10149

Szczegóły
Tytuł 10149
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10149 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10149 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10149 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

autor: James Morrow tytuł: Nebula '92 tytuł oryginału: Nebula Awards 28 liczba stron: 456 miejsce wydania: Warszawa oprawa: miękka wydawca: Prószyński i S-ka ISBN: 83-7180-065-7 Seria: Fantastyka NIEDOSTĘPNE Poul Anderson David Hartwell Stephen King PAMIĘCI FRITZA LEIBERA Przełożyła Ewa Łodzińska Spoza prozaicznych uciążliwości związanych z przygotowaniem antologii Nagrody Nebuli, takich jak pozyskiwanie pozwoleń czy utrzymanie wymaganej objętości tekstu, wyłania się jedna smutna sprawa. Podczas jego lub jej trzyletniej kadencji redaktor Nebuli niechybnie zostanie wezwany do udokumentowania śmierci jednego z kolegów. Przy „Nebuli’90” składałem hołd świętej pamięci Donaldowi A. Wollheimowi. Przy „Nebuli’91” publikowałem wspomnienia o Isaacu Asimovie. A teraz straciliśmy Fritza Leibera. Pierwszy z wybranych przeze mnie panegirystów Leibera to Poul Anderson, nazwany przez swego kolegę po piórze, Jamesa Blisha, „stałą erupcją”, przydomkiem, który przywołuje na myśl nie tylko ilość napisanych przez Andersona dzieł – ponad 50 powieści i 200 opowiadań – lecz również ich śmiałość i wszechstronność. Zdobyte nagrody potwierdzają znakomitą jakość dzieła Andersona: siedem Nagród Hugo, trzy Nebule i jeden Gandalf. Sam, będąc trochę parweniuszem w dziedzinie literatury spekulatywnej, pozostanę dozgonnie wdzięczny memu, oddanemu SF, współlokatorowi z czasów college’u, że wymógł na mnie, bym przeczytał Tau Zero Andersona, którą to rzecz Blish nazwał „krańcowo ostrą powieścią SF”. Dwadzieścia lat później, Tau Zero nadal rezonuje we mnie. Po reminiscencjach Andersona następuje epitafium Davida Hartwella, wydawcy SF. Słysząc określenie „wydawca SF”, myślimy albo o zaginionym impresario taniej edycji, walczącym o skompletowanie listy na następny miesiąc, lub też apoplektycznym byłym fanie, zapamiętale składającym kolejne wydanie swego magazynu. Lecz znakomita reputacja Hartwella mówi prawie wyłącznie o jego wysiłkach w dużo poważniejszej i statecznej dziedzinie – SF wydawanej w twardych okładkach. Będąc przewodnim światełkiem Simona & Schustera w realizacji Timescape, ich uznanego programu lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych, przygotował ostatnio dwadzieścia ważniejszych pozycji dla Arbor House, Williama Morrowa i dla Tor. Antologie Hartwella to między innymi” The Dark Descent, Masterpieces of Fantasy and Enchantment, Masterpieces of Fantasy and Wonder, I wreszcie World Treasury of Science Fiction. Leiber pozostawił trwały ślad nie tylko w środowisku SF lecz również na polu horroru, o czym we wzruszającym hołdzie przypomina Stephen King. Tym, którzy ostatnie dwadzieścia lat żyli na księżycu, przypominam, że powieści Kinga to: Carrie, Salem’s Lot, The Shining, The Stand, The Dead Zone, Firestarter, Cujo, Pet Sematary, Christine, Misery, It, The Tommyknockers, The Dark Half, Needful Things, Gerald’s Game i (napisany z Peterem Straubem) The Talisman. Krótsze prace zebrano w zbiorach: Night Shift, Creepshow, Diffrent Seasons, Skeleton Crew, Four Past Midnight oraz Nightmars and Dreamscapes. W 1982 jego Danse Macabre zdobył Nagrodę Hugo za najlepszą pracę non-fiction. Według ostatnich obliczeń, miał 175 milionów egzemplarzy wydrukowanych książek. Poul Anderson FRITZ DŻENTELMEN Kiedy pół-Bogowie odchodzą Przybywają Bogowie Tak, lecz co robić gdy odchodzą Bogowie? Ostatnio coraz częściej opuszczają nas wielcy twórcy, którzy w Złotym Wieku (Golden Age) nadali SF i fantasy ich dzisiejszą postać, po czym kontynuowali swoje wielkie dzieło aż do końca. Teraz odszedł Fritz Leiber. Wspomnienia biegną za nim jak cienie rzucane przez jego wysoką postać – nie, nie tylko wspomnienia, lecz również prace, które żyją. Od zaskakujących, wczesnych oryginalności jak Conjure Wife i Gather, Darkness!, dalej przez lata, aż do prac ostatnich. Fritz nigdy nie powtarzał się, lecz uparcie podążał ku nowym granicom, za każdym razem sprawiając nam rozkosz nie tylko stylem i dowcipem lecz krystaliczną wręcz świeżością. To jednak nie miejsce, by omawiać jego pisarstwo. Historycy literatury będą to robić jeszcze przez dłuższy czas, tak samo jak i koledzy, którzy tak wiele mu zawdzięczają, oraz niezliczone rzesze oczarowanych czytelników. W tym miejscu chciałbym po prostu podzielić się kilkoma wspomnieniami o człowieku. Po raz pierwszy zobaczyłem go w 1949 roku, podczas Światowego Konwentu SF w Concinnati. W tamtych czasach tego typu impreza była mała i bardzo towarzyska, można było rzeczywiście spotkać ludzi i w relaksowym nastroju zapoznać się z nimi. Przerastający wszystkich o głowę, klasycznie przystoiny Fritz, swą osobą robił wrażenie równie wielkie jak jego dzieło. A jednak był delikatny w ocenach, skromny, miły i sympatyczny. Zdanie, jakie wyrobiłem sobie o nim wtedy, wyraziłem dużo później, kiedy przypadł mi w udziale honor napisania wstępu do The Best of Fritz Lieber, wydania jego najlepszych prac: „Etymologicznie niepoprawna lecz psychologicznie właściwa jest definicja słowa gentelman jako kogoś, kto jest gentle (miły, uprzejmy i subtelny) a jednak bardzo a man (męski)”. Dalej wspomniałem coś o różnych zajęciach, które wykonywał w różnych okresach swego życia; był mistrzem w biegach przez płotki, szachistą (na liście ekspertów), aktorem, kaznodzieją, instruktorem dramatu, dziennikarzem i nie wiadomo kim jeszcze. „I oczywiście – zaobserwowałem – w swych utworach lekceważył, lub raczej wyśmiewał, śmierć, przerażenie i ludzką niedorzeczność, z odwagą godną Jeffersa, Kafki czy też Carvantesa”. Jednakże to też nie miejsce na biografię. Fritz pisał o sobie z rzadko spotykaną szczerością i obiektywizmem, zaś wiele jego opowiadań zawiera mocny element autobiograficzny. Jeżeli grono akademickie poświęci jemu kiedyś swą uwagę, odkryje wtedy następcę Montaigne’a, Pepysa i Boswella. Nie utrzymywaliśmy bliskich kontaktów aż do połowy lat pięćdziesiątych, kiedy Fritz, z żoną Jonquil, przeniósł się ze Środkowego Zachodu do Kaliforni. Bywali z wizytą w naszym domu, a i my, moja żona Karen i ja, odwiedzaliśmy ich. Widywaliśmy się też na zjazdach SF i przyjęciach. Nie zdradzę żadnej, wspominając tutaj, że Fritz i Jonquil nadużywali alkoholu. Nie wpływało to jednak na kurtuazję Fritza, ani nie umniejszało jego czaru. Kiedy zaś czasem, bardzo rzadko, po kilku kieliszkach, swym wspaniałym scenicznym głosem recytował Lepanto – kwiecistą balladę G.K. Chestertona – słuchać go było nadzwyczajnym przeżyciem! Po jakimś czasie Jonquil zapadła na zdrowiu i zamarła. Elegia na jej część, którą Fritz umieścił w małym zbiorku wierszy, należy do najbardziej wzruszających rzeczy, jakie czytałem. Przeprowadził się do San Francisco, przemógł alkoholizm i rozbłysnął jako autor rozsiewający blask supernowej. Nie przygasło także jego żywe zainteresowanie wszystkim wokoło. Zapoznał się gruntownie z nowym dla siebie miastem, odkrywając w nim skarby, których istnienia większość rdzennych mieszkańców nawet nie podejrzewa. Na łamach Locusa, gdzie miał swą kolumnę, omawiał nie tylko astronomię – swoje hobby – ale praktycznie każdy, aktualnie fascynujący go temat. Nawet u schyłku życia, kiedy nękały go fizyczne dolegliwości, brał udział w konwentach jako jeden z najaktywniejszych uczestników. W międzyczasie został prapradziadkiem i poślubił wieloletnią przyjaciółkę, Margo Skinner. W moim wstępie do The Best of Fritz Leiber opowiedziałem, jak to 13 lipca 1973 roku moja żona „wydała wystawną kolację dla uczczenia pamięci E.R. Eddison, w rocznicę przekładu Lessinghama na Zimiamvia. Tylko ci, którzy rozumieli, co to oznacza, zostali zaproszeni i mieli przybyć w przebraniu. Fritz uświetnił przyjęcie, będąc naszym najstarszym, najbardziej dowcipnym i najlepiej ubranym gościem”. Dzisiaj dodam jeszcze, że kiedy siedzieliśmy, on i ja, w ogrodzie mojego domu, czekając aż kolecja będzie gotowa, nadleciał i zawisł w powietrzu koliber, a my obserwowaliśmy go przez chwilę. Fritz zauważył, że ten ptaszek w Nowym Świecie to zupełna pomyłka; że coś tak doskonałego powinno być japońskie. Myśl ta żyje we mnie po dziś dzień, ponieważ jest bardzo charakterystyczna dla Fritza Leibera. David Hartwell TAK JAK TRZEBA Kiedy spoglądam wstecz, uderza mnie fakt, że Fritz Leiber od samego początku był wielkim pisarzem, począwszy od opowiadań fantasy, które publikował w Weird Tales, Unknown Worlds i Astounding. Umiejętność podejmowania wielkich pomysłów, prezentowanie dojżałych charakterów zaplątanych w prawdziwe zawiłości życia, inteligentny sposób myślenia o religii, polityce i seksie zawsze tam były – jak również przytłaczająco wysoki stopień stylistycznego wyrafinowania. We wczesnym etapie swej kariery zostawił daleko w tyle Philipa K. Dicka, Martina Amisa i Poula Andersona tylko przez napisanie The Man Who Never Grew Young („Człowiek, który nigdy nie odmłodniał”), historii jednego zwykłego człowieka, który otrzymał życie wieczne – zmuszony, jednakże przeżyć je do tyłu. „Zazdroszczę tym, którzy młodnieją. Marzę, by, zanim dojdę do kresu mych dni, strząsnąć z siebie mądrość i odpowiedzialność, rzucić się w wir miłosnych zapasów, oddać dech zapierającym ekscytacją i popaść w totalną beztroskę”. Oto przykład, jaki dobry był wtedy i jakim pozostał. Pamiętam jak w 1950 roku (moje złote lata) pierwszy raz przeczytałem opowiadanie Fritza Leibera. Zaintrygowany i podekscytowany, zawzięcie szukałem jego tekstów w starych wydaniach magazynów jak też wydań książkowych w księgarniach. Szczególnie podobały mi się jego opowiadania przedrukowane przez Judy Meril w zbiorze Najlepszych Prac Roku, ale moimi ulubionymi były Space-Time for Springers i The Big Time. Był jednym z wielkich SF, ale większeść jego książek trudno było zdobyć. Dopiero w 1962 roku otrzymałem egzemplarz Gather, Darkness! I napisałem swoją pierwszą recenzję na temat książki SF. Miałem za sobą dziesięć lat poświęconych lekturze i znałem podstawowe fakty, powszechnie uznawane za prawdziwą historię gatunku. O Fritzu wiedziałem, że należał do „Kręgu Lovecrafta”, że w latach czterdziestych dostarczał tytułów do Unknown Worlds i Astounding, że w latach pięćdziesiątych powrócił do pisania, ale że nie był, zasadniczo, powieściopisarzem. I że rdzenne rodzaje SF traktowały go nieco podejrzliwie, ponieważ w dużym stopniu poświęcił się fantasy i horrorowi (wtedy zaliczanych do niższych szczebli drabiny ewolucyjnej niż SF). Wykorzystałem swoje świeże wykształcenie uniwersyteckie, by omówić Gather, Darkness! W kategoriach dramatu epoki Jakuba I. Fritz był uprzejmy polemizować ze mną. Jego odpowiedź pomogła mi zostać tym nałogowym krytykiem, którym jestem dzisiaj. Zobaczyłem go po raz pierwszy na DISCON I w 1963 roku. To był mój pierwszy Światowy Konwent i byłem nieustająco podekscytowany obecnością legendarnych bohaterów, od Doca Smitha do Jamesa Blisha. Nie pamiętam okoliczności, lecz pamiętam wrażenie o człowieku, jego image. Fritz robił wrażenie; wyróżniał się w tłumie, jak przystało wybitnej postaci świata literatury. Fritz mierzył 6 stóp i 4 cale (tyle samo co Terry Carr, powiedział mi Terry w żartach, lecz z dumą) i był olbrzymem literatury fantasy, SF i horroru dwudziestego wieku. W ostatnich dziesięciu latach swego życia, choć przygięty wiekiem i tak słaby, że poruszał się na wózku inwalidzkim, uczestniczył jednak w konwentach SF. Słynny, dźwięczny głos mówcy, zawodowego aktora i kaznodziei, wydobywający się z ust łagodnego, starszego pana, niezmiennie zadziwiał uczestników ostatnich Konwentów Światowej Fantasy. Mam nadzieję, że fani i czytelnicy doceniają szczęście, które pozwoliło im spotkać Fritza w ostatnich latach jego życia. Jestem dumny z tego, że wspólnota SF potraktowała Fritza dość dobrze przed śmiercią, kiedy nie był już tą przystojną, charyzmatyczną postacią jak w latach 30-tych, 40-tych, 50-tych, 60-tych i nawet 70-tych. Tak jak jego mentor, H.P. Lovecraft (i drugi wzór, Robert E. Howard), Fritz był outsiderem (jak często się zdarza ludziom teatru). Na początku swym królestwem ogłosił ogłosił fantasy fiction, po to by je przekształcić, najpierw znajdując nową formę gatunku miecza i magii, następnie pomagając stworzyć współczesny horror miejski i, jako trzeci element, pisząc pivotal stories w czasie rewolucji SF lat pięćdziesiątych, demonstrując superbohaterów lat czterdziestych i torując drogę nowym nastrojom: apatii, alienacji i erotyzmowi. Uważam za w pełni uzasadnione umieszczenie daty powstania pierwszych zarysów cyberpunku (cyberbeatu?) w wizjach przyszłości Fritza Leibera z lat 50-tych. Wszystko to osiągnął, zanim napisał opowieści Change War, zanim zaczął otrzymywać Hugo, Nebule i Nagrody World Fantasy i zanim został mianowany Wielkim Mistrzem przez każdą organizację, która przyznaje taki tytuł w naszych stowarzyszonych gatunkach. Nigdy nie zrobił wielkich pieniędzy, które należały mu się za Conjure Wife, Fafhrde i Szarego Kocura lub którekolwiek z opowiadań atmosferycznych. Jego twórczość zawęziła się do wąskiego atrumyczka klejnocików, wtedy gdy bestsellery w gatunkach fantasy, horroru i SF stały się rzeczywistością. Z drugiej strony, bardzo lubił swoje mieszkanie w nie najlepszej dzielnicy San Francisco; zdecydował się tam mieszkać, choć mógł się przeprowadzić. W otoczeniu bohemy, poetów, biedaków, załamanych i wyobcowanych czuł się jak u siebie w domu. W pewnych okresach swego życia pił za dużo, jak wielu innych pisarzy. O swej miłości do fantasy, San Francisco, alkoholu i wielu innych rzeczach pisze wzruszająco w Our Lady of Darkness, gdzie Franz Weston, główna postać, jest zbeletryzowanym portretem autora. Ta książka stworzyła pierwszą okazję do wspólnej pracy, autora i wydawcy, ja zaś znalazłem przyjemność i bodziec w tym, że w końcu znalazłem się w gronie prawdziwych popleczników Fritza. Moim ostatnim takim zadaniem będzie dopilnowanie publikacji The Doings of Daniel Kesserich, świetnej lovecraftowskiej noweli, która zaginęła na wiele lat. Jest dojrzałą pracą Leibera z lat 40-tych, w tamtych czasach odrzuconą, najprawdopodobniej, z powodu swej obojętności. „Ależ tak – powiedział Fritz, kiedy zadzwoniłem do niego by powiedzieć mu o znalezionym rękopisie. – Byłem ciekaw, co też się z nim stało”. Zajmujemy się dziedziną, w której częstokroć wyżej ceni się mgnienie czarów, grozy i przerażenia niż kunszt wykonania. Fritz był tym, który zawsze podejmował trud, by pisać dobrze, tak jak trzeba. W konsekwencji, stał się wzorem dla swych kolegów i wielu młodszych autorów, zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy to po raz pierwszy od lat 30-tych, fantasy i horror wyfrunęły spod opiekuńczego płaszczyka SF. Najwyższa twórczość Fritza jest bardziej oczywista w retrospekcji, niż była uznana w czasie jego kariery, gdyż każdego roku mógł się pojawić jakiś nowy ognisty pisarz SF, zawsze ważniejszy i bardziej wpływowy niż Fritz, ktoś nie posiadający ani połowy jego rzemiosła i wyobraźni, ktoś kto często znikał równie nagle, jak się pojawił. Zaś Fritz trwał. Jego dzieło wygląda bardziej znacząco dzisiaj niż 10 czy 20 lat temu. Żyjemy w epoce przemijania olbrzymów SF. Odszedł Fritz Leiber. Nasze wspomnienia i jego prace pozostały. Stephen King ŚWIAT BEZ FRITZA Uczucie przygnębienia na wieść o śmierci Fritza Leibera nie będzie, mam nadzieję, trwało długo. Jego zdrowie w ostatnich latach nie było najlepsze (chociaż nie dało się tego powiedzieć, czytając jego prace; pozostały równie dowcipne, interesujące i przepełnione uczuciem jak zawsze), a on miał już osiemdziesiąt jeden lat. Jednakże szok to tak naprawdę nie tylko reakcja po stracie dobrego przyjaciela i kolegi; sądzę, że bardziej jest to smutek i niemożność znalezienia sobie miejsca w świecie pozbawionym żyjącego człowieka. Tak, możemy się cieszyć, że Fritz dożył swych lat, a nie został podcięty w locie jak Charles Beaumont, Henry Kuttner czy H.P. Lovecraft, lecz to nie powinno umniejszać poczucia straty i z pewnością nie wypełni pustego miejsca w naszych szeregach, zajmowanego dotąd przez wysoką postać i inteligentną, kulturalną twarz Fritza. Nie ważne czy była to „dark fantasy”, „magical reality”, czy „literature of underside”, czy też którekolwiek modne właśnie określenie efektów naszej pracy; Fritz pisał cholernie dobre horrory, cholernie dobre kawałki SF, cholernie dobrą satyrę i jeszcze lepszą „fantasy” – a najlepsze było to, że od czasu do czasu udawało mu się wszystkie te gatunki połączyć razem, jak w powieści A Specter is Hunting Texas, opowiadaniach takich jak A Deskful of Girls i The Girl width the Hungry Eyes, jak też w fascynującym i często niezmiernie wesołym cyklu opowieści o Fafhrdzie i Szarym Kocurze. Moim zdaniem, czytelnik czytelnik uwzględni moje preferencje, teorząc swój własny sąd, najlepsze dzieła Fritza znajdują się wśród horrorów. Jego powieść Conjure Wife, wraz z brzemiennej wagi publikacją Richarda Mathesona pt Born of Man and Woman uformowały kolebkę, w której wykształciło się bajecznie żywe i bajecznie dochodowe stworzenie, które zwiemy dzisiaj współczesnym horrorem. Bez Conjure Wife nie byłoby Rosemary’s Baby ani The Stepford Wives, i prawdopodobnie bez Night’s Black Agents nie mieli byśmy Books of Blood ani Night Shift. Razem z Mathesonem i Robertem Blochem, Fritz Leiber troskliwie podtrzymywał płomień popularnego horroru w materialistycznych latach pięćdziesiątych, kiedy horrory Cthulhu i Nyarlahotep zostały wyparte przez bardziej światowe, termonuklearne wizje takich pisarzy jak Pat Frank, który był mccarthy’owską wersją Toma Clancy. Fritz i jego koledzy nie dokonali tego przypadkiem, ani za sprawą czarów; uczynili to, przystrajając szkielet starodawnego zła w ciało nowoczesnego życia, które nastało w Ameryce po drugiej wojnie światowej, a banalną epokę Lucy i Desi. Jednakże najznakomitszą cechą dzieła Fritza była jego zdecydowana odmowa zapadnięcia w ciszę albo popadnięcia w samonaśladownictwo. Nie cieszyła go rola kuratora, chciał być innowatorem, wpływać na rozwój gatunku długo po tym jak horrory stały się podporą supermarketów i księgarń. Powieść Fritza Our Lady of Darkness (rozszerzenie rozsadzającej umysł noweli The Pale Brown Thing) wydana w 1977 roku od nowa zdefiniowała dziedzinę dla tych z nas, którzy chcieli posłużyć się nią dla odzwierciedlenia naszych bardzo prawdziwych i bardzo racjonalnych obaw o kulturę, życie i przyszłość. W Our Lady of Darness Fritz Leiber założył, że miasto może stać się naprawdę „żywe” i w ten sposób stwożył rodzaj wysublimowanej tęczy, na której jednym krańcu znalazł się Jorge Luis Borges, a H.P. Lovecraft na drugim. Było to brawurowe przedstawienie w wykonaniu człowieka zbliżającego się do diedemdziesiątki, i to w dziedzinie, w której najlepsze prace pisarze tworzą do trzydziestki. Spotkałem Fritza na konwencie w późnych latach siedemdziesiątych, lecz każdy, kto kiedykolwiek brał udział w takiej imprezie jako gość honorowy (nawet w tamtych, względnie spokojnych czasach), powie Wam, że nawiązanie dialogu w takich warunkach jest śmiechu warte. Następne, bardziej zadowalające spotkanie miałem z Fritzem trzy lata później w jego ukochanym San Francisco. W czasie tournee zatrzymałem się w hotelu Marka Hopkinsa. Dostałem numer telefonu Fritza od Kirby McCauley, zadzwoniłem i zastałem go w domu (wydaje mi się, że Fritz mieszkał wtedy w dzielnicy o nazwie Geary – dosłownie za rogiem). Zapytałem, czy miałby ochotę wpaść do hotelu na drinka, a on zgodził się od razu. Świetnie pamiętam, jak zobaczyłem go, kiedy wszedł i stanął w drzwiach baru, rozglądając się przez chwilę. Zadziwiająco wysoki i szczupły, sylwetką kojarzył się z Borisem Karloffem. Spostrzegł mnie, zamachał pokrzywioną ręką w geście powitania i ruszył w moją stronę. Odbyliśmy tego popołudnia cudowną pogawędkę, i to, co szczególnie utkwiło mi w pamięci, to jego uprzejmość i nienasycona ciekawość... ciekawość pisarza, tak, lecz bardziej jeszcze ciekawość autora utworów fantasy, nieograniczona i niewinna jak u dziecka. Pamiętam jeszcze coś. Popijałem piwo, choć zazwyczaj czekam by minęła piąta, lecz tamten dzień był dla mnie szczególnie trudny. Fritz zgodził się tylko na tonik z plasterkiem cytryny. Nieci drżącą dłonią uniósł szklankę i stuknął nią o moją, zanim zabrał się do picia. Kiedy zapytałem, czy chciałby coś mocniejszego, potrząsnął głową, uśmiechając się tym swoim łagodnym uśmiechem spod uchylonych powiek, który widuje się na wielu jego zdjęciach. - Nie – powiedział. – Obecnie nie piję alkoholu. Osiągnąłem wiek, w którym muszę dbać o siebie. Wierzę, że jeśli będę dbał o organizm, może utrzymam się jeszcze przez jakieś siedem lat. Może dziesięć. Tamta rozmowa w barze hotelu Marka Hopkinsa miała miejsce w 1982 roku i przyszło mi do głowy, kiedy usiadłem, żeby napisać ten mały wspominek, że otrzymał całe dziesięć lat... i wykorzystał je. Żegnaj, Fritz. Jeżeli istnieje druga strona, mam nadzieję, że pozwolisz postawić sobie drinka lub dwa, z alkoholem lub bez, kiedy już tam dotrę. W międzyczasie, wszyscy Twoi towarzysze i koledzy tęsknią za Tobą. Nie było wcześniej pisarza takiego jak Ty, i nie będzie. Przepisywał: Mando http://www.StephenKing.one.pl Nebula’92 – Pamięci Fritza Leibera www.StephenKing.one.pl