wykombinować, co też to nadciąga za burza, hałas tymczasem z dźwięku przypominającego powoli toczący się grzmot przeszedł w wysokie zawodzenie. Po czym z rykiem, od którego ziemia pod stopami zadygotała, na wysokości kilkudziesięciu metrów przemknęły dwa czarne, przerażające kształty, gnając z niewiarygodną wprost prędkością. I znikły za linią drzew daleko za posiadłością, a ogłuszający huk z wolna umilkł. - Na miłość boską, cóż to takiego było? - spytał Jonathan swą towarzyszkę, zdającą się nie zwracać najmniejszej uwagi na przerażające zjawisko. Pani Verney rzuciła tylko okiem na zegarek. - Pół do szóstej - rzekła tajemniczo. - Pewnie znowu bombardowali Szkocję. - Hę? - To F1-11s - wyjaśniła z obojętnością możliwą tylko u kogoś dobrze obeznanego. - Amerykańskie bombowce - dodała na wypadek, gdyby Argyll nie znał się zbyt dobrze na lotnictwie. - Mają bazę jakieś pięć mil stąd, a my znajdujemy się pod ich korytarzem powietrznym. Jak są w zabawowym nastroju i widzą przecinkę w lesie, nie mogą się oprzeć, żeby się nią nie przelecieć. Cholernie hałasują, nie uważa pan? - Nie można im tego zakazać! Przecież dom się zawali od tych wibracji. Wskazała na budynek i biegnącą przez całą jedną ścianę rysę. - Staram się wmówić Amerykanom, że to sprawka ich pilotów i że w związku z tym powinni mi za to zapłacić. Co prawda podejrzewam, że rysa pojawiła się, zanim jeszcze narodzili się bracia Wright, ale co tam. Przy odrobinie szczęścia zabulą, zanim się wyniosą. - Wyniosą dokąd? Wzruszyła ramionami. - Pewnie tam, skąd ich tu przywiało. Bazę likwidują, ponieważ uznali, że nie ma nas już przed czym bronić. Katastrofa. - Dlaczego? Przecież zrobi się ciszej. - Tak. I w tym cały problem. Nikt nie chce się tu osiedlać na stałe przez ten hałas, kiedy więc się zwiną, Weller stanie się po prostu kolejną sypialnią. Poza tym Amerykanie byli wyjątkowo hojni. Tak bardzo chcieli, żebyśmy ich tu kochali, że bez mrugnięcia okiem płacili za wstawienie podwójnych szyb w domach w promieniu wielu mil, naprawiali wszystkie drogi, po których jeździły ich ciężarówki i co roku organizowali przyjęcia i wycieczki dla miejscowych dzieci. Cudowni ludzie. O wiele lepsi niż miejscowe władze. Ogólnie panuje w okolicy przekonanie, że wszystko przez tych słabych i tchórzliwych Rosjan. No, chodźmy. Trawiąc tę cudaczną analizę geopolityki, Argyll w ślad za panią Verney minął wielkie drewniane drzwi pokryte obłażącą, popękaną farbą i wszedł do holu. Czekał cierpliwie, podziwiając wyraźne ślady urzędowania korników w drewnianej boazerii, gdy tymczasem gospodyni, przyjąwszy sztucznie poirytowaną pozę, zadzwoniła do komendanta bazy, by poskarżyć się, że jego piloci po raz kolejny obrali sobie jej ogród dendrologiczny za swój treningowy cel. Właśnie, pułkowniku, znowu to samo, jak skromnie to ujęła. - No dobrze - rzekła po skończonej rozmowie. - Pora na herbatę. I ploteczki. Ale najpierw herbata. Poprowadziła gościa ciemnymi schodami w dół, do kuchni tak przedpotopowej, jak gdyby żywcem wyjętej z wystawy edwardiańskiego wyposażenia domu, i zajęła się parzeniem herbaty. - Ani nowoczesnego sprzętu, ani służby do obsługi tego starego - zauważyła. - Nie może być nic gorszego. Przez całe życie staram się naprawić bezpieczniki, które ciągle wywala. Doprawdy zadziwiające, ile może się człowiek nauczyć o obwodach elektrycznych, gdy trafi się w szeregi ziemiańskiej szlachty. - Czy to znaczy, że nie była pani w nich od urodzenia? - Wszystko przez odporność rasy, a raczej jej brak. W przypadku mojej rodziny, wszyscy padali jak muchy. Ja jestem w zasadzie ostatnia. Mój wuj Godfrey, który doprowadził to miejsce do takiej ruiny, kopnął w kalendarz piętnaście lat temu. Jego córka zmarła zeszłej zimy, zostawiając mi to przeklęte mauzoleum, za którą to szczodrość nie jestem jej szczególnie wdzięczna. No i psa, rzecz jasna. To był najgorszy dzień w moim życiu, kiedy to wszystko przypadło mi w spadku. Chociaż pies jest w porządku. - Chyba nie musi pani tu mieszkać? Nie może pani po prostu zamknąć wszystkiego i zamieszkać w jakimś przytulnym bungalowie? Z westchnieniem zaczęła napełniać wrzątkiem czajnik wielkości wanny. - A kto by wtedy naprawiał bezpieczniki? Albo przepychał zapchane rury? Czy naprawiał cieknący dach? Bez ciągłej opieki ta barokowa rudera zawaliłaby się w ciągu tygodnia. Nie mogę tak po prostu odejść, przestać się przejmować. I zanim pan o tym wspomni, proszę nie myśleć, że nie przyszło mi to głowy. Pokaźna polisa ubezpieczeniowa, elegancki pożar i ja, zalewająca się łzami, inkasuję czek. Argyll usiadł przy kuchennym stole i wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. - Tyle że na pewno by mnie złapali, prawda? A prędzej dam się powiesić, niż zgodzę się spędzić resztę życia w więzieniu za tę chałupę. - Nie może pani tego komuś podarować? Prychnęła. - Niby komu? Jestem jedyną z Beaumontów, której udało się coś zarobić. Jeśli ja sobie nie poradzę, reszta tym bardziej. Chociaż trzeba oddać im sprawiedliwość, że są zbyt rozsądni, żeby próbować. Nieudacznika wyczuwają od razu, nawet w sobie. - A Fundusz Narodowy? - Och, oni by to wzięli. Ale nie zadłużone po uszy, co jest w tej chwili głównym problemem. Nie mam więc na razie wyjścia, chyba że trafi mi się jakaś większa gotówka. Zabawny ten świat, słowo daję. Obawiam się, że nie ma pan na zbyciu kilku milionów? Moglibyśmy zrobić tu centrum konferencyjne albo zakład geriatryczny i wydoić staruchów do ostatniego centa. - Na mnie proszę nie liczyć. - Szkoda. - Ma pani dzieci? - Troje. W tym bliźniaki. Rozproszyli się po świecie, dzięki Bogu. To znaczy, kocham ich oczywiście ogromnie, ale teraz, kiedy wyruszyli, aby na własnej skórze przekonać się, jakie okropne jest życie, moje własne stało się znacznie spokojniejsze. Zupełnie jakbym znowu była młoda. - Wielki Boże. - No, teraz proszę mi coś opowiedzieć o sobie. Kim pan jest? Skąd pan pochodzi? Mieszka pan sam? Jest pan żonaty? I, co najważniejsze, co dzieje się we wsi? I czy pan ponosi za to odpowiedzialność? Przyszło więc Argyllowi zapłacić za swoją herbatę, opowiadając o sobie ze szczegółami, podczas gdy kąśliwa gospodyni kiwała głową z ożywieniem, co chwilę zadając pytania pomocnicze. Krzyżowego ognia pytań, jakiemu poddała go w związku ze śmiercią Geoffreya Forstera, nie powstydziłby się niejeden wytrawny prawnik. Po raz pierwszy od czasu wyjścia z samolotu Jonathan poczuł się rozluźniony, przez co na miłej pogawędce spędził więcej czasu, niż powinien. - Mój drogi, lecz czy jest pan dobrym handlarzem sztuki? - spytała, gdy wyczerpała temat Geoffreya Forstera i mogła zająć się osobistym życiem Argylla. Wzruszył ramionami. - Jeśli chodzi o znajomość sztuki, nie jest najgorzej. Dobija mnie strona handlowa. Dowiedziałem się, że brakuje mi instynktu zabójcy. - Za mało bezwzględny, co? - Taka panuje opinia. Prawdę powiedziawszy, główny problem tkwi w tym, że nie mam dość pieniędzy na zakup obrazów. Prawdziwi wielcy handlarze zaczynają albo z własnymi środkami, albo mają sponsora, który wykłada na początek kapitał. Ja jednak jakoś nie zauważyłem, żeby do mnie ustawiały się kolejki chętnych. - Życzę powodzenia. - Dziękuję. I rozmowa toczyła się nieszkodliwie, aż Jonathan, spojrzawszy na wiszący na ścianie zegar, ze zdumieniem spostrzegł, że dochodziła już prawie ósma. Zaczął wstawać, żeby się pożegnać. - Spieszno panu dokądś? - spytała. - W zasadzie nie. Ale powinienem już iść, muszę rozejrzeć się za jakimś noclegiem. - Proszę zostać tutaj. - Och, to doprawdy niemożliwe. - Wedle życzenia. Jak długo jeszcze policja będzie się panem interesować? - Nie mam pojęcia. Zupełnie nie wiem, czego mogą ode mnie chcieć. Ale najwyraźniej oczekują, że będę pod ręką. No i zabrali mi paszport. Pokiwała głową. - Jest więc pan w zasadzie więźniem. Coś panu powiem. Jeżeli jutro będzie pan jeszcze w okolicy, proszę przyjść na kolację. W najgorszym razie mogę panu zagwarantować, że przynajmniej jedzenie będzie lepsze niż w pubie. Argyll odparł, iż będzie mu bardzo miło. 6 Flavia wróciła z Florencji w całkiem niezłym nastroju i pod koniec dnia udała się do gabinetu Bottanda, by zdać mu sprawę ze swoich odkryć. - Jest u siebie? - zwróciła się z pytaniem do stojącego przy ekspresie do kawy Paola. - Chyba tak - odparł kolega. - Tylko uważaj. Jest dzisiaj okropny. Miałem go prosić o dzień wolnego, w końcu należy mi się nagroda za przyskrzynienie człowieka od Leonarda. Ale zmieniłem zdanie, jak zobaczyłem jego minę. Wyglądał, jakby chciał mi zlecić nadgodziny w niedzielę. - Dlaczego? - A bo ja wiem? Chyba się starzeje. Choćby człowiek był kiedyś nie wiadomo jak dobry, jeśli w kółko robi jedno i to samo... Aha. Dobrze wiedzieć zawczasu. Paolo przeszedł na stronę wroga. Flavia weszła na górę, odczuwając mieszaninę współczucia i ostrożności - w odpowiednich proporcjach. Kiedy jednak zdała generałowi relację z podróży, prawie nie zareagował. Skinął tylko z roztargnieniem głową. - O co chodzi? - spytała. - Paolo powiedział mi, że zachowuje się pan dzisiaj jak stary zrzęda. - Czyżby? To bardzo niedyskretnie z jego strony. A poza tym myli się. W rzeczywistości jestem tak wściekły, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. - Argan? Bottando przytaknął. - Chodzi o te dyskietki, które panu dałam? Znowu przytaknięcie. - Arganowi udało się zbiec z większą częścią akt Giotta, a teraz napisał i rozesłał nadzwyczaj obszerne memorandum. Pisze w nim, jak to marnujemy czas, wykorzystujemy środki na wymyślanie fikcyjnych historyjek, o współczesnej zbrodni nie mając najmniejszego pojęcia. Wyśmiewa wszystko i dochodzi do wniosku, że materiał dotyczący Giotta traktujemy niezwykle poważnie, co przecież nie jest prawdą. Podobno też właśnie nad nim pracujemy, co również mija się z prawdą. A ja osobiście jestem tak obsesyjnie wręcz opętany swoją teorią, że poświęcam sprawne działanie wydziału w imię swoich idiotycznych mrzonek. Na co dowodem ma być twoja wizyta złożona tej Fancelli. Podobnie jak wyjazd do Florencji, chociaż skąd dowiedział się, że byłaś tam także i w tej sprawie, jest dla mnie tajemnicą. - Rany. - Komentarz może niezbyt błyskotliwy, ale w pełni uzasadniony. Ciekawe, pomyślała, czy to nie Paolo zbiera punkty do awansu, gdy rządy obejmie nowa miotła. - Ogólnie rzecz biorąc, daje do zrozumienia, że jestem nieskuteczny, by nie rzec za stary, i że należy przedsięwziąć natychmiastowe kroki, by kierownictwo wydziału spoczęło w bezpiecznych rękach, które wiedzą, jak należy działać. - Rękach, które wyrastają z ciała Corrada Argana? - Nawet on nie ujął tego tak dosłownie, ale to się rozumie samo przez się. - Niech pan skasuje dyskietki. - Co tym osiągnę? - Zyska pan nieco na czasie. - Niezbyt wiele. Poza tym i tak jest za późno. Zdążył już wydrukować i rozesłać piętnaście kopii. - Piętnaście? - Przede wszystkim do ministra. I wszystkich niżej. - O mój Boże! - Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Ja bym zabił tego drania. - No, no. Proszę się uspokoić. - Dlaczego? Po co mam się uspokoić? Wcale nie chcę być spokojny. - Najwyraźniej. Myślę jednak, że w tej chwili niewiele z tego panu przyjdzie. Demonizuje pan Argana. A to nie najlepsza reakcja. - Cóż więc proponujesz? Nie wściekałbym się tak, gdyby nie fakt, że właśnie dzisiaj niektóre dowody wskazują, że ślad, jaki nam ta kobieta wskazała, może nas w końcu do czegoś doprowadzić. Nie wiem, co prawda, do czego. Tyle tylko, że nie mogę w żaden sposób ryzykować. - O czym pan mówi? - O twoim Jonathanie. Dzwoniła angielska policja, żeby o niego wypytać. Otóż dowiedział się, że Forster był handlarzem sztuki i właśnie został znaleziony martwy. Być może zamordowany. - O! - zainteresowała się Flavia. - Proszę mi o tym opowiedzieć. Bottando podzielił się z nią całą skąpą wiedzą, jaką posiadał. - Trochę to niezręczne - stwierdziła, gdy skończył. - Lecz na tyle interesujące, by się tym zająć, nie sądzi pan? - Nie, jeżeli się okaże, że to był zwykły wypadek. - Coś jeszcze? - Tyle tylko, że chcieli wiedzieć, czy mamy coś na Forstera, czy wiemy coś o jego kontaktach albo interesach tutaj. Bardzo niezręczna sytuacja. - Dlaczego? Przecież nie zajmie nam to dużo czasu. Zwykła, rutynowa sprawa. - Wiem. Ale będzie to formalna, wpisana do akt prośba, i na pewno zwróci uwagę na fakt, że już interesowaliśmy się tym przeklętym człowiekiem. Co z kolei podważy upór, z jakim wmawiałem Arganowi, że jest inaczej. Mogłem, co prawda, twoje wysiłki w tej sprawie przypisać pozbawionemu doświadczenia entuzjazmowi młodości... - Uprzejmie dziękuję. - Są jednak oficjalne dokumenty potwierdzające, że rozmawiałem z nimi na temat Forstera. To już nie jest takie proste. Przypuszczam, że twój Jonathan chciał nam pomóc, skutek jednak był dokładnie odwrotny. Jak zwykle. Mówiłaś mu, żeby nie zajmował się Forsterem? - Ach... - Och. - Ale w sumie dobrze się stało - powiedziała zdecydowanie. - Ponieważ ja rozmawiałam właśnie z signorą della Quercii. Jest co prawda kompletnie szurnięta, ale jej bełkot potwierdził wszystko, czego dowiedziałam się od Marii Fancelli. Pamięta nawet Forstera i Fancelli. - Hm. - Co ważniejsze, porozmawiałam sobie też z Sandanem. Który z kolei twierdzi, że wcale nie ukradł Fra Angelica. Został zmuszony do przyznania się przez carabinieri, przynajmniej tak twierdzi, i jest to całkiem możliwe. Prawda natomiast jest taka, że tylko przewoził obraz na czyjeś zlecenie. - Tak? - Anglika o nazwisku Forster. Bottando wbił w nią kamienne spojrzenie. - Dobry Boże! - Sandano nie należy do najbardziej prawdomównych ludzi, jakich znam, ale trochę nad tym myślałam. Robota w Padwie była przeprowadzona bardzo sprawnie. Świetnie zorganizowana, żadnych wpadek. Dopiero wścibski celnik wszystko zepsuł. Czy uważa pan, że to w stylu Sandana? Bottando zastanowił się. - Cóż, w zasadzie nie bardzo. Mamy więc kilka niezmiernie interesujących śladów... Podrapał się po brodzie, zabębnił palcami o blat biurka i westchnął. - To hazard. Jeśli zabierzemy się do sprawy Forstera i coś znajdziemy, będziemy mieć dowód czarno na białym, że wcale nie marnujemy czasu, a Argan wyjdzie na takiego, co się mści. Jeśli natomiast się zabierzemy i do niczego nie dojdziemy... - Musi pan polegać na swoim instynkcie. - Mój instynkt podpowiada mi, że dzieje się coś bardzo dziwnego, a to każe mi zachować ostrożność. - Znowu się zamyślił, po czym walnął otwartą ręką w biurko. - Nie - powiedział. - Dosyć tego. Zobaczmy, czego uda nam się dowiedzieć. Skoro Argan twierdzi, że to strata czasu, oznacza to jedynie, że warto się tym zająć. 7 Argyll stał oparty o bar w pubie i w znacznie gorszym nastroju niż jeszcze jakiś czas temu rozważał wcale nieobiecujące perspektywy. Zbliżała się właśnie dziewiąta, gdy tu dotarł, i przed poszukaniem noclegu postanowił sprawdzić, czy uda mu się coś zjeść. Jajka po szkocku, marynowana cebula i skwarki, usłyszał w odpowiedzi. Albo, jeśli pan woli, bardzo smaczna kanapka z szynką. Chyba została jedna z lunchu. Potrząsnął głową, smutny i przerażony jednocześnie. W takim razie kufel piwa i paczkę chrupek, poproszę. - Nie dziwię się panu - doleciał go głos, z całą pewnością nie miejscowy, lecz przywołujący raczej na myśl okolice Wisconsin. Jonathan spojrzał w stronę, skąd dochodził, i spostrzegł dwóch mężczyzn, jednego starszego, o bystrym spojrzeniu, mieszkańca wioski, i drugiego młodego, o świeżej, choć ponurej twarzy, w obcym mundurze. To on właśnie wygłosił komentarz na temat jakości tradycyjnej kuchni serwowanej w pubie. - Pan tu nowy? - zagadnął pomarszczony stary matołek przycupnięty na stołku, przejmując inicjatywę w rozmowie. - To pana widziałem dzisiaj rano w domu Forstera - ciągnął dalej oskarżycielskim tonem. - Kazał mi się pan wynosić. Znaczy pan z policji? Jasne było, że nie uda się Jonathanowi wymigać. Prawdopodobnie każdy mieszkaniec wschodniej Anglii wiedział już, kim był i że przyjechał, by spotkać się Geoffreyem Forsterem. Nie było w tym nic złego pod warunkiem, że jak podczas rozmowy z Mary Verney, korzyści były takie same dla obu stron. Argyll nie widział powodu, by zachowywać dyskrecję. - Nie - odparł więc. - Ja tylko znalazłem ciało. - Pan go zabił? Pytanie trochę Jonathana zaskoczyło. Wydało mu się nawet nieco niegrzeczne. Pośpieszył wyjaśnić, że nie zdążył poznać pana Forstera za życia. - Więc kto go zabił? - Naprawdę nie wiem. Dlaczego myśli pan, że ktoś go zabił? - Mam nadzieję, że tak było - powiedział staruch, a lotnik z Wisconsin tylko ponuro wpatrywał się w swoje piwo. - Racja - burknął. Niezbyt błyskotliwy rozmówca. - To jest Hank - ciągnął tymczasem miejscowy matołek. - Ma też nazwisko, ale nie ma sensu, żeby je pan poznał, bo i tak nie da się go wymówić. To dlatego, że jest obcy. Ja jestem George. Argyll skinął grzecznie głową. - No więc, kto to zrobił według policji? - dopytywał się dalej metodycznie, na wypadek gdyby Jonathan zamierzał coś przed nim ukryć. - Widzieli kogoś uciekającego z miejsca zabójstwa? - Nic mi o tym nie wiadomo. Nawet nie potrafię powiedzieć, czy rzeczywiście popełniono zbrodnię - powtórzył Argyll. - Chyba poznał pan już panią Verney. - George niespodziewanie zmienił temat. - A tak, poznałem. Bardzo miła kobieta. - E, trochę podejrzana. - Doprawdy? A to czemu? - To obca. Przyjechała tu dopiero, kiedy dostała Weller House. Kiedy umarła panna Veronica. - Tak słyszałem. - Nie chwyta, rozumie pan. - Czego nie chwyta? - Bardzo się stara, to jej trzeba przyznać. Ale za bardzo nie wie jak. Na przykład taki festyn. - Jaki festyn? - spytał przez grzeczność Argyll. Żałował, że nie bardzo wie, jakby tu skierować rozmowę z powrotem na Forstera. Dziwne, ale miejscowi jakby nie chcieli o nim mówić. A można by przecież pomyśleć, że w obliczu morderstwa powinni plotkować jak wściekli. - Nie przyszła. Podobno była zbyt zajęta, tak mówiła. W tym cały kłopot, rozumie pan. Nie ma jej tu zbyt często. Ciągle jeździ do Londynu, czy gdzie tam. Za to panna Veronica. O, ta nigdy nie opuściła żadnego festynu, nawet jak już cały czas chorowała. - Hej, George, skończ paplać - powiedział spokojnie barman, który podszedł właśnie, by postawić gdzie trzeba kufel. - Ten pan nie ma ochoty słuchać o pani Verney. - Słuszna uwaga - przyznał Argyll, dochodząc do wniosku, że być może lepszy skutek osiągnie, nie owijając w bawełnę. - Chcę coś usłyszeć o Geoffreyu Forsterze. - Phi! Kawał był z niego drania, ot co - wyraził George swoją przemyślaną opinię. - I to trzeba pani Verney przyznać, nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Może i jest dziwna, ale na pewno nie głupia. - Dlaczego w takim razie sprzedała mu dom? - To sprawka panny Veroniki - powiedział stary. - Uważała, że on jest cudowny. Według niej chodził w aureoli. No, ale w końcu była trochę... - George - wszedł mu ostro w słowo barman. - Przymknij się. Nie chcę tu żadnych takich głupich plotek. Jakich plotek?, pomyślał Argyll. No, dalej, ty stary głupcze. Nie słuchaj go... - To żadne plotki - oburzył się George. - Nic nie mówię... - Mogę postawić panu drinka? - zapytał Argyll, zaciekły wróg plotek. - Nie odmówię. Kufelek poproszę. I małe piwko dla psa. - Spod stołu wyjrzał oczekująco niewielki kundel, o bystrych ślepiach i nieco pijackim wyrazie mordy. Amerykański lotnik oświadczył, że musi wracać do bazy i wyszedł z grupką kamratów, do tej pory rozgrywających zdumiewająco niezłą partyjkę rzutków. Gdy pan i jego pies zanurzyli nosy w piwie, Argyll ponowił atak. Postanowił jednak działać dyskretnie. - A ta panna Beaumont? Jaka była? George skrzywił się i odwrócił, by sprawdzić, czy barman ich nie słyszy. Ponieważ jednak ten ostatni zajęty był nalewaniem guinnessa przy drugim końcu baru, uznał, że może się nie krępować, i dyskretnie popukał się w głowę. - Nie miała piątej klepki, jeśli wie pan, co mam na myśli - powiedział głośnym scenicznym szeptem, słyszalnym chyba na parkingu przed pubem. - Trzymali to oczywiście w wielkiej tajemnicy. Ale wiem, że brała mnóstwo pigułek. One ją zabiły, te pigułki. Biedna pani Verney ją znalazła. Była tu, kiedy panna Veronica chorowała. Jedyna krewna, która chciała się nią zajmować. No, pani Verney wyjechała do Londynu na jeden dzień, a kiedy wróciła, ona leżała nieżywa w łóżku. - A Forster? Pan go chyba nie lubił? George zrobił minę wyrażającą brak sympatii. - Paskudny człowiek. Cieszę się, że nie żyje. Szkoda, że to nie pan go zabił, młody człowieku. - O! A to dlaczego? - Bo gdyby tak było, postawiłbym panu drinka. - I tak mi pan postawi - powiedział Argyll. - Teraz pańska kolej. A Forster, co z nim było nie tak? - Nieuczciwy, podły, złośliwy lizus. - Nieźle jak na początek - uznał Argyll. - Jakieś szczegóły? - Nic, co bym mógł powiedzieć. Ale zawsze mnie dziwiło, że taka szanowana osoba jak panna Veronica zadawała się z nim. Rozumie pan, co mam na myśli? A on ożenił się z tą biedną, sponiewieraną kobietą, która powinna była go zostawić wiele lat temu. - Och - powiedział tylko Jonathan, niejasno zaczynając coś rozumieć. - Tyle że nikt jej tu nigdy nie widział, mogę to panu powiedzieć za darmo - dodał zza kontuaru barman. Sącząc piwo, doszedł Argyll do wniosku, że w sumie nie dowiedział się niczego interesującego. Na pewno nie było to pełne curriculum vitae, jeśli można tak powiedzieć. Jeżeli rzeczywiście z nikim nie utrzymywał bliższych kontaktów, trudno raczej oczekiwać, by ktoś z miejscowych wiedział coś o jego handlu dziełami sztuki. Pomóc tu mogła jedynie Mary Verney. A to oznaczało, iż będzie musiał wdać się z nią w znacznie dłuższą pogawędkę. - Przepraszam - zwrócił się do barmana, rezygnując z dalszego śledztwa w pubie. - Czy ma pan może pokój, w którym mógłbym przenocować? Parę minut później wprowadzono go do ponurego, zimnego pokoju, na widok którego ciarki przeszły mu po plecach. Gdyby ktoś zamierzał popełnić samobójstwo albo spłodzić niedocenione arcydzieło w romantycznym stylu, pokój był do tego miejscem wręcz wymarzonym. Jeżeli natomiast marzyło się o miłym i wygodnym noclegu, gorszego nie można było sobie wyobrazić. Kiedy barman - zachowując na tyle przyzwoitości, by odczuwać skrępowanie - wymienił cenę, w Jonathanie zawrzało. I przyszła mu do głowy niezła myśl. Może trochę zuchwała. Ale w końcu sama mu proponowała. Poszedł drogą, już po raz kolejny tego dnia minął bramę, zachęcony widokiem palących się wesoło świateł w kilku oknach na parterze, i zastukał do drzwi znacznie odważniej, niż czuł się w rzeczywistości. - Witam ponownie - odezwał się z przepraszającym uśmiechem, gdy drzwi stanęły otworem i ukazała się w nich zapraszająca twarz. - Jonathan! Co za miła niespodzianka. Bałam się, że to miejscowy włamywacz przyszedł złożyć mi wizytę. Zapraszam do środka. Właśnie piję przy kominku kakao na dobranoc. Próbuję się rozgrzać. - Dlatego siedzi pani w płaszczu? - Słucham? Och, nie. Wychodziłam po drewno do kominka. Własnoręcznie porąbane. Kolejna umiejętność, której się nabywa, gdy zostaje się człowiekiem uprzywilejowanym. Proszę wejść. Napije się pan kakao? Może kawałek ciasta? Chociaż usilnie starał się powstrzymać ślinotok, coś w nim musiało jej zdradzić uczucia wywołane wspomnieniem o kawałku ciasta. - Jest pan głodny? - spytała z matczyną troską. - Hm - mruknął, nie bardzo wiedząc, co wybrać: pozory grzeczności czy własny interes. - Głodny - stwierdziła. Uśmiechnął się przepraszająco, porzucając opcję grzecznego młodego człowieka. - Po prostu konam z głodu - rzekł. - Nigdy w życiu nie chciało mi się tak jeść. Ale też przez cały dzień nie miałem niczego w ustach. - Och, biedactwo. Kuchnia w pubie wyżyn raczej nie sięga, prawda? Zapewne zniechęciły cię bułki z kiełbasą? - To bym może jeszcze przeżył. Ale jajka po szkocku... - A tak. Kiedyś ich próbowałam. Mogę panu przyrządzić jajka na bekonie, ze świeżym chlebem i masłem. Nic wielkiego, ale obawiam się, że niczym więcej nie dysponuję. Na zakupy pójdę dopiero rano. Ale jajka są przynajmniej świeże. Mam kurę i trzymam ją w głównej sypialni. - To naprawdę niepotrzebny kłopot - powiedział z nadzieją, że weźmie ten protest za zwykłą grzeczność. Jako dobrze wychowana dama, tak właśnie zrobiła. - Ależ skąd. Przecież i tak sypialnia stoi nie wykorzystana. A kury, jeśli się je traktuje jak należy, są bardzo czyste. No, chodźmy do kuchni i proszę się nie opierać. To nie potrwa długo. - Rzeczywiście grasuje tu jakiś miejscowy włamywacz? - spytał, gdy usadowił się już wygodnie, rozkoszując się poczuciem, jakie wywołuje fakt, iż posiłek przygotowuje kobieta, która mogłaby być jego matką. - O, tak - odparła i wzięła się do rozbijania jajek i przygotowywania bekonu. - Przynajmniej wszystko wskazuje na to, że ktoś tutejszy. - Dlaczego? - Ponieważ jak dotąd włamywał się tylko do domów obcych intruzów. - Amerykanów? - Boże, skąd. Na to nikt by się nie odważył. Tu wszyscy są przekonani, że Amerykanie śpią z karabinami maszynowymi pod poduszką. Angielskich obcych, jeśli wie pan, co mam na myśli. Policja przypuszcza, że to dlatego, iż mają większe domy, dla mnie jednak jest to zwykła zemsta miejscowych. Ale mnie jak dotąd nikt nie nachodził. Nie uważają mnie co prawda za swoją, raczej za zadomowionego obcego. Coś w rodzaju obywatela honorowego. - Kogo pani podejrzewa? - Jest taki chłopak, Gordon. Trochę dziki. Ma mnóstwo podejrzanych kolesiów, którzy rozbijają się samochodami, na które teoretycznie w życiu nie mogliby sobie pozwolić - większość nie ma nawet pracy. Postawiłabym na niego. Wsunęła jajka do piekarnika i zajęła się chlebem. Pokroiła go w grube pajdy i położyła na stole. Argyll zabrał się do roboty. - Nigdy bym nie pomyślał, że na wsi zdarzają się przestępstwa - zauważył. - Zważywszy na to, że nie dalej jak dzisiaj rano odkrył pan morderstwo, nie jest to najbystrzejsza uwaga. Czasem robi się tu trochę jak na Dzikim Zachodzie. Trzeba zobaczyć, jak potrafią się w piątek popić i potem tłuc. - Miejscowi? - Kiedy akurat nie biją swoich żon. - Spojrzała na niego z uśmiechem. - Widać, że nigdy nie mieszkał pan na wsi. Pewnie pan sądzi, że mamy tu tylko kryte strzechą chaty, jabłecznik i figle na sianie. Argylla rozbawiła absurdalność tego pomysłu. - Nic z tych rzeczy, mój drogi - mówiła dalej. - Na angielskiej wsi znajdzie pan samo życie, w swojej najbardziej brutalnej formie. Kiedyś nawet mieliśmy jednego podejrzanego o zamordowanie kogoś siekierą. Woźny z kościoła. Jane Austen o połowie tych rzeczy nawet się nie śniło. - Pani chyba żartuje. - Być może. Ale jakoś mu się nie układało z bratem, który w tajemniczy sposób odciął sobie nogę piłą łańcuchową i wykrwawił się na polu na śmierć. To było wiele lat temu. Wnioski same się nasuwały, jak powiadano. Chociaż policja nie zawracała sobie tym głowy. - Rodzina nie protestowała? - Miał tylko żonę. A przyczyną nieporozumień był jej romans właśnie z bratem. Tak przynajmniej gadali. - Och - powiedział tylko, mając usta pełne jedzenia. - Rzeczywiście jest pan głodny. Przytaknął. - Proszę nie sądzić jednak, że przyszedłem tylko w nadziei na coś do jedzenia. - Nawet gdyby, nie miałabym nic przeciwko temu. Życie w pojedynkę, z rozproszonymi po świecie dziećmi daje poczucie wolności, ale czasem wieczorami samotność zaczyna doskwierać. A już szczególnie w tej przeklętej gigantycznej stodole. - Och! - Proszę, pański bekon, jajka i kakao - powiedziała, zmieniając temat. Podczas gdy Jonathan pałaszował, rozmowa trochę utknęła. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że powodem był nie tylko głód - jedzenie było po prostu wyśmienite. Gospodyni pocięła bekon na paski, przysmażyła na grillu, potem ułożyła cieniutką warstewką na dnie naczynia. Następnie dodała masło i świeże jajka na wierzch, wszystko obficie polała śmietaną i dosłownie zasypała świeżym pieprzem. Po czym wszystko razem wstawiła do piekarnika. Prawdziwe niebo w gębie. - Proszę wybaczyć, że pytam - rzekł Jonathan, gdy w końcu oderwał się od naczynia, z ustami jeszcze zabarwionymi na żółto. - Czy kiedykolwiek mieszkała pani za granicą? - Skąd ta myśl, Sherlocku? - Jajka i bekon są tak nieortodoksyjne, że aż heretyckie - powiedział. - A, tak. Ma pan rację. Obawiam się, że zdradzają mnie szczegóły, na przykład gotowanie. Wie pan, nie gotuję fasoli przez trzy kwadranse. Proszę mnie jednak nie wydać. Wystarczy, że miejscowi uważają, iż pochodzę z Londynu. Dziwi mnie jednak, że takie wnioski wyciągnął pan na podstawie mojej kuchni. - Dlaczego? - Bo przecież był pan w pubie. Głowę bym sobie dała uciąć, że jeszcze dobrze pan nie spojrzał na tacę z jedzeniem, a oni już zapoznali pana z historią mojego życia w najdrobniejszych szczegółach. - Owszem, padło parę komentarzy - przyznał. - Niestety, żadnych smakowitych kąsków, chociaż nie da się ukryć, że nieobecność na miejscowym festynie zdrowo nadszarpnęła pani reputację. - O mój Boże, znowu to - jęknęła z rozpaczą. - Nigdy mi tego nie wybaczą. To chyba jedyne wydarzenie, które ośmieliłam się opuścić od śmierci Veroniki. Przez całe życie nic nie robię, tylko się pokazuję. Nigdy bym nie przypuszczała, że uprzywilejowana pozycja to taka ciężka praca. Tyle razy musiałam oglądać nagrodzone peonie, dzieci i świnie, że teraz budzę się z krzykiem w nocy. A jeśli jeszcze raz przyjdzie mi zjeść babeczkę z masłem, jak amen w pacierzu zwymiotuję. W dniu festynu musiałam po prostu wyjechać. Zamiast mnie otwarcia dokonał wikary i bez wątpienia zrobił to tysiąc razy lepiej. Ci ludzie po prostu nie zdają sobie sprawy, że życie toczy się także poza granicami Norfolk. - Wierzę pani. - Przepraszam. Po prostu czasami to miejsce doprowadza mnie do szału. Co jeszcze panu mówili? - W zasadzie nic więcej. Bardziej starałem się dowiedzieć czegoś o Geoffreyu Forsterze. - I? - I nie bardzo mi się udało. Dowiedziałem się tylko, że pani kuzynka go lubiła i sprzedała mu dom, że pani go nie lubiła, i to by było wszystko. - Powiedział to panu George Barton? - Chyba tak. Starszy facet z psem. - To on. Miejscowy radar. - Wydał mi się w nieco ponurym nastroju. - Myślałam, że raczej będzie świętował. Domek, w którym mieszkał, należał do Forstera. Chciał go stamtąd wysiedlić. Zamierzał zrobić tam domek letniskowy dla bogatych londyńczyków. Teraz pewnie egzekucja George’a zostanie odroczona. Może trochę nie najlepiej to ujęłam. Argyll pomyślał, że wszystko to brzmi niezwykle interesująco. Miejscowy koloryt. Podobało mu się to. - Proszę mi wyjaśnić - mówiła dalej pani Verney. - Skoro nie przyszedł pan z powodu mojej kuchni, czemu zawdzięczam wizytę? - Obawiam się, że chciałem prosić o przysługę znacznie większą. - Słucham. - W pewnym sensie zaprosiła mnie pani do siebie... - W gospodzie nie mieli pokoju? - Cóż... - Hilton to to nie jest, czy tak? Oczywiście, z przyjemnością. Raczej nie można powiedzieć, żeby brakowało mi wolnych pokoi. Może pan zająć jedną z - o ile się nie mylę - dwunastu sypialni. Większość stoi pusta od co najmniej dziesięciu lat. - Trochę jak w pubie. - Chyba mają lepszy wystrój, przynajmniej tam, gdzie deszcz nie zniszczył tapety. Choć pewnie tak samo w nich zimno. Jest pan żonaty? - Słucham? - Czy ma pan żonę? - Och. Nie. Niezupełnie. - Będzie się pan żenił? - Tak myślę. Może. - Myśli pan? Może? Niezupełnie? - W niektórych sprawach Flavia działa bardzo powoli. Zwykle szybka jak błyskawica, jeśli chodzi na przykład o małżeństwo ma pewne zahamowania. - Może więc to pan powinien podjąć decyzję? - Nie rozumiem? - Przepraszam. Nie moja sprawa. - Nic nie szkodzi. Pewnie ma pani rację. Zresztą... - Czy ona także zajmuje się sztuką? - Kto? - Pańska narzeczona. - W pewnym sensie - zgodził się Argyll. - Naprawdę mogę u pani przenocować? Niezręcznie mi prosić. Czuję się winny, tak się narzucając... - Może pan zostać albo sobie iść. Ale proszę nie zostawać i czuć się winnym. To strata czasu. - No cóż, w takim razie zostaję. - No i doskonale. To nie było trudne, prawda? - spytała z miłym, choć nieco kpiącym uśmiechem. - A i ja nie mam nic przeciwko temu. Uwielbiam towarzystwo. Zwłaszcza że może mi pan opowiedzieć, co też przytrafiło się Geoffreyowi Forsterowi. To chyba najbardziej ekscytujące wydarzenie w Weller od czasu najazdu Saksończyków. 8 - Ha! - wykrzyknęła z zadowoleniem Flavia, gdy następnego ranka o godzinie 11 - 10 według czasu w Norwich - odłożyła słuchawkę po skończonej rozmowie z Argyllem. Zadzwonił do niej, by spytać, co dokładnie powinien według niej zrobić. Wschodnia Anglia to doprawdy bardzo przyjemna część świata, pomijając fakt, iż można od panującego w niej ziąbu złapać przeziębienie, miał jednak wrażenie, że trochę się narzuca. - Komu? - spytała, w odpowiedzi na co nastąpił nieco przydługi wykład na temat słynnej gościnności angielskiej arystokracji, nadmiaru sypialni, jakim dysponowali, i odkrycia, iż centralne ogrzewanie w ich domach raczej nie przystaje do wymogów angielskiego lata. - Daleka jestem, by wymagać od ciebie prac społecznych, gdybyś jednak mógł tam się trochę pokręcić i spróbować co nieco się dowiedzieć, bardzo byś nam pomógł. A gdyby tak jeszcze udało ci się odkryć, że Forster był złodziejem, i to najlepiej na dużą skalę, nasza wdzięczność nie miałaby granic. Bottando kontratakuje. - Cóż, nie mogę powiedzieć, żebym rozumiał, w czym rzecz, ale nie szkodzi. - Mógłbyś na przykład przejrzeć papiery Forstera? - Na razie to niemożliwe. Gdybym był policjantem, nie pozwoliłbym sobie nawet rzucić na nie okiem. Ale spróbuję, skoro ci na tym zależy. - Dziękuję. A tak na marginesie, jak ci poszło w Londynie? - Och - westchnął, niechętnie wracając myślą do przygnębiającego tematu swojej kariery. - Chodzi ci o Byrnesa? Chyba nieźle. To znaczy, ogólnie rzecz biorąc, powinienem być nieco bardziej bezwzględny. I coś zdecydować w sprawie wykładów. - Świetnie Miło mi to słyszeć. Posłuchasz? - Nie jestem przekonany, czy zgadzam się z którymkolwiek z was. Także z panią Verney, choć wygląda na to, że wszyscy mówicie mniej więcej to samo. Ale postanowiłem, że zdecyduję pod koniec tygodnia. Co do pracy. - Zawsze to jakiś postęp. A ta kobieta, twoja gospodyni, jaka ona jest? - Och, wspaniała. Wprost przemiła. - Nie chce przypadkiem kupić żadnych obrazów? - Obawiam się, że nie. Mniej więcej tak samo jak ja rozgląda się za gotówką. Na większą, ma się rozumieć skalę, ale to chyba jest względne. Bardziej wolałaby coś sprzedać. - A ma co? - I to sporo. Trochę się dzisiaj rozejrzałem, kiedy wyszła. Większość jest OK, ale nic specjalnego. Rodzina Beaumontów gusta miała dość ryzykowne, poza tym, jak sądzę, Forster zdążył sprzedać wszystko, co miało jakąś wartość. Ale może sprawdzę raz jeszcze, na wypadek gdybym coś przeoczył. - Jakie nazwisko wymieniłeś? - Forster. On zajmował się sprzedażą kolekcji. - Nie o niego mi chodzi. To drugie. Powiedziałeś Beaumontowie? Przytaknął. - To chyba nazwisko rodowe - dodał. - Czemu pytasz? - Ponieważ u signory della Quercii przebywała kobieta o nazwisku Beaumont, którą Forster był zdaje się bardzo zainteresowany. Jonathan chrząknął. - Pewnie chodzi o kuzynkę Veronicę. Pani Verney nie wygląda mi na uczennicę pensji dla panien. Mam spytać? - Gdybyś mógł. Flavia poszła zdać relację z rozmowy Bottandowi, który znowu był w podłym humorze. Jak powiedział, Argan naciska, by fałszerza Leonarda zakuć w kajdany i oskarżał kogo się dało o rażące zaniedbania w sprawie napadu na galerię antyków przy via Giulia. Ktoś wjechał niewielką ciężarówką przez okno wystawowe, załadował wszystko na pakę i odjechał. Co zdarza się nieomal każdego dnia. Generał nie potrafił pojąć, dlaczego Argan robi tyle zamieszania wokół właśnie tej kradzieży, dopóki nie dowiedział się, że właścicielem galerii był szwagier Argana, który, oczywiście, nie omieszkał przy tej okazji przedstawić wydziału w złym świetle. - Naturalnie tłumaczyłem mu, że fałszywe Leonardy to trywialna sprawa, ale rzecz jasna, nie o to chodzi. Wszystko dostało się do gazet, nadarza się więc okazja, by wydział mógł się wykazać. - Robota papierkowa zajmie co najmniej miesiąc? - Naprawdę? - Jeśli tylko pan zechce, to jak najbardziej. Mogę to przeciągać w nieskończoność, wedle życzenia. Bottando skinął głową. - Wspaniale - rzekł z nie skrywaną satysfakcją. - Jeszcze będzie z ciebie aparatczyk. A teraz Forster. Jak się sprawy z nim mają? - Interesująco, skoro już pan pyta. Signora Fancelli pokazała nam go palcem, della Quercia potwierdziła większość tego, co nam powiedziała. Sandano uważa, że Forster stał za kradzieżą Fra Angelica. Poza tym Forster pracował dla kobiety o nazwisku Beaumont, która była na pensji della Quercii. No, a on teraz nie żyje. O ile mi wiadomo, policja w Anglii jeszcze się nie zdecydowała, czy spadł, czy też raczej został zepchnięty. - Hmm. Czy coś wskazuje na to, że miał lepkie palce? - Jonathan o niczym takim nie wie. Z drugiej jednak strony słusznie zauważa, że policja raczej nie zamierza mu się zwierzać. Dlatego też nie powinniśmy specjalnie polegać na jego informacjach. Bottando w zamyśleniu pokiwał głową. - Co, z grubsza przekładając na język prosty i pozbawiony ozdobników, oznacza, że sama powinnaś pojechać i o wszystkim przekonać się na własne oczy. Czy nie do tego właśnie zmierzałaś? Flavia przyznała, iż podobna myśl przyszła jej do głowy. - A nasz przyjaciel Argan? Dla niego twój wyjazd na drugi koniec Rzymu oznacza niepowetowaną stratę czasu. Wlepiła wzrok w sufit i zaczęła przyglądać się gęstniejącym w kącie pajęczynom. - O ile mi wiadomo, nie zajmuje jeszcze pańskiego stanowiska? Bottando skrzywił się. - Wiesz, o co mi chodzi. Czy aby będzie to gra warta świeczki? Czy też może dostarczy tylko Arganowi dowodów, które będzie mógł wykorzystać przeciwko nam? Flavia potrząsnęła głową. - To polityka, a nie policyjna robota. Z mojego skromnego punktu widzenia mamy dosyć, aby zająć się sprawą Forstera. Co do Argana, pan musi podjąć decyzję. Czy chce pan, abym zrezygnowała z jak najbardziej uzasadnionego śledztwa tylko dlatego, że jemu marzy się pańskie stanowisko? Bottando westchnął i podrapał się po twarzy. - Niech go szlag trafi. I ciebie. Jasne, że nie. Ale załatw to szybko, dobrze? Albo coś znajdziesz, albo natychmiast wracasz. Nie guzdraj się. Nie mam zamiaru dać się powiesić z powodu twoich wydatków. Flavia usilnie starała się ukryć zadowolenie. Trochę czasu upłynęło, odkąd po raz ostatni udało jej się wyrwać z biura na dłużej i perspektywa odmiany bardzo ją cieszyła. Poza tym istniało niewielkie prawdopodobieństwo, iż wyniknie z tego coś interesującego. Wypiła do dna resztkę kawy i zabrała się do dzieła. Policja z Norfolk była absolutnie przekonana, że śledztwo w sprawie morderstwa Geoffreya Forstera - jeżeli okaże się, że w nim należy upatrywać przyczyn jego śmierci - należy nie tylko zacząć, ale również zakończyć na osobniku o nazwisku Gordon Brown. Na pierwszy rzut oka wszystko przemawiało właśnie za nim. Nawet jego kumple zgadzali się, iż był z niego wyjątkowy prostak, na dodatek ze skłonnością do agresji, gdy wlał w siebie o kufel czy dwa za dużo piwa. Poza tym, oczywiście, ciążyła na nim reputacja miejscowego włamywacza, człowieka, który opędzlował kilka domów w poszukiwaniu niezasłużonego zarobku. Na swój sposób miał też doskonałe koneksje: był synem dochodzącej gospodyni Mary Verney i mężem Louise, córki George’a Bartona. Stosunki pomiędzy rodzinami Brownów i Bartonów nigdy nie należały do najlepszych, jako że George Barton należał do osób nie przepadających za indywiduami w rodzaju Gordona Browna, szczególnie zaś nie podobał mu się sposób, w jaki traktował jego córkę. Podczas gdy nikt tak naprawdę nie wątpił, że Margaret Brown, gospodyni, spędziła - jak uparcie twierdziła - cały wieczór wygodnie rozparta przed telewizorem, a także, że żona Louise nie mogła w żaden sposób być pomocna, spędziwszy wieczór w towarzystwie siostry, nie mając najmniejszego pojęcia o poczynaniach swego małżonka, nie mówiąc już o tym, iż mieć nie chciała, przekonanie to jednak nie dotyczyło już upartego twierdzenia matki, jakoby Gordon, lojalny i oddany syn, przez cały ten czas nie odstąpił jej ani na krok. Byłoby to, według posterunkowego Hansona, pierwszy raz w życiu, z wyjątkiem tych okazji, gdy był tak zalany w trupa, że po prostu nie mógł się ruszać. Na korzyść Gordona przemawiała jednakże ogólna opinia, iż zbyt wielki był z niego tchórz, by kogokolwiek zabić, a okradanie handlarzy sztuki raczej nie leżało w jego stylu. Gdy znikał telewizor bądź magnetowid, od razu było wiadomo, kto za tym stoi. Wszyscy o tym wiedzieli, choć nikt nigdy za rękę go nie złapał. Ale nic poza tym. Bez wątpienia natomiast należało wyeliminować go w pierwszej kolejności ze śledztwa, wobec czego wywleczono go z łóżka o dziesiątej rano i zabrano na porządne przesłuchanie. Ku zadowoleniu policji fakt, iż ani on, ani jego mamuśka nie potrafili zsynchronizować swoich opowieści, okazał się niezwykle pomocny. Choć Gordon najpierw się upierał, później rozzłościł, nie trzeba było szczególnie wytrawnego śledczego, by nie zauważyć pewnej rozbieżności pomiędzy relacją matki z uroczego, spędzonego wspólnie wieczoru, a przekonaniem Gordona, iż o ile pamięć go nie myli, cały ten czas spędził we własnym łóżku, słuchając muzyki. Nawet kiedy Gordon zmienił nieco swoją wersję, starając się pomóc, policjant, ledwo hamując euforię, bez trudu dowiódł, iż podczas gdy on twierdził, że wspólnie oglądali mecz piłki nożnej na BBC-1, matka w przedziwny sposób przekonana była, że oglądali film na ITV. - Może to był film o piłce nożnej, co Gordon? A może macie dwa telewizory, każdy w innym kącie pokoju? Gordon jednak nie należał do osób, które wiedzą, jak z wdziękiem się poddać. - Najpierw oglądaliśmy film, później futbol - wyjaśnił. Policjant wyciągnął z kieszeni wczorajszą gazetę i otworzył ją na programie telewizyjnym. - Dziwna sprawa - rzekł. - Nie widzę tu żadnego meczu. Co to był za mecz, Gordon? Gordon parsknął i zapadł w ponure milczenie. - Dobra, niech będzie po twojemu. Ale muszę ci, drogi chłopcze, powiedzieć, że nie wygląda to najlepiej. Dlaczego nie powiesz nam po prostu, co wczoraj kombinowałeś? - Nie wiem, o czym gadacie. - I jeszcze ten zabity. No, no. Zdumiewasz mnie, Gordon. Nie w twoim stylu, prawda? To jest morderstwo. Paskudna sprawa. Gordon pobladł. - Nikogo nie zabiłem - powiedział. - O czym pan mówi? Kto coś mówił o morderstwie? Policjant zignorował pytanie. Warto było spróbować, chociaż nawet jeszcze patolodzy nie podjęli decyzji. Jak dotąd wiadomo było jedynie, że Forster skręcił sobie kark, spadając ze schodów, miał we krwi normalną ilość alkoholu i na kolację, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zjadł kotlety cielęce z marchewką. Bardzo to wszystko interesujące; niestety nadal byli w rozterce i zasłaniali się problemami natury technicznej, gdy stawali przed ważnymi pytaniami. - Oczywiście - ciągnął policjant, po raz ostatni próbując przyśpieszyć nieco rozwój wypadków - możemy przyjąć, iż to było zabójstwo. Może nawet samoobrona, jeśli grzecznie nas poprosisz i ułatwisz nam życie. Lecz ograniczone zdolności umysłowe Gordona przestały już działać. Siedział ponury, mamrocząc pod nosem słowa w rodzaju „brutalność”, „prześladowania” i „nękanie”. Policjant wstał z westchnieniem. - No cóż. Nie wątpię, Gordon, że wkrótce znowu się zobaczymy. - Policja jest raczej dyskretna, mój drogi - rzekła Mary Verney, gdy po porannej przechadzce Argyll wrócił do domu i pałętał się bez celu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. W końcu postanowił pomóc przy krojeniu warzyw do lunchu. - Oto znak czasów. Spytaj ich o godzinę, a oni od razu zaczynają podejrzewać, że chcesz coś wywęszyć. Nie można się z nimi cackać. A skoro mowa o cackaniu, dzwoniła pańska narzeczona. Flavia, nie mylę się, prawda? - Owszem - odparł, zaskoczony nieco tym związkiem. - Wydała mi się urocza - mówiła dalej pani Verney. - Świetnie mówi po angielsku. Prosiła, żeby ci przekazać, że dziś wieczorem przyjeżdża do Anglii i zaraz po przyjeździe zadzwoni. Ale najpierw zobaczy się z policją w Londynie. - Aha! - powiedział błyskotliwie Argyll. - Co oznacza, że to i owo musi mi pan uprzejmie wyjaśnić. - Na przykład co? - Na przykład to spotkanie z londyńską policją. Argyll po krótkim zastanowieniu uznał, iż żądanie nie jest pozbawione podstaw. - To proste - odezwał się po chwili. - Flavia jest z włoskiej policji. Wydział Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki. A ostatnio pojawiło się kilka pytań w związku z Forsterem. - O, to ciekawe. - W sumie to kupa bzdur, ale wydaje mi się, że bardzo chcieliby się dowiedzieć, czy przypadkiem nie ukradł wielu obrazów, poczynając od Uccella we Florencji, wiele lat temu. Szef Flavii wysnuł teorię, że od nie wiadomo ilu lat działa tajemniczy zawodowy przestępca, aż tu nagle pewna staruszka w Rzymie wskazała palcem Forstera. - Doprawdy? Rzeczywiście coś się może za tym kryć? - A skąd ja to mam wiedzieć? Pewne jest natomiast, że w nie wyjaśniony sposób ukradziono mnóstwo obrazów, a oni wprost marzą o tym, żeby komuś to przypisać. - Bez wątpienia. Na ich jednak miejscu dałabym sobie spokój z Geoffreyem - rzekła Mary po uważnym zastanowieniu. - Zawsze mi się wydawało, że mistrzowie zbrodni powinni być szykowni, ekstrawaganccy, romantyczni. Gdyby nagle okazało się, że to chuchro Geoffrey Forster był jednym z nich, szczerze bym się rozczarowała. To znaczy, bez wątpienia był oszustem i draniem. Nie sądzę jednak, żeby miał na tyle wytrwałości, by coś zaplanować i jeszcze to zrealizować. - Być może. Z drugiej strony różne rzeczy ludzie opowiadają i trzeba się temu przyjrzeć. - Zapewne - powiedziała w zamyśleniu. - Lecz jest jeszcze coś, co musi pan wyjaśnić. - Mianowicie? - Co pan ma z tym wspólnego? - Nic. Po prostu zostałem poproszony, bym przy okazji pobytu w Anglii trochę się rozejrzał. Zadzwoniłem więc, Forster powiedział, że chce ze mną porozmawiać i... - Klapa. Zmarły w chwili przybycia - dokończyła za niego. - Nie uważa pan, że to trochę dziwne? - Owszem. A co znacznie bardziej denerwujące, miejscowa policja uważa podobnie. Dlatego wciąż tu jeszcze jestem. - Nie szykuję chyba smacznego posiłku dla mordercy? Argyll pokręcił głową. - Chwała Bogu. Prawdziwa to dla mnie ulga. A co pan zamierza, czekając na przyjazd Flavii? Argyll już otworzył usta, by rzec, że chętnie obejrzałby dokładnie jej rodzinną kolekcję dzieł sztuki, gdy spytała: - Zna się pan na instalacji wodnej? - Instalacji wodnej? - Dach przecieka. Wszystko przedostaje się do jednej z sypialń, a ja raczej nie potrafię sobie z tym poradzić. Z elektryką idzie mi dużo lepiej. Natomiast instalacja wodna to dla mnie czarna magia. W odpowiedzi Argyll uraczył ją przydługawą anegdotą, jak to zakończyła się podjęta przez niego próba wymiany kurka w kranie, wspomagając się mnóstwem biblijnych aluzji do Noego i jego arki, by lepiej zobrazować, że raczej nie należy mu ufać w kwestii zbiorników wodnych. Obrazy, dodał na koniec. Na tym zna się zdecydowanie lepiej. Ona jednak nie przejęła się zbytnio jego opowieścią. Są znacznie ważniejsze sprawy do załatwienia niż kupa starych obrazów, stwierdziła; szansę, że w domu znajdzie się coś wartościowego po tym, jak przekopał go Geoffrey, są minimalne. Musi jej uwierzyć, sama sprawdzała. Niech więc wobec tego rzuci przynajmniej okiem na zbiornik. Poszedł więc posłusznie za nią na górę paradnymi schodami do sypialni, gdzie na poplamionym i od wilgoci wybrzuszonym w zielonkawą bułę suficie widniał wielki przeciek. - Widzi pan? - spytała żałośnie. - Tylko proszę spojrzeć. Jeśli czegoś z tym nie zrobię, sufit niedługo spadnie. A ceny, jakich żądają dzisiaj hydraulicy. Oburzające. Argyll dalszej części tego utyskiwania już nie usłyszał, uwagę jego bowiem kompletnie zaprzątnął wiszący na ścianie rysunek. Zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, co czasami się zdarza. Obrazek był brzydko oprawiony, wciśnięty w ciemny kąt, opuszczony, zaniedbany i niechlujny, mały obdartus, a przez to tylko bardziej chwytający za serce. Byrnes, nie ma co do tego wątpliwości, widząc zachwyt, z jakim przyglądał mu się Argyll, z miejsca wytknąłby, iż na tym właśnie polega największa słabość handlarza sztuką. Argyll ani nie zauważył, ani nawet nie wyczuł zysku. Nie rozpoznał prawdopodobnego autora, nie zastanawiał się też nad potencjalnym kupcem. Jemu po prostu dziełko się spodobało, więc mu się przyglądał: tym bardziej, że biedne maleństwo było takie anonimowe i opuszczone. Zachwyciła go jego bezwartościowość. Oto wada Jonathana. Obrazek przedstawiał szkic ludzkiej dłoni, z jednym palcem i kciukiem, z rodzaju tych, które wszystkie akademie sztuki każą bez końca wykonywać swoim adeptom od stuleci; nie ma chyba części ludzkiej anatomii trudniejszej do uchwycenia we właściwy sposób. Był niewielki, bez podpisu, cały w wilgotnych plamach. - Co to jest? - zwrócił się Argyll do Mary Verney, nawet nie próbując ukryć swego zachwytu. Kolejna słabość jako handlarza. - To? - powiedziała. - Nie mam pojęcia. Chyba zawsze tu wisiał. Pewnie narysowany przez kogoś z rodziny w czasach, gdy młode damy pobierały tego rodzaju nauki. - Czyż nie jest uroczy? Wzruszyła ramionami. - Nigdy nawet na niego nie spojrzałam. - Podeszła i przyjrzała się obrazkowi dokładniej. - Tak, teraz kiedy pan o tym wspomniał, rzeczywiście nie jest brzydki, zwłaszcza jeśli ktoś lubi kciuki. Argyll nie odpowiedział, lecz po prostu dalej studiował rysunek. Wyglądał odrobinę lepiej niż zwykłe amatorskie dziełko członka rodziny. - Cenny? - zastanawiała się dalej gospodyni. - Nie pamiętam, żeby ludzie z domu aukcyjnego zwrócili na niego uwagę. To była ostatnia rzecz, jaką Forster zrobił, zanim go wykopałam. Zjawili się tu po śmierci Veroniki, przewrócili dom do góry nogami, ale na to nie patrzyli. Co więcej, nie pamiętam też, żeby Veronica kiedykolwiek o nim wspomniała, a to przecież podobno ona miała gust i znała się na rzeczy. - Rzeczywiście tak było? - Tego nie wiem. Ale wciąż opowiadała, jak to z zachwytem biegała po galeriach sztuki. - Och, czyżby? Czy przypadkiem nie była na pensji dla panien we Florencji? - spytał, ściśle wypełniając zalecenia. - O, z całą pewnością. Jakaś głupia snobistyczna bzdura. Czemu pan pyta? - Ponieważ kobieta, od której wiemy o Forsterze, wspomniała także kobietę o nazwisku Beaumont. - Ach. No widzi pan. - Czy ma pani jakieś dokumenty dotyczące pani obrazów? Może udałoby mi się znaleźć... Pokręciła głową. - Nic takiego nie istnieje. Forster szukał i stwierdził, że nie ma niczego. Żadnych spisów, ksiąg rachunkowych, nic. Bóg jeden wie, co się z nimi stało. Lecz jeżeli to rzeczywiście dobry rysunek. .. - Nieistotne - przerwał jej Jonathan lekceważąco. - Ludzie i tak nie chcą wydawać pieniędzy na obrazy. Długo trwało, zanim to zrozumiałem. Interesują ich rodowody. Psy. Albo konie. Albo na przykład arystokracja - dodał, zastanawiając się, czy przypadkiem nie posunął się w swoich metaforach za daleko. - Podpis i proweniencja warte są dziesięć razy więcej niż sam obraz, a rzeczy bez rodowodu najczęściej traktowane są podejrzliwie. - Czyż ludzie nie są głupi? - Owszem. Może Forster przeoczył jakieś papiery? Wzruszyła ramionami. - Może. Ale z drugiej strony aż taki głupi nie był. I miał nie byle jaki powód, żeby je znaleźć, jeśli tu były. Myślę, że pomogłyby mu dostać lepszą cenę za to wszystko, co stąd sprzedał. - A mógłbym sprawdzić? Żeby się upewnić? Westchnęła znużona jego uporem. - Och, dobrze już. Ale i tak niczego pan nie znajdzie. Wszystko, co jeszcze jest, znajduje się na strychu. - Wspaniale. - Tak jak i zbiornik na wodę - dodała na zakończenie. - W porządku - uległ wreszcie. - Zobaczę, co się da zrobić. Wdrapał się więc za nią na kolejne, tym razem bardziej chwiejne schody, potem na coś, co raczej przypominało zwykłą drabinę, aż znalazł się na strychu pełnym odgłosów gnieżdżących się gołębi. - Trochę tu kurzu, niestety - zauważyła z pełnym współczucia zrozumieniem. - I cuchnie. Zbiornik jest chyba tam. A pudła z archiwami i całą resztą powinny być po przeciwnej stronie. A może i nie - dodała z powątpiewaniem. Argyll zapewnił ją, że i jednym, i drugim zajmie się z poświęceniem. W przypadku zbiornika z wodą zajęło mu to pięć minut, tyle bowiem potrzebował, by zlokalizować nieszczelne łącze i stwierdzić, że naprawienie go leży daleko poza granicami jego kompetencji oraz że bez pomocy hydraulika się nie obejdzie. Z zadowoleniem stwierdziwszy, że tę część zadania wykonał, zwrócił uwagę ku sprawom bardziej go interesującym i zaczął węszyć w stosie pudeł umieszczonych na drugim końcu strychu. Ogromne stosy papierów. W przypływie krótkotrwałego optymizmu szybko je przejrzał, żywiąc nadzieję, że może to, czego Forsterowi nie udało się znaleźć, jest właśnie wśród nich. Zaledwie kilku chwil potrzebował, by przekonać się, iż niestety. Niektóre dokumenty dotyczyły umów małżeńskich, odwiecznych targów co do własności, w siedemnastym wieku stanowiącej solidną podstawę miłości; chyba także w wieku dwudziestym, sądząc po ostatniej partii dotyczącej zrękowin kuzynki Veroniki. Poza tym znalazł zwykłe dokumenty, opisujące zarządzanie posiadłością w dziewiętnastym wieku, i stosunkowo świeżą korespondencję pomiędzy członkami rodziny. Żadnych wzmianek o obrazach, przemknęło mu przez myśl, gdy na chybił trafił sięgnął po jedno z pudeł i zajrzał do niego. Jego zawartość stanowił plik związany wstążeczką i podpisany „Mabel”. Nie, powiedział sam do siebie, rozwiązując pakunek, to nie twoja sprawa. Szkoda marnować czas, dodał, wyjmując plik listów napisanych, jak z miejsca się zorientował, przez matkę jego gospodyni. Poza tym, myślał dalej, sadowiąc się, by wygodniej mu się czytało, Mary Verney nie wybaczyłaby mu nigdy tak bezpardonowej ingerencji w jej prywatność. Protestujące sumienie Jonathana zostało zignorowane, a jego właściciel usadowił się wygodnie i z rosnącym zainteresowaniem zaczął czytać o Mabel Beaumont. Młoda dama, z początku posłuszna i wspaniale zapowiadająca się najstarsza spośród pięciu sióstr, z wolna, z każdym przeczytanym listem zmieniała się w osóbkę o nieco ekscentrycznej rysie charakteru. Jawiła się jako kobieta tocząca nieustającą walkę z samą sobą i resztą świata, która to walka nakazała jej ucieczkę z domu i od perspektywy zamążpójścia, wychowywania dzieci i otwierania festynów, w zamian gnając ją po całej Europie aż do śmierci, która spotkała ją - jak mógł Jonathan wywnioskować z ostatniego znajdującego się w pudełku dokumentu - w hotelowym pokoju, w znanej Argyllowi jako wyjątkowo obskurna dzielnicy Mediolanu. Jej córka, która właśnie wtedy skończyła czternaście lat, była jedyną osobą troszczącą się o chorą kobietę, jako że nie było pieniędzy na opłacenie lekarzy. Znalazł jeden list, pisany dziewczęcą ręką, z prośbą o pomoc; w pudle jednak odpowiedzi na niego nie było. Jonathan kichnął, pogrążony w zadumie nad tą umoralniającą opowiastką o szalonych latach międzywojennych, w roztargnieniu przeglądając resztę zawartości pudła, z której większość dotyczyła rodzinnych negocjacji, by ustanowić dla Mary kuratelę i wysłać ją do szkoły. „Dziewczynka jest dzika; inteligentna, lecz najwyraźniej niezdolna poddać się dyscyplinie”, stwierdzał jedyny ze szkolnych raportów. Dobrze jej tak, przemknęło mu przez myśl, gdy nagle przypomniał sobie, że przecież nie tego chciał tu szukać. Włożył więc wszystko z powrotem, związał i odstawił pudło na miejsce, a sam niechętnie raz jeszcze zabawił się w hydraulika. Przez następne pół godziny, za pomocą kawałków plastiku i sznurka, raniąc i obijając sobie palce, zdołał jakoś spowolnić wyciek wody ze zbiornika. Lecz, jak powiedział później, zbywając podziękowania gospodyni, nie najlepiej sobie z tym poradził i prędzej czy później i tak będzie zmuszona wezwać hydraulika. 9 Mimo krytyki, z jaką zawsze ze strony Bottanda spotykały się jej wydatki służbowe, tym razem Flavia wzięła z lotniska taksówkę. Miała do załatwienia mnóstwo spraw i szkoda było jej tracić czas na oszczędzanie pieniędzy. Najpierw czekało ją spotkanie z brytyjską policją, przed którą musiała się wytłumaczyć. Nic tak nie denerwuje ludzi jak wałęsający się po okolicy przyjezdni zza granicy. Przyszło jej poza tym do głowy, że być może potrzebna jej będzie ich pomoc, z którego to powodu postanowiła grać z nimi w otwarte karty, na ile to będzie możliwe. - Dobry wieczór. Witamy w Anglii. - Witający ją policjant był bardzo młody, rzecz na ogół niespotykana. Mógł mieć niespełna czterdzieści lat i w niczym nie przypominał angielskich policjantów, z którymi miała dotychczas do czynienia. Na ogół bywali nieco nudnawi, zapewne dlatego, że zanim dostali szansę zmierzenia się z ciekawszymi sprawami, musieli odsłużyć swoje, odbębniając obchody rewirów. Ci bardziej energiczni wzdragali się przed perspektywą uciszania burd w pubach i brali się do czegoś innego. Taką przynajmniej cieszyli się reputacją wśród swoich europejskich kolegów. Manstead nieco się od nich różnił. Prezentował pewien poziom inteligencji i żywości umysłu, na ogół rzadko spotykane. Z drugiej jednak strony szybko stało się jasne, że o swojej pracy nie miał prawie pojęcia. Po wstępnych zdawkowych uwagach - na temat podróży, pogody, ulicznego ruchu - wyraził radość z możliwości poznania członka istniejącego najdłużej na kontynencie wydziału zajmującego się sztuką. - My dopiero zaczynamy - wyjaśnił z westchnieniem. - Powiały nowe wiatry. Stary wydział został utworzony dawno temu, potem go zlikwidowano i połączono z miejscowymi siłami, nagle nastąpiła zmiana polityki i odrodziliśmy się - niestety jednak wszystkie kontakty, ekspertyzy i akta zdążyły się rozproszyć. - Macie jakieś wsparcie na rynku sztuki? Prychnął szyderczo. - Ależ skąd. Naturalnie, że nie. Zatrudnić ludzi, którzy mają jakieś pojęcie o tej robocie? Cóż za pomysł. Nie. Po prostu przydzielili detektywów, którzy wykazali zainteresowanie, i kazali nam się tym zajmować. - Musicie więc bardzo polegać na doradcach z zewnątrz? - Tak by było, gdybyśmy mieli pieniądze. Budżet mamy niestety tak niski, że nie stać nas na opłacanie ich regularnie. Musimy więc jakoś sobie radzić przy pomocy ludzi chętnych wyświadczyć nam przysługę. - Brzmi dość tragicznie. - Zgadza się. Wszystko to polityka. Gdybyśmy odnieśli jakiś oszałamiający sukces, o którym rozpisywałyby się gazety, wtedy zwrócilibyśmy na siebie uwagę i pewnie przyznaliby nam coś więcej. Tym, którzy mają, będzie dane. Tak powinno brzmieć nasze motto. No, ale - dodał, niechętnie porzucając ulubiony temat - nie przyjechała tu pani, żeby wysłuchiwać moich skarg na upadek brytyjskiej policji. Flavia uśmiechnęła się przepraszająco. - Chyba niezbyt się od was różnimy, tu i tu dzieją się podobne okropieństwa. Ja natomiast muszę dowiedzieć się czegoś o tym człowieku, Forsterze. Manstead skinął głową. - My nie mamy z tym nic wspólnego. To znaczy przejrzeliśmy nasze akta, ale nigdzie nie ma o nim najmniejszej nawet wzmianki. Kompletna cisza. Ale pytamy tu i tam. Flavia przybrała zawiedzioną minę, choć w gruncie rzeczy niczego innego się nie spodziewała. Giotto generała Bottanda na pewno nie należał do ludzi, których skłonności przechodzą do powszechnej wiadomości. Jeżeli w ogóle istniał, był absolutnie czystym jak łza, w stu procentach praworządnym obywatelem. W pewnym sensie fakt, iż policja brytyjska nie posiadała jego kartoteki, tym bardziej utwierdzał ją w przekonaniu, że mimo wszystko miał coś na sumieniu. - Jakieś plotki? - spytała. Manstead dobrze się zastanowił, należał do ludzi, którzy zawsze dobrze się zastanawiają. - Wygląda na to, że nikt specjalnie za nim nie przepadał. Takie chodzą słuchy. Kiedy jednak spytałem, czy teraz, gdy już nie żyje, nie chcieliby czegoś powiedzieć na temat jego interesów, wszyscy zgodnie zaprzeczyli, jakoby cokolwiek było im wiadomo. - Rozumiem. Gdyby więc, dajmy na to, znalazł się ktoś utrzymujący, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat okradł prawie każdą liczącą się kolekcję w Europie, byliby zdumieni? - Sądzę, że zapanowałoby ogólne zaskoczenie - rzekł Manstead. - Czy tak właśnie uważa pani szef? I pani? Potrząsnęła głową. - W zasadzie nie - odparła z żalem. - Ale pani szef tak? - Niezupełnie. Ktoś z administracji. We wzroku Mansteada czaiło się coś na podobieństwo uśmiechu. - Rozumiem - rzekł powoli. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Jeden z tych, co? Flavia parsknęła z dezaprobatą, wynikającą głównie z zakłopotania. - Dlaczego w takim razie interesuje panią jego śmierć? - spytał Manstead, uznając, że skoro ona nie zamierza zaprzątać mu głowy szczegółami, on nie ma nic przeciwko temu. - W zasadzie bez powodu, co jak sądzę bardzo wszystkim ułatwi życie. Chyba że okaże się, iż został zamordowany. Wtedy sprawa stanie się znacznie bardziej interesująca. - To zrozumiałe. Niestety jednak wszelkie dowody są bardzo dwuznaczne. Jedynie fakt, iż pani kolega z pracy... Jak się nazywa? - Kolega z pracy? - Flavia przez chwilę nie wiedziała, o kogo mu chodzi. - Och. Jonathan. Tak. Co zrobił? - Cóż, w zasadzie to tylko, że był na miejscu, wspominał coś o kradzieży i zbiegach okoliczności, więc dlatego policja podchodzi do tego tak poważnie. W innej sytuacji, jak sądzę, uznaliby, że wypił trochę za dużo i poślizgnął się na chwiejnym stopniu. Może zresztą tak właśnie się stanie. - Kto wie, równie dobrze mogą mieć rację - zauważyła Flavia. - Rzeczywiście, kto wie? - powtórzył gładko Manstead. - Ale jestem przekonany, że w końcu dojdziemy do sedna. Może ma pani ochotę na coś do picia? Mniej więcej w tym samym czasie, gdy samolot Flavii ze zgrzytem lądował na Heathrow, Argyll zmuszony został poświęcać swój czas i uwagę - zamiast dziewiętnastowiecznej hydraulice - obszarom, na których mógł wykazać się znacznie bardziej uzasadnioną znajomością rzeczy. Zawdzięczał to Mansteadowi, który jako człowiek skrupulatny zadzwonił do policji w Norfolk, by poinformować ich, że z Włoch przylatuje wysokiej rangi ekspert, by służyć im swoją pomocą w dochodzeniu w sprawie Forstera, albowiem wzbudza ona ogromne międzynarodowe zainteresowanie. Nieco przesadził, natomiast poruszenie wśród miejscowych policjantów wywołał na tyle duże, że w odpowiedzi natychmiast pojechali po Argylla. Ani przez chwilę nawet nie uważali, że nadaje się idealnie, był natomiast znakomitym rozwiązaniem w nagłej potrzebie, chcieli bowiem za wszelką cenę nie dopuścić, by w sprawę wmieszał się Londyn. Śmierć Forstera mogła być w jakimś stopniu powiązana z obrazami, a ponieważ miejscowi stróże prawa niewielkie mieli pojęcie o rynku dzieł sztuki, więc w przypadku jakiegoś niedopatrzenia mogłoby się zdarzyć, iż musieliby co bardziej smakowite kąski przekazać Mansteadowi, który jako człowiek żądny rozgłosu zdolny byłby sobie przypisać wszelkie zasługi, gdyby sprawę udało się zadowalająco rozwiązać. Stąd też zmuszeni byli jak najszybciej obryć się w sprawach artystycznych i, przynajmniej na tym polu, uniknąć ciężaru pomocy Mansteada. Trudno jednak tak od zaraz wytrzasnąć na wsi ludzi znających się na starych mistrzach, uznali więc, że należy wykorzystać tego, kto akurat jest pod ręką, i pozwolić mu rzucić okiem na papiery Forstera: jeśli znajduje się w nich coś podejrzanego, być może Argyll zdoła to dla nich wytropić. Został więc Jonathan zabrany do domu denata, gdzie pozwolono mu się rozejrzeć, pod dyskretnym, acz uważnym okiem posterunkowego Hansona. Dom okazał się większy, niż na pierwszy rzut oka wyglądał z zewnątrz, poddasze zaś zostało przerobione na długi niski pokój, najwyraźniej pełniący funkcję biura Forstera. Po jednej stronie znajdowały się wszelkie oznaki świadczące, iż urzędował tu handlarz sztuką - książki, telefony, faksy i szafki na dokumenty. Po przeciwnej zaś zgromadzone były te zapasy magazynowe, które nie znalazły dla siebie miejsca na ścianach jadalni, holu czy salonu na dole. W rogu otwierała się klatka schodowa, której najwyższy, chwiejny stopień był być może przyczyną fatalnego upadku Forstera. Argyll bardzo na niego uważał, pokonując tam i z powrotem schody. Następnie dokonał przeglądu zbiorów Forstera. Zabrał się do tego metodycznie, pośpiesznie, z mieszaniną narastającej dezaprobaty i wyjątkowej pogardy. Nędzna, paskudna zbieranina; prawie wszystko tandetne, po prostu brzydkie. Ceny natomiast niebotyczne. Argyll nie był może najlepszym handlarzem sztuki, co do tego nie miał wątpliwości, ale przynajmniej podobało mu się to, czego nie mógł wcisnąć innym. A to tutaj to była zwykła tandeta, którą jedynie prawdziwy cynik mógł się babrać, nie zaś ktoś z wyczuciem. A już na pewno nie mógł to być Giotto - człowiek, który ukradł co najmniej po jednej pracy prawie każdego twórcy renesansu, z całą pewnością nie zawracałby sobie podobnym dziadostwem głowy. Z drugiej jednak strony, pomyślał Jonathan, podobnie jak Flavia i Manstead, czy można wyobrazić sobie lepszy kamuflaż niż opinia człowieka zajmującego się drugim sortem, brzydkim i tandetnym? Komu na widok tego śmietnika przyszłoby do głowy...? Argyll zabrał się do przejrzenia zawartości szafek na dokumenty, nie znajdując jednak nic szczególnie interesującego. Spisy i podstawowe rachunki, jakie wszyscy handlarze sztuką sporządzają dla siebie i fiskusa, zazwyczaj nie są niczym więcej jak niewielkimi kolumienkami śmiesznych liczb, zakończonych pod kreską równie śmieszną sumą. Nawet Argyll, choć nieszczególnie uzdolniony matematycznie, jakoś sobie z tym radził, co prawda czasem przy wydatnej pomocy Flavii. - A co to ma być? - zdziwiła się, gdy po raz pierwszy poprosił ją, by mu pomogła. - A gdzie masz koszty? - W zasadzie nie mam żadnych - odparł. - Byliśmy na wakacjach, prawda? I w czasie wakacji poszedłeś do muzeum? - Tak. I co z tego? - „Jedna podróż w celach badawczych”. Jak myślisz, ile to może być? Trzy miliony lirów? Teraz samochód. Raz dostarczyłeś nim obraz. Mamy więc utrzymanie, benzyna, zużycie. Powiedzmy, kolejny milion. - Ale... - Och, Jonathanie, wysil się trochę - powiedziała rozzłoszczona i dalej wypełniała formularz, tu dodając zero, tam ujmując, aż nagle jego biznes handlarza dziełami sztuki z przynoszącego niewielki zysk zamienił się w przedsięwzięcie obfitujące w nagłe i alarmujące straty. Przez następne pół roku Argyll żył w nieustannym przekonaniu, że lada dzień do jego drzwi zastuka fiskus. Doktorze Argyll, jest parę spraw wymagających wyjaśnienia. Sęk w tym, że przy rachunkach Geoffreya Forstera jego własne wyglądały jak sporządzone przez pierwszoklasistę. Wszędzie przeróżne liczby, w których sam diabeł, o Jonathanie nie wspominając, by się nie wyznał. Po jakichś trzech godzinach nasuwał się tylko jeden wniosek, a mianowicie że policja wybrała sobie niewłaściwego człowieka do pomocy. Równie kiepski był z niego księgowy jak hydraulik. Gdy doszedł do końca, jedynym efektem był dudniący w skroniach ból głowy. Nie udało mu się też niczego rewelacyjnego odkryć: dochody Forstera były różne, choć nierzadko dość znaczne, na tyle przynajmniej, że stać go było na kupno nie tylko własnego domu, ale także przed kilku laty dwóch innych wiejskich domków, choć próby zebrania sum potrzebnych na przerobienie ich na domy letniskowe w celu sprzedania zamożnym londyńczykom raczej się nie powiodły. O ile Jonathan pamiętał, jeden z nich zajmowany był przez George’a Bartona. Natomiast obrót ze sprzedaży obrazów - przynajmniej oficjalnie - w ciągu kilku ostatnich lat był prawie żaden, bez wątpienia na skutek recesji nie oszczędzającej nikogo. Parę lat wstecz dochody Forstera wzrosły dzięki pensji - niezbyt wysokiej, co nie uszło uwagi Jonathana - którą wypłacała mu panna Beaumont za usługi, co brzmiało dość dwuznacznie, a która przestała jednak dość raptownie napływać w styczniu, zapewne gdy po śmierci Veroniki Mary Verney go odprawiła. Trudno natomiast było powiedzieć, co z tymi pieniędzmi robił. Nic nie wskazywało też na to, by ostatnio dokonywał znacznych zakupów. Jak wielu handlarzy przechowywał katalogi z aukcji, na których coś nabył, lecz było tego zaledwie kilkadziesiąt pozycji na przestrzeni pięciu lat. To zdecydowanie za mało, by uzyskać znaczący dochód. W sumie pan Forster wyglądał na człowieka trapionego pewnymi kłopotami finansowymi. Chyba że miał inne źródła zarobkowania, którymi łaskawie postanowił nie obciążać uwagi fiskusa. Z całą więc pewnością nie był to status finansowy przypuszczalnie najzręczniejszego złodzieja dzieł sztuki swego pokolenia. Z drugiej jednak strony można przypuszczać, że taki mistrz kradzieży okaże się także mistrzem w machlojkach pieniężnych: trudno oczekiwać, by w jego księgach znalazł się zapis: , jeden skradziony Uccello”... Lecz ten tok śledztwa raczej prowadził donikąd. Podobnie jak fakt, że w czasach, gdy Forster świadczył swoje usługi właścicielce Weller House, nie zawsze pamiętał, by zwrócić związane z nimi dokumenty: zapewne dlatego - jak przypuszczał Argyll - znalazła się wśród nich wstępna inwentaryzacja obrazów zgromadzonych w Weller House. Sprzed jakichś piętnastu lat, a więc zapewne sporządzona świeżo po śmierci wuja Godfreya. Niewiele z niej wynikało, jako że siedemdziesiąt dwa obrazy i dwadzieścia siedem rysunków potraktowano raczej pobieżnie. Ponieważ jednak był to jedyny spis, nie będący ponadto w zasadzie własnością Forstera, Jonathan wsunął go do kieszeni po to jedynie, by zwrócić prawowitemu właścicielowi. Zauważył przy tym, że szkic dłoni opisany został jako siedemnastowieczne dzieło francuskie, co go nie usatysfakcjonowało, choć było bez wątpienia lepsze od oceny pani Verney. Wyceniono go na trzydzieści funtów, co z kolei wydało się jak najbardziej uzasadnione. Koszmarnie znudzony Argyll ziewnął i uznał, że czas spocząć na laurach. Wykazał się, upchnął wszystko w szufladzie biurka, którą dokładnie zamknął, pomny zaleceń policji dotyczących bezpieczeństwa, i oświadczył wykazującemu świętą cierpliwość Hansonowi, że skończył. Została mu jeszcze ponad połowa szafek na dokumenty do sprawdzenia, ale z tym mógł zaczekać do jutra. Policja może wykonać robotę pospiesznie bądź bardzo dokładnie. W ich imieniu Argyll postanowił, że tym razem będzie to opcja druga: musiał się napić, a Hanson, którego służba właśnie dobiegła końca, zgodził się przyjąć jego zaproszenie i mu towarzyszyć. Do Weller House wrócił punktualnie o pół do ósmej, gdy ostatni tego dnia F-11 przemknął nad kominami. Niósł ze sobą butelkę niezbyt wykwintnego wina, które zakupił w pubie, odrzuciwszy wcześniej zaproszenie George’a na jeszcze jeden kufelek. - Jest pan wreszcie - powitała go gospodyni. - Co pana zatrzymywało tak długo? - W pewnym sensie pomagałem policji w ich dochodzeniu. - W końcu pana przejrzeli, co? - Ależ skąd. Przeglądałem rachunki i papiery Forstera. - Z dobrym skutkiem? - Nie. Subtelności ksiąg rachunkowych nigdy nie były moją mocną stroną. Równie dobrze mógłby być czysty jak trapista albo mógłby być przestępcą jak Al Capone, a ja i tak niczego bym nie zauważył. - Nie przemawia do mnie ani jedno, ani drugie. - Hm. Ale znalazłem to. - Podał jej spis. Przyjrzała mu się bez specjalnego zainteresowania. - Zabrał to? Cóż, nie jestem zaskoczona. Jeśli będzie tam jeszcze coś, co do mnie należy, mógłby pan mi to przynieść? - Nie wiem, co powie na to policja. Ciekawe, że nie powiedział o tym pani kuzynce. - Może nie chciał, żeby wiedziała, jakie ma zamiary. No, ale teraz już nie musimy się tym martwić. Co było, minęło. Lubi pan królika? - Uwielbiam. - To dobrze. Sama go zabiłam. Masowy mord to kolejna umiejętność, jaką posiadłam. W tych stronach niektórzy nie przejdą obojętnie koło futerkowego zwierzęcia. Muszą się z nim rozprawić. Zabijanie to typowe zajęcie okolicznych mieszkańców. - Na to wygląda. - Słucham? - Forster. Zdaje się, że kogoś aresztowali. - Ach, o to chodzi - powiedziała lekceważąco. - Gordona. Wiem. Obawiam się jednak, że są to bardziej ich pobożne życzenia. - Bardzo pani ufa swoim sąsiadom - zauważył Argyll. - Czyżby? A to dlaczego? - Cóż, powiadam pani, że Forster był podły, ale pani się tym nie przejmuje, mimo iż go pani nie znosiła. Policja aresztuje Gordona, a dla pani pomysł, że mógłby być mordercą, jest niedorzeczny, choć jednocześnie podejrzewa go pani, że jest włamywaczem. Wzruszyła ramionami. - Lubię myśleć, że mam wyważoną opinię na temat ludzi. To znaczy, proszę dalej starać się mnie przekonać, że Forster był złodziejem: bardzo bym chciała, żeby to się okazało prawdą. Kto wie, może i ma pan rację. Chętnie uwierzę. Proszę mi podać to wino. Tam, z boku. - Niech mi pani coś więcej o nim opowie - poprosił Jonathan, nie owijając w bawełnę. Rozsiadł się swobodnie przy stole i bez skrępowania rozlał do dwóch kieliszków swój wkład w kolację. - Więcej? A co by pan chciał wiedzieć? - Wszystko? Czy dobrze go pani znała? Jaki był? - Ach - powiedziała, mieszając potrawę w zamyśleniu. - To dość skomplikowana historia. - Umilkła, dodała trochę pieprzu do swoich ziemniaków i znowu zaczęła zawzięcie mieszać. - No, ale w sumie czemu by nie? Wszyscy już nie żyją. Wie pan, że był kochankiem mojej kuzynki? - Napomykali coś o tym w pubie - odparł. - Ale brzmiało to dość dwuznacznie. - Zupełnie do nich niepodobne. Zwykle mówią bardzo obrazowo. Do rzeczy jednak. Forster poznał ją zdaje się dawno temu. Co jakiś czas się pokazywał, ale na dobre nastał dopiero, gdy zmarł wuj Godfrey, służąc pomocą przy unikaniu podatków spadkowych. Ale tak naprawdę omotał ją dopiero kilka lat przed jej śmiercią. Oczywiście najordynarniej w świecie ją wykorzystywał. - W jaki sposób? - Cóż, biedna Veronica nie była szczególnie atrakcyjna. Nie fizycznie, po prostu brakowało jej ciepła, witalności. Jak być może doszły pana słuchy, była lekko niezrównoważona. Forster natychmiast wyczuł jej słabość i kiedy jego interesy zaczęły podupadać, osaczył ją wyłącznie po to, by położyć łapę na rodzinnym srebrze. Nie jestem pewna, co tak naprawdę zostało sprzedane. Podobnie jak Veronica, ona jednak ufała mu bezgranicznie i twierdziła, że nie ma sensu radzić się ekspertów, skoro i tak trzeba ich sprawdzać. To mu trzeba przyznać, aktor był z niego świetny. - Co dokładnie chce pani przez to powiedzieć? - Że było wiadomo, iż jest obmierzły: to było oczywiste dla wszystkich z wyjątkiem Veroniki. Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, na czym ta jego obmierzłość polegała i co on tak naprawdę kombinuje. Po prostu czuło się, że nie należy mu ufać. Bóg jeden wie, dlaczego jego żona z nim wytrzymywała. - No właśnie, żona. Co się z nią dzieje? - Wróble ćwierkają, że w czasie, gdy umarł, ona wyjechała na kilka dni do Londynu. Lada chwila powinna wrócić. Przynajmniej nie można jej podejrzewać, że popchnęła go trochę za mocno. - Skąd te słowa? Czy znowu przemawia przez panią optymistyczne nastawienie do natury ludzkiej? Przez chwilę wyglądało, jakby nie rozumiała, o co mu chodzi. - Ponieważ jest to niewyobrażalne, choć Bóg jeden wie, że miała motyw. - Jaka ona jest? - Prosta i niedoświadczona. Otumaniona przez dużo starszego faceta o naturze żmii, zanim zdążyła dorosnąć na tyle, by pojąć, w co się pakuje. Co prawda, w jej przypadku z wiekiem ma to niewiele wspólnego. Potwornie głupia. Typowa ofiara losu. Bez charakteru: taka trochę bezbarwna. Z tych, co to wyglądają, jakby co wieczór myła sobie twarz wybielaczem. Zupełnie nie potrafi o siebie zadbać. W sumie jest bardzo miła, ale strasznie uległa. Tyle lat go znosiła. Po cóż miałaby się nagle buntować? - Tak bywa. - Owszem. Gdyby jednak to ona go zabiła, musiałaby wrócić od siostry, wślizgnąć się do domu, zepchnąć go ze schodów i wymknąć się niepostrzeżenie. Coś takiego trzeba by zaplanować, a podobna zimna kalkulacja nie leży w jej naturze. Argyll posłał jej spojrzenie wyrażające dezaprobatę, na co ona odpowiedziała uspokajającym uśmiechem. - Jest pan bardzo sceptyczny, zupełnie niepotrzebnie. Przecież w ogóle jej pan nie zna. Poza tym, o ile mi wiadomo, jest już prawie pewne, że nikt nie zabił go celowo. Dlaczego pan uważa inaczej? - Tylko dlatego, że wydaje mi się dość nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, że zmarł tak nagle, tuż przed naszą rozmową. - Proszę na to spojrzeć z lepszej strony: uniknął pan niemiłego spotkania. - Mówię poważnie. - Wiem. Ale to tylko zbieg okoliczności, jeżeli Geoffrey rzeczywiście był złodziejem. - Powiedział, że porozmawiamy o skradzionym obrazie. - Pewnie tylko po to, żeby oskarżyć pana o oszczerstwo. - Pani jednak nie lubiła Forstera. I nie ufała mu? - I nic ponadto. Wykorzystywał ludzi, a kiedy nie byli mu już potrzebni, po prostu się ich pozbywał, był kłamcą i oszustem. Może handlarz dziełami sztuki taki właśnie powinien być. Nie chce wziąć pan z niego przykładu? - Co w takim razie pani kuzynka w nim widziała? - Miał swój niezaprzeczalny urok. Jeśli komuś coś takiego odpowiada, choć mnie osobiście nie. Nawet dość przystojny, taki trochę ulizany. A biedna Veronica szczęścia raczej nie miała. Wyszła za mąż, a jej mąż zmarł młodo. Głupek upił się na ich piątej rocznicy ślubu, wpadł do stawu i utopił się na głębokości piętnastu centymetrów. Za bardzo zawiany, żeby się przewrócić na plecy. Nawet Veronica uważała, że jest trochę beznadziejny. Dlatego też wróciła do panieńskiego nazwiska. Uznała, że lepiej się nazywać Beaumont niż Finsey-Groat. I nigdy już nie znalazła nikogo, dla kogo skłonna byłaby poświęcić rodowe nazwisko. Nie miała więc męża, dzieci, przyjaciół. Łatwy kąsek dla kogoś, kto chciałby ją oskubać. - Czy on tak właśnie z nią postąpił? - Cóż, sprzedawał różne rzeczy, nigdy nie przedstawiał żadnych rachunków i dam sobie głowę uciąć, że sporą część pieniędzy zatrzymywał dla siebie. Starałam się przemówić jej do rozumu, ale ona miała klapki na oczach. Głupia. - Kiedy zmarła? - W styczniu. Byłam tutaj. Dostała ataku i doktor Johnson mnie wezwał, żeby postanowić, co z nią począć tym razem. Nikt inny nie chciał przyjechać. Miała depresję. - Owszem, słyszałem o tym. - Miała nawroty. Całe lata było dobrze, a potem nagle jej odbijało. - W jakim sensie? - Och, w każdym. Wpadała w amnezję i po prostu znikała na jakiś tydzień. Nikt nie miał pojęcia, gdzie się podziewała. Albo zamykała się w domu i nie chciała nikogo widzieć. Albo piła. Albo jeszcze coś innego. Kiedy umarła, była w bardzo kiepskim stanie i po prostu przedawkowała alkohol i pigułki. - Dlaczego pani się nią opiekowała? - Bo nie było nikogo innego. Porządnemu leczeniu nie chciała się poddać, a kiedy było z nią naprawdę źle, ja byłam jedyną osobą, która w ogóle mogła sobie z nią jakoś poradzić. Veronica była wprost nie do zniesienia, to muszę przyznać. Któregoś dnia mnie nie było, a ona się zabiła. Wolę myśleć, że to był wypadek, ale tak do końca nie jestem pewna. - To znaczy? - Cóż, może to głupie, ale dopiero co się pokłóciłyśmy. O Forstera. Zaczynało do niej docierać, że jednak nie był mimo wszystko aż taki cudowny. Zapytała mnie o zdanie, a ja powiedziałam, żeby się go pozbyła. Wtedy ona wybuchła, wyzwała mnie od najgorszych. Wściekłam się i wyszłam, a ona pocieszyła się połową butelki whisky i połową opakowania pigułek. Gdybym się tak nie upierała... - Obwinia pani siebie? Potrząsnęła głową. - Tylko kiedy wpadam w przygnębienie. Kiedy jestem w lepszym nastroju, dociera do mnie, że była to po prostu wcześniej czy później nieunikniona katastrofa. Coś by ją w końcu i tak do tego popchnęło. Szkoda tylko, że musiała mnie w to wciągnąć. Ale to dla niej typowe. - Byłyście sobie bliskie? - Na pierwszy rzut oka raczej wręcz przeciwnie. Ale prawdę powiedziawszy, wydaje mi się, że się lubiłyśmy. Lecz zostawiła mi to wszystko wyłącznie dlatego, że chciała, aby dom został w rodzinie, a z całej rodziny tylko ja nie byłam totalnym nierobem. Chociaż trudno raczej powiedzieć, żebym miała go za co utrzymać, o chęciach już nie wspominając. Jeszcze królika? - Nie dam rady. - Może w takim razie ciasta z owocami? Jest bardzo dobre. - Z przyjemnością. Nałożyła mu sporą porcję, polała, obficie gęstą śmietaną i pozwoliła przez chwilę rozkoszować się smakiem, a nawet zjeść jeszcze trochę. - Jakoś mi pani nie bardzo pasuje do tej rodzinki - odezwał się, rozpaczliwie poszukując punktu zaczepienia, który usprawiedliwiłby jego wściubianie nosa w rodzinne papiery. - Aha, teraz bierzemy mnie na tapetę? OK. Jestem córką rodzinnej czarnej owcy, Mabel, która zeszła na złą drogę. Chociaż dzięki temu miała znacznie bardziej interesujące życie. Przynajmniej do czasu choroby. - Brzmi ciekawie. - I chyba tak było. Matka miała artystyczną duszę, w który to eufemistyczny sposób wysoko urodzeni określają brak zrównoważenia, choć oficjalnie nigdy nie zostało to stwierdzone. Może właśnie dlatego miałam dla Veroniki więcej wyrozumiałości niż wszyscy inni. Byłam bardziej doświadczona. Młodość upłynęła matce typowo i miała odziedziczyć Weller House - męskich potomków nie było, mimo wielkich w tym kierunku starań mojej babki - znaleźć bogatego męża, który podreperowałby rodzinne finanse i ogólnie wywiązywać się z obowiązków. Ona jednak zaczęła miewać przeróżne pomysły i nagle stanęła dęba i wyjechała, żeby zostać pielęgniarką w czasie wojny w Hiszpanii, co potwornie rodziną wstrząsnęło. Szczodrość dla bezrobotnych to jedno, podcieranie bolszewickich tyłków zupełnie co innego. Naturalną więc koleją rzeczy została wydziedziczona. Z ich punktu widzenia była to rzecz jak najbardziej naturalna, a o ile mi wiadomo, matka specjalnie się nie przejęła. Ja przyszłam na świat w tak zwanych dość dwuznacznych okolicznościach, tuż przed wybuchem wojny. Mama zmarła, kiedy miałam czternaście lat. Rodzina, aczkolwiek bardzo niechętnie, zaopiekowała się mną i starała się uczynić ze mnie damę, choć byłam wyjątkowo nieobiecującym materiałem, i chyba im się to nie udało. Koniec opowieści. Nie nudzę pana? - Boże, skąd. Proszę opowiedzieć coś jeszcze. - Niewiele już zostało, naprawdę. Wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, rozstałam się z mężem, który w odpowiedni sposób mnie zabezpieczył. - Po nim nosi pani nazwisko? - Tak jest. Poczciwa była z niego dusza. Ja po prostu go nienawidziłam. Odtąd moje życie stało się bardzo nudne, wędrowałam z miejsca na miejsce, osiedliłam się w Londynie, robiłam to i tamto, i jeszcze coś. - Nigdy ponownie nie wyszła pani za mąż? Pokręciła głową. - Nie pojawił się żaden odpowiedni kandydat. Przynajmniej na dłuższą metę. A tak przy okazji - ciągnęła dalej, wykonując jedną z typowych dla siebie wolt myślowych, które zaczynały z lekka Jonathana przerażać - dzwoniła Flavia. - Och? - Pytała, czy nie mógłby się pan z nią spotkać w Londynie jutro, w porze lunchu? - Och. Co za szkoda. Zaczynało mi się tu coraz bardziej podobać. - Doprawdy? To wspaniale. Może w takim razie wróci pan do nas. Czy ona także przyjedzie? - Nie mam pojęcia. Ale wcale bym się nie zdziwił. - Wobec tego mam nadzieję, że nie będzie się tak krygować jak pan i od razu zatrzyma się u mnie. Kawy? 10 Swoje badania nad życiem i czasami Geoffreya Forstera rozpoczęła Flavia następnego dnia od uroczego lunchu w towarzystwie Argylla i Edwarda Byrnesa w klubie. Inspektor Manstead, który nigdy nie przepuścił okazji na darmowy lunch czy nawiązanie ważnego kontaktu, pojawił się również, po czym postanowił, iż będzie jej towarzyszył w podróżach, by - jak to ładnie ujął - jej wysiłki nabrały bardziej oficjalnego charakteru. Na całe szczęście są jeszcze w Londynie miejsca, którym udało się zachować charakter typowy dla niektórych zawodów. Wiele innych, niegdyś trzymających się razem ze względów bezpieczeństwa, dawno uległo rozproszeniu: niewielu już krawców szyje przy Savile Row, przy Fleet Street nie ma już tylu dziennikarzy, by mogli okupować okoliczne puby i uskarżać się, jacy to są nie doceniani, a i wydawcy uniesieni wiatrem znikli z Covent Garden, pozbawiając go uroku, dla którego miejsce to warte było odwiedzenia. Doktorzy nadal przeważają na Harley Street, ale stali się tak wyrafinowani, że nie rozmawiają już nawet ze sobą. W okolicy Bond Street i St James’s jednakże wciąż jeszcze kręci się dość handlarzy sztuki, by zachowała swój szczególny charakter, i nawet jeśli nie przepadają za sobą nawzajem, wspólne interesy i powiązania zmuszają ich do kultywowania choć resztek zawodowej solidarności. Dlatego też. gdy Edward Byrnes z niezadowoloną miną zadzwonił do Arthura Wintertona, ten, aczkolwiek niechętnie, zgodził się na spotkanie z Flavią. Można by pomyśleć, że wiek obu panów, niezaprzeczalny sukces, jaki stał się ich udziałem, i całkiem spory majątek powinny nieco ich ułagodzić, stępić ostrze współzawodnictwa i pozwolić im śledzić rynek sztuki z dystansem wynikającym z całkowitego poczucia bezpieczeństwa. Nic z tego. Obaj przez dekady cierpieli niezmienne męki wzajemnej zazdrości i żaden nie miał najmniejszego nawet zamiaru ustąpić. Gdyby Winterton nie pragnął niezmiennie pokonać Byrnesa, a Byrnes dniem i nocą nie marzył, by dołożyć Wintertonowi, zarówno jeden, jak i drugi byliby tylko skromnymi marszandami o niewielkiej reputacji, a nie dwoma rywalizującymi ze sobą gigantami z Bond Street. Dla Argylla, w istocie niewiele od życia wymagającego poza względnym spokojem, widok opadającej z twarzy Byrnesa maski cywilizowanego człowieka na sam dźwięk nazwiska Winterton był niewyczerpanym źródłem instrukcji. Zawsze mu się wydawało, że kilka milionów bezpiecznie zdeponowanych na koncie w banku daje poczucie spokoju i zadowolenia. Wstrząsnęła nim świadomość, iż nic takiego się nie dzieje. Wyśmienite kontakty Wintertona w kręgach amerykańskich muzeów wciąż jeszcze przyprawiają Byrnesa o atak najbardziej prymitywnej zazdrości. Z kolei szlachectwo Byrnesa jest zdolne zapewnić Wintertonowi bezsenną noc, jeżeli niebacznie przypomniał sobie o nim, kładąc się wieczorem do łóżka. Swego czasu wspomniał o tej pięcie achillesowej swego byłego pryncypała Flavii, która wchodząc teraz do mieszczącej się sto metrów nad ulicą konkurencyjnej galerii Wintertona, z uwagą wypatrywała powodów mogących wyjaśnić przyczyny zaciekłego współzawodnictwa. Bez wątpienia styl jest ważny, uznała, gdy czekali na pojawienie się wielkiego człowieka. Podczas gdy u Byrnesa dominowała tracąca lekko myszką, akademicka atmosfera, najwyższa jakość podeszła patyną czasu, Winterton postawił na nowoczesność, gdzie wszystko było odrestaurowane i zaprojektowane w najdrobniejszym szczególe. Różnica widoczna była także w wyglądzie obu panów, co uderzyło ją z miejsca, gdy Winterton się pojawił. W ciągu ostatniej dekady włosy Byrnesa nie dość, że znacznie posiwiały, to jeszcze zdecydowanie się przerzedziły, podczas gdy Winterton, mimo iż blisko sześćdziesięcioletni, z dumą nosił podejrzanie czarną, obfitą czuprynę. Byrnes był kosztownie obszarpany, Winterton zaś przeciwnie - ubierał się z kosztowną elegancją. Dowiedziała się - czy też raczej wyjaśnił jej to Argyll - że podobne rzeczy mogą wywołać poważny konflikt w kraju takim jak Anglia, w której, wbrew powszechnej opinii, do wyglądu przywiązuje się znacznie większą wagę niż gdziekolwiek indziej. Anglicy być może nie ubierają się dobrze według standardów europejskich, natomiast sposób, w jaki ubierają się źle, ma ogromne wprost znaczenie. Flavia i inspektor Manstead (sam hołdujący taniej i nieeleganckiej modzie) zostali wprowadzeni do gabinetu Wintertona, gdzie zaproponowano im kawę bądź herbatę. Winterton usiadł za biurkiem i złożył razem koniuszki palców obu dłoni na znak, iż podchodzi do sprawy bardzo poważnie i, co zrozumiałe, zrobi wszystko, by pomóc policji w jej dochodzeniach. - Razem z inspektorem Mansteadem próbujemy zebrać jakieś szczegóły dotyczące obrazów, które przeszły przez ręce zmarłego Geoffreya Forstera - zaczęła Flavia. Winterton skinął głową, dając do zrozumienia, że słucha jej uważnie. - By nie owijać w bawełnę, powiem, iż proweniencja niektórych z nich jest dla nas niejasna. - Chce pani powiedzieć, że zostały skradzione? - Tak. Winterton skinął niecierpliwie głową. - Tak, tak, rozumiem. Czy mogę zapytać, co to były za obrazy? Żywię również nadzieję, że nie zapyta mnie pani, czy ja coś o nich wiedziałem? Flavia potrząsnęła głową, obruszona na samą myśl. - Skądże. Ale musimy dowiedzieć się czegoś o Forsterze. Przyjaciołach, znajomych i tym podobnych. Czy pan znał go dobrze? Winterton pokręcił głową. - Och, nie - rzekł z wyraźną ulgą. - Na szczęście nasze kontakty były raczej luźne. - A pańskie wrażenie? Winterton chwilę się zastanawiał. - Był to człowiek kompletnie pozbawiony wszystkiego, co można by nazwać uczuciami wyższymi. Wartość wszystkiego oceniał wyłącznie na podstawie sumy pieniędzy, jaką mógł otrzymać. Być może posłużę się wyświechtanym banałem, gdy powiem, że znał cenę wszystkiego, wartości nie miało dla niego nic. Wiem, że to staromodne, ale nie znajduję lepszych słów, by opisać kundla i fałszywca. Geoffrey Forster był bez wątpienia człowiekiem, po którym jak najbardziej można się spodziewać, że będzie sprzedawał kradzione dzieła sztuki. - Pan jednak cieszy się doskonałą reputacją. Dlaczego w takim razie robił pan interesy z kimś, o kim miał pan tak fatalne zdanie? Czy nie obawiał się pan, że to naruszy pańskie dobre imię w świecie sztuki? Winterton skrzywił się zirytowany, słysząc to pytanie, zapewne dlatego, iż było celne. Machnął niedbale ręką, sugerując upływ czasu i specyficzny charakter handlu sztuką. - Znak czasów - powiedział z westchnieniem. - Musimy robić jak najlepszy użytek z naszych aktywów, przynajmniej do czasu, gdy rynek się nie podniesie. W moim przypadku chodziło o to, że dysponowałem tym dość pokaźnym budynkiem, który nie był w pełni wykorzystany, wynająłem więc kilka pomieszczeń na najwyższym piętrze ludziom, którzy chcieli mieć dobry adres, a na własną galerię nie było ich stać. Jednym z tej trójki był właśnie Forster. Bardzo rzadko z tego miejsca korzystał. Szczerze mówiąc, był to jeden z głównych warunków wynajmu. Poza tym swego czasu wyświadczył mi przysługę, która oszczędziła mi poważnych kłopotów. Rzeczywiście nie lubiłem tego człowieka, ale byłem jego dłużnikiem. Wiecie państwo, jak to jest. - Tak, rozumiem. Czy mógłby pan wyjaśnić, jaka była natura owej przysługi? - Nie sądzę, by miało to związek z waszą sprawą. Flavia uśmiechnęła się do niego słodko, Manstead natomiast zrobił groźną minę. W ten sposób wspólnie dali mu do zrozumienia, jak łatwo może zrobić policji przyjemność, jednocześnie nie kryjąc, ile może sobie narobić kłopotów, zachowując milczenie. - No cóż, skoro nalegacie. Było to jakieś trzy lata temu. Podjąłem się sprzedaży obrazu w imieniu egzekutorów posiadłości świeżo zmarłego belgijskiego kolekcjonera. Niezwykle szacowny człowiek, którego nazwiska nie zdradzę. Forster dowiedział się o tym, gdy ja zajmowałem się skierowaniem obrazu do Christie’s. Ostrzegł mnie, iż być może sprawa nie przedstawia się klarownie. - A mianowicie? - Wszystko wskazywało na to, że jest to jeden z niezłych, choć nie udokumentowanych obrazów z florenckiej szkoły z połowy piętnastego wieku. Na swój sposób bardzo cenny, choć - jako że bez dowodów na pochodzenie - raczej nie z pierwszej ligi. Dlatego też nie próbowałem znaleźć żadnego prywatnego nabywcy. - Co to był za obraz? - Nigdy, oczywiście, nie udało mi się tego udowodnić. - Ale... - Ale przypominał nieco Egipską Świętą Panienkę pędzla Antonia Pollaiuola, skradzioną w 1976 roku ze szkockiego domu księcia Dunkeld. - Natychmiast więc doniósł pan o tym policji? Winterton uśmiechnął się ponuro. - Naturalnie, że nie. - Dlaczego? - Ponieważ w żaden sposób nie dałoby się tego dowieść. Sam jednak, mając taką świadomość, nie mogłem podjąć się jego sprzedaży. Lecz postąpiłbym nieodpowiedzialnie, gdybym naraził imię słynnego kolekcjonera na szwank - gdyż tak właśnie by się stało - gdybym wezwał policję w sprawie obrazu, który mógł być kupiony całkiem legalnie. Sprawdziłem, ale nie znalazłem żadnej wskazówki co do tego, w jaki sposób obraz trafił do kolekcji. - Umył więc pan ręce? - spytał nietaktownie Manstead. Winterton skrzywił się lekko, dając wyraz przykrości, jaką sprawiło mu tak wulgarne postawienie sprawy. - Gdzie jest ten obraz w tej chwili? - naciskał dalej angielski policjant. - Nie wiem. - Rozumiem. Podsumujmy więc. Sprzedawał pan świetny obraz, Forster spojrzał na niego raz i powiedział panu, że jest kradziony. Pan rezygnuje, na wypadek, gdyby ktoś się zorientował. I nawet przez myśl panu nie przyszło, że robi pan coś złego? Winterton zdumiony uniósł brew. - Oczywiście, że nie. Wiedziałem naturalnie, że mówiło się, iż obraz Pollaiuola został skradziony. Z drugiej jednak strony nie wiedziałem, czy rzeczywiście został skradziony. Na tę uwagę Manstead wściekł się autentycznie. - Dla mnie jest to rozdzielanie włosa na czworo. - Zupełnie mnie nie interesuje, czym to dla pana jest. Podejrzewam jednak, że obecna tu panna di Stefano doskonale wie, co mam na myśli. Obraz jest skradziony, właściciel zgłasza stratę i pobiera odszkodowanie. Czy jednak rzeczywiście został skradziony? A może właściciel sprzedał go przez pośrednika, sfałszował kradzież, aby w ten sposób skasować za niego dwukrotnie? Czy nowy właściciel sądzi, że kupuje kradziony obraz, czy też wierzy, że kupuje legalny obraz, tyle że sprzedawany w tajemnicy, z obawy, iż zbyt wiele trzeba będzie oddać fiskusowi? Co jakiś poprzedni właściciel uczynił przed piętnastu laty i do tego w innym kraju, leży całkowicie poza obszarem moich zainteresowań: utrzymywanie się z handlu sztuką jest dostatecznie ciężkim kawałkiem chleba, by świadomie pchać się w dodatkowe kłopoty. W moim przypadku uznałem, iż najlepiej będzie się nie mieszać. - I oddać Forsterowi biuro na najwyższym piętrze w podzięce za oszczędzenie panu kłopotów? Winterton przytaknął skinieniem głowy. - Chciałbym móc powiedzieć, że po tym wszystkim zacząłem mieć o nim nieco lepsze mniemanie. Niestety, nie uległo ono znaczącej zmianie. Mansteada owo wyznanie zdecydowanie poruszyło, zauważył jednak, że Flavia zachowała absolutny spokój, do wyjaśnień Wintertona podchodząc, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie. Odniósł nawet wrażenie, że pochwala jego decyzję. W każdym razie nie zamierzała tematu drążyć. - Dobrze więc - powiedziała, ponownie przejmując inicjatywę w przesłuchaniu. - Skąd Forster wiedział, że obraz był skradziony? To chyba jest tu najistotniejsze, prawda? Skoro, jak sam pan stwierdził, pozbawiony był uczuć wyższych, chyba niełatwo było mu namierzyć coś równie mało znanego jak Pollaiuolo. Skąd więc wiedział? Ani słynna kradzież, ani kolekcja. Winterton wzruszył ramionami. - Chyba nie powiedział wprost: „Wiem, że to kradziony obraz, ponieważ sam go ukradłem”. Winterton zdawał się poruszony, co Flavia uznała za znaczny postęp. - Oczywiście, że nie - rzekł wreszcie. - Po pierwsze, wątpię, żeby to była jego sprawka. Po drugie, nawet gdyby tak było, raczej mało prawdopodobne, by mi o tym powiedział. Byłby to szczyt głupoty, nawet jak na niego. - Niekoniecznie - powiedziała z namysłem Flavia. - Mimo wszystko, jak sądzę, udałoby się panu sprzedać obraz na londyńskim rynku. Sytuacja stałaby się dość niezręczna, gdyby wypłynął ponownie. W końcu, tak zakładam, zna się pan na swojej robocie - nie może być inaczej, wnioskując z pańskiej obecnej pozycji - i dokładnie by pan sprawdził pochodzenie obrazu, przy okazji dopatrując się jednej czy dwóch nieścisłości. Czy obraz został sprzedany? - Uważam, że nie - odparł Winterton. - I poinformował pan rodzinę, że związane są z nim pewne wątpliwości? Skinął głową. - Otóż to. Jedno ciche słówko i Forster powstrzymuje sprzedaż, która mogłaby mu przysporzyć poważnych kłopotów. Może jednak nie był aż tak głupi, za jakiego go pan uważa. Chciałabym teraz spytać o klientów Forstera. Czy zna pan ich nazwiska? - Raptem kilku - odpowiedział z ogromną niechęcią i jawna wręcz irytacją. - O ile wiem, na pewnym etapie pomagał rodzinom przy wyprzedaży ich własności. Kiedy rynek się załamał, poświęcił się tylko temu. W zasadzie został zarządcą własności w domu, niedaleko którego sam mieszkał. - Wiemy o tym. - To jedyne znane mi nazwisko. Obawiam się, że nie mogę państwu służyć żadnymi szczegółami, jako że sam nigdy nie występowałem w imieniu rodziny. Zdaje się, że wymówiono mu pracę, gdy posiadłość przeszła w inne ręce. Ale, jak już mówiłem, niewiele mnie z nim łączyło. Cóż - dodał, wstając w sposób jasno sugerujący, iż posłuchanie dobiegło końca - proszę bez wahania kontaktować się ze mną na wypadek, gdybyście uznali państwo, że mogę być jeszcze w czymś pomocny... - Naturalnie - mruknęła Flavia. Prawdę mówiąc, zdumiona była, iż Winterton poświęcił im aż tyle czasu i że tak dużo udało się od niego wyciągnąć. - I co o tym sądzisz? - spytała Mansteada, gdy znaleźli się z powrotem na ulicy. - Oburzające! - wykrzyknął. - To dla ciebie zupełna nowość, prawda? - spytała z nikłym uśmieszkiem. - Chcesz powiedzieć, że to nagminne? - Odrzucenie niezłego zarobku z powodu takiej drobnostki jak skradziony obraz? Nadzwyczaj rzadko spotykane. Był bardziej szczery, niż się spodziewałam. Zakładając, oczywiście, że mówił prawdę. Mógł mimo wszystko sprzedać obraz przez kogoś podstawionego. Sprawdzisz to? - Co to za obraz? Jeszcze jeden z listy Bottanda największych przebojów Giotta? - Właśnie. To już trzeci ślad. Ucello. Fra Angelico i Pollaiuolo. Prawdę powiedziawszy, pojawiają się tak szybko, że zaczynam się dziwić, iż Forster na tyle długo zdołał unikać więzienia, by w końcu umrzeć w domu. Mógłbyś sprawdzić tę belgijską kolekcję? - Obawiam się, że nie mam zbyt wielu kontaktów w Belgii. Flavia wyjęła notes i napisała w nim nazwisko i numer telefonu. - Zadzwoń do niego. Powiedz, że ja cię skierowałam. Zrobi, co się da. Manstead wziął od niej karteczkę z numerem i wepchnął do kieszeni. Flavia uśmiechnęła się do niego promiennie. - Założę się, że zaczynasz mieć mnie dość. Manstead westchnął. - Ależ wręcz przeciwnie - rzekł z galanterią. Zajęcia, jakim Argyll oddał się w stolicy - poza zabraniem kilku czystych rzeczy - ograniczyły się przede wszystkim do towarzyskiego telefonu do jednej ze swoich starych koleżanek, niejakiej Lucy Garton. Co prawda, określenie „stara koleżanka” było może nieco przesadzone, zważywszy na to, że znali się zaledwie przelotnie kilka lat wstecz, zadziwiające jednak, z jakim sentymentem zaczynamy myśleć o ludziach w zasadzie nam obcych, gdy chcemy poprosić ich o jakąś przysługę. Logika Argylla była prosta. Choć nie spotkali się ani razu od dobrych paru lat, niezobowiązujące plotki ze wspólnymi znajomymi pozwalały mu śledzić jej poczynania od chwili, gdy skończyła uniwersytet i rzuciła się w krwiożerczy londyński świat sztuki, zgrabnie wspinając się po śliskiej drabinie awansu, rozpoczynając jako asystentka (czytaj: sekretarka), następnie zostając organizatorem wystaw, by ostatecznie osiągnąć wyżyny stanowiska eksperta-rzeczoznawcy w jednym z mniejszych domów aukcyjnych, usiłujących uszczknąć nieco dla siebie z duopolu Christie’s i Sotheby’s. Co znacznie ważniejsze, pracowała w tymże samym domu aukcyjnym, za pośrednictwem którego Forster kupował i sprzedawał obrazy, i Argyll, pałający chęcią lepszego poznania jego poczynań, uznał, że nieźle byłoby dowiedzieć się, czym naprawdę się zajmował. Dręczyło go, iż Forster pełnił funkcję faktycznego kuratora obrazów zgromadzonych w Weller House, kolekcji, która bez specjalnej opieki radziła sobie całkiem nieźle przez co najmniej wiek. Jeżeli Forster swój czas poświęcał głównie na uganianie się po Europie, kradnąc obrazy, po jakie licho zawracał sobie głowę odszukaniem Veroniki Beaumont (co mu się udało) i podejmowaniem pracy dającej dochód będący marnymi groszami w porównaniu z tym, co mógł zarobić na Fra Angelicu i jemu podobnych. Odpowiedź: musiało mu to być do czegoś potrzebne. Podążając tym tokiem myślenia, było to dla Argylla oczywiste. Niestety jednak, nie było już tak oczywiste do czego. Poza tym, myślał sobie, być może uda mu się przy okazji wyświadczyć przysługę pani Verney, na czym mu zależało, bynajmniej nie dlatego, by zechciała skorzystać z jego usług, gdyby uznała, iż sprzedaż niektórych obrazów mogłaby przyczynić się do rozwiązania jej problemów finansowych. Z takim to zamierzeniem wszedł do gabinetu Lucy (nieźle musiała sobie radzić, skoro miała własny gabinet), nie był jednak na tyle naiwny, by wierzyć, iż jego realizacja przyjdzie mu łatwo. Co łączy was z domniemanym przestępcą? Żaden dom aukcyjny nie lubi podobnych pytań, a o ile pamiętał, Lucy była na tyle bystra, by bez trudu zorientować się, do czego zmierza, choćby nie wiem jak ostrożnie formułował swoje wypowiedzi. Cóż jednak szkodzi spróbować? Na szczęście wyglądało na to, że jego widok szczerze ją ucieszył, choć nie kryła zdumienia jego nagłym pojawieniem się. Miała uroczą twarzyczkę, Jonathan pamiętał jednak, że za miękkimi, pucołowatymi rysami krył się umysł ostry jak brzytwa. Całkiem możliwe, iż ten właśnie kontrast pomiędzy wyglądem zewnętrznym a rzeczywistością w pewnym sensie zaowocował własnym gabinetem. Argyll przyznał, że przywiodła go nie tylko sama chęć ujrzenia jej - co i tak uczyniłby z przyjemnością. - Domyśliłam się tego. Pracy chyba nie szukasz? - Och, skądże - zapewnił ją nieco zaskoczony. - To dobrze. U nas nie miałbyś na co liczyć. - Nie, przyszedłem zadać ci parę pytań na temat klienta. Lucy uniosła brew, w stylu: „to poufne, dobrze wiesz, nigdy nie udzielamy żadnych informacji na temat naszych klientów”. - W zasadzie byłego klienta. Nazywał się Geoffrey Forster. W tej chwili jest już martwy. - Martwy? - Spadł ze schodów. Wzruszyła ramionami. - Cóż, w porządku w takim razie. Pamiętam to nazwisko jak przez mgłę. - Kupował i sprzedawał za waszym pośrednictwem? - Chyba tak. Szczegółów nie pamiętam. Czemu pytasz? - Widzisz, chodzi o jego obrazy - rzekł Argyll, postanowiwszy, choć trochę się denerwował, przejść od razu do najtrudniejszej części. - Istnieją związane z nimi pewne niejasności, które trzeba wyjaśnić. Patrzyła na niego cierpliwie. - Skąd się wzięły? Dokąd poszły dalej? - Komu są te wyjaśnienia potrzebne? Argyll kaszlnął. - Cóż, w zasadzie policji. Widzisz, te obrazy mogły nawet nie należeć do niego. Była już na tyle zaniepokojona, że Argyll pojął, iż z powodzeniem może przestać bawić się w subtelności i powiedzieć jej wszystko. Zapamiętał ją jako osobę odznaczającą się sporym rozsądkiem i jeżeli nie zmieniła się zanadto, odpowiednia dawka szczerości powinna dobrze na nią wpłynąć. Wyglądało na to, że się nie pomylił; przynajmniej w miarę jak odsłaniał przed nią kolejne szczegóły domniemanej złodziejskiej kariery Forstera, odprężała się coraz bardziej, a nawet zdawała się nieźle bawić. - Chodzi jednak głównie o obrazy włoskie, czy tak? Dobrze się rozumiemy? - W zasadzie tak. Głównie z piętnastego i szesnastego wieku. Potrząsnęła głową. - Widzisz, ja zajmuję się Holendrami i Anglikami. Włochów nie wolno mi nawet tknąć. Włosi to działka Alexa. - Kto to jest Alex? - Mój szef. Uważa się za wielkiego eksperta. Mnie nie lubi. Robił wszystko, żebym nie dostała tu pracy. Na sztuce włoskiej znam się naprawdę dobrze, a on zawsze okropnie się wścieka, jeżeli ośmielę się rzucić choćby okiem na obraz, który w jego mniemaniu należy do niego. Nikomu nie pozwala się nimi zajmować. Jego imperium. Boi się, żeby ktoś nie zauważył, jaki z niego idiota. - Jeżeli więc Forster przemycił przez wasz dom jakiś kradziony włoski obraz... - Jego wyceną zająłby się Alex. Niezwykle interesujące - powiedziała po krótkim namyśle. - A jeśli okaże się, że był trefny i wynikną z tego jakieś kłopoty, których myśmy nie przewidzieli... Hm. Nastąpiła kolejna dłuższa chwila milczenia, podczas której Lucy rozważała możliwe implikacje, Jonathan natomiast rozmyślał nad zgubnym wpływem biurowych rozgrywek na charakter. - OK. Powiedz mi w takim razie - przemówiła w końcu - jakiej konkretnie pomocy oczekujesz? - To zależy, na ile gotowa jesteś mi pomóc. - Wyznajemy politykę jak najbardziej ścisłej współpracy z policją i chcemy jej pomagać, aby rynek sztuki stał się miejscem cieszącym się dobrą reputacją, w którym króluje uczciwość. - Serio? - Nie. Ale w tym szczególnym przypadku myślę, że powinniśmy zacząć. Czego chcesz? - Dwóch rzeczy. Po pierwsze, listy wszystkiego, co Forster za waszym pośrednictwem sprzedał. I chyba także, co kupił. Po drugie, chciałbym się dowiedzieć, czy wasza firma inwentaryzowała zbiory Weller House. - Post mortem? Przytaknął. - Ktoś to zrobił. Byli to profesjonalni rzeczoznawcy i kierował nimi Forster. Przyszło mi do głowy, że być może wybrał was. Zajmujecie się takimi sprawami? Chrząknęła. - O tak. Jeżeli właściciel postanawia sprzedać, to daje nam fory. W tym mogę ci pomóc. Z drugiej strony, ze sprawdzeniem jego transakcji mogą być kłopoty. Wszystkie szczegóły będą w gabinecie Alexa, a ja nie chciałabym mu przeszkadzać, jeżeli wiesz, co mam na myśli. - Naturalnie. - Zaczekaj. I wyszła do sąsiedniego pokoju, ostrożnie sprawdzając przedtem, czy jest pusty. Po chwili Argyll usłyszał odgłos otwieranych szuflad, potem nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał szum i szczęk pracującej kopiarki. Po jakimś czasie Lucy wróciła, niosąc kilka kartek papieru. - Przynajmniej udało mi się znaleźć spis. Zrobiliśmy go pod koniec stycznia - powiedziała. - Skopiowałam ci tylko obrazy. Gdybym to samo chciała zrobić z meblami, nie wyszłabym stamtąd do rana. - Świetnie. Podała mu kartki. - Straszliwa zbieranina - zauważyła. - Nie jesteśmy może największym domem aukcyjnym na świecie, ale nawet my zajmujemy się lepszymi rzeczami. W sumie jest tego dziewięćdziesiąt dziewięć pozycji. - Same obrazy? - Hm, zaczekaj. - Policzyła szybko. - Siedemdziesiąt dwa obrazy. Reszta to rysunki. O co chodzi? Wyglądasz na rozczarowanego. - To więcej, niż się spodziewałem. - Och. I tak nie ma tu niczego specjalnie godnego uwagi. Prawie wszystko to śliczne rodzinne portrety. Przypuszczalnie jeden Kneller, ale pewności nie ma. Ktoś zrobił notatkę, że jeżeli to jest Kneller, to on jest Duchem Świętym. Reszta jest jeszcze gorsza. Jonathan skinął głową. - Cóż, i tak zająłem ci już więcej czasu, niż powinienem. Dłużej nie będę ci zawracał głowy. - Tylko pod warunkiem, że mi obiecasz, iż będziesz mnie na bieżąco informował o wszystkich swoich odkryciach, które mają z nami cokolwiek wspólnego. Argyll zgodził się. - I będę mogła zatrzymać się u ciebie przez tydzień, kiedy we wrześniu przyjadę do Rzymu. Argyll zgodził się. - I jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował domu aukcyjnego, wybierzesz nas. Na to także przystał. - I przed wyjazdem zabierzesz mnie na kolację. I na to. Gdy wychodził, zastanawiał się, czy rachunek powinien przedstawić Bottandowi. 11 Do galerii Byrnesa dotarł pół godziny po Flavii, po czym oboje z mozołem przebrnęli przez centrum Londynu, by dostać się na stację kolejową. O piątej trzydzieści po południu Liverpool Street Station znieść mogą tylko ludzie o zdrowych żołądkach i nerwach ze stali, nawet jeśli byli stałymi bywalcami stacji. Flavii kojarzyła się ona jedynie ze sceną, z Piekła Dantego. Bez wątpienia z Piekłem postmodernistycznym i świeżo odnowionym, lecz nawet najbardziej staranna odnowa nie zdoła ukryć chaosu brytyjskiego transportu. - Dobry Boże - jęknęła, zmierzając za Jonathanem w stronę pociągu rzekomo odjeżdżającego o 5.15 do Norwich, lecz wciąż jeszcze tkwiącego na peronie. - Nie żartujesz? Spojrzała na przedpotopowe wagony z otwartymi drzwiami, o pokrytych wieloletnim brudem oknach i z obłażącą farbą, po czym z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Zajrzała do środka przez zatłuczony brud i ujrzała setki podróżnych upchniętych na każdym dostępnym milimetrze kwadratowym, z których każdy dzielnie usiłował czytać gazetę, udając, że jest to jak najbardziej cywilizowany sposób przemierzania ich krótkiej ziemskiej wędrówki. - Co to jest, ekspres do Belsen? - zapytała. Zakłopotany Argyll przytaknął. Zawsze niezręcznie jest czuć się ze względów patriotycznych zobowiązanym do obrony tego, czego obronić się nie da. - Dowiezie nas na miejsce - powiedział. - Mam nadzieję. - Czemu ci ludzie po prostu nie wysiądą i nie podpalą tego dziadostwa? - spytała z niedowierzaniem możliwym tylko u kogoś mieszkającego w kraju, w którym transport kolejowy działa bez zarzutu. Argyll wyjaśniał jej właśnie, że brytyjska kolej lada moment przeniesie osmalone wraki na linię do Brighton, gdy rozległ się przeraźliwy trzask, po którym całą stację wypełniło niezrozumiałe dudnienie. - Co? - spytała się Flavia, marszcząc czoło i starając się cokolwiek zrozumieć. - Nie wiem. Natomiast pasażerowie pociągu najwyraźniej zrozumieli charkoczący bełkot, wydawszy bowiem jedno wspólne westchnienie, złożyli swoje gazety, wzięli teczki i wysiedli, karnie ustawiając się na peronie. Nikt nie wydawał się szczególnie zaniepokojony faktem, że ich pociąg powinien był odjechać przed ponad dwudziestoma minutami. - Przepraszam - zagadnęła Flavia dobrze ubranego pięćdziesięciolatka, który spokojnie przystanął obok. - Co to było za ogłoszenie? Zaskoczony pytaniem zakłócającym mu spokój, uniósł brwi. - Znowu odwołali pociąg - wyjaśnił. - Następny będzie za godzinę. - To idiotyczne - stwierdziła twardo, gdy przetrawiwszy informację, uznała, że każda cierpliwość ma swoje granice. - Nie będę tu tkwiła przez godzinę tylko po to, żeby gnieść się w bydlęcym wagonie. Jeżeli ci ludzie chcą sobie tu stać jak stado baranów, to ich problem. Ja się stąd zabieram. Argyll zdusił w sobie chęć wygłoszenia uwagi, iż barany nie podróżują raczej w bydlęcych wagonach, i podreptał za nią do wypożyczalni samochodów mieszczącej się za rogiem. Według jego szacunków całą drogę do Norwich pokonali z szybkością trzech mil na godzinę. Wciąż w głębi duszy żywił przekonanie, iż dotarliby na miejsce o wiele szybciej, czekając na pociąg, ale zważywszy na okoliczności, nie odważył się powiedzieć tego na głos. Jadąc samochodem, mieli przynajmniej mnóstwo czasu, by porozmawiać o Geoffreyu Forsterze i zastanowić się, czy rzeczywiście był królem złodziei, czy też raczej największą stratą czasu na przestrzeni wielu lat. Argyll zdał Flavii sprawozdanie z wyników swego popołudniowego dochodzenia. - No i? - spytała Flavia, zwalniając, by się gdzieś zatrzymać. - Co o tym sądzisz? - Cóż, to dość interesujące, nie uważasz? Wszystkie te drobne wskazówki. - Które mianowicie? - Przez kilka lat Forster zajmował się sprzedażą obrazów z Weller House. Zgadza się? Skinęła potakująco głową. - Gdy wuj Godfrey kopnął w kalendarz piętnaście lat temu, spis obrazów wykonany po jego śmierci zawierał siedemdziesiąt dwie pozycje. Kiedy kuzynka Veronica poszła w jego ślady, sporządzono kolejny spis. I zgadnij co? Potrząsnęła głową. - Zaskocz mnie. - W kolekcji ani nie przybył, ani - co znacznie ważniejsze - nie ubył nawet jeden obraz. Sznur samochodów ponownie zaczął posuwać się do przodu i Flavia przez chwilę nic nie mówiła, starając się ustawić w pozycji, która pozwoliłaby jej przekroczyć barierę dwudziestu mil na godzinę. - To oznacza - odezwała się, gdy po paru minutach musiała zrezygnować - że albo dokupywał obrazy, co jak sądzę da się sprawdzić, porównując obie listy, albo też nie sprzedawał niczego. Argyll z entuzjazmem pokiwał głową. - Wykorzystywał Weller House jako pralnię? - podsunęła. - Do tego zmierzasz? - Właśnie. Forster kradnie obraz, który ktoś kupuje. Powstaje problem: jak ukryć jego pochodzenie, tak by nikt wścibski nie miał się do czego przyczepić. Jeżeli bowiem obraz jest niewiadomego pochodzenia, w dzisiejszych czasach wzbudza podejrzenia, a ostatnia rzecz na jakiej mu zależy, to wrażenie, że mógłby pochodzić z Włoch. Znajduje więc stary wiejski dom z kolekcją obrazów, nie badaną przez nikogo od lat. Jeżeli jest jakaś dokumentacja, po prostu ją pali, by niczego nie dało się sprawdzić. Potem zaczyna sprzedawać obrazy, być może za pośrednictwem domu aukcyjnego, by nie wzbudzać żadnych wątpliwości, twierdząc, że obrazy pochodzą z kolekcji. - I - podjęła Flavia - nawet jeżeli ktoś coś podejrzewa, niczego nie może udowodnić, ponieważ Forster wybiera tylko obrazy ze źle skatalogowanych, nie ubezpieczonych zbiorów. Nowi właściciele zaś są na tyle ostrożni, że swoich nowych nabytków także nie fotografują. - Otóż to. Ryzyko istnieje, ale biorąc jednak pod uwagę liczbę istniejących na świecie obrazów i liczbę ludzi zdolnych je rozpoznać, jest raczej minimalne. Flavia przyznała mu rację. - Ta kobieta obiecała ci przesłać listę jego zakupów i sprzedaży? - Za kilka dni. Nie chce, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział. - Dowody przydałyby mi się już teraz. Argyll chwilę się nad tym zastanowił. Niektórym tak bardzo ciągle się spieszy. Przecież o Forsterze usłyszeli zaledwie niecały tydzień temu. - Te oświadczenia na jego temat ci nie wystarczą? - Jednej osoby, sprzed trzydziestu lat, na dodatek pałającej do niego urazą. Sandana chyba nie będziemy mogli wykorzystać: obiecałam mu dyskrecję. Della Quercia jest zbyt szurnięta, żeby brać ją poważnie. A jedyne, co powiedział nam Winterton, to to, że Forster rozpoznał prawdopodobnie kradziony obraz. Szkoda, że Veronica Beaumont nie żyje. Dlatego bardzo by mi się przydały dowody, że Forster sprzedawał obrazy przypuszczalnie należące do Weller House, lecz tak naprawdę pochodzące z niewiadomych źródeł. Wtedy być może udałoby się nam ustalić, dokąd trafiły. Czy znalazłeś w jego papierach coś dotyczącego sprzedaży? - Na razie nie. Ale jeszcze z nimi nie skończyłem. Teraz ona, po namyśle, zmieniła temat. - A co myślą o nim ludzie ze wsi? Jak dotąd nikt nie miał o nim zbyt dobrego zdania. Winterton uważa, że miał zły gust - czego zupełnie nie da się powiedzieć o Giotcie Bottanda, jeżeli ktoś taki w ogóle istniał. Byrnes zżymał się, że Forster był czarujący. Jak można nie lubić kogoś czarującego? - Ponieważ to jest Anglia, moja droga, i tacy tu właśnie jesteśmy. - Dlaczego? Ja lubię, kiedy ktoś jest czarujący. - Ale ty jesteś Włoszką - wyjaśniał cierpliwie, podczas gdy ona zredukowała bieg i przez kilkaset metrów udało jej się jechać szybciej. - W tym kraju, gdy ktoś jest czarujący, oznacza to, że jest powierzchowny, ma skłonności do schlebiania, prawdopodobnie jest przemądrzałym karierowiczem i, co najgorsze, określenie to bardzo poważnie implikuje, iż lubi kobiety. - A cóż w tym złego? - Bawidamek - powiedział ponuro Argyll. - Trudno o coś gorszego. Należy się spodziewać, że ma skłonności do ślinienia się nad damską dłonią i prawienia komplementów jak jakiś mieszkaniec kontynentu. Można tak traktować psy, ale w przypadku płci przeciwnej jest to wprost nie do pomyślenia. - Słowo daję, z bardzo dziwnego kraju pochodzisz. Opowiedz mi o swojej nowej gospodyni. Spodoba mi się? - Pani Verney? Myślę, że nawet bardzo. Przynajmniej ja ją lubię. I uprzedzając twoje pytanie, kobiety mają prawo być czarujące. To jest jak najbardziej do przyjęcia, nawet w Anglii. - Rozumiem. A co składa się na jej urok? - Dobre samopoczucie. Sprawia, że człowiek czuje się rozluźniony i u siebie, nawet w takiej zimnej wielkiej stodole jak jej dom. Poza tym uważam, że jest bardzo inteligentna, może trochę porywcza, i ma specyficzne poczucie humoru. - Dlaczego jest taka uprzejma? - spytała podejrzliwie Flavia. - Myślę, że jest ciebie ciekawa. Ale ponieważ ty także się nią interesujesz, więc wszystko jest w porządku. Poza tym podejrzewam, że tak naprawdę czuje się po prostu samotna. Wiedzie dość monotonne życie. Do wsi dojechali dobrze po dziewiątej i Flavia skierowała się wprost do Weller House. Deszcz nareszcie zaczął ustawać, jak gdyby Norfolk cieszył się na ich przyjazd, a Mary powitała ich jak dawno nie widzianych przyjaciół, prowadząc prosto do kuchni - „na pewno jesteście głodni, więc zostawiłam dla was coś do jedzenia” - gdzie usadziła ich wygodnie i obie z Flavią miały nareszcie okazję przyjrzeć się sobie nawzajem i przekonać się, co też miały sobie do zaoferowania. Flavia była zmęczona, Mary natomiast dziwnie cicha, wręcz ostrożna. Dogadały się jednak zadziwiająco szybko; Flavia poczuła się dużo lepiej, mając koło siebie drinka, Mary zaś wyraźnie się rozluźniła. Prawdę powiedziawszy, Argyll poczuł się nieco odstawiony na boczny tor, nawet trochę obrażony sposobem, w jaki go potraktowały. Żadna z nich nie siliła się specjalnie na rozmowę z nim; przeważnie zajęte były sobą, zawzięcie dyskutując o brytyjskim transporcie, pogodzie, horrorze mieszkania w Londynie, Rzymie i Paryżu, a także o kłopotach ze zdobyciem dobrych nasion na wyhodowanie sałaty w brytyjskim klimacie. - Czy doszłaś do jakichś wniosków w sprawie Geoffreya? - zapytała po pewnym czasie Mary. - W zasadzie nie - odparła Flavia. - Śledztwo trwa. - Być może odkryliśmy jego powiązania z jeszcze jednym obrazem - dodał Argyll, w zasadzie bez żadnego konkretnego powodu, lecz głównie dlatego, że od ponad kwadransa nie dano mu szansy na wypowiedzenie choćby jednego słowa i czuł, że musi w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność - Pollaiuola. Obawiam się jednak, że mamy dla pani złe wieści. - Co się stało? Flavia pośpieszyła z wyjaśnieniem. Osobiście nie miała pewności, czy chce o tym rozmawiać akurat z kimś, kogo poznała zaledwie godzinę wcześniej, skoro jednak Argyll najwyraźniej pałał chęcią wyjawienia wszystkiego ich gospodyni, osobie rzeczywiście uroczej, nie widziała sensu, by się opierać. - Podejrzewamy, że być może Forster ukrywał prawdziwe pochodzenie sprzedawanych przez siebie obrazów, twierdząc, iż należały do tutejszej kolekcji - powiedziała. Mary wyraźnie się zainteresowała. - Po co? Co w ten sposób osiągał? - Słyszała pani, że przestępcy piorą pieniądze, żeby nie dało się wykryć źródła ich pochodzenia? - Naturalnie. - Złodzieje obrazów piorą w podobny sposób trefne obrazy. Zdobywają fałszywe pochodzenie, by wyjaśnić, skąd się wzięły. A stare zbiory, jak te pani, pełne obrazów, których nikt od wieków nie oglądał, nadają się do tego celu wręcz idealnie. Chyba że ktoś wypytałby rodzinę. - Co byłoby tylko stratą czasu. Mówiłam już Jonathanowi, że Veronica nie zawsze wiedziała, co się z nią dzieje. - Coraz lepiej. Mary zastanawiała się nad czymś. - Jak sądzę, to wyjaśniałoby, dlaczego ukrył dokumenty stwierdzające, co faktycznie znajdowało się w domu. - Prawdopodobnie. - Czy w czasie mojej nieobecności działo się tu coś ciekawego? - zainteresował się Argyll. - Kogoś zamordowali, aresztowali, coś w tym stylu? - Nie - odparła starsza pani nieomal ze smutkiem. - Cisza jak w grobie. Ale wróciła Jessica. - Żona Forstera? - upewniła się Flavia. - Tak jest. Biedactwo, przyjechała dzisiaj rano. Jest w nie najlepszym stanie. Myślę, że przeżyła szok. Spytałam ją więc, czy nie zechciałaby się także u mnie zatrzymać. Nie wyobrażam sobie, żeby miała ochotę zostać w tamtym domu. Powiedziała jednak, że sobie poradzi. - Bardzo to miłe z pani strony. - Owszem - zgodziła się. - Muszę przyznać, że trochę się bałam, iż przyjmie moją propozycję. Uważam, że zawsze trzeba służyć pomocą bliźnim w godzinie potrzeby, ale - tu zniżyła głos, jakby w obawie, że ktoś mógłby ją podsłuchać - taki mięczak jest z tej kobiety, że aż mi się chce wyć. - Czy policja już z nią rozmawiała? Mary wzruszyła ramionami. - A skąd ja mam to wiedzieć? Nawet George Barton nie wie, co się dzieje. A jeśli on nie wie, jak można oczekiwać, by taki amator jak ja czegoś się dowiedział? Rozmowa toczyła się niezobowiązująco przez kolejne pół godziny. Ponieważ Argyll wciąż nie miał okazji wziąć w niej udziału, wcześniej uporał się z jedzeniem i uznał, że pora udać się do łóżka, co też uczynił, zostawiając obie panie usadowione wygodnie w salonie i zastanawiające się, czy mają ochotę na kieliszeczek brandy. 12 Obudziło go głośne walenie w drzwi i ujrzał zaglądającą do pokoju głowę. - Och, Jonathanie. Wybacz, że cię obudziłam - powiedziała Mary. - Właśnie przyjechała policja, czy nie mógłbyś więc wstać jak najszybciej? Zamiast udzielić spójnej odpowiedzi, wysunął głowę spod kołdry na wilgotne, zimne powietrze i wybełkotał: - Słucham? - czy coś w tym rodzaju, starając się oprzytomnieć. - Kawa czeka w kuchni - rzuciła wesoło i znikła. Wciąż jeszcze otępiały, zrobił jednak, jak mu kazano, i wygramolił się z łóżka, sięgając po ubranie. Zmitrężył kilka minut na poszukiwanie lewej skarpetki, znalazł ją w końcu pod łóżkiem wraz z innymi szczątkami garderoby, ubrał się i zszedł na dół. Inspektor Wilson z miną człowieka, który wlał w siebie zbyt dużo kawy, nie posiliwszy się jednak odpowiednim śniadaniem, powitał go mruknięciem, które wyrażało niewiele poza niezadowoleniem. Argyll obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Co się stało? - zapytał. - Nie wygląda pan na człowieka pogodzonego ze światem. - Ładnie pan to ujął. I słusznie. Mam do pana jedno pytanie. - Słucham. - Gdzie pan był wczoraj po południu? Argyll zdumiał się. - W Londynie - odparł ostrożnie. - Czemu? - Czy mogę w takim razie przyjąć, że nie ma pan pojęcia, kto wczoraj wszedł do domu Geoffreya Forstera, zerwał zabezpieczenia, otworzył drzwi i wyniósł wszystkie znajdujące się tam dokumenty? Tym razem Argyll był szczerze zaskoczony. - Najmniejszego - rzekł. - Ale na pewno nie byłem to ja. Komu by na nich zależało? - Otóż to. - Kiedy to się stało? - Nie mamy pewności. Mieszkańcy wsi także niczego nie wiedzą. Nikt nie widział, by ktoś się tam kręcił. Z wyjątkiem policjantów. - Może w takim razie był to któryś z nich? - podsunął Jonathan. - Jest pan pewny, że dokumentów nie zabrał żaden nadobowiązkowy służbista? Wilson nie zadał sobie nawet trudu, by odpowiedzieć. Zwrócił natomiast uwagę na drzwi, w których pojawiła się właśnie ziewająca Flavia. Mary Verney przedstawiła ich sobie. - Bardzo mi miło - rzekł inspektor Wilson. - Czy mam rozumieć, że zginęły wszystkie dokumenty? - zapytała Flavia łagodnie. Wilson, nieco zawstydzony w obecności koleżanki po fachu, nawet tak wyglądającej, przyznał, iż stało się tak w istocie. I by mieć to już za sobą, przyznał również, że sprawa przedstawia się kiepsko, skoro z domu osoby będącej być może ofiarą morderstwa, jak gdyby nigdy nic ginie znaczna część dowodów. - Miałem nadzieję, że pan Argyll powie mi, iż to on je zabrał, by przestudiować w wolnym czasie tutaj - dodał. - Okazało się, że niestety. - Pytał pan żonę Forstera? - zaćwierkała Mary. - Przypuszczam, iż wszystko, co do niego należało, teraz jest jej własnością. Może więc chciała się temu przyjrzeć. Na przykład zabrała dokumenty do księgowego. Wilson zgodził się, że taka możliwość istniała, oni jednak wpadli na to już wcześniej i Jessica Forster zaprzeczyła, jakoby miała ze zniknięciem cokolwiek wspólnego. - Czy zgodziłby się pan, bym tam poszła i nieco się rozejrzała? - zapytała Flavia, gdy inspektor szykował się do wyjścia. - Jestem pewna, że niczego ciekawego nie znajdę, ale będzie to dobrze wyglądało w moim raporcie. Wilson odparł, że nie widzi żadnych przeszkód. Byłby jednak wdzięczny, gdyby nie dotykała niczego bez jego zezwolenia. Po szybkim śniadaniu cała trójka opatuliła się w ciepłe ubrania, niezbędne dla przetrzymania angielskich letnich poranków, i po krótkim spacerku dotarła do domu Forstera. - Dawniej ten dom należał do pani, prawda? - zapytała Flavia dotrzymującej jej kroku Mary, albowiem uwagę Argylla przykuwał pies. - Dlaczego pani kuzynka sprzedała domki Forsterowi? - Dobre pytanie. Myślałam, że uda mi się to unieważnić, twierdząc, jakoby miało miejsce sprzeczne z prawem oddziaływanie, prawnicy jednak byli zgodni, że tracę tylko czas. Kto wie, może teraz uda mi się coś załatwić. Mam nadzieję, że nie uzna pani, iż go zabiłam dla odzyskania swojej własności. - Spróbuję. Czy Weller było kiedyś większą posiadłością? - O, tak. Kurczyła się powoli. Ilekroć tu przyjeżdżałam jako dziecko - co zdarzało się rzadko - wciąż jeszcze było kilka gospodarstw, które harowały jak szalone, żebyśmy mogli żyć na poziomie, do którego przywykliśmy. Niestety wuj Godfrey w interesach radził sobie beznadziejnie, a Veronica była zbyt stuknięta, żeby się tym przejmować. Uważała, że zajmuje w rodzinie bardzo wysoką pozycję, ale żeby tę pozycję podeprzeć środkami finansowymi - do tego już głowy nie miała. Ale o tym przekonałam się po jej śmierci. Zawsze żyła na wysokiej stopie, a ja nigdy nie mogłam pojąć, jak jej się to udaje. Dopiero kiedy umarła, odkryłam, że dzięki wyprzedaży rodzinnych sreber. No, ale skoro to dobre dla rządu, czemuż by nie i dla Weroniki? - A podatek spadkowy był duży? - Niespecjalnie. Przepisała posiadłość na mnie już jakiś czas temu. Odbiło jej, myślała, że umrze, i przestraszyła się, że wszystko dostanie się fiskusowi. Wtedy właśnie poprosiła mnie, żebym przyjechała. Udało nam się całkiem sporo zaoszczędzić, ale wciąż jeszcze zostało dość do zapłacenia, żebym miała o co się martwić. Poborcy zaczynają mi trochę deptać po piętach. A oto dom. Otworzyła drzwi, mówiąc, iż zostawi Flavię, by mogła się spokojnie rozejrzeć. Ona tymczasem przejdzie się po posiadłości i sprawdzi, czy nie trzeba czegoś zrobić. - Uroki posiadania - stwierdziła. - Człowiek ciągle wypatruje dziur w płocie i martwi się, ile będzie kosztować ich załatanie. - Mam pójść z panią? - zaoferował się Argyll. - Jak najbardziej. Przeszli więc oboje niewielki ogródek, dając Flavii możliwość rzucenia profesjonalnym okiem na dom Forstera. Argyll byłby jej towarzyszył, ona jednak doskonale radziła sobie sama, poza tym wiedział, że w chwilach koncentracji lepiej zostawić ją w spokoju. - Polubiłam Flavię - rzekła pani Verney zdecydowanym tonem. - Trzymaj się jej. - Taki mam zamiar. Dokąd właściwie idziemy? - spytał, gdy mijali coś przypominającego stary żywopłot. - Jesteśmy z powrotem na terenie Weller. Ta ścieżka tam prowadzi na front domu. Ta tutaj biegnie przez niewielki zagajnik. W sumie nie ma w nim niczego ciekawego. Ktoś kiedyś wymyślił, żeby hodować w nim bażanty, ale szybko go to znudziło. Wciąż jednak można jeszcze spotkać spacerujące ptaki. Nieźle im się żyje. Przez lata nikt ich nie niepokoił. I są całkiem ładne. - Chodźmy tam w takim razie. Proszę mi powiedzieć, dlaczego po prostu nie sprzeda pani Weller i nie pozbędzie się kłopotu? Przecież nawet po opłaceniu podatków coś by pani zostało? - Po opłaceniu podatków i owszem. Ale po opłaceniu podatków i spłaceniu długów - nic. W zasadzie trwamy jakoś dzięki uprzejmości dyrektora banku. Wuj Godfrey nie przyjmował do wiadomości oczywistego i stale zaciągał nowe pożyczki, mamiąc bankierów wizją czegoś, czego się spodziewał. - Co to było takiego? - Wierzył, że wygra walkę o odszkodowanie z bazą powietrzną zarekwirowaną podczas wojny. Moim zdaniem kompletna strata czasu. Przynajmniej była. Teraz, kiedy mają odejść, może uda mi się coś od nich wydębić. - Ale to potrwa kilka lat. - Zgadza się. Osobiście wątpię, by kiedykolwiek do tego doszło, tylko niech pan nikomu o tym nie mówi. Najważniejsze to przekonać bank, żebym mogła dalej pożyczać pieniądze. - Jak wuj Godfrey? - Mniej więcej. Pewnie uważa pan, że to wielka nieodpowiedzialność z mojej strony pożyczać pieniądze, których nigdy nie będę mogła oddać. Ale co mi tam. W końcu od czego są banki? Szli właśnie niewielką polanką, szeroką na kilka metrów, i musieli nieco zboczyć, by ominąć stertę ogrodowych śmieci w kształcie wulkanu, usypaną tam przez kogoś do spalenia. Unosił się z niej lekki swąd spalenizny zmoczonej deszczem, który w nocy rozpadał się na nowo. Gdy przeszli na drugą stronę sterty, ujrzeli źródło zapachu, na widok którego Argyll zamarł. Po chwili podszedł, by przyjrzeć się bliżej ogromnemu stosowi. Zauważył na wpół zwęgloną teczkę na dokumenty opatrzoną napisem: „Korespondencja 1992”. Obok walał się częściowo spalony kawałek papieru z nagłówkiem z Bond Street. Trzeci strzęp był chyba pozostałością jakiegoś rachunku. Oboje wpatrywali się przez chwilę w spalone resztki, po czym Jonathan powiedział: - To chyba rozwiązuje problem pustych szafek na dokumenty, nie sądzi pani? - Owszem - przytaknęła, wsuwając ręce do kieszeni. - W istocie. Argyll nachylił się, przysunął nos do zwęglonych papierów i powąchał. - Czuję benzynę. Albo parafinę - stwierdził. - Jaka była wczoraj pogoda? - Przez cały ranek padało, po południu przestało, wieczorem zaczęło znowu i padało przez cały czas. Wzruszył ramionami. - Tak czy inaczej, ktoś się tu musiał nieźle namęczyć. Wynieść to wszystko z domu, przytaszczyć tutaj, podpalić, zaczekać, aż spłonie, i wreszcie rozrzucić resztki. Trochę to trwało. Zastanawiam się po co? - Czy to pytanie retoryczne, czy też już pan wie? - W ten sposób zniszczono mnóstwo możliwych dowodów w sprawie Forstera. Chodźmy. Musimy odszukać inspektora Wilsona. Tymczasem Flavia popijała kawę i gawędziła z Jessicą Forster, na którą natknęła się, gdy przeprowadzała wstępne oględziny miejsca, gdzie znaleziono ciało zamordowanego. Stała pogrążona w myślach u stóp schodów, z rękami w kieszeniach, zastanawiając się, jak też mogło dojść do upadku, gdy nagle za plecami usłyszała kaszlnięcie, na poły przepraszające i oburzone. Odwróciła się, by przywitać kaszlącego i przeprosić za najście bez pukania. Prawdę powiedziawszy, na śmierć zapomniała, że wdowa po Forsterze jest w domu. Później przyszło jej do głowy, że ludziom często się to przytrafia, jak w przypadku Jessiki Forster. Określenie „myszowata” nasunęło jej się nie proszone, a mimo iż starała się ocenić jej charakter w sposób wyważony i delikatny, nie chciało się odczepić, stale powracając. Pani Forster wyglądała na co najmniej dziesięć lat młodszą od męża i nie miała w sobie nic z pewności i arogancji, które przebijały ze wszystkich fotografii zmarłego. Miała zaciśnięte wargi i ostro zarysowaną szczękę kogoś boleśnie przekonanego o własnej słuszności, męczennika przekonanego, iż wszystko należy czynić właściwie. Była także bardzo zdenerwowana i pogrążona w widocznym stresie, co w istniejących okolicznościach było zrozumiałe. Flavii niełatwo się z nią rozmawiało, tym bardziej że stwierdziła, iż zdenerwowanie i niepokój rozmówczyni jej samej zaczynają się udzielać. Wstępne grzeczności, jak i kondolencje, które Flavia złożyła Jessice z powodu śmierci męża, zdawały się nie wywierać żadnego wrażenia. - To był dla mnie prawdziwy szok - powiedziała pani Forster. - Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że to się stało naprawdę. - Czy mogłabym zadać pani parę... - Pani także chce mnie przesłuchiwać? Powiedziałam już policji wszystko, co wiem. Flavia pośpieszyła ją uspokoić i wyjaśniła, że ją interesują inne sprawy. - Kim w takim razie pani jest? To również wyjaśniła jej jako tako Flavia, po czym zapytała: - Ile policja pani powiedziała? Kobieta potrząsnęła głową. - W ogóle nic mi nie powiedzieli. Zadawali tylko pytania. To było okropne. Zupełnie jakby nie mnie to dotyczyło. Nie bez pewnych obaw Flavia powiedziała jej wszystko, co sama wiedziała, kończąc na swoich poszukiwaniach Pollaiuola. O ile pani Forster niczego nie zatajała, wyglądało na to, że nie wiedziała zbyt wiele. Sprawiała wrażenie kogoś, kto w zasadzie się nie liczy, i tak też ją traktowano. Trudno było brać ją poważnie, ale też nie istniał powód, by ją ignorować. Jej wdzięczność za starania Flavii była wręcz żałosna, tak że Włoszka zaczynała jej nieomal współczuć. Gdy wszystko zostało już wyjaśnione, pani Forster potrząsnęła głową. - Nie miałam o tym wszystkim najmniejszego pojęcia - powiedziała. - A spodziewałaby się pani po nim tego? - Czy ja wiem? W zasadzie niewiele wiedziałam o jego interesach. Poza tym, że ostatnio sprawy nie układały się najlepiej. Przez panią Verney. Po raz pierwszy od początku rozmowy, zdradzając jakieś emocje, Jessica Forster dała do zrozumienia, że stosunki pomiędzy jej mężem a panią Verney nie układały się najlepiej. - Trudno mi powiedzieć, po czyjej stronie leżała wina. Ona twierdziła, że nie stać ją na niego. Geoffrey jednak był na nią wściekły, nigdy bym nie podejrzewała, że jest do tego zdolny. Obawiam się, że nie znosili się nawzajem. Ale muszę przyznać, że dla mnie była zawsze bardzo miła. Nawet zaproponowała mi, żebym zatrzymała się w Weller House, gdybym nie chciała mieszkać tutaj. To bardzo miły gest z jej strony, nie uważa pani? Dopiero będąc w potrzebie, odkrywa się w ludziach to, co w nich najlepsze. Flavia przyznała, iż rzeczywiście często się tak dzieje. - Naturalnie rozumiałam jego reakcję - mówiła dalej wdowa. - Geoffrey tak bardzo się dla panny Beaumont napracował, zrezygnował nawet z prowadzenia interesów w Londynie, by móc przyjechać tutaj i pracować dla niej. A potem nagle pani Verney położyła temu kres. Poczuł się głęboko dotknięty. Muszę też przyznać, że i finansowo mocno nas to dotknęło. - Może rzeczywiście pani Verney nie mogła sobie po prostu na to pozwolić? Jessica Forster zmarszczyła czoło. Flavia doszła do wniosku, że albo była ograniczona, albo po prostu głupia. A może też ani jedno, ani drugie. - Jaki mógł być inny powód? - Dla państwa także nastały ciężkie czasy? Pod względem finansowym? Pani Forster przytaknęła. - Ale ostatnio wiodło nam się znacznie lepiej. Geoffrey zaczął na nowo prowadzić interesy, mówił mi nawet, że lada moment spodziewa się sfinalizowania większej transakcji. - Co miał na myśli? - Nie mam pojęcia. Nigdy nie zawracał mi głowy szczegółami. Ja zarabiam, ty wydajesz. Tak zawsze mówił. Był dobrym człowiekiem. Wiem, co pani o nim nagadali. Ale nie jest to cała prawda. O, nie. Flavia zastanawiała się, co też takiego mogła mieć na myśli, wydało jej się to jednak zbyt skomplikowane, by w tej chwili zagłębiać się w szczegóły. - Ta transakcja, o której pani wspominała - wróciła do interesującej ją sprawy. - O co chodziło? O jakiś obraz? - Tak sądzę. Chyba że miał na myśli sprzedaż domów. Ale chyba jednak nie. - Gdyby miał jakieś cenne obrazy, czy trzymałby je tutaj? - Nie wiem. Może nie. Gdyby rzeczywiście były cenne. Nie jest to zbyt bezpieczne miejsce, zbyt wielu ludzi ma klucze - sprzątaczki i tak dalej. Na pewno też pani słyszała o włamywaczach. - Gdyby więc pani mąż chciał na przykład pokazać klientowi jakiś obraz, czy jest możliwe, że przywiózłby go w ostatniej chwili? - Owszem. - Skinęła głową. - To możliwe. Miał skrytkę w banku w Norwich. Ale powiedziałam już o tym policji. - Czy wymieniał przy pani nazwiska jakichś klientów? Zaprzeczyła. - Miał kontakty we Włoszech? Znowu przeczące kręcenie głową. - Rozumiem. Czy mąż pani dużo podróżował? - Oczywiście. Handlował przecież dziełami sztuki. Bez przerwy gdzieś jeździł, oglądał obrazy, spotykał się z klientami. Co nie znaczy, żeby szczególnie za tym przepadał. Wolał przebywać w domu. - Wyjeżdżał za granicę? - Tak, czasami. Ale niezbyt często. Czemu pani pyta? - Z ciekawości - odparła Flavia wymijająco. - Może wie pani, czy był w Szkocji w lipcu 1976? Znowu potrząsnęła głową. - Nie wiem. - A w Padwie w maju 1991? Znów to samo. - W Mediolanie w lutym 1992? - Nie wydaje mi się. Często wyjeżdżał, ale nie na długo, a ja nie zawsze wiedziałam dokąd. - Czy jest ktoś, kto mógłby wiedzieć? - Chyba nie. Geoffrey pracował sam. Może pani spytać tego Wintertona. Może on coś wie. - Rozumiem. Dziękuję pani. Czy orientuje się pani, w jakich okolicznościach zaczął pracować dla Veroniki Beaumont? - Myślę, że sama go o to poprosiła. Wydaje mi się, że znali się przed laty. Towarzysko. Geoffrey zawsze bardzo dbał o podobne kontakty. Nie wiem, czy ja miałabym na to ochotę. Jak twierdził, od jakiegoś czasu doradzał jej nieoficjalnie. Tak naprawdę zaczął dla niej pracować przed trzema laty. Wtedy właśnie postanowiliśmy się tutaj przenieść. - Jak rozumiem, znali się od dawna. Mieli wtedy po dwadzieścia lat. Wydawała się tym zaskoczona. - Być może. Tego nie wiem. Nigdy o tym nie wspominał. Muszę przyznać, że nie chciałam tu mieszkać. Wiem, że interesy szły źle, ale jakoś sobie radziliśmy. Byłam gotowa mu pomóc i podjąć pracę. Poza tym nie sądziłam, że rozsądnie jest uzależniać się od kaprysów jednej kobiety - na dodatek trochę dziwnej. Geoff jednak nigdy mnie nie słuchał. I żadne to dla mnie pocieszenie, że ostatecznie miałam rację. Nigdy nie powinniśmy byli wyjeżdżać z Londynu, żeby tu się zagrzebać. Niezbyt fortunnie to ujęła, pomyślała Flavia. I w sumie szkoda, że jej nie posłuchał. Może i przypominała przestraszonego królika, ale jeśli to, co mówiła, było prawdą, miała znacznie więcej rozsądku - i rozumu - niż jej świętej pamięci małżonek. - Czy wie pani, gdzie podziały się jego dokumenty? - spytała Flavia. Pani Forster nagle jakby się zdenerwowała i Flavia od razu wiedziała, że kłamie, gdy kręcąc przecząco głową, wyjaśniła, iż nie było jej przez cały dzień. - Przyjechałam wczoraj wieczorem, całe przedpołudnie rozmawiałam z policją. Potem pojechałam do Norwich spotkać się z prawnikami. Wieczór spędziłam u przyjaciół. O niczym nie miałam pojęcia do czasu, gdy dzisiaj rano zjawili się u mnie policjanci, poprosili o rozmowę, a potem, kiedy odkryli, że papiery znikły, zaczęli okropnie krzyczeć. Flavia pokiwała z namysłem głową. Tak pośpiesznie przedstawiała swoje alibi, w miarę zaś jak mówiła, całe napięcie znikało, jak gdyby uspokajała w ten sposób samą siebie. Zdecydowanie za bardzo się denerwowała, uznała Flavia, zapominając o całym swoim dotychczasowym współczuciu. Sączyła piwo pogrążona w myślach. Nie, doszła w końcu do wniosku, nie była głodna. Tak będzie bezpieczniej. Nigdy wcześniej nie widziała wyglądającego podobnie jedzenia i nie miała ochoty sprawdzać, jak też zareagowałby jej żołądek, gdyby na coś się skusiła. Argyll mordował się z bułką z kiełbasą, natomiast świeżo przybyły z Londynu inspektor Manstead, z nawiązką nadrabiając ich brak apetytu, pałaszował z entuzjazmem kolejną porcję jajek po szkocku, dodatkowo uatrakcyjniając sobie tę ucztę marynowaną cebulą. Flavia wzdrygnęła się z obrzydzeniem i spróbowała się skoncentrować. - I co o tym sądzicie? Ty i twoi koledzy? - zwróciła się do niego z pytaniem. Manstead chwilę jeszcze przeżuwał w skupieniu, po czym za jednym zamachem połknął jajo, mięso mielone i cebulę. - Chyba jeszcze nic. Oni tu bardzo chcą wierzyć, że za wszystko odpowiedzialny jest nasz Gordon. Prosto i elegancko, żadnych problemów. Ale tak naprawdę w to wątpią. Trzymają go, póki nie trafi im się coś lepszego. - O ile wiem, rozmawiali już z panią Forster? - Aha. - Wspominała o skrytce bankowej Forstera? Manstead uśmiechnął się. - Jak najbardziej. I już ją sprawdziliśmy. - Co w niej było? - Nic. Wygląda na to, że Forster zjawił się po południu, tuż przed zamknięciem, i wszystko z niej zabrał. - Co takiego? Co zabrał? - Nie wiedzą. Co się chyba samo przez się rozumie. Przecież nie będą węszyć w skrytkach klientów. W końcu to nie Szwajcaria. Flavia zmarszczyła czoło. - Jeśli więc dobrze rozumiem, zadzwonił Jonathan. Kiedy to było? - Około pół do trzeciej - wyjaśnił Argyll. - Może nieco później. - I Forster z miejsca wskoczył do samochodu, pognał do Norwich i wszystko zabrał - kontynuował za nią Manstead. - Żeby tam dojechać, potrzeba około czterdziestu pięciu minut. Zaraz potem pada martwy, a kiedy my się zjawiamy, wydaje się, że wszystko jest na swoim miejscu, zupełnie jakby to, co znikło - jeśli coś znikło - zostało przywiezione z banku dzień wcześniej. Problem w tym, że nie wiemy, czego szukamy, prawda? Flavia kichnęła i podrapała się po nosie. - Jonathanie? - zwróciła się do wprost do Argylla. - Co dokładnie mu powiedziałeś, kiedy do niego zadzwoniłeś? Argyll wyraźnie się zdenerwował, usiłując sobie wszystko przypomnieć. - Że próbuję się czegoś dowiedzieć o obrazie, o którym usłyszałem od jego dawnej znajomej. - I? - I że dowiedziałem się też, jakoby on mógł coś o tym wiedzieć. - I? - I że być może obraz był skradziony. I że chciałem z nim o tym porozmawiać, ale nie przez telefon. Powiedział, że powinienem spotkać się z nim osobiście. - Czy mógł wobec tego pomyśleć, że chciałeś go kupić? Argyll uznał, iż to możliwe. - Podobnie jak to, że popędził do skrytki i przywiózł obraz, żebyś mógł go sobie dobrze obejrzeć, zanim złożysz ofertę? I z tym Argyll się zgodził. - Chyba tak. Z jednym wyjątkiem - celowo wspomniałem o Palazzo Straga. - Ach. - I w dalszym ciągu nie wyjaśnia to jego śmierci, prawda? Ani dlaczego ktoś spalił dokumenty. Przynajmniej tym razem ja nie ponoszę tu winy. Manstead, przysłuchujący się temu z przyjemnością, łyknął sobie co najmniej jedną trzecią zawartości swojego kufla, po czym oblizał wargi. - Ach, życie na wsi - powiedział z zadowoleniem. - Dobre piwo, dobre jedzenie, świeże powietrze. Co ja robię w tym Londynie? A może - ciągnął dalej - obrazy nie mają z tym wszystkim nic wspólnego? Flavia rzuciła mu powątpiewające spojrzenie. - Moi koledzy po fachu twierdzą, że w śledztwie jest jeszcze kilka innych interesujących wątków, a jednym z nich jest uporczywa niechęć Gordona do przyznania się, gdzie wtedy był. - Na przykład? - Na przykład fakt, iż Forster zadawał się z jedną ze sprzątaczek, co pani Forster ani trochę się nie podobało. Może i wygląda jak głupkowata cierpiętnica, ale nawet ją coś takiego musiało denerwować. I trudno mieć do niej o to pretensje. Jest też problem z jej wyjazdem do Londynu. - A mianowicie? - Pani Forster jest w Londynie, u swojej siostry. W wieczór, gdy ginie Forster, sama wybiera się do kina. Wychodzi z domu o piątej, wraca dobrze po północy. Wiem, że zdarzają się długie filmy, ale dziewięć godzin to trochę za dużo, nawet jak na jedno z tych awangardowych dziwactw. Siostra twierdzi, że zapytana, czemu tak długo jej nie było, zachowywała się nieco dziwnie. - A co powiedziała tobie? - Powiedziała, że wyszła, poszła na spacer, coś zjadła, obejrzała film, a potem, jako że wieczór był piękny, wróciła do domu piechotą. I może faktycznie tak było. Jest jeszcze ta afera ze spalonymi dokumentami - kontynuował. - Któż poza nią mógł je spalić? Zabezpieczała sobie tyły, niszcząc dowody tego, czym małżonek się zajmował? Nie chciała, żeby własność jej męża została skonfiskowana przez rozwścieczone ofiary? - Czy Belgowie odezwali się już w sprawie obrazu, o którym wspominał Winterton? Manstead skinął głową. - Owszem. A propos, bardzo miły gość. Dzięki, że mnie z nim skontaktowałaś. A co do obrazu, przysłał mi to. Wciąż jest w kolekcji. Wyjął z teczki trochę zamazane zdjęcie i z wyczekującym uśmiechem podał je Flavii. Zdjęciu daleko było do doskonałości. Flavia przyjrzała mu się i chrząknęła. - Pokazaliśmy to też hrabiemu Dunkeld, który zarzeka się, że to jego obraz. Święta Maria Egipcjanka. Flavia potaknęła skinieniem głowy i pociągnęła łyk piwa. - Jak został skradziony? - Najprościej pod słońcem. Było wielkie wesele w rodzinie - tu zajrzał do swoich notatek - w sobotę. Dziesiątego lipca 1976 roku. Zarumieniona panna młoda kroczy nawą, organy grają, deszcz confetti, wielkie przyjęcie w sali balowej - jak to dobrze mieć w domu coś tak przydatnego jak sala balowa, nie uważacie? No, w każdym razie wszystko udaje się znakomicie. Nic dodać, nic ująć. Żadnych potknięć, niedociągnięć, po prostu ślicznie. Tyle tylko, że jeszcze rano obraz wisiał sobie w bibliotece. Ale kiedy późnym wieczorem zmęczony, ale dumny ojciec idzie sobie do niej przysiąść na chwilę w spokoju i odpocząć... - Zauważa na ścianie puste miejsce? - Otóż to. Ale wtedy wszyscy już rozeszli się do domów. Mógł to być każdy z siedmiuset przeróżnych gości, krewnych, członków obsługi, muzyków czy księży. - Czy ktoś rzucił okiem na listę gości? - Na pewno. Ale chyba nie na wiele się to zdało. - Mogliby to zrobić raz jeszcze? - Zapytam. Gdyby jednak Forster rzeczywiście był taki dobry, jak utrzymuje twój szef, wątpliwe, żeby pojawił się tam pod własnym nazwiskiem. Równie dobrze wcale nie musiał być na liście gości. Poza tym było to dawno temu. Zresztą sama możesz sobie obejrzeć akta. - Bardzo chętnie. W jaki sposób obraz trafił do Belgii? - Z tym mamy naturalnie problem - odparł Manstead z uśmiechem. - Człowiek, który go kupił, nie żyje. I, co chyba zrozumiałe, w jego aktach nie ma niczego. Chyba cię to nie dziwi? - Jakaś wzmianka, że Forster sprzedał im cokolwiek? - Nie. - Och - westchnęła rozczarowana. - Przykro mi. - Ale wiedział o tym. To ważne. Mamy już, niejasne co prawda, powiązania Forstera ze zniknięciem jednego Uccella, jednego Pollaiuola i jednego Fra Angelica. Trzy skradzione obrazy, w okresie między 1963 a 1991, i wszystkie one znajdują się na liście obrazów skradzionych ręką Giotta mojego szefa. Wszystkie skradzione w szczególny, bardzo typowy sposób. - Robi wrażenie i nieźle rokuje. Ale nie jest poparte niczym solidnym. Niejasne, jak sama zauważyłaś. Hej, gdzie się podziało moje piwo? - zdziwił się. Piwo Mansteada wpadło w zasadzkę, choć bardziej odnosiło się to do Argylla. Ledwo zdążył złożyć zamówienie u barmana, gdy nagle u jego boku wyrósł George, który być może zaczaił się na niego wiele godzin wcześniej. - Witam ponownie, młodzieńcze - rzekł na powitanie. - Co tam słychać? - Niewiele - odparł niedbale Argyll, przyglądając się, jak żona barmana, Sally, nalewa piwo do kufli. - Pan wie pewnie tyle samo, co ja. - W takim razie chyba nikogo nie uda się im złapać, prawda? Bo ja nie wiem nic. Z wyjątkiem tego, że ktoś spalił papiery Forstera, jego żona wróciła, i prędzej czy później będą musieli wypuścić Gordona. - O? A to czemu? - Bo on tego nie zrobił. Ma alibi. - Pierwsze słyszę - zdziwił się Argyll, przy czym nie uszło jego uwagi, że George mówił niespotykanie cicho. - Wiem - rzekł tamten. - Ale bardzo szybko sam się o wszystkim dowiesz. Co do tego nie ma wątpliwości. To pewne. Nawet ja wiem, że on tego nie zrobił. - Po czym obrzucając wszystkich w zasięgu słuchu wiele mówiącym spojrzeniem, skinął ponuro głową, zabrał nie dopite piwo i wrócił na swoje stałe miejsce w kącie. Argyll miał nieodparte wrażenie, że stary przekazał wiadomość. Pytanie tylko, dla kogo była przeznaczona. Bo na pewno nie dla niego. Wszystko wyjaśniło się o dziesiątej jeszcze tego samego wieczoru, gdy cała trójka sprzątała ze stołu w pokoju, wynosząc naczynia do kuchni. Kolacja była niezła, choć początki nie zapowiadały się najlepiej. Poprosili Flavię, żeby ugotowała makaron, i choć upierała się, że trudno uznać ją za eksperta w gotowaniu, ostatecznie uległa. Mary Verney żywiła niezłomne przekonanie, że wszyscy Włosi mają wrodzony talent do gotowania makaronu. Po pierwszym daniu musiała chyba nieco zrewidować swoje stanowisko. A potem rozległ się dzwonek u drzwi. - Nagle późne i niespodziewane wizyty stały się bardzo popularne - zauważyła Mary, wstając, by przygotować się do długiej drogi do drzwi wejściowych, wiodącej przez salon i hol główny. Była to trwająca kilka minut wyprawa, wróciwszy z której, wsunęła tylko głowę przez drzwi, by wezwać pozostałą dwójkę do saloniku, jedynego w miarę wygodnego miejsca w domu. - To Sally - wyjaśniła, prowadząc ich przez ciemny hol. - Żona barmana. Nie mam pojęcia, czego chce. Ale feudalnie jestem zobowiązana jej wysłuchać, a ponieważ dotyczy to zdaje się Geoffreya, pomyślałam sobie, że chcielibyście przy tym być. Sally, żona barmana, stała w płaszczu, wyraźnie czując się bardzo niezręcznie. Rozluźniła się nieco dopiero, gdy Mary usadowiła ją wygodnie przy kominku, i przy wtórze uspokajających odgłosów obdarzyła matczynym uśmiechem. - Powiedziałam, że boli mnie głowa i zostawiłam Harry’ego, żeby sam pozamykał - powiedziała. - Bardzo przepraszam, że tak panią nachodzę, ale... och! Na widok Flavii i Argylla mina zdecydowanie jej zrzedła. - Co się stało? - Chyba coś mi się pomyliło. Myślę, że powinnam już iść. - Wybij to sobie z głowy - rzekła zdecydowanym tonem Mary. - Skoro chcesz porozmawiać ze mną na osobności, ta dwójka może sobie iść na spacer. - Och, sama nie wiem - odparła Sally, teraz już do reszty niepewna siebie i przerażona. Żałuję, że w ogóle przyszłam. Ale pomyślałam sobie, że może pani powie mi, co mam zrobić... - No właśnie - rzekła Mary, nie wiadomo czemu wcale nie zdziwiona. - Myślę też, że skoro oczekujesz ode mnie rady, to równie dobrze możesz opowiedzieć wszystko pannie di Stefano. Na niej możesz polegać. - A on? - spytała Sally, wskazując na Jonathana. - On plotkuje z George’em. Bez przerwy. Mary wyszła do holu i gwizdnęła przeraźliwie, dla właściwego efektu wkładając dwa palce do ust. Gwizd rozszedł się po wielkich pokojach z siłą syreny przeciwlotniczej, a odpowiedzią było przytłumione szczekanie i radosny tupot psich łap. Mary zdjęła z wieszaka płaszcz Argylla i rzuciła właścicielowi. - Jonathanie, bardzo proszę. Zrób to. Taka drobna przysługa w interesie spokoju we wsi. Zabierz Fredericka na jego ustawowo zagwarantowany wieczorny spacer. Spacerek! Spacerek! - zawołała do zwierzaka, który właśnie w radosnym oczekiwaniu pojawił się w drzwiach. - To sprawa między kobietami - dodała, nie uszło bowiem jej uwagi, że pomysł wzbudził w Argyllu znacznie mniejszy entuzjazm niż we Fredericku. - Wróćcie za pół godziny. Gdy Jonathan dochodził już do furtki, Flavia spoglądała na nieszczęsną kobietę wzrokiem wyrażającym - jak miała nadzieję - dodające otuchy współczucie. Sally zbliżała się do czterdziestki, twarz miała obrzmiałą i bladą od zbyt wielkiej ilości niezdrowego jedzenia i zbyt wielu godzin spędzonych za barem w pubie. Mimo to była bardzo ładna. Gdyby trochę o siebie zadbała, przemknęło Flavii przez myśl... Ale, jak nieustannie powtarzał jej Jonathan, podobne rzeczy nie leżały w miejscowym zwyczaju. Bez względu na powód swojej wizyty, kobieta niezbyt paliła się, by go wyjawić. Siedziała ponura i milcząca, ze wzrokiem wbitym w dywan, niezdolna przemówić. - Może ci pomogę - odezwała się Mary. - Przyszłaś w sprawie Gordona, prawda? - Och, proszę pani, tak - pośpiesznie odparła Sally. Zupełnie jak gdyby starsza kobieta wybiła szpunt z beczki. Słowa zaczęły płynąć potokiem. - On nie zrobił nic złego. Chyba wszyscy wiedzą, że czasem coś ukradnie i że jest popędliwy. Ale nie, żeby aż tak. - Policji ten pomysł najwyraźniej się podoba - powiedziała Mary. - Ale się mylą. Wiem o tym. - A to czemu? Sally znowu popadła w milczenie. - Ponieważ był wtedy z tobą? O to chodzi? Sally skinęła głową i przerażona podniosła wzrok. - Opowiedz nam, co się stało - odezwała się Flavia. - Może najpierw powinnam coś wyjaśnić - wtrąciła Mary. - Gordon jest mężem Louise. Dawniej Louise Barton. Córki George’a. Dlatego właśnie Sally nie chciała, żeby Jonathan to usłyszał. Wówczas Sally rozpoczęła swoją opowieść. Prostą i nieskomplikowaną. Oboje z mężem pracowali za barem tylko w czasie największego ruchu. W weekendy zatrudniali pomoc, ale zwykle sami dawali sobie radę. W porze lunchu i wieczorami stawali za barem na zmianę. W dniu śmierci Forstera kolej przypadła na Harry’ego, jego żona zaś miała wieczór wolny. O ósmej, gdy zaczynał się największy ruch i wiadomo było, że Harry będzie zajęty aż do zamknięcia, Gordon wyszedł z pubu, poszedł na tył domu i wspiął się po rynnie do jej pokoju. Został tam, póki z dołu nie rozległ się ostatni dzwonek, wtedy zniknął tak samo, jak się zjawił. - Rozumiem - rzekła Flavia, uznając, że lepiej trzymać się faktów, niż zagłębiać w motywy. - Był więc z tobą od ósmej do jedenastej? - Tak jest. - Co daje mu alibi na czas, w którym być może Forster został zamordowany. - Tak - przytaknęła Sally. - Widzi pani? To właśnie chciałam powiedzieć. - Uważam, że najprościej będzie, jeżeli sama opowiesz o wszystkim policji. W ten sposób będziesz to miała z głowy. - Pani myśli, że oni nic nie powiedzą? Aresztowali Gordona i będą go musieli wypuścić. Powiedzą dlaczego, a pod koniec tygodnia cała wieś będzie o wszystkim wiedzieć. - Moja droga Sally - rzekła ze smutkiem Mary. - Jedynymi ludźmi w całym Norfolk, którzy nie wiedzą o tobie i Gordonie, są twój mąż i żona Gordona. Czyżbyś nie była tego świadoma? Sally, wyraźnie wstrząśnięta, przyłożyła rękę do ust. - Nie - wyjąkała. - Cóż, ja wiem. A nie należę do najbardziej wścibskich osób we wsi. - Przepraszam bardzo - wtrąciła się Flavia w tę spowiedź. - Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego Gordon nie powiedział o tym policji? Nie wygląda na to, żeby miał zbyt dużo do stracenia. - Bo... - zaczęła z oporami Sally. - Bo co? - rzuciła ostro Mary, dostrzegając coś, co Flavii najwyraźniej umknęło. - Bo Gordon widział, jak George wychodził z domu Forstera. - Ach! - wykrzyknęła zatroskana Mary. Flavia wyprostowała się na krześle. Nie było potrzeby, aby się wtrącała czy mówiła cokolwiek. Mary Verney okazała się śledczym znacznie od niej lepszym. Stopniowo udało się Mary wydobyć z Sally, że Gordon szedł od siebie, mijając po drodze dom Forstera, i zobaczył, jak wychodzi z niego George. Wybiegł ze spuszczoną głową, wyraźnie poruszony i zły na coś. Sally pokręciła głową. - Wtedy nie zwrócił na to uwagi. Ale następnego ranka, kiedy Gordon dowiedział się, co się stało, zaczął się martwić, czy przypadkiem George nie zrobił czegoś okropnego. Wie pani o jego domu. - I raczej niż go wydać, wolał siedzieć cicho, mimo iż sam został aresztowany. Ładnie z jego strony - niespodziewanie podsumowała Mary. Flavia westchnęła. Z trudem rozumiała ciężki wschodnioangielski akcent i czuła się nieco speszona tym, w jaki sposób lukrowana fasada angielskiej wsi tak naprawdę okazuje się krucha i nieprawdziwa. Z drugiej strony przypomniała sobie niektóre znane jej włoskie miasteczka. Kazirodztwo, maltretowanie żon i masowe rodzinne morderstwa zdawały się wszędzie jednakowo urozmaicać monotonię prowincjonalnego życia. Nachyliła się do przodu. - Ale to było przed ósmą, prawda? Musiało być. Sally kiwnęła głową. - Tak. Jak szedł do pubu. Koło siódmej. - Nie ma więc czym się martwić. Jedno, czego policja zdaje się pewna, to to, że Forster na pewno umarł dopiero po dziewiątej. Może nawet później. Zeznanie Gordona w żaden sposób nie obciąży George’a. Zwłaszcza że nie miał przecież motywu. - Cóż, niestety, motyw był - rzekła pani Verney. - A przynajmniej można tak powiedzieć. Jonathan nie wspominał ci, że Forster groził mu wysiedleniem? - Ach. - George mieszkał tam przez całe życie i wcale mu się to nie podobało. Prawdę powiedziawszy, nienawidził Forstera i nieraz zdarzało mu się mówić godne pożałowania rzeczy. - Na przykład: „Zabiję tego drania”? - W zasadzie to miał na ogół na myśli. - Rozumiem. I niejeden to słyszał? Mary Verney przytaknęła. Flavia zastanowiła się przez chwilę. - W takim razie policja i tak prędzej czy później się o tym dowie - powiedziała w końcu. - Gordon musi z nimi porozmawiać. Jeżeli dowiedzą się wszystkiego sami, oskarżą go o utrudnianie, czy jak się to tam u was nazywa. Co do ciebie zaś, Sally, radziłabym, żebyś powiedziała o tym Gordonowi. Nie ma sensu, żebyś się w to jeszcze bardziej angażowała. Policja ma ważniejsze sprawy niż zawracanie sobie głowy podobnymi drobiazgami. Sally kiwnęła niechętnie głową i wstała. - Lepiej już będę wracać - powiedziała. - Bo inaczej Harry zacznie się zastanawiać, gdzie przepadłam. - Chcesz, żebym zamieniła z George’em słówko? - spytała Mary. - Jestem pewna, że nic się za tym nie kryje, ale byłoby lepiej, gdyby miał gotowe wytłumaczenie. Mogłabym mu to podsunąć. - Och, naprawdę? - ucieszyła się Sally. - Od razu byłoby mi lepiej. - Z przyjemnością. Wtedy Gordon będzie mógł opowiedzieć wszystko, ciebie w to nie mieszając. Flavia uśmiechnęła się zachęcająco, a Mary odprowadziła do drzwi wyraźnie uszczęśliwionego gościa. - Bez przerwy coś się tutaj dzieje, prawda? - zagadnęła Flavia, gdy Mary wróciła do pokoju i usadowiła się przy kominku, by nieco się rozgrzać. - Na to wygląda - zgodziła się z nią pani domu. - Zdziwiło to panią? - spytała Flavia. - Że Gordon jest niewinny? Ani trochę. - Chodzi mi o George’a. - O, i to bardzo. Do tego stopnia, że nie wierzę w to ani przez chwilę. Zdecydowanie wierzę w życzliwość ludzkiej natury, o czym Jonathan zapewne ci wspominał. Poza tym są jeszcze spalone papiery. Jakoś nie wydaje mi się, żeby stał za tym George. - Forster nie żyje. - Nie żyje, to prawda. Ale czy został zamordowany? Poza tym wydawało mi się, że chciałaś, aby miało to coś wspólnego z obrazami. A może teraz główną podejrzaną stała się biedna Jessica? - Robimy, co w naszej mocy, wie pani o tym. - Wiem. Przepraszam. Zaczynam z wolna tracić do tego cierpliwość. Nie wiecie, czy Geoffrey został zamordowany, tak jak nie wiecie, czy był złodziejem. Po cóż więc się w tym grzebać. I tak już w całej wsi aż wrze. Nie możecie przecież podejrzewać każdego po kolei. - Śledztwo w sprawie Forstera byłoby prowadzone tak czy inaczej, nawet bez naszego udziału. A jeżeli to panią pocieszy, powiem, że policja zaczyna powoli tracić zapał. Ja zresztą też. - No i dobrze. 13 Tegoż wieczoru, gdy dochodzące zza okna odgłosy miasta z wolna zamierały, a godzina szczytu zmierzała do nieuchronnego końca, siedzący za biurkiem w swoim gabinecie generał Bottando czuł się bardziej niż nieco tylko sfrustrowany. Ciężko się pogodzić, myślał sobie, że śledztwo posuwa się doskonale do przodu bez naszego udziału. Człowiek czuje się z tego powodu stary i zbędny. A był to, rzecz jasna, jego słaby punkt, tym bardziej że Argan za wszelką cenę starał się, aby oficjalna strategia zaczęła podążać za tym właśnie tokiem myślenia. Chwilowo jednakże ten problem odsunął się na dalszy plan, chociaż Bottando podejrzewał, iż jest to tylko cisza przed ostateczną burzą. Poza skromną notatką ponaglającą do podjęcia bardziej zdecydowanych działań w sprawie napadu rabunkowego na galerię przy via Giulia, sekretarka Argana doniosła, że ostatnio komputer jej szefa milczał; memoranda wytykające bezprawne działania Wydziału Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki przestały krążyć. Stało się tak zapewne dlatego, że atmosfera była już wystarczająco zagęszczona. Zadziwiał też stopień poinformowania przeciwnika. Wiedział, że Flavia spotkała się z della Quercią, wyspowiadała Sandana, domyślił się też prawdziwej przyczyny jej wyjazdu do Anglii. Teraz z kolei, przeszedłszy delikatną metamorfozę, Bottando naiwnie trzymał się swoich głupawych teoryjek, dawał wiarę skazanemu przestępcy, ponieważ w ten sposób je potwierdzał, na dodatek wysłał swoją posłuszną dziewczynkę do Anglii, narażając wydział na potężne koszty, a wszystko to służyło ostatniej, desperackiej próbie utrzymania się na swoim stołku. Cóż, wszystko to prawda, patrząc z odpowiedniego punktu widzenia. Skąd jednak miał wszystkie te informacje? Kto mu ich udzielał? Bottando, mający zmysły wyostrzone jak człowiek walczący o życie, sądził, iż wie. Paolo. Dobry chłopiec, pomyślał nieco protekcjonalnie, ale trochę za bardzo mu się śpieszyło. Dlatego też uznał, że przejście na stronę zwyciężającego Argana z całą pewnością nada jego sprawom szybszy bieg. Czyżby Bottando go zaniedbywał? Być może. W tej chwili jednak to, co dobre i złe, było nieistotne. Argan miał swojego biurowego kreta. Pytanie, co z tym fantem począć? Na razie nic. Będzie musiał poczekać. Kłopot w tym, że im więcej Argan sporządzał drobnych notatek, tym bardziej Bottando - aczkolwiek z wielkimi oporami - miotał się, wściekał i protestował, dochodząc do przerażającego wniosku, że być może jednak obrzydliwy Argan miał mimo wszystko rację. Może on, Bottando, istotnie traci kontakt z rzeczywistością. Z tym ostatnim mógłby się jeszcze ostatecznie zgodzić, ale wcześniejsza propozycja tak drastycznie przeczyła fundamentalnym prawom natury, że aż mu się w głowie kręciło od bezgranicznego zdumienia. Po raz chyba tysięczny wyciągnął swoje zapiski i raz jeszcze przeczytał je od początku do końca, szukając luki, przez którą on i reszta wydziału mogliby się jakoś przecisnąć. Forster zamieszany w kradzież obrazu w 1963 roku we Florencji, Giotto numer jeden. Luźno powiązany ze zniknięciem Pollaiuola ze Szkocji w 1976, Giotto numer trzynaście. Powiązany z kradzieżą Fra Angelica z Padwy w 1991, Giotto numer dwadzieścia sześć. Trzy powiązania, każde pojawiające się nie wiadomo skąd, na przestrzeni niespełna tygodnia. Można by rzec, iż na ochotnika. To właśnie przyprawiało Bottanda o ból głowy, wywoływało strzykanie w kościach i przeczucie, że coś tu jest nie tak. Zbyt duży zbieg okoliczności jak na kogoś, kto - jeżeli był to Giotto - tak skutecznie zacierał za sobą wszystkie ślady przez pół wieku, by nagle i niespodziewanie wszędzie wystawiać swoje lepkie palce. Była też oczywiście druga strona medalu. Jeśli dobrze się przyjrzeć, nic absolutnie nie wskazywało, że Forster cokolwiek ukradł. Ani nie był specjalnie bogaty, ani wystawnie nie żył. Nikt też nigdy nie udowodnił, żeby choć raz przebywał w pobliżu miejsca kradzieży. Bottando pokręcił głową i zazgrzytał zębami. Zorientował się, że zaczyna rezygnować z walki. Zaszył się tutaj i spokojnie siedział, czekając, aż los go pokona. To za mało. Pora stanąć w szranki. Zacznie od Fancelli, później zajmie się Sandanem. Uśmiechnął się do siebie i poczuł, jak wraca mu dobre samopoczucie. Jeden problem już się rozwiązał. Wsunął papiery do teczki i dziarskim krokiem wymaszerował z gabinetu. Jego sekretarka poszła już do domu, zostawił więc dla niej notatkę: „Dwie sprawy”, nabazgrał. „Po pierwsze, proszę zadzwonić do Florencji i kazać im przygotować Sandana na spotkanie ze mną. Będę u nich jutro o dziesiątej rano. Po drugie, proszę zadzwonić do Argana i przeprosić go w moim imieniu, ale zostałem wezwany. Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Skontaktuję się z nim po powrocie”. Uczyniwszy w ten sposób pierwszy krok do przejęcia kontroli nad swoim wszechświatem, Bottando wyszedł. Wystarczyło wyruszyć w drogę, by Bottando poczuł się lepiej. Jazda samochodem, rozmowy z ludźmi, chwytanie życia oburącz. W tym właśnie tkwił problem, myślał sobie, niedbale parkując samochód w zastrzeżonej strefie w centrum Florencji i umieszczając znak „policja” w widocznym miejscu na desce rozdzielczej - zbyt długo tkwił za biurkiem. Nie zmartwił się nawet tym, że pierwsze spotkanie z panią Fancelli nie przyniosło żadnych efektów poza potwierdzeniem, iż Flavia wykonała kawał porządnej roboty. Schorowana kobieta powtórzyła swoją opowieść w zasadzie słowo w słowo, a oburzenie wywołane samym wspomnieniem Forstera wydało mu się prawdziwe. Również odnalezione w miejscowym ratuszu świadectwo urodzenia jej syna, obciążające - by tak rzec - Geoffreya Forstera, było całkowicie przekonujące. Nie zaszkodziło jednak sprawdzić. Na tym właśnie polegała policyjna robota, i to jej zasad bronił. Tak naprawdę nie chodziło o Argana. W pewnym sensie, filozofował sobie, zmierzając ku siedzibie carabinieri, gdzie przetrzymywano Sandana, paskudnik miał w zasadzie rację. On, Bottando, rzeczywiście tracił rozeznanie. Powody były jednak inne niż te, które podejrzewał Argan. Po prostu zbyt długo zajmował się pisaniem memorandów i siedzeniem na tyłku, zostawiając innym - Flavii - ciekawą robotę. Nie otrząsnąwszy się jeszcze z refleksyjnego nastroju, wszedł do celi, w której na przymocowanym do ściany, składanym łóżku siedział ze skrzyżowanymi nogami zdegustowany Sandano. Bottando opadł ciężko na stojące naprzeciw krzesło i uśmiechnął się promiennie do aresztanta. - Sandano. - Pan generał. Jestem pod wrażeniem. Sam wielki szef składa mi wizytę. By dręczyć mnie bez powodu. - Wiesz równie dobrze jak ja, że nigdy nikogo nie dręczymy bez powodu - odparł spokojnie Bottando. - Powód zawsze się znajdzie. - Och - westchnął zawiedziony złodziejaszek. - A więc jednak się pan dowiedział. Pewnie od mojej babci. Słysząc to, Bottando lekko się zdenerwował. Czego się dowiedziałem?, zapytał sam siebie w duchu. Czy Flavia nie wspominała kiedyś, że wygląda trochę jak krętacz? - To prawda - odparł pewnie, w nadziei, iż wrodzony talent Sandana do przegrywania rozwiąże problem. - Bardzo odpowiedzialna obywatelka. Teraz chcę usłyszeć całą historię. Mimo że i tak już ją znam. Wiesz przecież, na dłuższą metę ci się to opłaci. Pełna współpraca. Sandano chwilę przyglądał mu się ze złą miną, potem westchnął potężnie, jeszcze się zawahał, w końcu uległ. - No dobra, niech będzie. Ale niech pan nie zapomina o obietnicy Flavii. - Nie zapomnę. - Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Kradnę, zgoda. Ale żeby napadać nocnych stróżów? To nie ja. Ja tylko prowadziłem ciężarówkę. O czym on, do diabła, gada?, zastanawiał się gorączkowo Bottando, starając się jednocześnie nadać swojej twarzy wyraz ponurej dezaprobaty. - Widzi pan, nie zapłacił. Włamaliśmy się do szopy na terenie wykopalisk, zabraliśmy wszystkie posążki i dostarczyliśmy je zgodnie z umową. A kiedy mój brat zgłosił się po zapłatę, ten facet kazał mu spadać. Coś tam poszło nie tak i nie miał jeszcze forsy. Ale to nie ja wróciłem i wjechałem samochodem przez okno, i nie ja je zabrałem, żeby pan nie myślał. Chcę tylko, żeby pan wiedział. Ja tak nie robię. Zresztą i tak wtedy byłem już z powrotem we Florencji. - Zgoda - rzekł lekko zdumiony Bottando. - Ten facet, jemu się wydaje, że wszystko może, drań. Zwinął całą kasę do własnej kieszeni. Dlatego on to zrobił. - No, jeszcze zobaczymy. - Istny dureń z tego biednego Sandana. Kto to słyszał, żeby jakiś przestępca śpiewał wszystko nie pytany? - Skoro jesteś już w takim nastroju do zeznań, może opowiedziałbyś mi co nieco o Fra Angelicu? - O Fra Angelicu? - Florencki malarz. Z okresu renesansu. Znaleziony w bagażniku twojego samochodu. Przypominasz sobie? - Och, o to panu chodzi. Powiedziałem prawdę. Powiedziałem tej pańskiej dziewczynie... Bottando uniósł rękę. - Jedna rada, drogi chłopcze. Tylko nie dziewczynie. - Nie? - Nie. Nigdy. - OK. No więc powiedziałem Flavii prawdę. Ja go nie ukradłem. - Wiem, że nie ty. - No to o co pan pyta? - Chcę jeszcze raz usłyszeć twoją wersję. Ja. Zaczynaj. - No, wszystko to prawda, co powiedziałem Flavii. Nigdy nie ukradłem tego obrazu. Po prostu nie poszczęściło mi się na granicy. - Tak? - Ale powiedziałem, że to moja sprawka, bo carabinieri zaproponowali mi układ. - I wtedy pojawił się ten człowiek, Forster, żeby o tym porozmawiać? - Mówiłem przecież. Jakieś trzy, cztery miesiące później. I wiem, że całą sprawę zatuszowano. Nigdy nie trafiła do gazet, no nie? - Rozumiem. Pojawił się więc. A potem? - Przyszedł i zapytał, co się stało. Chciał usłyszeć o kradzieży, przekazaniu i co poszło nie tak. Więc mu powiedziałem, a on na to, że mu przykro, że poszedłem siedzieć za coś, czego nie zrobiłem, i że jeżeli będę chciał oczyścić swoje imię, wycofując zeznanie, on nie ma nic przeciwko temu. I dał mi trochę pieniędzy. Ale to też już mówiłem. - Ale nie powiedział, że on to zrobił? - No nie. Nie dosłownie. - Skąd więc wiesz, jak się nazywał? - Powiedział mi. I dał mi swoją wizytówkę, na wypadek gdyby coś mi umknęło i chciałbym się z nim skontaktować. - Dał ci swoją wizytówkę, rozumiem. Możesz mi go opisać? - Nie jestem najlepszy w takich sprawach. Trochę niedowidzę ... - W takim razie powinieneś nosić okulary. Postaraj się. Pamiętasz o babci? - Dobra. Był Anglikiem, jak już mówiłem. Koszmarnie kaleczył włoski. Pod sześćdziesiątkę, może nieco starszy. Gęste włosy, ciemnobrązowe, prawie czarne... dobrze ostrzyżony. Średnio ubrany. Średniego wzrostu, dobrze zbudowany jak na swój wiek. - Średnie to, średnie tamto - zauważył kwaśno Bottando. - Bardzo jesteś dokładny. Żadnych cech charakterystycznych? Blizn po pojedynku, coś w tym rodzaju? - Nie zauważyłem. Staram się jak mogę. - Oczywiście. Ktoś więc dobrowolnie wyjawia ci swoje nazwisko, wręcza ci wizytówkę, odwiedza cię w więzieniu, pyta o mnóstwo rzeczy, o których powinien wiedzieć, jeżeli to on ukradł obraz. Ty zaś uważasz, że on jest na pewno za tę kradzież odpowiedzialny. Pewnie musiałeś sobie pomyśleć, że jest równie głupi jak ty, co? Sandano zrobił obrażoną minę. - Wizytówkę zapewne wyrzuciłeś? - spytał Bottando, po czym nie zaskoczony pokiwał głową, gdy Sandano przyznał, iż rzeczywiście tak się stało. - Giacomo, proszę cię. Wysłuchaj mnie jak przyjaciela. Przyjmij dobrą radę. - Jaką? - Zostań uczciwym człowiekiem. Znajdź sobie pracę. - Wszyscy mi to mówią. Nawet ten sędzia. - I powinieneś ich posłuchać. Jeszcze ostatnia sprawa. Te posążki. Co się z nimi stało? Gdzie są? Sandano jakby się zawstydził. - No, nie daj się prosić. Nie lepiej mieć to z głowy? Nikomu nie powiem. - Obiecuje pan? - Obiecuję. - Są pod łóżkiem mojej babci. Musi pan wiedzieć, że jeżeli ona... Rany, znowu to zrobiłem. Bottando kiwnął głową i uśmiechnął się do niego. - Dobrze ci radzę, daj sobie z tym spokój. „Cudowny facet”, mruknął do siebie pod nosem, wychodząc. Jak tylko przemyślał sobie wszystko przy drinku w pobliskim barze, natychmiast zadzwonił do Flavii i opowiedział jej o Fra Angelicu. Jego interpretacja wcale nie przypadła jej do gustu, tym bardziej, że najwyraźniej była to prawda: jak stwierdził Bottando, takie są skutki niedoceniania głupoty klasy przestępców. - Dureń - skwitowała, gdy skończył. - Kiedy następnym razem trafi w moje ręce... - Możesz go sobie dręczyć do woli, ale poza godzinami pracy. Rozumiesz jednak, co to oznacza, prawda? - Jeżeli Forster ukradł ten obraz, po jakiego diabła przychodził do Sandana? O co mu chodziło? - W tym cały kłopot. W dalszym ciągu można całą tę sprawę przedstawić jako czysty wytwór mojej wybujałej wyobraźni. Zwłaszcza jeśli mi jeszcze powiesz, iż jego śmierć wcale nie ma nic wspólnego z jego interesami. Czy to właśnie chcesz mi powiedzieć? - To tylko teoria, ale całkiem niezła. - To mamy problem. Same poszlaki. Możesz się o coś postarać? Obojętne co. Najlepiej by było, gdybyś dowiodła, że spożytkowany przez ciebie czas i pieniądze nie były totalnym marnotrawstwem środków wydziału, co zaakceptuje nie tylko stary, zdziecinniały lunatyk. - Ach, Argan. Właśnie miałam o niego zapytać. - Dokładnie - rzekł Bottando. - Któż by inny. Wygląda na to, że chwilowo się przyczaił. Być może doszedł do wniosku, że mieliśmy rację, podejmując śledztwo. Z całą pewnością przestał wykorzystywać to jako argument przeciwko mnie. Od kilku dni nie pojawiło się żadne memorandum. Ale jestem przekonany, że tylko patrzeć, jak wysmali kolejne. Wprost nie mogę się już doczekać. Na pewno jednak spełznie na niczym. Czy możesz sobie wyobrazić, żeby ludzie popierali takiego neptka, a nie mnie? Odkładając telefon, Flavia w milczeniu pokręciła głową. Biedny stary Bottando, pomyślała. Naprawdę zaczynał chwytać się brzytwy. Poza tym przyszła jej też do głowy inna, paskudna myśl. 14 Jedną z największych życiowych tragedii starszego wspólnika miejscowej praktyki lekarza rodzinnego było nadanie mu przez rodziców, państwa Johnson z Ipswich, na chrzcie imienia Samuel. Tragedią odrobinę mniejszego kalibru był fakt, iż od najmłodszych lat chłopiec marzył, by zostać lekarzem. Miał wrażenie, że przez całe życie ludzie uśmiechali się znacząco, gdy im się przedstawiał. Nie było chyba żartu na temat Boswell, którego by nie usłyszał po wielekroć. Uwagi wielkiego leksykografa dotyczące lekarzy znał tak dobrze, jakby wyszły spod jego pióra, prześladowały go bowiem nieustannie. W rezultacie doktor Samuel Johnson, lekarz medycyny, stał się człowiekiem zrezygnowanym. Przedziwnym też zbiegiem okoliczności dorastając, coraz bardziej upodabniał się do osiemnastowiecznego omnibusa, zmory jego życia. Był niski, okrąglutki i rozmamłany, w marynarce wiecznie poplamionej zeschłym jedzeniem i okularach zawsze tkwiących pod dziwnym kątem na czubku nosa. Miał również skłonność do opryskliwości wobec ludzi nie znanych mu wcześniej, zakładał bowiem, iż prezentując im się jako osobnik gwałtowny, uprzedzi możliwe niefrasobliwe uwagi ze strony co bardziej bojaźliwych. Niestety, jako z natury leniwemu, uprzejmemu człowiekowi nie wychodziło mu to najlepiej, rezultat więc raczej był dziwaczny niż przerażający. Gdy w jego gabinecie pojawiła się Flavia, energicznie uścisnęła mu dłoń na powitanie, po czym nie proszona usiadła na krześle dla pacjentów. Podobne uprzedzające posunięcia uznał za zbędne, a to z całkiem prostego powodu: Flavia nigdy nie słyszała o Samuelu Johnsonie, nie miała też najmniejszego pojęcia, że jest coś choćby odrobinę zabawnego w fakcie, iż doktor nosi tak popularne w Anglii imię i nazwisko. Dla doktora Johnsona było to miłą odmianą, a że gość okazał się nadzwyczaj sympatyczną i urodziwą młodą kobietą, zachowywał się zupełnie nie po Johnsonowsku, a nawet odnosił się do niej w uprzejmy i cywilizowany sposób, który jego rodzina, przyjaciele i koledzy po fachu przyjęliby zgoła z zakłopotaniem. Flavia jednak była tym zachwycona, a rubaszny chichot i spojrzenie spod grubych krzaczastych brwi, ponad oprawkami okularów, uznała za urocze. Nieco się zdumiała, gdy - jakby niezbyt przyuczony do porządku - rozlał sobie herbatę na koszulę i w roztargnieniu, nie przerywając rozmowy, wytarł ją końcem krawata, złożyła to jednak na karb ekscentryczności. Jednym słowem, nadzwyczaj im się miło gawędziło, a doktor Johnson ze zdziwieniem stwierdził, że bardzo mu zależy, by okazać się czarującym, co normalnie raczej mu się nie zdarzało. Flavia złożyła mu wizytę z czystej desperacji, za wszelką cenę starając się znaleźć każdy, najdrobniejszy nawet szczegół, który przybliżyłby jej stosunki łączące Forstera i Veronicę Beaumont. Teza Argylla była w założeniu świetna, jak dotąd jednak zaprowadziła ich donikąd. A cokolwiek tych dwoje łączyło, bez wątpienia miało w sobie coś dziwnego: znali się we Włoszech, lecz znajomości nie kontynuowali. Następnie, ponad dwadzieścia lat później Forster pojawia się ponownie, otrzymuje pensję, która kompletnie przekracza możliwości finansowe panny Beaumont, za pracę całkowicie zbędną. Tak to przynajmniej wyglądało. W porządku, być może rzeczywiście wykorzystywał swoją pozycję do prania kradzionych obrazów. Czy jednak panna Beaumont rzeczywiście była aż tak szurnięta, że niczego się nie domyślała? Problem w tym, że źródła informacji były raczej znikome. Pani Verney, zanim odziedziczyła po kuzynce, odwiedzała ją nader rzadko, teraz zaś co do szczegółów zachowywała wyjątkową powściągliwość. Innych krewnych było niewielu, o przyjaciołach nie wspominając. Poza pastorem - mało spostrzegawczym człowiekiem, nie potrafiącym rzucić zbyt wiele światła podczas policyjnego przesłuchania, i kucharki, również niewiele wiedzącej, a to z powodu, iż w domu spędzała zaledwie kilka godzin dziennie - nikt panny Beaumont nie znał zbyt dobrze. Lecz Veronica Beaumont chorowała, a to oznaczało lekarzy, co z kolei prowadziło do doktora Samuela Johnsona, lekarza medycyny. Lekarze na ogół bywali nieźle poinformowani. Kłopot w tym, że równie często niechętnie się swą wiedzą dzielili. Na szczęście jednak ten rumiany jegomość w marynarce poplamionej jajkiem chętnie służył pomocą. W istocie, rzekł, panna Beaumont była jego pacjentką od czasu, gdy przed mniej więcej pięcioma laty jego poprzednik przeszedł na emeryturę, choć zasadniczo nie dolegało jej nic takiego, na co on mógłby ją leczyć. Jej śmierć była prawdziwą tragedią, choć on sam nie był nią szczególnie zaskoczony. Aczkolwiek nie był psychiatrą, to jednak... - O ile mi wiadomo, zmarła z przedawkowania. Nie mylę się, prawda? Skinął głową. - Tak brzmi raport koronera i nie jest to żadną tajemnicą. Zażywała tabletki nasenne. Któregoś dnia wzięła ich za dużo i umarła. - Celowo? Doktor Johnson zdjął okulary i wytarł je czystym końcem koszuli, założył je ponownie, zapomniał już jednak o doprowadzeniu koszuli do porządku. - Oficjalnie doszli, tak mi się zdaję, do wniosku, że nie ma powodu myśleć, iż nie był to zwykły przypadek. - A nieoficjalnie? - Tego rodzaju tabletki mogą mieć przeróżne działanie w połączeniu z alkoholem, jest więc to możliwe. Osobiście jednak - i proszę pamiętać, iż znałem ją od wielu lat - szczerze wątpię, żeby celowo chciała sobie odebrać życie. Bez wątpienia była trochę niezrównoważona. Ale nie w ten sposób. Dlatego wolę myśleć, iż był to nieszczęśliwy wypadek. - Niezrównoważona? Pani Verney twierdzi, że była nienormalna. - Nie, nie - zaprotestował doktor. - Tylko biedacy są nienormalni. Choć w rodzinie Beaumontów zdarzały się pewne niegroźne dziwactwa. Było to jeszcze, zanim ja nastałem, ale z tego, co słyszałem, matka pani Verney była nieco krnąbrna. W następnym pokoleniu padło na biedną Veronicę. - W jakim sensie była niezrównoważona? - Przywidzenia, stany lękowe, nałogi. Tego rodzaju sprawy. Może brzmi to poważnie, ale popadała w to tylko od czasu do czasu. Całymi latami potrafiła zachowywać się całkowicie normalnie, a potem nagle dostawała - jak określała to rodzina - małego ataku. Co zawsze było z wielką dyskrecją trzymane w tajemnicy. - Ale co konkretnie utrzymywali w takiej tajemnicy? Doktor Johnson pogroził palcem. - Tutaj ryzykujemy, iż przekroczymy granicę tajemnicy lekarskiej. Jeśli chce pani dowiedzieć się czegoś więcej, proszę spytać panią Verney. Ja nie mogę nic zdradzić. - Nie może mi pan, doktorze, dać choćby najmniejszej wskazówki? Doktor Johnson zmagał się przez chwilę ze swoim lekarskim sumieniem. - Pochodziła z rodziny nie tak już bogatej jak niegdyś, choć według mnie wciąż więcej niż zamożnej, lecz postrzeganie w tej materii jest względne. Ona nauczyła się, że nigdy nie stać jej na to, co w przeszłości było w rodzinie traktowane jako oczywiste. Większość czasu godziła się z tym pokornie. Gdy jednak nastawały okresy gorsze... Tu znowu zmagał się przez chwilę. - Chyba stawała się zawistna. I to bardzo. - ??? - Wręcz pożądliwa. - Słucham? - Proszę mi wybaczyć. Nie powinienem był tego mówić. Będzie pani musiała zapytać o szczegóły kogoś z rodziny. Zresztą ja sam dowiedziałem się wszystkiego tą drogą. Panna Beaumont mnie się raczej nie zwierzała. - Nie. Chwileczkę. Chce pan powiedzieć, że ona kradła? Czy to właśnie, niezmiernie dyskretnie, pan sugeruje? Posunęła się jednak za daleko. Typowo lekarskim zwyczajem splótł ręce i stał się bardzo oficjalny. - Ujęła to pani zbyt ogólnikowo i niezbyt dokładnie - rzekł. - W istocie wątpię, by podobna postać choroby rzeczywiście istniała. Z całą pewnością nie jakaś konkretna, o możliwych do określenia i przewidzenia symptomach. - Poza skłonnością do kradzieży. Doktor Johnson zakasłał, zmieszany sposobem, w jaki to ujęła. - Bo kradła, prawda? - O ile mi wiadomo - powiedział z ociąganiem, zaraz się jednak opanował. - Tu parę rękawiczek, tam puszkę łososia. Niektóre domy handlowe w Londynie zdążyły już do tego przywyknąć. Tak przynajmniej powiedziała mi pani Verney. Najwyraźniej w późniejszych latach to na nią właśnie spadł obowiązek wyjaśniania tych niezbyt przyjemnych incydentów. Nie, nic już więcej na ten temat nie powiem. W żadnym razie nie jestem psychiatrą, ona była moją pacjentką tylko przez kilka ostatnich lat. Wszystkie te informacje pochodzą od członków rodziny i będzie się pani musiała zwrócić do nich. Co chyba zupełnie zrozumiałe, starali się tego nie rozgłaszać. - Rozumiem - powiedziała zdumiona Flavia. - Tak naprawdę chciałam pana zapytać o nią i Geoffreya Forstera. Johnson jakby się zezłościł i Flavia pomyślała, że być może znowu porusza tematy objęte tajemnicą lekarską. - Miał na nią wpływ najgorszy z możliwych - powiedział jednak doktor. - Panna Beaumont była słabą i łatwowierną kobietą, a on bezwstydnie nią manipulował. Jestem przekonany, że mając na względzie wyłącznie własne korzyści. - Żeby sprzedawać to, co znajdowało się w Weller House? - Szczegółów nigdy nie poznałem. Wiem natomiast, że odkąd podstępnie zdobył jej względy, proszono go wciąż o więcej, lecz nigdy nic z tego nie wynikało. Gdyby nie pani Verney, która starała się utrzymać go jakoś w ryzach, sprawy potoczyłyby się jeszcze gorzej. Oczywiście ona niewiele mogła zdziałać. Zdaje się, że pod koniec doszło do poważnej kłótni pomiędzy nimi dwiema na temat wpływów pana Forstera. Po śmierci Veroniki, pani Verney próbowała jakoś naprawić wyrządzone szkody. Niestety, z dość nikłym skutkiem. - Chodzi panu o George’a Bartona? Między innymi? - Tak. Forster przekonał pannę Beaumont, by przekazała kilka z pozostałych jej domów firmie budowlanej, której on był właścicielem. W założeniu miał je wyremontować i sprzedać, a zyskami podzielić się z nią. Sądzę, że dalsze domy także miały być przepisane. Forster wmówił jej, że w ten sposób unikną podatków, czy jakieś podobne bzdury. Na szczęście nie doszło do tego. Osobiście wątpię, czy kiedykolwiek odzyskała chociaż pensa. Pani Verney poświęciła mnóstwo czasu na naprawę wyrządzonych szkód, ale z mizernym skutkiem. George Barton miał zostać wysiedlony i ona niewiele mogła na to poradzić. - Rozumiem. Wracając jednak do rzekomej próby samobójczej. Czy jest jakiś powód, dla którego miałaby się wtedy pozbawić życia? - Nic takiego nie przychodzi mi na myśl, chociaż w przypadku depresji żaden powód nie bywa potrzebny. Ona zaś, co muszę powiedzieć, podatna była na depresję. Miała skłonności hipochondryczne, ale przez ostatni rok - a nawet dłużej - była naprawdę poważnie chora. - To znaczy? - Latem 1992 roku miała lekki udar. Może nie zagrażający bezpośrednio życiu czy prowadzący do kalectwa, ale na pewno się przeraziła - zawsze łatwo ją było przestraszyć. Niezbyt dobrze znosiła przeciwności losu. Mnóstwo czasu spędzała w łóżku i rzadko ruszała się z domu. Osobiście uważam, że była w znacznie lepszej kondycji, niż na to wyglądało, i trochę ćwiczeń na pewno by jej nie zaszkodziło. Nigdy jednak nie chciała mnie słuchać. - Czy w chwili śmierci była w depresji? Głębszej niż zwykle? Doktor Johnson chwilę się nad tym zastanowił. - Być może. Chociaż gdy widziałem ją po raz ostatni, powiedziałbym, że była raczej zła. Co także nie było czymś wyjątkowym: często złościła się na różne rzeczy - socjalistów, złodziei, jak była uprzejma określać klasy niższe - fiskusa. Jednak co wówczas tak ją zezłościło, nie umiem powiedzieć. Być może coś w związku z panem Forsterem. Ale powtarzam, wątpię, by to było przyczyną jej śmierci. Flavia wstała i ponownie uścisnęła mu dłoń. - Dziękuję panu, doktorze. Był pan bardzo uprzejmy. Przeciwnie niż Flavia, Argyll postanowił zrobić sobie wolne popołudnie. Ponieważ w zasadzie niewiele miał do roboty, a zainteresowanie Włoszki Forsterem zdawało się maleć, więc swój czas spędzał pośród obrazów. Niewielki miało to związek ze sprawą, on jednak głównie chciał się im przyjrzeć i sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Zawsze istniała szansa, że zwykłym fatalnym zrządzeniem losu coś zostało przeoczone. Zapominając więc o złodziejach i mordercach, z dwoma spisami inwentarzowymi w ręce spokojnie przechadzał się po domu, starając się dopasować obrazy wymienione w spisach do tych wciąż jeszcze wiszących na ścianach Weller House. Okazało się to zdumiewająco proste; oba spisy były dosłownie identyczne, a sądząc po łatwości, z jaką odnajdywał kolejne wymienione w nich obrazy, coraz mocniej podejrzewał, że przez ostatnie piętnaście lat nie zdejmowano ich nawet, by je odkurzyć. Być może wisiały tak od czasu, gdy w osiemnastym, czy dziewiętnastym wieku zostały kupione. Tak właśnie troszczył się o nie Forster. Zajęcie nie okazało się szczególnie opłacalne: spisy obejmowały siedemdziesiąt dwa obrazy i tyleż właśnie, w krótkim czasie, naliczył na ścianach domu. Pięćdziesiąt trzy były portretami rodzinnymi. Wiedział jedynie, że to portrety, tak bowiem były brudne i pociemniałe, że w żaden sposób nie potrafił stwierdzić, kogo przedstawiały; w wielu przypadkach ich oczyszczenie kosztowałoby więcej, niż same były warte. Szczególnie przygnębiająco przedstawiała się jadalnia, wspaniała wykładana dębową boazerią sala, która powinna rozbrzmiewać delikatnym pobrzękiwaniem kryształów, skrzypieniem mahoniowej podłogi i dyskretnymi krokami lokaja. Zamiast tego, okna były zasłonięte, była ciemna, zaniedbana i unosił się w niej nikły zapach stęchlizny. Ogromne lustro nad kominkiem pękło na pół i tak sczerniało, że nic się w nim nie odbijało. Z drugiej strony też nie bardzo miało się co odbijać: oświetlenie nie działało i choć Jonathan próbował podnieść żaluzje, okazało się, że są zabite na stałe. Podobizny znamienitych przodków, które miały spoglądać z góry na biesiadujących i przypominać im o długowieczności rodu, teraz nie były niczym więcej jak ciemnymi plamami w wyblakłych pozłacanych ramach. Przyglądając im się z bliska i usiłując odczytać nieliczne napisy na ramach, Argyll domyślił się, iż przedstawiały sześcioro siedemnastowiecznych członków rodziny Dunstanów, dawnych arystokratycznych właścicieli, uratowanych poprzez niechętnie zawarte małżeństwo ich córki, Margaret Dunstan, z londyńskim kupcem o nazwisku Beaumont - niskiego pochodzenia, lecz obrzydliwie bogatym. Niewielki portret Margaret Dunstan-Beaumont był przypuszczalnie pędzla Knellera i prawdopodobnie jedyny, za który udałoby się uzyskać względnie przyzwoitą cenę. Był jednak tak niewyobrażalnie zabrudzony, iż z trudem tylko dawało się rozpoznać w nim portret. Argyll zgadywał jedynie, że przedstawiał młodą kobietę, co jednak również wydawało się wątpliwe, choć przyznać musiał, iż oglądanie go przy migotliwym światełku zapałki nie pozwalało zbyt dokładnie docenić wszystkich jego subtelności. Mimo to nie wydawało mu się, iż mógłby to rzeczywiście być Kneller. Przynajmniej w tym przypadku rzeczoznawca się nie mylił. Rezygnując z dalszych oględzin z obawy przed utratą wzroku, Jonathan pomyślał, iż czas był najwyższy, by pojawił się kolejny bogaty kupiec, gotów uzupełnić rodową szkatułę. Szkoda, że Mabel nie wywiązała się ze swoich obowiązków. Bliski już bowiem był czas, dumał dalej, odhaczając na liście kolejne obrazy, gdy jej córce przyjdzie wszystko sprzedać. Uporawszy się z tym, wrócił na poddasze, by sprawdzić kolejne dwa obrazy, rzekomo tam się znajdujące. Były tam rzeczywiście. Miały być w równie złym stanie i tak samo bez wartości, i po raz kolejny nie mógł Argyll mieć żadnych zastrzeżeń co do przenikliwości ludzi wezwanych do wyceny. Po obejrzeniu wszystkiego wrócił do przeglądania zawartości zgromadzonych na strychu pudeł, w nadziei, iż może w jakiejś starej księdze rachunkowej uda mu się natrafić na szczegóły dotyczące pochodzenia obrazów. Czasem jedna data wystarczy, by wartość dzieła uległa dramatycznej zmianie. Niestety, nadzieje okazały się płonne. Otworzył jedno pudło, stwierdził, że zawiera zdjęcia ze ślubu Veroniki, i odłożył je, wzdragając się na widok ówczesnych fryzur. Zajrzał do następnego. I następnego, i jeszcze następnego, z wolna - jak odkrył - cofając się w przeszłość, do czasów, gdy rodzina dość miała pieniędzy, by kupować obrazy. Piąte pudło zawierało starą księgę, z napisem na okładce świadczącym, iż dotyczy małżeństwa Godfreya Beaumonta z Margaret Dunstan. Nigdy nic nie wiadomo, pomyślał Argyll, przeglądając rachunki kosztów oraz listę otrzymanych prezentów i upominków; marzenie każdego historyka badającego sieć stosunków wiążących angielskie społeczeństwo. Dunstanowie byli co najmniej dobrze skoligaceni: hrabiowie, książęta i baroneci, wszyscy zjechali się, by życzyć biedaczce pomyślności. Nawet dworzanie wysokiego szczebla, z wyrazami życzliwości od króla. Nawet hrabia Arundel, który z typowym skąpstwem pożałował na prezent. Podczas gdy inni obdarowali młodą parę futrami i cennymi tkaninami, nie wspominając już o wiejskich domach, on przysłał, co w księdze zostało sucho odnotowane, „anatomia Sgr Leoni”. Hurra! Można sobie głowę dać uciąć, że szczęśliwy pan młody całą noc świętował, otworzywszy podarek. Pewnie jednak nie. Chociaż, pomyślał nagle Argyll, czując, jak nagle zaczyna go ssać dziwnie w żołądku, może jednak powinien był. Wyprostował się na krześle, głęboko odetchnął i uświadomił sobie coś, co zabolało go tak, jakby nagle piorun w niego strzelił. A nawet uświadomił sobie dwie rzeczy, choć jak się jednak okazało, w niewłaściwej kolejności. Z chwilą, gdy uzmysłowił sobie, że Arundel zmarł w 1646 roku, wobec czego Margaret Dunstan musiała wyjść za mąż wcześniej, znaczenie tego faktu jeszcze do niego nie dotarło. Myśli, które naprowadziły go do tej informacji, miały związek z pamiętaną mgliście historią kolekcjonerstwa. Hrabia Arundel był największym kolekcjonerem w Anglii; skupował najlepsze dostępne obrazy, kierując się nieomylnym wyczuciem. Co zaś najważniejsze, łączyły go interesy z niejakim Pompeo Leonim. Który to Pompeo Leoni sprzedał mu, o czym dzisiaj wie prawie każdy, szkice Leonarda da Vinci. Dokładnie siedemset. Argyll wysilił pamięć. Szkice przepadły w czasie wojny domowej, lecz sześćset z nich odnaleziono, zupełnie przypadkowo, na dnie starej komody w zamku Windsor prawie sto pięćdziesiąt lat później. Wciąż się tam znajdują; pozostała setka jednak znikła bez śladu. Myślał dalej, łącząc pisemne dowody z własną wiedzą i świadectwem własnych oczu. I z każdą chwilą nabierał coraz większego przekonania. W końcu był tak pewny, jak dotąd niczego w życiu, że od tej chwili brakowało już tylko dziewięćdziesięciu dziewięciu szkiców. Ten jeden natomiast znajdował się w sypialni z przeciekającym, rozmokłym sufitem. W rzeczy samej anatomiczny. I całkiem niezły jak na prezent ślubny. Bóg jeden wie, ile może być dzisiaj wart. Może nawet on nie ma o tym pojęcia: upłynęły dziesiątki lat, odkąd coś podobnego trafiło na rynek. Pora się przejść, uznał Jonathan. Przetrawić to wszystko. 15 Powrót Bottanda do niewielkiego gabinetu do najmilszych nie należał. Jak większość ludzi zwykł zakładać, że rzeczywistość istnieje jedynie w zasięgu jego wzroku i słuchu; wszystko inne natomiast, według niego, zamierało w bezruchu na czas jego nieobecności. Jeżeli nie było go w biurze przez cały prawie dzień, spodziewał się, że po powrocie wieczorem wszystko będzie zasadniczo w takim samym stanie, w jakim rano zostawił. Niestety, teoria ta okazała się srodze chybiona, gdyż wróciwszy tegoż właśnie dnia, stwierdził, że prawie wszyscy działali niezwykle aktywnie od chwili, kiedy rankiem opuścił Rzym. Co gorsza, okazało się, iż Argan wykorzystał jego nieobecność, by wprawić się nieco w kierowaniu biurem. - Paskudne włamanie w Neapolu - poinformował go odrażający jegomość, ledwo Bottando wszedł do swego gabinetu, stwierdzając, że przeciwnik panoszy się przy jego własnym biurku. - W czasie, gdy pana nie było. - Doprawdy? - rzucił sucho Bottando, bezceremonialnie przeganiając go z krzesła i biorąc je na powrót w posiadanie. - Tak. W czasie pańskiej nieobecności zająłem się wszystkim. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? Bottando machnął ręką gestem mającym oznaczać: „ależ proszę bardzo”. - A niedaleko Cremony obrabowano kościół. - Ponownie zajął się pan wszystkim, czy tak? Argan przytaknął. - Uznałem, że tak będzie najlepiej. Zwłaszcza że pan był tak bardzo zajęty. - Tak, tak. - A jak tam dochodzenie? - ciągnął dalej Argan, pomrukując jak kot igrający z rannym ptakiem. - O które dochodzenie panu chodzi? - W sprawie Giotta. - Dobry Boże! A gdyby pod moją nieobecność ktoś ukradł także Asyż? Czy i tym by się pan zajął? Argan uśmiechnął się złośliwie. - W pewnym sensie. Dzisiaj po południu rozmawiałem z kimś z kontroli budżetu. - Doprawdy? Mam nadzieję, że nie okazało się to stratą czasu? - Cóż, szczerze mówiąc, była to niezbyt miła rozmowa. Był szczerze zatroskany, podobnie jak wielu ludzi z departamentu budżetu. No, wie pan, martwi ich współczynnik kosztów do wydajności w naszym wydziale. - Co oznacza, że według nich powinniśmy łapać więcej złodziei. Cóż, mają absolutną rację. - To świetnie. Dostrzegłem jednak w jego tonie nutkę złośliwości. Ciekawe, za czyją sprawą, pomyślał Bottando. - No, ale zna mnie pan. Lojalność. Dlatego też przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł, jakbyśmy się tu mogli ich pozbyć. My? Zdziwił się w duchu Bottando. Teraz się dowiem. - Oczywiście, powinienem był się z panem skonsultować. Skoro jednak nie było pana na miejscu... - Zajął się pan wszystkim. - Otóż to. Mam nadzieję, że nie przeszkadza to panu. Bottando westchnął. - Poinformowałem ich więc, że całkowicie błędnie postrzegają nasz wydział jako mało wydajny. Dodałem też, że generał pracuje właśnie nad niezwykle ważną sprawą, której rezultaty będą zupełnie wyjątkowe. Co nieco zdradziłem im o Forsterze, wyjaśniłem też, ile czasu i wysiłku wkłada pan w ściganie tego człowieka. - Naprawdę? - Wobec czego oni poprosili o spotkanie na najwyższym szczeblu w celu omówienia tego z panem. Jutro? O czwartej? - Ach tak? - Tak. Tak bardzo chcą usłyszeć, w jaki sposób namierzył pan tego człowieka, że sam minister zjawi się, by być naocznym świadkiem pańskiego triumfu. - Wprost nie mogę się już doczekać. - Podobnie jak i ja - zapewnił go Argan. - Niewiele jest rzeczy równie satysfakcjonujących jak możliwość wysłuchania sprawozdania eksperta na temat zalet wypływających z doświadczenia. Będzie to niezwykłe interesujące. Podczas gdy Flavia kończyła rozmowę z doktorem Johnsonem i szła na policję, by raz jeszcze sprawdzić wszystkie fakty, nie zdradzając przy tym - miała przynajmniej taką nadzieję - zbyt dużo ze swej strony, Argyll wybrał się na przechadzkę, korzystając z chwili słońca. Miał wiele do przemyślenia i, jak to zwykle bywa w podobnych okolicznościach, włóczył się bez celu, niczemu specjalnie się nie przyglądając, co chwilę bowiem pogrążał się w zadumie. Myśli jego krążyły głównie wokół Leonarda. W jaki sposób i na powiedzieć o nim Mary Verney? Przez chwilę rozważał, czy nie zataić przed nią wszystkiego, zmyślając historyjkę, że rysunek tak bardzo przypadł mu do gustu, iż chciałby go mieć i gotów jest zapłacić za niego nawet pięćdziesiąt funtów. Aż tyle wart nie jest, ale... Szybko jednak odrzucił ten pomysł. On tak nie postępował. Nie mógłby, inaczej bowiem znienawidziłby sam siebie po wsze czasy, nawet za samą tylko próbę. Będzie jej więc musiał powiedzieć prawdę i żywić nadzieję, że za jego sprzedaż zaoferuje mu godziwą prowizję. Sama zaś mogłaby spłacić wszystkie długi i zostałoby jej jeszcze dość na odbudowę domu. Jednocześnie opowie o wszystkim Flavii. Przynajmniej będą mieli co świętować przed powrotem do domu, skoro sprawy nie udało im się rozwikłać. Zmierzał w kierunku kościoła, licząc, iż odrobina wysiłku pomoże mu się pozbyć pretensji do samego siebie, że nie jest bardziej podstępny i pozbawiony skrupułów. Zawsze uważał, że nie ma nic lepszego niż dobry kościół, by podnieść człowieka na duchu w podobnej sytuacji, minął więc bramę i wszedł na dziedziniec, gdzie na tablicy ogłoszeń wisiała lista dyżurów w kościele (George Barton w pierwszą niedzielę, Henry Jones w drugą, Młody Witherspoon w trzecią, a Stary Whiterspoon w czwartą), informacja sprzed pięciu miesięcy o spotkaniu komitetu parafialnego i zawiadomienie o wiejskim festynie w drugą sobotę lipca (z informacją, iż łaskawie otworzy go pani Mary Verney, której nazwisko zostało przekreślone, a jego miejsce zajął proboszcz), a także zakaz używania węży ogrodowych z powodu suszy. Przyjrzał się tablicy, przeczytał uważnie, by jednak zaraz o wszystkim zapomnieć. Wyczerpawszy to źródło informacji, ruszył dalej i przez dłuższy czas przyglądał się kamieniom nagrobnym. Na jednym leżały świeżo ścięte leśne kwiaty; Joan Barton, ukochana żona George’a, matka Louise i Alice. Obok spoczywał Harry Barton, ukochany brat George’a, mąż Anne. Urodzony w 1935 roku, zmarły w 1967. Młody, biedaczysko. Niezbyt długowieczna rodzina ci Bartonowie. Pogrążywszy się w odpowiednim do chwili melancholijnym nastroju, przechadzał się dalej obok marmurowych nagrobków z dwudziestego wieku, dziewiętnastowiecznych płyt z kamienia i kunsztownie rzeźbionych z siedemnastego i szesnastego stulecia. Niektóre zadbane były równie starannie jak podmiejskie ogródki, inne zaś preferowały wygląd niezbyt staranny. Wciąż pojawiały się te same nazwiska: dziesiątki Bartonów, całe generacje Brownów. Znalazł nawet męża Veroniki: Henry Finsey-Groat, ofiara nieszczęśliwego utonięcia, ukochany mąż, czule wspominany, zmarły w 1966. Prawdziwe chyba było tylko to ostatnie; napis powinien raczej głosić: „ofiara komicznego utonięcia”, a sądząc po zarośniętym i kompletnie zaniedbanym nagrobku, wątpliwe, by rzeczywiście był ukochanym i czule wspominanym mężem. Następnie poszedł Jonathan do kościoła, gdzie obejrzał dokładnie rząd tablic i osiemnastowiecznych pomników upamiętniających rozlicznych członków rodziny Beaumontów. Było ich całkiem sporo. Przyjrzał się prostej tabliczce ku czci Margaret Dunstan-Beaumont, tej od prezentu ślubnego i portretu Knellera,i i przeczytał, jak to zmarła w 1680 roku, mając lat sześćdziesiąt, szczerze opłakiwana przez rodzinę i tych wszystkich, którzy znali ją jako cnotliwą żonę, oddaną matkę piętnaściorga dzieci, hojną ofiarodawczynię ośmiu szylingów rocznie dla biednych członków parafii. Zastanowił się, co pojawi się na nagrobku Geoffreya Forstera; nawet przy szczerych chęciach do upiększania wspomnień o zmarłych, szczerze opłakiwany brzmiałoby niezbyt właściwie. Jak dotąd nie znalazł się chyba nikt, kto odczuwałby jego brak. Z wyjątkiem żony, która jako jedyna dobrze się o nim wyrażała. Choć trudno powiedzieć, czy była w tym szczera. Nagrobek Margaret Dunstan-Beaumont znajdował się przy zachodniej ścianie północnego transeptu, a urodę jego zakłócał jedynie stos ułożonych pod spodem parafialnych gazetek. Przejrzał na chybił trafił typową dla podobnych wydawnictw zawartość: loterie i przepisy, festyny i imprezy charytatywne, uroczystości dożynkowe. Rok w rok to samo: pierwsza kukułka, pogoda, łaskawe przemówienie panny Beaumont na otwarcie festynu. Typowa mieszanka rustykalnego mitu. Cudowna, dopóki nie trzeba z nią żyć. Wrócił do nagrobków, zwłaszcza tych co bardziej wystawnych z osiemnastego wieku, pełnych łacińskiej poezji i omdlewających panien wiodących prym w opłakiwaniu i chórze. Znacznie bardziej ostentacyjne niż skromne groby na cmentarzu. Joan Barton miała zwykłą kamienną płytę z wyrytym napisem, ci tutaj leżeli w suchym kościele, w blasku lamp, otoczeni ornamentami, cherubinami i peanami wychwalającymi ich dobroć za życia. Joan Barton jednak dostawała świeże kwiaty; nimi tylko od czasu do czasu zainteresował się przelotnie przygodny turysta. Co kto woli. Jonathan Argyll, turysta, tkwił w transepcie, dumając o śmierci i obrazach, gdy nagle poczuł na plecach mrowienie. Nie wiadomo, jak i skąd przyszło mu myśl, że Godfrey Kneller przybył do Anglii w latach siedemdziesiątych siedemnastego wieku. A Margaret Dunstan-Beaumont wyszła za mąż przed rokiem 1646, gdyż inaczej nie mogłaby dostać w ślubnym prezencie od Arundela szkicu Leonarda. Już docierało do niego, dlaczego myśl ta jest ważna, gdy po raz kolejny coś odwróciło jego uwagę. Zza niewielkich drzwi wiodących do pomieszczenia, w którym proboszcz trzymał swoje liturgiczne szaty, przechowywał zapasowe modlitewniki i puste wazony, dobiegł go szmer głosów. Jeden z nich wydał mu się znajomy. Argyll nie należał do osób wścibskich, a przynajmniej lubił tak o sobie myśleć, choć nieraz musiał przyznać, iż bywa dociekliwy. Dlatego też bardziej w celach dochodzeniowych niż ze zwykłego wścibstwa po cichutku zbliżył się do drzwi, by potwierdzić swoje domysły co do pochodzenia znajomego głosu. Szczerze wierzył, iż nie miał najmniejszego zamiaru podsłuchiwać, co zdecydowanie uważał za rzecz bardzo niegrzeczną. Skoro jednak chciał rozpoznać właścicieli głosów, było to nieuniknione, musiał więc - chcąc nie chcąc - usłyszeć, co mówią. Tylko wyjątkowy pedant mógł próbować oddzielić słuchanie głosów od słuchania słów, które głosy te wypowiadały. Dlatego też bez względu na to, czy kierowała nim zawodowa ciekawość czy też zwykłe wścibstwo, stał się Argyll świadkiem rozmowy, która toczyła się pomiędzy Mary Verney a George’em Bartonem. Pokonując wrodzoną niechęć do niedyskrecji, Argyll skupił całą swoją uwagę na wypowiadanych słowach. - Co więc, według ciebie, powinieneś zrobić? - dobiegł go czysty, melodyjny i grzeczny głos Mary Verney. - A bo ja wiem. Chyba nic. - Wiesz, że to bardzo poważna sprawa. Jeśli policja się dowie, pójdziesz do więzienia. I to na długo. Czy chcesz czegoś ode mnie? - O, nie. Nie wiem, o co pani chodzi. Tak sobie myślę, że dopóki pani nie zacznie gadać, wszystko będzie w porządku. Strasznie to głupio wyszło. Gdybym się z nim nie pokłócił, nie wypiłbym trochę za dużo. Nie wróciłbym tam i... - Tak, rozumiem. Ale wróciłeś i teraz tu ze mną rozmawiasz. Pozwól, że postawię sprawę jasno. Możesz z tym żyć? Nie chcesz pójść po prostu na policję i skończyć z tym? - Nie. Gdyby ten idiota Gordon chciał wziąć wszystko na siebie, wtedy bym musiał. To jasne. Nie pozwoliłbym, żeby poszedł do więzienia, obojętnie za jaką cenę. Wie pani o tym. Ale Gordona puścili. - Cóż, naprawdę nie wiem, co powiedzieć. - Doigrał się - powiedział George z nagłym przekonaniem. - Należało mu się. Wie pani co? Świat jest bez niego dużo lepszy. Odpłać pięknym za nadobne, tak mówię. Nie powinien mieć pretensji. Paskudny był z niego człowiek i sprawiedliwości stało się zadość, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Na pewno nie będę z jego powodu cierpiał na bezsenność. Choć rozmowa doprawdy była fascynująca, Jonathan dłużej nie słuchał. Poczuł, że zbiera mu się na kichanie, żeby więc nie zostać przyłapanym na gorącym uczynku przy drzwiach do zakrystii, cichutko wycofał się za grób i tam sobie ulżył. Później doszedł do wniosku, że wszystko to wina kwiatów. Bardzo były piękne i wspaniale świadczyły o oddaniu parafian, ale pyłki podrażniły mu nos. Tak czy inaczej, wszelka dalsza dyskusja została gwałtownie przerwana, gdy rozległo się potężne kichnięcie i echem odbiło po całym kościele. Po chwili pojawiła się Mary Verney, on jednak stał już wtedy w bezpiecznej odległości, nieświadomy niczego, co się wokół niego działo, niezdolny oderwać wzroku od pochodzącej z połowy osiemnastego wieku tabliczki wychwalającej pod niebiosa cnoty sir Henry’ego Beaumonta, kupca i dobroczyńcy, z głębokim żalem opłakiwanego przez wszystkich, którzy mieli szczęście znać go za życia. - Och, witam - odezwał się swobodnie tonem, w którym w jego mniemaniu aż nadto wyraźnie dźwięczała fałszywa nuta zdumienia. - Myślałem, że jestem tu sam. Skąd się pani wzięła? Mary Verney, po raz pierwszy odkąd ją poznał, wydawała się zdenerwowana. - Sprzątałam trochę - odparła. - W zakrystii. Gdy mówiła, wydało się Jonathanowi, że słyszy cichutki odgłos zamykanych drzwi z zakrystii na dziedziniec. George Barton salwował się ucieczką. - Nie miałem pojęcia, że jest pani tak bogobojną parafianką - paplał bez sensu. - Bo nie jestem. Ale każdy swoje musi odpracować. Oczekują tego. - Ach, rozumiem. Dobrze, że mieszkam w mieście i niczego nie muszę odpracowywać. To niewątpliwa zaleta. Cudowny; kościół, prawda? - Rzeczywiście, piękny. Za pieniądze z wełny. Widziałeś już nasze krzesła na chórze? Argyll musiał przyznać, iż jeszcze do nich nie dotarł. Przyszedł dosłownie przed chwilą, powiedział w nadziei, iż pani Verney zrozumie. Chyba mu się udało, bo wyraźnie się rozluźniła. Towarzyszył jej cierpliwie, podczas gdy ona oprowadzała go po chórze (jedne z najpiękniejszych siedzeń tego typu w kraju, z czternastego wieku, podłokietniki rzeźbione w liście, podstawa w potwory, ptaki i scenki z wiejskiego życia). Doprawdy bardzo piękne, lecz nawet Argyll, zazwyczaj nie wyobrażający sobie niczego równie interesującego jak piękne siedzenia na chórze, tym razem silił się na uwagę. 16 Po rozmowie z Mansteadem i miejscową policją Flavia wróciła niezadowolona i w posępnym nastroju. Wszystko sprowadzało się w zasadzie do tego, że policja w Norfolk odkłada sprawę Forstera ad acta, przynajmniej do czasu, gdy nie pojawią się jakieś nowe, przekonujące dowody. Dość mieli, jak uprzejmie jej wyjaśnili, roboty z innymi złodziejami i mordercami: na podobną sprawę po prostu brakowało im czasu. - Musisz zrozumieć - tłumaczył jej Manstead lekko przepraszającym tonem. - Nawet nie potrafimy dowieść, że Forster został zamordowany. A przynajmniej nie dość przekonująco. A na to, czy był złodziejem... - Także nie macie dowodów? Co ze ślubem u Dunkelda? - Myślę, że była to nasza jedyna szansa. I nic. Pokazaliśmy im nawet jego fotografię, w nadziei, że może coś im zaświta, ale tu także pudło. W sumie niczego innego się nie spodziewałem po tylu latach, ale nie możesz nam zarzucić, że nie próbowaliśmy. - Wiem - przyznała zrezygnowana Flavia. - I pewnie na waszym miejscu postąpiłabym tak samo. Doceniam i wdzięczna jestem za wasze starania. - Jak mówiłem, gdybyśmy mieli cokolwiek... - Tak. Naprawdę bardzo dziękuję. A tak przy okazji, Veronica Beaumont była na liście gości, prawda? Manfred zwrócił się do inspektora Wilsona, który skinął potakująco głową. - Zgadza się. Podobnie jak, zdaje się, wszyscy z Burke’s Peerage*. [Burke‘s Peerage - regularnie wydawana w Brytanii książka, zawierająca krótkie życiorysy członków brytyjskiej arystokracji i innych utytułowanych osób.] - Rozumiem. A przypadkiem nie przesłuchaliście jeszcze raz George’a Bartona? - Owszem, za co tylko tobie możemy podziękować. Obawiam się jednak, że zięć osłaniał go zupełnie niepotrzebnie. Rzeczywiście widział tego wieczoru Forstera, ale było to na długo przed jego śmiercią. A potem poszedł do córki. O czym, rzecz jasna, Gordon by wiedział, gdyby nie uganiał się za tą Sally. Albo gdyby przynajmniej George z nim rozmawiał. - Co oznacza, że i w tym przypadku zmarnowaliście tylko czas. - Zgadza się. A i pani Forster nie okazała się bez skazy. - To znaczy? - Dowiedliśmy, że wcale nie była wtedy w kinie. - O. - Właśnie. Jej mąż miał romans, uznała więc, że czemu niby ma być gorsza... - Jezu, jeszcze i ona. - Otóż to. Wystarczy trochę pogrzebać. No, ale przynajmniej mogliśmy ją skreślić. - Rozumiem. Chciałabym się jeszcze dowiedzieć, czy kiedy przesłuchiwaliście ją po raz pierwszy, wiedziała, że podejrzewamy, iż jej mąż jest złodziejem? Manstead podał jej kilka kartek. - Sama zobacz. To była tylko wstępna pogawędka. Gdzie pani była, co pani robiła? Ani słowa o żadnych kradzieżach. To wyszło dopiero później. W zasadzie dzisiaj rano. A ona powiedziała, że po raz pierwszy usłyszała o tym od ciebie. Może mówiła nieprawdę, ale jak mamy jej to udowodnić? W żaden sposób. A dopóki nie możemy... Po powrocie Flavia usiadła w holu, by telefonicznie zdać Bottandowi raport. Tam też znalazł ją Argyll, gdy z bolesnym wyrazem twarzy siedziała ze słuchawką przy uchu. - Będą tam wszyscy - powiedział jej Bottando, gdy całkowicie przejął kontrolę nad rozmową, wcześniej pozżymawszy się na zaplanowaną przez Argana ostateczną rozgrywkę. - Chcą poznać owoce mojego doświadczenia. Argan wprost nie posiadał się ze szczęścia. Dziwiło mnie właśnie, że siedzi tak cicho. Teraz już wiem czemu. Znowu przejrzałem jego dyskietki. Zdążył wysmażyć kolejne, bardzo szczegółowe memorandum na temat całej sprawy. Nie muszę ci chyba mówić, co w nim jest. - Stary głupiec, może by go tak spuścić do kanału? - zaproponowała Flavia, trochę niezbyt taktownie. Po drugiej stronie zapadła długa chwila ciszy. - To by było wszystko. - Jest pan bardzo spokojny. - A jaki niby mam być? Jestem przekonany, że wszystko będzie dobrze, kiedy przedstawię im swój punkt widzenia. Myślę, że mam w zanadrzu kilka asów. A co u ciebie? Flavia zastanowiła się przez moment. - Cóż, przykro mi o tym mówić... - Co takiego? - Sprawa Forstera była dość paskudna. Obawiam się jednak, że nie dam rady dowieść, iż to on był Giottem. A już na pewno nie do jutrzejszego popołudnia. Robię, co mogę, ale policja zamknęła dochodzenie. - A to czemu? - Ponieważ w zasadzie wszystko, co mają, jest równie mgliste jak poranna mgła. Na drugim końcu linii, w Rzymie, zapadła długa cisza. Generał musiał wiadomość przetrawić. - Cóż. Nie ma znaczenia. To nie twoja wina. Nie można stworzyć nie istniejących przestępców czy dowodów. Bardzo by mi pomogło, gdybyś mogła do jutra wrócić. Odłożyła słuchawkę i siedziała w milczeniu, pogrążona w rozważaniach nad różnymi nasuwającymi się opcjami, z których żadna nie przypadała jej specjalnie do gustu. - Biedny stary Bottando - skomentował Argyll. - Hm, myślę, że łudzi się co do poparcia, na które według siebie może liczyć. Osobiście przypuszczam, że nikt mu nie pomoże. Chyba traci wyczucie politycznej rzeczywistości. - Co zrobisz? Ściągnęła w zamyśleniu usta. - Co będę mogła - rzekła, lecz bez specjalnego przekonania, że to wystarczy. - Muszę wracać. Nie mam specjalnej ochoty patrzeć, jak będą staruszka palić żywcem, ale przynajmniej stanę po jego stronie. Chodźmy. Myślę, że mam co nieco do omówienia z panią Verney. I muszę się napić czegoś mocniejszego. Nieprzyjemne to uczucie zadawać niedwuznaczne pytania pani, która przyjęła nas pod swój dach, i to nie tylko dlatego, że może poczuć się obrażona i nagle pozbawić nas gościny. Przede wszystkim Flavia szczerze ją polubiła, była bowiem wielkoduszna, pełna życia i stanowiła doskonałe towarzystwo. Nie dało się jednak ukryć, że zegar tykał nieubłaganie. Flavia nadal nie miała żadnych dowodów, żywiła jednak przekonanie, oparte na zdobytych informacjach, że wiedziała, co naprawdę się stało. Problem polegał na tym, że świadomość, iż ma się rację, była równie niemiła jak kompletna niewiedza. - Ach, wróciliście - powitała ich Mary wesoło, gdy oboje wmaszerowali do kuchni. Szybko zamieszała jakąś miksturę w garnku, po czym równie szybko nałożyła pokrywkę. - Mam nadzieję, że dzień był owocny. Podniosła na nich wzrok i bacznie się im przyjrzała. - Oho, ho - rzekła. - Cóż za ponure miny. Tym razem rozmowa będzie poważna, czy tak? - Jeżeli to pani nie przeszkadza. Zdjęła fartuch, przerzuciła go przez oparcie krzesła i podniosła tacę ze szklankami i butelką. - To się nam może przydać - powiedziała. - Chodźmy więc do salonu. Przekonajmy się, co was dręczy. Bardzo opanowana, wyszła z kuchni i skierowała się na schody, z Flavią i niosącym tacę Argyllem podążającymi za nią krok w krok. Jonathan w pełni zgadzał się, iż sprawa jest niezwykle poważna, sam więc zajął się przygotowaniem drinków, podczas gdy panie sadowiły się w głębokich fotelach, szykując się do starcia. - No dobrze - zaczęła Flavia. - Opowiem pani, co się działo w dniu śmierci Forstera. Mniej więcej w porze lunchu Jonathan i Edward Byrnes jedzą wspólnie posiłek. O pół do trzeciej, czy coś koło tego, Jonathan dzwoni do Forstera i mówi mu, że chciałby z nim porozmawiać o obrazie. Kradzionym. Zaraz potem, przynajmniej na to wygląda, Forster wychodzi z domu i pędzi do Norwich, gdzie w banku opróżnia swoją skrytkę depozytową. Następnie wieczorem odwiedza go George Barton i obaj kłócą się zaciekle o zbliżające się wyrzucenie George’a z domu. George wychodzi i wtedy widzi go jego zięć, Gordon. Mniej więcej o dziewiątej Forster spada ze schodów i skręca sobie kark. Następnego dnia jego ciało znajduje Jonathan. W chwili śmierci Forstera Gordon zabawia się w łóżku z Sally, barmanką, George odwiedza córkę, a pani Forster jest ze swoim kochankiem. - Z kim? - przerwała jej zdumiona Mary. - To prawda. - Wielki Boże! Z każdą chwilą mam o niej coraz lepsze zdanie. - Tak. Chodzi o to, że nikt nie widział, nie słyszał, nie zwąchał, nie podejrzewał, nie przewidział ani nie domyślił się, że dzieje się coś złego. Do tego momentu, o ile zdążyłam się zorientować, miejscowa policja zgadza się ze mną. Jeśli chodzi o nich, sprawa śmierci Forstera jest zamknięta do czasu, aż nie pojawią się dowody, na podstawie których mogliby ją wszcząć na nowo. - Co za ulga - ucieszyła się Mary. - Wszyscy się ucieszą. - Dokąd nas więc to prowadzi? Wizyta Forstera w Norwich nie miała nic wspólnego z Jonathanem. Zmarł przez przypadek. Fakt, iż chciał z nim porozmawiać o Uccellu, również nie jest powiązany z jego śmiercią. Mary słuchała ze spokojnym zainteresowaniem, tym razem jednak nie przerwała Flavii. - Mimo to pewne dowody wskazują, że Forster był powiązany z kradzieżą obrazów. Trzy zeznania trzech osób, nie powiązanych ze sobą, wyraźnie na to wskazują. Jest jeszcze spalenie dokumentów Forstera, co możemy chyba przypisać pani Forster. Wróciła, dowiedziała się, że jej mąż nie żyje i że jest podejrzany o kradzieże na wielką skalę. Być może wie, że to prawda. Żeby więc uratować te niewielkie pieniądze, które jeszcze jej zostały, postanawia jednym zdecydowanym posunięciem zakończyć ten wątek śledztwa w sprawie śmierci Forstera. Koniec opowieści. Mary Verney w dalszym ciągu wydawała się zupełnie opanowana, choć może nieco przygnębiona tym raczej niezbyt zadowalającym wnioskiem. - Problem w tym - ciągnęła dalej Flavia - że chociaż wszystko to zdaje się idealnie do siebie pasować, niestety rozmija się z prawdą. - Och. Jesteś pewna? - Owszem, całkowicie. - Dlaczego? - Po pierwsze dlatego, że policja twierdzi, iż nie powiedzieli Jessice Forster, jakoby jej mąż był podejrzany o kradzieże. Twierdzą, że pytali ją tylko o sprawy związane z jego śmiercią. Być może wiedziała, że był złodziejem, ale w żaden sposób nie dali jej do zrozumienia, że ktoś jeszcze to podejrzewa, nie miała więc powodów, by zacząć działać. Skąd więc się dowiedziała? Zapadła długa chwila ciszy, podczas której Mary Verney wypiła swojego drinka do dna. Potem oświadczyła: - To proste. Ja jej powiedziałam. - Dlaczego? - A jak myślisz? Nie lubiłam jej specjalnie, ale życie z nim było wystarczającą karą jak na jedną osobę. Po co miał jej przysparzać cierpień jeszcze i spoza grobu? Chciałam biedaczce oszczędzić zamieszania, gdyby żądne zemsty ofiary postanowiły zabrać wszystko, co posiadała - czy też raczej, co on posiadał. Kiedy więc przyszła do mnie po południu, powiedziałam jej, że jeśli chce się w jakiś sposób ratować, musi działać szybko. Osobiście uważam, że udzieliłam jej słusznej rady. - Chwyciła więc zapałki i pobiegła? - Nie, ja to zrobiłam. Ona była na to zbyt niezdecydowana. Poprosiła mnie o radę, więc jej udzieliłam. Poprosiła o pomoc i też nie odmówiłam. - To poważne przestępstwo. Pani Verney zdawała się tym wcale nie przejmować. - Czy to coś zmienia? Flavia zmierzyła ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty. - Cóż za humanitarna postawa. Szkoda tylko, że to także nie jest prawdą. - Obawiam się, że tu nie masz racji. Myślałam, że krzyż mi pęknie od noszenia wszystkich tych papierzysk. - Nie o to mi chodzi. Mam na myśli pani motywy. Nie podsunęła jej pani pomysłu, żeby pozbyła się dowodów wskazujących, że Forster był złodziejem. I nie zrobiła pani tego w czasie jej odwiedzin. - Nie? - Nie. Zrobiła to pani, by ukryć fakt, iż nie ma żadnych dowodów, że był nieuczciwy. I zajęła się tym pani po naszym powrocie z Londynu, kiedy Jonathan powiedział, że musi raz jeszcze przejrzeć dokumenty, bo chce sprawdzić, co Forster stąd sprzedał. - Ale wtedy padało. - Kiedy przyjechaliśmy, właśnie przestawało. - Czemu miałabym to zrobić? Co ja z tym miałam wspólnego? - W dokumentach były prawdopodobnie dowody, że doił pani rodzinę bez opamiętania, a wy godziliście się na to, bo was szantażował. Groził, że wyjawi, iż pani kuzynka kleptomanka jeździ po całej Europie, kradnąc z różnych domów arcydzieła. - Na miłość boską! Cóż za wspaniały pomysł. Skąd ci przyszedł do głowy? - Wszystko na to wskazuje. - Na przykład? - Po pierwsze, Forster. Jakie mamy dowody na to, że kradł obrazy? Pomówienia trzech osób, jego rozmowę z Jonathanem i jego śmierć. Na pewno jednak nie żył jak ktoś, kto czerpie krociowe zyski z przestępstw. Wyraźnie cierpiał na brak pieniędzy i nic nie wskazywało na to, by coś gdzieś ukrył. Poza tym, gdyby rzeczywiście był naszym złodziejem, musiałby - kradnąc - spędzać w podróżach po Europie mnóstwo czasu, lecz według słów jego żony nie cierpiał wyjeżdżać i odkąd się tu sprowadzili, rzadko opuszczał Norfolk, z wyjątkiem jednodniowych wyjazdów do Londynu. Fakt, był we Florencji w czasie, gdy zniknął Uccello, podobnie jak pani kuzynka przebywająca wtedy na pensji della Quercii. Dosłownie tuż obok, mając nieograniczony dostęp do Palazzo Straga. Była też pani kuzynka na liście gości weselnych u Dunkeldów w 1976 roku, on natomiast nie. O pani kuzynce mówiło się, że czasem lubi to czy tamto ukraść, podczas gdy o Forsterze - aż do ubiegłego tygodnia - nigdy. Wszystko to za mało, by uniewinnić Forstera czy skazać pani kuzynkę. Weźmy jednak ich wzajemne stosunki. Wszystko wskazuje na to, że we Florencji go nie lubiła, później jednak sprowadza go tutaj do opieki nad swoimi zbiorami. Po co? Ta opieka w zasadzie była zbędna. Panna Veronica wypłaca mu pensję. Dosłownie darowuje mu dom i zaczyna przekazywać inne w sposób, dzięki któremu po jej śmierci staną się całkowicie jego. Tyle pieniędzy za tak niewiele. Jeżeli faktycznie był złodziejem, wszystko to nie trzyma się kupy. Natomiast jeżeli on szantażował złodzieja, wówczas staje się to jak najbardziej logiczne. Mary Verney pociągnęła łyk ze swojej szklanki i niemal czule popatrzyła na Flavię. Flavii natomiast nie umknęło, że po wysłuchaniu takiej farsy nie była ani oburzona, ani nawet zdenerwowana. - Rozumiem. Bardzo to interesujące. Do sądu bym jednak z tym nie poszła. Nawet doktor Johnson - choć taki z niego niedyskretny stary dureń - miałby kłopot z przekonaniem sędziów, iż ktoś tak roztrzepany, jak moja droga kuzynka, byłby zdolny do ułożenia planu, który przyczynił się do sukcesu waszego Giotta. W końcu same kradzieże to tylko jego część, prawda? - Oczywiście. Myślę jednak, że dlatego tak świetnie wszystko jej się udawało, ponieważ kradła na chybił trafił, znała wyłącznie podupadłych i zubożałych arystokratów, jak ona sama, których zbiory nigdy nie zostały ani porządnie skatalogowane, ani ubezpieczone. To Bottando z jej obłąkania uczynił metodę, a szaleństwo uznał za zapierający dech w piersiach talent. Jak się zaś pozbywała obrazów? Nie musiała. Robił to za nią Winterton. Słysząc to nazwisko, Mary okazała zdziwienie. - Winterton? Dlaczego właśnie on? - Droga pani - rzekła Flavia poważnie. - Stać panią na coś więcej. Wie pani doskonale, dlaczego on. Przecież to on właśnie przed trzema miesiącami zjawił się u Sandana, by wypytać go o kradzież Fra Angelica. Pod sześćdziesiątkę, może nieco starszy, ciemne włosy - oto, jak go opisał Sandano. Przecież to jak ulał pasuje do Wintertona, bo Forster był siwy i lekko łysawy. Niezłe pociągnięcie z tą wizytówką Forstera. - Może to przysługa starego przyjaciela rodziny? Flavia skrzywiła się, zniesmaczona takim brakiem inwencji rozmówczyni. - Kto daje drugorzędnemu handlarzowi miejsce w swojej luksusowej galerii. I kto ryzykuje swoją karierę, jeżdżąc do Włoch, żeby dawać złodziejom pieniądze, i miesza Forstera w kradzież Pollaiuola? Winterton nawet by o czymś takim nie pomyślał, gdyby po prostu nie został zmuszony. Nie w jego naturze leży wyświadczanie innym bezinteresownych przysług. Mało przekonujące. Może więc jednak powie mi pani, dlaczego? Proszę mi zaoszczędzić czasu i wysiłku na zgadywanie. - Może to i dobry pomysł - powiedziała Mary, popijając drinka. Po chwili odstawiła szklankę i zebrała się w sobie do ostatecznego, całkowicie szczerego wyznania. Przynajmniej, pomyślała Flavia, nie będziemy się już musieli przedzierać przez gąszcz kłamstw i uników. Jedno trzeba było Mary Verney przyznać: była bardzo rozsądna. I wiedziała, kiedy należy się poddać. - Całą swoją karierę postanowił zbudować na słabości mojej biednej Veroniki - powiedziała z westchnieniem. - Wiem, że pobierał bardzo wysoki procent. Tyle że ona, głupia, nigdy się na tym swoim przyzwyczajeniu niczego nie dorobiła. Tylko tyle, żeby jakoś wiązać koniec z końcem. Co zresztą było dla niej typowe. No bo skoro już człowiek postanawia być na bakier z prawem, niech przynajmniej zarabia na tym jakieś pieniądze, nie uważacie? - Czy zabicie Forstera zawsze było częścią planu? - Ależ skąd - powiedziała zdecydowanie pani Verney. - Gdybym chciała go zabić, zrobiłabym to już dawno i miała kłopot z głowy. Nie, ja tylko chciałam się go w jakiś sposób pozbyć. A tu się okazało, że jego śmierć, niestety, bardzo mi skomplikowała życie. - Jak to się stało, że Forster tak się was uczepił? - Poznał Veronicę we Włoszech, a kiedy ona ukradła Uccella, zaproponował jej pomoc w pozbyciu się go. Chciał w ten sposób zdobyć jej przychylność, podejrzewam jednak, że przy okazji całkiem nieźle się obłowił. Potem na całe lata ich kontakty się urwały, aż kiedyś poproszono go, żeby zajął się czyjąś kolekcją w Belgii. Całkiem nieźle sobie z tym poradził i zauważył, że z Pollaiuolem coś było nie tak. Ciężko się napracował, ale udało mu się dowiedzieć, jak się sprawy w istocie miały, i uciekł z wszystkimi dokumentami dotyczącymi jego sprzedaży. - To znaczy? - To znaczy po pierwsze, akt sprzedaży podpisany wspólnie przez Veronicę i Wintertona jako handlarza, który transakcję przeprowadził, a po drugie, zezwolenie na wywóz stwierdzające, że obraz pochodził z kolekcji Weller House. - Czy nie jest to dość ryzykowny sposób sprzedawania trefnych obrazów? - Najwyraźniej, skoro właśnie tu teraz siedzimy i o tym rozmawiamy - zauważyła sucho. - Kimże jednak jestem, by osądzać? Jak się trochę zastanowić, myślę, że można by powiedzieć, iż nie da się stwierdzić, do kogo obraz pierwotnie należał. Leżał w ukryciu przez dłuższy czas i w żaden sposób nie da się udowodnić, że nie pochodził z Weller House - wszak tutejsze spisy inwentarzowe nigdy nie były zbyt dokładne. Forster nabrał podejrzeń wyłącznie dlatego, że znał Veronicę wcześniej, a po śmierci wuja Godfreya przejrzał spis tutejszej kolekcji, wiedział więc, co się w niej znajduje - na pewno nie ten obraz. Cóż, mieli wyjątkowego pecha. Tak czy inaczej, Forster domyślił się, co się stało, i postanowił działać. Napisał do Veroniki list, przyjechał i wyłożył karty na stół: „Cześć, pamiętasz mnie? Znaliśmy się we Florencji. Jak kradłaś Uccella. Miło, że wciąż się tym zajmujesz. Tym razem Pollaiuolo, tak? Na dowód ja mam dokumenty. Ile jest wart?’’ Wtedy jeszcze nie wiedział zbyt wiele, ale jak już się tu zadomowił, nie potrzebował zbyt wiele czasu, żeby wszystkiego się domyślić. Zaczął od skromnych aluzji, prosił o przysługi, potem o pieniądze, na koniec zażądał domu. - Czy nie można było jakoś powstrzymać pani kuzynki? - Znowu pytanie do niewłaściwej osoby. Ja byłabym ją powstrzymała, ale nikt mnie o to nie poprosił. Kiedy wróciła z Włoch, o wszystkim opowiedziała wujowi, a on się przeraził. Zwrócił się do Wintertona. Osobiście uważam, że najprościej byłoby iść na policję i pomóc im w odzyskaniu obrazów. „Wybaczcie, Veronica miała jeden ze swoich lekkich ataków, wiecie, jak to jest”. Potem by się ją zamknęło i poddało fachowemu leczeniu. Lecz oczywiście moja rodzina nie rozumowała w ten sposób. Pierwsza rzecz, o której pomyśleli, to wstyd. Instynkt kazał im zatuszować całą sprawę, a Winterton tylko utwierdzał ich w przekonaniu, że to nie będzie trudne. Naprawdę wierzę, że nigdy nawet przez myśl im nie przeszło, że zostało popełnione prawdziwe przestępstwo. Takie rzeczy zdarzają się prymitywom jak Gordon Brown, Beaumontowie mogą co najwyżej być niedyskretni. A poza tym, jak się można domyślić, zatrzymali część pieniędzy Veroniki ze sprzedaży. Poza tym początkowo nikt nie przypuszczał, że może jej to wejść w nawyk. A potem było już za późno. Kiedy Veronica zdążyła zawiesić na ścianach kilka niewielkich zdobyczy, których potem Winterton elegancko się pozbył, kompromitacja byłaby zbyt duża. Produkcja fałszywych świadectw pochodzenia? Sprzedaż kradzionych dóbr? Czerpanie z tego korzyści? Jak mieliby to wytłumaczyć? Jedynym problemem był Forster, ale Winterton świetnie się spisał, tłumacząc mu, że ponosił winę w takim samym stopniu i jeśli ktoś piśnie słówko, prawdopodobnie wyląduje w więzieniu. Wszystko szło pięknie, dopóki Forster myślał, że zdarzyło się to tylko raz. Jak już mówiłam, Winterton po cichu zarabiał na tym wielkie pieniądze, po czym inwestował je w uczciwy handel obrazami. Na tym też nieźle wychodził, bo znał już najbogatszych klientów z najmniejszymi skrupułami. Jest draniem i snobem, ale na pewno nie głupcem. Przeciwnie niż Forster, który jak raz zaczął, nie wiedział, kiedy skończyć. Zdecydowanie przeholował, domagając się domu i całej reszty. Wiedział, że Veronica jest chora i już się widział panem Weller House. Wieczny karierowicz. Veronica była może szurnięta, ale nie do tego stopnia: on zaś zaatakował to, czego nie bała się bronić - rodową dumę. Zdecydowana była za wszelką cenę zatrzymać Weller w rodzinie Beaumontów, nawet gdyby w związku z tym ja miałabym go dostać. Zaparła się więc i powiedziała, że może robić, co chce. Forster odparł, że tak właśnie postąpi. Veronica zrozumiała, że mówi poważnie, i sięgnęła po pigułki, uznając to za jedyny sposób, żeby go powstrzymać. To jedna interpretacja. - Jaka jest druga? - Że Veronica postanawia się poddać, wyznaje wszystko i denuncjuje Forstera jako szantażystę. I że Forster ją morduje. - Czy to możliwe? Mary wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Trochę za bardzo mi to przypomina wiktoriański melodramat. - Kiedy w takim razie postanowiła pani rozpętać to wszystko? Ponieważ, jak przypuszczam, to właśnie pani namówiła Fancelli, żeby zgłosiła się do włoskiej policji? - Absolutnie nie. Nigdy nic podobnego nie przyszło mi do głowy. - Co się więc stało? Mary westchnęła ze znużeniem, po czym ze smutkiem pokiwała głową. - Zawsze stałam nieco z boku. Wiedziałam, że Veronica jest trochę zbzikowana, nigdy jednak nie miałam pojęcia, do jakiego stopnia. Zmarła, ja odziedziczyłam to miejsce i zorientowałam się, że finanse są w katastrofalnym stanie. Postanowiłam więc poszukać oszczędności, z których największą - i nie będę ukrywać, że najprzyjemniejszą - było pozbycie się Geoffreya Forstera. Wtedy złożył mi wizytę, a ja po raz pierwszy o wszystkim się dowiedziałam. Z początku wybuchłam śmiechem i powiedziałam, że nie wierzę w ani jedno słowo. Poradził mi, żebym zapytała Wintertona. Co też uczyniłam, a Winterton opowiedział mi całą historię. Wyobrażacie sobie, jaki to był to dla mnie szok. Odziedziczyłam posiadłość i nagle dowiaduję się, że tak naprawdę trafiła mi się dziurawa łajba, utrzymywana na powierzchni przez zabawiających się kradzieżami szaleńców, zadłużonych po uszy, ściganych przez fiskusa, na dodatek jeszcze szantażowanych. Słodki Jezu. Przeraziłam się nie na żarty. Przede wszystkim musiałam się dowiedzieć, czy Forster rzeczywiście ma wystarczające dowody. Winterton znalazł osoby, które mogłyby wiedzieć coś, co by jego słowa potwierdziło. Najgroźniejsi byli - poza nim samym - Fancelli i Sandano. Nie mieliśmy pojęcia, czy rzeczywiście coś wiedzą, ale za wszelką cenę należało to sprawdzić. Odwiedził więc ich oboje i upewnił się, że gdyby ktoś ich zapytał, zaprzeczą wszystkiemu, co wiąże się z Veronicą, przyznają natomiast, że według nich złodziejem był Forster. Ja natomiast zajęłam się dokumentami i zniszczyłam wszystkie, które mogłyby okazać się kompromitujące. A było tego całkiem sporo. Możecie mi wierzyć. - Forster jednak wciąż miał najważniejsze dowody w swojej skrytce bankowej - wtrąciła Flavia, teraz z zafascynowaniem przysłuchująca się opowieści. - Owszem. A my wciąż nie mieliśmy pojęcia, co to jest. Dlatego właśnie Winterton zdobył oświadczenia podpisane przez Fancelli i Sandana, stwierdzające mniej więcej to samo, co wam opowiedzieli - że wiedzieli, iż Forster był złodziejem, który ukradł obydwa obrazy. On miał oświadczenia wskazujące, że złodziejem jest Veronica, my mieliśmy oświadczenia stwierdzające, że złodziejem jest on. Zaproponował więc Forsterowi układ: jego dokumenty w zamian za nasze i pokaźna sumka na dowód, że nie żywimy do siebie urazy. - To właśnie ten interes, o którym wspominał żonie? - Tak sądzę. Poszukałam i znalazłam pieniądze, przygotowałam dokumenty i czekałam tylko, aż bank przeleje mi na konto ostatnie kilka tysięcy. Pozostało już tylko czekać, czy Forster się zgodzi. - I co się stało? - Wtedy rozpętało się piekło przez tę głupią, starą Fancelli. Bardzo jej się spodobał pomysł obciążenia Forstera kradzieżą Uccella. Po trzydziestu latach znalazła wreszcie sposób, żeby się zemścić. - Chwileczkę. Forster rzeczywiście był ojcem jej dziecka? - Hm? O, tak. To akurat wszystko było prawdą. I zachował się karygodnie. Pod tym względem dziecko wdało się w ojca. - To znaczy, że nie syn pani Fancelli płaci za dom opieki? Potrząsnęła głową. - Ja płacę. Czy też raczej Winterton. Niezła zapłata za jej oświadczenie. Na czym to ja stanęłam? - Zemście Fancelli. - A, tak. Problem polegał na tym, że zapragnęła zrobić to jeszcze przed śmiercią - według Wintertona była w kiepskim stanie i dlatego chyba postanowiła działać. Zmobilizowała więc policję do działania, w rezultacie czego Jonathan zadzwonił do Forstera. Trudna sprawa. Tym bardziej, że Forster był przekonany, iż to podstęp z naszej strony. Udało mi się go przekonać, że najlepsze, co może zrobić, to przystać na nasz układ i zniszczyć wszystko jak najszybciej, tak aby policja nie miała żadnego punktu zaczepienia. W ten sposób oskarżenia starej, zwariowanej baby i zdeklarowanego złodzieja pozostałyby tylko niczym nie popartymi zarzutami. Kiedy okazja się nadarzyła, przyznaję, że ją wykorzystałam. Forster nie miał zbyt wiele czasu, musiał decydować się szybko. Czy przyjął naszą propozycję? To prawda, że naciskałam go z całych sił. I nie zaprzeczę, że i mnie samej grunt zaczynał się palić pod nogami. Ja lubię życie ciche i spokojne, a to daleko odbiegało od mojego ideału. W końcu Forster przyznał mi rację. Umówiliśmy się, że zjawię się u niego w domu o dziesiątej z dokumentami i czekiem. Mieliśmy dokonać wymiany. - Ale sprawy nagle się skomplikowały. - I to bardzo. Znalazłam Geoffreya u stóp schodów, martwego. Ogarnęło mnie przerażenie. Bóg jeden wie, jak długo tam stałam. W końcu doszłam do wniosku, że co za różnica, za co mnie powieszą, i przekroczyłam jego ciało. Poszłam na górę, wzięłam paczkę z dokumentami i jak przyszłam, tak poszłam. - Dokumenty pani zniszczyła? - Naturalnie. Z miejsca. - I to wszystko? - Dopóki Jonathan nie zaczął grzebać w jego papierach i robić zamieszania z obrazami, kiedy znalazł spis. Istniało niebezpieczeństwo, że może być w nich coś jeszcze. Przekonałam więc Jessicę, że w jej interesie leży zniszczenie reszty papierów Geoffreya, tak na wszelki wypadek. - To kto w końcu zabił Forstera? Pani Verney wzruszyła ramionami. - Musiał go ktoś zabijać? - Tak - rzekł rozczarowany Argyll. - I pani o tym wie. Zapadła długa chwila milczenia, a Jonathan czekał, aż wreszcie przemówi. Nie był do końca przekonany, czy powinien się wtrącać, wiedział jednak, że prędzej czy później wszystko i tak wyjdzie na jaw. Równie dobrze mógł więc sprawę przyśpieszyć. Ponieważ Mary wciąż milczała, on się odezwał: - Podobnie jak ja - rzekł. - Słyszałem was. W kościele. - Jonathanie, o co ci chodzi? - Zabił go George Barton. Sam słyszałem. Rozmawialiście w zakrystii. Powiedział, że się z tego cieszy, nie ma żadnych wyrzutów sumienia, bo Forster zasłużył sobie na to złym traktowaniem wszystkich mieszkańców Weller. Mary Verney patrzyła na niego wzrokiem gospodyni, która właśnie zauważyła, że jej gość chowa ukradkiem do kieszeni srebrne łyżeczki, bez opamiętania karmi psa czekoladą i wymiotuje na perski dywan. Argyll uśmiechnął się przepraszająco. - Miałem nic nie mówić? - spytał spokojnie. Spojrzenie jej nieco zmiękkło, po chwili rozluźniła się zupełnie. - Nie. Poczucie obowiązku, prawda? - Zanim dojdziemy do bardziej subtelnych niuansów etykiety, pozwolicie, że spytam: czy to prawda? Mary z ociąganiem przytaknęła. - Po tym, co Sally mi powiedziała, uznałam, że muszę z nim pomówić. Ponieważ wszystko do siebie pasowało, obawiałam się najgorszego. Cóż, jak się okazało, miałam rację. George kiedy wypije, staje się bardzo gwałtowny. Na trzeźwo jest do rany przyłóż. To był nieszczęśliwy wypadek. Wiecie, że Forster chciał go wyrzucić z domu? - Tak. I co z tego? Westchnęła lekko, po czym wyjaśniła. Sprawa była prosta. George poszedł do Forstera prosić go, aby się zastanowił. Ten jednak dosłownie wyrzucił go za drzwi. George poszedł do pubu i wlał w siebie za dużo, wpadł w szał i wrócił do Forstera. - Jestem przekonana, że nie chciał zrobić mu nic złego, musiał jednak wejść za Forsterem na górę, szarpnął go za ramię, pewnie trochę za mocno, i Forster runął na dół, nieszczęśliwie upadając. Oczywiście, to tylko moje domysły. Tak naprawdę George nie powiedział mi wprost, że to zrobił. Jego córka przysięgnie na wszystkie świętości, że cały wieczór spędził u niej - co zresztą już chyba zrobiła. A jeśli mnie ktoś zapyta, powiem, że to kompletnie niedorzeczny pomysł. Nie pisnę ani słówka. - A sprawiedliwość? Prawo o porządek? Wzruszyła ramionami. - Czy w tej sytuacji mam prawo o tym mówić? Do diabła z tym. Lubię George’a. Co komu przyjdzie z tego, że wyląduje w więzieniu? - Czy nie sąd powinien o tym zdecydować? - Myślę, że zachowam się arogancko i zrobię to w jego imieniu. Wszystkim w ten sposób zaoszczędzę i czasu, i kłopotu. - Ale... - Nie - rzekła zdecydowanie. - Żadnych ale. Już postanowiłam. Ze mną możecie postąpić wedle woli. Ale nie będę zeznawała przeciwko biednemu George’owi. I mam dziwne przeczucie, że bez mojej pomocy nie znajdą się wystarczające dowody. - Biedny George skręca komuś kark. A potem odchodzi, jak gdyby nigdy nic - powiedziała ze złością Flavia. - Czy to panią nic nie obchodzi? - Niespecjalnie. Po tym oświadczeniu w pokoju zapadła cisza. - Co teraz będzie ze mną? - Wielokrotne utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, w najlepszym przypadku. Także spiskowanie. - Wiedziałam, że odziedziczenie tego miejsca to gigantyczna pomyłka - powiedziała Mary ze smutkiem. - Przedtem życie było takie proste i łatwe. Cholerna rodzinka. Przykro mi, że sprawiłam wam tyle kłopotu. Ale ja tylko próbowałam wygrzebać się z dołka wykopanego przez innych. Goście spoglądali na nią ze współczuciem. - Przypuszczam, że Winterton równie chętnie przyzna się do współudziału w sprzedaży obrazu, jak George do drugiej wizyty w domu Forstera - odezwał się ponuro Argyll. - Wiemy jedynie, gdzie znajduje się jeden obraz zabrany przez Giotta, a Forster ukradł wszystkie dowody jego pochodzenia. Które to obecna tu Mary niedawno zniszczyła. Być może w końcu udałoby się na coś trafić, ale będzie to jak szukanie igły w stogu siana. A już na pewno nie znajdziesz niczego, co pomogłoby Bottandowi w jutrzejszym spotkaniu. Znowu umilkli, a Flavia rozmyślała, jak słuszna była ostatnia uwaga Jonathana. - Nie wygląda to najlepiej, prawda? - ciągnął dalej bezlitośnie, ubierając w słowa jej własne myśli. - To znaczy? - Ani śladu obrazów z listy. Żadnych dowodów przeciwko Wintertonowi. No, może Sandano zgodziłby się go zidentyfikować, ale kto by mu tam wierzył? I nie ma mordercy Forstera. Najgorsze zaś jest to, że trzeba będzie przyznać, iż niezrównany mistrz złodziei Giotto to nikt inny jak stara zwariowana pani. Niech no tylko Argan rozgłosi, że Bottando, kierując się fałszywymi śladami, ścigał kompletną wariatkę, i nasz generał stanie się pośmiewiskiem całej policji. Marne widoki dla biednego staruszka. - Wiem. Ale co według ciebie ja mam zrobić? - Czy Winterton wie, dokąd trafiły obrazy? - Z całą pewnością - rzekła Mary. - Co jednak nie znaczy, że powie wam cokolwiek. - Musi wiedzieć, że prędzej czy później coś wyjdzie na jaw, jeśli tylko będzie się dobrze szukało. Gdyby natomiast dać mu list żelazny, że cała sprawa zostanie zamknięta raz na zawsze... - Jonathanie - zniecierpliwiła się Flavia. - Do czego zmierzasz? - Przecież to ty mi zawsze powtarzałaś, że czasem dobrze jest zaryzykować i pójść na całość. Bottando z kolei twierdzi, że wasza praca polega przede wszystkim na odnajdywaniu obrazów - powiedział nieśmiało. - Owszem, tak właśnie twierdzi. Doskonale wiedziała, do czego Jonathan zmierzał. Rozważał dokładnie te same możliwości, o których ona za wszelką cenę starała się nawet nie myśleć. Na tym właśnie polegał kłopot mieszkania z kimś na stałe. Przy odrobinie wysiłku mogła spróbować powstrzymać się przed ratowaniem skóry. Jemu nakazać tego nie mogła. Wyłuszczył jej więc wszystko, z początku trochę nieśmiało, I potem z coraz większym przekonaniem, że jest to jedyne i najlepsze rozwiązanie. Zanim ją przekonał, upłynęła dobra godzina. Potem Mary Verney szybko odwiozła Flavię do Norwich, by tam złapała ostatni pociąg do Londynu. Zebrały się w takim pośpiechu, że Flavia nie zdążyła się nawet spakować. Argyll przyrzekł, że wszystko jej przywiezie. Na stacji Flavia szybko ucałowała Jonathana. - Do zobaczenia za kilka dni - powiedziała. - I dzięki za radę. Myślę, że bez ciebie bym się nie zdecydowała. I cofam to, co powiedziałam, że nie jesteś wystarczająco bezwzględny. Tak między nami, uważam, że tego chodzenia na całość starczy nam na resztę życia. Zebranie odbyło się w sali konferencyjnej ministerstwa, co znaczyło, iż sprawa jest poważna. W sumie przybyło piętnaście osób, by być świadkami publicznego napiętnowania Bottanda i poświęcenia go na ołtarzu nowocześnie pojętej skuteczności. Wielu przybyło niezbyt chętnie; lubili Bottanda i mieli o nim dobre zdanie. Kilku cieszyło się po prostu, że padło na niego, a nie na nich. Większość natomiast nie znosiła Argana i tego, co reprezentował. Żaden z nich jednak niewiele mógł zrobić, trudno też powiedzieć, by któryś specjalnie się do tego palił. Stanąć w obronie kolegi to jedno. Lecz Argan tak wszem wobec rozgłaszał swoje pretensje, że uwierzyli, iż tym razem Bottando naprawdę znalazł się w tarapatach. Chcąc odpowiedzieć na wezwanie, trzeba wybrać pole walki najlepsze z możliwych. A stara gwardia zgodnie stwierdziła, że siły należy oszczędzać na okazje bardziej obiecujące. Z chwilą, gdy Bottando wszedł do sali, z kroczącą za nim bardzo zdenerwowaną Flavią, od razu się zorientował, że po swojej stronie ma tylko ją. A ona nie na wiele mogła mu się przydać. Była kompletnie wykończona po pełnym pośpiechu powrocie do Londynu i długich, wyczerpujących targach z Wintertonem, które ciągnęły się przez bite trzy godziny, nim ten ostatecznie przystał na współpracę; potem lot do Rzymu, podczas którego dla zabicia czasu zamartwiała się, czy postępuje właściwie, i wreszcie błyskawiczna konferencja z Bottandem, mająca dostarczyć mu amunicji do starcia. Przez cały czas mówiła tylko ona: zadziwiająco spokojny Bottando jedynie uważnie słuchał, potem jej podziękował i zapakował do samochodu. Spotkanie, jak wyjaśnił, zostało przesunięte na wcześniejszą godzinę. Otworzył je minister, ponury, lecz w zasadzie nieszkodliwy człowiek, zbyt słaby, by nie zgodzić się z sugestiami swych podwładnych, gdy raz już się na coś zdecydowali. Przynajmniej nie zajmował żadnego stanowiska, słownie umywał ręce, dając do zrozumienia, że cokolwiek się działo, on miał nadzieję, iż nikt jego nie obarczy odpowiedzialnością. Następnie, gdy rutynowym formalnościom stało się zadość, zebrani - jakby dla rozgrzewki - wdali się w gwałtowną sprzeczkę na trywialny temat procedur księgowości, co poza wykazaniem, jak wszyscy byli spięci, niczego pożytecznego nie wniosło. Wówczas nadeszła kolej na Argana, łagodnego, spokojnego i przez to tym bardziej niebezpiecznego. Rozpoczął powoli, od spraw strukturalnych, stopniowo zwracając uwagę zebranych na sposób, w jaki w wydziale podejmowane są decyzje, za co całkowitą i niepodzielną odpowiedzialność ponosi Bottando. Następnie przeszedł do statystyki liczby przestępstw i liczby odzyskanych dzieł sztuk i związanych z tym aresztowań. Nawet Bottando nie mógł z ręką na sercu przyznać, że była zadowalająca. - Ogłupiające i pozbawione znaczenia liczby - mówił beztrosko Argan. - Myślę, że uda mi się nieco problem naświetlić, przytaczając kilka przykładów. W ciągu paru ostatnich tygodni zostały popełnione przestępstwa, jedne większe, inne mniejsze, jednak żadnego nie zdołano wyjaśnić, nie przeprowadzono nawet odpowiedniego dochodzenia. Generał Bottando bez wątpienia poinformuje was, że w tak krótkim czasie nie było to możliwe. Że przestępstwa w świecie sztuki najpierw muszą odpowiednio dojrzeć, by zbiory były udane. Gdy zachodzi taka potrzeba, dojrzewać mogą nawet przez całe pokolenia. Nie wierzę w to. Wierzę natomiast, iż właściwa organizacja i skoncetrowanie się na rzeczach najważniejszych poprawiłyby znacznie współczynnik wykrywalności. Kujmy żelazo, póki gorące. Tak powinno brzmieć nasze hasło. Jasne jest natomiast, że tak nie brzmi ono w wydziale kierowanym jak obecnie. Gdy dochodzi do kradzieży na terenie etruskich wykopalisk o kluczowym znaczeniu, generał Bottando wysyła jedną ze swoich dziewcząt na rozmowę z pewną starą kobietą, wyrzucającą sobie popełnione przed trzydziestu laty przestępstwo. Gdy następuje włamanie do galerii przy via Giulia, czy zostaje wdrożone śledztwo? Nie, natomiast ta sama pannica śpieszy odbyć rozmowę ze skazanym kryminalistą na temat jakichś zmyślonych historyjek. Liczba przestępstw i kradzieży piętrzy się zastraszająco, my zaś udajemy się do Anglii, w pogoni za kolejnym nonsensem. A z jakiegoż to powodu? Otóż generał hołubi pewną prywatną teorię. Od lat, mimo wszelkich dowodów świadczących, iż za grabieże dzieł sztuki w większości odpowiedzialność ponosi przestępczość zorganizowana, i na przekór bezspornym faktom, iż postępowanie rutynowe nie ma sobie w sposób oczywisty równych, generał Bottando ma obsesję na punkcie przestarzałych, romantycznych metod. Krótko mówiąc, wierzy on w istnienie tajemniczej, grasującej swobodnie na wolności postaci. Poza nim, oczywiście, nikt inny nie podejrzewa nawet jej istnienia. Nie ma w Europie ani jednego policjanta, który by się z nim zgadzał. Zdrowy rozsądek nakazuje zżymać się na samą myśl o podobnej bzdurze. Lecz za pomocą całkowicie zmyślonych uzasadnień udowodnić można absolutnie wszystko. Możecie mi wierzyć, nikt od historyka - którym przecież jestem - nie wie tego lepiej. Taki miły żarcik, pomyślał w roztargnieniu Bottando. Argan jest bardzo przekonujący. Czyż mogło być jednak inaczej? Wszak stosujemy te same techniki. Wie równie dobrze jak i ja, że nigdy nie wierzyłem w istnienie Giotta. Podobnie jak wie, że od lat o tym nie myślałem. Wie, że Flavia rozmawiała z Sandanem zaledwie przez chwilę. Przede wszystkim zaś wie, że sprawy nigdy nie zaszłyby tak daleko, gdyby nie zwrócił na nie uwagi i nie zaczął swoich knowań. Podlec. Argan natomiast wciąż mówił, wskazując na niebezpieczeństwo, jakie powoduje przykładanie zmyślonych teorii do nie wystarczających dowodów, co z kolei pociąga za sobą marnotrawstwo policyjnych wysiłków. Dyscyplina, grzmiał. Rygorystyczna, sprawna kontrola skupiająca uwagę tam, gdzie jest najbardziej niezbędna. Czasy ekonomicznej surowości. Nie miejsce we współczesnym świecie na przeczucia, podejście niefrasobliwe. Konieczność oszczędzania policyjnych - czy nie należałoby rzec, podatników? - środków. Szanowania pieniędzy. Opłacalność. Produktywność. Autorytet. Orientacja na cel. Odpowiedzialność. Żadne z wielkich słów nie zostało pominięte, ani jeden ze słabych punktów zapomniany. Argan zakończył, mówiąc wyłącznie to, co należało; urzędnicy z aprobatą kiwali głowami, gdy wyliczał wszystkie słowa-klucze ich zawodu. Prawdopodobnie i tak już wcześniej położyli kreskę na Bottandzie. Teraz jednak i policjanci wyglądali na niepewnych i skonfundowanych. A przecież liczył, że to ich przychylność uda mu się odzyskać. Flavia, oburzona wszystkim, co Argan powiedział, zwłaszcza na temat głupich pannic, siedziała z groźną miną na swoim podrzędnym miejscu u końca stołu, potrzebując całej siły woli, by nie wstać i porządnie mu nie przyłożyć. - Generale? - odezwał się minister z przepraszającym uśmiechem. - Obawiam się, że zmuszony był pan wysłuchać bardzo krytycznej oceny pańskiego wydziału. Jestem przekonany, że chętnie pan się do niej ustosunkuje. - Tak sądzę - odparł Bottando, nachylając się w przód. Wyjął okulary do czytania i umieścił je na czubku nosa, by sponad nich móc mierzyć zebranych przy stole iście sędziowskim spojrzeniem. - Muszę też przyznać, iż ze smutkiem stwierdzam, że spędziwszy w naszym wydziale tak wiele czasu, dottore Argan wyrobił sobie tak niską opinię o naszych metodach postępowania. Starałem się mu uzmysłowić, iż wydział nasz został powołany do ochrony narodowej spuścizny i, jeśli to tylko możliwe, odzyskiwania jej utraconych skarbów. W licznych przypadkach, gdy stawaliśmy przed dylematem, czy chwytać przestępcę czy też przede wszystkim starać się odzyskać dzieło sztuki, zawsze polecano nam skupić się na tym drugim. Zgodnie też z tym postępujemy. W przypadku etruskich wykopalisk zostało popełnione przestępstwo i sprawą zajęli się carabinieri. Proponowaliśmy im pomoc, odpowiedzieli jednak, że jest zbędna. - Czysto biurokratyczna dysputa w kwestii podziału kompetencji. Zdążyliśmy się już chyba wznieść ponad to? - mruknął ponuro Argan. - Naturalnie - ciągnął spokojnie Bottando - nasłuchiwaliśmy uważnie, korzystając z sieci informatorów, którą budowaliśmy przez lata. Ludzki element każdego dochodzenia, którego - powiem to otwarcie - żaden komputer nie jest w stanie zastąpić. Argan prychnął. - I do czegóż to doprowadziło? Bottando westchnął, jak gdyby zastanawiał się nad tą uwagą. Po czym, nie znajdując słów, które mogłyby się złożyć na zadowalającą odpowiedź, nachylił się i podniósł stojące obok niego pudełko. Powoli, sztuka po sztuce, wyjął całą jego zawartość i puścił w obieg wokół siedzących przy stole. - Trzydzieści dziewięć etruskich posążków - powiedział, bacznie śledząc, jak krążyły wśród zebranych. - Znalezione dzisiaj rano pod łóżkiem pewnej starej damy w Viterbo. Po tym krótkim, acz wymownym przedstawieniu Argan potrzebował chwili, by dojść do siebie. - Mam nadzieję, że wrócą do swoich prawowitych właścicieli jak najszybciej - rzekł w końcu. - Wszyscy znamy pańską skłonność do przystrajania sobie gabinetu kradzionymi dziełami sztuki. Bottando posłał mu czarujący uśmiech. - Owszem, po zakończeniu niezbędnej roboty papierkowej. Chciałbym jednak, aby zostało odnotowane, iż mocno żałuję czasu, który w tej drobnej sprawie został zmarnowany. Gdyby szwagier dottore Argana od razu zapłacił złodziejom, którzy skradli antyki z terenu wykopalisk, nie czuliby się moralnie usprawiedliwieni do dokonania napadu na jego galerię, by odzyskać to, co uważali, że im się należy. Sami państwo rozumiecie, w grę wchodził złodziejski honor. Bottando szybko omiótł wzrokiem zebranych. Trafiłem, pomyślał, widząc pełne dezaprobaty spojrzenia skierowane na Argana. Ten ostatni już się nie uśmiechał. - Mówiłem ci - szepnął generał do Flavii. - Nigdy nie należy atakować lwa, zanim się nie sprawdzi, że na pewno stracił kły. Wracając do znacznie ważniejszej sprawy Giotta... - zwrócił się ponownie do wszystkich, nie zwracając uwagi na Flavię, która dotknęła jego ramienia, szepcząc, iż koniecznie musi z nim zamienić słówko na osobności. Nie teraz, Flavio, pomyślał. Świetnie się bawię. - Jak słusznie dottore Argan zauważył, przez długi czas żywiłem tylko niejasne podejrzenia. Postępowałem - mój wydział postępował - zgodnie z przyjętą procedurą. Nie rozwiązane sprawy przeglądamy od czasu do czasu, by sprawdzić, czy przypadkiem nie uda się ich połączyć z nowymi, pozornie nie powiązanymi dowodami. Jest to proces, w którym - pozwolę sobie to powiedzieć - głos decydujący ma doświadczenie. Wykorzystując je, łatwiej dostrzec możliwe związki i pójść ich śladem. Ujrzeć kształt przestępstwa. Tu chciałbym zwrócić państwa uwagę, iż jakkolwiek dottore Argan miał dostęp do oryginalnej kartoteki i, o ile mi wiadomo, przestudiował ją nad wyraz dokładnie, nie dostrzegł żadnych godnych uwagi szczegółów. Moje natomiast doświadczenie - rzekł górnolotnie - jak i praktyczne umiejętności obecnej tutaj signoriny di Stefano, pozwoliły je wytropić. Z jakiegoś powodu stwierdzenie to zdawało się signorinę di Stefano przyprawiać o rozpacz niż spodziewaną słusznie dumę. Boże, jakże marzyła, by znaleźć sposób na uciszenie szefa. Przecież już wygrał. Czy naprawdę potrzebował zwycięstwa absolutnego? Otóż to. Potrzebował. - Co dottore Argan uznał za nieistotne, my sprawdziliśmy. Co on odrzucił natychmiast jako kompletną bzdurę, my postanowiliśmy zbadać i ruszyć możliwym śladem. A co dottore Argan uznał za nadające się wyłącznie do śmieci, nas doprowadziło do odkrycia, które - nie wstydzę się przyznać - z radością zaliczyć mogę do największych sukcesów w mojej karierze. Jeżeli moje kierowanie wydziałem ma być przedmiotem osądu, jestem bardziej niż zadowolony, że zostanie on dokonany na przykładzie tej właśnie sprawy. Skutek tego odważnego stwierdzenia był bardzo miły; wszak nieczęsto się zdarza w świecie biurokracji, by ludzie posuwali się tak daleko, wysuwając tak bezwarunkowe żądania. Flavia, wciąż bardzo zdenerwowana, bawiąc się piórem, spojrzała w stronę szczytu stołu. - W związku z człowiekiem, któremu pozwoliłem sobie nadać przezwisko Giotto, a co do którego istnienia dottore Argan podchodzi z takim sceptycyzmem, w tej chwili mogę swoją teorię poprzeć faktami. Nazywał się Geoffrey Arnold Forster, czego możemy dowieść. Udało nam się poznać jego tożsamość, ponieważ rozmawialiśmy z oszustami i starymi, zdziwaczałymi kobietami, i ponieważ nasze doświadczenie i umiejętności pozwoliły nam stwierdzić, kiedy mówili prawdę, a kiedy kłamali. Dowody? Ależ oczywiście, ciągnął, odpowiadając na grad pytań. Nawet jeśli słowa Sandana mogły budzić wątpliwość, mieli zeznanie signory Fancelli; Flavia zapomniała mu opowiedzieć o okolicznościach, w jakich zostało złożone. Oświadczenie Arthura Wintertona, który, jak objaśnił Bottando, na międzynarodowej arenie świata sztuki cieszył się opinią handlarza o najwyższej reputacji. Zeznanie Mary Verney, potwierdzające, iż Forster utrzymywał, jakoby sprzedawał obrazy z kolekcji Weller House. Stwierdzenie Jonathana Argylla, że nie była to prawda. Duże prawdopodobieństwo zamordowania przez Forstera Veroniki Beaumont, gdy ta odkryła, iż posługuje się nazwiskiem jej rodziny przy sprzedaży nielegalnie zdobytych obrazów i przyparła go do muru. Fakt spalenia przez Jessicę Forster dokumentów będących w posiadaniu jej męża, mogących zdradzić naturę jego poczynań. Wreszcie możliwość, iż on sam padł ofiarą morderstwa na zlecenie jednego z niezadowolonych klientów - choć to trudne jest do udowodnienia, ponieważ dochodzenie w tej sprawie leżało w gestii policji brytyjskiej, nie posiadającej wieloletniego doświadczenia Wydziału Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki, by przeprowadzić je należycie. Bottando przerwał dla uzyskania dramatycznego efektu i by przekonać się, jakie wrażenie jego słowa wywołują. Wszyscy zebrani kręcili się niespokojnie na swoich miejscach, nie przygotowani na tak ostrą samoobronę. Argan jednakże znowu wydawał się spokojniejszy, wiedział bowiem, iż jak dotąd generał nie przedstawił żadnych dowodów na potwierdzenie swego wywodu. Szykował się do kontrataku. Bottando zaczekał, aż przeciwnik zacznie oblizywać wargi w oczekiwaniu, po czym uśmiechnął się do niego słodko i wyciągnął arkusz papieru. - I, co najważniejsze, mamy jeszcze to - rzekł, kładąc kartkę na stole i spoglądając na nią z zachwytem. Zostawił ją tam przez ułamek sekundy, w zapadłej nagle martwej ciszy, by wszyscy zebrani, nawet ci najbardziej tępi, mogli zorientować się, iż oto nadeszła chwila przełomowa. - Zostało to znalezione w aktach Forstera, znowu przez jednego z moich ludzi. I cóż my tu mamy? - spytał retorycznie, wodząc wzrokiem po obecnych, jakby spodziewał się lasu wzniesionych rąk. Potrząsnął głową, co miało oznaczać błahostkę, zwykłą codzienną rutynę. - Oto lista jego klientów - rzucił swobodnie. - Kupionych przez nich obrazów. I miejsc, z których zostały skradzione. To wszystko. Może nie jest kompletna, lecz według mnie stanowi jedno z największych odkryć w historii kradzieży dzieł sztuki. Dziewiętnaście obrazów, dwanaście skradzionych w samych tylko Włoszech, pędzla Uccella, Pollaiuola, Masaccia, Belliniego i wielu innych. Wszystkie znajdowały się na mojej liście kradzieży dokonanych ręką Giotta, w którego to istnienie dottore Argan z takim uporem nie chciał uwierzyć. Składające się na zbiór mogący wprawić w dumę każde muzeum. Wiemy, gdzie one wszystkie się znajdują i prawdopodobnie wiele z nich uda nam się odzyskać. Ich odkrycie - rzekł stanowczo, wodząc po obecnych wzrokiem, jakby zachęcając do sprzeciwu - jest niezaprzeczalnym triumfem całego kierowanego przeze mnie wydziału. Być może poniosło go nieco na zakończenie, nie chciał jednak, by pozostały jakiekolwiek wątpliwości. Rozdał listę, poprzedniego wieczoru wytargowaną przez Flavię od Wintertona, by każdy mógł ją przestudiować i podziwiać. Sam tymczasem zaczął się rozwodzić na temat kompetencji i doświadczenia, niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą pogląd, iż prawdziwe życie da się sprowadzić do listy administracyjnych odpowiedzialności; konieczności działania długoterminowego, a nie ciągłych zmian zgodnych z chwilowymi kaprysami i modą. Mówił o trudach policyjnej pracy, wymagającej czasu i nie znoszącej oszczędności. O potrzebie dystansu, nie pozwalającego bronić oszustów tylko dlatego, że są z nami spokrewnieni. Przede wszystkim zaś mówił o konieczności całkowitego oddania, prawości i uczciwości, niedwuznacznie spoglądając w stronę Argana. Wszystko łagodnym, spokojnym, nie kryjącym żalu tonem, brzmiącym jak najsłodsza muzyka w uszach policyjnych członków komitetu, gdy zmierzał do końca, spoglądających na niego niemal w uwielbieniem. Nastrój zebrania uległ całkowitej zmianie. Nadeszła chwila, gdy naturalni sojusznicy Argana nie potrafili spojrzeć mu spokojnie w oczy. Powrócą w odpowiednim czasie, by optować za reformą. Teraz jednak nie zamierzali dać się rozstrzelać w obronie człowieka, który tak beztrosko wpędził ich w zasadzkę. Wotum zaufania dla Bottanda zostało przegłosowane jednomyślnie. Co dziwne, jedynie Flavia wyglądała na niezbyt uszczęśliwioną. Zapewne wykończyło ją napięcie ostatnich dni, uznał Bottando. Minie trochę czasu, zanim w pełni dojdzie do siebie i zrozumie, jaki wspaniały kawał roboty odwaliła. Nawet Argan nie omieszkał mu pogratulować. Bottando nieomal mu współczuł. No, może nie tak do końca. 17 Triumf Bottanda był dla Jonathana koszmarem. Gdy Flavia rozstała się z nim na dworcu w Norwich, przepełniało go uczucie zadowolenia. Tkwił w przekonaniu, iż udzielił jej dobrej, nawet jeśli niezbyt ortodoksyjnej rady, będącej wynikiem planu obmyślonego w sposób, który w zasadzie korzyść przyniesie wszystkim. Podjął działania szybkie, bezwzględne i zdecydowane, jak wszyscy wokół nieustannie mu doradzali. Trochę czuł się skrępowany swoim nowym i agresywnym ja, nie wątpił jednak, że z czasem do niego przywyknie. Teraz tylko pozostawało dać mu dojść do głosu także i w pracy handlarza sztuką, a wszystko ułoży się cudownie. Wkrótce będzie musiał rozmówić się z Mary Verney w kwestii Leonarda. Dobry nastrój towarzyszył mu przez całą drogę powrotną do Weller House, nie opuszczał go, gdy kładł się do łóżka, zsyłając niespotykanie dobry sen. Rankiem jednakże nader szybko się skończył: wystarczył zaledwie na zjedzenie jajka do połowy, w którym to momencie Mary Verney wsunęła przez drzwi głowę i zawołała go do telefonu. - Inspektor Manstead - poinformowała go. - Chciał się przywitać. Manstead, człowiek dobrze wychowany, zadzwonił wyłącznie po to, by podziękować Jonathanowi za pomoc i wyrazić swój niekłamany podziw dla talentów dedukcyjnych Flavii. - Tak naprawdę nigdy jakoś nie chciało mi się wierzyć, że Forster był złodziejem - wyznał. - Co tylko dowodzi, jak bardzo można się czasem mylić. Wątpię, by kiedykolwiek udało nam się ustalić, jak zmarł. Lecz ta odnaleziona lista obrazów to prawdziwy dynamit. Szkoda, że nie zauważył jej pan za pierwszym razem, gdy przeszukiwał pan jego biurko. Ale przynajmniej nie brakowało panu odwagi, żeby zajrzeć tam znowu. - Och - powiedział Argyll. - Zostawiłem tam pióro. W biurku, i po prostu postanowiłem je odzyskać. - Wyjątkowe szczęście, że nie spłonęła razem z innymi dokumentami. Niech szlag trafi tę jego żonę. Gdyby Flavia nie prosiła, żebym potraktował ją łagodnie, dałbym jej do wiwatu, choćby za samą stratę czasu, na jaką nas naraziła. - Litość to wspaniała rzecz - zauważył filozoficznie Jonathan. - Myślę, że dość się wycierpiała, żyjąc z nim. - Też prawda. I chyba jest bez grosza. Bóg jeden wie, gdzie się podziały wszystkie pieniądze Forstera. Niezłą musiał sumkę uzbierać za to wszystko, co zwędził. - Ktoś wspominał coś o hazardzie - podsunął Argyll. - Naprawdę? - Manstead nie krył zdziwienia. - Nie słyszałem. Ale to pewnie plotki krążące wśród was, handlarzy? - Coś w tym stylu. - No cóż, w sumie to bez znaczenia. Jeśli uda nam się odnaleźć Pollaiuola, już to samo będzie wystarczającą nagrodą. To znaczy, wiedzieliśmy, gdzie się podziewa, ale teraz, kiedy mamy prawie pewność, że został świadomie kupiony jako obraz pochodzący z kradzieży, o wiele łatwiej przyjdzie go nam odzyskać. - Czy Pollaiuolo był na liście? - spytał Argyll, czując nagły skurcz w żołądku, jakby coś mu się w nim nagle osunęło na samo dno. - Oczywiście. Czemu pan pyta? - Bez powodu. Po prostu nie zauważyłem. Chyba zbyt byłem podekscytowany. Proszę mi jeszcze powiedzieć, Uccello także się na niej znajdował? - Jasne. Na pierwszym miejscu. Nie czytał jej pan? Musiał pan być w prawdziwym szoku. - O tak. W szoku. Czując, jak dobry humor go opuszcza w miarę, jak drobne szczególiki przychodziły mu na myśl, śmiejąc mu się w nos, powrócił do swego na wpół ostygłego jajka. Co poszło nie tak? On mógł się pomylić, prawdopodobieństwo jednak, iż przytrafiło się to i Flavii było raczej znikome. W końcu niezła była w te klocki. Z drugiej jednak strony zbyt ufnie podeszła do dostarczonych jej przez niego informacji. Gdyby przyszło jej zbierać je osobiście, zapewne wszystko byłoby dla niej od razu jasne. Skoro jednak Argyll nie raczył zdać jej relacji z tego, co odkrył w archiwum na strychu Weller House i podczas wycieczki na miejscowy cmentarz, jak mogła dopasować do siebie elementy łamigłówki? Mimo to jednak, stojąc ze wzrokiem wbitym ponuro w tost, łudził się jeszcze, że może to tylko wytwór jego wyobraźni. Gdy jednak otworzył list dostarczony w czasie, kiedy on rozmawiał przez telefon, wiedział już, że to rzeczywistość. List dobił go ostatecznie. Jego autorką była Lucy Garton, która donosiła, iż Alex od Włochów wybrał się w końcu na długi lunch po niespotykanym wcześniej okresie pełnej oddania i poświęcenia pracy, co ona natychmiast wykorzystała, by przejrzeć jego pliki. Nie był to list radosny. Raczej, rzec by można, emanowała z niego złość, gdyż, wbrew niezmąconemu przekonaniu Argylla, Lucy zdobyła czarno na białym dowody, że Geoffrey Forster nie sprzedał za pośrednictwem jej domu aukcyjnego ani jednego włoskiego obrazu. Argyll w zasadzie już o tym wiedział wcześniej, wiadomość więc nie była dla niego aż tak szokująca. Co jednak zdumiało go odrobinę, to pełne oburzenia oświadczenie, iż Forster sprzedał w ciągu kilku ostatnich lat cztery obrazy, wszystkie pędzla angielskich artystów. Co więcej, jeden z nich pochodził z kolekcji Weller House i Lucy osobiście go wyceniała. Gotowa jest postawić na szali własną reputację, iż obraz istotnie przedstawiał wartość, którą podał Forster, na dowód czego dołączyła do listu katalog z aukcji. O co, do diabła ciężkiego, chodzi w tym wszystkim?, dopytywała się dalej. Jak ma dostać słusznie jej się należący awans, skoro Argyll nie wywiązuje się z danych przyrzeczeń? Czy zdaje sobie sprawę, ile teraz będzie kosztowała go obiecana kolacja? Argyll spojrzał na zaznaczoną w katalogu pozycję i przeklął dzień, w którym pomyślał, by spotkać się z tą przeklętą babą. Zakreśliła obraz oznaczony numerem czterdziestym siódmym. Portret Margaret Dunstan-Beaumont, ze szkoły Knellera, sprzedany za 1250 funtów, własność Weller House. Kserokopia zgody na sprzedaż podpisana była przez Veronicę Beaumont. Potrząsnął głową, własnym oczom nie wierząc. Jak mógł to przeoczyć? Ten cholerny rysunek tak mu zamącił w głowie, doszedł do wniosku. A tak naprawdę wszystko opierało się na prostej arytmetyce. Margaret Dunstan-Beaumont zmarła w 1680 roku, mając lat sześćdziesiąt. Kneller zaczął pracować w Anglii mniej więcej w 1675 roku. Stąd też namalowany przez Knellera portret Margaret Dunstan-Beaumont musiałby przedstawiać kobietę liczącą lat co najmniej pięćdziesiąt pięć. Powoli zaczynał wszystko rozumieć i w głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe. Zszedł do jadalni i po raz pierwszy naprawdę uważnie spojrzał na portret rzekomo ją przedstawiający. Był brudny i wciąż tak samo ciemny. Mimo to jednak, choćby się nie wiem jak starał, nie mógłby sobie wmówić, że widnieje na nim podobizna pięćdziesięcioletniej kobiety. Siedząca mogła w najlepszym wypadku mieć lat dwadzieścia pięć. Przyjrzał się więc jeszcze dokładniej, a nawet poślinił palec i potarł nim płótno. Och, ty nieszczęsny idioto, pomyślał, gdy brud nieco zszedł. To jest młoda kobieta. I nawet ty wiesz, co to za obraz. Kilka lat temu widział go na ścianie w gabinecie Bottanda. Nigdy więcej, pomyślał z goryczą, nie powiem już, że dobra pamięć wzrokowa to błogosławieństwo. Wiedział, że natychmiast powinien zadzwonić do Flavii, ale równie dobrze zdawał sobie również sprawę, iż gdyby jednak się pomylił, wówczas takie ciągłe zmienianie zdania zrobiłoby z Bottanda głupca. A jego przekonanie, że potrafi mieć rację we wszystkim, teraz błyskawicznie się rozwiewało. Z drugiej jednak strony, gdyby mimo wszystko okazało się, że ostatecznie miał rację, cały ten ryzykowny podstęp, będący jego pomysłem, w najlepszym razie okazałby się niepotrzebny. Co robić? Nagle znowu powróciło jego stare ja, nowe zaś, dynamiczne i zdecydowane alter ego przepadło bez śladu. I dobrze, zważywszy na to, ile problemów jego przelotne istnienie już wywołało. By na jak najdłużej odłożyć podjęcie decyzji, poszedł do sypialni i raz jeszcze przyjrzał się dokładnie swojemu ukochanemu szkicowi, teraz już nie porzuconej sierocie, lecz księciu krwi w przebraniu. Gdy znał już autora, ganił samego siebie, że nie rozpoznał stylu w chwili, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Zamaszysta, pewna kreska, światło i cień zaznaczone ledwie że muśnięciem ołówka, najczystszy perfekcjonizm. Teraz już jednak inaczej patrzył na rysunek: nadal był nim zachwycony, lecz odkąd wiedział, że to Leonardo o niepodważalnym pochodzeniu sięgającym samego artysty, odczuwał wręcz przerażenie. Postanowił dać sobie jeszcze pół godziny. Potem podejmie ostateczną decyzję. Czterdzieści pięć minut później, acz bardzo niechętnie, doszedł do wniosku, że jednak nie ma wyboru. Flavia musi poznać całą prawdę, od początku do końca. Świadomie nie mógł postąpić inaczej. Będzie to trudne, lecz jeśli uda jej się porozmawiać z Bottandem jeszcze przed zebraniem, do katastrofy nie dojdzie. - Jonathanie, to był koszmar - wybełkotała, zanim zdążył się porządnie przywitać. - Już to zrobił? Przecież zebranie miało się zacząć o czwartej. - Zostało przesunięte. - O mój Boże! I powiedział im wszystko? O tym, że Giotto to Forster? Nie miał żadnych skrupułów? - Niby dlaczego on miałby mieć skrupuły? Chwilę trwało, zanim Argyll zrozumiał. - Mam rozumieć, że mu nie powiedziałaś? - spytał, miotany złością przemieszaną ze zdziwieniem. - Opowiedział tę bajeczkę o Forsterze, nie mając pojęcia, że jest kompletnie zmyślona? - Nie miałam czasu - broniła się. - Mówiłam ci przecież, że zebranie zostało przyśpieszone. Zresztą wiedziałam, że i tak cały ten pomysł wcale by mu się nie spodobał. Ale najbardziej mnie wkurza, że to wcale nie było potrzebne. Tak czy inaczej, załatwiłby Argana. Udowodnił, że jego szwagier był paserem, sprzedawał kradzione towary i okradał wykopaliska archeologiczne. Wszystkie te bzdury o Forsterze nie były mu do niczego potrzebne. Co oznacza, że przede wszystkim ja nie powinnam była cię posłuchać. - Cóż. - Argyll poczuł się zepchnięty do defensywy. - Wcale nie musiałaś. - Wiem. Przepraszam. Szczęśliwie chyba nikomu nie stała się krzywda. - W końcu odzyskaliście trochę obrazów. Wydawało mi się, że o to chodzi przede wszystkim. - Teoretycznie. I pewnie było warto. Veronica nie żyje, Wintertona tak czy owak nie dostaniemy, więc przynajmniej nikomu nie odpuściliśmy. Jonathan przez chwilę nic nie mówił, starając się uspokoić. - Och. No tak. Może i masz rację. Co jednak będzie, jeśli, hm, prawda wyjdzie kiedyś na jaw? - Nie bardzo wiem w jaki sposób. Ja mam sporządzić raport, a obecni właściciele raczej nie będą się chwalić tym, co zaszło. Podobnie jak Mary czy Winterton, jeśli mają choć odrobinę rozumu. - A inne obrazy? - Jakie inne obrazy? - Te, które Bottando miał na swojej liście, do których Winterton się nie przyznał. Co z nimi? Na przykład z Velazquezem? - Phi! Tu się chyba pomylił. Jakoś mi się nie wydaje, żeby ona miała z tym coś wspólnego. W końcu Bottando nie jest nieomylny. Przeważnie na ogół zgadywał. - Aha. No cóż, w takim razie wszystko w porządku. - Kiedy wracasz? - Za kilka godzin wyjeżdżam do Londynu. Muszę jeszcze tylko wyjaśnić kilka spraw. - Wracaj szybko. Bottando chce nas zaprosić na oblewanie. Kiedy już posprzątał pokój, spakował torbę i był gotowy do drogi, uznał, że jedyną mogącą mu coś rozsądnego doradzić osobą była Mary Verney. Jeżeli w ogóle ktoś będzie wiedział, co powinien zrobić, to tylko ona. Znalazł ją w salonie, jedynym w miarę wygodnym pokoju w tej cholernej budzie, jak zwykła mówić o swoim domu, zwiniętą w przepastnym wiktoriańskim fotelu, gdzie czytała książkę. - Jonathanie, mój drogi - powitała go z uśmiechem, zdejmując okulary do czytania. - Chcesz mnie zostawić? - Cóż, obawiam się, że tak, niestety. - Kochany, co się stało? Wyglądasz na bardzo podenerwowanego. - Mam problem. Zastanawiałem się... - Chcesz się mnie poradzić? Pochlebiasz mi. Oczywiście. Nie krępuj się. O co chodzi? Choć nie mogę ci zagwarantować, że się na coś przydam. Ciągle jeszcze nie doszłam do siebie po wczorajszym. Zbyt wiele przeżyć. Urocza jak zwykle, choć tym razem Argyll nie odpowiedział tak serdecznie, jak bywało do tej pory. Był zbyt przejęty. - Otóż, proszę pani, pojawiły się pewne anomalie - rzekł. - Nieścisłości w dowodach. - Mój Boże. Czy możesz dopuścić mnie do tajemnicy? Wyjawić mi je? Choć wbrew sobie, Jonathan wreszcie się uśmiechnął. Jakże łatwo było ją lubić. Co tym bardziej tylko wszystko utrudniało. - O tak. Myślę, że jest pani właściwą osobą, której mogę powiedzieć. Może nawet jedyną. - Jestem zafascynowana - powiedziała. - Ale także i spragniona. Bez względu na to, o co chodzi, myślę, że pójdzie nam łatwiej ze szklaneczką ginu w ręce. Mam nadzieję, że twoje kłopoty nie są tak poważne, by zrobić z ciebie abstynenta. Argyll skinął głową na zgodę i pani Verney jak zwykle szczodrze napełniła dwie szklanki. Musiał jeszcze chwilę zaczekać, poszła bowiem do kuchni po lód i cytrynę. - Jestem gotowa - rzekła, gdy usadowiwszy się na powrót, skupiła na nim całą swoją uwagę. - Cóż to za anomalie? I co w nich takiego niepokojącego, że aż marszczysz brwi? Pociągnął łyk ginu. - Ponieważ oznaczają, iż nie była pani z nami do końca szczera - rzekł tonem o wiele bardziej przepraszającym, niż sytuacja tego wymagała. Zapadło milczenie, podczas którego Mary przyglądała mu się z pełną konsternacji troską. - Chodzi o to, że zrobiło nam się pani żal i znaleźliśmy takie wyjście z sytuacji, aby nie musiała pani zbytnio cierpieć za winy swoich krewnych - mówił dalej, podążając za tokiem swoich myśli. - Co w pełni doceniłam - odparła. - Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że Flavia również na tym skorzystała. - Też tak myślałem. Potem jednak odkryłem, że znowu nas pani okłamała. - Chyba się pogubiłam. Nieomal ze złością potrząsnął głową. - Wątpię. I nigdy nie była pani zagubiona. Fakt zaś, że ja ponoszę za to całą winę, wszystko tylko pogarsza. - To znaczy? - Lubiłem panią. Nie zwracałem więc uwagi. A Flavii się śpieszyło i zdała się na mnie, wbrew swojemu instynktowi i zdrowemu rozsądkowi. Widzi więc pani, że winny jestem ja. Spojrzała na niego dziwnie, po czym poradziła, by przeszedł do rzeczy. - Gdyby pani historia była prawdziwa, wówczas kuzynka Veronica musiałaby ukraść wszystkie obrazy z listy dostarczonej nam przez Wintertona. Bo inaczej skąd by wiedział, dokąd trafiły? - Zgadza się. Może oliwki? - Nie, dziękuję. Wracając do rzeczy. Gdyby na liście były obrazy, których nie ukradła, bo po prostu nie było to możliwe, wówczas pani wczorajsze wyjaśnienia rozmijają się z rzeczywistością. - W dalszym ciągu nie nadążam za tobą, mój drogi, ale mów dalej. Na pewno wkrótce wszystko się wyjaśni. - Dwa obrazy, których w żaden sposób nie mogła ukraść, na liście się znalazły. - Nadzwyczajne. - Po pierwsze Uccello. Przypuszczalnie skradziony przez nią, gdy przebywała w szkole dla panien. Tyle tylko, że wcale jej tam nie było. Nigdy nawet nie zbliżyła się do della Quercii. Co rozumie się samo przez się. - Skąd to przypuszczenie? - Ponieważ w tym czasie była już mężatką. Jej mąż zmarł w czasie przyjęcia z okazji piątej rocznicy ich ślubu. Na nagrobku widnieje rok 1966. Co oznacza, że pobrali się w 1961. Nie idzie się do szkoły dla panien szukać męża, jeżeli ma się już jednego. To głupie. Żadna pedantyczna snobka, jaką była della Quercia, nie będzie zwracać się „panna Beaumont” do dziewczyny, która nazywa się „pani Finsey-Groat”, ani tym bardziej opowiadać, że później poślubiła znakomitą partię. Biorąc zaś pod uwagę to, co ludzie mówili o kuzynce Veronice, trudno sobie wyobrazić, żeby ta stara wiedźma wspominała ją jako nadzwyczaj miłą. To nie ją wysłano do szkoły, lecz panią. - Hm. - Mamy jeszcze Pollaiuola. - Wydawało mi się, iż nasz przemiły inspektor Manstead ustalił, iż Veronica znajdowała się na liście gości. - Owszem, i rzeczywiście była. Ale nie pojechała. Nie mogła, ponieważ w tym właśnie czasie otwierała tutejszy festyn. 10 lipca 1976 roku. W sobotę, dokładnie drugą w miesiącu. Dzień, w którym festyn tradycyjnie się odbywał. A ona nigdy żadnego nie opuściła. Sprawdziłem to. Doskonale zostało to opisane w parafialnej gazecie. Urocze i przemiłe przemówienie przy stoisku z loterią fantową. Jak powiedział George, nigdy żadnego festynu nie opuściła. - Zdumiewające. - Na koniec jest drobna sprawa kradzieży portretu Franceski Arunty, pędzla Velazqueza. Do której doszło dwa miesiące po udarze Veroniki. Doprawdy trudno sobie wyobrazić, jak kuśtyka ulicami z Velazqezem przyczepionym do laski. - On też był na liście? - Nie na tej, którą dostarczył Winterton. Flavia pominęła go, ponieważ nie dało się ustalić, kto go wziął, mimo iż znajdował się na liście Bottanda. - Tak więc Bottando się mylił, Flavia natomiast miała rację - łagodnie podsumowała Mary. - Bo nie mogła przecież ukraść Velazqueza, prawda? - Otóż to właśnie. - No i? - No i co on wobec tego robi w pani jadalni? - Ach - powiedziała. - Doskonałe pytanie. I muszę powiedzieć, że odpowiedź na nie może być nieco trudna. Jakie ty wyciągnąłeś na tej podstawie wnioski? - To proste. Forster nie był Giottem. Podobnie jak kuzynka Veronica. Jest nim natomiast pani. - Jak według ciebie powinnam się w tej chwili zachować? - zapytała, śmiejąc się dźwięcznie. - Będzie pani rozbawiona, po czym zapyta mnie, w jaki sposób doszedłem do tak interesującego, aczkolwiek całkowicie błędnego wniosku. - Nie, tego nie zrobię. Podkreślę natomiast jeden błąd w twoim podstawowym założeniu. Po cóż miałabym ryzykować śledztwo we własnym domu, wiedząc, iż jeśli będę siedziała cicho, policja nigdy nawet nie spojrzy w moim kierunku? Czy to ma jakiś sens? - O, i to jak najbardziej, choć implikacje są nadzwyczaj przygnębiające. - To znaczył - Pani kuzynka coś wyczuwa. Nie wie, co robić, zwraca się do Forstera, który już kiedyś pomagał rodzinie. Ten traktuje sprawę nadzwyczaj serio i odkrywa, że pani pieniądze pochodzą z bardzo wątpliwego źródła. Dochodzi do tego tuż po tym, jak ukradła pani Velazqueza. Veronica mówi pani o tym. I umiera. Nie wierzę, że zabiła się sama, podobnie jak nie wierzę, iż zrobił to Forster. Pani ją zamordowała, ponieważ odkryła prawdę. Podrzuciła jej pani ekstrapigułki i zostawiła ją. Forster popełnia błąd, próbując panią szantażować, zamiast iść prosto na policję. Postanawia go pani także zamordować we właściwym momencie. Zanim jednak do tego dojdzie, musi się pani upewnić, że odzyska pani wszystkie dowody, jakie być może udało mu się zebrać. Dlatego też wersja, że Fancelli zrobiła pani niedźwiedzią przysługę, zgłaszając się na policję, jest bzdurą, ponieważ to pani właśnie kazała jej tak zrobić, żeby wzbudzić zainteresowanie Forsterem. Wszystko pięknie się układa. Podczas rozmowy ze mną wyznacza mi spotkanie, a sam jedzie po swoje dowody. Winterton powiadamia panią, że przynęta chwyciła, pani idzie do niego, zabija go i wszystko zabiera. - A wyznanie George’a Bartona? Przecież słyszałeś je osobiście. - George Barton nie powiedział, że go zabił. Cała rozmowa równie dobrze mogła dotyczyć tego, że widział, jak tamtego wieczoru pani wychodzi z domu Forstera. A ponieważ panią lubi, Forstera natomiast nie znosił, mówił pani, że niczego nie wyjawi policji. - I nie wyjawił. - Rzeczywiście. I pewnie nigdy tego nie zrobi. Wyjątkowo dyskretne towarzystwo mieszka w tej okolicy. Tak czy inaczej, Forster nie żyje, pani zniszczyła dowody i żyje w przeświadczeniu, że wszystko gra. Dopóki nie okazuje się, że my szukamy dalej. Czyni więc pani kolejny krok: pali jego papiery, w nadziei, że uchwycimy się tego i dalej Forster będzie naszym głównym podejrzanym. Żeby zabezpieczyć sobie tyły, napomyka pani o szaleństwie kuzynki, o tym, że dziwiło panią, iż mając tak skromne środki, jakoś udawało jej się utrzymać to miejsce, o jej napadach amnezji, zainteresowaniu sztuką. Doktor Johnson powiedział, że zdarzało jej się czasem coś ukraść, ale dodał przy tym, że wiedział o tym od pani. A przez cały ten czas, tuż pod nosem mieliśmy powód tego wszystkiego: ukradzionego w Mediolanie Velazqueza kilka lat temu. Pewnie czekał na odpowiedni moment, kiedy będzie mógł zostać oddany nowemu właścicielowi. Mary Verney westchnęła ciężko i spojrzała na Argylla ze smutkiem. - Wybacz mi, Jonathanie - rzekła w końcu, zastanowiwszy się, jak powinna ustosunkować się do tych wszystkich rewelacji. Najwyraźniej doszła do wniosku, że nie ma już sensu niczego ukrywać. - Pewnie czujesz się okrutnie wykorzystany. W tym cały kłopot. Była złodziejką i morderczynią, co właśnie udowodnił. Przynajmniej moralnie. Co nie zmieniało faktu, że wciąż była urocza, a on wcale nie przestał jej lubić. Bodaj babę diabli wzięli. - Delikatnie rzecz ujmując. - I pewnie nie masz o mnie zbyt wysokiego mniemania. - Dwa morderstwa. Bóg jeden wie, ile kradzieży. Wrobienie Forstera i własnej kuzynki, manipulowanie Jessicą Forster, okłamywanie w żywe oczy Flavii, mnie i policji. Zdarzało mi się spotykać ludzi lepiej przystosowanych do życia w społeczeństwie. Pytanie więc, dlaczego? Jest pani naprawdę miła. Inteligentna, atrakcyjna... - Dlaczego więc nie żyłam uczciwie? Miałam męża, który nic a nic mnie nie obchodził, śmiertelnie nudną pracę, lat mi przybywało, umierałam ze strachu, że nie mam na starość dość pieniędzy, mieszkałam w nędznym małym mieszkanku. I na nic więcej nie mogłam liczyć, dzięki rodzince, która gorzej już starać się nie mogła. Tak, mogłam żyć tak dalej. Ale, do diabła ciężkiego, po co? - Wobec czego postanowiła pani okradać innych ludzi. Prychnęła. - Skoro tak chcesz to nazwać. Niech będzie, jestem złodziejką. Nigdy jednak niczego nie zniszczyłam, nie okradłam też ludzi, którzy byli biedni. Większość z nich nie miała nawet pojęcia o prawdziwej wartości obrazów, które im zabierałam. Dopiero później zaczynali się awanturować. Ukradłam trzydzieści jeden obrazów. Dziewiętnaście z nich wkrótce trafi z powrotem do rąk prawowitych właścicieli. Pozostałe, jeden po drugim, również zostaną odzyskane dla publiczności. W sumie można by powiedzieć, że zostały wypożyczone, co zresztą w zasadzie odnosi się do wszystkich obrazów. Obrazu nie można posiadać: jest się tylko jego opiekunem, czasem na dłużej, kiedy indziej na krócej. One nadal istnieją, a większość z nich ma się o niebo lepiej niż poprzednio. - A własność, prawowite posiadanie... - Och, Jonathanie, proszę. Przestań się tak nadymać. Mimo iż poznałam cię zaledwie kilka dni temu, znam cię lepiej. - Czyżby? - Na tyle dobrze, by wiedzieć, że podobne rzeczy niewiele dla ciebie znaczą. Taki Velazquez z kolekcji Calleone’a. Czy wiesz, skąd pochodziły pieniądze na jego kupno? Z setek lat wyzysku chłopów, z masakry rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej. Albo Pollaiuolo Dunkeldów - należał do angielskiego arystokraty, który przez dwieście lat wyciskał wszystko, co się dało, z Irlandii. To, co ja robię, jest złe. Ale przynajmniej nie zgrywam się na dobroczyńcę ludzkości. - Gdyby tylko o to chodziło, byłbym częściowo skłonny zgodzić się z panią. Ale to przecież nie wszystko, prawda? Zamordowała pani dwoje ludzi. Czy nie czuje się pani winna? Przynajmniej trochę. - Cóż, szczęśliwa z tego powodu nie jestem - rzekła lekko obrażona. - Przecież wiesz, że nie jestem psychopatką. Ale jak ci już mówiłam, poczucie winy nie ma sensu. Albo coś robisz, albo nie. Proste jak słońce. W ich przypadku ja się tylko broniłam. Byli szantażystami i pijawkami, chciwymi, ale tchórzami. Oboje bez mrugnięcia okiem korzystali z tego, co robiłam, ale jednocześnie wciąż mnie za to krytykowali. Veronica, chodzący przykład noblesse oblige. Latami mnie ignorowała i odnosiła się do mnie wręcz niegrzecznie. To ona przekonała wuja Godfreya, żeby mi nie pomógł, gdy umierała moja matka. Nie chciała mieć ze mną nic wspólnego, dopóki nie dowiedziała się, że mam pieniądze. Odtąd nie dawała mi spokoju, chciała, żebym przywróciła Weller do dawnej świetności. Przez całe swoje życie nie zarobiła ani pensa i nie przeszkadzało jej, skąd się biorą moje pieniądze, byleby tylko mogła położyć na nich łapę. Ja się zgodziłam i dzięki mnie żyła. Muszę przyznać, że był to cudowny sposób inwestowania nielegalnych pieniędzy. Lecz robiłam to tylko pod jednym warunkiem: że w zamian dostanę to miejsce, w ten sposób odzyskując, co moje. Moja matka lubiła ten dom, ja także. Byłaby go odziedziczyła, jestem tego pewna. Do czasu śmierci Veroniki spłaciłam wszystko po wielekroć. Veronica nie miała wyboru, więc się zgodziła. Wystarczyło jednak, że dostała spory zastrzyk gotówki, i natychmiast próbowała się ze wszystkiego wycofać, a Weller - który bez mojej pomocy dawno by już został sprzedany - dać jakiejś kuzynce. Wszystko, bylebym tylko ja go nie dostała. - I wtedy pojawił się Forster? - Otóż to. Stara krowa zaczęła szukać jakiegoś pretekstu, żeby wycofać się z umowy, ale pieniądze zatrzymać. Sprowadziła więc Forstera. Chyba zaczęła się domyślać, że coś jest nie tak, skąd bowiem miałam tyle pieniędzy, które zdawały się pojawiać znikąd? A ponieważ nie mogła niczego namierzyć, dobrała się do mojej przeszłości, ludzi, których znałam, i w ten sposób znalazła Forstera. On jej opowiedział, że byłam w coś zamieszana we Florencji. Kazała mu więc dowiedzieć się więcej i tak wyszła na jaw sprawa Pollaiuola. Pod koniec ubiegłego roku Veronica mnie wezwała, przedstawiła zebrane przez Forstera dowody i powiedziała, że mogę się pożegnać ze swoimi pieniędzmi. A Weller przekaże na rzecz fundacji i tyle go będę widziała. Była już umierająca, dlatego tak się śpieszyła. Wiele się nie namyślając, uznałam, że muszę nieco wspomóc matkę naturę. To wszystko. Cóż innego mi pozostawało? Prędzej bym sczezła, niż pozwoliła jej okraść się z moich pieniędzy. - A Forster? - O, to był kawał drania - rzekła w zamyśleniu. Słowa dziwnie kontrastowały z miękkim, melodyjnym głosem, którym je wypowiedziała. - Zrobił Fancelli dziecko i ją zostawił. Twierdził, że to nie on. Nazwał ją dziwką, mówił, że to mógł być każdy. Rodzina Straga oznajmiła, że jeżeli della Quercia chce w dalszym ciągu utrzymywać z nimi stosunki, Fancelli musi odejść. Prymitywne, ignoranckie czasy. Współczułam jej. W końcu moje własne pochodzenie nie było dużo lepsze. Pozostawili ją samą sobie. Byłam przerażona. Wiedziałam, że jeżeli ja jej nie pomogę, nikt inny tego nie zrobi. Wysłali mnie do Italii, żebym tam znalazła męża. Chcieli się mnie w ten sposób pozbyć. Na miłość boską, nie miałam wcale ochoty iść do szkoły dla panien z dobrego domu i tam polować na odpowiednią partię. Sama chciałam się o siebie troszczyć. Nie miałam pieniędzy, które mogłabym dać Fancelli, uznałam więc, że powinni to zrobić Straga. Uważałam, że tak będzie uczciwie. W każdą niedzielę punkt dziesiąta wyruszali wszyscy na mszę. Boczne drzwi zostawiali otwarte, żeby mogli im dostarczyć lunch. Wślizgnęłam się przez nie, zabrałam obraz i wyszłam. Ależ to było proste - rzekła z nutką nostalgii. - Chyba niczego nie zauważyli przez kilka następnych dni. Ja musiałam tylko dostarczyć obraz przyjacielowi matki, który go sprzedał. To też było banalne. - To znaczy, że nie Forster go zabrał? Wszystko, co ta Fancelli nagadała, to były kłamstwa? - Forster zabrał ją do Szwajcarii i dostarczył paczkę. Zakleiłam ją bardzo starannie. Ale on oczywiście najzwyczajniej w świecie ją otworzył. Dałam mu część pieniędzy, żeby siedział cicho, resztę dostała Fancelli. Zapłaciłam jej, żeby mogła urodzić dziecko, tak jak płacę teraz, żeby mogła umrzeć. Lubiłam ją. Chętnie więc mi pomogła. - Wtedy Forster nie próbował pani szantażować? - Nie mógł. Moje słowa byłyby przeciwko jego. Łatwo się go pozbyłam. Prawdę powiedziawszy, wszystko było łatwe. A jeśli o mnie chodzi, to epizod z obrazem Straga nauczył mnie, że takie kradzieże to pestka, trzeba tylko wiedzieć, co się robi. I lekcja numer dwa: miałam naturalne alibi. Gdy moje kradzieże odkrywano, policja zawsze szukała mężczyzny. „Musiał wejść przez...”, „Zdjął obraz ze ściany...” Wiedziałam, że nigdy do głowy im nie przyjdzie, że odpowiedzialna jest kobieta, póki nie popełnię jakiegoś błędu. Wiesz, naprawdę szczerze żałuję ruchu wyzwolenia kobiet. Życie stało się o wiele trudniejsze. Działałam więc dalej. Kilka pierwszych akcji rozwiązało na chwilę moje problemy finansowe. Wróciłam do Anglii, wyszłam za Verneya i przeszłam w stan spoczynku. A potem ten drań zostawił mnie z dziećmi na utrzymaniu. Uznałam więc, że złodziejstwo na pełnym etacie jest równie dobrym rozwiązaniem jak każde inne. Dopóki były pieniądze, studiowałam historię sztuki, pracowałam w domu aukcyjnym, w dwóch firmach ubezpieczeniowych jako sekretarka, powoli nawiązywałam kontakty i poznałam Wintertona, który od razu wydał mi się pozbawiony skrupułów, ambitny i - choć może to zabrzmieć dziwnie - absolutnie godny zaufania. Po czterech latach cierpliwych poszukiwań byłam gotowa. Poznałam dokładnie rozmieszczenie obrazów i słabe punkty w kilkunastu domach, podobnie jak plany zabezpieczeń, jeśli w ogóle istniały, wiedziałam też, które obrazy były fotografowane. Teraz tylko wystarczyło je po kolei zabierać. - Ile pani za nie dostawała? - O, wtedy było całkiem nieźle. Ale też i rynek dzieł sztuki kwitł. Między 1971 a 1975 zgarnęłam sześćset tysięcy funtów, między 1975 a 1980 ponad milion. Potem pracowałam za prowizję, kiedy pojawiał się konkretny klient - i zapłacił z góry. Jeden pośrednik, który nigdy osobiście nie kontaktował się z klientami, żadnych asystentów. Zawsze nieduże obrazy, nic, czego nie mogłabym wynieść sama. I zawsze byłam bardzo, ale to bardzo ostrożna. Jeżeli coś mi się nie podobało, zwracałam pieniądze. Stawiałam też niezmiennie jeden warunek: przez kilka lat obraz musiał pozostać w ukryciu, żeby nie pojawił się, kiedy policja wciąż jeszcze go szukała. - Fra Angelico? - Moja jedyna porażka i powód, dla którego siedzimy tu dzisiaj. Dostałam się do domu jako sprzątaczka - co zresztą zawsze było bardzo dobrym sposobem. Później, oczywiście, musiałam pracować jeszcze przez kilka miesięcy: moje natychmiastowe odejście byłoby zbyt oczywiste. Dlatego też musiałam wykorzystać tego idiotę Sandana, żeby wywiózł obraz z kraju. Fatalny błąd. Naturalnie nie skontaktowałam się z nim osobiście, niebezpieczeństwa więc nie było, ale obraz straciłam. - Mediolański Velazquez? - Musiałam to zrobić, bo już dostałam pieniądze za Fra Angelica. Nie udało się, zaproponowałam więc rozwiązanie alternatywne. Uparli się na Velazqueza. Niezbyt mi się to podobało, ponieważ wiedziałam, że jest kopia, dzięki której można go zidentyfikować. Ale chciałam wywiązać się z umowy i przestać pracować. Jestem już na to za stara. Nalegałam jednak, żeby obraz przed dostarczeniem na kilka lat zniknął. Kiedy dostałam Weller, uznałam, że jest to idealne miejsce, by obraz przechować. - Dlaczego? Czy w ten sposób sama nie prosiła się pani o kłopoty? - Coś z nim musiałam zrobić, gdybym jednak schowała go w skrytce depozytowej w banku, z pewnością bym się zdradziła. Wiem, że bankierzy nie powinni być wścibscy, ale mimo wszystko wolałam nie zawierzać swojej wolności obietnicy bankiera. Poza tym, kiedy schowałam dokumentację, zmieniłam ramę i trochę go przybrudziłam, obraz nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Wezwałam więc tych kretynów z domu aukcyjnego. Jak wicher przelecieli przez cały dom w pół godziny - za co policzyli sobie fortunę - a na mojego Velazqueza ledwo co spojrzeli. Miałam więc certyfikaty English Heritage* [English Heritage - organizacja działająca na rzecz ochrony dziedzictwa historycznego.], domu aukcyjnego i samego urzędu skarbowego, wszystkie zgodnie stwierdzające, że jest to podrabiany Kneller, z powodu złego stanu wart zaledwie 500 funtów, i mogłam go spokojnie wywieźć za granicę. Idealnie. To największa zaleta ekspertów: ludzie im wierzą. Okazało się jednak, że słusznie się obawiałam. Była kopia, z której rozpoznałeś obraz. Nawet jeśli potrzebowałeś na to nieco czasu. - Co się w takim razie stało z Forsterem? - zapytał Argyll, nie zwracając uwagi na tę jawną krytykę jego umiejętności. - Co miał na panią? - Wiedział o Florencji, miał dokumenty na Pollaiuola, i sporo mocnych argumentów, które zebrał, porównując dane domów aukcyjnych i tutejszych spisów inwentarzowych. Nie miał żadnych dowodów w sprawie śmierci Veroniki, ale wiedział dość, by powiązać mnie z dwoma kradzieżami. A kiedy zaczęło się dochodzenie... Chciał, żebym je odkupiła. - A pani w zamian go zabiła? Mary wyraźnie posmutniała, słysząc, jak złe ma o niej zdanie. - Nie, zgodziłam się - powiedziała z wyrzutem. - Nie zabijam ludzi nałogowo. Zgodziłam się. A on wciąż podnosił cenę. Za obraz dostałam pół miliona, kolejny milion miałam dostać za jakiś miesiąc, po jego przekazaniu. Jak za towar przeceniony, ale co tam. Forster chciał trzy miliony za te swoje papierzyska. Żądał więcej, niż mogłam dać. Wtedy straciłam cierpliwość. Pojechałam do Fancelli, a Wintertona posłałam do Sandana. Policja złapała przynętę, ty się zjawiłeś, Forster dostał swoje dowody. - A pani Forstera. Wielki Boże. - Argyll potarł twarz rękami i zamknąwszy oczy, przyswajał sobie to wszystko, co właśnie usłyszał, zdumiony wielkością własnej omyłki. - Tak mi przykro, Jonathanie - rzekła łagodnie. - Musisz czuć się obrzydliwie wykorzystany. Trudno mi się dziwić. Naprawdę zdążyłam cię bardzo polubić. Wolałabym, żeby wszystko to skończyło się zupełnie inaczej. Co jednak mogłam zrobić? Chyba nie oczekujesz, że pójdę do więzienia tylko dlatego, że cię lubię? Argyll w milczeniu skinął głową. Naprawdę nie wiedział, co w tej chwili myślał. Mary Verney przyglądała mu się ze szczerym chyba współczuciem i sympatią. - Pytanie, co ty teraz zrobisz? - Hm? - Będziesz porządnym człowiekiem? Pójdziesz do Flavii i powiesz jej wszystko, co wiesz? Nie bój się, nie zaatakuję cię siekierą, jeśli tego się obawiasz. Jest jednak pewna różnica. Pomiędzy tobą a nimi. Argyll westchnął. - Miło mi to słyszeć. - Cóż więc? - W innych okolicznościach z radością poprosiłbym panią o radę. Bardzo wysoko sobie cenię pani zdrowy rozsądek. - Dziękuję. Jeżeli chcesz, mogę ci przedstawić możliwe opcje. Będę oczywiście nieco stronnicza, ale sam ocenisz, na ile mam rację. - Proszę bardzo. - Postępujesz jak wzorowy, praworządny obywatel - zaczęła z ożywieniem. - Idziesz prosto do Mansteada. Pan pozwoli, sir. Pani Verney jest złodziejką. Mając Velazqueza i wszystko, co mu opowiesz, bez problemu skaże mnie i Wintertona. Wątpię jednakże, by kiedykolwiek oskarżył mnie o morderstwo czy to Forstera, czy też Veroniki. Na to nie ma absolutnie żadnych dowodów. Zero. George nigdy nie piśnie ani słówkiem. Lecz sprawiedliwości stanie się zadość, odpowiem za zmarnowane życie. Wspaniale. Ale trzeba będzie zapłacić za satysfakcję z zamknięcia mnie na kilka lat w więzieniu i odzyskanie jeszcze jednego obrazu. Głównie konsekwencje poniesie Flavia, która będzie musiała gęsto się tłumaczyć z wyprowadzenia w pole własnego szefa, kłamstw opowiedzianych angielskiej policji i w rezultacie przede wszystkim za udaremnienie prawidłowego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Wszystkich tych rzeczy, o ile pamięć mnie nie myli, dopuściła się za twoją namową. Zdaje się, że już w tej chwili nie jest tym szczególnie uszczęśliwiona. Ciekawe, co będzie, gdy usłyszy resztę. Argyll potarł oczy i jęknął cicho. - Wnosząc z tego, co mi opowiedziałeś, jej szef także niezbyt dobrze na tym wyjdzie, uraczywszy swoich przełożonych stekiem wierutnych kłamstw - mówiła dalej. - Tłumaczenie, że o niczym nie miał pojęcia, raczej nie zrobi na nich najlepszego wrażenia, a ten człowiek, którego upokorzył, zemści się z dziką rozkoszą. Argyll spiorunował ją wzrokiem. - Niech pani nie przerywa. - Możliwość druga: tym razem ty posłuchasz rady. Zapomnisz o mnie, Forsterze, Veronice, Wintertonie i Velazquezie. Okropnie namieszałeś. Teraz możesz albo wszystko pogorszyć, albo... - Albo? - Albo nie. Nie rób nic. Daj sobie spokój. Odchylił się gwałtownie na krześle do tyłu i ze wzrokiem wbitym w sufit rozważał jej słowa. - Proszę - powiedziała. - Może w tej sytuacji nie powinnam, ale już wcześniej chciałam ci to podarować na pożegnanie. Podała mu pudełko. Rozwinął je z papieru i wyjął kartonową pokrywkę. Wewnątrz, zawinięty w biułkę, leżał szkic dłoni. Leonardo da Vinci. To, o czym zawsze marzył. - Możesz mi chyba wylewnie podziękować, jak sytuacja wymaga - rzekła sucho. - Ale od początku ci się podobał, a dla mnie jest bezwartościowy. Potraktuj to jako dowód sympatii. Może niezbyt kosztowny, ale pomyślałam sobie, że w ten sposób dam wyraz przyjemności, jaką było dla mnie goszczenie cię przez tych kilka dni. Co jest szczerą prawdą, choć ty zapewne już w to nie wierzysz. Bardzo żałuję, że tak się to wszystko potoczyło, mam nadzieję jednak, że mimo wszystko zgodzisz się przyjąć ten rysunek. Argyll spoglądał ze smutkiem to na nią, to na szkic. O, niech to jasny szlag trafi. Nie mógłby sobie chyba wyobrazić gorszego momentu na otrzymanie od kogoś prawdziwego Leonarda. To, to prawdziwy koszmar, pomyślał. Dawniej, jeszcze dzisiaj rano, natychmiast powiedziałby Mary, co mu właśnie podarowała. Uczciliby jego inteligencję i jej szczęście, cementując w ten sposób nawiązaną przyjaźń. Nigdy by szkicu nie przyjął i siedział cicho jak mysz pod miotłą, nawet jeśli prawdziwy handlarz sztuki, taki na przykład Winterton, w życiu by tak nie postąpił. Lecz w tej sytuacji? Biorąc pod uwagę okoliczności, szczerość wydawała się wręcz nie na miejscu. Znowu spojrzał na rysunek, zakurzoną ramkę i pęknięte szkło. Gdyby go sprzedał, stałby się z miejsca uznanym marszandem, i miałby dość pieniędzy na rozwój kariery. Dobry Boże, nie musiałby już niczego rozwijać. Mógłby do końca życia nic nie robić. Tak się właśnie do czegoś w tym biznesie dochodzi, pomyślał. Wystarczy spojrzeć na takiego Wintertona. Przecież w ten sposób zaczynał. - A jeśli pójdę na policję? - Wówczas zachowasz czystość i szacunek dla samego siebie, ale będziesz musiał żyć ze świadomością, że wszyscy inni zapłacą wysoką cenę za typowy dla ciebie brak zdecydowania. A zwłaszcza twoja narzeczona. Zrobisz, co zechcesz, nikt cię nie może powstrzymać. Nawet ja. Jeżeli jednak tak właśnie postąpisz, radzę ci zacząć rozglądać się za nową dziewczyną. Flavii ciężko będzie ci przebaczyć. Mnie na jej miejscu na pewno by było. Ty jej powiedziałeś, że ma obowiązek przerobić nieco prawdę na użytek Bottanda, ona cię posłuchała i tak właśnie zrobiła. Nie jesteś gotowy zrobić tego samego dla niej? Ale - rzekła zdecydowanie, mierząc go twardym spojrzeniem - tym razem decyzję musisz podjąć szybko: brak zdecydowania i bezsensowne poczucie winy to bez wątpienia twoje największe przywary. Niemniej jednak, cokolwiek postanowisz, przyjmij proszę ten rysunek. - Nie chcę go. Wzięła szkic i przyłożyła do niego zapalniczkę. - Ja też nie. Albo będzie należał do ciebie, albo do nikogo. - Wezmę go, wezmę - powiedział szybko Jonathan. - Dobrze. Sama nie wiem, dlaczego to jest dla mnie takie ważne. Ale nic na to nie poradzę. Wzruszyła ramionami, jakby rozbawiona swoim zachowaniem, po czym ustawiła na tacy szklanki i butelkę i wyszła, zostawiając Argylla ponuro wpatrującego się w ogień na kominku. Jakoś tak się składało, że przez ostatnie dziesięć dni prawie wszyscy, których spotykał, mówili mu, że musi się na coś zdecydować. Nigdy nie uważał się za osobę słabą, ale opinia większości była zupełnie odmienna. Może to lekka przesada, by morderczyni udzielała mu nauk, ale jej na pewno nie dręczyły wątpliwości czy brak zdecydowania. I bez wątpienia w jednym przynajmniej trzeba jej było przyznać całkowitą rację. Tym razem musiał się decydować szybko. Spojrzał na rysunek. Był taki piękny i pragnął go bardziej niż czegokolwiek. Moresby Museum z radością zapłaciłoby mu za niego fortunę. Bez względu jednak na jego niezaprzeczalne piękno, teraz stanowił świadectwo wszystkich głupich błędów, jakie popełnił w ciągu kilku ostatnich dni. Spoglądał na rysunek ponuro. Dziwne, że myślał właśnie o tym, a nie o Forsterze. Myśl, ponaglił sam siebie. Czy ona ma rację? Wyobraził sobie scenę. Flavia mu uwierzy. Policja wróci. Ale Velazqueza nie będzie. W wiosce nikt nie puści pary z gęby. Mała była szansa, by posunąć się do przodu. A złe strony? Będą musieli zawiadomić angielską policję, która z całą pewnością złoży oficjalny protest. Flavii się to na pewno nie przysłuży. Co zaś do Bottanda... Nie. W tym także miała całkowitą rację. No i wreszcie Leonardo. Czy rzeczywiście gotów był dopuścić, by coś tak pięknego uległo zniszczeniu tylko dlatego, że był zły, bo przegrał? Czy to jeszcze wszystkiego nie pogorszy? Tak. Ale jeżeli przyjmie rysunek, będzie skompromitowany. Tu był pies pogrzebany. - No i? - spytała. - Co postanowiłeś? - Proszę mi powiedzieć jedno. Ukradła pani trzydzieści jeden obrazów. - Trzydzieści dwa, z Fra Angelikiem. Ale tego nie liczę. - A te dziewiętnaście, o których Winterton powiedział Flavii? - To te, których nowi właściciele nie są w stanie nas zidentyfikować. Reszta pozostanie w ukryciu, na wypadek, gdyby ktoś zaczął mówić. Flavia musiała o tym wiedzieć, gdy z nim rozmawiała. Cóż, nie było sensu dłużej o tym dyskutować. Miała rację. I tak nic już nie mógł zrobić. Wobec czego, udając pewność, do której tak naprawdę było mu daleko, Argyll wstał i wziął rysunek. Gest ten był odpowiedzią na wszystkie pytania, co Mary natychmiast zrozumiała. - Dobrze - rzekła bardzo poważnie. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, kiedy powiem, że postępujesz słusznie. A pokonawszy już tę przeszkodę, dlaczego nie pójdziesz za ciosem i się z nią nie ożenisz? Argyll uśmiechnął się ze smutkiem i w milczeniu skierował się ku drzwiom. - Jonathanie. Odwrócił się i spojrzał na nią. - Naprawdę bardzo mi przykro. Skinął głową i wyszedł. Kilka chwil później Weller House znikał we wstecznym lusterku samochodu, gdy zmierzał drogą prowadzącą do autostrady, Londynu i lotniska. Musiał zjechać na jej środek, by ominąć George’a Bartona zmierzającego do swego domu. Przynajmniej on wyszedł na tym wszystkim dobrze. Pomachał mu, zbliżając się do miejsca, w którym kilka zaledwie dni wcześniej podskakiwał, by zwrócić na siebie uwagę posterunkowego Hansona. Głęboko nieszczęśliwy, nie mógł przestać myśleć o tym, co się stało. Ilekroć próbował, jego myśli biegły ku pięknemu, znienawidzonemu rysunkowi leżącemu obok na siedzeniu pasażera. Jego największy w życiu triumf. Ile jednak musiało się wydarzyć, by mógł go odnieść. Nie podejrzewając nawet, co właśnie zamierzał zrobić, zwolnił i skręcił w wąski podjazd, zatrzymał samochód i wysiadł. OK, pomyślał. Flavia mogła kłamać dla Bottanda, ja mogę zrobić to samo dla niej. Dobrze mi tak. Ale prędzej szlag mnie trafi, niż zwrócę się do Arthura Wintertona. Chrzanię to. W domu świeciło się światło i gdy zapukał, drzwi otworzyła mu Jessica Forster. Jonathan pomyślał, że dobrze byłoby się z nią pożegnać. W pewnym sensie się z nią identyfikował. Tak samo została wykorzystana, tak samo nią manipulowano. Różniło ich jedynie to, że ona, przeciwnie niż cierpiący katusze Argyll, nie użalała się nad sobą aż tak bardzo. - Właśnie wyjeżdżam - powiedział Jonathan. - Pomyślałem, że zobaczę, co u pani słychać. Nazywam się Argyll. Pani Forster uśmiechnęła się, wyraźnie mile zaskoczona, i poprosiła, żeby nie stał na deszczu, lecz wszedł. - Zapraszam. To miło, że pan do mnie zajrzał. Jest pan przyjacielem tej Włoszki, prawda? Argyll przytaknął. Flavia, wyjaśnił, musiała w wielkim pośpiechu wracać do Włoch, dlatego nie zdążyła się pożegnać osobiście. Poprosiła go, by zrobił to w jej imieniu. Jessica Forster kiwnęła ze zrozumieniem głową. - Dziękuję za pamięć. To bardzo dobra osoba. Czy pan wie, że odkąd to się stało, jedynymi osobami, które okazały mi trochę życzliwości, były właśnie panna di Stefano i - kto by pomyślał - pani Verney, za którą nigdy specjalnie nie przepadałam. Poza tym wszyscy mnie unikali, jakbym cierpiała na jakąś zakaźną chorobę. Pewnie sądzili, że zostanę aresztowana za zamordowanie Geoffa. - Jak się pani teraz czuje? Wzruszyła ramionami. - Cóż, chyba powoli dochodzę do siebie. Staram się na nowo ułożyć sobie życie. Na tym muszę się teraz przede wszystkim skupić. Przynajmniej o nic nie muszę się martwić. Policja powiedziała mi, że z całą pewnością był to wypadek. Wie pan, że się cieszę? Geoff miał swoje za uszami, nikt nie wie tego lepiej ode mnie, ale to byłoby okropne, gdyby ktoś go zamordował. - Tak. Cóż, rzeczywiście trochę to potrwa. Czy już pani wie, co zamierza robić? - Jeszcze o tym nie myślałam. Ale zapewne wrócę do Londynu. Może uda mi się znaleźć jakąś pracę, choć Bóg jeden wie, co mogłabym robić. Nie żebym nic nie potrafiła czy coś takiego. Ale zawsze nienawidziłam życia na wsi, a teraz, kiedy muszę się sama o siebie zatroszczyć, mogę wreszcie od tego uciec. Nienawidzę krów, miejscowych plotek i wiejskich festynów. Nie mogę jednak tak od razu wyjechać, najpierw muszę uporządkować sprawy Geoffa. Choć nie ma tego zbyt wiele. Wygląda na to, że poza długami nic nie zostało. Wciąż jeszcze nie dociera do mnie, co tak naprawdę się stało. Argyll ze współczuciem przyznał, iż czuje podobnie. Przyszło mu na myśl, że pani Verney zbyt surowo oceniała Jessicę Forster. Może nie była wulkanem energii, ale na pewno nie można jej odmówić odporności i swoistej odwagi. Zasługiwała na znacznie lepsze traktowanie. - Zostawił po sobie prawdziwy bałagan? - Och, obawiam się, że tak - odparła, uśmiechając się dzielnie. - Jestem zupełnie sama. Nie mam żadnych oszczędności, ubezpieczenia, tylko same długi i hipotekę. Powiedziano mi nawet, że jego obrazy nie są zbyt wiele warte. - Ojej. Prawdę powiedziawszy - powiedział - nie przyszedłem tylko zapytać, co u pani słychać. Mam coś dla pani. Wyciągnął niewielką paczkę. - To należało do pani męża. Zostawił to pani. Skrzywiła się. - Zapewne więc będę musiała odnaleźć prawowitych właścicieli. - Nie. To naprawdę należało do niego. Żadne tam machlojki. Kupił to, zupełnie uczciwie. Myślę, że się pani spodoba. Otworzyła paczkę i sceptycznie przyjrzała się jej zawartości. - No, nie wiem. Trochę małe, nie uważa pan? - Małe, owszem. Ale na pani miejscu bym to sprzedał. I sądzę, że znacznie podreperuje pani swoje finanse. Jest takie miejsce w Los Angeles, Moresby Museum. Oni zawsze czegoś szukają. Jeśli pani chce, skontaktuję się z jego dyrektorem i podam mu wszystkie szczegóły. Wiem wszystko, o co będzie pytał. - Czy to jest coś warte? E, chyba nie. Przecież nie jest nawet skończone. - Pozwoli pani, że ja zajmę się stroną finansową - powiedział Argyll. - Podam mu cenę, którą pani zaakceptuje, i dopilnuję, żeby wszystko pani dostała. Pani Forster znowu wzruszyła ramionami, zdumiona dziwnością tego świata, po czym zawinęła rysunek i położyła go na półce nad telewizorem. - Bardzo to miłe z pańskiej strony - powiedziała. - Jeszcze raz dziękuję za troskę. Oczywiście, zapłacę panu za trud... - Nie, nie - przerwał jej ostro. Jego gwałtowność trochę ją przestraszyła. - Nie - powtórzył łagodniej. - Nie trzeba. Cała przyjemność po mojej stronie. - Cóż, w takim razie dziękuję - rzekła po prostu. - To naprawdę nic wielkiego. Proszę tylko nikomu o tym nie wspominać, dopóki nie skontaktuje się pani z Moresby, dobrze? - Dlaczego? - Cóż, świat sztuki rządzi się dziwnymi prawami. Chyba nie chce pani nieoczekiwanej wizyty Gordona? Poza tym, jeżeli fiskus uzna to za część własności pani męża, przez długie miesiące może pani nie dostać pozwolenia na sprzedaż. Pani Forster kiwnęła głową. - Proszę pani - powiedział Jonathan, ujmując jej rękę. - Muszę już jechać, bo spóźnię się na samolot. Powodzenia. I proszę nie zgubić rysunku. Z tymi słowami Jonathan Argyll, dotychczasowy handlarz dziełami sztuki, opuścił Weller i wszystko, co się w nim znajdowało. Już jadąc, zauważył, że oddycha mu się swobodniej. W myślach zaczął układać list do międzynarodowego uniwersytetu, w którym zgadzał się na ich jakże miłą ofertę pracy. Zaczął się już nawet zastanawiać, jak też, na miłość boską, uda mu się nauczyć bandę ignoranckich, pryszczatych małolatów podziwiać i doceniać subtelność, wdzięk i głębię sztuki baroku. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia, przestał więc sobie zaprzątać tym głowę, nucąc w zamian pod nosem.