1015

Szczegóły
Tytuł 1015
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1015 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1015 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1015 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kazimierz Na krokodylim szlaku Wydawnictwo J. Mortkiewicza Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie W Andach Peruwia�skich San Ramon, ma�a mie�cina we Wschodnich Andach Peruwja�skich, na szlaku, wiod�cym ze stolicy w kierunku Ucayali, pot�nego dop�ywu Amazonki, spowita by�a w g�ste mg�y. Zab�ocon�, kamienist� drog� sp�ywa�y p�ytkie potoki - wody w kierunku bystrej g�rskiej rzeki Chanchamayo. Osada rozci�ga�a si� prawie na p� kilometra wzd�u� drogi, ko�cz�c si� przy mo�cie, zawieszonym na stalowych linach, kt�ry j� ��czy� z brzegiem przeciwleg�ym. Dwa szeregi domk�w z palmowych listew, obrzuconych tynkiem, tworzy�y ulic�; bli�ej mostu, na placu, sta� ko�ci�ek z kamienia, kryty falist� blach�; obok spory dom zabudowany po hiszpa�sku w kwadrat, z nieodzownem patio i fontann� w �rodku, zamieszka�y przez trzech zakonnik�w, kt�rzy sprawowali obowi�zki kap�a�skie w miasteczku i okolicy, zapuszczaj�c si� od czasu do czasu wg��b las�w i g�rskich dolin dla nawracania dzikich indjan - infieles, niewiernych, jak ich tam nazywano. Plac ten, Plaza de la Matriz, co� jakby u nas plac Farny, mia� zarysy rozplanowanego ogr�dka z fontann� po�rodku. Najwi�kszym budynkiem by� tu hotel; dlatego te� zapewne nosi� szumn� nazw�: Grand Hotel de los Andes. By� to pi�trowy budynek z balkonem na ulic�. Parter zajmowa�a izba go�cinna ze zniszczonym bilardem i niewielk� lad�, za kt�r� pi�trzy�y si� p�ki, zastawione butelkami z winem, w�dk�, jakimi� podejrzanych marek likierami, piwem i lemoniad�. Ze stoj�cego obok kosza wygl�da�y z�oc�ce si� pi�knie pomara�cze i banany. Pozatem izba zastawiona by�a kilku stolikami i wyplatanemi s�om� krzes�ami miejscowej roboty. Pi�terko mie�ci�o pokoje go�cinne, wychodz�ce na balkon, otaczaj�cy dom. W szopie na podw�rzu by�a kuchnia; ca�y jej sprz�t stanowi�y ognisko, okolone kilku p�askimi g�azami, wspieraj�cymi ruszt, ma�y piecyk �elazny, st�, st�pa drewniana i troch� naczy� kuchennych. Hotel go�ci� przewa�nie podr�uj�cych kupc�w, kt�rzy zrzadka zapuszczali si� w te strony, niekiedy przedstawicieli w�adzy, wreszcie przejezdnych, d���cych ze stolicy do jedynego wi�kszego o�rodka, kt�re posiada Peru nad Amazonk� - Iquitos. W San Ramon bowiem zaczyna si� szlak linji powietrznej, ��cz�cej cywilizowane okolice Peru z tamt�, odleg�� stolic� Montanji, czyli ca�ego zalesionego podg�rza andyjskiego i peruwja�skiej cz�ci niziny amazo�skiej. W�a�cicielem hotelu by� stary Hiszpan wdowiec, kt�remu pomaga�a c�rka; pr�cz tego personel sk�ada� si� z kucharza, pomywaczki i s�u��cego. Godniejszych go�ci, w razie nat�oku, zjawia�o si� ich bowiem 10 lub i wi�cej naraz obs�ugiwa� sam gospodarz. Pr�cz w�a�cicieli i p�atnego personelu kr�ci� si� tam jeszcze m�ody ch�opak, blondyn o jasnych oczach, odbijaj�cy na tle zadymionego wn�trza "hotelu" i jego kolorowego personelu. Zwano go "Lau", skracaj�c w ten spos�b przyd�ugie troch� imi�- Stanislau. U�ywano go do posy�ek, obs�ugiwania, a nawet bawienia go�ci; bo ch�opak by� inteligentny i lubiany powszechnie. By� synem polskiego emigranta, kt�ry tam przyby� przed dwoma laty niespe�na jako technik drogowy i umar� po roku na zapalenie p�uc. Most na rzece by� w�a�nie jego dzie�em. In�ynier peruwja�ski, kt�ry mia� za zadanie budow� tego mostu, mieszka� z rodzin� w Tarmie, o 2000 mtr. wy�ej w g�rach, gdzie klimat by� wspania�y i nie by�o malarji, i doje�d�a� zaledwie raz na tydzie� do San Ramon, a�eby zobaczy� post�py rob�t i podpisa� list� p�acy; reszta ma�o go obchodzi�a, bo rzekomy technik drogowy, za jakiego podawa� si� nasz polski emigrant, okaza� si� pierwszorz�dnym in�ynierem, kt�rego jakie� przeciwne losy zap�dzi�y do tej dziury. In�ynier za� peruwja�ski by� uczniem Habicha, wybitnego uczonego polskiego, znanego w ca�ym Peru za�o�yciela szko�y in�ynierskiej w Limie, kt�rej by� dyrektorem przez 20 lat i gdzie, jak wiadomo, wyk�adali inni nasi uczeni, jak Folkierski, Wakulski, Malinowski; to te� peruwja�czyk mia� niek�amany sentyment dla Polak�w i po kole�e�sku opiekowa� si� p. Irskim, a Stasia zabiera� nieraz ze sob� do Tarmy, gdzie ca�a rodzina polubi�a go serdecznie. Niestety, na kr�tko przed uko�czeniem mostu i przed chorob� Irskiego, delegowano go do Europy jako inspektora z ramienia ministerstwa przy wykonaniu du�ego zam�wienia most�w i Sta� zosta� bez opieki. Przygarn�� go w ko�cu hotelarz, u kt�rego sto�owali si� z ojcem przez szereg miesi�cy. Rozpisano listy do Europy w nadziei, �e kto� z rodziny si� zg�osi, ale czy adresy by�y niedok�adne, czy przestarza�e, do�� �e odpowiedzi nie nadchodzi�y i Sta� zosta� rezydentem w hotelu, gdzie mu wyznaczono na mieszkanie stryszek. Stary hotelarz obchodzi� si� z nim po ojcowsku, ale �e sam z c�rk� musia� harowa� od �witu do nocy, wi�c i Sta� nie m�g� pr�nowa�. W Poznaniu, sk�d pochodzi� i gdzie by� w szko�ach, nale�a� oczywi�cie do harcerzy, mia� wi�c sporo wyrobienia �yciowego, pog��bionego podr�ami i d�u�szym przebywaniem na robotach, kt�rych dozorowa� ojciec. Umia� pra�, gotowa�, strzela�, wios�owa�, �owi� ryby, zna� nawet pomiarowe roboty, kt�rych si� przy ojcu nauczy�; busola, ekier, nie mia�y dla niego tajemnic; wreszcie by� niez�ym �piewakiem. Us�u�ny, grzeczny i przemy�lny, by� nieocenionym pomocnikiem w hotelu, to te� nie dzia�o si� tam nic bez niego. Co chwila kto� go potrzebowa�. - Lau! Lau! - rozlega�o si� po domostwie i ogrodzie. To klucz kto� zgubi� i nale�a�o znale�� lub dopasowa� nowy, to rozklei�a si� walizka, drzazg� kto� sobie zap�dzi� w palec, trzeba by�o znale�� szofera, kt�ry zawieruszy� si� w miasteczku, pompa przesta�a dzia�a�, przepali� si� bezpiecznik, nale�a�o wyszuka� dla klijenta jakiego� trunku, kt�rego nie trzymano w hotelu, lub innego jakiego artyku�u, kt�rego zabrak�o - na wszystko dawa� rad� Sta�. A �e lubiano go wsz�dzie, wi�c te� za�atwiano szybko i ch�tnie. Od ch�opak�w g�ralskich nauczy� si� gwizda� tak przera�liwie, �e konie siada�y na zadach. Wreszcie umia� obchodzi� si� z broni�, z lubo�ci� j� czy�ci� i smarowa�, na�laduj�c w tym ojca, kt�ry karabin sw�j i rewolwer otacza� zawsze troskliw� opiek�. Stary s�u�y� w legjonach i uwa�a� opiek� nad broni� za jedno z pierwszych zada� �o�nierza. Przyjezdni w hotelu zawsze mieli bro� ze sob�; przewa�nie wygl�da�a, �e po�al si� Bo�e. Sta� ch�tnie zabiera� j� na sw�j stryszek i tam starannie dokonywa� szczeg�owej rewizji, tym bardziej, �e po ojcu pozosta� mu poka�ny zbi�r rozmaitych narz�dzi. Oczywi�cie, dosta� mu si� w spadku i �w karabin i wielki b�benkowy Smith i Wesson; strzeg� ich jak oka w g�owie, by�y zawsze grubo wysmarowane, owini�te w krajk� i schowane w kuferku. Przechowywa� tam pr�cz tego album z fotografjami matki, kt�r� dawniej by� straci�, ojca, i widok�w jakiego� dworu w ogrodzie - miejsca urodzenia matki, gdzie� na Ukrainie. Syn pozna�czyka i Polki kresowej z Kijowszczyzny, ��czy� w sobie zadatki na dobrego Polaka i wzorowego obywatela. Brakowa�o mu wykszta�cenia, bo gimnazjum musia� opu�ci� w IV klasie, ale by�o ono celem marze� ch�opaka. To te� nietylko schowa� reszt� nale�no�ci za prac� ojca, kt�r� mu biuro budowy najlojalniej wyp�aci�o, ale od czasu jak zosta� sam, gromadzi� na dnie kuferka wszystkie zarobki, jakie mu dora�nie wpada�y w r�ce. Postanowi� bowiem, o ile rodzina nie zg�osi si� po niego, zgromadzi� tyle oszcz�dno�ci, aby m�c uda� si� do Limy i zapisa� si� do szko�y. Przez czas pobytu w San Ramon pozna� j�zyk hiszpa�ski dostatecznie, wieczorami za� studjowa� gramatyk� i kilka podr�cznik�w szkolnych, kt�rych u�yczy� mu jeden z lotnik�w wojskowych miejscowej bazy. Marzeniem ch�opaka by�o zosta� lotnikiem. Od pierwszych dni pobytu tutaj zawar� przyja�� z ca�ym personelem lotniczym, w hangarze by� jak u siebie w domu, w wolnych chwilach pomaga� przy czyszczeniu i wmontowywaniu motor�w, opatrywaniu i smarowaniu broni, wreszcie grywa� w szachy z jednym z oficer�w, kawalerem, kt�ry mieszka� przy samej bazie; dwaj drudzy jego koledzy, �onaci, mieli wynaj�te domki o 2 kilometry, wybudowane kiedy� dla kierownik�w nieczynnej obecnie cukrowni. Personel bazy pozatem sk�ada� si� z dw�ch sier�ant�w mechanik�w, 2 praktykant�w i o�miu �o�nierzy. W hangarze mie�ci�y si� dwa p�atowce obserwacyjne i jeden aeroplan pasa�erski na 4 osoby. Baza, po za celami wojskowymi, mia�a za zadanie obs�ugiwa� w�adze administracyjne i w miar� mo�no�ci prywatny ruch pasa�erski. Miano na uwadze szkolenie personelu, jak r�wnie� pokrywanie w pewnym stopniu bud�etu bazy. To te� ceny przejazd�w skalkulowane by�y nies�ychanie wysoko i tak np. za przelot do Massisei, pierwszego portu lotniczego na Ucayali, - trwaj�cy niespe�na 3 godziny, p�aci�o si� oko�o 120 dolar�w, to znaczy przesz�o 20 razy wi�cej ni� za podobny przelot w Polsce. Pomimo wysokiej ceny, znajdowali si� na to amatorzy ze wzgl�du na ogromn� oszcz�dno�� czasu w por�wnaniu z komunikacj� l�dow�, kt�ra w kierunku Ucayali zabiera�a osiem dni karko�omnej jazdy na mule, nie licz�c dalszej drogi rzek�. Podczas pory deszczowej przejazd przez g�ry zaci�ga� si� niejednokrotnie na 2 tygodnie i wi�cej, pomijaj�c ju� to, �e przedstawia� znaczne niebezpiecze�stwa. Dla zwyk�ych pasa�er�w rezerwowano jeden dzie� w tygodniu, zwykle �rody, o ile warunki atmosferyczne na to pozwala�y; to te� kandydaci na przelot nieraz przesiadywali w San Ramon po tygodniu i wi�cej, w oczekiwaniu na pogod�, bo miasteczko le�a�o w kotlinie, otoczonej wysokiemi g�rami, kt�rych przebycie przy zachmurzonej pogodzie nie by�o mo�liwe. Taki wypadek zdarzy� si� obecnie. Gran Hotel de los Andes go�ci� ju� od przesz�o tygodnia lady Violett� N., dziennikark� i podr�niczk� angielsk�, kt�ra zd��a�a z Limy nad Ucayali, sk�d mia�a odby� niebezpieczn� podr� w g�r� rzeki, aby przez Urubamb�, Sepahu� i tak zwane Isthmo Fitzkarald dosta� si� przez rzek� Manu do Madre de Dios, dop�ywu Beni, sk�d przez Mamore zamierza�a osi�gn�� Madeir�, najwi�kszy dop�yw Amazonki. Podr�nik angielski Fitzkarald odkrycie tej drogi przyp�aci� �yciem; by� to jedyny bia�y cz�owiek, kt�ry t�dy do Manu si� dosta�, pozostawiaj�c po sobie zapiski, ma�o jednak dok�adne. Droga ta owiana by�a legend� niebezpiecze�stwa i tajemniczo�ci, co w�a�nie rozpala�o wyobra�ni� Angielki. Nie brak�o wprawdzie ludzi w San Ramon, do kt�rych nale�a� i personel lotniska, kt�rzy twierdzili, �e urocza lady ma pewno inne cele na wzgl�dzie. Nie chciano absolutnie wierzy�, �eby kto� wy��cznie tylko dla sportu nara�a� si� na podobnie ryzykown� wypraw�. Pos�dzano j� poprostu o nale�enie do angielskiego Intelligence Service, s�ynnego biura wywiadowczego przy ministerstwie wojny w Londynie, ale Angielka mia�a listy polecaj�ce szeregu w�adz z Limy, nie wy��czaj�c ministr�w wojny i marynarki i oczywi�cie domys�y oficer�w mog�y mie� tylko znaczenie platoniczne. W poj�ciu lotnik�w w�a�nie to niezwyk�e poparcie i obfito�� tych list�w budzi� musia�y czujno�� i w�tpliwo�ci. Ale rozkaz by� rozkazem i trzeba by�o si� do niego stosowa�. Wreszcie nie brak�o polityk�w, kt�rzy podr� Angielki przypisywali za�amaniu si� fantastycznego przedsi�wzi�cia, z udzia�em kapita��w angielskich, maj�cego na celu usprawnienie komunikacji mi�dzy Amazonk� i dorzeczem Beni w Boliwji, mianowicie, wybudowanej tam niedawno linji kolejowej, tak zwanej: Madeira - Mamore, dla obej�cia s�ynnych katarakt, stanowi�cych przeszkod� w komunikacji wodnej mi�dzy temi rzekami. Kolej ta, d�ugo�ci trzystu kilometr�w, wybudowana w zupe�nie dziewiczej puszczy kosztem nis�ychanych wysi�k�w i olbrzymich kapita��w, by�a zawsze zagadk� dla laik�w, kt�rzy celu jej nie umieli odgadn��. Jedni przypisywali jej budow� sp�nionemu pomys�owi eksploatacji olbrzymich las�w kauczukowych, kt�re zarastaj� t� stref�, inni chcieli w niej widzie� polityk� pot�nej kompanji angielskiej Royal Duch przeciwko ameryka�skiemu Standard Oil w ich walce o tereny naftowe; napr�no jednak gubiono si� w domys�ach. Tajemnice tych pot�g strze�one s� bodaj bardziej zazdro�nie od tajemnic pa�stwowych, a bud�ety ich, jak wiadomo, przenosz� bud�ety wielu pa�stw. Do��, �e nasza lady nie budzi�a entuzjazmu polityk�w San Ramon. Pot�gowa�o ich niech�� ekscentryczne zachowanie si� Angielki i, powiedzmy prawd�, jej �wietny ekwipunek, a nawet niekt�re stroje. Po za kostjumem m�skim, kt�ry jej s�u�y� zrana na wycieczki, nieodrodnym zwyczajem angielskim wk�ada�a wieczorami do obiadu powiewne toalety, pochodz�ce widocznie z najlepszych magazyn�w m�d, czego jej nie mog�y wybaczy� kr�luj�ce tu doniedawna ma��onki oficer�w. Damy te nawet zaprzesta�y z tego powodu odwiedza� hotel wieczorami, jak to mia�y w zwyczaju, dla wypicia szklaneczki koktailu w towarzystwie swych m��w i notabli miasteczka. Gorzej dla Angielki by�o, �e m�owie, chocia� zupe�nie podzieleni ujemn� opinj� o niej swych dam, miewali jednak stale jakie� interesy w miasteczku, kt�re za�atwia� mo�na by�o oczywi�cie tylko w sali restauracyjnej hotelu. Wygl�dano tylko s�o�ca, a�eby czympr�dzej wytransportowa� przebieg�� c�r� Albionu nad Ucayali, gdzie niechby j� ju� po�ar�y krokodyle lub ludy niewierne, byle zaprzesta�a m�ci� spok�j sumienia wiernych obro�c�w ojczyzny i budzi� niepokoje w�r�d ich ma��onek. Stronnictwo lady Violetty by�o, nale�y przyzna�, niewielkie; sk�ada�o si� z hotelarza, kt�ry by� przecie tylko Hiszpanem i ma�ego Lau, co ma si� rozumie�, nie wystarcza�o do ustalenia opinji. Platonicznym wyznawc� lady by� i porucznik z bazy, ale ten hipochondryk nie bra� udzia�u w seansach koktailowych, by� bowiem absolutnym abstynentem, w czym sekundowa� mu oczywi�cie Sta�, pomny na przysi�g� harcersk�. Hiszpan hotelarz wprawdzie nie nale�a� do abstynent�w, ale wobec wzmo�onego ruchu w interesie nie m�g� pozosta� oboj�tnym i modli� si� w skryto�ci do wszystkich duch�w Peruwji o najwi�ksze nawa�nice i najg�stsz�, bodaj londy�sk� mg��, a�eby mu klientka nie ulecia�a; tymczasem za� wysila� si� na wszelkie mo�liwe kombinacje alkoholowe, byle handel szed�. Angielka wstawa�a rano i po skromnej kawie rusza�a zwykle w towarzystwie Stasia na wycieczki. Hiszpan, kt�ry zauwa�y� odrazu, �e umie on lepiej od innych zabawi� i obs�u�y� Angielk�, nie sprzeciwia� si� temu. Z pocz�tku mieli pewn� trudno�� w porozumiewaniu si�, bo Sta� nie m�wi� po angielsku, Angielka za� zna�a zaledwie kilka s��w hiszpa�skich, ale okaza�o si�, �e w�ada troch� francuskim, kt�ry Sta� zna� wcale nie�le i odt�d stosunek ich si� zacie�ni�, Angielka wzi�a go sobie na wy��czny u�ytek i kroku bez niego nie st�pi�a. Stasiowi podoba�a si� jej odwaga i rezolutno��, szczeg�lnie gdy okaza�o si�, �e ma wspania�� bro� i umie pos�ugiwa� si� ni� bez pud�a. Lady Violetta posiada�a a� dwa aparaty fotograficzne, z kt�rych jeden zaopatrzony w lunet�, i ma�y aparat do zdj�� kinowych; pr�cz tego pierwszorz�dny sekstans i kompas, ostatnie s�owo techniki, z zawieszonym w jakim� patentowanym p�ynie ig�� magnesow�. To te� Sta� by� w swoim �ywiole; czy�ci� i polerowa� jej wspania�y sztucer angielski i eleganck� dubelt�wk�, pomaga� przy fotografowaniu i wywo�ywaniu zdj��, jak i przy klasyfikowaniu i naklejaniu fotografij. Po tygodniu Angielka gotowa by�a na serjo zupe�nie zaanga�owa� Stasia na dalsz� podr�; trudno�� by�a tylko z przelotem. Lady Violetta mia�a zam�wione dwa miejsca na samolocie, a�eby m�c zabra� do�� obfity sw�j baga�, o wiele przewy�szaj�cy dopuszczaln� wag� normaln�. Poniewa� by�a jedyn� pasa�erk�, miano j� przewie�� aparatem obserwacyjnym, pasa�erski bowiem uruchamiano, gdy kandydat�w na przelot zebra�o si� co najmniej czterech. By�by to ju� wydatek za du�y nawet na nasz� lady, kt�ra, pomimo znacznych �rodk�w, jakimi rozporz�dza�a, bynajmniej nie by�a rozrzutna, to te� projekt zabrania Stasia w ko�cu upad�. Wprawdzie aeroplany obserwacyjne mia�y dosy� znaczny zapas nadwagi, kt�r� w razie konieczno�ci mog�y zabra�, ale rezerwy tej wolno by�o u�ywa� tylko w celach wojskowych; regulamin pasa�erski nie pozwala� na przeci��anie aparatu. Sta� z pocz�tku zapali� si� do tego projektu; interesuj�ca ta ekspedycja, pomimo niebezpiecze�stwa, dawa�a pole do u�ytecznego zastosowania licznych jego wiadomo�ci, wreszcie mo�no�� zarobienia uczciwie znaczniejszej sumy, co pozwoli�oby mu niezw�ocznie wst�pi� do szko�y. To te� prosi� Boga gor�co, a�eby jaki� los szcz�liwy zes�a� cho� jednego pasa�era do Massisei. Niestety nikt nie nadje�d�a� i Sta� musia� wyrzec si� wszelkiej nadziei. Angielka w ko�cu zacz�a traci� cierpliwo�� i niedwuznacznie pomawia�a lotnik�w peruwia�skich o tch�rzostwo, co tamci przyjmowali z oburzeniem. Wreszcie hipochondryk z bazy, kt�rego nasza para codziennie odwiedza�a w hangarze, rozgniewany zapowiedzia�, �e niech mg�y rozst�pi� si� cho� na chwil�, aby mia� tyle pola widzenia, �eby m�c zrobi� jeden wira� w powietrzu, zaryzykuje przelot w chmurach przez kordyljer�. - Jak si� rozp�aszczymy o ska�y, to ju� nie b�dzie pani mia�a do mnie pretensji - o�wiadczy� z uk�onem. - W ka�dym razie nie na tym �wiecie - odpowiedzia�a Angielka. Stan�o na tym, �e aparat b�dzie za�adowany i got�w ka�dej chwili do wylotu, pasa�erka b�dzie siedzie� w hangarze, bo telefonu do hotelu nie by�o, a niewiadomo kiedy i jak na d�ugo si� unios�. Zreszt� wylot m�g� nast�pi� najp�niej o godzinie drugiej, poniewa� l�dowanie w Massisei musi nast�pi� jeszcze za dnia. Wreszcie nad nizin� Ucayali w tych miesi�cach pospolite s� deszcze wieczorem, co uniemo�liwia orjentacj� ze wzgl�du na ich charakter gwa�towny. Na domiar z�ego w ca�ej tej strefie po za Massise� i nieuko�czonem lotniskiem w Bermudes nie znalaz�oby si� jednego hektara wolnej przestrzeni do l�dowania i katastrofa by�aby nieunikniona. Trzy dni ju� zesz�o naszym przyjacio�om na oczekiwaniu na lotnisku. Na�adowany aparat wyci�gano na zwyk�e miejsce startu. Lotnik i Angielka spacerowali lub siedzieli w hangarze, trzech �o�nierzy i mechanik ci�gle byli w pogotowiu w pobli�u. Czekano tylko na silniejszy podmuch wiatru. Sta� oczywi�cie dotrzymywa� im towarzystwa. O drugiej wszyscy si� rozchodzili; lotnik szed� do swego domku, �o�nierze do malutkich koszar obok, Angielka i Sta� maszerowali do hotelu na sp�nione cokolwiek drugie �niadanie. Na czwarty dzie� wiatr zacz�� zrywa� si� cz�ciej i wszyscy gotowali si� do startu. Brak�o jedynie Stasia, kt�ry gdzie� si� zawieruszy�. Angielka, pomimo pozornej oboj�tno�ci, z jak� przyjmowa�a rozmaite objawy �yciowe, zaniepokoi�a si� tem na serjo. Polubi�a serdecznie dzielnego ch�opca i chcia�a si� z nim po�egna�, wreszcie, wiedz�c o jego sytuacji, zamierza�a wr�czy� mu w ostatniej chwili wi�ksz� sum� pieni�dzy. Nie zrobi�a tego zawczasu, poniewa� obawia�a si�, �e uniesie si� ambicj� i nie przyjmie, a chcia�a mu oszcz�dzi� niezr�cznej sytuacji spotykania si� i obcowania z ni� po wr�czeniu mu pieni�dzy, - kt�re b�d� co b�d� mia�yby charakter napiwka, wola�a wi�c moment ten odci�gn�� do ostatka; a tu odlot mo�e nast�pi� lada chwila, a Stasia jak niema, tak niema. Angielka biega�a niespokojnie w oko�o hangaru, wo�aj�c: - Stasiu! Stasiu! - niecierpia�a bowiem m�wi� Lau, twierdz�c, �e na ludzi tak si� nie wo�a. Ale Stasia nie by�o. Wreszcie rozleg� si� gwizdek komendy. �o�nierze kopn�li si� do stoj�cego o dwie�cie krok�w od hangaru aeroplanu; lotnik zrobi� szarmancki uk�on w stron� Angielki, wskazuj�c aparat i zabrawszy jej neseser, kt�ry zwykle by� pod opiek� Stasia, pod��y� z ni� razem na start. - Stasiu! Stasiu! - rozlega�o si� ju� prawie p�aczliwie. Ale bez skutku. Nikt si� nie odzywa�. Tymczasem mg�a unios�a si� na jakie czterysta metr�w. Nie by�o czasu do stracenia. Lotnik skoczy� na swoje miejsce; �o�nierze pomogli Angielce dosta� si� na przednie siedzenie i zapi�li na niej pas ochronny. Zapuszczono motor. Po kilkunastu minutach lotnik da� znak r�k�: - Puszcza�! Katastrofa. Aparat ruszy� g�adko z miejsca, poderwa� si� i zacz�� opisywa� ko�o nad lotniskiem pod najwi�kszym mo�liwie k�tem do g�ry. Za chwil� by� ju� w mgle, ale wysoko�� pozwoli�a mu na drugi bezpieczny wira� na �lepo. Chodzi�o o wzniesienie si� na trzy tysi�ce pi��set metr�w, co w normalnych warunkach pozwala�o na bezpieczny przelot ponad wschodni� kordyljer� And�w. Lec�c na �lepo, nale�a�o wznie�� si� wy�ej, a�eby m�c manewrowa� swobodnie. Lotnik jednak, dostawszy si� na znaczn� wysoko�� i widz�c sk��bione gro�nie chmury na wschodzie, gro��ce nawa�nic�, postanowi� uciec od niej i pu�ci� si� na po�udnie dolin� rzeki Perene, gdzie �wieci�a jakby wyrwa w chmurach. Nak�ada� w ten spos�b drogi, ale zabezpiecza� si� od rozp�aszczenia o ska�y, lecia� bowiem ca�kowicie poomacku. Lot trwa� ju� dobre p� godziny. Chmury na wschodzie nie tylko nie ust�powa�y, ale przeciwnie, robi�y si� coraz g�stsze i ciemniejsze. Z drugiej strony sytuacja w dolinie, kt�r� d��yli, zacz�a si� pogarsza�. Wprawdzie na po�udniu �wieci�o si� w dalszym ci�gu, ale jednocze�nie chmury opu�ci�y si� nad aparatem, zacie�niaj�c pole widzenia coraz bardziej. Wreszcie lun�� deszcz. Obci��a�o to nies�ychanie p�atowiec i lotnik musia� co chwila korygowa� wysoko��. O zawr�ceniu na wsch�d nie by�o mowy. Trzeba by�o bezwzgl�dnie wydosta� si� z k��bowiska chmur i uciec od deszczu. Przeszed� jeszcze kwadrans; a� wreszcie deszcz usta� i lotnik zaryzykowa� zmian� kierunku. - Ciemno by�o woko�o. K��by g�stej, prawie brunatnej mg�y jakby naciera�y ze wszystkich stron; by�o parno i oddech stawa� si� utrudniony. Aparat pod dzia�aniem ster�w szed� silnie w g�r�. Na wysoko�ci czterech tysi�cy pi�ciuset metr�w lotnik wyr�wna� p�atowiec. Po p� godzinie takiego lotu zaryzykowa� zni�y� si� znowu. Przebili si� w ten spos�b przez dwie warstwy chmur, oddzielaj�ce si� wyra�nie. W ko�cu na wysoko�ci tysi�ca dwustu metr�w wynurzyli si� z chmur. Owia� ich ch�odny wiatr, ale jednocze�nie lun�y potoki wody; zrobi�o si� ja�niej. Na wschodzie najwyra�niej musia�a by� wyrwa w chmurach, bo w tym kierunku lec�ce strugi wody jakby opalizowa�y, mimo to nie by�o nic wida� i lotnik opuszcza� si� coraz bardziej. Na trzystu metrach dopiero ujrzeli jak przez mg�� ziemi�. Ju� byli nad lasami niziny amazo�skiej, to by�o niew�tpliwe, ale o zorjentowaniu si� bli�szym nie mog�o by� mowy. Otwarty p�atowiec zalewa�a woda, deszcz nie pozwala� nawet na dok�adn� obserwacj� instrument�w, wreszcie lot niski by� bardziej niebezpieczny, ni� wysoki, a ze wzgl�du na lec�ce potoki wody o wiele za powolny. Lotnik zn�w wzbi� si� w g�r�, pr�buj�c wybrn�� poza chmury. Uda�o mu si� szybko tym razem. Ju� na wysoko�ci dw�ch tysi�cy metr�w zacz�o si� rozwidnia�; troch� wy�ej zab�ys�o s�o�ce. Odetchn�li nareszcie. Zegarek wskazywa� p� do pi�tej. Lecieli nad morzem chmur. Jak okiem si�gn��, rozpo�ciera�y si� bia�e, sk��bione, jakby wyr�wnane strychulcem, srebrz�c si� miejscami pod s�o�ce, mieni�c si� urywanymi kolorami t�czy od wschodu. Ale gdzie byli? Zaczyna�o to na dobre niepokoi� lotnika. Dwukrotnie dawa� nura w chmury i dwukrotnie, stwierdziwszy, �e s� nad zwart� linj� las�w, wydobywa� si� na nowo na s�o�ce. Tak przesz�o p� godziny. Tarcza s�oneczna ju� dobrze zni�y�a si� nad horyzontem. Mieli �wiat�a jeszcze na godzin�. Za ma�o, by dolecie� do Massiseii; powr�t do San Ramon zupe�nie niemo�liwy; gorzej, bo benzyna by�a na wyczerpaniu. Mo�na by�o szuka� lotniska posi�kowego w Puerto Bermudes, ale przeszkadza� deszcz. Pozosta�o zda� si� na przypadek, wypatruj�c rzeki, a na niej pla�y lub mielizny. Deszcz niestety ogranicza� nies�ychanie pole widzenia i �atwo by�o prze�lepi� najdogodniejsze miejsca. Lotnik spu�ci� si� znowu pod chmury; deszcz ustawa�, ale wzamian z lasu zacz�y podnosi� si� mg�y; snu�y si� urywanemi pasmami i zas�ania�y ziemi�. Lotnik zwr�ci� si� na p�noc, z my�l� odnalezienia Pachitei lub, kt�rego z jej dop�yw�w. W ostateczno�� lepiej by�o l�dowa� na p�ytkiej rzece, ni� w wysokopienny las; w pierwszym wypadku powstawa�a cho� cz�stka nadziei na ratunek, w drugim �mier� by�a nieunikniona. Najgorzej, �e nie by�o wiadomo, czy znajduj� si� jeszcze na prawym brzegu Pachitei, czy ju� na lewym; je�li na lewym, wysi�ek by� stracony, lecieli ca�kowicie w nieznane. Kilka k� zatoczonych przez lotnika jeszcze bardziej utrudni�o orjentacj�. Lecili ostatnim litrem benzyny. Wreszcie z lewej strony mign�o co� jak przestrze� wolna; lotnik zatoczy� ko�o; by�a to cocha (jezioro w lasach dorzecza Ucayali), mog�a mie� kilometr d�ugo�ci, za to by�a niezwykle w�ska i zaro�ni�ta lasem po sam� wod�; w jednym ko�cu widnia�y trzcinowe zaro�la. Nie by�o wyboru. Lotnik poderwa� si� w g�r�, a�eby mie� do�� przestrzeni do splanowania i wymierzy� na trzciny, licz�c, �e ich op�r powstrzyma p�d aparatu i nie pozwoli na rozbicie si� o drzewa. Obliczenie by�o s�uszne. Ko�a uderzy�y w wod� tu� przed trzcinami; oba p�aty na ca�ej swej rozci�g�o�ci spotka�y zwart� ich g�stw�, kt�ra, uginaj�c si� pod naporem p�atowca, tworzy�a rodzaj spr�yny, znacznie �agodz�cej uderzenie i wstrzymuj�cej p�d aparatu. Niestety g�szcz ko�czy� si� bardzo pr�dko; za nim by�o troch� wolnej przestrzeni, zapewne z powodu g��bi, i sta�o du�e rosochate drzewo. Samolot przedar� si� zwolnionem tempem przez trzciny, uderzy� o wyd�u�one pod wod� korzenie drzewa i stan�� raptownie; by�by jeszcze skapotowa�, gdyby nie nawisaj�ce ga��zie, o kt�re opar�y si� ogonowe stery. Nie mog�o by� szcz�liwszego wypadku; ale w tej chwili sta�a si� rzecz straszna. Lotnik od d�u�szego ju� czasu mia� odpi�ty pas przy siedzeniu, bo gotowa� si� wyskoczy� rzucony si�� bezw�adu naprz�d, jakby wysadzony z siod�a, przelecia� ponad przednim siedzeniem, bole�nie uderzaj�c w g�ow� Angielk�, kt�ra straci�a przytomno��, i dosta� si� w obr�b �migi, wiruj�cej jeszcze w�asnym rozp�dem. Uko�na przez chwil� pozycja aparatu spowodowa�a przyp�yw ostatnich kropli benzyny do motoru, kt�rego lotnik nie wy��czy�, ca�y poch�oni�ty sterowaniem, �miga ruszy�a na sekund� szybciej i nieszcz�liwy zwali� si� pod motor z roztrzaskan� g�ow�. �mig�o obr�ci�o si� jeszcze kilka razy, jedno rami� od uderzenia rozlecia�o si� w kawa�ki, drugie spotka�o op�r rosn�cych obok trzcin. Motor stan��. �miertelna cisza zaleg�a powietrze. Zapada�a noc. Natura zapuszcza�a kurtyn� nad pierwszym aktem dramatu. W sercu dziewiczych las�w By�a g��boka noc. Po niedawnej nawa�nicy powietrze ozi�bi�o si�. Niebo oczy�ci�o si� z chmur, gwiazdy iskrzy�y si� na ciemnem tle firmamentu, przegl�daj�c si� w tafli jeziora, zasnutej cieniem wysokiego boru. Po d�ugotrwa�ym deszczu las wydawa� si� jakby wymar�y, �aden odg�os �ycia nie rozlega� si� w powietrzu; s�ycha� by�o jedynie przeci�g�y nieprzerywany d�wi�k, podobny do tego, jaki wydaj� druty telegraficzne, tylko cichszy i jakby zg�uszony. To chmary komar�w k��bi�y si� nad ciemnemi wodami, wci�� wznosz�c si� i opadaj�c, w jakim� niezrozumia�ym dla ludzkiego oka celu. W jednym w�szym ko�cu jeziora tkwi� bezw�adny teraz i bezsilny samolot, �yskaj�c matowym blaskiem swych aluminjowych skrzyde�. Trzciny, przez kt�re przedar� si� pod konary olbrzymiego drzewa, gdzie utkwi� z podniesionym troch� do g�ry ogonem, le�a�y jak skoszone; cz�� ich przygni�t� swoimi dolnymi p�atami; wygl�da�y jak �ywe stworzenia, rzucone przez jakiego� mocarza na kolana w kornym przed nim pok�onie. K��bowisko komar�w by�o tu wi�ksze. Przyci�ga�a je kobieta w g��bokiem omdleniu, na p� zawieszona na pasie, oparta g�ow� o stoj�c� przed ni� p�ask� walizk�. Zn�ca�y si� one nad omdla�� od d�u�szego czasu. Twarz i r�ce nieszcz�liwej pokryte by�y krwi� i rojem tych niezno�nych owad�w. Ale bodaj �e im zawdzi�cza�a swe przebudzenie. Chwil� patrzy�a b��dnie przed siebie, nie mog�c zda� sobie sprawy, gdzie si� znajduje i sk�d znalaz�a si� w tym niezwyk�em po�o�eniu. B�l uk�sze� oprzytomni� j�. Potrz�sn�a g�ow� i star�a r�koma szczeln� warstw� owad�w z twarzy. Op�dzaj�c si� od natr�tnych stworze�, zacz�a sobie przypomina�, co si� sta�o. Pami�ta�a chwil�, gdy p�atowiec zatoczy� ostatni raz ko�o i uderzy� w wod� tu� przy trzcinach; zamroczy�o j� to. Jak przez sen pami�ta�a przesuni�cie si� nad ni� lotnika i bolesne uderzenie jego cia�a w g�ow�. Teraz �wiadomo�� wr�ci�a jej ca�kowicie. Bohaterska decyzja porucznika na odlot w warunkach niezwykle ryzykownych, perypetje siadania do samolotu i ten niezwyk�y lot w chmurach i deszczu; wysi�ki lotnika, aby si� zorjentowa� i uciec od nawa�nicy; niepok�j, kt�ry zacz�� j� nurtowa�, gdy lecieli w chmurach, pewno�� ju� prawie katastrofy, gdy wydostali si� nad morze bia�ych chmur i gdy widzia�a, jak s�o�ce zni�a si� coraz bardziej nad horyzontem. Wszystko to stan�o jej przed oczyma. I raptem jakby si� tylko co ockn�a. Z jasno�ci� przera�liw� widzi swoj� sytuacj� obecn�, strzaskany samolot, tkwi�cy w g�szczu trzcin na skraju olbrzymiego lasu w p�ytkiej wodzie czarnego jeziora... Teraz dopiero instynkt samozachowawczy wywo�uje okrzyk, teraz dopiero staje przed ni� jasna �wiadomo��, �e jest w tej przera�aj�cej g�uszy i ciszy. - Poruczniku! G�os jako� niesamowicie d�wi�czy; echo, jakiego nigdy nie s�ysza�a, odsy�a s�owo jej okrzyku, gdzie� jakby z g�ry, ochryp�e, g�uche jak w studni; przera�a j� wi�cej, ni� cisza. Pas gniecie straszliwie cia�o, nienaturalna pozycja zwi�ksza udr�k�, komary nie daj� spokoju, pe�no ich ma w ustach, uszach, oczach. Jednem poci�gni�ciem rozpina sprz�czk� i osuwa si� bezw�adnie na walizk�. Ale w tej�e chwili przytomnieje ostatecznie; zrywa si�, szukaj�c r�koma oparcia o brzegi samolotu, skropione obfit� ros�, osiad�� na metalowem oblamowaniu. Machinalnie, mokremi od dotkni�cia r�kami, �ciera sobie obsiadaj�ce komary z twarzy; orze�wia j� to i �agodzi piek�cy b�l uk�sze�. Sama. Sama. �wiadomo�� ta przewierca jej m�zg i odbiera odwag�. Wola�aby niebezpiecze�stwo, przeciwnika. Ale ta samotno��, w tym g�uchym borze, w tej niesamowitej ciszy. Co si� sta�o z porucznikiem? Dlaczego nie odpowiada? Przejmuje j� odkrycie strasznej prawdy. Zgin��. Tak, zgin��; ofiara ambicji i obowi�zku, ale przedewszystim ambicji. Z jej winy. Jej niecierpliwo�� i kpiny wp�yn�y na jego decyzj�. Ma go na sumieniu. Kara Boska dosi�ga j� na miejscu przewinienia. Sprawiedliwie. Tak, sprawiedliwie. - Ale jak�e okrutna jest kara. Wola�aby ju� nie �y�. Ta walka o �ycie, jak� musi stoczy� sama, przera�a j�. Mia�a przecie siebie za odwa�n�, m�wili jej to wszyscy. Co innego by�o buszowa� mi�dzy lud�mi, przebywa� z niewielkim pocztem pustynie Sahary, zapuszcza� si� w stepy Mongolji lub zwiedza� spelunki apasz�w paryskich, chi�skie podziemia San Francisko lub palarnie opjum w Szanghaju. Tam ust�powano przed magnatk�, przed kobiet�, przed czarem jej oczu i postaci. Tu ma natur� przeciw sobie, nieub�agan�, gro�n�, nieust�pliw�. I niema galerji. Bohaterstwo w takich warunkach jest szczytne, pi�kne, ale poci�ga tylko wybranych. Mia�a siebie za wyj�tkow� istot�. Teraz widzi, jak jest ma�a i s�aba, i to j� upokarza i gn�bi. Ale co b�dzie jutro? Zej�� z tego samolotu i ruszy� lasem? Na sam� my�l o tem dr�twieje. Ka�dy krok b�dzie w niej budzi� przera�enie, nie przed rzeczywistym niebezpiecze�stwem, ale przed niewiadomym. I dlaczego si� tak �pieszy�a? Ostatecznie San Ramon by�o rozkoszne w por�wnaniu z t� studni� w wysokim borze. Oficerowie byli wcale nieg�upi: Stary Hiszpan nie by� filozofem, ale mia� du�o zdrowego rozumu. Ksi�a franciszkanie, kt�rych czasami odwiedza�a, mieli ten spok�j, jaki daje cz�ste obcowanie ze �mierci� i z zagadnieniami, nie z tego �wiata. A wreszcie Sta�. Nigdy jeszcze nie spotka�a takiego ch�opca. U niej, w Anglji, ch�opak w tym wieku, to dziecko, nie �yje duchowo, umys�owe jego horyzonty nie przekraczaj� podr�cznika szkolnego. Ten ma�y Polak mia� szerok� skal� zainteresowa� ludzkich; by�a to ju� indywidualno��, je�li nie sko�czona zupe�nie, to o silnym zr�bie i nieprzeci�tnym polocie. Mo�na z nim by�o m�wi� o wszystkim, mo�na by�o r�czy� za jego charakter i uczciwo��. Pierwszy raz spotka�a si� z takim stosunkiem do kobiety. G��boka, wszczepiona przez star� kultur� - cze��. Ma�y Sta�, przez te dwa tygodnie zdo�a� wywo�a� w niej zainteresowanie polsk� kobiet� i podziw dla kultury swego narodu. Dlaczego go nie zabra�a? Przez oszcz�dno��. Naturalnie. Czy� teraz nie da�aby miljona, a�eby wybrn�� z tej strasznej sytuacji, w jakiej si� znalaz�a? A tam zastanawia�a si� nad wydaniem g�upich kilkuset dolar�w. Du�o jej to pomo�e. By� to dzieciak prawie, ale mia�a wi�ksze do niego zaufanie, ni� do niejednego doros�ego m�czyzny. O, ten by j� wybawi�, a przedewszystkiem - - nie stch�rzy�by napewno. W trakcie rozmy�la�, lady Violetta zrobi�a z jedwabnego szalika, jaki mia�a na sobie, zas�on� na twarz i szyj�; w�o�y�a grube r�kawiczki �osiowe, kt�rych u�ywa�a do polowania i jako tako zabezpieczy�a si� przed natr�tnymi komarami. Spa� nie mog�a. Ws�uchiwa�a si� tylko we wszystkie szelesty i d�wi�ki, jakie przynosi�y podmuchy wiatru z g��bi lasu. W pewnej chwili wyda�o si� jej, �e s�yszy jakby lekkie sapanie; odzywa�o si� miarowo, chwilami cichn�c, chwilami wzmagaj�c si�. Mog�o to by� jakie� zwierz� w pobli�u. Przez zaimprowizowan� woalk� nie mog�a nic widzie�, zreszt� w nocy i bez woalki niewieleby zobaczy�a. Najbardziej obawia�a si� drzewa. Nas�ucha�a si� o jaguarach i ocelotach, kt�re ch�tnie przesiaduj� w rozwidleniach pot�nych konar�w, wreszcie o w�ach, kt�re prowadz� �ycie na drzewach i kt�rych jeszcze bardziej si� ba�a. Czy�by w�e wydawa�y takie odg�osy? Studjowa�a niegdy� Brema i angielskie historje naturalne, ale nigdy dawniej nie zdawa�a sobie sprawy, jak s� one dalekie od zobrazowania rzeczywisto�ci, jak ma�o daj� praktycznych wiadomo�ci. Z�a by�a na siebie, �e z w�asnej winy wpad�a w takie tarapaty; z�a by�a na tych przyrodnik�w, kt�rych wiedza nie mog�a jej nic pom�c w sytuacji. Zacz�o robi� si� widniej. Ods�oni�a na chwil� oczy, a�eby upewni� si�, czy nie �wita. Ale nie; by� to ksi�yc, kt�rego �wiat�o zacz�o przenika� do tego ciemnego zak�tka, nim jeszcze wyp�yn�� nad linj� lasu. Uspokoi�o j� to. Ba�a si� nocy, ale w obecnej chwili jeszcze bardziej dnia, bo dzie� wymaga� decyzji, co robi�, dok�d i��. W pewnej chwili przysz�o jej do g�owy sprawdzi�, kt�ra godzina; uchyli�a wi�c znowu zas�ony, a�eby spojrze� na zegarek. Dochodzi�a pierwsza. Ze zdziwieniem spostrzeg�a; �e komary przesta�y si� k��bi� i gdzie� si� wynios�y. Z uczuciem ulgi odrzuci�a zas�on� i r�kawiczki. Mog�a teraz ch�on�� ca�� piersi� czyste, nocne powietrze. Orze�wi�o j� to. Nie s�ysza�a o takich zwyczajach komar�w; sk�onna by�a przypuszcza�, �e plaga ta nie ust�puje tu ani na chwil� w dzie� ani w nocy, co samo ju� by�o przera�aj�ce. Odetchn�a. Ale jednocze�nie, gdzie� w k�ciku serca, ro�� zacz�a obawa, �e musi si� przygotowa� na szereg niespodzianek, kt�re nie wszystkie mog� by� pomy�lne. To uczucie gryz�ce i upokarzaj�ce utrwala�o si� coraz bardziej i odbiera�o jej zimn� krew, jak� zwykle si� odznacza�a. Ksi�yc wysun�� si� z za lasu. Silne jego �wiat�o obj�o p�atowiec i ca�e miejsce wypadku. Z t� chwil� atramentowa to� jeziora zacz�a nabiera� przejrzysto�ci i barwy. Drobne fale, kt�remi lekki wiaterek marszczy� g�adk� do niedawna powierzchni�, zasrebrzy�y si� w �wietle ksi�yca. �ciany odwiecznego boru, mroczne przed chwil�, zacz�y o�ywa�. Ca�un zbitej zieleni pn�czy, kt�rymi wszystkie drzewa by�y pokryte, nadawa� im jakie� niesamowite formy. Tam, gdzie konary wystawa�y dalej nad jezioro, g�szcz ten spada� w fantastycznych splotach do samej wody. Metalowe skrzyd�a i kad�ub p�atowca l�ni�y w �wietle ksi�yca: Cisza i spok�j panowa�y doko�a. Po chwili, z g��bi jeziora zacz�y dochodzi� odg�osy jakich� orgji czy walk. Coraz to jaka� ryba o ostrym grzebieniastym grzbiecie przecina�a spokojn� to� zygzakowatym ruchem. Raz po raz, inne, l�ni�ce srebrn� �usk�, rzuca�y si�, spadaj�c na p�ask na wod�, co rozlega�o si� jak kla�ni�cie. Ruch zaczyna� si� w przyrodzie. Gdyby nie �miertelna udr�ka, co jakby kleszczami �ciska�a serce m�odej kobiety, wtulonej we wn�k� samolotu, mog�aby si� ona napawa� tym niezwyk�ym, cudownym widokiem. Pi�kno chwili i tego obrazu m�ci� niepok�j o ten dzie�, kt�ry zbli�a� si� nieub�aganie. Czu�a jedno, �e za nic w �wiecie nie zdolna b�dzie opu�ci� samolotu i zanurzy� si� w ten g�szcz, gdzie ze wszystkich stron czyha�o niebezpiecze�stwo. Tu mia�a jakie� oparcie, pole widzenia przed sob�, by�a jak w minjaturowej fortecy. W lesie ka�dy krok prowadzi� w niewiadome. Je�li ma umrze�, to ju� lepiej w tej wn�ce samolotu lub na kt�rym z jego p�at�w, gdzie chocia� mog�a si� wyci�gn��. Za �adne skarby nie po�o�y�aby si� na ziemi. Dlaczego nie zabra�a Stasia? Potrzebne jej te walizki teraz; po�owa zawiera�a bielizn� i mi�e jej sercu kobiecemu szmatki. Instrumenty? Du�o jej z nich przyjdzie. A sztucer i dubelt�wka; nie mog�a to si� obej�� jednem. �eby cho� mia�a psa. W podr�y nieraz my�la�a o swoim wilku, kt�rego zostawi�a w Londynie; c�by to by� za wspania�y obro�ca, wierny, a czujny. Gryz�cy �al wyciska� jej �zy z pod powiek; spada�y gor�ce od czasu do czasu na splecione na kolanach r�ce. By�a teraz tylko biedn�, opuszczon� kobiet�. Przez chwil� pomy�la�a o Bogu. Gdyby� umia�a si� modli�, jak to robili ci franciszkanie, kt�rych odwiedza�a w San Ramon, z wiar� i zaufaniem. Biblja, kt�r� czytywano w domu rodzicielskim, nudzi�a j�; psalmy, kt�re �piewa�a czasem w swoim ko�ciele, nie dawa�y czasu na kontemplacj�; wnikanie w tre�� i ducha wiary; obrz�dki uproszczone do najwy�szego stopnia, nie dawa�y pola do ekstazy; wychodzi�a z ko�cio�a zimna, oboj�tna. Teraz ujrza�a poraz pierwszy w �yciu Boga w niebiosach, uczu�a potrzeb� po�alenia si� i pro�by. Splot�a r�ce do modlitwy i osun�a si� na kolana. - Bo�e, Bo�e, Bo�e, - szepta�a zbiela�emi wargami. - B�d� mi�o�ciw, b�d� mi�o�ciw. - Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie..... - powtarza�a s�owa jedynej modlitwy, kt�r� zna�a. Gor�ce �zy zn�w p�yn�� zacz�y po policzkach i spada� kropla po kropli, jakby na wewn�trz jej jestestwa, grzej�c wyzi�b�� dusz�. Trwa�a tak d�u�szy czas, a� gryz�ca troska opuszcza� zacz�a struchla�e serce, spok�j i zapomnienie powoli sp�ywa�y na zbola�y m�zg i wyczerpane nerwy. Zm�czenie bra�o g�r�. G�owa opad�a na splecione r�ce. Zasn�a. Gwa�towne ko�atanie w kad�ub samolotu i krzyk zbudzi�y j�. Zerwa�a si� oszo�omiona. Przetar�a zaspane i piek�ce jeszcze od �ez oczy. Co� �omota�o w kad�ubie. Wyra�nie s�ysza�a wo�anie: - Teniente! Teniente! - Bliskie, ale jakby wychodz�ce ze studni. G�os by� ludzki; opanowa�a j� rado��, kt�ra za chwil� przesz�a w przera�enie. Porucznik przecie znikn��, gdyby to by� on, nie wo�a�by samego siebie; sk�d�e by si� tu wzi�� drugi cz�owiek? Teraz dopiero oprzytomnia�a zupe�nie i zda�a sobie spraw� przedewszystkim, �e dnieje. Niebo r�owi�o si� nad jeziorem. Na wod� zacz�y pada� smugi jasnego �wiat�a. Las woko�o jeszcze by� szary, ale w g�rze kontury drzew stawa�y si� wci�� wyra�niejsze. Wreszcie, pierwszy promie� s�o�ca strzeli� w powietrze, za nim drugi, trzeci... Przez chwil� trwa�a walka �wiat�a z ciemno�ci�, kt�r� wyp�asza�o wschodz�ce gdzie� za borem s�o�ce. Zaja�nia�o wszystko woko�o, barwy o�y�y i nabra�y wyrazisto�ci. Stukot i wo�anie najwyra�niej sz�y z wn�trza samolotu. By�a tego pewna; ani na wodzie, ani w cz�ciowo skoszonych, cz�ciowo nachylonych trzcinach, nie by�o �ladu cz�owieka. Musia�a si� odezwa�. - Teniente! - krzykn�a, bezwiednie powtarzaj�c wo�anie. W kad�ubie ucich�o. - Teniente! - powt�rzy�a. - Lady Violetta! Lady Violetta! - rozleg� si� w odpowiedzi przyg�uszony okrzyk. G�os wyda� si� jej znajomy, ale nie mog�a si� zorjentowa�, czyj. - Kto pan jeste�. Sk�d wo�asz? - prawie krzycz�c, pyta�a lady. - Ale� to ja, Sta�; gdzie porucznik? - Porucznik zgin��, jestem sama. Gdzie� ty jeste�? - W zapasowym przedziale na poczt�, nie mog� si� wydosta�, bo jest zaryglowany z zewn�trz. Niech pani spr�buje tam si� dosta�; rygiel jest tu� za siedzeniem pilota, troch� poni�ej. Angielka z trudem przelaz�a g�r� przez ochraniacz od wiatru, kt�ry j� dzieli� od pilota i znalaz�a si� na jego siedzeniu. Wychylaj�c si�, szuka�a rygla; ujrza�a go po chwili, ale tak nisko, �e nie mog�a dosi�gn�� r�k�, prawie dotyka� wody, kt�ra tu by�a pe�na po�amanej trzciny. Nie namy�laj�c si�, przerzuci�a nogi przez kraw�d� kad�uba samolotu i skoczy�a w wod�, dochodz�c� jej zaledwie do kolan; w mgnieniu oka odsun�a rygiel i podnios�a klap�. Ch�opak ledwo m�g� si� rusza�, cz�onki mia� zdr�twia�e, le�a� przecie w pozycji skurczonej przesz�o szesna�cie godzin. Pr�bowa� teraz wydosta� si� g�ow� naprz�d, ale grozi�o mu to wpadni�ciem do wody. Nie mia� si�y zrobi� odpowiedniego ruchu nogami, aby je wydoby� najpierw; by� jak bezw�adny. Mocowali si� przez czas jaki�, a� wreszcie Angielka ukl�k�a przy otworze, odwracaj�c si� plecami tak, �e dotyka�a niemi prawie aparatu. Sta� otoczy� jej szyj� r�kami, kt�re ona przytrzymywa�a, by jej nie tamowa� oddechu; wtedy nachyli�a si� ca�ym korpusem, wyci�gaj�c cz�ciowo ch�opaka poza otw�r; gdy si� by� ju� wysun�� dalej, straci�a r�wnowag� i oboje zwalili si� do wody. Angielka zerwa�a si� pierwsza. Unios�a Stasia za ramiona, utrzymuj�c go w postaci siedz�cej, a�eby si� nie zala� wod�. Odpocz�wszy d�u�sz� chwil�, pomog�a mu stan�� na nogi. Zatoczy� si� i musia� si� oprze� o samolot, a�eby nie upa��. Wygl�dali oboje strasznie. Sta� mia� w�osy pozlepiane spiczast� krwi� i smugi krwi na twarzy. Przy uderzeniu aparatu o ziemi� uderzy� si� g�ow� o jego �ebrowanie; szcz�ciem, gruby filcowy kapelusz os�abi� uderzenie; straci� jednak przytomno��. Odzyska� j� wcze�niej od Angielki; usi�owa� wydosta� si� z potrzasku, lecz daremnie. Pr�by podziurawienia blachy no�em my�liwskim, pozosta�y bez skutku, m�g� manewrowa� tylko jedn� r�k�; n� by� d�ugi i to utrudnia�o wszelkie operacje, przeszkadza�y mu zreszt� napotykane co chwila �ebrowania. Pr�bowa� bi� w blach� i krzycze� - bez skutku oczywi�cie. Po paru godzinach zmagania si�, zm�czy� si� i zasn��. Jego to lekkie chrapanie s�ysza�a Angielka w nocy, przypisuj�c je jakiemu� nieznanemu zwierz�ciu. Obudzi� si� ze wschodem s�o�ca i wszcz�� na nowo alarm, kt�ry obudzi� Angielk�. - Ale sk�d - si� wzi��e� w samolocie? - Bardzo prosto. Zauwa�y�em, �e �o�nierze przestaj� pilnowa� p�atowca, przekonawszy si�, �e nie mo�e odlecie�; godzinami sta� on na starcie bez dozoru; od strony hangaru zas�ania�a go wysoka trawa i mo�na by�o manewrowa� ko�o niego bez zwr�cenia uwagi. Pomagaj�c przy �adowaniu, wiedzia�em, �e w przednim przedziale baga�owym by�o jeszcze troch� miejsca, mimo to ca�� poczt� w�o�ono do tylnego przedzia�u dla r�wnowagi. Zdecydowa�em si� lecie� ostatniego dnia; id�c zrana na lotnisko, wzi��em rewolwer, n�, neseser z narz�dziami, lasso i paczk� w�dek. - A karabin, przecie nie zostawi�e� go w San Ramon? - Musia�em. Gdybym bra� karabin, musia�bym bra� i ze 200 naboi; inaczej c�by nam pom�g�, a ba�em si�, �e razem zaci��y to zbytnio na aparacie. Jak zobaczy�em po po�udniu, �e ludzie poszli na obiad, obszed�em lotnisko dooko�a trawami i podszed�em do samolotu od strony przeciwnej tak, �e od hangaru nikt nie m�g� mnie widzie�, bo zas�ania� p�atowiec. Poczt� wyj��em i wsadzi�em do przodu, a sam wlaz�em nogami naprz�d do przedzia�u. By� za kr�tki, nie mog�em si� wyci�gn��, musia�em albo kl�cze�, opieraj�c twarz na r�kach; albo le�e� na boku zgi�ty we troje. Liczy�em, �e trzy godziny tak wytrzymam. Drzwiczki przymkn��em i mia�em przytrzymywa� je od �rodka. Przy l�dowaniu, nimby nadbiegli ludzie, otworzy�bym je i wydoby� si� sam nazewn�trz. Tymczasem, gdy ju� motor by� w ruchu, jeden z �o�nierzy zauwa�y�, �e rygiel nie by� zasuni�ty, przyskoczy� wi�c do aparatu i rygiel zatrzasn��. Gdyby nie pani, by�bym tam zdech� w tej pu�apce. - Poka�, ch�opcze, g�ow� - zwr�ci�a si� do Stasia Angielka, - musimy opatrze� ran�. - Et, g�upstwo, ju� zasch�a. Ale co si� sta�o z porucznikiem? - Z porucznikiem? Pami�tam tylko, �e przy opadaniu aparatu co� mnie silnie uderzy�o w g�ow�; mia�am najwyra�niej wra�enie spadaj�cego na mnie cia�a ludzkiego. By�a to sekunda; w tej�e chwili straci�am przytomno��, gdy j� odzyska�am, wo�a�am porucznika, bez skutku. Niew�tpliwie wypad�; dowodem silne zgi�cie ochraniacza. Sta� skoczy� na siedzenie pilota. Sprawdzi� ochraniacz. By� naderwany i zgi�ty nazewn�trz; pas przy siedzeniu odpi�ty, w nogach sta�a ma�a walizka pilota, z boku na prawo zawieszony by� rewolwer w pochwie, na ziemi le�a�a siekiera. Wszystko sk�ania�o do przypuszczenia, �e lotnik zosta� wyrzucony z samolotu, ale czy�by ju� po przedarciu si� przez trzciny i zatrzymaniu? Musia�by gdzie� le�e� w pobli�u. Sta� przelaz� przez przednie siedzenie i dosta� si� do �migi. Jak ju� wiemy, jedno jej rami� by�o strzaskane; obejrza� je dok�adnie; na d�u�szej pozosta�ej drzazdze wida� by�o zasch�� krew. Nie by�o w�tpliwo�ci - porucznika zabi�o �mig�o. Cia�o by�o odrzucone na g��bi� i tam uton�o. Sta� po dolnym p�acie dosta� si� do stoj�cych z boku trzcin; uci�� no�em jedn� i zacz�� sondowa� wod� wzd�u� p�at�w; tu� przy nich g��boko�� nie przenosi�a metra, dalej by�o g��biej. Angielka przy��czy�a si� do smutnych poszukiwa�. Sondowali wod� cal po calu, ale nic nie wskazywa�o, by cia�o by�o w pobli�u. Ch�opakowi odrazu przysz�o na my�l, �e mog�o by� porwane przez krokodyle, byli przecie� w ich strefie. Nie chcia� tego m�wi� Angielce. My�l o �mierci porucznika doprowadza�a j� do rozpaczy. Powtarza�a bez ustanku: - To z mojej winy - z mojej winy. Sta� uspokaja� j�, twierdz�c, �e lotnik nie m�g� powzi�� decyzji bez zgody komendanta bazy, kt�rym by� kapitan, mieszkaj�cy przy cukrowni, �e wreszcie w chwili odlotu pogoda zapowiada�a si� nie gorzej, ni� przy innych odlotach, przy kt�rych by� obecny. Ale to ma�o uspokaja�o lady. W ko�cu Sta� zawyrokowa�, �e porucznik musia� wypa�� jeszcze przed pierwszem uderzeniem aparatu w wod�, j� za� zamroczy�o drugie uderzenie, kt�re przecie� i jego pozbawi�o przytomno�ci. Po d�u�szych bezskutecznych sondowaniach, lady Violetta przypomnia�a sobie ran� Stasia. - Zaraz przynios� neseser, musimy z tem zrobi� porz�dek. Angielka wdrapa�a si� zgrabnie na swoje siedzenie w samolocie, sk�d wydoby�a neseser, znios�a go na dolny p�at aparatu i po chwili oboje, jedno z jednej strony kad�uba, drugie z drugiej, przyst�pili do generalnej toalety, czyszczenia i suszenia ubrania i bielizny. Z Angielk� nie by�o k�opotu, wszystko mia�a, czego potrzebowa�a, w walizkach, ze Stasiem by�o gorzej, bo nic nie mia�. Lady zaproponowa�a mu tymczasem jeden ze swoich stroj�w, co Sta� z oburzeniem odrzuci�. - Niech ci si� zdaje, �e jeste�my na maskaradzie, c� znowu w tym tak obra�liwego? Ale Sta� nie da� si� przekona�. Po d�ugich korowodach, zgodzi� si� wreszcie w�o�y� pi�am� Angielki, w kt�rej wygl�da� jak dziewczyna. Rzeczy rozwieszono na drutach, buty wysmarowano i ustawiono w cieniu. Angielka opatrzy�a Stasiowi ran�, wida� by�o, �e mia�a w tem wpraw� i do�wiadczenie. Gdy ju� wygl�dali na ludzi, pierwsza Angielka zaopiniowa�a: - My�l�, �e nale�y nam si� �niadanie, co s�dzisz, Stasiu? - Spr�buj� z�owi� jak�� ryb�. - To na potem, mamy przecie� pud�o konserw�w, trzeba je tylko wydoby� z pod baga�y. Ruszono wi�c razem na pi�tro, jak nazwa� Sta� siedzenia w samolocie; parterem zosta�y ochrzczone dolne p�aty. Wydobyto skrzyni� z konserwami, a przy tej sposobno�ci karabin i dubelt�wk� lady. Skrzynk� otworzono i zrobiono przegl�d zapas�w. By�o tego na par� tygodni �ycia; nie brak�o nawet d�em�w angielskich i sos�w. Stan�o na tem, �e zagotuje si� mleko z kasz� owsian� i otworzy si� puszk� �ososia. Oboje zabierali si� do �niadania, jakby na wycieczce sportowej. Kto inny by�by rozpacza�, sytuacja bowiem nie by�a wcale do pozazdroszczenia. Dla Angielki fakt, �e zostali przy �yciu, �e odnalaz� si� Sta�, �e ma co� w rodzaju dachu nad g�ow�, bro� i zapasy, by� zupe�nie realnym wyrazem mo�liwo�ci wyj�cia z sytuacji, kt�r� ocenia�a, zgodnie ze sw� psychik� anglosask�, nie miar� niebezpiecze�stwa, kt�re dopiero mog�o grozi�, a w danej chwili nie istnia�o, ale swym prawem do �ycia, zdolno�ci� do walki, mo�no�ci� przetrwania. Zimna krew rasy, to nietylko spok�j, r�wnowaga, ale i cierpliwo��. Powodzenie w ka�dej imprezie, a wi�c i wyj�cie z sytuacji obecnej, kt�r� kto� inny ocenia�by jako tragiczn�, w du�ej mierze polega na umiej�tno�ci czekania; trzeba tylko w odpowiednim momencie umie� zu�y� skupion� energi�, mie� wol� i odwag� do dzia�ania. M�odego naszego harcerza bawi�a ta przygoda, by� ni� poniek�d zachwycony. W cicho�ci ducha marzy� nieraz o takiej okazji. Bohaterska przesz�o�� ojca, lektura podr�nicza, za kt�r� przepada�, znaczne przygotowanie �yciowe, kt�re mu da�y harcerstwo i dotychczasowe przej�cia, wytworzy�y w nim t�sknot� do niezwyk�ych sytuacyj, pragnienie czyn�w bohaterskich, o wiele przewy�szaj�ce strach przed �mierci�. Kocha� �ycie; got�w by� bra� z niego wszystko, co uwa�a� za pi�kne, m�dre i szczytne, ale got�w by� ka�dej chwili po�wi�ci� je dla obrony ojczyzny, honoru, swego, a nawet czyjegokolwiek, deptanego prawa. Takim by� ojciec, takimi jego wszyscy ulubieni bohaterowie, i takim te� postanowi� zosta� sam. Obecna przygoda, nie stawia�a go wprawdzie przed spe�nieniem jakich� szczytnych zada� lub obowi�zk�w, dawa�a jednak pole do zastosowania swych si� i warto�ci, zaspokaja�a nieskrystalizowane jeszcze porywy wyobra�ni, wreszcie pasowa�a go na opiekuna i obro�c� kobiety, b�d� co b�d� niezwyk�ej, w dodatku cudzoziemki, co napawa�o go dobrze zrozumia�� dum� narodow�. Czy pi�kno pani Violetty mia�o jaki dodatkowy wp�yw na kszta�towanie si� zdecydowanej woli m�odego ch�opca, oddania bodaj �ycia w jej