10112

Szczegóły
Tytuł 10112
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10112 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10112 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10112 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Jacek Pankiewicz Wreszcie przystanek ta chwila Opowiadania Copyright by Jacek Panakiewicz Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 Adagio smutne od zdrady Co miał na myśli pewien Józef komponując Adagio, pełne nostalgii, ale z pewnością i żalu – czy wobec wszystkich ludzi na Ziemi? A może żalu tylko o to, co weszło w pamięć i odejść nie chce, nie tylko w nim zostając, lecz i w tobie, we mnie – każdym, kto podda się wrażeniu, gdy słucha? Jest coś, co tam na zawsze zostaje. Dzieli się z nami maestro teraz, a przecież zrobił to już wtedy, gdy nas nie było; kto poza nim wiedział wówczas, że przyjdziemy na świat i będziemy razem z nim się smucić? a może i on sam nie wiedział? że podzielimy jego dawną udrękę, i nędzę dzieciństwa – my wszyscy, choć tylu z nas drwiło przedtem z byle skrzypka? a teraz? z nowego wyboru? a jeśli przez lojalność – wobec jakiej tajnej potrzeby? Nie jesteśmy już skłonni, z natury jakby, do takich solidaryzmów z cudzą potrzebą. Będąc aż świadkami nawet: nieszczęścia, biedy, zszargania czyjegoś dzieciństwa w kieracie obowiązków nie na te siły – umykamy w niebyt anonima. I co mówić o sprawcach tego: mało winnych?? a tacy tu skorzy stanąć do współudziału – rozjaśnić przy tym by chcieli – choćby i tę chmurkę przyciemną nad tamtym naszym, nagle bliskim! Ktoś szedł, w drodze padł, a ty to zauważyłeś, chłodny widz; a jemu Urwała się pamięć. Chłodnego obserwatora stać na dochodzenie przyczyn; ale nie tego co stracił pamięć; upaść to już nie móc opowiedzieć potem – – i z dawnego siebie co zdołasz zapamiętać? Jaki to zamiar miał kompozytor i nawet dziś maestro, wypowiadając się językiem bez znaczeń, zróżnicowaniem dźwięków wpływając jedynie na nasz nastrój – czy żebyśmy tę drogę, którą chce zapomnieć, razem z nim – jeszcze raz przeszli? i to nie ruszając się z miejsca, wygodnego fotela? Jak to? nasi najbliżsi powiernicy – niczemu są niewinni, i palcem nie kiwną w nieszczęściu, a potem bezstronni – mogliby i o zdarzeniu powiedzieć wiele, zaświadczyć, czemu nie?! A bliżsi jeszcze prześladowcy, ci z bardzo nam odległego czasu – już godni potępienia się stają, wiecznego być może! Każdego z nas kiedyś nie stanie; ktoś sypać się zaczyna niespodzianie, zdrowie jak z dziurawego worka wylatuje ciurkiem, a on zatrzymuje się, działania władz jego, dotąd skrzętnie ukryte, podtrzymywały istnienie, teraz ustają; naoczne się staje: czuwać będzie ktoś, czy nie czuwać, nad jego zdrowiem albo i życiem. I wchodzisz braciszku nasz nagle w niebyły porządek. Bo żebyś dalej mógł żyć – – – ale przecież! wołają; trwałoby to aż po wieczność! Potem jeszcze mówi się jakoś tak, że najbardziej doświadczeni losem to mają pierwszeństwo? w czym – nikt nie powiedział. Prawo jakiej skali tu działa? Zdarzało się, że blisko, a nawet najbliżej odległych spraw byłem w czas trwogi; sam, zostawiony przez wszystkich, już bez szans uratowania. Czy otwierała mi się tedy łatwiej ścieżka zrozumienia? Nie, byłem tylko na końcu skali. Maestro J. gdyby kiedy miał wolną chwilkę, jak jej zwykle nie miał, prowadząc wielką orkiestrę, dla niej komponując, powiedziałby może, i nie on jeden: – człowieku, cokolwiek masz do zrobienia, teraz to zrób!! nie ma szans na coś łatwiejszego! wybrałeś trudniejsze; okoliczności – to już za ciebie wybór; nawet i oskarżenie losu, kogoś, głośno wypowiedziane – ciebie oskarża teraz! To i pytań już nie stawiam. Choć przecież. Maestro też byłby bez szans. Z tysiąca niewinnych, skromnych i bez ustanku starających się – on jeden wybrał i spełnił wzór niemożliwy do spełnienia! – – I się pytałem wtedy, czemu nie zrobiłem dotąd wszystkiego tu, narzekałem na brak pomocy! że niby paluszkiem tknąć, wesprzeć mógłby ktoś; wywiązać się z zaciągniętego długu, przecież pomagałem – wielu wielu! Zgubili się, rozproszyli; zostali gdzieś po drodze; wszyscy. Założyć się mógłbym, że nawet nie wiedzą, co i dlaczego się stało. Nie do poznania zmienił się jeden i jak go spotkam, powie, że był zajęty cały czas samosięzmienianiem. A przez lata spłukiwał co najwyżej bieżącą barwę osłaniającą go, na nowszą przede wszystkim! tak spłukał z siebie, co od wrażliwości, zmysłów i życia dostał. Kurzem się teraz chętnie okryje, a to peleryna anonima, sprawdzone. Już się nie mówi o wierności nic! życie to dużo, bardzo dużo czasu. I tyle się wokół ponaprzewalało, przybyło; świadomość utraty zdycha, a nie żyje. – Żebyż choć raz, od początku, wszystko mogło być nasze! Taka tęsknota pusta. A i zdrada to puste dzisiaj słowo. Maestro ci powie, kiedy dobrze się wsłuchasz: – spróbuj jeszcze raz tego! wiedz, że najdrożej będziesz musiał płacić! i nic nowego; od zawsze tak było; jak już namozoliłeś się, jedne drzwi otworzyłeś – zabieraj się do następnych! następnych wiele. Każdemu w życiu coś się należy, ale chce bez tych drzwi! A mnie tu mówią: – nie rodzimy się już w labiryncie, lecz z gotową rolą dla każdego, to sanie drzwi, a wrota, już otwarte! W fotelu się usadzasz dobrze, głowę z troskami, czy bez, kładziesz na ramieniu Takiej, co to koniecznie jest, dla każdego być musi; ale i oparcie nie za wysokie ma być, jak to dla nie za dużego wzrostem Melomana. Byś sobie nie złamał przypadkiem karku z przeoczenia dodatkowej sposobności na samodogadzanie. Byś już wiedział, bez fuchy, DO KOGO NALEŻEĆ MA ŚWIAT! a do kogo ja? świetnej pamięci Józef Haydn pełną władzę nade mną ma bez pytania. 1994 Odmiana Wypchnąłem się z domu na ulicę. Pragnąłem ujść, udać się gdzieś, a po drodze przynajmniej nie zauważać nikogo! Dość samotności i pustego mieszkania, dość tego co i na ulicy także! Po lewej siup, o który ledwo się nie rozbiłem, a tu autobus wyskakuje, a tramwaje jeżdżą! umykam, biegnę szybko, coraz szybciej, ale po co tak? włącza się stopniowo uwaga. Idę już, mniej dodaję. Mijam wielu, z nikim się nie zderzyłem. My, przechodnie, przemykamy mimo siebie! Czyżby i u tych, co naprzeciw mnie, rodziło się bardzo stosowne przekonanie – jak to właściwie ważne jest takie iście! A może i domyślają się, że mam jakiś ważny cel przed sobą – i nawet nie chcą, bym go stracił! Już prawie nikt nie zastępuje mi drogi; dzieje się tak nie przez większą ważność moją teraz, ni przez ich roztargnienie mniejsze; wydaje się, że zacząłem być trochę, albo i coraz bardziej zauważalny: sam z siebie! ramię w czas uchylone toruje mi drogę; korekta zamiaru ze względu na inny zamiar! Idę już wolno, coraz wolniej, a przecież i nie cofam się! niezadługo być może zrównam swój krok – i z własnym swym zamiarem! Ale jaki on? przecież jestem ciągle sam, i taki sam – teraz jednak coraz więcej spotykam ludzi, którzy zauważają mój niewidzialny, tak na oko, kierunek. A więc kurs na zauważalność! Po drugiej stronie inny jakiś zrównał trochę krok z moim. Za chwilę przypałętał się i trzeci, idzie obok: wszyscy teraz idziemy w jedną stronę niby. Ale w bezpiecznej odległości. Jednak nie muszę z nikim niczego uzgadniać, nic usprawiedliwiać. Jak iść to iść! samemu jak się chce, sportowo i bez wsparcia; najwyżej jako kibic sąsiada. – O, to już zrobi się zaraz i zbiegowisko! zauważa milicjant do drugiego, w cywilu. Ale tamci dalej idą, przechodzą na mój chodnik. Choć gdy przecinali ulicę, żaden ich samochód nie zauważał, musieli uciekać przed nimi; – wszyscy to widzieli, choć na pewno żaden nie nadałby się w razie czego na świadka! pomyśleli smutno. Ja jednak coraz bardziej czułem się już sobą. Na przystanku obok kobiety jakiejś przechodziliśmy, nie całkiem starsza, nawet przeciwnie – wydała mi się z łych co to zawsze potrafią świat obrócić na swoją korzyść; stała przy worku kartofli i czekała, jakby nie na autobus tylko. Ledwo doszliśmy, a już zauważyła możliwość zaoszczędzenia na bilecie; i poprosiła Drugiego, żeby jej poniósł worek; – pan rozumie – nie dam rady, a panu to po drodze! – oj, nie wolno mi się tak nisko schylać! wymawiał się Drugi, choć i nie wyglądało na to, by miał lumbago; kobieta natychmiast popatrzyła na mnie. – Ja temu nie uradzę! rzekłem. Za ciężkie! Trzeci spojrzał na nas zdziwiony i chwycił za worek. Przygięło go do ziemi ostro. Ale ruszył. Ochrzczona przeze mnie jako NaSwojąKorzyść wlokła się za nami dość leniwie; – u mnie w rodzinie nikt, nawet świętej pamięci dziadek, mamrotała – fizycznie nie pracował! choćby był tak samo silny jak pan! – komplementowała Trzeciego, który jej rzecz jasna nie słyszał, ciężarem przygłuszony. – ... to po co pani brała sama ten worek? zagadnąłem. – A bo się opłacało, kartofle były tanie, więc okazja! każdy by wziął! dorzuciła przyglądając się mnie coraz krytyczniej. Trzeci nie wytrzymał, spuścił ciężar z pleców, o mało sam nie padłszy przy tym; Drugi zamachnął się z ciężarem na plecy, ale nie uniósł; poprzedni tragarz chwycił od spodu i pomógł debiutantowi; ten się ugiął, ale przy równowadze utrzymał; – ... bo tak zostałam wychowana! odkrzyczała NaSwojąKorzyść przez hałas ulicy. Drogi wypadło nam na jakieś dwa przystanki; przyszła kolej i na mnie – zmienialiśmy się z niesieniem parę razy. Dotarliśmy wreszcie i pod wskazane drzwi. Do nich zabrakło NaSwojejKorzyści kluczy. – Muszę zaczekać na męża, mamy jedne klucze, wytłumaczyła. – To jasne, przecież trzeba żyć oszczędnie! wyrecytowaliśmy wszyscy trzej, jednak z cicha, właściwie w myśli tylko; każdy z nas bowiem miał już za sucho w gardle, by się skrzekliwą artykulacją kompromitować przed taką Obcą. No i logika nam kazała, na zasadzie równowagi, by wobec NaSwojejKorzyści zaoszczędzić choć trochę na czymś. Ona nam w zamian natychmiast zaoszczędziła na słowach podzięki. Metoda niewdzięczności, a to niezły gips, gips zaś to spoiwo w życiu społecznym, jak wiadomo. I krokiem chwiejącym się, trzech włóczęgów naraz, ruszyliśmy w drogę powrotną; każdy z nas, okazało się to najdobitniej teraz, wyszedł dziś z domu bez celu; lecz gdzie wigor i pęd ku, tak domniemywane niedawno? A wlokło się nas trzech, a myśleliśmy razem o jednym. 1987 Próba towarzystwa Aporetka; skoczna wędrowniczka przestworzy; z rozdziawionymi rachitycznie skrzydłami; sprawna to ona może i jest, za nerwowa troszkę; jakby już to życie i dla niej było nie do wytrzymania! Fakt, że upał tego lata szczególnie, uf, coś zanadto, potworny! Chociaż i takiej się od życia coś należy, mama ona – ale i chwila oddyszki, spokój, także i od niej! zauważyła mój powrót do kuchni: czemu niby bez niej? a i po co tam na widoku zaraz! najpierw w drodze była, a teraz bardzo zajęta, już wyciągniętym półkolem stąd oddala się – i cyt, siedzi przy, mierzy cię kaprawym, wyłupiastym swoim! i nie o ciebie jej chodzi, tylko już krok ma do uchylonych drzwi lodówki! dam jej poznać zaraz, co ja o tym sądzę! na to cwałuje mi prosto w twarz, strzałem w nos! zastraszać mam się dać – jeszcze takiej?! ale ona już wie, co będzie dalej; stateczna znów jaka! obojętnością, znudzeniem poważnie sugeruje, jaką to by teraz miała propozycję, byśmy się zgodzili oboje, właśnie już czas zaczynać wszystko od nowa, i przesuwa tą swoją krzywą nibynogą po własnym oczysku – widać aż, jak w powietrzu się przewija taki moment, w te i nazad, od początku: a wszystko od niej się teraz liczyć ma jak od powstania świata, i zapragnie kiedyś ktoś, to niby ja, cudzego towarzystwa – i wtedy owszem, może i być coś za coś, ten kto poczuł się szczęśliwszy ot, sąsiedztwem drobiazgu byle, istnieniem cudzego przy sobie, a dla niej to już mogłoby trwać i trwać, cały dzień i kilka chwil nawet! aż tu raptem cap, z jednego jedynego powodu, żem dal się zwieść niby manewrem niegroźnym, umiał sobie dać zająć czas – – – bo to od życia, wie pan – nie można za wiele żądać! i na nosie mi siedzi!! Czasem towarzystwo – wystarcza mi, że jest; ktoś ci przybiega i śpieszy z wszystkim tak, jakby i za tobą dalby się sam zapędzić choćby – na pełne różnych sosów do obżarstwa weselisko! – achżeż ty przecherzystko jedna, a precz!! lecz ją to jakby usprawiedliwia, gadanie samo w sobie puste wszak; – a ciebie? – jej że nie ukatrupiłem? czy tam że owszem – chciałem, ale nie udało się? całkowity już we wszystkim brak aspektu winy; a i spokojniejszy też jestem; a kto to? co sprawiło? a przecież to ona, Aporetka właśnie! jak na postoju wiecznym, wpisana do pamięci, nogą trze o nogę, zima szła już – – 1990 Ku górze Doktorowi Jackowi Biercy To ranne światło w rozproszeniu sprawiało jednak dziwny ruch; byś może pomyślał sobie, że gdzieś, na końcu jedynego tutaj rzędu drzew, coś nieznanego się otworzy. Stąd tam – droga wolna. Żeby się przekonać o tym, trzeba pójść. Wprawdzie niebo niewidoczne i skryte; światło, w odróżnieniu od wczoraj, jakby już wiosenne. Dużo może czekać na człowieka jak się stąd oddali. To i w drogę! Potem widzisz zgrabne wychylenie ścieżki, w którą zamieniła się droga; łagodnie omija górę, i góra łagodna. Zmiany ciągle jakieś się dzieją, ale powód ich odtąd staje się nie tak ważny: idziesz, bo taka jest góra. Trzeba się porządnie napracować, ale to normalne. Idziesz, a świat, tam z tyłu, może miałby ci jeszcze wszystko za złe – ale ty tym bardziej idziesz! A czegoś się po nim spodziewał, że da ci więcej? niż poznałeś dotąd? Teraz już wiesz, że te spodziewania wszystkie, że tamto nieprawda. Możesz tylko znaleźć się w nowym świecie – albo w starym zginąć! Takie miałeś możliwości dwie dziś rano; takie i teraz twoje zadanie! To nieruchome otoczenie, które samo się obraca do ciebie – ono już cię wybrało! Inaczej by ci się tak nie wystawiało na pokaz, z coraz to lepszej strony. Tu przedtem nie musiało tak być, przed twoim przyjściem. Ale czy musiało się formować akurat dla ciebie? Może i nie; może mu tak się chciało. Jedyny sposób, żeby to sprawdzić – dalej iść! Patrzeć jak się zmienia. Sam nic zmieniać nie muszę. Tu jestem. Poza tym co robię, co widzę – czas jakby stanął; a ja nie po to tu przyszedłem, żeby zostać. (Przecież i na trwanie tam, gdzie się jest, trzeba się wysilić.) Mnie – dalej się pchnąć. Krajobraz mam gratis, nowe istnienie gratis; dla mnie tylko ta droga, jeżeli oczywiście nie przestanę iść, nie znieruchomieję. Droga i cała mi posłuszna jej otoka: wystarczy, że dodam kroku, a górki dalsze i bliższe pędzą ze mną razem! Niemo, w ciszy pośpieszają, jakby z obawy, że je przypadkiem zostawię tam, w półuśpieniu. A drzewa! Cóż drzewa: stały dotąd, wpięte w ziemię, pewne że nikt ich nie śmie ruszyć. A tu zrywają się do drogi z tobą pierwsze! Wszystko, co było wcześniej ode mnie, z nawyku stałego nieruchomienia uwalnia się, skoro ON SOBIE TAM IDZIE! Początek to dopiero – czy już stały pęd? A może i – nawyk pędu? żeby wypaść gorliwie i ochoczo! 2 Nogi, jakby już zapomniane, ciągną się gdzieś z tyłu (zostają w przeszłości). Ale jak można zapomnieć o nogach! To one się wpierają w wiatr, kolana od tego są jak z lodu. A ciebie tylko trzyma w poziomie i pionie rytm, sprawdzian zachowania stosownego do twojej obecności tutaj jedyny! Inaczej staniesz i zamarzniesz. To rytm chroni i sprawia, że jeszcze nie zepchnęła cię do tym ta skała! wielka, silna! Bo człowiek jest po to, żeby się skale nie dał. I umiał czasem powiedzieć, przesuń się grubeńka ździebko, boja nie ustąpię, za nic! A poza tym, żeby, widząc to i owo, wyczuł, kiedy jej szepnąć jakie mocne słówko. Przecież ona jest wielka, taka skała. I czasem ciebie usłucha. Może nawet lubi to przedpotopowe cielsko z drętwoty ruszyć. Mów do niej choćby w infradźwiękach! Za długo tam siedzi okrakiem, może jej się cknić! Czemu nie miałaby i zatęsknić do twojej obecności – – byle ptaszek jej skrzydełkiem w szczelinę mógł zasiać małego grabczyka albo inny dąb, wiatr kropelkę wody wpuścić – a to jakby dynamit w ciele zagnieździł się na lata całe i rozpiera!! A ty sobie idziesz, prosisz posuń się, daj mi miejsce! i niczym nie zagrażasz Wielkiej Skale! Każda prawdziwa wielkość lubi być grzeczna. Więc – trzymaj rytm i przypatruj się Skale! Zobaczysz na swej drodze niejeden jeszcze dziwoląg, bo – swoboda tutaj wielka wokół! im mniejsze coś-ktoś, tym raźniej może sobie poczynać. W nieogarnionej szerokości, tylko to wycie wiatru nieustannie ujada i trwoży; niechby sobie i raz już sczezł! Ale czy mam zostawić to tak? Ja – że tyle mniejszy od tej góry gór, albo że nie zastałem oczekiwanej Ciszy?! Przyszedłem tutaj pierwszy raz i bez rozpoznania. Ale mógłbym się przysposobić, i na przyszłość – – od niechcenia, choć może i z przyzwyczajenia, ruszam znów, w wiadomym niby to kierunku, a że wiatr coraz silniej tnie w uszy, to normalne, jakby się wściekał z powodu nieskuteczności! A dla mnie przecież mc lepszego niż przeć się i przeć! I tak niech zostanie. Idź, mówię sobie, będziesz może miał nowy nieprzewidziany sprawdzian! inaczej – jakże się dowiesz, kiedy kończy się to, jeszcze nie wiadomo co? że w ogóle idziesz – pójdź dalej trochę! nie patrz za siebie! Idź póki możesz – i bądź silny. Masz tutaj do przymiarki wszystko, póki się jeszcze krok za krokiem stawia! Niech wszystko odegra się teraz, z taśmy która może i jest, a tytuł jej SWOBODNY PRZYPADEK. 3 Drzewa, które przeszły w ciszy, nie mają już wagi. Zniknęły gdzieś, jak i ślady, co były przede mną. Im wyżej, tym bardziej robi się ciemno Czy sprawia to wiatr? Wielka jest siła jego wytrwałości. Minąłem wielu schodzących w dół. Aż tu przede mną – – nogi jeszcze w górę się rwące, prące naprzód z rytmicznością wahadełka zegara. To są długie, kobiece nogi. Mogę być pewien, że nigdy się nie zatrzymają. Oczywiście, jest bardzo wskazane, żeby sprawdzić. Boja na przykład to idę sobie bez powodu, ja się waham, a one? Dla nich ja mogę być teraz – pierwszy zewnętrzny sprawdzian. Szedłem dotąd bez powodu, teraz idę sobie po coś! Tam, za Górą, może i coraz większą, kto wie, ile tych jeszcze swobodnych przypadków może się zdarzyć? A może już tam zaczyna się nie widziany dotąd rejon Kosmosu? Zasapie się i tak każdy biedaczyna, jeśli na tym, co ma, poprzestaje. Więc ja nie poprzestaję! Idę, choćby nie wiem jak harda była taka Góra! A – – Nogi? Będę miał przynajmniej jednego żywego Świadka! 4 Czy doszedłem, nie wiem. Zdaje się, że być może. Rozmawiałem po drodze nawet z całą tą Obejmą. No, oczywiście Wszechświata. Coś jak kraniec Góry która przeszła w Chmurę, albo i odwrotnie. Dużo lodów nakłada się na tych krańcach. A Nogi, które przed niejakim czasem wydawały mi się niedostępne – już przede mną są, na widoku. (Niepokojąco zgrabne, fakt!) I pomyślałem sobie – no, już teraz zostaje mi tylko jedno. Choćbym i zlodowacieć miał dla pokazania swej potęgi, co znaczy pokrewieństwa z Obejmą i tak dalej, choćbym i na proch się starł od tego daremnego wysiłku, co mnie jeszcze czeka – i tak ją dogonię! Pokażę jej swój cel! Mój albo i nasz Cel!! A wpierw dogonię! Kiedy doszedłem do następnego zakrętu, który wyznacza Skała, rozejrzałem się. Nogi widziałem teraz z tyłu, za sobą. Musiałem je minąć po drodze, nie zauważywszy. Tak szerokie nagle przejście zafundowała nam Skala, żartownisia! I niech tak już zostanie! powiedziałem sobie, jeśli samo nie ma się już nic stać więcej! Nie będę po nikogo wracał – i nie będę się przed nikim siłą swoją popisywał! Pokazałem, że mogę tu dojść i niech to wystarczy! Jak kiedy innym razem dotrzemy na tę cholerną Górę, powiemy sobie jak było. Rozpatrzymy się dookoła. Pogadamy o tym i owym. Jak będzie warto. Wtedy można by też i zacząć niejedno. 5 Przeniosłem się znów. Jestem dość wysoko. Ciągle tylko dość wysoko! A Nogi tuż tuż za mną ciągną się. A Słońce, jakby zdradzone naszą nieuwagą, przewiało się gdzieś, wiatr nagle tak zawył, że może się zbierał tam het, aż od ziemi. Robi się ciemno. Ale sztuczki te znamy. Nie przeciw takim, co się tu przepchnęli, ale grzmij pusta Trąbo! A rycz a piej! Choć nie wiem po co. Mnie na to nie weźmiesz. Niech nawet wszystko to się wzburzy i prycha, JAK TYLKO CHCE! Nie miałem ja ochoty na początku wracać, nie wrócę i teraz! Ależ grzmij, Trąbonisto groźny! Nic tutaj nie wystraszysz, to dobre na obcych! Nic nie można widzieć przez zadymkę. W górę ni w dół. I tego jeszcze nie mogę być pewien, że wszystko, co się tu zaczyna – i dalej odbywać się będzie, dłużej trwać w tym jednym stylu: bezwzględnie i uparcie! WYJĄTKÓW NIE MA DLA NIKOGO! Jeśli tutaj dostałem sieja, dostać się mogła i ona. ONA JEST RÓWNA WSZYSTKIM WIELKIM! Każdemu im wyżej tym trudniej. Tym bezwzględniej poczyna sobie z nami ten niby tu porządek! Cel? jaki tam cel?! Nie wolno mi teraz rozproszyć się na czymkolwiek innym niż przetrwanie. 6 Tylko że jej tu jeszcze nie ma! Przetrwać umiem tę chwilę! Ale czy wiele dłużej? Jeśli potrafię uporać się ze sobą, to i jej będę musiał jak najszybciej pomóc. Wiem, wszystko kiedyś mogłoby wypaść inaczej, może i byłoby łatwiejsze. Skalne zbocze, jakie się ukazało teraz od strony wiatru, w nagłym przesmyku światła, pewnie jest i Nogom widoczne. Może być dla Tamtej znakiem upewnienia, że jednak w zasięgu jest – dojścia do tego co widzi! a nie takie to oczywiste, że dojdzie! Jednak już łatwiej iść, choćby w takiej wiudze, przyjmując każdy fakt jako potwierdzony, niż go odrzucając! I nie trzeba zaraz się dziwić, że coś nam się objawia – tego wszak potrzebujemy! wdarliśmy się przecież na cudze! A rozum lubi zarzucić wędkę w każdy nieznany przesmyk świata. Znaczy to, że i łączność między nami, i coś, co uchodziło za martwe – teraz jakoś jest możliwe! I prawie wszystko to znaczy, że życie, nadzieja i zamiar, nie opuszczają tak łatwo żywych! Wszystko zdarzyć się może! Niech no tylko wejdziemy kiedy w otwartą przestrzeń – niech będzie ją widać, niech w ogóle jest! Teraz to już wspólny nasz cel! Jedyne zadanie! 7 A wiatr jednak ustał. Powoli nasłało się i światło. Wreszcie, jak okiem sięgnąć wzrok nie spotyka oparcia! Taka widoczność zdarza się – może jako wyjątek? Dziewczyna mogłaby ją odczuć jako anonimową jasność bez kierunku. Ale przecież zostały tam moje ślady! Mogłaby po nich dojść, choćby tu, odcinek po odcinku. Aż ją zobaczyłem. Idzie pewnie, jak na piękne nogi przystało, idzie nasuwając się raczej w swych harmonijnych obrotach ciała na coraz to nową wysokość! sprawdzając każdy nowo osiągnięty punkt drogi. I doszła do mnie. A z wysokości nieodległego zbocza nasunęła się natychmiast na nas gęsta szarość. Tak zwykle, z bliska, przedstawia się chmura. Ledwo możemy teraz widzieć własne nosy. Ale i to nie jest potrzebne. Stoimy przecież obok siebie – Pierwsze Nogi Śniegu i ja, jej przystawka do gór! I na tym faktycznym, a zarazem i wyobrażonym, postoju wydała mi się kimś z dawna znanym; z tak dawna, nie wiem od kiedy. – Już trzeci raz idę na ten szczyt, odezwała się wreszcie, a zawsze jak tylko wyruszę, zaraz mi się pogoda poodmienia! – Masz rację, tu się tak zawsze odmienia. Choć idę dziś pierwszy raz, ale czuję, że jest tak zawsze! I spojrzeliśmy w jednym kierunku – tam światło niemal umykało od nas, napadanych znów cielskiem nowej chmury. Zagarniała i światło i nas! Trzeba było ruszyć – wciąż wyżej, a co! Szliśmy razem, a ciemna ściana Skały pilnowała, byśmy się broń boże nie potracili po tak nagłym rozhartowaniu uwagi. 1987, 94 Gwóźdź w Kosmosie Zdolność znalezienia oparcia poza sobą – czyż nie jest wyrazem tego oparcia, które się od początku ma w sobie? Henryk Elzenberg Nie używam pochlebstw, komplementów ledwo trochę, gdy widzę jak śliczna jesteś chociaż smutna; i nie dziwię się, wiem jak wciąż niewiele na świecie się zmienia! oczy masz wystarczająco czujne, by mnie zauważyć; tak więc i ja chcę, żebyś przeze mnie wszystko zobaczyła, daję ci istnieć w moim oku, w tym co nim widzę; świat między nami rodzi się jak gdy przychodzi wiosna, a ty rozwijasz się, rośniesz z nim! wspieraj się o mnie kiedy tylko chcesz! Lecz i na ciebie przyjdzie czas, wyruszysz w drogę, na jej końcu sama staniesz się oparciem pewnym, najpewniejszym! A dziś jeszcze? cóż, za skromny ciągle jestem, jak bywa na początku zawsze; przed innych się nie wypycham, pierwszeństwo wszystkim daję, jak dzieciom, by łatwiej się poczuły sobą! już paniom kłaniam się, każdej która na dowcip łasa – niezły mam zapas ich, sypnąć mogę i wiązką nawet! na każdy czuły poryw, i nie wypowiedziany, odpowiem chętnie; a ileż uciechy będzie – z samego nawet przywoływania słów! kłaniam się tym, którzy w poczuciu niespełnienia są, myślą jedynie o coś proszą, więc ich swoboda wypowiedzi niech zależy ode mnie; bo ja do przywoływania, niby stara piosnka jestem, sama na życzenie się odzywa, a ledwie zacznie się – już coś przypomni! Przed odważnymi, jak i nieśmiałymi, na równi czoło chylę; choć oni nie i oczekują bym w sekrecie zaraz im przyznał, że od początku byli z nich takie chwaty! a ja im powiem jedynie, że byliśmy owszem, niegdyś we wspólnocie jednej: czyli związku, który już był, kiedy ledwośmy zaistnieli. A niepamiętanie tego niczego nie zmienia, co było wspólne, niech się i dziś takim stanie – dajmy mu zatem wyraźny kształt i obraz! Ci natomiast co dzięki samotności ulgi wielkiej sobie zażywają – niech mają tę ulgę i ode mnie! tak samo którzy smutni za bardzo są, lub weseli zanadto – od nich umykam lotem skośnym przyśpieszonym, niby spłoszony ptak. Przed skrajnościami i natręctwem sam także się obronię. Przede mną dziewczyna idzie, smutna dość; więc doganiam, zrównuję się z nią, i jej nastrojem: a razem to już i spotężnieć może, podnieść się da, na wyższy poziom. A kiedy dwie idą, zajęte sobą, w nieprzemakalnym pancerzu oddzielenia – tym ni zerknięciem, błyskiem oka, ani nawet palcem w bucie poznać nie dam, że dziś komukolwiek mogę być przystępny! No, chyba że zejściowe, w pokoleniu już, dla ich prawnuczek. Nadzwyczaj urodziwej zaś, jeśli przetnie ci drogę – nie śmiej nękać aż zauważeniem; jedno zerknięcie twoje byłoby dla niej umęczeniem, zbyt ciężkie ! ona tak ma wrażliwą twarz, od lgnących ku niej gapiów jak od ciem – że jak pod kamieniem młyńskim czuje się płochliwość plewy. Okaż więc jej lotność motyla nade wszystko – co już siada a jakby i nie siadł, niedostrzeżony za dnia, a czarny nocą, ona i tak cię nie poczuje. Więc ty. Szeregowy przechodniu, uważnym składnikiem bądź każdej promenady; neutralnością swą osłonę daj – również wszystkiemu co kryć się pragnie; a wtedy w oczy samo ci się rzuci – co w kim ukryte najgłębiej; i bądź owadem, lotnym czasem, nie wzdrygaj się komuś na grzbiecie zostać, niechaj przenosi cię, incognito, całą twoją spatyniałą godność tym osłoni; choć ona ci samemu i tak tylko zawadza! A tam już, patrz, od harcowników aż się roi, cała armia, więc i niebezpieczeństw co niemiara, fałszywkę każdy w pogotowiu ma, by omamić mózg Pięknej, na zwolnionych ponoć pracujący obrotach; a majestat swój jak obnoszą, jakby miał wszystkiemu podołać! jeśli ci rozumu chwilowo nie braknie. Przechodniu, ani fantazji, co pochodzi z myśli – o godność swoją nową dziś zawalcz uczuciem wstrzemięźliwym, oszczędnie, byś niczego nie stracił – – patrz, jak tam znów Z Wózkiem Jakaś naprzeciw szusuje! wyjdź i sam pokaż się jej, daj ocenić – nie jej lecz raczej niemownemu, temu którego wiezie; ów, z nudów choćby, jak się tylko na oczy napatoczysz, może zaprosić cię do dworu, zażądać na patrona, a choćby i powożnika; przy okazji poznasz panią! startujący ku płci przeciwnej albowiem, jak maratońscy biegacze – niech się powoli śpieszą, a do celu się zbliżą, mniej szybko, za to zdobywając więcej; więc ty daj się wpierw poznać ot, takiemu świadkowi w kołysce, ciotce kroczącej obok, a ta już pośpieszy się dowieść – jak to na lato i zimę niezbędny byłby jakiś do towarzystwa dodatek, anonimowa przystawka do gotowej zastawy! każda gąska tak pragnie, wypróbować smak nieznanego kąska! Co złych zamiarów, sam z siebie, nie ma oczywiście żadnych. Lecz ty. Obiekt urażony, wnet zniecierpliwisz się, ambicję okażesz! Nic bardziej fałszywego! ty okaż cierpliwość! czasy są akurat takie, że każde zdążanie do celu, byle zauważalne, przynosi ulgę jej niecierpliwości, od twojej jeszcze większej! Że okazyjnie się znalazłeś w miejscu gdzie nic innego nie ma do roboty, to już twój fart! aktywny udział! na resztę w ogóle nie masz czasu! Wystarczy i tak, że się oderwałeś, o własnych siłach, od innych, nudnych przeznaczeń. A wehikuł spełnień gotowy, już pędzi, ona czeka; wy, ty i ona, ledwo zwróceni ku sobie to już jak bolidy dwa – puszczone w ruch i nie do zatrzymania! A gdybyś tak ponurym rankiem, w niesposobnej chwili, znalazł się przy takiej, w najodleglejszym zakątku Wszechświata, w dziurze Kosmosu – – co by było? pomyśl, jak ciężko przyszło by ci dowieść, że nie o ucieczce stamtąd jedynie marzysz – kiedy tam ona, jedyna, piękna, stoi obok, już nie wyjątkowo pożądana – – ty niczego tak nie pragniesz, jak tylko by chwila, a nawet i wieczność się urwała, skończyła się zaraz! i to razem z nią; – – więc już ja się nie liczę?!! – – więc i teraz nigdy nie licz na pomoc, nawet najmniejszą, od wieczności! choćby i od koniunkcji planet! nie przedłużaj niczego – co się samo kończy; wszystko niechaj się wypali dowolnie, jak zmoczona szczapa. Ty nie jesteś tam rozległą planetą, nie przeciągaj struny, niech sobie sama drga. A ludzie się szarpią, poszukują daremnie, złej samotności położyć kres – – ty szukaj zrozumienia w swej tragedii niby to, że się okazała nie dość trefna! wygrałeś i daj sobie spokój; więcej i tak nikt cię nie zrozumie; uczestniczyć w czym chciałeś, i to jest twoje! a będą sprawdzać cię inni, czy nie zbyt daleko odszedłeś od nich, lub że doszedłeś zbyt blisko; stań się igłą w stogu siana, zostań gdzie jesteś, bądź jak najdłużej! Kiedy okaże się, że to ty, łodyżka przez przypadek tam zabłąkana, ratunkiem dla innych stajesz się – to z ciebie wtedy już ziemianin na stogu, a stóg to jak Kosmos cały – – wtedy jako Gwóźdź możesz być, nawet Gwoździsko Najtwardsze w Tym Świecie, bo posłużyłeś za oparcie komuś tam, co krzykliwy był nadto, ale też chciał przetrwać jeszcze chwilę. Więc i zawiesiło się toto, na tobie jak na gwoździu, u twojej czułej szyjki ciążąc namiętnie; a gdzie tam jeszcze zważać w tak rozległych Przestworzach, myśli sobie, na mało ważną delikatność! a tobie wredną; no bo gdyby tak zawczasu, na pewno, wszystko dało się przewidzieć, to Gwóźdź twardy i nieczuły wbija się w Próżnię bezkresną; sztukę grawitacji opanowuje jak trzeba, a na wirażach to się utrzymać umie już wielu – i szyję każdy ma twardą jak pancerz – – ale ty, powołany na chybcika, do trudnych przejść naraz bierzesz się, a potem i przywyknąć musisz – i przez Ucho igielne wszelkich Niemożliwości świata się pchasz – dla onej, tam gdzie jesteś, POWINIEN znaleźć się inny ktoś taki, z powołaniem, co choćby i siłą woli umiał się utrzymać w rozrzedzonym powietrzu stref granicznych – i przez pół życia, przez całe niech tam trwa, wcale nie na próbę! ale ty każdemu CHWIEJĄCEMU SIĘ możesz pomóc! a tego nie robi żaden maniak Równowagi, bo że upatrzył sobie taki cel, ty masz kaprys, boś w tym zasmakował! wszyscy by chcieli, tak ogólnie jak tu się mówi; jeszcze tylko nie wiedzą o tym, no i jak? ich smak zbyt niepewny czasem, na węch nie trafią nigdzie; ty, gdybyś i niekoniecznie dla Niej – zechciał tak w pełni być sobą, a nie cieniem możliwości jakiejś tam, nawet posądzeniem o możliwość – – wolałbyś raczej być już PEWNOŚCIĄ spełnionego obrazu, na to się przecież porwałeś! i prawdziwą ach, oazą dla –jeszcze wymyślisz czego. ... być arsenałem ziemskich sił – gdzieś tam??! Nie podrywają cię na deptaku nogi już same, mój Promenadierze; nie podrywa darmo nic i do skoku w Przestworza; ale ciężko jest stać w miejscu, wrastać w piach; a on tu tylko zostaje. Na niewielkiej piaszczystej Górce zatrzymałem się; jest tu i kamień do posiedzenia; kto wie, może kiedyś była tu Wielka Góra? Zapatrzyłem się, mimo otwartych powiek, aż do odległych chwil, tam z Babilonii, w obraz ku nam idących, i licznie wciąż, a tak osobno, tłumnie i przez setki lat; widzę jak ciasno im w wąwozie teraz, jak w ciszy przesuwają się ku nam, aż do granicy słyszalnej; zwycięskiego gwaru jednak nie słyszę, nic nie tłumi odległość; przez szarość wieków z nadzieją pozerkująku nam; tu w ruchliwy bezruch czasu brną, a ja sobie stoję albo siedzę; dotrą – i kiedy dotrą? a może już tu są? ale jak godnie tam idą, zza wyłomu skał wysuwają się, za wyłomem i nikną, pokazują się, potem ich nie ma Na otwartej przestrzeni pusto dziś prawie; tamta wiekami idąca pracowitość, nieustający upór zniknęły w przestworzach, tu próżnia, po której by się nie ostał żaden nikt, aż tak jesteśmy niecierpliwi! w ogóle to Ziemia staje się planetą coraz liczniej oznakowanych pustkowi. O, Promenadierzy zatłoczonych szlaków! szliście tam długo, niezliczeni, odporni na uciążliwość! mamy tu promenadę, wygodną znów, szeroką, aż za płaską, rozrzedzone trwanie w czasie, tylko kto do nas szedł? nie wiemy; kogo z poszukiwanych zastano dotąd? wasz wehikuł spełnień jak dziurawe sito jest! przez próżnię się snuje dziurawe sito! na moc spełnień! O Pani, zapomnij, z kim byłaś wczoraj, przedwczoraj! nie żałuj czego nie rozpoczęto, poodkładaj wszystko na Kamieniu chwilę ze mną siądź, uwagę zatrzymaj i na tamtych co w pyle może i trwają wciąż, nie wiemy, i czy oczom naszym zechcą się jeszcze wyłonić o, nie bądź, proszę, tu tylko! – czy zechciałabyś choćby raz znaleźć się ze mną w próżni tamtej, nieprzerwanej bezdrożnej, odnaleźć się i zostać? w Przestrzeni z której nie wrócisz? czy dla ciebie, tak chętnie odległej – znaleźć mógłbym i – inną nie zagospodarowaną Próżnię? Może wracać będziemy znów tu; nawiązywać wstecz zwęgloną, spopieloną pamięcią; – – zechciałabyś? na dziś nam już pora; zacznijmy kończyć wreszcie, co przez niedbalstwo urwało się, choć mogłoby trwać i całe pokolenia. Daleko nam do momentu, gdzie jeszcze wczoraj, zdawałoby się, żyliśmy sobie, razem lub osobno. Ty, z wyważonym entuzjazmem w odpowiedzi każdemu już na ukłon odpowiadałaś tak, za każdym razem wyglądało, że prawie już spotkałaś Go, pożądanego! nie w tobie widzę pozór; lecz w furii zaspokajania raz wypełnionych zdarzeń; z dawna hołubionych? czy słuszniej byłoby ci przyznać, że na naszej bezkresnej pustym wszystko minęło już! zostało tam, w drodze przed nami, za nami!? kto dobrowolnie z niej schodził w miejsca mniej upragnione, choćby i w potencjalność, której nie miał sił przywołać – ten i swoje zmysły zawiesił już, jak gałąź suchą na żywym pniu! więc niech i o wszystkim zapomni; daj spokój z czekaniem – – – – a gdybym tak, raz jeszcze, zaprosił cię, a może i wszystkich, do udziału w naszej SCENCE DO ODEGRANIA?! niech chociaż w niej da się przetrwać może i tamtemu co nas tworzyło, maszerując przez wieki już staję się mniej ważny od najmniejszego! ukłoniłem się tym dwóm; odpowiedziały na zapas jakby, anonimowo; mierzą mnie od stóp utrudzonych, wytartych spodni, aż po kapelusz, który też całkiem już demode, a wszystko się zdawało iść tak nieźle! i twój ukłon był, obojętnemu z reszty świata: tamte, choć zawiedzione, ostrożniejsze się stały, śpieszą by nie stracić miejsca zaraz dalej na ławce; a za nimi małżeństwo nadciąga, na milę ziejące nudą; spojrzenie pani tak już przeciążone jest wyszukiwaniem pola, na którym by można się zdrzemnąć było wygodnie, o świecie zapomnieć całym! A pan jej, w jednym punkcie uwagą uwięziony, do nieuchwytnego celu dąży, pcha się sam ze sobą; wszystkich dawno już usadowił za skrajem swej widzialności! i tak odlegli wzajem, odbiegli i stąd, na parę krotności równika, a cóż ja? brak mi uporu, o pani, bym poczuł się pępkiem świata; rozumem rządzi pępek! nietrwały to układ, otchłań równie bezbrzeżną dla siebie widzę, przymierzam się hen, gdziekolwiek, na próbę, i po cóż? wyskoczyć choćby raz na przeciwległy brzeg horyzontu? a tam przestrzeni nieskończonej w bród! a w końcu – – odstąpcie ode mnie wszyscy! czyż nie widzicie, jak bardzo dokądkolwiek jest coraz dalej?! Aż dziw, że nie implodowały w głowie nikomu te wrzaski – nie trwogi, lecz małoważności waszej! nie skurczyły was – na miarę łebka od szpilki! Co teraz przed nami idzie, męska szpilka, może i samotny jest, lecz towarzysz onej, której zadeklarował się w USC, i obrączkę wziął i nosi, a wygląda jakby szedł, by do końca tej drogi dojść bo ma do tego wprawę. To może bym mu i – – czyińmbry? – a i dzieńmomnry panu! rześko odpowiada, na zapas nos wyciera, fizycznie rezonuje! jak najrzetelniej gotów jest zauważyć we mnie też docenta kandydata na pełnego człekochwata. To i przejmuję inicjatywę naszego ukazania się reszcie świata: – dzjiń’bry paniom! przepowiadam dwóm przesuwającym się mimo; smutnym jeszcze, ale rzecz jasna, same nie udźwigną odrazu tyla tej wspólnej lekkości co jest odtąd. – Mnumbry! odpowiedziała, mnie i im, nie zauważana dotąd wcale, Pani ze Skrzywioną Buzią. Pewnie i poczuła, że od razu poczęło ją coś odkrzywiać. A obok niej wiezie się z matką Maleńka, pilnie akurat zajęta samowprowadzaniem się w fascynujący proces wypowiedzi. Coś już była pojęła – i zapomniała natychmiast! zaczęła więc do wszystkich na zapas wymachiwać garstkami. A zdolność niewykorzystana wciąż trwa w rejonie niedosiężnym – ta decyduje się więc, że pokaże tu, jak krzyczeć wniebogłosy umie! – pewnie i wielu uszczęśliwię tym zaraz! myśli, .... bo przecież ja istnieję! zda się artykułować z pełną mocą – wystarczy, że się nabzdyczę, a jak czegoś mocno chcę – to i mogę! we wszystkim tak się odnajduje – co potem trwa – – 1993, 98 Cały świat naprzeciw Rozmawialiśmy długo, swobodnie, a nawet rozwlekle. Na temat? Jak tylko ludzkość zdolna wszerz ziem i w głąb czasów się pienić – przelecieliśmy może z połowę możliwych, mniej lub bardziej obojętnych tematów. Byle nie dotyczyły nas samych. Ona w końcu zaczęła mi wypominać nadmierną wiarę w siebie, bo to nic według niej – nawet gdyby ta wiara trwała życie całe. – W życiu liczy się przede wszystkim ambicja, a z ambitnych tylko ci, którzy już posiadają! powiedziała. Dalej był przekładaniec wzorców, ludzi znanych w naszym otoczeniu z majątku, w ogóle pozycji, przypadkiem się zgadzało, że dorobili się ci właśnie, co szli za przykładem takich samych, co byli wcześniej; powiedzmy dyrektorka szkoły, którą się stała z zasłużonej przedtem inspektorki – a dziś już uchodzi za strażniczką dobrych obyczajów, a uogólniając – także i słusznej tradycji, jedynie godnej kultywowania. – Szkopuł w tym – że sama zaczynałaś od biedy, od zera! wtrąciłem zdradliwie. A tę listę można by równie dobrze zacząć albo skończyć na przykładzie, takiego, co to, bez powodu niby, od nadmiaru dóbr się wykoleił. Sądzę, że lepiej zaczynać od stanu, kiedy nic nikomu nie jest dane, prócz jakiejś niezbędnej do przeżycia własności, i żadne nawet cechy osobiste po kimś, prędzej już nawyki, odruchy; liczyć się z faktem, że nic nie jest w stanie trwać samo, bez kultywowania, uprawy tego, nic nie jest dane nikomu stałe. Choćbyśmy uznali, że od początku jest to jedynie jego własne i przyznane mu jak najbardziej na stale. – Tak, widzą to wszyscy, powiedziała lekceważąco, a nawet wzgardliwie spoglądając na mnie; dawała mi zapewne do zrozumienia, że ma na myśli coś takiego, co zaraz mnie cholernie obciąży. – Prócz tego, co się zdarzyło, przykładów lepszych i gorszych, nikt innych nie zna i znać nie może; a zamiary ocenimy dopiero jak się sprawdzą – uprzedziłem atak. Wydaje mi się jednak, że ty zapominasz o czasie teraźniejszym; w nim wciąż najwięcej się zmienia! I miałem już chętkę, dla skończenia rozmowy i uniknięcia konkretów dać jej prztyczka w nos, na szczęśliwe zniknięcie; może tam, w niebycie, zrozumie łatwiej, że coś potrafię, skoro zrobiłem już coś kiedyś, choćby i dość drastycznego; lecz niech to dla niej znaczy, że sam do czegoś dojść potrafię; a więc i istnieć bez kogoś hm, powiedzmy wspierającego; być wreszcie kimś podług własnego zamiaru. Ale się powstrzymałem z prztyknięciem; rozmowa trwać musi. Po to Ona rozsadziła się w fotelu jeszcze wygodniej, by jakby na zapas uzbroić się na wszelkie niedogodności; i poczuła się przy okazji bardziej oddaloną ode mnie, powiedzmy gwałtownika. A na wypadek braku tematu, miała ze sobą robótkę na drutach. Kawki, gdy zabrakło, dolała, ale mnie nie, z lenistwa, sknerstwa lub dla zaznaczenia, że nie będzie odtąd już dla nikogo zbyt łaskawa. Czyżbym to ja był wyłącznie od naprawiania czegoś, co ona zepsuje? Zaczęła sobie nowy temat, o kłopotach z młodymi. Ileż to trzeba dziś nabiegać się dla dzieci! tak nie było kiedyś! – ale „czcić ojca swego i matkę swoją” już byś nie chciała? zapytałem retorycznie, pamiętając, że Ona i rodziców własnych nie za bardzo szanowała; był więc z mojej strony krok do zgody. Lecz Ona teraz sama jest matką, a przez ten fakt, o dziwo, czuje się jakby pomiatana. – Czemu nie zareagowałaś wczoraj, jak syn twój, przy obcych, odgrażał się na ojca, że chętnie użyłby nań i ostrego narzędzia; „gdybym tylko miał coś takiego pod ręką!” powiedział; – no, chyba by tego nie zrobił; – ale zabrzmiało to przekonująco, tak bardzo, że aż prosiło się, by mu unaocznić, wobec świadków właśnie, i dać tę siekierę do ręki, niech pokaże jak! – czy rzeczywiście? – właściwie to chciało się powiedzieć, „masz, pokaż, jak potrafisz zrobić!” Patrzy na mnie i patrzy. Na drutach przestała robić. Trochę za późno, jak sądzę; – a czy nie lepiej by było, gdyby sobie wybrał, choćby teraz, innych rodziców, zastępczych? znałem taki przypadek, że rodzice kogoś byli zbyt biedni, a może za mało wykształceni, jak na domniemany prestiż synka, albo zbyt nerwowi, bo odejmował im mowę fakt, że synkowi trzeba aż coś takiego tłumaczyć. Jak i to, że może on żyć inaczej niż oni! on, już dorosłe dziecko! A nie słyszałem też, by i w rodzinie zastępczej dorosłe dziecko łapało za siekierę w nagłej sprawie, nie mówiąc już o popisywaniu się czymś takim przed ludźmi! Znam raczej dorosłe dzieci, które potrafią w milczeniu znieść znacznie więcej, choćby upokorzenie, i sam miałbym uznanie za zrozumienie dla wad, a choćby za powstrzymanie się od okazania jego braku! Moja ta przemowa była i dla mnie już siarką, zaczynała mi palić gardło, zatkałem się. Żołądek w nagłym skurczu też mną szarpnął, wkroczyłem w nieznaną krainę odwetu. Spojrzałem na nią, zobaczyłem, że gdyby jakimś cudem stała się teraz walcem drogowym, ja musiałbym być ledwo żwirem do sprasowania; suchym żwirem, nie asfaltem, bo asfalt jednak potem nieusuwalnie zostaje! a ja, miałki pył; łatwo przetoczyłaby się po mojej gładzi! I nie słuchając wybuchów gniewu, urażonej dumy i czego tam jeszcze – skąd duma się bierze tak nagle! wybiegłem ku drzwiom, schodom, na ulicę. Ale i tak nie mogłem uciec; grzmiące wybuchy jej słów podawała mi wyobraźnia, pociski trafiały we mnie, wybuchały – choć przy niej warowałyby wciąż spokojnie, w przygotowaniu. Wydostałem się na dworzec. Lecz Ona i tam uderzała we mnie, skoro cały świat w jej oczach jest winien, to i atakowany też niech będę wszędzie! Nie chciała, żebym żył! Ona obwiniała mnie jako obcego, jak i ten świat. Bo nikt dziecka nie kocha tak, jak matka potrafi! a do tego jeszcze syna! Matka na zawsze jego tarczą! Wara wam od niego, wara! wara! 1987 Swobodne ach spadanie Moją ojczyzną jest ta ławka. Dążyłem do niej długo, jak dąży się do prawdziwego ideału, etapami. Ma i ona złożony stosunek do mnie; jest obojętna, kiedy przechodzę. Kiedy zaś tu siedzę, nie dopuszcza do mnie nikogo, chętnie staje się nieprzystępna dla innych. Wie, że i ja dla niej nie zgodziłbym się na inne towarzystwo. Z resztkami tego, co kiedykolwiek miałem, tu jestem; z najdawniejszą nawet zapowiedzią wszystkiego, co dla mnie być może. Ławka umie dla mnie świat odgrodzić i uciszyć w niestałości chwilowej lub dłuższej. Żebym się przekonał, jak mogę być stały, jak ona dobrze to rozumie. Tedy i wydarzyć się może, co było zapowiadane od dawna, stać się raz na zawsze: że poznam uczucie wyłączności; może i wierności bez granic! A kiedy innym razem tu przyjdę – ławka znów będzie mi całkowicie obca; wszystko zacznie się od nowa, tak toczy się ten światek, nie za duży to pewne, a dla kłopotów dość wielki. Jakże ja to wszystko znam! I powie, jak mówi się często, rozejrzyj się trochę! od najbliższego sąsiedztwa doznasz znudzenia, bądź znużenia jeśli się nawet i czym zachwycisz! w powietrzu też – wiele zawisło po twoich poprzednikach; po ostatnim choćby, co się zasiedział przy lekturze ofert matrymonialnych i zachęt do domu schadzek. Ale po mojej wizycie żadnych takich śladów nie uświadczy, fizycznych ani wspomnień. Przychodzę, w torbie zakupy na obiad; z niczym więcej się nie objawiam, bo i z czym? Jednak ławka jest wyjątkowo przemyślna, nieraz znajdzie się na drodze do samodzielnego odkrycia, oj, świat nie jest dla wszystkich taki sam! jakby mówiła. Więc jeśli ja nie dla świata, to może jednak ona – pomimo świata bywa dla mnie? Dziś na przykład jest mi wyjątkowo przychylna. W upał, zdrożonemu, kiedy nogi pieką jak wszyscy diabli, daje mi przystanek, zapomnienie nawet; a toż to prawdziwa ojczyzna! i dla mnie jest! Człowiek o całej reszcie jak najchętniej już zapomniał. A ona mi podziwu godną oferuje rozciągłość Całego-Świata-Teraz! A tam obok? przecież to nie żaden skwer: hen, dojrzała już do zbioru łąka! od niej zawiewa aż tu płomiennym aromatem kwiecia, lub łagodnością mdlącą suchego siana. Jego własna szarość przypomina mi czas dawny, niemy; jakbym wracał w wymarzony kontrast do dziś – czy nie piękny to rodowód dla aż tak nużącej pory? Zapominam o sobie, wyrzutów niczemu nie robię; także i o to, że na przykład siedzę, a nie grabię z łąki bogac