Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Jacek Pankiewicz Wreszcie przystanek ta chwila Opowiadania Copyright by Jacek Panakiewicz Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 Adagio smutne od zdrady Co miał na myśli pewien Józef komponując Adagio, pełne nostalgii, ale z pewnością i żalu – czy wobec wszystkich ludzi na Ziemi? A może żalu tylko o to, co weszło w pamięć i odejść nie chce, nie tylko w nim zostając, lecz i w tobie, we mnie – każdym, kto podda się wrażeniu, gdy słucha? Jest coś, co tam na zawsze zostaje. Dzieli się z nami maestro teraz, a przecież zrobił to już wtedy, gdy nas nie było; kto poza nim wiedział wówczas, że przyjdziemy na świat i będziemy razem z nim się smucić? a może i on sam nie wiedział? że podzielimy jego dawną udrękę, i nędzę dzieciństwa – my wszyscy, choć tylu z nas drwiło przedtem z byle skrzypka? a teraz? z nowego wyboru? a jeśli przez lojalność – wobec jakiej tajnej potrzeby? Nie jesteśmy już skłonni, z natury jakby, do takich solidaryzmów z cudzą potrzebą. Będąc aż świadkami nawet: nieszczęścia, biedy, zszargania czyjegoś dzieciństwa w kieracie obowiązków nie na te siły – umykamy w niebyt anonima. I co mówić o sprawcach tego: mało winnych?? a tacy tu skorzy stanąć do współudziału – rozjaśnić przy tym by chcieli – choćby i tę chmurkę przyciemną nad tamtym naszym, nagle bliskim! Ktoś szedł, w drodze padł, a ty to zauważyłeś, chłodny widz; a jemu Urwała się pamięć. Chłodnego obserwatora stać na dochodzenie przyczyn; ale nie tego co stracił pamięć; upaść to już nie móc opowiedzieć potem – – i z dawnego siebie co zdołasz zapamiętać? Jaki to zamiar miał kompozytor i nawet dziś maestro, wypowiadając się językiem bez znaczeń, zróżnicowaniem dźwięków wpływając jedynie na nasz nastrój – czy żebyśmy tę drogę, którą chce zapomnieć, razem z nim – jeszcze raz przeszli? i to nie ruszając się z miejsca, wygodnego fotela? Jak to? nasi najbliżsi powiernicy – niczemu są niewinni, i palcem nie kiwną w nieszczęściu, a potem bezstronni – mogliby i o zdarzeniu powiedzieć wiele, zaświadczyć, czemu nie?! A bliżsi jeszcze prześladowcy, ci z bardzo nam odległego czasu – już godni potępienia się stają, wiecznego być może! Każdego z nas kiedyś nie stanie; ktoś sypać się zaczyna niespodzianie, zdrowie jak z dziurawego worka wylatuje ciurkiem, a on zatrzymuje się, działania władz jego, dotąd skrzętnie ukryte, podtrzymywały istnienie, teraz ustają; naoczne się staje: czuwać będzie ktoś, czy nie czuwać, nad jego zdrowiem albo i życiem. I wchodzisz braciszku nasz nagle w niebyły porządek. Bo żebyś dalej mógł żyć – – – ale przecież! wołają; trwałoby to aż po wieczność! Potem jeszcze mówi się jakoś tak, że najbardziej doświadczeni losem to mają pierwszeństwo? w czym – nikt nie powiedział. Prawo jakiej skali tu działa? Zdarzało się, że blisko, a nawet najbliżej odległych spraw byłem w czas trwogi; sam, zostawiony przez wszystkich, już bez szans uratowania. Czy otwierała mi się tedy łatwiej ścieżka zrozumienia? Nie, byłem tylko na końcu skali. Maestro J. gdyby kiedy miał wolną chwilkę, jak jej zwykle nie miał, prowadząc wielką orkiestrę, dla niej komponując, powiedziałby może, i nie on jeden: – człowieku, cokolwiek masz do zrobienia, teraz to zrób!! nie ma szans na coś łatwiejszego! wybrałeś trudniejsze; okoliczności – to już za ciebie wybór; nawet i oskarżenie losu, kogoś, głośno wypowiedziane – ciebie oskarża teraz! To i pytań już nie stawiam. Choć przecież. Maestro też byłby bez szans. Z tysiąca niewinnych, skromnych i bez ustanku starających się – on jeden wybrał i spełnił wzór niemożliwy do spełnienia! – – I się pytałem wtedy, czemu nie zrobiłem dotąd wszystkiego tu, narzekałem na brak pomocy! że niby paluszkiem tknąć, wesprzeć mógłby ktoś; wywiązać się z zaciągniętego długu, przecież pomagałem – wielu wielu! Zgubili się, rozproszyli; zostali gdzieś po drodze; wszyscy. Założyć się mógłbym, że nawet nie wiedzą, co i dlaczego się stało. Nie do poznania zmienił się jeden i jak go spotkam, powie, że był zajęty cały czas samosięzmienianiem. A przez lata spłukiwał co najwyżej bieżącą barwę osłaniającą go, na nowszą przede wszystkim! tak spłukał z siebie, co od wrażliwości, zmysłów i życia dostał. Kurzem się teraz chętnie okryje, a to peleryna anonima, sprawdzone. Już się nie mówi o wierności nic! życie to dużo, bardzo dużo czasu. I tyle się wokół ponaprzewalało, przybyło; świadomość utraty zdycha, a nie żyje. – Żebyż choć raz, od początku, wszystko mogło być nasze! Taka tęsknota pusta. A i zdrada to puste dzisiaj słowo. Maestro ci powie, kiedy dobrze się wsłuchasz: – spróbuj jeszcze raz tego! wiedz, że najdrożej będziesz musiał płacić! i nic nowego; od zawsze tak było; jak już namozoliłeś się, jedne drzwi otworzyłeś – zabieraj się do następnych! następnych wiele. Każdemu w życiu coś się należy, ale chce bez tych drzwi! A mnie tu mówią: – nie rodzimy się już w labiryncie, lecz z gotową rolą dla każdego, to sanie drzwi, a wrota, już otwarte! W fotelu się usadzasz dobrze, głowę z troskami, czy bez, kładziesz na ramieniu Takiej, co to koniecznie jest, dla każdego być musi; ale i oparcie nie za wysokie ma być, jak to dla nie za dużego wzrostem Melomana. Byś sobie nie złamał przypadkiem karku z przeoczenia dodatkowej sposobności na samodogadzanie. Byś już wiedział, bez fuchy, DO KOGO NALEŻEĆ MA ŚWIAT! a do kogo ja? świetnej pamięci Józef Haydn pełną władzę nade mną ma bez pytania. 1994 Odmiana Wypchnąłem się z domu na ulicę. Pragnąłem ujść, udać się gdzieś, a po drodze przynajmniej nie zauważać nikogo! Dość samotności i pustego mieszkania, dość tego co i na ulicy także! Po lewej siup, o który ledwo się nie rozbiłem, a tu autobus wyskakuje, a tramwaje jeżdżą! umykam, biegnę szybko, coraz szybciej, ale po co tak? włącza się stopniowo uwaga. Idę już, mniej dodaję. Mijam wielu, z nikim się nie zderzyłem. My, przechodnie, przemykamy mimo siebie! Czyżby i u tych, co naprzeciw mnie, rodziło się bardzo stosowne przekonanie – jak to właściwie ważne jest takie iście! A może i domyślają się, że mam jakiś ważny cel przed sobą – i nawet nie chcą, bym go stracił! Już prawie nikt nie zastępuje mi drogi; dzieje się tak nie przez większą ważność moją teraz, ni przez ich roztargnienie mniejsze; wydaje się, że zacząłem być trochę, albo i coraz bardziej zauważalny: sam z siebie! ramię w czas uchylone toruje mi drogę; korekta zamiaru ze względu na inny zamiar! Idę już wolno, coraz wolniej, a przecież i nie cofam się! niezadługo być może zrównam swój krok – i z własnym swym zamiarem! Ale jaki on? przecież jestem ciągle sam, i taki sam – teraz jednak coraz więcej spotykam ludzi, którzy zauważają mój niewidzialny, tak na oko, kierunek. A więc kurs na zauważalność! Po drugiej stronie inny jakiś zrównał trochę krok z moim. Za chwilę przypałętał się i trzeci, idzie obok: wszyscy teraz idziemy w jedną stronę niby. Ale w bezpiecznej odległości. Jednak nie muszę z nikim niczego uzgadniać, nic usprawiedliwiać. Jak iść to iść! samemu jak się chce, sportowo i bez wsparcia; najwyżej jako kibic sąsiada. – O, to już zrobi się zaraz i zbiegowisko! zauważa milicjant do drugiego, w cywilu. Ale tamci dalej idą, przechodzą na mój chodnik. Choć gdy przecinali ulicę, żaden ich samochód nie zauważał, musieli uciekać przed nimi; – wszyscy to widzieli, choć na pewno żaden nie nadałby się w razie czego na świadka! pomyśleli smutno. Ja jednak coraz bardziej czułem się już sobą. Na przystanku obok kobiety jakiejś przechodziliśmy, nie całkiem starsza, nawet przeciwnie – wydała mi się z łych co to zawsze potrafią świat obrócić na swoją korzyść; stała przy worku kartofli i czekała, jakby nie na autobus tylko. Ledwo doszliśmy, a już zauważyła możliwość zaoszczędzenia na bilecie; i poprosiła Drugiego, żeby jej poniósł worek; – pan rozumie – nie dam rady, a panu to po drodze! – oj, nie wolno mi się tak nisko schylać! wymawiał się Drugi, choć i nie wyglądało na to, by miał lumbago; kobieta natychmiast popatrzyła na mnie. – Ja temu nie uradzę! rzekłem. Za ciężkie! Trzeci spojrzał na nas zdziwiony i chwycił za worek. Przygięło go do ziemi ostro. Ale ruszył. Ochrzczona przeze mnie jako NaSwojąKorzyść wlokła się za nami dość leniwie; – u mnie w rodzinie nikt, nawet świętej pamięci dziadek, mamrotała – fizycznie nie pracował! choćby był tak samo silny jak pan! – komplementowała Trzeciego, który jej rzecz jasna nie słyszał, ciężarem przygłuszony. – ... to po co pani brała sama ten worek? zagadnąłem. – A bo się opłacało, kartofle były tanie, więc okazja! każdy by wziął! dorzuciła przyglądając się mnie coraz krytyczniej. Trzeci nie wytrzymał, spuścił ciężar z pleców, o mało sam nie padłszy przy tym; Drugi zamachnął się z ciężarem na plecy, ale nie uniósł; poprzedni tragarz chwycił od spodu i pomógł debiutantowi; ten się ugiął, ale przy równowadze utrzymał; – ... bo tak zostałam wychowana! odkrzyczała NaSwojąKorzyść przez hałas ulicy. Drogi wypadło nam na jakieś dwa przystanki; przyszła kolej i na mnie – zmienialiśmy się z niesieniem parę razy. Dotarliśmy wreszcie i pod wskazane drzwi. Do nich zabrakło NaSwojejKorzyści kluczy. – Muszę zaczekać na męża, mamy jedne klucze, wytłumaczyła. – To jasne, przecież trzeba żyć oszczędnie! wyrecytowaliśmy wszyscy trzej, jednak z cicha, właściwie w myśli tylko; każdy z nas bowiem miał już za sucho w gardle, by się skrzekliwą artykulacją kompromitować przed taką Obcą. No i logika nam kazała, na zasadzie równowagi, by wobec NaSwojejKorzyści zaoszczędzić choć trochę na czymś. Ona nam w zamian natychmiast zaoszczędziła na słowach podzięki. Metoda niewdzięczności, a to niezły gips, gips zaś to spoiwo w życiu społecznym, jak wiadomo. I krokiem chwiejącym się, trzech włóczęgów naraz, ruszyliśmy w drogę powrotną; każdy z nas, okazało się to najdobitniej teraz, wyszedł dziś z domu bez celu; lecz gdzie wigor i pęd ku, tak domniemywane niedawno? A wlokło się nas trzech, a myśleliśmy razem o jednym. 1987 Próba towarzystwa Aporetka; skoczna wędrowniczka przestworzy; z rozdziawionymi rachitycznie skrzydłami; sprawna to ona może i jest, za nerwowa troszkę; jakby już to życie i dla niej było nie do wytrzymania! Fakt, że upał tego lata szczególnie, uf, coś zanadto, potworny! Chociaż i takiej się od życia coś należy, mama ona – ale i chwila oddyszki, spokój, także i od niej! zauważyła mój powrót do kuchni: czemu niby bez niej? a i po co tam na widoku zaraz! najpierw w drodze była, a teraz bardzo zajęta, już wyciągniętym półkolem stąd oddala się – i cyt, siedzi przy, mierzy cię kaprawym, wyłupiastym swoim! i nie o ciebie jej chodzi, tylko już krok ma do uchylonych drzwi lodówki! dam jej poznać zaraz, co ja o tym sądzę! na to cwałuje mi prosto w twarz, strzałem w nos! zastraszać mam się dać – jeszcze takiej?! ale ona już wie, co będzie dalej; stateczna znów jaka! obojętnością, znudzeniem poważnie sugeruje, jaką to by teraz miała propozycję, byśmy się zgodzili oboje, właśnie już czas zaczynać wszystko od nowa, i przesuwa tą swoją krzywą nibynogą po własnym oczysku – widać aż, jak w powietrzu się przewija taki moment, w te i nazad, od początku: a wszystko od niej się teraz liczyć ma jak od powstania świata, i zapragnie kiedyś ktoś, to niby ja, cudzego towarzystwa – i wtedy owszem, może i być coś za coś, ten kto poczuł się szczęśliwszy ot, sąsiedztwem drobiazgu byle, istnieniem cudzego przy sobie, a dla niej to już mogłoby trwać i trwać, cały dzień i kilka chwil nawet! aż tu raptem cap, z jednego jedynego powodu, żem dal się zwieść niby manewrem niegroźnym, umiał sobie dać zająć czas – – – bo to od życia, wie pan – nie można za wiele żądać! i na nosie mi siedzi!! Czasem towarzystwo – wystarcza mi, że jest; ktoś ci przybiega i śpieszy z wszystkim tak, jakby i za tobą dalby się sam zapędzić choćby – na pełne różnych sosów do obżarstwa weselisko! – achżeż ty przecherzystko jedna, a precz!! lecz ją to jakby usprawiedliwia, gadanie samo w sobie puste wszak; – a ciebie? – jej że nie ukatrupiłem? czy tam że owszem – chciałem, ale nie udało się? całkowity już we wszystkim brak aspektu winy; a i spokojniejszy też jestem; a kto to? co sprawiło? a przecież to ona, Aporetka właśnie! jak na postoju wiecznym, wpisana do pamięci, nogą trze o nogę, zima szła już – – 1990 Ku górze Doktorowi Jackowi Biercy To ranne światło w rozproszeniu sprawiało jednak dziwny ruch; byś może pomyślał sobie, że gdzieś, na końcu jedynego tutaj rzędu drzew, coś nieznanego się otworzy. Stąd tam – droga wolna. Żeby się przekonać o tym, trzeba pójść. Wprawdzie niebo niewidoczne i skryte; światło, w odróżnieniu od wczoraj, jakby już wiosenne. Dużo może czekać na człowieka jak się stąd oddali. To i w drogę! Potem widzisz zgrabne wychylenie ścieżki, w którą zamieniła się droga; łagodnie omija górę, i góra łagodna. Zmiany ciągle jakieś się dzieją, ale powód ich odtąd staje się nie tak ważny: idziesz, bo taka jest góra. Trzeba się porządnie napracować, ale to normalne. Idziesz, a świat, tam z tyłu, może miałby ci jeszcze wszystko za złe – ale ty tym bardziej idziesz! A czegoś się po nim spodziewał, że da ci więcej? niż poznałeś dotąd? Teraz już wiesz, że te spodziewania wszystkie, że tamto nieprawda. Możesz tylko znaleźć się w nowym świecie – albo w starym zginąć! Takie miałeś możliwości dwie dziś rano; takie i teraz twoje zadanie! To nieruchome otoczenie, które samo się obraca do ciebie – ono już cię wybrało! Inaczej by ci się tak nie wystawiało na pokaz, z coraz to lepszej strony. Tu przedtem nie musiało tak być, przed twoim przyjściem. Ale czy musiało się formować akurat dla ciebie? Może i nie; może mu tak się chciało. Jedyny sposób, żeby to sprawdzić – dalej iść! Patrzeć jak się zmienia. Sam nic zmieniać nie muszę. Tu jestem. Poza tym co robię, co widzę – czas jakby stanął; a ja nie po to tu przyszedłem, żeby zostać. (Przecież i na trwanie tam, gdzie się jest, trzeba się wysilić.) Mnie – dalej się pchnąć. Krajobraz mam gratis, nowe istnienie gratis; dla mnie tylko ta droga, jeżeli oczywiście nie przestanę iść, nie znieruchomieję. Droga i cała mi posłuszna jej otoka: wystarczy, że dodam kroku, a górki dalsze i bliższe pędzą ze mną razem! Niemo, w ciszy pośpieszają, jakby z obawy, że je przypadkiem zostawię tam, w półuśpieniu. A drzewa! Cóż drzewa: stały dotąd, wpięte w ziemię, pewne że nikt ich nie śmie ruszyć. A tu zrywają się do drogi z tobą pierwsze! Wszystko, co było wcześniej ode mnie, z nawyku stałego nieruchomienia uwalnia się, skoro ON SOBIE TAM IDZIE! Początek to dopiero – czy już stały pęd? A może i – nawyk pędu? żeby wypaść gorliwie i ochoczo! 2 Nogi, jakby już zapomniane, ciągną się gdzieś z tyłu (zostają w przeszłości). Ale jak można zapomnieć o nogach! To one się wpierają w wiatr, kolana od tego są jak z lodu. A ciebie tylko trzyma w poziomie i pionie rytm, sprawdzian zachowania stosownego do twojej obecności tutaj jedyny! Inaczej staniesz i zamarzniesz. To rytm chroni i sprawia, że jeszcze nie zepchnęła cię do tym ta skała! wielka, silna! Bo człowiek jest po to, żeby się skale nie dał. I umiał czasem powiedzieć, przesuń się grubeńka ździebko, boja nie ustąpię, za nic! A poza tym, żeby, widząc to i owo, wyczuł, kiedy jej szepnąć jakie mocne słówko. Przecież ona jest wielka, taka skała. I czasem ciebie usłucha. Może nawet lubi to przedpotopowe cielsko z drętwoty ruszyć. Mów do niej choćby w infradźwiękach! Za długo tam siedzi okrakiem, może jej się cknić! Czemu nie miałaby i zatęsknić do twojej obecności – – byle ptaszek jej skrzydełkiem w szczelinę mógł zasiać małego grabczyka albo inny dąb, wiatr kropelkę wody wpuścić – a to jakby dynamit w ciele zagnieździł się na lata całe i rozpiera!! A ty sobie idziesz, prosisz posuń się, daj mi miejsce! i niczym nie zagrażasz Wielkiej Skale! Każda prawdziwa wielkość lubi być grzeczna. Więc – trzymaj rytm i przypatruj się Skale! Zobaczysz na swej drodze niejeden jeszcze dziwoląg, bo – swoboda tutaj wielka wokół! im mniejsze coś-ktoś, tym raźniej może sobie poczynać. W nieogarnionej szerokości, tylko to wycie wiatru nieustannie ujada i trwoży; niechby sobie i raz już sczezł! Ale czy mam zostawić to tak? Ja – że tyle mniejszy od tej góry gór, albo że nie zastałem oczekiwanej Ciszy?! Przyszedłem tutaj pierwszy raz i bez rozpoznania. Ale mógłbym się przysposobić, i na przyszłość – – od niechcenia, choć może i z przyzwyczajenia, ruszam znów, w wiadomym niby to kierunku, a że wiatr coraz silniej tnie w uszy, to normalne, jakby się wściekał z powodu nieskuteczności! A dla mnie przecież mc lepszego niż przeć się i przeć! I tak niech zostanie. Idź, mówię sobie, będziesz może miał nowy nieprzewidziany sprawdzian! inaczej – jakże się dowiesz, kiedy kończy się to, jeszcze nie wiadomo co? że w ogóle idziesz – pójdź dalej trochę! nie patrz za siebie! Idź póki możesz – i bądź silny. Masz tutaj do przymiarki wszystko, póki się jeszcze krok za krokiem stawia! Niech wszystko odegra się teraz, z taśmy która może i jest, a tytuł jej SWOBODNY PRZYPADEK. 3 Drzewa, które przeszły w ciszy, nie mają już wagi. Zniknęły gdzieś, jak i ślady, co były przede mną. Im wyżej, tym bardziej robi się ciemno Czy sprawia to wiatr? Wielka jest siła jego wytrwałości. Minąłem wielu schodzących w dół. Aż tu przede mną – – nogi jeszcze w górę się rwące, prące naprzód z rytmicznością wahadełka zegara. To są długie, kobiece nogi. Mogę być pewien, że nigdy się nie zatrzymają. Oczywiście, jest bardzo wskazane, żeby sprawdzić. Boja na przykład to idę sobie bez powodu, ja się waham, a one? Dla nich ja mogę być teraz – pierwszy zewnętrzny sprawdzian. Szedłem dotąd bez powodu, teraz idę sobie po coś! Tam, za Górą, może i coraz większą, kto wie, ile tych jeszcze swobodnych przypadków może się zdarzyć? A może już tam zaczyna się nie widziany dotąd rejon Kosmosu? Zasapie się i tak każdy biedaczyna, jeśli na tym, co ma, poprzestaje. Więc ja nie poprzestaję! Idę, choćby nie wiem jak harda była taka Góra! A – – Nogi? Będę miał przynajmniej jednego żywego Świadka! 4 Czy doszedłem, nie wiem. Zdaje się, że być może. Rozmawiałem po drodze nawet z całą tą Obejmą. No, oczywiście Wszechświata. Coś jak kraniec Góry która przeszła w Chmurę, albo i odwrotnie. Dużo lodów nakłada się na tych krańcach. A Nogi, które przed niejakim czasem wydawały mi się niedostępne – już przede mną są, na widoku. (Niepokojąco zgrabne, fakt!) I pomyślałem sobie – no, już teraz zostaje mi tylko jedno. Choćbym i zlodowacieć miał dla pokazania swej potęgi, co znaczy pokrewieństwa z Obejmą i tak dalej, choćbym i na proch się starł od tego daremnego wysiłku, co mnie jeszcze czeka – i tak ją dogonię! Pokażę jej swój cel! Mój albo i nasz Cel!! A wpierw dogonię! Kiedy doszedłem do następnego zakrętu, który wyznacza Skała, rozejrzałem się. Nogi widziałem teraz z tyłu, za sobą. Musiałem je minąć po drodze, nie zauważywszy. Tak szerokie nagle przejście zafundowała nam Skala, żartownisia! I niech tak już zostanie! powiedziałem sobie, jeśli samo nie ma się już nic stać więcej! Nie będę po nikogo wracał – i nie będę się przed nikim siłą swoją popisywał! Pokazałem, że mogę tu dojść i niech to wystarczy! Jak kiedy innym razem dotrzemy na tę cholerną Górę, powiemy sobie jak było. Rozpatrzymy się dookoła. Pogadamy o tym i owym. Jak będzie warto. Wtedy można by też i zacząć niejedno. 5 Przeniosłem się znów. Jestem dość wysoko. Ciągle tylko dość wysoko! A Nogi tuż tuż za mną ciągną się. A Słońce, jakby zdradzone naszą nieuwagą, przewiało się gdzieś, wiatr nagle tak zawył, że może się zbierał tam het, aż od ziemi. Robi się ciemno. Ale sztuczki te znamy. Nie przeciw takim, co się tu przepchnęli, ale grzmij pusta Trąbo! A rycz a piej! Choć nie wiem po co. Mnie na to nie weźmiesz. Niech nawet wszystko to się wzburzy i prycha, JAK TYLKO CHCE! Nie miałem ja ochoty na początku wracać, nie wrócę i teraz! Ależ grzmij, Trąbonisto groźny! Nic tutaj nie wystraszysz, to dobre na obcych! Nic nie można widzieć przez zadymkę. W górę ni w dół. I tego jeszcze nie mogę być pewien, że wszystko, co się tu zaczyna – i dalej odbywać się będzie, dłużej trwać w tym jednym stylu: bezwzględnie i uparcie! WYJĄTKÓW NIE MA DLA NIKOGO! Jeśli tutaj dostałem sieja, dostać się mogła i ona. ONA JEST RÓWNA WSZYSTKIM WIELKIM! Każdemu im wyżej tym trudniej. Tym bezwzględniej poczyna sobie z nami ten niby tu porządek! Cel? jaki tam cel?! Nie wolno mi teraz rozproszyć się na czymkolwiek innym niż przetrwanie. 6 Tylko że jej tu jeszcze nie ma! Przetrwać umiem tę chwilę! Ale czy wiele dłużej? Jeśli potrafię uporać się ze sobą, to i jej będę musiał jak najszybciej pomóc. Wiem, wszystko kiedyś mogłoby wypaść inaczej, może i byłoby łatwiejsze. Skalne zbocze, jakie się ukazało teraz od strony wiatru, w nagłym przesmyku światła, pewnie jest i Nogom widoczne. Może być dla Tamtej znakiem upewnienia, że jednak w zasięgu jest – dojścia do tego co widzi! a nie takie to oczywiste, że dojdzie! Jednak już łatwiej iść, choćby w takiej wiudze, przyjmując każdy fakt jako potwierdzony, niż go odrzucając! I nie trzeba zaraz się dziwić, że coś nam się objawia – tego wszak potrzebujemy! wdarliśmy się przecież na cudze! A rozum lubi zarzucić wędkę w każdy nieznany przesmyk świata. Znaczy to, że i łączność między nami, i coś, co uchodziło za martwe – teraz jakoś jest możliwe! I prawie wszystko to znaczy, że życie, nadzieja i zamiar, nie opuszczają tak łatwo żywych! Wszystko zdarzyć się może! Niech no tylko wejdziemy kiedy w otwartą przestrzeń – niech będzie ją widać, niech w ogóle jest! Teraz to już wspólny nasz cel! Jedyne zadanie! 7 A wiatr jednak ustał. Powoli nasłało się i światło. Wreszcie, jak okiem sięgnąć wzrok nie spotyka oparcia! Taka widoczność zdarza się – może jako wyjątek? Dziewczyna mogłaby ją odczuć jako anonimową jasność bez kierunku. Ale przecież zostały tam moje ślady! Mogłaby po nich dojść, choćby tu, odcinek po odcinku. Aż ją zobaczyłem. Idzie pewnie, jak na piękne nogi przystało, idzie nasuwając się raczej w swych harmonijnych obrotach ciała na coraz to nową wysokość! sprawdzając każdy nowo osiągnięty punkt drogi. I doszła do mnie. A z wysokości nieodległego zbocza nasunęła się natychmiast na nas gęsta szarość. Tak zwykle, z bliska, przedstawia się chmura. Ledwo możemy teraz widzieć własne nosy. Ale i to nie jest potrzebne. Stoimy przecież obok siebie – Pierwsze Nogi Śniegu i ja, jej przystawka do gór! I na tym faktycznym, a zarazem i wyobrażonym, postoju wydała mi się kimś z dawna znanym; z tak dawna, nie wiem od kiedy. – Już trzeci raz idę na ten szczyt, odezwała się wreszcie, a zawsze jak tylko wyruszę, zaraz mi się pogoda poodmienia! – Masz rację, tu się tak zawsze odmienia. Choć idę dziś pierwszy raz, ale czuję, że jest tak zawsze! I spojrzeliśmy w jednym kierunku – tam światło niemal umykało od nas, napadanych znów cielskiem nowej chmury. Zagarniała i światło i nas! Trzeba było ruszyć – wciąż wyżej, a co! Szliśmy razem, a ciemna ściana Skały pilnowała, byśmy się broń boże nie potracili po tak nagłym rozhartowaniu uwagi. 1987, 94 Gwóźdź w Kosmosie Zdolność znalezienia oparcia poza sobą – czyż nie jest wyrazem tego oparcia, które się od początku ma w sobie? Henryk Elzenberg Nie używam pochlebstw, komplementów ledwo trochę, gdy widzę jak śliczna jesteś chociaż smutna; i nie dziwię się, wiem jak wciąż niewiele na świecie się zmienia! oczy masz wystarczająco czujne, by mnie zauważyć; tak więc i ja chcę, żebyś przeze mnie wszystko zobaczyła, daję ci istnieć w moim oku, w tym co nim widzę; świat między nami rodzi się jak gdy przychodzi wiosna, a ty rozwijasz się, rośniesz z nim! wspieraj się o mnie kiedy tylko chcesz! Lecz i na ciebie przyjdzie czas, wyruszysz w drogę, na jej końcu sama staniesz się oparciem pewnym, najpewniejszym! A dziś jeszcze? cóż, za skromny ciągle jestem, jak bywa na początku zawsze; przed innych się nie wypycham, pierwszeństwo wszystkim daję, jak dzieciom, by łatwiej się poczuły sobą! już paniom kłaniam się, każdej która na dowcip łasa – niezły mam zapas ich, sypnąć mogę i wiązką nawet! na każdy czuły poryw, i nie wypowiedziany, odpowiem chętnie; a ileż uciechy będzie – z samego nawet przywoływania słów! kłaniam się tym, którzy w poczuciu niespełnienia są, myślą jedynie o coś proszą, więc ich swoboda wypowiedzi niech zależy ode mnie; bo ja do przywoływania, niby stara piosnka jestem, sama na życzenie się odzywa, a ledwie zacznie się – już coś przypomni! Przed odważnymi, jak i nieśmiałymi, na równi czoło chylę; choć oni nie i oczekują bym w sekrecie zaraz im przyznał, że od początku byli z nich takie chwaty! a ja im powiem jedynie, że byliśmy owszem, niegdyś we wspólnocie jednej: czyli związku, który już był, kiedy ledwośmy zaistnieli. A niepamiętanie tego niczego nie zmienia, co było wspólne, niech się i dziś takim stanie – dajmy mu zatem wyraźny kształt i obraz! Ci natomiast co dzięki samotności ulgi wielkiej sobie zażywają – niech mają tę ulgę i ode mnie! tak samo którzy smutni za bardzo są, lub weseli zanadto – od nich umykam lotem skośnym przyśpieszonym, niby spłoszony ptak. Przed skrajnościami i natręctwem sam także się obronię. Przede mną dziewczyna idzie, smutna dość; więc doganiam, zrównuję się z nią, i jej nastrojem: a razem to już i spotężnieć może, podnieść się da, na wyższy poziom. A kiedy dwie idą, zajęte sobą, w nieprzemakalnym pancerzu oddzielenia – tym ni zerknięciem, błyskiem oka, ani nawet palcem w bucie poznać nie dam, że dziś komukolwiek mogę być przystępny! No, chyba że zejściowe, w pokoleniu już, dla ich prawnuczek. Nadzwyczaj urodziwej zaś, jeśli przetnie ci drogę – nie śmiej nękać aż zauważeniem; jedno zerknięcie twoje byłoby dla niej umęczeniem, zbyt ciężkie ! ona tak ma wrażliwą twarz, od lgnących ku niej gapiów jak od ciem – że jak pod kamieniem młyńskim czuje się płochliwość plewy. Okaż więc jej lotność motyla nade wszystko – co już siada a jakby i nie siadł, niedostrzeżony za dnia, a czarny nocą, ona i tak cię nie poczuje. Więc ty. Szeregowy przechodniu, uważnym składnikiem bądź każdej promenady; neutralnością swą osłonę daj – również wszystkiemu co kryć się pragnie; a wtedy w oczy samo ci się rzuci – co w kim ukryte najgłębiej; i bądź owadem, lotnym czasem, nie wzdrygaj się komuś na grzbiecie zostać, niechaj przenosi cię, incognito, całą twoją spatyniałą godność tym osłoni; choć ona ci samemu i tak tylko zawadza! A tam już, patrz, od harcowników aż się roi, cała armia, więc i niebezpieczeństw co niemiara, fałszywkę każdy w pogotowiu ma, by omamić mózg Pięknej, na zwolnionych ponoć pracujący obrotach; a majestat swój jak obnoszą, jakby miał wszystkiemu podołać! jeśli ci rozumu chwilowo nie braknie. Przechodniu, ani fantazji, co pochodzi z myśli – o godność swoją nową dziś zawalcz uczuciem wstrzemięźliwym, oszczędnie, byś niczego nie stracił – – patrz, jak tam znów Z Wózkiem Jakaś naprzeciw szusuje! wyjdź i sam pokaż się jej, daj ocenić – nie jej lecz raczej niemownemu, temu którego wiezie; ów, z nudów choćby, jak się tylko na oczy napatoczysz, może zaprosić cię do dworu, zażądać na patrona, a choćby i powożnika; przy okazji poznasz panią! startujący ku płci przeciwnej albowiem, jak maratońscy biegacze – niech się powoli śpieszą, a do celu się zbliżą, mniej szybko, za to zdobywając więcej; więc ty daj się wpierw poznać ot, takiemu świadkowi w kołysce, ciotce kroczącej obok, a ta już pośpieszy się dowieść – jak to na lato i zimę niezbędny byłby jakiś do towarzystwa dodatek, anonimowa przystawka do gotowej zastawy! każda gąska tak pragnie, wypróbować smak nieznanego kąska! Co złych zamiarów, sam z siebie, nie ma oczywiście żadnych. Lecz ty. Obiekt urażony, wnet zniecierpliwisz się, ambicję okażesz! Nic bardziej fałszywego! ty okaż cierpliwość! czasy są akurat takie, że każde zdążanie do celu, byle zauważalne, przynosi ulgę jej niecierpliwości, od twojej jeszcze większej! Że okazyjnie się znalazłeś w miejscu gdzie nic innego nie ma do roboty, to już twój fart! aktywny udział! na resztę w ogóle nie masz czasu! Wystarczy i tak, że się oderwałeś, o własnych siłach, od innych, nudnych przeznaczeń. A wehikuł spełnień gotowy, już pędzi, ona czeka; wy, ty i ona, ledwo zwróceni ku sobie to już jak bolidy dwa – puszczone w ruch i nie do zatrzymania! A gdybyś tak ponurym rankiem, w niesposobnej chwili, znalazł się przy takiej, w najodleglejszym zakątku Wszechświata, w dziurze Kosmosu – – co by było? pomyśl, jak ciężko przyszło by ci dowieść, że nie o ucieczce stamtąd jedynie marzysz – kiedy tam ona, jedyna, piękna, stoi obok, już nie wyjątkowo pożądana – – ty niczego tak nie pragniesz, jak tylko by chwila, a nawet i wieczność się urwała, skończyła się zaraz! i to razem z nią; – – więc już ja się nie liczę?!! – – więc i teraz nigdy nie licz na pomoc, nawet najmniejszą, od wieczności! choćby i od koniunkcji planet! nie przedłużaj niczego – co się samo kończy; wszystko niechaj się wypali dowolnie, jak zmoczona szczapa. Ty nie jesteś tam rozległą planetą, nie przeciągaj struny, niech sobie sama drga. A ludzie się szarpią, poszukują daremnie, złej samotności położyć kres – – ty szukaj zrozumienia w swej tragedii niby to, że się okazała nie dość trefna! wygrałeś i daj sobie spokój; więcej i tak nikt cię nie zrozumie; uczestniczyć w czym chciałeś, i to jest twoje! a będą sprawdzać cię inni, czy nie zbyt daleko odszedłeś od nich, lub że doszedłeś zbyt blisko; stań się igłą w stogu siana, zostań gdzie jesteś, bądź jak najdłużej! Kiedy okaże się, że to ty, łodyżka przez przypadek tam zabłąkana, ratunkiem dla innych stajesz się – to z ciebie wtedy już ziemianin na stogu, a stóg to jak Kosmos cały – – wtedy jako Gwóźdź możesz być, nawet Gwoździsko Najtwardsze w Tym Świecie, bo posłużyłeś za oparcie komuś tam, co krzykliwy był nadto, ale też chciał przetrwać jeszcze chwilę. Więc i zawiesiło się toto, na tobie jak na gwoździu, u twojej czułej szyjki ciążąc namiętnie; a gdzie tam jeszcze zważać w tak rozległych Przestworzach, myśli sobie, na mało ważną delikatność! a tobie wredną; no bo gdyby tak zawczasu, na pewno, wszystko dało się przewidzieć, to Gwóźdź twardy i nieczuły wbija się w Próżnię bezkresną; sztukę grawitacji opanowuje jak trzeba, a na wirażach to się utrzymać umie już wielu – i szyję każdy ma twardą jak pancerz – – ale ty, powołany na chybcika, do trudnych przejść naraz bierzesz się, a potem i przywyknąć musisz – i przez Ucho igielne wszelkich Niemożliwości świata się pchasz – dla onej, tam gdzie jesteś, POWINIEN znaleźć się inny ktoś taki, z powołaniem, co choćby i siłą woli umiał się utrzymać w rozrzedzonym powietrzu stref granicznych – i przez pół życia, przez całe niech tam trwa, wcale nie na próbę! ale ty każdemu CHWIEJĄCEMU SIĘ możesz pomóc! a tego nie robi żaden maniak Równowagi, bo że upatrzył sobie taki cel, ty masz kaprys, boś w tym zasmakował! wszyscy by chcieli, tak ogólnie jak tu się mówi; jeszcze tylko nie wiedzą o tym, no i jak? ich smak zbyt niepewny czasem, na węch nie trafią nigdzie; ty, gdybyś i niekoniecznie dla Niej – zechciał tak w pełni być sobą, a nie cieniem możliwości jakiejś tam, nawet posądzeniem o możliwość – – wolałbyś raczej być już PEWNOŚCIĄ spełnionego obrazu, na to się przecież porwałeś! i prawdziwą ach, oazą dla –jeszcze wymyślisz czego. ... być arsenałem ziemskich sił – gdzieś tam??! Nie podrywają cię na deptaku nogi już same, mój Promenadierze; nie podrywa darmo nic i do skoku w Przestworza; ale ciężko jest stać w miejscu, wrastać w piach; a on tu tylko zostaje. Na niewielkiej piaszczystej Górce zatrzymałem się; jest tu i kamień do posiedzenia; kto wie, może kiedyś była tu Wielka Góra? Zapatrzyłem się, mimo otwartych powiek, aż do odległych chwil, tam z Babilonii, w obraz ku nam idących, i licznie wciąż, a tak osobno, tłumnie i przez setki lat; widzę jak ciasno im w wąwozie teraz, jak w ciszy przesuwają się ku nam, aż do granicy słyszalnej; zwycięskiego gwaru jednak nie słyszę, nic nie tłumi odległość; przez szarość wieków z nadzieją pozerkująku nam; tu w ruchliwy bezruch czasu brną, a ja sobie stoję albo siedzę; dotrą – i kiedy dotrą? a może już tu są? ale jak godnie tam idą, zza wyłomu skał wysuwają się, za wyłomem i nikną, pokazują się, potem ich nie ma Na otwartej przestrzeni pusto dziś prawie; tamta wiekami idąca pracowitość, nieustający upór zniknęły w przestworzach, tu próżnia, po której by się nie ostał żaden nikt, aż tak jesteśmy niecierpliwi! w ogóle to Ziemia staje się planetą coraz liczniej oznakowanych pustkowi. O, Promenadierzy zatłoczonych szlaków! szliście tam długo, niezliczeni, odporni na uciążliwość! mamy tu promenadę, wygodną znów, szeroką, aż za płaską, rozrzedzone trwanie w czasie, tylko kto do nas szedł? nie wiemy; kogo z poszukiwanych zastano dotąd? wasz wehikuł spełnień jak dziurawe sito jest! przez próżnię się snuje dziurawe sito! na moc spełnień! O Pani, zapomnij, z kim byłaś wczoraj, przedwczoraj! nie żałuj czego nie rozpoczęto, poodkładaj wszystko na Kamieniu chwilę ze mną siądź, uwagę zatrzymaj i na tamtych co w pyle może i trwają wciąż, nie wiemy, i czy oczom naszym zechcą się jeszcze wyłonić o, nie bądź, proszę, tu tylko! – czy zechciałabyś choćby raz znaleźć się ze mną w próżni tamtej, nieprzerwanej bezdrożnej, odnaleźć się i zostać? w Przestrzeni z której nie wrócisz? czy dla ciebie, tak chętnie odległej – znaleźć mógłbym i – inną nie zagospodarowaną Próżnię? Może wracać będziemy znów tu; nawiązywać wstecz zwęgloną, spopieloną pamięcią; – – zechciałabyś? na dziś nam już pora; zacznijmy kończyć wreszcie, co przez niedbalstwo urwało się, choć mogłoby trwać i całe pokolenia. Daleko nam do momentu, gdzie jeszcze wczoraj, zdawałoby się, żyliśmy sobie, razem lub osobno. Ty, z wyważonym entuzjazmem w odpowiedzi każdemu już na ukłon odpowiadałaś tak, za każdym razem wyglądało, że prawie już spotkałaś Go, pożądanego! nie w tobie widzę pozór; lecz w furii zaspokajania raz wypełnionych zdarzeń; z dawna hołubionych? czy słuszniej byłoby ci przyznać, że na naszej bezkresnej pustym wszystko minęło już! zostało tam, w drodze przed nami, za nami!? kto dobrowolnie z niej schodził w miejsca mniej upragnione, choćby i w potencjalność, której nie miał sił przywołać – ten i swoje zmysły zawiesił już, jak gałąź suchą na żywym pniu! więc niech i o wszystkim zapomni; daj spokój z czekaniem – – – – a gdybym tak, raz jeszcze, zaprosił cię, a może i wszystkich, do udziału w naszej SCENCE DO ODEGRANIA?! niech chociaż w niej da się przetrwać może i tamtemu co nas tworzyło, maszerując przez wieki już staję się mniej ważny od najmniejszego! ukłoniłem się tym dwóm; odpowiedziały na zapas jakby, anonimowo; mierzą mnie od stóp utrudzonych, wytartych spodni, aż po kapelusz, który też całkiem już demode, a wszystko się zdawało iść tak nieźle! i twój ukłon był, obojętnemu z reszty świata: tamte, choć zawiedzione, ostrożniejsze się stały, śpieszą by nie stracić miejsca zaraz dalej na ławce; a za nimi małżeństwo nadciąga, na milę ziejące nudą; spojrzenie pani tak już przeciążone jest wyszukiwaniem pola, na którym by można się zdrzemnąć było wygodnie, o świecie zapomnieć całym! A pan jej, w jednym punkcie uwagą uwięziony, do nieuchwytnego celu dąży, pcha się sam ze sobą; wszystkich dawno już usadowił za skrajem swej widzialności! i tak odlegli wzajem, odbiegli i stąd, na parę krotności równika, a cóż ja? brak mi uporu, o pani, bym poczuł się pępkiem świata; rozumem rządzi pępek! nietrwały to układ, otchłań równie bezbrzeżną dla siebie widzę, przymierzam się hen, gdziekolwiek, na próbę, i po cóż? wyskoczyć choćby raz na przeciwległy brzeg horyzontu? a tam przestrzeni nieskończonej w bród! a w końcu – – odstąpcie ode mnie wszyscy! czyż nie widzicie, jak bardzo dokądkolwiek jest coraz dalej?! Aż dziw, że nie implodowały w głowie nikomu te wrzaski – nie trwogi, lecz małoważności waszej! nie skurczyły was – na miarę łebka od szpilki! Co teraz przed nami idzie, męska szpilka, może i samotny jest, lecz towarzysz onej, której zadeklarował się w USC, i obrączkę wziął i nosi, a wygląda jakby szedł, by do końca tej drogi dojść bo ma do tego wprawę. To może bym mu i – – czyińmbry? – a i dzieńmomnry panu! rześko odpowiada, na zapas nos wyciera, fizycznie rezonuje! jak najrzetelniej gotów jest zauważyć we mnie też docenta kandydata na pełnego człekochwata. To i przejmuję inicjatywę naszego ukazania się reszcie świata: – dzjiń’bry paniom! przepowiadam dwóm przesuwającym się mimo; smutnym jeszcze, ale rzecz jasna, same nie udźwigną odrazu tyla tej wspólnej lekkości co jest odtąd. – Mnumbry! odpowiedziała, mnie i im, nie zauważana dotąd wcale, Pani ze Skrzywioną Buzią. Pewnie i poczuła, że od razu poczęło ją coś odkrzywiać. A obok niej wiezie się z matką Maleńka, pilnie akurat zajęta samowprowadzaniem się w fascynujący proces wypowiedzi. Coś już była pojęła – i zapomniała natychmiast! zaczęła więc do wszystkich na zapas wymachiwać garstkami. A zdolność niewykorzystana wciąż trwa w rejonie niedosiężnym – ta decyduje się więc, że pokaże tu, jak krzyczeć wniebogłosy umie! – pewnie i wielu uszczęśliwię tym zaraz! myśli, .... bo przecież ja istnieję! zda się artykułować z pełną mocą – wystarczy, że się nabzdyczę, a jak czegoś mocno chcę – to i mogę! we wszystkim tak się odnajduje – co potem trwa – – 1993, 98 Cały świat naprzeciw Rozmawialiśmy długo, swobodnie, a nawet rozwlekle. Na temat? Jak tylko ludzkość zdolna wszerz ziem i w głąb czasów się pienić – przelecieliśmy może z połowę możliwych, mniej lub bardziej obojętnych tematów. Byle nie dotyczyły nas samych. Ona w końcu zaczęła mi wypominać nadmierną wiarę w siebie, bo to nic według niej – nawet gdyby ta wiara trwała życie całe. – W życiu liczy się przede wszystkim ambicja, a z ambitnych tylko ci, którzy już posiadają! powiedziała. Dalej był przekładaniec wzorców, ludzi znanych w naszym otoczeniu z majątku, w ogóle pozycji, przypadkiem się zgadzało, że dorobili się ci właśnie, co szli za przykładem takich samych, co byli wcześniej; powiedzmy dyrektorka szkoły, którą się stała z zasłużonej przedtem inspektorki – a dziś już uchodzi za strażniczką dobrych obyczajów, a uogólniając – także i słusznej tradycji, jedynie godnej kultywowania. – Szkopuł w tym – że sama zaczynałaś od biedy, od zera! wtrąciłem zdradliwie. A tę listę można by równie dobrze zacząć albo skończyć na przykładzie, takiego, co to, bez powodu niby, od nadmiaru dóbr się wykoleił. Sądzę, że lepiej zaczynać od stanu, kiedy nic nikomu nie jest dane, prócz jakiejś niezbędnej do przeżycia własności, i żadne nawet cechy osobiste po kimś, prędzej już nawyki, odruchy; liczyć się z faktem, że nic nie jest w stanie trwać samo, bez kultywowania, uprawy tego, nic nie jest dane nikomu stałe. Choćbyśmy uznali, że od początku jest to jedynie jego własne i przyznane mu jak najbardziej na stale. – Tak, widzą to wszyscy, powiedziała lekceważąco, a nawet wzgardliwie spoglądając na mnie; dawała mi zapewne do zrozumienia, że ma na myśli coś takiego, co zaraz mnie cholernie obciąży. – Prócz tego, co się zdarzyło, przykładów lepszych i gorszych, nikt innych nie zna i znać nie może; a zamiary ocenimy dopiero jak się sprawdzą – uprzedziłem atak. Wydaje mi się jednak, że ty zapominasz o czasie teraźniejszym; w nim wciąż najwięcej się zmienia! I miałem już chętkę, dla skończenia rozmowy i uniknięcia konkretów dać jej prztyczka w nos, na szczęśliwe zniknięcie; może tam, w niebycie, zrozumie łatwiej, że coś potrafię, skoro zrobiłem już coś kiedyś, choćby i dość drastycznego; lecz niech to dla niej znaczy, że sam do czegoś dojść potrafię; a więc i istnieć bez kogoś hm, powiedzmy wspierającego; być wreszcie kimś podług własnego zamiaru. Ale się powstrzymałem z prztyknięciem; rozmowa trwać musi. Po to Ona rozsadziła się w fotelu jeszcze wygodniej, by jakby na zapas uzbroić się na wszelkie niedogodności; i poczuła się przy okazji bardziej oddaloną ode mnie, powiedzmy gwałtownika. A na wypadek braku tematu, miała ze sobą robótkę na drutach. Kawki, gdy zabrakło, dolała, ale mnie nie, z lenistwa, sknerstwa lub dla zaznaczenia, że nie będzie odtąd już dla nikogo zbyt łaskawa. Czyżbym to ja był wyłącznie od naprawiania czegoś, co ona zepsuje? Zaczęła sobie nowy temat, o kłopotach z młodymi. Ileż to trzeba dziś nabiegać się dla dzieci! tak nie było kiedyś! – ale „czcić ojca swego i matkę swoją” już byś nie chciała? zapytałem retorycznie, pamiętając, że Ona i rodziców własnych nie za bardzo szanowała; był więc z mojej strony krok do zgody. Lecz Ona teraz sama jest matką, a przez ten fakt, o dziwo, czuje się jakby pomiatana. – Czemu nie zareagowałaś wczoraj, jak syn twój, przy obcych, odgrażał się na ojca, że chętnie użyłby nań i ostrego narzędzia; „gdybym tylko miał coś takiego pod ręką!” powiedział; – no, chyba by tego nie zrobił; – ale zabrzmiało to przekonująco, tak bardzo, że aż prosiło się, by mu unaocznić, wobec świadków właśnie, i dać tę siekierę do ręki, niech pokaże jak! – czy rzeczywiście? – właściwie to chciało się powiedzieć, „masz, pokaż, jak potrafisz zrobić!” Patrzy na mnie i patrzy. Na drutach przestała robić. Trochę za późno, jak sądzę; – a czy nie lepiej by było, gdyby sobie wybrał, choćby teraz, innych rodziców, zastępczych? znałem taki przypadek, że rodzice kogoś byli zbyt biedni, a może za mało wykształceni, jak na domniemany prestiż synka, albo zbyt nerwowi, bo odejmował im mowę fakt, że synkowi trzeba aż coś takiego tłumaczyć. Jak i to, że może on żyć inaczej niż oni! on, już dorosłe dziecko! A nie słyszałem też, by i w rodzinie zastępczej dorosłe dziecko łapało za siekierę w nagłej sprawie, nie mówiąc już o popisywaniu się czymś takim przed ludźmi! Znam raczej dorosłe dzieci, które potrafią w milczeniu znieść znacznie więcej, choćby upokorzenie, i sam miałbym uznanie za zrozumienie dla wad, a choćby za powstrzymanie się od okazania jego braku! Moja ta przemowa była i dla mnie już siarką, zaczynała mi palić gardło, zatkałem się. Żołądek w nagłym skurczu też mną szarpnął, wkroczyłem w nieznaną krainę odwetu. Spojrzałem na nią, zobaczyłem, że gdyby jakimś cudem stała się teraz walcem drogowym, ja musiałbym być ledwo żwirem do sprasowania; suchym żwirem, nie asfaltem, bo asfalt jednak potem nieusuwalnie zostaje! a ja, miałki pył; łatwo przetoczyłaby się po mojej gładzi! I nie słuchając wybuchów gniewu, urażonej dumy i czego tam jeszcze – skąd duma się bierze tak nagle! wybiegłem ku drzwiom, schodom, na ulicę. Ale i tak nie mogłem uciec; grzmiące wybuchy jej słów podawała mi wyobraźnia, pociski trafiały we mnie, wybuchały – choć przy niej warowałyby wciąż spokojnie, w przygotowaniu. Wydostałem się na dworzec. Lecz Ona i tam uderzała we mnie, skoro cały świat w jej oczach jest winien, to i atakowany też niech będę wszędzie! Nie chciała, żebym żył! Ona obwiniała mnie jako obcego, jak i ten świat. Bo nikt dziecka nie kocha tak, jak matka potrafi! a do tego jeszcze syna! Matka na zawsze jego tarczą! Wara wam od niego, wara! wara! 1987 Swobodne ach spadanie Moją ojczyzną jest ta ławka. Dążyłem do niej długo, jak dąży się do prawdziwego ideału, etapami. Ma i ona złożony stosunek do mnie; jest obojętna, kiedy przechodzę. Kiedy zaś tu siedzę, nie dopuszcza do mnie nikogo, chętnie staje się nieprzystępna dla innych. Wie, że i ja dla niej nie zgodziłbym się na inne towarzystwo. Z resztkami tego, co kiedykolwiek miałem, tu jestem; z najdawniejszą nawet zapowiedzią wszystkiego, co dla mnie być może. Ławka umie dla mnie świat odgrodzić i uciszyć w niestałości chwilowej lub dłuższej. Żebym się przekonał, jak mogę być stały, jak ona dobrze to rozumie. Tedy i wydarzyć się może, co było zapowiadane od dawna, stać się raz na zawsze: że poznam uczucie wyłączności; może i wierności bez granic! A kiedy innym razem tu przyjdę – ławka znów będzie mi całkowicie obca; wszystko zacznie się od nowa, tak toczy się ten światek, nie za duży to pewne, a dla kłopotów dość wielki. Jakże ja to wszystko znam! I powie, jak mówi się często, rozejrzyj się trochę! od najbliższego sąsiedztwa doznasz znudzenia, bądź znużenia jeśli się nawet i czym zachwycisz! w powietrzu też – wiele zawisło po twoich poprzednikach; po ostatnim choćby, co się zasiedział przy lekturze ofert matrymonialnych i zachęt do domu schadzek. Ale po mojej wizycie żadnych takich śladów nie uświadczy, fizycznych ani wspomnień. Przychodzę, w torbie zakupy na obiad; z niczym więcej się nie objawiam, bo i z czym? Jednak ławka jest wyjątkowo przemyślna, nieraz znajdzie się na drodze do samodzielnego odkrycia, oj, świat nie jest dla wszystkich taki sam! jakby mówiła. Więc jeśli ja nie dla świata, to może jednak ona – pomimo świata bywa dla mnie? Dziś na przykład jest mi wyjątkowo przychylna. W upał, zdrożonemu, kiedy nogi pieką jak wszyscy diabli, daje mi przystanek, zapomnienie nawet; a toż to prawdziwa ojczyzna! i dla mnie jest! Człowiek o całej reszcie jak najchętniej już zapomniał. A ona mi podziwu godną oferuje rozciągłość Całego-Świata-Teraz! A tam obok? przecież to nie żaden skwer: hen, dojrzała już do zbioru łąka! od niej zawiewa aż tu płomiennym aromatem kwiecia, lub łagodnością mdlącą suchego siana. Jego własna szarość przypomina mi czas dawny, niemy; jakbym wracał w wymarzony kontrast do dziś – czy nie piękny to rodowód dla aż tak nużącej pory? Zapominam o sobie, wyrzutów niczemu nie robię; także i o to, że na przykład siedzę, a nie grabię z łąki bogactw, którymi podług obowiązków swoich lato obrodziło! Przy nagannym braku zatrudnienia zapał swój rozpalam aż do białości światła dnia – dla tej ławki właśnie! i cóż że biednej jak mysz kościelna, lub nie przymierzając ja, kiedy o siebie jest spokojna, a przy okazji i o mnie. Nie byłem długo już ochotnikiem niczego. Niegdyś często i rodzina moja, klasa, szkoła – mogły być dumne z mojej własnej gorliwości! kłopoty czyjekolwiek, cudze, wszystkie! brałem na siebie jako ochotnik, i bez uzasadnienia. Już nie jestem taki. W powietrzu rozedrganym, upalnym, widać że nie. Moje miejsce i mój stan jakby zaczęły mnie usprawiedliwiać; nareszcie to pojąłem! Może i siedząc tu wydumam coś na swoją korzyść, wydawszy wargi będę patrzył, sprawdzał, jak się zawiesza wzrok na czymś, czymkolwiek! Nawet sam czas tu, ogołocony z przypadłości moich gestów, min – czym byłby, jeśli nie bezczasem? Jednak nie muszę czepiać się, czego się da, starać się bez ciężarów być, a jeśli już – ulgę w nich mieć, bez dodatków. Ławka tu stoi sobie; ja, ochotnik były, niczym nie muszę się wyróżniać. Wystarczy, że ona czasem wyróżnia mnie. No to i wtedy ja ją. Może się zdarzyć, przyjdzie ktoś, zajmie ją pierwszy, władczo rozeprze się jak ważny jaki! Wtedy to on ją wyróżni. I nie podejdę nawet, popatrzę sobie z dala, może z ukrycia; powiem, cóż, mój czas minął. Ukośnym lotem świadomości spadać zacznę, długo wolno dobrowolnie jakbym raz po raz, a może i raz ostatni wykonywał całkiem nowy lot; od rozciągnięcia chwili obecnej do pomyślanej niegdyś – aż na całą tę zaszłość moją i niedoszłość; co z przyszłością może i styka się gdzieś plecami. – Ach, cóż to za swobodny upadek! wykrzyknie ktoś; – swobodny a i długi jaki! – a jak powolny! inny ktoś doda; będzie się jeszcze mną zachwycał prawie cały tłum. Nie sprzeciwię się temu. Choć i nie ucieszę. Nikt mnie nie zapyta, czy to prawda, że nie umiałem nigdy przerwać sobie jak już zacząłem lot, ot, przed celem spocząć, może gdzieś po drodze? a teraz to wolność już jest! I BEZ OBOWIĄZKU! ktoś doda. Nie zainteresuje nikogo, kto to był, który twardym siłom przypadku usiłował stanąć naprzeciw, choćby murem? czy władzą był wyższą dla siebie sam – jeszcze wyższą niż ta, którą sam niegdyś, z wielkim uporem wybrał? Każdy dla siebie jest dziś władzą jedyną! wszyscy tak mówią. Kiedy siadałem tu, długo nasłuchiwałem, wyczekując przyzwolenia nawet od dalekiej łąki. A czy powiedzmy teraz mogę się spodziewać od niej, ot, choćby ciszy i zrozumienia za to, boja wiem, że nie zerwałem ani jednego kwiatka niepotrzebnie? lipiec 1985, 90 Na żukowisku Wygarnąłem się z betów, wstaję, decyzja w rzeczy samej nie wymuszona niczym – nie idę do biura dziś, przecież święto! patrzę, a tu bidulki sucholistne stoją, spryskałem wodą, no i siebie także, naraz ulżyło nam! z niczego, można powiedzieć, coś zrobiłem, sobą jakby po drodze się stając – już jestem! A po stwierdzeniu tego faktu czuję, jakbym aż z ogólnego nadmiaru wyłonił się, ach, jakże to było nam potrzebne! Wyszedłem znikąd, sam się stworzyłem! Teraz już potwierdza się to, że ja z Resztą, a ona ze mną, pewnie już będziemy tak razem, poczuliśmy ulgę! Czyż nie sprawiłem, że dobrze ze mną czuje się cały świat? Spotykałem już i całkiem niepodobnych do mnie, którzy choć raz podobne odebrali wrażenie. Opowiadali mi. A ci dziwacy, co pod koniec dnia, każdego zwyczajnego, gdy oczywiście jest pogoda – biegną, by się wpatrywać w zachód słońca; niemal chłonąc je w siebie, choć spojrzeniem, bo gdyby mogło jeszcze tu wrócić – – liczą że i im może uda się zbliżyć do czegoś tak odległego? a tam ono mocuje się w ich imieniu, więc jego dzielność salwują, ono coraz to mniejsze, słabsze, ale nie ustępuje przed zalewem opadającej i nas tu zewsząd czerni, nigdzie nie brakuje tego tałatajstwa! tam z pewnością, w rozleglejszym od naszego porządku, zdarzyć się tak może, że idący ku górze nie słabnie, nabiera cech nowych, i sił, a przeciw większej sile jak się występuje, to ją przeważyć może idący, zwycięzca w końcu. Starczy, że raz takie coś się przydarzy – a przesłoni wszystkie inne! więc stoją, czekają, mówią: – już ten tam porządek wieczny, kosmiczny czy inny, widać taki jest, że wszystko w nim uczestniczy, co się dzieje – to do końca i bez ograniczeń, w pełni, wszystko sprawiedliwie się staje! A ty tu, leniwcze, pozerkujący z boku, co aż do lasu się iść zaparłeś, nie poradziłeś sobie z kłopotami gdzie indziej; więc co z tego masz, co w zamian za trudy podróży dostaniesz? Jeżeli po podlaniu kwiatka miałem wrażenie, że trochę urosłem w oczach innych, nawet w pokoju przejaśniało, to może tam, gdy zniosę już choćby trudy podróży – zdarzy mi się to w pełniejszym jeszcze wymiarze? A bo tam wiecznie dokonuje się coś niespodzianego, i jest tego znacznie więcej niż oczekujesz, niż tutaj w mieście bezczynnie wiszące słońce mogłoby ci dać. No i udało się! krzyczymy do własnych myśli, leśną przed się prąc ścieżyną – tu się pamięta nawet ranek – i cały dzień przede mną! Zaraz niżej, tą samą ścieżką posuwa się pan żuk, wymija inne, martwe żuki, rozdeptane przez naszych poprzedników, co przed siebie tylko patrzą, a właściwie nigdzie. To jakby dla żuka był ten świąteczny dzień, a dla mnie przy nim, po drodze. Drepcze, posuwa się wilgotnym jeszcze od rosy traktem, niepomny cmentarzyska innych. A już na polanie, gdy pod brzozą legniesz w cieniu, on – znów cię odnajdzie, wtarabani ci się na śliski brzuch, przejdzie to całe gołe cielsko, co dla niego być może zbyt strome, a jednak! pod ucho ci zalezie, zaszeleści czymś, szczątkiem przywianego przypadkiem liścia, i on go zdeptał, a echo tego gwałtu, czysto fizykalnego, nie fizycznego, olbrzymieje ci w przeogromnej trąbie ucha – obawiasz się, że może jeszcze się powtórzy, a tak głośne! bo jak to w lesie, nie zlekceważy nieznanego odgłosu nikt, więc i ty, czujność twoja nie może być uśpiona, więc z drzemki przebijasz się na przytomność, a czy to jaka dziewczyna tu koło ucha albo nade mną, a choćby i nieopodal się przemyka, może fiszbiną ci szeleści? albo też podsuwa się pode mnie śliski wąż? zrywasz się, a tu słońce, brzoza nad tobą, spokój cisza i żuk co dotarł aż z daleka; nic złego nie dzieje ci się tutaj, ot, sąsiedzi najwyżej przyszli poznać, no, jeden zwiedzać zaczął. Dotąd boczkiem przemykał, ale teraz pod okiem otwarcie już wziął kurs na azymut, czyli tam gdzie się górka na większej Górze w lejek zapada – stamtąd widać wzięło mi się echo też! a właściwie nic nie zdarza się tu więcej. Leżysz, dopiero na zachód słońca do murów wrócisz, wspomnisz jak to niedawno jeszcze cierpiałeś w betach, co zapomnieć warto; a teraz jesteś jeszcze wolny tu, już sukces! nie za dużym wysiłkiem to się stało, choć może i za sprawą czegoś większego ode mnie jeszcze, całego świata który się tu wokół zgromadził; tego jakoś nie widać, ale wykluczyć nie można, by coś się i niewidzialnego tu przez chwilę nad tobą wysilało; a wiesz już przynajmniej, że nikt i nic, co pochodzi nie wiadomo skąd, nie chciało ci dotąd, ot, tak bezinteresownie, tutaj zaszkodzić. Obserwując zaś zwykły, poszczególny przypadek w niewielkiej skali zresztą, to Kosmos tam w górze chyba się lekko nudzi. Może i pomysłów mu brak; a jest przecież do zastanowienia zagadek sto, jak choćby ta z zakresu skali: czemu ty na żuka z politowaniem patrzysz, a on na ciebie – że i owszem! w większym jeszcze niż się mógł spodziewać święcie dałeś mu okazję wziąć udział. Z tobą już i na koniec świata by polazł, widać, jak się poświęcił, trasę przebył długą, niebezpieczną, by odnaleźć ciebie, bo zdążyć za tobą nie mógł! i znalazł się tu, obok tego co w półcieniu drzemie, i od brzozy przyjmuje skłon i od niego, ona mu się za wachlarz ofiarowała, i szumi czasem, listkami potrząsa jak z nut; a on czym? ona gdy wiatr ustanie, i milczącą opiekunką przed rażącym światłem potrafi być, a i on też, bezinteresownie całkiem, poznawczo trwa, gdy tam nad nami wszystkimi słońce żarem bucha; tak nie bywa zwyczajnie, ale tak jest! On żuk, jak atakuje mnie to tylko skromnie, poskrobie skórę trochę, czymś poszeleści jak nie chce mu się chodzić i zwiedzać; a ja patrzę dalej, może i dziewczyna jaka, zagubiona gdzieś w lesie, się znajdzie, jak to niedawno miałem we śnie? albo może krytyk jaki, jak najuważniej zapatrzony w siebie niby w zwierciadło świata, przemyka tu gdzie z dala, tam boczkiem polany, i drogi znaleźć do siebie nie może – trzeba mu pomóc? albo ktoś potrzebujący kogoś, sam się odezwie pierwszy, a potem, jak się oswoi, to i drugiemu podpowie, jaki ten świat jest, że tak naprawdę to należy go zacząć zwiedzać, a potem to już on sam cię oprowadzi; czemu nie mielibyśmy tu kucnąć obok siebie, ja z obcym, nawet i odrażająco tępym typem, i się oswoić? albo z kobietą raczej, kobieta nie jest taka obca, a przynajmniej nie powinna być, jeśli nie feministka rzecz jasna, autystka żadna, ja jestem feministą, ona niech będzie już artystką raczej, choć nie musi, i tak nam wystarczy obojgu, co być może; bo i czemuż nie wymienić choć paru wstępnych zdań o czymkolwiek, ważniejsze będą od drzemania Może być tak: alarmuje mnie żuk, ja rozdziawiam oczy, już i tak z pół godziny zeszło, jak sobie ległem, mogę sobie to przerwać i zacząć – choćby rytualnym pytaniem o drogę, o okolicę, a ‘przepraszam panią, która godzina?’ najpierw – – ja szybkim ruchem uśmiercam coś, co mi krew spija, bąka utrupiłem bo był kąśliwy, gadbestia i już go nie ma, profilaktycznie na parę chwil odsunąłem go od siebie – – a w naszym biurze to jest taka jedna, tylko że w innym skrzydle pracuje, nie w moim, widuję ją nieraz, do stołówki przechodzi mi pod oknami; a nie mogę zaczepić nigdy, bo są między nami piętra, tam u nich zaś obiady dają o godzinę wcześniej, nasze przejście jest wtedy zamknięte, musiałbym chyba krzyczeć do niej przez szklane drzwi od klatki, grube, w dodatku bardzo zakurzone; no i głupio byłoby, źle bym wyglądał ze skrzywioną twarzą od wysiłku, spłaszczonym nosem jakbym przylgnął do tych drzwi, mógłbym się też zakurzyć, a mam i tak dość różnych ważnych powodów, żeby nie wydzierać się tak z czymś niewiadomym! Atu mogę spokojnie sobie, gdyby przechodziła, i byłoby nieźle bo, mówisz do niej, a ona odpręża się i słucha, a na razie tylko bąk, nie, z bąka już trup, a to tylko ten żuczek! – no i gorąco dzisiaj, co? ale niezły mamy krzak za plecami! A ona to i nie odezwie się od razu Jak dziewczyna cnotliwa, ba, może nawet i z pretensjami! ale jedno z dwojga, mniej może mieć zalet – wtedy czekałaby tylko, aż coś jej podpowiesz sam, przysługę znaczy się oddasz w rozwoju duchowym; w pełnym opakowaniu jakby to, starogentlemańskim, stare i nowe przywileje trzeba by przyznać jej jakieś, a choćby wszystko w jednym, oddać jej co masz, a niech potem i za dwoje każde odpowiada naraz! kto wie, jaka ona tam jest, w biurze powiedzmy; ci zwykle, którzy długo siedzą, twardnieją na ciele i na charakterze – są, boja wiem? jakby już do nas niepodobni! ważniejsi czują się od tych co dopiero gdzieś przyszli i przed nimi dajmy na to w kolejce stoją, a stać muszą! takie życie już jest! więc ona pewnie siedziałaby, a przez to jakby i utwardzona była bardziej w swym przywileju; ja staję na baczność, ona z góry na mnie zerka, jak na każdego z tej strony, wszystkich tylko zagonić chcieliby do kolejki; im dłuższa kolejka, tym olbrzymieje ona, a ja już mniejszy jestem, niby ten żuczek tu, co na moim brzuszku! ja przecież nie wiem o więcej, niż tyle co o żuczku; a wobec niej tam ja jestem żuczek, i ciekawość we mnie jest, a w niej mniej; a tutaj w lesie to ciekawość jest bogini najpierwsza, choć w otoczeniu dzikich! no to i ty, poznawczy żuku mój, i wy tam gdzieś, patrzący na zachody słońca, różni dziwni ludzie – przyznaję wam, macie na mnie potężny wpływ i wielką broń – – moją chęć więzi, a ja mam pewnie i waszą chęć zadzierzgnięcia znajomości ze mną, i nie tylko ze mną, na smukłej takiej nici nas łączącej, choćby problematycznej; jeśli o mnie chodzi, to z każdą możliwą blondynką, nawet i niemożliwa jak na początek, przemykającą tu boczkiem polany, a choćby i ten taft ma szeleszczącą, co dziś na upał byłby nie za bardzo, ale i jeśli ten taft ma zdolność naszą wspólną utrwalić, to się z nim zwiążę! oświadczam wam też, wszystkie istoty bezimienne dotąd, ze skłonnością podobną do mojej, że pragnę większy udział mieć od dziś w tych wszystkich harcach i odkryciach, już naszychwaszych, i nie zlekceważyłbym nikogo, ni prztyczkiem bym z siebie nie strącał kogoś bo mniejszy; a zapomnieć o takim byłoby grubą dla mnie pomyłką, i dla każdego z nas, a nawet i krzywdą gdyby przez nieostrożność coś zburzyć cennego – najcenniejszego: równowagę wszystkich nas na jednej szali, znakomicie tak układających się stron. A jeśliby ktoś w dodatku pragnął uczestniczyć w kontaktach niespotykanych, między dalekimi, najdalszymi krewnymi, też wiedzieć musi, że i dystans międzygwiezdny, i każda niewidzialna energia też mogłaby nas zbratać; zacznijmy zatem sięgać poza rodzaje, gatunki! im więcej przekroczysz inercji, tym zbliżymy się do siebie bardziej, nawiążemy kontakt, jak ja z tobą, mój żuczku! i trwać to może wyjątkowo długo, z kimś dotąd zupełnie nieznajomym, w naszym inspirującym tak zakątku Kosmosu! tak niezrażony obawami leżę, nowego gościa, mrówkę witam, czekam aż mi wrednie z tym swoim swądem wmaszeruje na twarz, a nawet wprost do nosa! ona mi mówi, przekroczyłeś swój czas, przekrocz i obawy! zobacz jak ja, choć tak z daleka idę, w jednej chwili z tobą jestem, dystans znikł, ty może aż mdlejesz z wrażenia lub od nadmiaru wątpliwości, czy bliski kontakt z kimś tak rasowo rudym ci przystoi? ależ zapewniam cię, rudzielstwo dziś w modzie! ty zanadto już odwróciłeś się od świata, a teraz, dzięki mnie, przekroczyłeś granicę świadomości, czasu, zostałeś dołączony do stołu innych, dla prześwietnej pani naszej. Królowej! ona przez upał dziś i nudę nie tknęła śniadanka, lecz już się nie musisz martwić, z tobą pójdzie nam raźniej – i to jak raźnie! XII 1994 Wieczna ściana Na skwerku łysym, obok pary ławek, i dziurawej, która ich dzieli, siedzi sobie sama, na pniu drzewa. Na ławkach zajęli miejsce jacyś z lodami, pan w garniturze raczej granatowym, nie do tego upału, choć w ciemnych okularach; obok chłopiec, no i wyglądająca odświętnie pani, może jego matka. Hałas tu znacznie łagodniejszy niż na ulicy, od której oddziela wysoka, odrapana ściana – więc i ja zatrzymałem się na kwadransik, zajmując miejsce nieopodal, na ostatniej wolnej ławce, i to w cieniu. Widzę stąd ruchy tych z naprzeciwka, dolatują mnie ich słowa. Wszyscy tu z różnych stron oczywiście, ale zdaje się, że tylko ja i dziewczynka, która siedzi bliżej tamtych, czujemy tę osobność na tyle dobitnie, by nie próbować z innymi łączyć się, nawiązać w kontakt, choćby wzrokowy. Ledwo to pomyślałem – i słyszę naraz: – a dlaczego jemu dałaś loda? to Dziewczynka z pnia odezwała się do Kobiety z ławki. Tamta nie zareagowała najpierw, nawet nie odwróciła głowy w stronę pytającej. Nie jest więc jej matką? ani w ogóle znajomą? Domniemany Ojciec chłopca też ani na nią nie spojrzał, zajął się właśnie przerzucaniem płacht Expressu; po czym niebawem je zwinął, widać i czytać mu się nie chce albo nie znalazł tam nic dla siebie. I podczas gdy Kobieta obok, trochę roztargniona brakiem zajęcia, lecz wcale nie wpadając jeszcze w rozterkę, szukała spokoju od ogarniających ją myśli, a może i oczekiwała nowych doznań, spojrzeniem gdzieś tam ukosem brnąc w górę, gdzie ich się spodziewała, ze spadną z wysoka i to rychło! podczas gdy ona tak się sobą zajęła. Chłopiec, cały był pochłonięty piętrem lodów z rożka, pałaszował siorbiąc, i wolno, żeby się nasycić, i by nic nie uciekło – – wszystko tam było tak należycie, tak trwało. Bo i należało mu się poniekąd. Jeśli nie my wszyscy – to przynajmniej on był bez wątpliwości. Pomyślałem, że jeszcze przed kwadransem zarówno on jak i Dziewczynka z Pnia równie dobrze mogli być lokatorami tej samej izby. Izby Dziecka na przykład, na co wskazywałyby pewne podobieństwa stroju, który u obojga był tani i dość znacznie przybrudzony. Lecz tu na wolności, od podobieństw ostrzejsze okazały się różnice; jak ktoś ma opiekunów, to i w upał natychmiast dostaje loda, i nie musi się innym zanadto przyglądać. A mnie nasunął się wniosek, że i Dziewczynkę na Pniu dręczy upał, może bardziej niż Chłopca. Mężczyzna wstaje, oklepuje się po kieszeniach, znalazł zapalniczkę, przypala papierosa, puszcza sobie dyma dużego ku niebu. Niedługo potem kiwnął tylko głową w stronę kobiety, a ta już zerwała się z ławki, i mimo całej swej półnieobecności, z wieczności poszukiwań podniebnych wyrywa się, i nie zapomina o gazecie po Mężczyźnie, zbierają, odchodzą. Chłopiec niby długo się przeciąga jeszcze, może i miał coś ważniejszego tu, niż gonić za Dorosłymi, jak za ostatnim wagonem z drzwiczkami umykającego pociągu. Dziewczynka na Pniu niby nie zauważa, że poszli, choć nawet za nimi podniosła się, lecz zostaje, i teraz już swobodnie, jak przez nikogo nie zauważona, wykręca się tułowiem na wszystkie strony świata, może i szykując się do skoku gdzieś, w głąb Ziemi albo prosto do niebios, lecz zostaje tutaj, bo nie jest jeszcze zdecydowana, i chyba w końcu wybierze pozostanie w środku miasta, choć tak duszno, i w dodatku nie za bardzo jest w czym przebierać. Po chwili, na ławce po tamtych siedzi już nowa para, sami, bez latorośli. Młodsi znacznie, ale każde i tak jest z dziesięć lat starsze niż ona. Ach, jakaż przepaść! nie lubią siedzieć; podchodzą do huśtawek pod murem, nawet po paru silniejszych zamachach wyniosło ich daleko w górę, ale zaraz mają dość, rezygnują z zapału sportowego, za pierwszym razem im wyszło, więcej nie trzeba. A Dziewczynka na to jak na lato! podbiegła, niby prymuska wywołana do tablicy, wspięła się na rozhuśtaną jeszcze deskę i – z natężeniem wpatruje się to w pana, to w panią, przecież są naprzeciw, niech się włączą. Lecz nikt jej nie śpieszy do towarzystwa, więc nawołuje: – ja chce się pohuźdać! ja też! ci zaś obojętnie kontynuują swoje wahadłowanie pośród innych możliwości, tam na ławce, gdzie każdy też może w przydziale dostać jak najbardziej odpowiednią dla siebie huśtawkę, a jest nią aż cały świat – i takie życie! No i ważniejszego wokół nic nie dzieje się więcej. Nikt nie słyszy jej wołania; a choćby i przeraźliwego tak zgrzytania zawiasów huśtawki. – Ja też! proszę, ja też! pokrzykuje mimo wszystko tamta. Ja już się i ruszyłem, choć daleko siedziałem i w cieniu, a nie chciało mi się go tracić, lecz żeby na pomoc ale ta nowa pani, która od Drzewa szła teraz do Muru, znalazła się już jakby mimowowiednie obok Dziewczynki i sama zwróciła się z pytaniem: – chcesz się pohuśtać, prawda? i pomogła, poczęła nadawać jej rozpędu; a pan tymczasem znalazł się obok, na sąsiedniej huśtawce, rozbujał się i spogląda w zamyśleniu na wszystko, nie wiedząc, czy to widzi co widzi; a pani, wspiąwszy się obok Dziewczynki na ławkę, wykonuje nowy zamach – choć i nie za bardzo jej wyszedł; jednak Dziewczynka zeskakuje. – Ja chce na miejscu pana! woła. Niech pan zejdzie! pani usiłuje: – ależ proszę... – ja chce, niech pan zejdzie!! Dziewczynka woła. Co zrobić jednak, kiedy pan taki uparty i nie ustępuje. Pani jej samej proponuje już całą huśtawkę, a ta się na niej rozsiadła, pani chce ją rozhuśtać a Dziewczynka woła: – pan niech rozbuja!! pan nie reaguje nadal, więc już do pani Dziewczynka woła: – ja wyżej chce! jeszcze wyżej! wreszcie i pan się zaciekawił, zwolnił swoją deskę i podszedł; – to tatuś się z tobą nie huśta? coś odburknęła pod nosem; – a mamusia? – mamusi nie ma! – a gdzie jest? – w szpitalu; wy-yżej pan pohuźda! – a tatuś? – ja wyżej już nie mogę, zasapałam się! mówi pani. – Niech pan wejdzie na to! – wskazuje Dziewczynka głową na kraty wsporników – i pohuźda! – ale się zmęczyłam, może już dość? mówi pani; – nie, ja chce jeszcze, zawsze! ale niech pan! – za chwilę może już inny pan ciebie pohuśta! – chce dalej, żeby pan! I z nienawiścią patrzy na przechodzącą inną panią, ale z taką samą dziewczynką jak ona. Ci tutaj też odeszli. Dziewczynka przerywa swoje zajęcie; ale jakby zwleka z zejściem, z ruchomości na ziemię twardą. Wreszcie upartym krokiem wyrusza za nimi, choć w pewnym odstępie, bezpiecznym, na razie jeszcze bardziej przykuta do swej półki ruchomej, niż do stromizny skalnej, przez którą wciąż się przeprawia, wciąż, wciąż. 1994 Chaos i opieka, II Siedzą wszyscy, wygodni i leniwi jak na porę sjesty przystało – a ona siedzi najniżej, z podłogi do nas mówi; choć fotele po niektórych wolne zostały, na powietrze sobie poszli, a bo tu słońce bardzo dokuczliwe potrafi być, przez okno w oczy prosto wali. Ona jedna, ta młódka tylko – i to rażące słońce na siebie bierze, i towarzystwo dorosłe co naprzeciw, siedzące powyżej, starsze ciężarem dwóch albo i trzech pokoleń. Więc skoro tak oddzieleni i niedostępni dla niej, bo jak na scenie, ona ustawiła się do odstrzału, sama jedna, piętnastolatka może, nikt za nią nie stoi. Centralni kierownicy branż, dla pobudzenia refleksu i udrożnienia połączeń nerwowych w mózgu, stosie pacierzowym i innych, tu się znaleźli na wypoczynku; chcą na zapas dobrać sobie świeżego tlenku azotu do głów, własny już na wyczerpaniu; oczywiście nie wiedzą dokładnie ile tego trzeba, ale każdy przynajmniej jest pewien wciąż, jak ważną funkcję spełnia, jak niezbywalną zdolność, do pełnienia państwowej funkcji, w sobie nosi, no i reprezentowania, również tych co to poniżej zawsze siedzą od nich, mniej wagi przez to mają, a choćby z braku odpowiedniego wieku i urzędu. Nastolatka zaś – przeciwnie; nie jest pewna siebie samej, a i przed sobą niczego, podejrzewa jedynie, że co się jej od dawna zdaje, że może to być, niestety, prawdą. A kwestionować tego zwykłego wydawania się, dziś jej akurat, się nie chce, i innym za wiele wypominać nie śmie, bo to mogłoby być uznane nawet za atak, tak podejrzewa, na rangi wysokie choćby, a tu służbowe rangi wszystkie są wysokie tak, że prędzej by już wolała mieć do czynienia z prywatnymi raczej – – ale niech tam! akurat teraz gdy wszystkim w oczy świeci słońce, Młódka dziwnie nie boi się niczego, choć ma za sobą już tylko drzwi, ale uchylone, więc otwarte. Więc czemu nie ma sama jak najbardziej otwarcie zacząć coś, powiedzieć choćby im? – ... jak pierwsze koty za płoty już było, to może i ja coś powiem! odzywa się, jednak wstaje – bo państwo tu do siebie strzelacie grzecznie, przysłowiami, to niech mogę i ja! wyniosłam akurat z domu spory tego zapas, mam można powiedzieć ich od groma, ha-ha! że tak powiem, a to że starszych trzeba słuchać, czcić ojca swego i matkę swoją jak bogów! a bo rózeczka-duch święty, i co by tam jeszcze! No a ci rodzice znowuż, że się spytam – czy oni sami tak choć raz do kogoś, można powiedzieć, się dopasowali? i do tych przysłów także? – czy zasłużyli sobie na to, że i bezczelnie spytam teraz – by aż tyle robić dla nich wyjątków? – czy zapomnieli kiedy – niejeden raz, ale więcej! – o świecie całym, jak ze mną nieraz zdarza się, żeby coś zrobić innym a oni dla ciebie tylko, ukochana córeczko?! – przecież słyszycie wszyscy, jak to zabrzmiało fałszywie; zdrobnienie raptem do niczego tu nie pasuje, więc i nie obrażą się państwo, jak tak mówię, bo to niekoniecznie o nich! – A gdyby tak, można pomyśleć i powiedzieć nawet – czasem tego i chcieli: bo sobie to nie odmawiają za bardzo ani pójścia do knajpy, ani czegoś podobnego – a ja w takim wypadku, jakby oni tam chcieli, to mogłabym też wyrastać na wzór i podobieństwo takich, jak tam mówi się w przysłowiach ważnych, które państwo powtarzacie! – A oni?! jakby już niczego się po sobie więcej nie spodziewali! to jak ja mam się spodziewać więcej po nich? A mówię to niekoniecznie o sobie zresztą, tylko o takiej powiedzmy innej, co to siedzi na ziemi i patrzy z dołu. – Weźmy choćby przykład taki – – jak coś robisz, to i starasz się, żeby i tak było dalej, bo tam udało ci się, a jak już raz dobrze wyszło, ułożyło ci się, ty i z innymi już chcesz, żeby nie było gorzej, ułożyło się i w ogóle! bo to może tak być, naprawdę może!! – ... a zwyczajnie to prawie zawsze jest, można powiedzieć, inaczej! Bo i czemu ja miałabym nie chcieć, żeby coś takiego, no, choć raz dobrze wyszło! wiele już tego i owego się nauczyłam; dawałam, jak to się mówi, coś z siebie, albo i więcej! I co wam tutaj powiem, a to – że zawsze warto chcieć trochę więcej! nawet więcej niż ja mogę! tak bym powiedziała. Niech wam się nie zdaje, że taka już ślepa jestem! O, proszę, patrzę ja na was, i inni na mnie patrzą, i co można powiedzieć? Same tylko sprzeczności widzę. Tu, na tej sali też. Bo kiedy mnie coś każą, to czasem już od początku tego pojąć się nie da, bo do niczego niepodobne! A potem co, śmiejecie się że nie wyszło? śmiejecie już teraz? ja dobrze wiem, jaka dla was wydam się głupia. Ze wpierw długo słuchać powinna niby, a potem dopiero zacząć gdzieś na boku, cicho, spróbować robić to wszystko, co komuś już wyszło! i żeby wypadło wszystko tak, jak wy chcecie? A jak ja chcę, to może też jest dobrze? ale tego nikt nie rozumie! – ... bo ja przyznaję, i zawsze dziwię się, że jak czasem coś robię sama, to tak się was słucham! a potem nie wychodzi nic, i już nic nie rozumiem. Ja teraz nawet nie dziwię się. Kiedy do was tak mówię, bo to pewne jest, jak to że tu jestem, na wczasach z wami. A nic wcale to nie świadczy jeszcze przeciw mnie, że ze mnie taki darmozjad! bo kogo to ja objadam? objadam się tu jak i wszyscy. A czy wy – musicie już czuć się tylko w roli sędziów? Wiem, jak będziecie mnie wszyscy oceniać! To ja mam tylko jedno pytanie może, już na koniec: czemu to akurat miałabym niby mieć to wszystko w sobie, czego nie mam – bo tyle nam braków wypominacie – kiedy tego samego i wam, można powiedzieć, nie braknie? Zawsze tak już jest! nie ma i tego zrozumienia choćby – a potem się okazuje, że to i tamto nie wyszło z czyjejś winy, a komuś się nie chciało zrozumieć kogoś, a bo się czegoś nie wiedziało, nie dowiedziało zawczasu, jak należy podejść do tego drugiego. A za wszystko obwinia się – no, kogo?! kto naczyń po sobie nie pozmywał, albo i po innych? albo zapomniał, po co się do zmywania innych zmusza! a czemu to ode mnie jednej tego wszystkiego się wymaga? A że łóżko zaścielić, podłogę szmatką należy przetrzeć, i takie tam – komu to zawsze tak każą?! A i nie po mnie to wszystko zostaje! ja jestem, owszem, harcerka a nie zgniły leń! A sprzeczność w sobie widzę tu taką jakby że – – no, tego się nie da wypowiedzieć, trzeba by najpierw zniszczyć albo zapomnieć to wszystko, co już jest! co dotąd się słyszało, poznało – i żeby od nowa dało się co zrozumieć! odmienić by tak, żeby zaczęło się inaczej i miało wszystko sens! a nie tylko moje żeby było – do przyganiania! Ani jednej godziny ani dnia nie widzę, żeby potem mogło być coś z tego dobrze! Z wszystkiego coś się odkłada, dzień po dniu, a potem – jak to, z tego nie da się już nic zrobić?! i tak całe życie! A z tego, co ja zrobiłam – też nie może nic być dla mnie! Ale wtedy – to dla kogo to życie jest, można powiedzieć?! Odwróciła się od nas, jakby zamierzała wyjść nie czekając na nic; ale zawahała się, jak nie pierwszy raz, i dodała: – nawet jeśli to życie jest, co nam daliście, takie – to myślę sobie, że nie – nie po to jest! Byłoby czymś jak żart jakiś, ponury, źle trafiony, zły sen tylko! A można nawet powiedzieć, no nie wiem – że i jak gwałt! No, teraz już skończyłam!! Wyszła, wybiegła. Nie zatrzymywał jej nikt. Podniosłem ręce do braw, choć mówczyni docięła parę razy i mnie po swojemu; uprzedziły mnie jednak pomruki z widowni, w moment zerwała się ich fala cała, rosnąca jak niezadowolenie, oburzenie. Widownia dotąd niemrawa, podsypiająca po obiedzie – teraz jak brzeg morza, albo rzeka z brzegów, zaczęła występować z siebie. Chciałem wstrzymać ten napór na jedną, w dodatku nieobecną, podniosłem się, by mówić, lecz wrzawy, wszystkich nie mogłem już przekrzyczeć – a bo i po co? Te nabrzmiałe do wybuchu twarze? Umknąłem przez jedyne mi dostępne drzwi na taras. Oknem tam nadal waliło się słońce do sali, cala wielka masa oślepiająca. Żeby się tylko nie dali rozerwać! rozprysnąć wściekłą siłą aż na Kosmos cały. Ilu to argumentów, ile opieki, ile emocjonalnego wsparcia będą potrzebować sami, by przetrwać! Oni zaś tylko: – a zeszyty jak drogie teraz! – a i... książki!! – no... piórniki! – a w gimnazjach i po uniwersytetach się uczo, a my jak było!! I gdy się na skraj aż samozadławienia tak wparli, mowni nagle – kto nimi zaopiekuje się teraz, sierotami od starszeństwa, od uwagi, paskudnie zgnębionymi przez los? luty 1990 Kura najwyższej stanowczości, i kogut też Siedzi przede mną młoda, no, wyglądająca na taką, w wyrazie godna i co by nie powiedzieć – piękna jeszcze. Mężczyzna, który na nią spojrzy – już by chciał zaraz życie zaczynać od nowa! Zwłaszcza gdy piękno jej twarzy, jak dziś, potęguje dobrze położony podkład gniewu. I obraża fakcik, że byłem zdolny dla niej kiedyś zdobyć się na znacznie więcej niż dziś. Tego mi głośno nie wypomni. Ale gdy siedzimy sobie, ona pozerkuje przez okienko w świat, aż w Kosmos może, ogląda się czasem i trochę widzi mnie, a trochę nie. To ja jestem wobec tego taki twardy, i stać mnie na to – iż w ogóle mnie nie ma. Na moim miejscu siedzi sobie ktoś, w stylu bardziej podobny do niej, mężczyzna satysfakcjonujący, pełny brunet! Ja jestem – no, powiedzmy klepką w podłodze; bez prawa głosu, i nadepnięty mogę być znienacka; czasem zaskrzypię. Nie trzeba wcale już liczyć się z tym, obawiać, że coś przesadzę w imię wierności dawnej; tej groźby nie ma. Za to pełna jest potęga siedzącej tu teraz, rosnąca wciąż, wciąż. Ja, na oko oceniając, mogę walczyć o dłuższe trwanie tylko w tej zmienionej postaci. Więc siedzą nade mną. Boba oraz Bobek, nie żaden tam Zbych. Wygodnie wyciągnęli sobie nogi; Boba odłożyła też książkę, by jej nie męczyła. A kiedy któreś nie wie, o czym to właściwie myśleć w tak wygodnej chwili – pozerkuje nie na drugiego czy drugą, ale aż dziw bierze – we mnie, w podłogę właśnie! Co tam takiego w klepce można zobaczyć? Już na pamięć znam te spojrzenia, domyślam się, jaki w nich osad zostaje, lecz nie powiem. Rozparci obok siebie mogliby wiedzieć o nim pierwsi, przynajmniej powinni. A zostają nadal jacyś wciśnięci w niewidzialną konieczność, wydają się, jakby nie było im tak wygodnie, choć przecież siedzą sobie. Może to powietrze im za ciężkie – ściany za bliskie? Nie czuję tego ja, w sąsiedztwo równo dopasowanych klepek wciśnięty, ale to fizycznie tylko, ukośnie do nich ułożony okaz istnienia luzem, może i, nie chwaląc się, przez to dorodny. I skoro już tak jest, to do niczego więcej przyginać się nie muszę; oddycham pośród innych sobie całkiem całkiem. A jeśliby tu komu trwożliwe czy zbyt chaotyczne myśli miały kłębić się w czubie – to z pewnością nie mnie. U nas, przy pełnej gładziźnie styków i na połyskliwej powierzchni (nie za mocno, bo od wosku tylko) – każdy i pięć razy się zastanowi, nim sobie pozwoli na jakiekolwiek wypaczenia! Perfekcyjna równowaga sił wewnętrznych musi umieć zrównoważyć każdy napór tych z zewnątrz – i to przed szkodą, nie po! A jesteśmy też i narażeni na złe wpływy powietrza, o wiele groźniejsze niż tamtych, od których dzieli nas tylko odstęp nogi, od kolana w dół. No tak, milczenie jednak tu i tam zupełnie co innego znaczy. A tamci muszą tylko wymyśleć sposób, by przerwanego tematu sprzeczki – nie wypełnić czymś jeszcze bardziej pozornym i trudnym do kontynuowania. Przy wygodzie pozycji na kanapie ten brak okazuje się aż tak nagi, że kłuje nas w twarz, powiedziałbym nawet, zawstydza swym nachałem naszą lekko tylko połyskliwą powierzchnię. Ale trwam, czekam i neutralizuję swe odczucia, przez co cisza tamtych, idąca z wzajemnej, można powiedzieć, niesłuchalności, nie ogłusza nudę. Zresztą – gdyby nie te dwie pary naprężonych źrenic, wciskających się gdzieś, w próżnię? ich obecność dla mnie potrafiłbym uczynić niezauważalną. Bo to przecież ja jestem ciszą, a oni próżnią; i między tymi dwoma poziomami nie ma nic do przyrównywania. Nawet dowcip żaden tu nie zaskoczy, bo musi mieć twarde odbicie od dna czyli gruntu, którego tam nie ma. A sprawdzanie wzmiankowanego gruntu skończyło się milczeniem – Boba nie odpowiedziała mu na pytania, nawet te łatwe i proste, przyzwyczajona już była, by się odpowiedzią nie trudzić. W reakcji na to on zaniechał następnych pytań i w dodatku tak się tym przejął, że przestał też udzielać jej rad, skoro i tak nie posłucha! Ona sama już dobrze wie, czego też i nie chciałaby od niego usłyszeć! Krótko się zastanawiała tylko, czy aby on może mieć coś nowego jej do powiedzenia, ale sama nie zapyta o nic. Zwątpiła w końcu i w jego chęć porozumienia. Rozczarowana zmieniła zdanie; należy mu się taka ocena z mojej strony! pomyślała. Przy tym poglądzie, i każde przy swoim – obstają już chyba z trzydzieści lat. Gdy tak siedzą zawzięcie staruszkowie – ja i cała tu dobrze zachowana zbiorowość nasza przetrwaliśmy trudny czas bez uszczerbku, mało byliśmy deptani, w dodatku zawdzięczając to okoliczności, że ja, jeszcze za poprzedniej postaci, nadałem parkietowi, to jest przepraszam, naszemu środowisku, odpowiedniego nasycenia woskiem i przez to połysku także, bardzo bowiem lubiłem wosk przez jego wyraźny, nobliwy zapach. Bo i kto wie zresztą, czy bez tego, że coś lubimy, mógłby przetrwać do dziś cały świat, i nawet to w nim, co nic, tylko milczy i czeka, aż przyjdzie skądś nowe jakieś, i zmieni wszystko tak sobie, za frajer, żeby było jak trzeba?! i żeby nie było aż tak, że coś dzieje się z nudów jedynie albo dla przyzwoitości, a jak nie dzieje – to z braku dopływu prądu czy czegoś tam! nie z nieludzkiego braku współczucia dla aktora każdej sceny, albo świadka, choćby i zdrewniałego. Żywa istota w stanie uporu to znacznie mniej niż jakikolwiek żywy aktor, niż przedmiot nawet, który już z natury swej do takiego pomniejszenia się nie nadaje. – Ja już w nic nie wierzę! odezwała się miesiąc temu Boba, żywa znów, od fali wzburzonych uczuć. Przerwała milczenie, trwające trochę długo, nawet i bardzo, bo to już pasowałoby i do obchodu srebrnych godów. Od biedy można by na nie się zgodzić, będąc niemowami. Ale ta jednak wykrztusiła z siebie, co czuła! od nowa jest żywym człowiekiem! – nie wierzę i wierzyć nie chcę! wykrzykiwała, może i zauważając, jak z dołu na nią patrzę. Bo i nie zamierzałem tak wciąż o niej źle myśleć – ja, klepka. – Może i jestem czemuś winna, ale temu na pewno nie! dorzuciła. Pomyślałem, iż to może być tak, że jak kobieta mówi, że nie chce się z kimś zadawać, to można przyjąć, że i owszem chce, ale nie z kimś takim, jaki akurat jest pod ręką Ja też nie chciałem być tak długo, że się tak wyrażę, pod nogami; bo z tego już było blisko, że i pod obcasem! A z tym się nie zgadzam, moją rolą było tylko trwać cicho, więc nawet – szkoda słów! – Może tak jest, a może i nie! odezwał się ku zaskoczeniu wszystkich żywych niejaki pan Bobek. Figura wreszcie jaka! Potrafił tak gładko wejść, wcisnąć się w szczelinę nie swoich myśli, a przedtem tylko milczeć! Więc wściubił swój grosz w kobiecą odżywkę i rolę, w dodatku buntowniczą. Dla mężczyzny to może być zaletą, lecz tylko jedyną; być może sytuacja ale nie ja i nie Boba, nagrodzi go za to, że i on myśli, i jego umysł został poruszony tym, co Boba głośno wypowiedziała. (A ja, drzewina ledwo, cierpliwości miałem dość, by pamiętać, a nie zdradzić tego głośno, na czym się pierwszy raz rzecz przerwała.) – ... gdy dla mężczyzny..., kontynuuje, już głośno, swoje myślenie Boba – – tu nasze myśli spotkały się lecz było szkoda, że Boba urwała; powiedziałaby może coś i o mnie! Ale z intonacji, z różnicy zdań między nią a Bobkiem, z różnicy w czasie występowania osób – wynikło coś nieprzewidzianego: jak ja na coś patrzę, to i ona patrzy, oraz może jeszcze on – ale gdzie on tam teraz, gdy raptem, jak przyszło co do czego, zapodział się gdzieś w niewidzialności! to i niesłyszalnym być musi! A skoro tak jest, że każdy widzi na tyle, na ile go w ogóle widzą i zauważają inni – – to może i widzi się, ale tylko na tyle, co zdolni są zauważyć inni, choć nie wszyscy. – Jestem realistką, wykrztusiła jakby z kompletnego zatrzymania się, w niczym nie zdziwiona Boba, i na mnie patrzyła chyba pierwszy raz. – ... jak zechcę, to i potrafię coś zrobić! nawet wywiórkować parkiet, ale to męska robota! A ty, jak tylko z czymś ruszysz z miejsca, to zaraz chciałbyś, żeby ci towarzyszył cały świat, i ach jaki ty pracowity! skandował. Cały dwór w asyście chciałbyś mieć – no i dziewczyny wszystkie! To zadufanie masz w sobie od początku! Człowiek potrafi nieraz i pół dnia się za byle czym nabiegać, a tobie w głowie ciągle mrzonki! No, ale mówi! nic, tylko mówi! – Czyżbym już raz niepotrzebnie tracił swój widzialny obraz? Ja nie rozumiem świata?! Co innego pozwoliłoby mi w spokoju przetrwać tyle? Wszystko, uważam, zależy od dobrego usposobienia! – Co, chcesz powiedzieć, że mógłbyś żyć z każdym? Ty fantasto! – Nie z każdym, ale również z innymi, a to różnica. Usposobienia zaś mogą się uzupełniać, nawet wtedy jest lepiej! A pokrywać się nie powinny! Dla mnie to byłoby za nudne! Tak już przekomarzali się słodko, prawie jak niegdyś; za rok, może dwa, znów się pogodzą, może za więcej. Ale czyż nie warto było doczekać się finału igrzysk, w których nie każdy przecież myśli o mecie tylko, i nie spodziewa się, że ta bieżnia dla niego tylko coraz krótsza się staje! Przypomniało mi się, jak dzieckiem będąc, zobaczyłem w encyklopedii kolorowego koguta, strasznie tam był pyszny i silny, a dla mnie groźny tak, że mógłby poradzić sobie i z dwoma takimi! A teraz – czy to nie on chciał wystąpić przede mną – zmieniwszy płeć?! Każda kura chce być wcześniejsza niż jajko jeszcze! A jej rodzina musi być starsza niż moja! a tu się w dodatku pokazuje, jak łaskawą musiałaby być, żeby chcieć spotkać się dziś ze mną i rozmawiać w ogóle! – ... nie będzie żadnych warunków wstępnych! zacząłem krzyczeć ja sam. Jeśli chcesz żyć ze mną jak dawniej – – – ... pod pewnymi wszelako warunkami! uszlachetniła sobie ton Boba. – Nie będzie warunków! zaczniemy dziś od nowa! Albo będzie tak, albo – – Seriami już wyskakiwały, jakby spod skrzydeł, race naszych racji, zaiste i kury godne, i niekoniecznie strasznego już koguta. Jak Boba pierwsza coś powiedziała, to nie słyszała dalej nic. I tylko wykorzystuje ten swój rytm, sama go narzuciła, i własność miejsca, które udeptała – na mnie! Zdobyłem się wpierw na zmianę tonu: – skoro tamtego leniwca już nie ma, jak mu od początku było sądzone, to ci coś powiem – – ależ zgoda, jesteś ty, i co z tego? powiedziała, zapytała, odgadła moje myśli, przynajmniej zamiar. Cyt, czyta już w moich myślach! no, to jest nawet– – nawet i więcej, niż jakaś tam zgoda na wszystko; ona się zdobyła, zdobyła się na wiele! przystąpić teraz razem do zmiany faktów – to już dla nas pestka! – Za pozwoleniem. Pozwoliłaś mi zaistnieć. A istnieć to znaczy również: być zauważonym! W twojej obecności o to było mi najtrudniej – – Już nie upominam się, żeby i fakty zaraz zauważała. Na to jest może za wcześnie – – Siedzą naprzeciw siebie. (Z lewej to ja, z prawej ona.) I milczą; to znów patrzą w siebie, jak w klepkę! – Wybacz, powiedziałaby mi Boba, ale sam rozumiesz, jak to jest – – Powiedziałaby i tak powiedziała. Ona pierwsza powiedziała! Nie przez przebiegłość, ale żebym nie mógł czy nie musiał niczego takiego powiedzieć ja. To znaczy, że domyśla się, iż– – – Ja w każdym razie dobrze chciałam! dodała, jakby z obawy, że jej nie odpowiem. I tak niespodzianie znów, za pierwszym potrąceniem myśli, spojrzeliśmy na siebie równocześnie, różnica ciśnień zaczęła się w nas wyrównywać. Nie zawsze bywa tak, że jak ktoś zaczyna, to drugi zaraz staje się przy nim nieobecny. Już tu i dla mnie nie było powodu zachowywać wierność dla jakiejś tam, wszechdrewnianej z pewnością, solidarności! 1986 Dojście topielca do ludzkości Helence kiedy w środku nocy jak na alarm zrywasz się, danina lęku, zniszczenie snu okazują się zbawienne, ty oto znów przetrwałeś! lecz jeśliby to miało się powtórzyć – lepiej nie kładź się spać, wszystko, co od ciebie zależy, zmień; tamto czeka bowiem na ciebie i wróci! tak przerażenie staje w poprzek twoich dróg, ty do pochodu stajesz wciąż, w przemarszach czynny, choć zapisały to dziesiątki filmów, plakatów, zdjęć, musisz jak niegdyś stanąć na zawołanie, świadkiem być, to znaczy że i uczestnikiem! patrz, jak tam idą wpierw nasze wojska, potem obce, po nich inne obce, a czasem na końcu, z którymiś tam, również nasze! dziwisz się, nie jesteś pewien – czy to aby już? i że wciąż nie nasze jeszcze? tak długo nie do zwycięstw już tęskniliśmy, lecz do zaistnienia; a pojedynczy człowiek to zawsze chce mieć, coś o czym jak o powrocie do dzieciństwa się marzy. Jednak przez nasze dzieciństwo wciąż maszerowało się, albo stało się na zbiórce i tyle; w nocy dopiero, jak na jawie, cywilnie lub w mundurach się szło, a ja cieszyłem się, gdy przypominały mi choć trochę wojskowe; choćby i z SP. Służba Polsce, święty sztandar nasz! celem dobro ludu! śpiewaliśmy: ...konie, rumaki stalowe, hej na pola prowadźcie że nas!... Kto się młota ni ognia nie lęka, kto upartą ma wolę i dłoń – – śpiewaliśmy i maszerowaliśmy; a mnie przypadał zaszczyt zaczynania, bo zadawałem ton, a bym był widoczny choć trochę, ja, chłopak najmniejszy w klasie, wybrany zostałem do pierwszej czwórki, i chodziłem wśród dryblasów, nie żeby wyróżniać się, to oni mnie wyróżniali! i zadowolony z tego byłem, bo zasługiwałem, no nie? Ale ten jest z nami, ten nasz brat! ten jest zuch, ten jest chwat! ... i ten wie, że jest jedna droga dobra: ZMP!! Powinienem być dumny; nie szedłem na końcu, pomijając już drobny powód, że „wy może i powołanie muzyczne macie – ale to nic, zetempowiec z was niezły, bo zaczynacie sam, a pomimo to nie fałszujecie!” Czyli że ja, który odkrywać miałem nieznany rytm sfer, czy tam gruchot kamieni wirujących w Kosmosie, dostępowałem wprost zaszczytu narzucania chłopakom kroku w marszu, równego dla wszystkich, monotonnego, miałem go strzec niemal jak tajemnicy organizacyjnej, przed wrogim, obco-klasowym wpływem, ba, może nawet i od buntu chronić, bo monotonia marszu nieźle przeciw buntom służy! I marsz ze śpiewem sprawiał, że każdy czuł się mocno, pewnie, lepiej niż jak przedtem się czuł. „Nasz los – jej los!” ryczeliśmy, i było to dla nas zaszczytne. Aż kiedyś, w poczuciu swojej ważności już, zatęskniłem do większej swobody, pobiegać sobie, pobrykać osobno, wypaść na godzinkę nad brzeg rzeki, szeroko płynącej tam Narwi! wybrałem się, choć nie pamiętam, czy nie było dla nas tajemnicą, że to Narew się nazywa, ta bezceremonialnie przepływająca tuż za naszym obozem rzeka, i że miasto, w którym jesteśmy, to Łomża. Ale zaprzyjaźnić się z czymś większym marzyło mi się od dawna. Wypadło na rzekę, choć to coś takie półżywe, ale jest niedaleko, na skraju miasta cicho sobie, spokojnie płynie, harmideru nigdy żadnego nikomu nie robi, jak nasze ranne pobudki; kto wie, może i wspólniczką mogłaby do czego być – – nie umiałem pływać, nie zanurzyłem się w pełni, ostrożnie wykręcałem kółka tułowiem, trzymając się darniny u brzegu; a gdy darń w przepaść osunęła się, ja poszedłem za nią. Skąd mogłem wiedzieć u licha, że darniny łatwo się podmywają? Musiał być w tym miejscu lej po bombie, bo się osunąłem się głęboko. „Ale junak nie może utonąć!” przemknęło przez myśl, zacząłem więc nogami przebierać, ale tam grząski muł, jeszcze bardziej mnie zakopywał. Junak nie utonie, nikt mu na to nie pozwolił! Że nie było się od czego odbić, zacząłem uświadamiać sobie, jak wiele tracę, i jak to niegodne aktywisty, niezastąpionego zapiewajły w kompanii, utknąć w błocie na dnie, mając w dodatku w perspektywie wykluczenie z kolektywu, bo nadużycie zaufania itd., kompromitacja! Nie było sensu dłużej machać nogami, lepiej daremnie nie męczyć się, na pomoc zaczekać! Ładnie powiedziane! a przecież tam na górze, poza miejscowymi może, nikogo dziś nie ma; choćby nawet i plażował ktoś z naszych, na oczy by mi się nie pokazał, nie odważyłby się przyznać, że tu jest, przyszedł sam; „tym tchórzom z miasta” – zwykle chcieliśmy tylko pokazać, jak ważniejsi jesteśmy od nich. Więc rozkazu słusznego nie wyda nikt, a mnie tu jakby nie było; lecz tu obowiązują inne prawa, obce naszym, nie zetempowskie, dzikie! Pomyślałem, że od dziś i w organizacji może mnie już nie być, skreślą za nieobecność nieusprawiedliwioną; a kto by tam miał cierpliwość tłumaczyć innym jakieś podejrzane sprawki! ha, dosyć przyjemna ta miękkość dna, zwyczajnie to byłaby może i rozkosz po niej brodzić – – zauważałem, jak coraz wolniej płynie mi czas, życie jednak spokojniejsze tu, można by i więcej czasu spędzać na powolnym przesuwaniu się po dnie, na czworaka raczej, bo ślisko jest, pionu nie da się utrzymać! ale zdarzenia mi dziwnie jakoś zaczęły biec, to znaczy pamięć poczęła przypominać choćby i to najstarsze, co przytrafiło mi się kiedyś, ja zapomniałem, samo teraz mi się tak zaczęło! oglądam to jak obcy film! Oj, nie zrobiłem ja w życiu za wiele, zdolności nie wykorzystałem; potraciło się i zmarnowało! a z pędem zdarzeń trzeba było biec, zetknąć się choćby ze światem całym – nawet tym najbardziej obcym! a że kontaktu nie nawiązało się z nikim, komend tylko nasłuchało się, i kompozytor to chyba ze mnie żaden; i pewnie z Rzeką też – za długo już nie będę, nie zdążę wyrwać się – – po namysłach i wyrzutach, co zajęły mi z kwadrans, począłem znów wirować biodrami, i coraz intensywniej, z dawnego obowiązku, żeby się odbić od dna teraz! a tylko z mułu tuman kurzu uniósł się, wolno opada; za którymś tam podskokiem udało mi się pewnie pokazać dłoń – nad wodą! i więcej już sił nie miałem, by to powtórzyć; z samej świadomości sukcesu aż zakrztusiłem się, wody do płuc łyknąłem; – och, żeby choć raz jeszcze! niech tam choć paluszek wysadzę, a ktoś zauważy, to niechby i klasowym wrogiem był – poddam mu się; żeby tylko złapał mnie za cokolwiek, a pogadamy potem! – i niech mnie ukarzą na zebraniu, żem bezprawnie tu się zjawił, opuszczając szereg, dyscyplinę, dobrze wiem! – tak wpaść tutaj – akurat ja!? z niedopełnień różnych, z mojego poczucia winy – teraz i zja-wy poczęły mi się ukazywać; chciałem zastanawiać się, w jaki to sposób w człowieku wszystko razem długo tak siedziało i nie buntowało się – aż się zjawiło w chwili nagłej a niespodziewanej – – – a czyż nie mógłbym na moment – znaleźć się i poza poczuciem kary już? i tak już tu muszę, nie teoretycznie lecz zwyczajnie, PORADZIĆ SOBIE!! Dotarło do mnie; a tamtym na brzegu niech już starczy, że żyją; i wiedzą ile błędów popełniłem; niech się tam cieszą z wszystkiego, i że są górą, na górze, i triumfują nade mną, bo mnie za daleko poniosło! przyrzekam, niech się tylko tam zjawię – już i przyjmę karę! oddam siebie całego w daninę – za od dziś do jutra, jeden taki dłuższy dzień! już nie będę w tak głupi sobie sposób brykać, w egzotyczne przyjaźnie zabawiać się, z kimś tak niepewnym – – mój czas się kończy, świadomość mam, za dużo sił dziś zużyłem na podskoki! a niech i moje przerażenie będzie na dłużej już, przecież trzeba mieć coś własnego! – jeśli tylko ustanie to kiedyś, ja, taki co nieprawda-że-jest, lub prawie-że-jest, wiele odrobię!! – – i z czymś tam dokądś bym dążył, i nie wiadomo dokąd, lecz nie powinno być tak, że zużywa mi się ostatnia energia, kiedy ja tak cennych myśli dostaję, no, wolno rozmyślam! a moje próbne podskoki to na nic poszły! Nie mogłem już rzeczywiście niczego zrobić nadto; bo i zauważcie, proszę: gdzieś tu pewnie zaczyna się ludzkość nasza cała! i jeśli ona ci dopuści możliwość trwania, a po swojemu to dopuści, to wszystko co jest możliwe zrobi! to i choćbyśmy z tego za wiele nie rozumieli, potem nie pojęli tego nawet – – ale w chwili takiej ot, ja, głupi drobiazg w końcu, człowiek z przypadku może, a za jej władczym podszeptem na nowo mógłbym stawać się, bo ona ci wszystko – ona potrafi cokolwieczek w tym pomóc! Wyglądało na to, że tam na górze ktoś aż tyle wiedział o tym, i że tu siedzę i co mówię bezgłośnie – by odszczepieńca losu, mnie, z pozycji mocno już odległej, i zamulonej, odwoływać chcieć i wydostać! – – jakbym sam ten pomysł wziął i wytropił! i raz się jeszcze na górze tam pokazać zdołałem! ostatni raz, to na pewno, i ze sterczącymi na wszystkie strony palcami, byle zauważalne! – się wypsnąłem! aż tyle mogłem, okazało się!! już jakby całej ludzkości pomagałem tylko – wyszło, że niech i ja tam sobie zdołam się zdobyć choć na mały skok! Jakiś świadek na brzegu, ten od mojego projektu pojawienia się, i zaistnienia ponownego, zauważył widocznie paluszki jeden, dwa, a może i trzy, zanurkował – raz i dwa – – udało mu się podciągnąć mnie ku górze trochę, i jeszcze, jeszcze!! Aż mnie na skarpie zostawił – – okazało się – niemym stał się natychmiast, w wikliny uciekł dzikie; a za nim i ja poderwałem się, choć na raty, oderwać się i od suchej ziemi niełatwo! a jak już puściłem się za nim, on był szybszy, a też z pewnością wolał mnie nie widzieć: wyparł się czynu sam, tak chwalebnego! Do końca turnusu różnych podejrzewałem, każdy był trochę no, podobny do Tamtego. Lecz który to – nie odkryłem. Aż silniejsze znów były inne władze, nie Rzeka; od nas obydwu i przekroczenia-wykroczenia! znów większe od usprawiedliwień. I wszystko zaczęło mi maleć w oczach, każde przekroczenie jest niechlubne! Ale przekroczenie – nie wykroczenie! Moją, nie jego. Anonima, niesławę mi przypominało. A że i on opuścił szereg, bezprawnie, i bez rozkazu w wodę nura dał raz i drugi, i nie dał się utopić sobie, ni mnie co go w dół ciągnąłem – – On, który do końca turnusu nie powiedział nic nikomu, za grubo musiałby się tłumaczyć, ani się nie pochwalił, że przeżył coś – niekontrolowanego! obaj byliśmy niemi na zadany temat, ja nawet nie wiem, czy w życiu kiedy podaliśmy sobie ręce? Wśród chłopaków krążyła gadka, że ktoś utonął, ale to pewnie nie z naszych! tak na zawsze ginęło gdzieś nasze wydostawanie się, kiedy to na domysł, razem zignorowaliśmy przerażenie. [lipiec 1951], 1997 Fart jąkały, albo Demostenes Co najmniej paru takim, których znam Mówił, próbował. Niczego dotąd nie zaczął. A tyle jeszcze przed nim zostało! Każdą wypowiedź przepowiadał w myśli parę razy, nim zaczął. Żadnej nie skończył. Po wielekroć mu przerywano. O, na boga, nie należy przecież mówić do głuchych! Musi wyjść z obozowiska i zostawić te umysły ustawione na opak, niechaj dalej będą na urlopie tam! on musi utrzymać należyty dystans. Choć i nie odchodzi się łatwo: wszystko, co słyszał od nich, nawet te mądroty zalegały mu teraz jak barykada na przejściu: i ton jak najwyższej przymilności, i fałszywy, niby wieszczy grymas na twarzy niejednej – nastrajają wszak również obiecująco; przecież tam, prócz rdzennej pustki, musi się znaleźć jeszcze coś, co znaczy! tak myślał, na odmianę – czasem i na pustyni, z nawianego piasku zdarzy się coś wypatrzyć; lecz nie było sensu zostawać z nimi, musiałby od potulności zaczynać staż towarzyski, głaskać te ich wypieszczone przesądy, niczego co powiedzą nie oprotestować. A gdzie indziej sam rozum i sam głos mógłby wypowiedzieć w pełni! – – tedy wyszedł poza ogrodzenie kampusu, nikogo po drodze nie spotkał; otoczył go zaraz zagajnik, niemal pochłonął; przez jego gąszcz się przedzierał i nie musiał już sobie stawiać żadnych pytań o sens tego, że tu jest, że idzie; nie potrzebował rozgraniczać własnych niepewności. Czuł, zaczynał wierzyć, że i na niego przyjdzie taki czas, kiedy na usta dopuści swobodny głos, rozwijający się jak liść coraz szerzej, pewniejszy coraz, jak teraz on, jak całe to przedzieranie się, w którym nie ma na niego silnych; nawet i jak rytm tego, że się idzie, z wahaniem, kluczeniem – tak, coraz pełniej zaczynał czuć, już teraz świadomie idzie, jak ważna jest cena wysiłku i uwagi, jaką skupił na sobie i tym przejściu, zaczynały go satysfakcjonować te postępy, każdy nowo postawiony krok, kiedy rzeczywiście postawi go tak jak przewidział. Pewien był, że i swój głos będzie mógł snuć długo, swobodnie, jak tylko mu dech pozwoli! Dawno tak już chciał, o tym marzył, ale nie należy niczego siłą przyśpieszać, naruszać czy gwałcić tego co zastał; dopilnować jednak musiał, by jego ton nie uległ zakłóceniu, nawet i intencję własną, zbyt silną czasem, należy poskromić, by nie osłabić coraz to wyraźniejącego sensu. A intencja jego była jedna we wszystkim. A głos miał łagodny wciąż, jasny; mówił on o istnieniu osobnym, wśród takiej jak ta, nieprzypadkowo wybujałej roślinności, wśród żywiołów Ziemi i Wód, których się szum rozprzestrzenia, donosi aż tu; tylko w ludziach nie znalazł potwierdzenia dotąd, więc go już nie szuka. Dlatego głos przestał być słowny. Bo i nie żadną prostacką osobność rzeczy miał wyliczać, nie dla nich uwagę wzbudzać; liczył raczej na to, by całość zdarzeń sprowokować – coś z krótkiej, ułomnej chwili przenieść w przestrzeń nieustannego trwania! było ono już takie od początku świata przecież. Dla ludzi także byłby to cenny dar, o, masz tu, człowieku, ratunek idzie ze mną! zdawał się wołać. Lecz do kogo? Nikt z tych tam wczasowiczów go nie słyszy! niebawem przyszło i uspokojenie; zdolności przekonywania musisz chwilowo powstrzymać w sobie, odpuść to, jak odpuściłeś nieobecność cudzą, jesteś sam, no i nareszcie! Aż poczuł w sobie przypływ nagłej intencji, którą się ucieszył, czuł ją niemal jak rzecz fizyczną i uważał, że każdy takiej pewności doznać może, kto choć raz, z onieśmielenia wprost idąc, dał krok w przestrzeń przed sobą – niewiadomą wielką Przestrzeń, a to jednak nie przepaść – przechodzili tamtędy i inni, przyjdą pewnie tacy co nie będą go słuchać, gorszący się, oskarżający o dziwaczność wypowiedzi, odchodzący obojętnie, aż znów zostanie sam na polanie. Lecz mógł już poznać swój głos, teraz najlepiej. I słyszeć, jak staje się coraz bardziej soczysty, aż w którymś momencie fraza i widok polany wypełnią wspólny zarys, już go spojrzeniem nieomal obejmował, wspólny koloryt przestrzeni rosnącej, coraz większej, mąconej drganiem powietrza jedynie, które zaczęło właśnie falować, podnosząc do widzialności wprost swe cząsteczki – – zauważył również, że i sam pagórek przed nim się przenosi raz ku górze, raz ku dołowi; zgadywał że wszystko, co miał teraz w sobie, musiał owszem poznać przedtem; więc odzyskiwał pamięć miejsca, wcale nie będąc pewien, czy był tu kiedy; – może go i nie widziałem wcale, ale teraz trafiłem akurat w jakąś wspólność czasu? dla niej więc, tej wspólności, albo lustrzanego jej odbicia, potrzebny może być ów glos, bo ją uprawdopodobni, scali! przedtem nie ćwiczył go nigdy, nie lubił niczego naśladować. Lecz jeśli sam, niezależnie od wszystkiego, zjawia się tu i swobodnie obcuje z utrafioną postacią świata, to niech by się może w końcu i dowiedział – czyj to głos? jeśli tak możliwy! żaden orator wszak go nie wyćwiczy, ku uciesze przypadkowej zbiorowości, bo nie ćwiczenia są ważne, ni zgrabne zestawianie faktów, znaczeń – – lecz głos mimowiedny może, i mimowolny, jak jego gwizd? on jeszcze prędzej wypowie, to co człowiek być może miał w sobie, a choćby i resztę odnalezioną w zakątku czasu zapomnianym, gdy spotyka się w nim, nieprzypadkowo; a bo splątuje i rozplątuje się tu niejeden węzeł sprzeczności, z nieprzenikalnej dotąd sieci doznań, nie rozpoznany długo, nie wiedział nikt, od czego naprawdę zależy; więc dzieje się tak, jakby ktoś z nierozpoznanego, wręcz niepojętego zaczął czytać, ktoś czyli on, a gwizd jego był już złączoną wypowiedzią, symfonią lecz wygłaszaną solo! jednolitość została osiągnięta z tematów różnych, nie zaczętych dotąd i nie kończących się nigdy może, lecz osnowę mających wspólną. Nad pagórek nasunęło się leniwie południe; od ciepła i powietrze zmiękło. Czas zwolnił bieg, a nawet ustał – lecz Gwizdor tężył uwagę wciąż, jego śpiewogwizd bynajmniej nie ku zatrzymaniu dążył, to nie jak samotoczenie się piłki, ale snucie się co nie ustaje; jednak upał męczy; był w końcu i sam gotów poddać się opiece cieni oraz wachlowań gałęzi drzew, krzewów; zastanawiał się, czy to tych samych obrazów teraz doznał, jak owe co w dalekim, ledwie rozpoznawalnym dzieciństwie mu trafiały się? jak przyszły tu? czy długo czekały, by się pojawić przed nim, jak znikąd? aż zapragnął usilnie, by na moment, chociaż raz powtórzył się ów cud, który mu się przywidział, gest co miał należeć do kobiety trzydziestoletniej może, gdy była młodsza niż on teraz, nieokreślony gest opieki nad jego głową, ruch ręki – nie, nie pamiętał go wcale, lecz mógł się zdarzyć przecież, bardzo go chciał doznać, pragnął! zapragnął, by kiedyś, może w tej chwili wreszcie – stało się, że zapamięta i będzie go dla siebie miał! a nie wiedział, jak to możliwym uczynić, tu gdzie nie ma świadków – – Więc i nie zdarzyło się takiego nic, ludzi przy nim ani powtórzenia gestu Tamtej ręki; – musiało mi się z pewnością przywidzieć, to niemożliwe! musiałem ulec niemej sile, anonimowego zachcenia! tak tracił wszystko, co na powrót już stawało się; nagle starcza cisza zapanowała znów, ona tylko została i w uchu się sączy – jak dzwonienie odwołanego alarmu, dalekiego, minionego trafu; – zdarza się, że raz na ileś setek lat dobiega tu odgłos nieznany, zabłąkany, i snuje się wokół, ale to nic! myślało mu się. Wiedział, że tak będzie wiecznie, kto raz poczuł się wygnany, na tę samą drogę musi kiedyś wrócić, iść stamtąd dalej, śladu nie zostawiać. Na włóczęgę do obcych udał się, nawet i do krewnych, przecież jeszcze gdzieś żyją! Wiele godzin albo i dni szedł, dla niego czas nie robił różnicy. Odwiedził Pierwszą siostrę, Antygosię K., ongiś wygnaną na odległą wyspę: ujęła się za nim! Żyła rzeczywiście sama, czasami się trafiał zabłąkany gość. On teraz będzie kolejnym. – No i robotnik przyszedł! ucieszyła się. Swój, to i do pracy może zabrać się zaraz. – A to do żniw chodźmy! odpowiedział. Pomógł jej ściąć owies, zwieźć. Przy ładowaniu ostatniej fury zasłabł, nie nawykły. Poczuł na sobie spojrzenie z wyrzutem. Wyjechał tego samego dnia. Zamieszkał sam, na większym jeszcze odludziu niż ona, pośród tłumów wiecznie snujących się po zdeptanych kamieniach. (Jak to na pustkowiu – nie zostawały tam żadne ślady po kimkolwiek.) I w najcięższym upale osłabł, czyżby dawne fatum? dostał ostrego zapalenia płuc, był w ciężkim stanie, raz trafiona śmierć okazywała się znów nie do przeskoczenia. Przewalał się ze swą słabością dwa miesiące. Życzliwa lekarka zostawiła mu receptę, doszedł do siebie w końcu. Był przecież (w pamięci wciąż) jeszcze młody. Na rekonwalescencję uparł się pojechać do siostry innej, Urydyczki O. Wymyślił jako pretekst zadanie badawcze w tamtej okolicy, mało zrozumiałe dla postronnych, więc i tu nic o tym. Pewny był, że choć dostanie darmo nocleg. – Ależ ja cię w każdym razie chętnie! zawołała od progu; tylko że wiesz, nie żyję sama! ale bardzo cię lubię, naprawdę! Tylko że jak mój raróg tu przyjdzie – chyba nie wiesz, jaki on teraz; z wielkiej miłości zazdrość mu się na rozum rzuca! Swoje powiedziała, a Gwizdor szykował się już odwiedzić Stryja. Mam przecież i Stryja! odkrył go w pamięci – on na pewno przyjmie mnie dobrze! Miły był, koleżeński, Kreoś Mały. Ale bardzo się rozczarował, że Gwizdor tak piękny głos mając, nie ćwiczył jak niegdyś, a nawet osłabił, co tu dużo mówić, opuścił się, do doskonałości nie zdążał wcale! – a świetnie się zapowiadałeś, pamiętasz? tutaj sąsiadki, nawet piękne czasem do mnie przychodzą – i co im powiem? że ty to nie ty?! Choć w szkole po łacinie biegle mówiłeś, co z nią teraz? dawno już powinieneś być sławny gdzieś w świecie! Kreoś był jeszcze Kawalerem i z opinią Sąsiadek musiał się liczyć. (Odwiedzin u siostry Drugiej i ciotecznego Brata też by nie zaniechał, skąd! Ale szczęśliwie dowiedział się, że pomarli dawno.) Późną nocą szedł, pustą ulicą. (Zaraz, czego to Stryj chce od mojego głosu? nie mógł zrozumieć.) Szedł i opowiadał sobie wszystko, co miał w myśli, że przestał mu służyć głos, no i że nie umiałby niczego już wyrazić w słowach. O cóż to, u licha, wszystkim im szło?! Do pustej ulicy wykrzykiwać zaczął, coś w nim samo namyśliło się. A usłyszawszy to na własne uszy – zrozumiał. Przecież ja już dawno na głos tak, od siebie, nie wypowiadałem niczego wprost! nikt nie słyszał tylu słów ode mnie! byłem zawsze za skromny, za cichy! Wyprawił się jeszcze dalej. W strony, gdzie nie bywał nigdy; poszedłby teraz i we wszystkie strony świata naraz! Byle od końca iść, byle zaczynać! a stamtąd niechby i w drogę powrotną – ot, tu. – I-i tto – w któórą struo-o-onę t-tteraz mam? Z greckiej plaży aż na odległą Północ dostał się. Tam też są morza, tylko chłodniejsze, obiecywał sobie. Przyjmowali go życzliwi ludzie. Dawali podjeść czasem. Krańce się przyciągają, pomyślał, nawet i chętniej ludzie wtedy łączą się! tylko w myśli muszę się nauczyć, jak razem to wszystko zgarnąć potem. Tu, mimo że południowcem jestem, jednak mnie szanują! I rzeczywiście; starczyło, żeby przybył, a każdy temu co mówił wierzył, nawet mu ufano. Similis simili gaudet, tłumaczył sobie, już i Rzymianie poznali wiele pożytecznych rzeczy! I ja tu jestem podobnym, i cieszymy się, ra-zem! ale niepodobnym też! A czy to jest źle, gdy w człowieku więcej jest rzeczy takich, co się różnym podoba? Aż przyszedł do miasta, gdzie powietrze było ciężkie, gęste. W zadymionym barze zastał ludzi niecałkiem już młodych, przy niedopitym czymś tam. Było ciasno, stanął w rzędzie za innymi. Nieznany przybysz, natręt do towarzystwa, i tyle! Wtedy zbliżył się do stołu, na który doniesiono jadła; powtórzono też i napoje. – duob-bry mmomę-tf, mruknął do siebie, toć-ś faa-art! Obecni spojrzeli nań życzliwie, jakby z wdzięcznością, że coś chwali. – To faa-art! powtórzył, by utrwalić wrażenie. Gruchnęli śmiechem, paru klasnęło w dłonie. Zaprosili go, aby się przysiadł. (Ponoć opowiadano, że dostał kluski śląskie i do nich tak się przyzwyczaił – ale to historyczny fałsz; Gwizdor nie seplenił nigdy tak, jak po nieprzełknięciu kluski!) (Mówiono też, że kamienie przyjmował do ust, me żeby gryźć, ale trzymać – i to też kłóci się z logiką; Gwizdor owszem, wędrował przez krainy kamieniste, ale nie słyszał nikt, by kiedykolwiek w inną wierzył przydatność kamieni niż ta, że przechowują pamięć!) W barze, w komitywie dobrej, rozgadał się, i wtedy to się właśnie stało – – – ależ ja już... ale się odmieniło! inny jestem!! wykrzyknął. Odpoczął sobie, po czym udał się w dalszą drogę – już czuł, że umie sam obrać właściwy kierunek, a tam gdzie chce, potrafi i wypowiadać się swobodnie – i nigdy więcej nie zająknął się! Stali bywalcy baru zapomnieli chyba o zdarzeniu, i w ogóle o nim. Gospodarz w parę dni po jego odejściu, wymalował szyld: „TU BYWA FA-ART” – a dlaczego tak? pytają się; a on mówi, że nie wie i nie pamięta. 1978, 98 Wyjazd ostateczny Trafił mi się nareszcie wyjazd, zapakowałem co miałem, wszystkiego po trochu; teraz już sobie pojedziemy! Na stacji byłem zawczasu. Spotkałem tam znajome małżeństwo, które zwykle się spóźnia, więc się zdziwiłem. Ale zaraz nadjechał pociąg, choć okazało się niezbędne czekanie – ot, zwykła awaria, zastawki na linii. Z peronu wróciłem do poczekalni, by się przebrać, guzik mi w jednym miejscu strzelił, a przecież miałem zapasowe spodnie. Miałem, ale ich nie mam, okazało się, zapomniałem wziąć. Siedzę oto sobie teraz w toalecie, zabieram się do wszywania tego co tam, niełatwo mi to idzie, muszę jeszcze kogoś z zewnątrz poprosić, żeby mi przyniósł igiełkę, bo się złamała, to jak się znajdzie – a guziczek już mam, sam widziałem jak mi odskoczył, gdy się przyglądałem pewnemu obrazkowi na ścianie, i odnalazłem Długo nikt nie nadchodził, aż wreszcie przyniesiono dratewkę i igiełkę, z trochę za małym uszkiem, jak to zwykle bywa, ale co tam: są podobno specjaliści, co za odpowiednią zapłatą potrafiliby i słonia przewieść przez takie uszko, to co ja – nie? Chociaż tak wprawiony w to nie jestem, nie brałbym nawet za taką przysługę pieniędzy – to przecież nie mam tu i słonia! Dla sportu choćby – wiele potrafię! jak inni to i ja, czemu nie? Dziś takie są czasy, że trzeba całe doświadczenie wieków naraz opanować, w jedno uszko wiele wepchnąć, i to już! Mam więc igiełkę i wszystko co powstało z mądrości wieków, krytykowanie na nic! i gdy tak sobie wszywam, kłótnię słyszę, wpierw odległą, coraz głośniejszą tu w końcu, o to że pociąg nadchodzi czy nie nadchodzi, trudno poznać. Niektórzy zaś z daleka wołają, że już odszedł, tłum gromadzi się coraz większy tuż za drzwiami! A ja chcę wrócić na peron żeby sprawdzić, co jest, a jeszcze lepiej to i do pociągu się dostać, jak jest, dziwne że o tym wcześniej tak mało myślałem! Już się niepokoję, ale teraz przebić się nie mogę, ledwo się wyrwałem stamtąd, trudno było – ale już jestem w spodniach i w końcu wśród wyzwisk tłoczących się i skłóconych słyszę jedno, co dla mnie ważne, najważniejsze, że z winy zawiadowcy stacji, albo i zasługi, rusza wreszcie nasz, co nie ruszył dotąd, pociąg! Ale i docisnąć się nie mogę. Ukłułem się w palec, bo przebiegłem cały ten peron z igłą w ręce, rozpychając tłum, przebiłem się na jego skraj i aż na koniec torów, tu nasyp już z buforami, a pociągu ani widu ani słychu, wbrew zapowiedzi! Jak nie było tak nie ma, a znajome małżeństwo już widać odjechało wcześniejszym. Nikt o mnie nawet się nie upomniał. Zawiadowca, do którego idę, wykazuje zrozumienie. Zaraz szybko nadeśle drugi pociąg; bo bym się spóźnił na połączenie główne, a zostało mi już może tylko z kwadrans! Podjeżdża podmiejski, więc muszę biec co tchu w górę, w przeciwnym kierunku, na inny szczyt nasypu, tam teraz są te właściwe tory. Wspinam się i pchnę, aż zapędziłem się za tory, a wagon ostatni w tym czasie wziął i umknął mi spod nosa. Okazuje się że zawiadowca, tak mi życzliwy, przez pomyłkę wcześniej wysłał pociąg, zanim mi o nim powiedział. I teraz już rozumiem, nic, naprawdę nic nie uratuje mnie przed spóźnieniem. I krzyczeć trudno, bo kto by dzisiaj jeszcze chciał kogo słuchać. Jedynym wyjściem będzie jak? zacznę wszystko od nowa, ależ tak! Ale gdzie ja bym mógł tego spróbować? – staram się i starałem od dawna, dziś, wczoraj, przedwczoraj i zawsze! widocznie wszędzie tak już było. Głowa mi pęka! A słuch mam dość dobry wciąż i wiem, że to, co słyszę dookoła, jest prawdą; nie jest nie ze wszystkim tak, jak być powinno. Cóż, mógłbym i tysiąc razy zaczynać, ale albo przyczyna nie sięga skutku, albo sięga, lecz tylko przez przypadek! Może i we mnie wkradła się od dawna, jeśli nie od dziecka już, jakaś pomyłka! A poznawałem już niekiedy całkiem zwinną maszynerię od okrągłych zdarzeń! Wiedząc o tym można tylko odsunąć się na bok i zdrętwieć. Lub przetrwać w ruchu, jak na przykład zegar. Tykający podług nieomylnej, w niczym nieustępliwej logiki. Mechanizm tak sprawny, aż prawie niezależny! Mogę znaleźć w nim odpowiedź na pytanie. O godzinę, a może i nie tylko. Jutro odjadę już stąd na pewno. Będę jak Zegar. Ale jeśli – no tam, gdzie przybędę – zastanę rządy wciąż nieskoordynowane – – czerwiec 1985 Posady lata Olszyna jest cicha. I woda, co pod nią schowana, też. To miejsce wita mnie ciszą, która zestroiła olszyny i wodę, i liście zeschnięte, ciemne, choć zwykle szelestliwe są szpetnie, teraz na wodzie lądują bez rozgłosu. Czerwononożne łodygi czegoś tam wartują nad brzegiem. Też sczesane zostały przez wiatr podług porządku, który odbija woda. Za tak ugruntowaną stałością obstaję. Wiem, gdzie się zaczyna jej próg; więc go przekraczam Tamta strona teraz powiewem chłodzi mi twarz, plecy. To jeszcze sprzed chwili. A tu zawachlowało się wszystkim, jak to na wodzie i wietrze, i znów ustało. Nie dziwię się; tu zawsze tak niezawodnie wraca pewność. Kaczki, zakołysane tylko, dalej śpią. Ale nie bez wyjątku; jedna otrząsnąwszy się wreszcie – – jak nie pomknie w rozległość cienia! cały świat może być daleko chłodniejszy! A za poruszeniem w głębi coś tam drgnęło, pomarszczyło się, i zatarło wszystko. Już miało się zacząć nie wiadomo co, remont świata generalny? a skończyło się starciem rysunku – i cała powierzchnia cicha. Ale znów nie! całą szerokością wody rusza mi bryza naprzeciw. Ugnę się – albo nie? mnie przecież prawie tu nie ma! tylko lekkomyślna świadomość wyprzedza zatartą jeszcze wciąż fizyczną moją nieustanność – – na to niższa ode mnie forma bytowania, w bytności bytu jednak rzeczy pewna, czyli wróbel – łeb w piasku przyścieżnym zamoczy, w lewo prawo dziobem powietrze przetnie, aż wykręci się jak nakręcony bąk! A z zatrzymania znów – całym łbem aż po szyję wysięga na wszystkie strony, pokazuje mi, że co tu było, on już dla siebie wszystko zużył! Przemyśliwa jedynie, jak skłonić Większego, by sypnął jakąś okruszyną, bo on poza tym i tak nikogo się nie boi! Kaczki skromniejsze zawsze: wachlują się na wodzie i pod, metodycznie, długo, bez jej towarzystwa nie przetrzymałyby nawet chwili! wiatru też słuchają, co za mną tu dopadł: wszystkie zrobiły równo nosem w lewo zwrot! a kiedy zawiało ostrzej, schowały cenny węchu narząd pod skrzydłem, czyli na zawietrznej. Wróbel jest singiel – niczego tak naprawdę nie może dostać na dłużej; zrobiłem krok – już po jego odwadze! lotem ukośnym, niby to z roztargnienia, zademonstrował mi kłopot z ustabilizowaniem się świata w jednej tak wszechlotnej myśli. Czasem bywa, zachmurzy się hen, na przeciwległym spadku nieba; z rzadka i tu pokropi; usłyszysz, zobaczysz, jak znienacka zębami zaszczerzy Chmura; synkopą zgrzytu już by trzasnęła ci w łeb, gdybyś się za odważnie wystawił; a to burkliwie pomruczyjak w brzuszku, a to kanonadą zaturkocze! Czegóż się to nie robi dla zademonstrowania siły, w każdej możliwej wojnie zmian! A po mnie czego się podziewasz jeszcze, potęgo dnia, choćby na chwilę? rozpartość twoich krańców widzialności sięga! jednak czy trwoga cię goni? całkiem jakbyś nieswoja; od najczarniejszej skamieliny bytu – w jasność wpadasz nagle? nie umknęłaś przypadkiem z obrazu Constable’a? tutaj chcesz się rozplenić? a czy drogę z powrotem znasz? ja przyziemny, po łące brodzę, też od zaciemnienia do rozjaśnienia, ty czatujesz nade mną, obawiasz się – że ci niespodziankę jaką wytnę, w dowód swobody?! Wypad na Itakę Staszkowi Piaścikowi Uchodziłem się; ale i dalej idę. Istnieję, a jakby mnie już nie było. Wiele zrobiłem, a nie czuję w sobie nic. Jak wszyscy diabli, pusty jestem! Pewniej ode mnie istnieje choćby ta ulica, pusta, ktoś nią jednak czasem przechodzi; i żadna to anonimowa ulica, podnieś głowę, a zobaczysz napis: ulica Pokorna. Więc przypomina i pokory żąda. Doczłapuję na przystanek; miałem już wsiąść, bo autobus podjechał, wreszcie byłby spokój dla mych nóg, ale autobus zapchany, wciskać się daremnie, patrzę – – kierowca sam wychodzi, otwarte zostawił drzwi szoferki, zawisłe nad sporą częścią jezdni; na chodnik idzie, siada, błędnym spojrzeniem obcina tłum, ulicę, świat cały; jakby nie miał zamiaru wracać skąd wysiadł, odpowiadać tam na głupie pytania, i nie odpowiadać. Resztki papierosika w kącie ust ćmi, razami go wykańcza, i siebie, oddycha dość głęboko nawet; tak, to byłoby na razie wszystko, na co go stać. Pojedzie, nie pojedzie? ludzie w nerwach, śpieszą się. Większość z wozu już wyszła, oglądają kierowcę jak eksponat, rychło stają się jakby spokojniejsi, nie – jednak osowiali; którzy zaś w środku zostali, czekają tylko, że zdarzy się coś wbrew faktom, no, koniec świata! A tu narzekają: – stoi, a dopiero co przyjechał! – taki to słowa jednego nie powie! – jego jakby nic nie obchodziło! – na pomoc może czeka? – nie wzywał pomocy. Pogoda dziś łagodnie mówiąc szara, taka bardziej ciemna, choć i nie za wiele to przykrywa, a chciałoby się tę poranną nędzę przysłonić czymś, rozrzedzić, by już nie było zdarzeń tylko złych, lecz wtedy pewnie i żadnych nie byłoby! kiedyś na przykład to przynajmniej był taki czas, że nikt nie zmierzał do niczego, w powietrzu, wszędzie było nic – czy dziś nie byłoby z tym lepiej? ale jak coś zmienić, kiedy i kontynuować nie ma co! jak poza czekanie wyjść, cierpiąc los skazańców! może coś jednak zrobi ktoś albo przynajmniej zamierza? Dobrze, że to tutaj stoi a nie jedzie! myśli kierowca. Bo by się mogło rozsypać w drobiazgi! Ni stąd ni zowąd uświadomiłem sobie, że stoimy na wysokiej skarpie; autobus, gdyby tylko ruszył, mógłby i dalej toczyć się stopniowo nabierając pędu! Nawet i ja bym mógł – gdyby tylko kto mnie poprosił, no, ośmielił, zaufał, trochę pomógł – – przed chwilą i na myśl nie dopuściłbym takiej roli dla siebie, ale przecież, w trudnych warunkach – spróbować można, a czasem i trzeba! ktoś wreszcie musi ruszyć to z miejsca, bo ugrzęźniemy na amen! Wspiąłem się do szoferki – nadal była wolna, i zatrzasnąłem choćby te drzwi, by nie zastawiały połowy jezdni! Ale czy przyszedłem, doczłapałem się aż tu – po to? Miałem się tylko wyrwać z niemożności okropnej, co mnie dziś rano opadła! zresztą nie wiem, jak cały ten tłum, ale ja – – z postoju żeby chociaż ruszyć, już byłoby coś! Dziewczyna, no, kobitka raczej, niczego sobie, podbiegła do ostatnich drzwi – i przekonana, że ledwo zdążyła wskoczyć, zadowolona! no, mam jeszcze trochę pary w nogach, myśli sobie, a i szczęścia też! A kierowca jaki? że mu się chciało zaczekać? a skoro tak – to jedźmy już wreszcie, jedźmy! ona po mnie jednego się tylko spodziewa; a ja? stoję niepewnie przy siodełku, za wysokim – a niechże na nim wreszcie siądę i chwycę za tę ogromną kierownicę! no i prawidłowo, myślą poniektórzy, przyszedł zmiennik – pojedzie!! A ja już myślę – że nie mogę ich zawieść! Siadłem, zdziwił mnie trochę kształt – czarna, duża, niby normalna, ale niezupełnie okrągła, no, owalna ta kierownica, a powyginana jak nieboskie stworzenie! tego to ja nie lubię! jednak trzymać można! z lewej mam drążek na powierzchni starty do białości, to może być hamulec ręczny, choć i niekoniecznie. Goły metal, bez żadnego uchwytu – jednak to POWINIEN BYĆ hamulec! a coś do przekładania biegów? zeszłemu zmiennikowi musiał widać długo ten wystający pręt służyć, skoro najpierw go starł, a dla przedłużenia nabił na to jeszcze kołek. Pewnie nie lubił sobie psuć głowy rozwiązywaniem krzyżówek na pętli, wymyślaniem niepotrzebnych zmartwień. A teraz już mu żadne zatrudnienia do głowy nie przychodzą; poszedł na chodnik sobie, siedzi: i to pokazowe, na oczach tłumu, jedynie jakiś pyskaty urzędnik mógłby źle zareagować na ten widok; a dla mnie cóż? pojazd-samojazd, nie zachęcający raczej do zwiedzania wnętrza, a jednak jest, wydaje się, że i powinien być – sposobem do przemieszczania się? może pretekstem tylko – sam jeszcze nie wiem do czego; ale jak tu jestem – przynagla mnie i do pracy, dojazdy! Cała zaś tam ferajna za szybą, stojący w tłoku, siedzący, szczęśliwie odgrodzeni drzwiami ode mnie – chętnie uwierzą w to czego pragną, no, POJADĄ WRESZCIE! Więc i ufają mi, czemu nie! Wzajemnie sobie ufać powinno się! zwłaszcza gdy coś trudnego się zaczyna. To oczywiście luksus, mieć taką możliwość, a dla nas ciągle za wcześnie jeszcze na luksusy! Tylko że jak czego brakuje zbyt długo, dobrze jest móc powiedzieć: lepiej już jest teraz, albo niedługo będzie! bo zapotrzebowanie zawsze mamy wielkie, a nie musi nikt żądać zaraz odpowiedzi – na co! Gdyby to było w innym wymiarze, jakimś szerszym powiedzmy, kosmicznym nawet, tam o wiele łatwiej wszystko się zaczyna! tam różne siły działają, one nawet potem chętnie i same równoważą się, bo tam jest wiele różnych sił, ale tu? tutaj trzeba zaraz na czymś oprzeć się, na naukach, prawach, a w naszym pospolitym mieście, gdy się jest niedaleko ulicy Pokornej – o czym tu mówić! Zapaliłem motor, łatwo poszło, no i ruszyłem! do licha! im i sobie zaraz udowodnię, że jak czegoś odpowiednio mocno chcemy – to i potrafimy! dla mnie jakby tylko to teraz zostało do zrobienia! Więc nasza podróż będzie taka, jakby ją każdy z nas, jadących wybrał – wam to przede wszystkim powinienem powiedzieć, pasażerowie! to była nie tylko moja decyzja, lecz i nasza, wspólna! A jak coś wybraliśmy razem, to można powiedzieć, że i tak musi być! wszyscy przecież na to czekali, ja tu wskoczyłem i stało się! Nawzajem się musimy teraz wzmacniać, po jednej stać stronie. Wspólnej! Moje wahania na przykład, a mam ich zapas spory, tak samo jak i wasze – zastępuję pewnością teraz: potrafimy jeszcze ISTNIEĆ NAPRAWDĘ! I tak już jest. Dojedziemy! i tak będzie! Zacierają mi się wszelkie wrażenia nieważne. Czuję za sobą teraz głównie tę jedyną osobę, która mi otwarcie zaufać zechciała, siedzi tam czy stoi z tyłu mnie, a ja dla niej jadę; żeby ją utrzymać w tym słusznym przekonaniu! I mogę każdą następną minutą jazdy potwierdzać, że słusznie wsiadła, miała rację! Bo wszystko, co ma nastąpić teraz, co zrobię, jest dla mnie pożądane ze względu na nią! To przekonanie, ten duch górujący nad fizyką, pojedynczy sąd nad całością, choć i dla wspólnego zamierzenia, niech czuwa! Zjeżdżaliśmy dotąd po nierównej drodze, po piętrowych nieomal schodkach, wąskich w dodatku, jakby to była estakada dla pieszych; trzeba mi więc było nieźle tą koślawą kierownicą kręcić, hamulca ponawyciskać, stopami nastukać, żeby nasz spadek, co mówię, zjazd po nieprostej – wydał się pasażerom w miarę choćby kontrolowany, albo prawie normalny, przynajmniej w fazie opanowania tego ruchu, choćby i nie całkiem nie spełniony w sumie był, a jednak prawie już bliski spełnienia. Że po tylu spadach i podskokach nie wysiadły nam osie!? Ba, tam i resory przecież były – one to pozwoliły mi dać ludziom choć trochę płynności, której im tak brakuje w życiu codziennym, okazać drobny jej przykład, namiastkę, niech dziś będzie święto! no i tego ruchu kontrolowanego próbkę, z przestawką też na możliwość niepowodzenia oczywiście. Tu na ścieżce, wyglądającej na półtorametrową ledwie, musiałem przepchnąć się i zmieścić z pełnym gabarytem! w dodatku mając wrażenie, że tylko słupy wiaduktu tak grzeczne są, że odsuwają się choć trochę ode mnie; że ściana muru też jakby chciała nam pomóc – i ustępuje! Ta dziwna siła uaktywnionej wyobraźni w rzeczach, martwych z pozoru, wykazywała się dziś chętnie w całym naszym otoczeniu! Obok przemykali i piesi czasem, nieraz licznymi strumieniami; bywało też, że uprzedzająco musiałem się z nimi godzić, dochodzić do porozumienia co do zasad pierwszeństwa, tę natomiast ich część, która uparta była, przepuszczałem sam jako pierwszą! Moi pasażerowie także zapewniali mi ten luksus, na który być może nie stać ich było wcześniej, że na czas konfliktu z czynnikiem zewnętrznym zawieszali kłótnie, to był koniec gonitwy nerwów, moment spokoju! oni mi odciążali uwagę w trudniejszy czas! z buzią na kłódkę czekali, aż ja ot, niby mimochodem odezwę się pierwszy, rozstrzygając kogo tam za moment niechybnie potrącę lub nie, niby taką odległą od życia łamigłówkę, a już dla nich był to sygnał, że jeśli mógłbym nie zrobić tego – to tylko dzięki nim, czyli ich psychicznemu wsparciu w danej chwili, boja sam, w swojej psychice, zapasów sil miałem mało tak, że tam za fizycznego wyłącznie robiłem! przestawiacza drążka od! No i tak tedy, jak kogo było ominąć trzeba, to mi się czasem to udawało; a oni myśleli wówczas, niech już on wpierw choćby raz podejmie decyzję pierwszy, a my zaczekamy! I tym ciszej nawet brali wtedy oddech, żeby tam ktoś, być może nie byle jaki, mógł przeżyć. Zapamiętałem ich, jak z rozdziawionymi gębami, lecz nie jak widzowie na marnym spektaklu, a jako aktorzy – z pełnym samozaparciem wyczekiwali wyroku trafu, aż on się stanie! zdarzenia uliczne bywają jak wiadomo takie i takie, a o jednej, określonej puencie nieraz tylko naiwniak zamarzy! Oni i tak zawsze tej lepszej doczekiwali się! i tak dawali mi to poznać, odczuć za plecami, że potrafiłem im i sobie dać więcej, niż było do dania i wzięcia, a w sumie z ich strony było nie jeden raz tak, jak bym to ja sam chciał od nich mieć, no i potem pomyśleć o nich. A co oni o mnie myśleć mogli? tego oczywiście nie wiem; ale zwykle gdy tylko mogli, dawali mi znać, odczuć, że tego wszystkiego nigdy mi nie zapomną, co ich tu spotyka, że dość marnego dnia uczyniliśmy sobie okazję do udanego przejazdu, że już życzą sobie tylko tego, co im ja. W chwilkę po wykonaniu manewru owinięcia się wokół słupa, no, okrążenia, zdarzyło mi się, że grubo nie wszyscy byli tego samego zdania co ja, zresztą i ja nie byłem pewien, że mi się to udało, choć mówiono że owszem; no i niekoniecznie teraz oni, po moim tym udaniu się szczęśliwym – skłonni są przestać przyznawać mi rację, czyli dać mi spokój choć przez chwilę! Aż zobaczyłem, jak tam za szybą stanęli naprzeciw siebie w dwóch grupach, skłóceni, rwący się do bitki. I obrońcy moi, i przeciwnicy. Wtedy to omal nie rozchwiali mi autobusu całego, bo się zaczął przechylać to w lewo, to w prawo, zależnie od taktyki walki aktualnie silniejszej ze stron, no i skuteczności ciosów. A potem jakoś samochód nie umiał do równowagi sam wrócić, resory widać osłabły; a może ich już i nie miał?! Musiałem więc poprosić wszystkich, żeby rozeszli się, oczywiście tam wewnątrz. Co pokornie uczynili. A ja byłem znów dumny z siebie, że władam. Przy braniu kolejnego zakrętu wszystko utrząsło się, chwiać przestało – mogła to spowodować i świadomość nasza wspólna, która na chwilkę tylko przytłumiona została stanem złych nerwów, lecz nie prawami fizyki; te nie traciły nigdy nad nami władzy, dążąc do równowagi kompletnej; bo baza fizyczna zazwyczaj jak chwieje się to z powodu usterek ze strony natury psychicznej, więc nie ma co rozrabiać jak się jedzie w elegancko prowadzonym autobusie! Przytrzymywałem tylko czasem wóz, jak trzeba było, niech i oni się panami poczują, mając czas się uspokoić przede wszystkim; a potem już jak kazałem wszystkim przenieść się jedną stronę, to się przenosili – a następnie, jak trzeba było, to i na drugą, mniej akurat obciążoną. I tak po dwóch-trzech próbach udało mi się siłą woli i zbiorowych ćwiczeń zastąpić zużyte resory – wspólna już była nie tylko własność nasza, lecz i kontrola nad nią! Raz tylko coś nam nie wyszło, i był powód do urazy, choć starali się wszyscy z największym mozołem; lecz przeszkoda przed nami nie została zniesiona – a ja z wozem, ledwo cudem, wyszliśmy z tego; potem i uraz się zmył, strachy ustąpiły, nikt o nic nikogo nie niepokoił. I tak już dobre pół godziny trwała nasza podróż, a ja nie wiedziałem jeszcze kiedy mam stanąć, i czy w ogóle? nikt tego się nie domagał się głośno, ale nie wiedziałem, czy wehikuł nasz, dość rozchwiany, da się jeszcze dłużej prowadzić, jeśli już – nie dałby się zatrzymać. Dotąd bo jechaliśmy siłą rozpędu, dzięki władzy spadania, która jest wielka. Jednak jak się wóz zachowa, kiedy trzeba będzie użyć wątpliwego hamulca? wiedziałem o nim, że jest ale czy zadziała? Była to największa niewiadoma jakiej oto doświadczałem. A nie liczyłem już na taką szarżę własną, że się uprę i zahamuję siłą woli; zastanawiałem się więc, jak mi mogą pomóc współpracownicy za szybą. A jeśli tylko ja sam, to jak? Wskoczyć z rozpędu na inne wzniesienie – to już umieliśmy. Ale gdzie tu wzniesienie? nie ma żadnych! Równolegle, jakby na zapas, zastanawiałem się, czy ten stan względnej sprawności wozu dotąd nie zawdzięczamy przypadkiem – działaniu pamięci tylko? słabej pamięci, bo jechał i jakby nie przyznawał się dotąd do żadnego zmęczenia materiału! nie pamiętał o nim! A może tak się zaparł, by z tej niepamięci, być już niejedną, lecz całym zbiorowiskiem zagadek?! bo kiedy wiele rzeczy się sypie, czy nie znajdzie się coś, co przez pomyłkę przynajmniej, weźmie i zadziała? nie może być tak?! Nie jestem aż tak wybitnym fachowcem, żeby to przewidzieć, lecz w danym przypadku nie znalazłbym dla siebie żadnego przekonującego usprawiedliwienia, prócz całego „tysiąca nieusprawiedliwień”! Cóż, takie rzeczy wytykano mi nieraz, jeszcze pani wychowawczyni w szkole, albo niedawno pan naczelny redaktor – – czym usprawiedliwię się jednak teraz wobec grona bądź co bądź lojalnych mi ludzi? – czy mogę znów odwołać się do passy, która sprzyjała mi kiedyś? albo niech – – wszyscy żywi z pełną mocą posłużą się sprężeniem swych sił, choćby na chwilkę! (oznaczy, chciałem powiedzieć... – zdarza się, że dysponuje ktoś przypadkiem ogromnym zapasem energii, więc i teraz, czy nie dałoby się razem? – można i obecny swój wysiłek rozciągnąć tak, jakby on trwał i na przeszłość całą! może to być tyle samo co użycie też dawnej uśpionej w kimś siły, która była mu dotąd niepotrzebna... – a pasażerowie, niechby oni się przełamali! uwierzą we mnie lub nie, ale jak byśmy zobaczyli razem, dałoby to nam potęgę niebywałą! z zapasu tego – – czyż nie sprowokować ich aktywności jeszcze raz! – a czy ja, nie zważając na niewiadome, których moc, zwłaszcza co do tego samochodu konkretnie, de facto szmelcu – – czyż nie potrafię się zdobyć na siłę jeszcze raz, jaka by była niezbędna? Miałem się spiąć do potęgi x, z jedyną siłą, jaka mi została – i polegać jedynie na tym co mam, co potrafią nogi, już wymęczone co prawda – – – nasz wóz mnie nie wspomoże? – – czy... zachowa się jak trzeba?? jeszcze ten raz! – jakże ja mogę inaczej mu się przeciwstawić, jak nie siłą woli?! Pocieszałem się, że mnie nic nie obciąża, nie było dotąd wyraźnych sygnałów, że przejechałem kogoś! może nawet nikt nie doznał ode mnie obrażeń! ach, gdybym jeszcze umiał dłużej jechać na przykład na wstrzymanym oddechu – bo czyż można inaczej pewnym być, że nadal TYLKO JA TEN WÓZ PROWADZĘ? że ON ZALEŻY ODE MNIE! więc pędźmy i zatrzymujmy się, do wyczerpania sił! aż do wyczerpania jego sił, przecież to naturalne! STANIEMY kiedyś w końcu! Miałem prawo tak myśleć, skoro świat – też samoczynnie jakoś tam trwa, na oczach nas wszystkich, nie tłumacząc się z niczego; i nawet wtedy nie dyktuje nam swojego prawa do samozatrzymania! to jest jego i nasz stan także! Do tego momentu więc odnoszę się, chcę wrócić! Jadąc mam być teraz spokojny, coraz spokojniejszy – aż do samowyczerpania. I dojechać tak daleko, jak tylko umiem wstrzymać oddech! niech to będzie dowód mojej siły! A nawet i niezależnie od oddechu – niech zacznę się sam coraz spokojniej powstrzymywać! dostosowując się powoli do wszystkiego; dając reszcie możność zasugerowania się powolnością świata – – więc wiem, co NA PRZYKŁAD JA temu światu i ludziom – miałbym tak od siebie, jak najdelikatniej, zasugerować? ... jak u każdego końca hamowania, siłą nóg, całą odpornością od paru już lat hartowanych zelówek zatrzymuję ja wreszcie nasz wóz, nie działaniem tych nędznych tam przyrządów, imitujących ledwo dawną świetność czy sprawność, śmiechu warte! ja stałem się jedną scaloną z wehikułem masą; i choć na powrót nóg z niego wyciągnąć nie mogę, na zawsze może zostaję wspomaganiem hamulca, kiedy okoliczności, mówiąc górnie, odstały ode mnie; przestawiły się na przeciwny znak; wtedy ode mnie już zależała sprawność nieomal wszystkich komunikacyjnych przelotów na ziemi, w powietrzu i gdzie tam jeszcze! całość podróży w nieskończone też! – – a co mi zostało po? co miałbym jeszcze mym współpasażerom zasugerować? Znaleźliśmy się, o dziwo – u podnóża znów tejże samej skarpy, co z niej z pędem tak dzielnie wystartowaliśmy. I choć stopy mam starte, prawie mi się dymią, lecz pókim świadom jeszcze – czuję że jakby co, to mogę na czymś, na kimś, sobie też, niepotrzebne skreślić, polegać!! A i szczęśliwy jestem, bo wszyscy czujemy grunt pewnie, naszą wielokilometrową mękę, szczęśliwą jazdę, z radością sobie wypominamy – – – że staliśmy się zrodzeni jakby dawno, na nowo! krzyczymy tak, wyprowadzamy się z niebytu! – żyjemy! przecież istniejemy! wysiadają różni, z okrzykami. A ja się zastanawiam, czy dojedzie do nas i ten autobus, co był ruszył przed nami? widziałem go z dala, rozkładowo ruszył, to i myślę, że powinien! – Czy ktoś zamierza jechać dalej? usłyszałem pytanie. Paru już przyjrzało mi się pilnie. Ja nic, spokojnie oddycham. Idę ulicą wreszcie, naprzeciw nich staję i twardo: – tym wozem dzisiaj nikt, niech nie waży się go żaden tknąć! rozkazuję. On nie przejedzie ani kroku! A potem podchodzili różni, brałem ich za ręce, i przez ulicę przeprowadzaliśmy się, jakbyśmy dopiero co potracili dawną odwagę. Poszedłem wreszcie sobie sam, utykając co prawda, i dziwnie spoglądając pod nogi, jedna mi się trochę przypiekła. Nie dajmy się! nawet i te kałuże z ulicy Pokornej zostawiam za sobą; to moja jakość pokory! nowa bo zamarzyłem coś, u dna już będąc, i spełniłem! Znów idę i może znów co zamarzę! dawno nie było już jak teraz! za sobą mam i Itakę, moją, nie czyjąś tam! byliśmy na niej! ona nam towarzyszy, idzie teraz ze mną, i trwa! Obejrzałem się, mało kto z moich został. Nowi przechodnie przystając, zapytywali drugich, oczom nie skłonni uwierzyć – że też ten stąd tu, taki jakoś nieobecny? daleko odszedł od nas! i że mu się chciało? Odsapnąć sobie stanąłem; zmęczenie mnie dopadło; i póki je mam – nie myślę, że to może już jedyny mój dowód? 1989, 95 Rzeźbienie pięknej Feministkom, wielu – Zadzwoń. Jutro, może w przyszłym tygodniu. Zawsze jest ten dylemat, no, między mądrością a pięknem! A że wyróżnia się urodą, ma pęd do wiedzy, bo chodzi na angielski, no i rozsądek, bo rzuciła palenie! nie ma tu żadnego dylematu. Poznali się na kursie językowym. A poza tym – przypomina mi kogoś! dorzucił. Więc i nie musiał odzwyczajać się od niczego, co lubił dotąd. Była w grupie niższej o rok; musiał przenieść się na tamten poziom. Okazało się niebawem, że planuje wyjazd do Niemiec – i z angielskiego przeniosła się na niemiecki. Szykowało mu się stypendium w Stanach, a tam nie mówią po niemiecku! Ale przeniósł się i on. – Zadzwoń, jutro, a może w przyszłym tygodniu! mógł już powiedzieć teraz i być pewnym, że zadzwoni. Niedługo potem wprowadzono stan wojenny, telefony zablokowano. Został bez pracy. Ale spotykali się, choć sporadycznie. Ona liczyła, że ją jednak puszczą – wyrwie się do ojczyzny Bacha. On jej podrzucił monografię o Janie Sebastianie, przeczytała pierwsze dwa rozdziały. Na spotkaniach za to zaczęło się pilne wchodzenie w późny barok, przy adapterze w jego kawalerce. – Ależ Bach to wspaniała rzecz! wygadywała. – Miałby teraz aż dwie ojczyzny! Nie wyjechała, nie wypuszczono jej do żadnej z cudzych ojczyzn, pokrewieństwo zaś, które nabyła, że duchowe, nie zdało się na nic. Przychodziła więc coraz częściej do niego; patrzyła jak z rosnącą determinacją kuje kamień. Długo to trwa i jest nużące dla świadka; zaczęły się z czasem sprzeczki, przechodzące i w poważniejsze spory; on, rzeźbiarz, myślał o swej pracy więcej niż o niej. A po co to wszystko? nie wiedział nikt i każde obstawało przy swoim. Dylemat jego stawał się jednak aż nadto widoczny, coś mogło się objawić z kamienia – a ona? już jest, ale do ważności jej samej brakuje czegoś, wyraźnie wyczuwała to i sama. Ale czasem, jak się spotykali, każde ze swoją porcją kłopotów, czuli się razem dość podobnie, ona zmęczona po biurze, on tu, na bezrobociu, i następowały zbliżenia, całkiem fizyczne, pełne nerwowości i pośpiechu. – ...ale zamknąłeś się w tej swojej dziupli, nie wyjrzysz na dwór nawet! zobacz, co się dzieje na świecie! – świat wokół nas i tak zamknięty; a cała reszta, zadowolona, zamknęła się na cztery spusty i czeka! Że trzeba go zmienić, że usiłuje on tu zrobić coś z tym właśnie – tego głośno nie wypowiadał. Ale przecież wiedział i czuł! tylko że ona nie wydawała mu się dobrą powiernicą w takiej sprawie, cichą, zapamiętałą, pilną, nie starała się nawet być świadkiem tego co robił! I zaskoczyło go, gdy któregoś popołudnia przyniosła mu podziemną bibułę. Miała już liczne kontakty w pracy, o polityce teraz przynajmniej dawało się mówić, być jakoś tak wspólnie, po jednej stronie. Jednak kiedy reżym staronowy już utrwalił się, i o polityce ludzie przestali rozmawiać. Muzyka, dawniej temat główny, znowu wróciła do łask, oboje chcieli w niej widzieć tak wiele, za wiele. Kiedy słuchali, przynajmniej milkły spory, i byłoby już dobrze, gdyby tak zostało; – jednak ty masz wspaniały dotyk! odkryła wreszcie kiedyś – wiedziałam, że rzeźbiarze, ale – – momenty wspólnej ciszy znów zdarzały się, choć rzadka Kiedyś przyszła i od drzwi zaraz powiedziała: wiesz, wyspowiadałam się wczoraj księdzu z naszych spotkań; zaskoczyło go, ale niewiele sam powiedział, żadnej oceny – nie dziwne to? – ale coś powiedział? – no, tylko tak... że „jeśli to dla ciebie wspaniały człowiek, córko, to możesz z nim dalej się spotykać!” czy to na poczekaniu wymyśliła, czy nie, odtąd jednak łączył ich, choćby wyimaginowany ksiądz, ktoś przynajmniej był z nich wyraźnie zadowolony. I nadszedł czas, gdy przekonała się, że i inni mężczyźni potrafią być wspaniali dla niej. I więcej starają się o nią; bardzo to lubiła! Teraz za każdym nowym spotkaniem czuła się sama jakby atrakcyjniejsza, taka ważna! Ważniejsza niż myślała dotąd sama, że jest! Nie opowiedziała o tym przy konfesjonale. Ale dla przekory kiedyś wpadła do Kamieniarza – ciekawe czy on, przecież o czułym dotyku, pozna coś z tego, o czym mu ona nic nie powie oczywiście! A właśnie że powie mu! że zapisała się do klubu wysokogórskiego i ma tam sporo spotkań, dlatego nie może tu przychodzić zbyt często, jak kiedyś – a właściwie to tak i nie ma kiedy! i ośmielona, dodała, że będzie teraz chodzić na długie wycieczki po puszczy, bo klub zamierza tam się przenieść; – ... do puszczy? – tak, do Kampinosu! – to już góry im za wysokie? – no wiesz, w zimie to dla nich rzeczywiście, za daleko jest... – a ty na wspinaczkę sama nie miałabyś ochoty? nie chciała odpowiedzieć. W pośpiechu wyszła. Kolejnej znów jesieni, wracając z urlopu za granicą, pomyślała, że mogłaby znaleźć dość absorbujące zajęcie, takie dla siebie tylko. Coś bliżej sztuki, z malarstwa albo literatury? na przykład powieść napisać chciałaby, jak u niej w biurze sekretarka szefa pamiętnik pisze i czasem im czyta na głos, różne śmieszne kawałki! dziś i aktorki wypisują różne, i żony dygnitarzy! sama była przecież kiedyś całkiem niezła z polaka! I wpadła do Kamieniarza, by o tym, przy okazji, napomknąć. Bo zawsze to jest coś, co ludzi łączy, nie? a jak mu to powie, chyba ze stołka spadnie! – Ciekawe, to co mówisz, owszem, tylko że widzisz, mam dziś nawał pracy, wiele jeszcze do wykucia! wymówił się Kamieniarz od rozmowy i szybko ją pożegnał. Minęły dwa lata, po powrocie z gór Piękna postanowiła bardziej jeszcze odmienić swoje życie! Zadzwoniła i ostrożnie, na wszelki wypadek rozpłakawszy się, by go to przekonało, zaczęła Kamieniołomiarzowi opowiadać różne rzeczy, a zakończyła pytaniem – dlaczego my niby nie mielibyśmy znów się spotykać?! Kujon Od Zatwardziałych Kamieni długo ją uspokajał, a niech tylko przestanie, przy łzach i sam za bardzo mięknie, a wobec Kamienia to niedobre, zresztą nie wie co jej poradzić – na koniec zgodził się, że owszem, będą się spotykać. Już po południu w najbliższy czwartek. To wypadło na czwartek tłusty. O naznaczonej porze wypadło jej świętowanie w pracy – z udziałem szefa, któremu oczywiście nie mogła odmówić towarzystwa. W następne dni, tak się złożyło, zjechała jej do domu teściowa. Popołudniami i wieczorami oglądały filmy i sztuki, co się w ciągu miesiąca nagrały na wideo; nie można było starszej pani odmówić. Ani zatelefonować do Kamienisty, że przyjść nie może. Panie obie ukulturalniły się za to, aż na zapas. On zdenerwował się i bardzo zasmucił. Doszły jeszcze czyjeś urodziny, teściowa uznała je za pretekst do przedłużenia pobytu, no i jej własne imieniny zaraz wypadły, Polska jest potężnym zagłębiem imieninowym jak wiadomo, trochę i urodzinowym, a także największym w skali światowej poligonem zwalczających się wzajem państwowych świąt, obchodzonych w efekcie łącznie, jak leci. Gdy zadzwoniła po dwóch tygodniach od umówionego terminu, pan Kamienny odezwał się głosem jakby odmłodzonym. Dzięki postępom, jakie poczynił, okazało się, że nie tyle zbył z serca jakiś ciężki kamień, lecz że tym chętniej, wręcz nieustająco drążył wciąż ten sam, bo poczuł go jakoś inaczej, z powodu nabytych doświadczeń może, dość powiedzieć, że uwolnił się i od przywiązania oraz lojalności względem niej samej; wcale go to nie dziwiło jakby. Odczuła już samą zmianę jego tonu; tak się zmienił przez krótki czas! pomyślała – może przynajmniej bardziej będzie odtąd, no, praktyczny? wolałaby, żeby wreszcie się ustatkował! Ale ta nowa gładkość, i jakby obcość, w płynnie wypowiadanych zdankach! nie mówił już tak wolno jak przedtem – a może sztuka go odmieniła? – tyle pracy! powtarzał, i wszystkie nieprzyjemne dla niej słowa wychodziły mu z ust łatwo, gładko! Za dwa dni zadzwoniła znów, nalegała na spotkanie. – Zadzwoń kiedy, powiedział. Jutro, a może w przyszłym tygodniu. Zadzwoń kiedy chcesz! i odłożył słuchawkę. Potem dzwoniła zniecierpliwiona: – to na co mamy jeszcze czekać?! – na nic, zadzwoń za kilka dni; – a czy mogę ci zadać pytanie? – pytanie? jak zadzwonisz! Za kolejne dwa dni: – wiesz, miałam ci zadać pytanie... – to zadzwoń jak już będziesz je miała gotowe! – dzisiaj właśnie miałeś mi na nie odpowiedzieć... – ależ... ja nie znam pytania! odłożył słuchawkę. Kolejnym razem, gdy się połączyła, powiedział pierwszy: – możesz mi wreszcie zadać to swoje cholerne pytanie, choć muszę przyznać, chwila to bardzo nieodpowiednia, okropnie jestem zajęty! nie można by tego przełożyć?! wyłączył się. A kiedyś, po znaczniejszej przerwie gdy zadzwoniła: – miałem ci odpowiedzieć na jakieś pytanko zdaje się, ale proszę, nie mogłabyś mi je przypomnieć? też nie pamiętała, rozłączyli się. Następnego dnia jednak nie da się zwieść! zadzwoniła: – pytanie brzmi... już mi się nie wymigasz, jak sądzę! – … ależ ja się wcale nie wymiguję, tu przecież jest mój Kamień, a ja jestem bardzo zajęty, wybacz! – a kiedy będziesz wolny? – jak skończę, tylko że to jeszcze długie kucie! Po dwóch dniach przyjęła metodę na wprost: – czemu się ze mną ostatnio nie spotykasz? – ależ – ja czekam sam, tylko jak będę wolny! to narazić, cześć! Powiedział: cześć! słabość to czy zachęta? powiedział cześć!! I zaraz następnego dnia: – to ja! mogę ci powiedzieć parę słów? – pracuję, przepraszam; niezadługo może już skończę! Po tygodniu, ona: – czy ty... czekasz na kogoś? – no, tak, czekam. – A czy mogę spytać: doczekujesz się czasem? – sądzę, że zbyt skomplikowane to, o co pytasz; ale kiedyś ci wytłumaczę, nie teraz. I odłożył. Po miesiącu lub dwu: – To ja. Może byśmy się wreszcie – no co, nie sądzisz? – Czemu nie, ale kiedy? jak już następnym razem zadzwonisz... Zniechęciła się jednak. A po miesiącu: – Kiedyś mówiliśmy o tym, że... – A, witaj, co sądzisz o tym, żeby... – no, czemu nie, chciałabym ale... – szkoda tylko że, widzisz. Kamień już jest jak żywy! Wyobraź sobie... choć to takie niepewne! czemu nie zainteresujesz się... – wiem i przepraszam cię ale... zawahała się, lecz on wahania nie słyszał, wyłączył się. – Czy ty mnie dalej unikasz? zapytała po x dniach – ale... – że nic podobnego! cokolwiek mi zaproponujesz!... Tylko że ty – sama zaraz zrobisz to z kim innym! – a dlaczego niby.. .tak sądzisz? – bo ty nie proponujesz mi nic dokładnie! a ja tu mam Kamień... on się staje coraz wyrazistszy! o wiele bardziej nawet wyrazisty niż... no, trzeba go zrozumieć!! – chciałam cię tylko zapytać – – taak? – czy... ta inna cię kocha? – ty nadal nic nie rozumiesz! i trzask. Połączyła się po chwili: – ... a jeśli cię kocha, to czy umawiasz się z nią?! – odpowiem jak jest: nie i nie! a na pytanie dlaczego? też odpowiem: ona również byłaby na drugim miejscu! – tak jak ja? – tak, właśnie; – więc czemu nie umawiasz się ze mną? – bo jesteś na drugim miejscu, już mówiłem! – a nie chciałbyś czasem, żebym była na pierwszym? – tu nie ma nic do rzeczy, co ja chcę. – a ni co ja! skoro jestem na drugim! I pierwsza wreszcie odłożyła słuchawkę. 1993 Tu ScotYard-bis, sprywatyzowany W czasach, dość niedawnych, kiedy byłem jeszcze Szerlokiem Holmsem, zdarzało mi się, drodzy państwo, że byłem zmęczony. Otóż takiego właśnie wieczoru zdrzemnąłem się był, ale o dziesiątej zero siedem, wybija mnie z tego telefon, nic niezwykłego o tej porze, ale nie tego dnia. Dzwoniła, jak się okazało, sąsiadka z drugiego końca miasta, co usprawiedliwiało wprawdzie, że używa telefonu, ale nie wszystko. – Przepraszam, że dzwonię o tej porze, może już śpisz? – Faktycznie, właśnie zacząłem pochrapywać – – To dobrze wobec tego, wiesz jak to szkodzi na serce! – Lecz nie dzwoniłabyś chyba, by o tym poinformować! – Jak zwykle zgadłeś ale. Przyszła tu do mnie znajoma. – Nie nazywa się zgadywaniem tego, co wynika samo przez się, czyli bez udziału czystej naukowej dedukcji ale. Po cóż ona tam przyszła? – Odlatuje jutro do Stanów, a tu suszy mi głowę jakimś snem, który wydał się jej proroczy, no i wobec tego bardzo ważny dla całego wyjazdu – – No i jej kariery tam. A w jakiej dziedzinie zamarzyła sobie startować? – Nie wiem. I nie wydaje mi się, by ona sama wiedziała. – To rozumiem. Znaczy, że mogę się domyślać – – Czego właśnie? – Możesz oddać jej słuchawkę. I znajoma znajomej opowiedziała mi teraz co następuje. Byłam na basenie, pływałam, ale w basenie nie było wody. Nie dotknęłam nogami ani razu dna, wciąż pływając. Ale i nie byłam też rozebrana. Po co miałabym się rozbierać, pomyślałam wchodząc tam, kiedy nie ma wody. Nie było żadnych innych nienormalnych rzeczy wokół mnie. Poruszałam się zwyczajnie w granicach basenu, bo przecież w nim pływałam. Pewnej chwili w drzwiach stanął mężczyzna w średnim wieku, taki sobie, ni gwiazdor ni łachmyta, no i mówię do niego: – Niech pan dołączy i popływa ze mną! – Nie mogę, odpowiada, boja nie jestem stąd. – A skąd pan niby? – Ja jestem z przeszłości. – Aha, mówię na to. No ale to i co z tego – popływać pan nie może? – Właśnie że tak, nie mogę! Zdziwiło mnie trochę. Przecież ja pływam! Ale kiedy wracając znów spojrzałam w tamtą stronę, jego nie było. Nie mógł widać przejść przez próg do mnie, bo był z tamtej strony. Teraz jak zastanawiam się, nie wiem, co mam o tym myśleć. A pan mi o tym co powie? Na to nie odpowiadam jej tak od razu, bom jeszcze zaspany. No i niech mi się cokolwiek samo wpierw pomyśli. Choć zdaje się, że za mało jem ostatnio, żeby się tak od razu umysł chciał zdopingować. Całymi dniami wcinam biały serek! Czysta monotonia! No a, jak to ostatnio, ciągle mamy głównie kryzys albo wzrost, to i kryzys wzrostu mógł się we mnie na dobre ustalić! Czyli że bez szans jestem, presji na umysł nie ma! Nie to co ona – do Stanów przecie jedzie! A nawet jak jej zgadnę co trzeba, niczym się nie odwdzięczy. Na pewno się tam dorobi tego i tamtego, warany ma nieliche, bo do diaska – ona rzeczywiście coś ma! Ale – skąd ja to wiem?! I myśl, choć leniwa, nawija się, nawija, wreszcie tył mojej główki opuszcza i do czoła się zbliża. – No cóż, powiadam jakoś tak jakby do siebie – pani jest piękną kobietą, a to wielki dar! – ...Przecież nic – – Dar, proszę pani, dar! Ale trzeba się umieć z nim obchodzić, a to sprawa niełatwa – – mamrotałem tak jednym tchem, nie znosząc przerywań, jakby wprost z konfesjonału – – – ... pani tego akurat nie umie, zresztą nigdy pani dotąd nie musiała tego umieć, w tym problem! Pani sama tam po prostu może nie poradzić sobie; to kraj, gdzie trzeba umieć mieć na siebie baczne oko. W każdej chwili prawie! Pełnia ciszy nastała w słuchawce wreszcie. A w końcu pani jednak odchrząknęła. – Pan khm, pan to odczytał – – Pani charakter, o to przecież pani prosiła? – Tak, ale z czego? na jakiej podstawie? – W szczegółach proszę pani siedzi cała sprawa. Jak zwykle w szczegółach! – Ale jak, w jakich? od czego to zależy? – Od czego zależy nie wiem. Choć myślę, że zagadka jest w pani wielkiej urodzie. Pani nigdy nie zwraca na innych zbytniej uwagi, prawda? A zwłaszcza na mężczyzn! No i nie obserwowała też pani dotąd siebie, jakie wrażenie na pani wywołują – skoro nie obserwowała pani ich wcale. Wobec czego nie da się za wiele powiedzieć o nich, o pani, ani ich relacjach względem pani – – To i niby z czego miałbym to wszystko odgadnąć – sam nie wiem. – A jednak pan niejedno odgadł! Ani pan mnie nie widział, ani jak się zachowuję względem... no, innych, zwłaszcza mężczyzn, a mimo to – Tu właśnie był moment, by powiedzieć, jakim to ja jestem profesjonalistą. No i –jakie obowiązują stawki może. Kupiłbym sobie pęto kiełbasy jutro, choćby i krakowskiej suchej, ale to jak się zdarzy, normalnie wystarczy i pasztetówka. Ale nie! Musiałem zaraz się pochwalić swoją wiedzą, swoją naukową metodą czystej dedukcji, przez wykluczenie i aprobowanie, i tak dalej! – Proszę pięknej pani! tłumaczę jej. Pływała pani sobie w basenie nieprawdaż? – Tak, owszem. – I brak wody pani nie przeszkadzał! Pozwoliła pani sobie dodatkowo skorzystać i przez lenistwo nie rozebrać się – bo przecież nie było się czym zamoczyć, prawda? A jednak pływała sobie pani! – No, tak. A miałam zrezygnować? – Widzi pani. Ale inni, a już szczególnie obecny tam mężczyzna – nie mógł tego zrobić. Sam musiał się usunąć! – Ależ go zapraszałam! – Nie dość skutecznie, obojętnie raczej. I nie wyszła mu pani naprzeciw! Zresztą nawet – – A gdybym zrobiła tak, jak pan mówi? – Ma pani rację, nawet i wtedy nie byłoby nic z tego, on przecież nie korzystał sam z takich forów jak ma pani, no i pozostał w innym czasie! We śnie każdą prawie granicę, każdy próg nie do przebycia określa się za pomocą różnicy czasu właśnie! A razem to jest niby taki jednorodny świat – z następstwem scen, choć raczej bez akcji. Bo i sama akcja nic by tam nie zmieniła. Pani zresztą też – pływała sobie i nic tego nie wynikało. – Jak to? – Uczestniczyła pani – w takiej tylko akcji, która nic nie zmienia. Ale to tylko dla pani. I to jest główna różnica proszę pani między pani jawą a snem. Inni na panią nie wpływają ni tu ni tam. I ja też tak samo. Koniec porady. Nawet nie wezmę od pani honorarium żadnego, bo i porada nie odniesie skutku. No i – żegnaj kiełbaso! Czy choćby nawet salcesonie! – A pan, zapytała jeszcze – Boże, cóż to za bezczelna kaskaderka uczuciowa! – ... czy pan nie zechciałby tam pojechać ze mną – za podróż zapłacę! Jednak zatkało mnie! a to tupeciara! – Dziękuję, odpowiedziałem. To nawet byłoby dość wysokie honorarium! Ale dziękuję, nie! – Czy... czy nie odpowiada panu moja uroda? spytała. Pan przecież wiele umie zobaczyć, choćby i przez telefon. – Pochlebia mi pani, pochlebia przede wszystkim metodzie, naukowej, wyłącznej i wyróżniającej. Ale ja brałem to już wcześniej pod uwagę, w każdym razie dziękuję. – A... kiedy niby? – To ja tam byłem na basenie. Jestem z innego czasu. – A wcześniejszego czy późniejszego? Nie chciałem jej odpowiedzieć. Zasnąłem rychło znów. Ona była tam już, pływała sobie i pływała, po całym suchym basenie. Mogłem ciągle ją widzieć. Słyszałem nawet fale. Zostałem tam. Nie wiem, kiedy przejdę próg. No i tak straciłem licencję na Szerloka Holmsa. 1992 Pocztówka z Aznego Ta pora, gdy nieruchomiejesz, i bez powodu odejść czas, a dokąd? cienie coraz bardziej się wydłużają, i na tym będzie koniec? Pora jakby wypomina, że nic tam nie zostało dla mnie – a mogło być coś? I znowu o powitaniu myśleć, o drodze? Owszem, zdarzyło się tam sporo, i z kimś nawet wspólnie; kawałek był do przejścia razem, czy nie zostało nic? nie powinna teraz być znów tutaj, gdzie zdaje się i powietrze tego tylko słucha, co między tobą a kimś drugim – reszta dudni pusto, jak niczyje z nikim, nikogo więcej nie dotyczy. Siedziałem w autobusie sam, jak to się jeździ w naszych czasach, bez towarzystwa bliskiego, bez poczucia zatopienia się w biegnącym czasie, niecierpliwie. Rytm zmian za oknem co prawda sugerował pewien porządek, nawet spokój, wybiegało się na mijane pola, wzrokiem, ale tak też można wpaść w środek spraw nagle, do zagród za szybą, odwiedzić zakątki leśne dla ochłody, wejść w nie, jak w cały świat, o którym z dawna wiedziałeś, że jest, mimo iż nie istnieje podobno – a tu proszę, odrodził się, ożył i już! Na te dróżki wybiegałeś sam kiedyś, ciągle gdzieś prowadzące – – aż drugiej strony to natężenie woli, myślisz, żeby zaraz za górką było Azne, tam jak najprędzej, tam się znaleźć! szybciej niż to w ogóle możliwe! Z sąsiadów większość umiała uniknąć rozstrzygania takich rozterek, uciekła w sen, choć to podróż przedpołudniowa; ale – czemu i ten skrawek czasu nie miałby pracować dla nich podwójnie! Nie przeszkadzało im kaszlanie, dochodzące bez przerwy z końca autobusu. A mnie przeszkadza i muszę się przenieść do przodu! Wolne miejsce było obok młodziutkiej dziewczyny; zbliżywszy się zobaczyłem oczka raczej jak u trwożnego zajączka – nie będzie mogła przy mnie i czmychnąć stąd, kiedy zastawię sobą przejście! po tamtej stronie ma już tylko szybę! Było też wolne miejsce obok pani co najmniej o rok, miesiąc i kilka godzin starszej od tamtej – i ono mi odpowiadało. Do ucieczki nagłej wydawała się nieskora, drzemie akurat albo śpi; albo też udaje na wszelki wypadek. – Czy mogę? mruknąłem na wszelki wypadek, a ta odpowiedziała przytomnie, że owszem, proszę. Nie drzemała, tylko patrzyła sobie tak, przez zamknięte oczy. – Będzie pani bezpieczniejsza teraz, mając cerbera od strony przejścia, dla rutyny coś powiedziałem; no i jeszcze to – chyba można na mnie polegać! Mogła rzeczywiście mieć użytek z kogoś mając go w tak bliskim zasięgu, i bez potrzeby rezygnowania z obcości; całkiem to wygodne. Ale i ja byłem w podobnej sytuacji. Postanowiłem skorzystać z tej wygody. Toczyliśmy więc sobie rozmowy jakieś po drodze, gładko, z pewnym zainteresowaniem. Aż stanęliśmy w Aznem, teraz już niekoniecznie tak upragnionym jak na początku, wysiedliśmy i ruszyli, przypadkowo całkiem, w jednym kierunku; i okazało się, że to ja prowadzę ten zastęp; no, dobrze, pomyślałem, jestem niezłym przewodnikiem, zwłaszcza jeśli chodzi o nieznane kierunki. Stanęliśmy aż na łące pośród bloków miasta, na niej zaś była ustawiona dekoracja gór, staliśmy tam, jak to we dwoje, płaszczyzny widzialne mieszając, mogliśmy niemalże poczuć się już niby to do nieznanych szczytów dochodzący. Ona pierwsza obliczyła, że odległość stąd tam, a dalej do najwyższej grani, włączając w to zróżnicowane przeskoki pośrednich szczebli – per saldo zajęłoby nam więcej czasu, niż go zostało do obiadu; więc żołądki jako pierwsze na spełnienie tych najważniejszych zamiarów nie pozwolą. Zatem postulowała przytomnie, by całej tej rzeźby sprzed miliarda lat nie honorować zdobywaniem tak zaraz. Na oko i ja oceniłem, że nasze maszerowanie tam trwałoby lat parę, nie było więc powodu, żeby z nią się nie zgodzić. – Można by też pomyśleć i o kwaterze na noc, powiedziała; bo sen to zdrowie, a ja potrzebuję dużo snu! Rzeczywiście, skarżyła się już na noc nieprzespaną. Ale ja, nie wiedzieć czemu, poczułem się naraz bardzo niezależny, od wszystkiego co tu jest i nadal będzie się działo, i zacząłem sobie uświadamiać możliwości jakieś nowej, całkiem innej akcji, by pobyt nasz tu był dalszym, o wiele swobodniejszym od wszystkiego, co znam, rozwinięciem szans na jeszcze nie wiedziałem na co. W każdym razie wiele tu zrobimy razem i będziemy w pełni w tym co robimy – albo i zrobimy jeszcze więcej razem! I będziemy polegali na swoim tak samo, jak i na cudzym oczywiście! I przymierzać się wszechstronnie, i różne motywy do nas, i nas do nich! Wiele miałem dalekich zamiarów, i z całym tym swoim rozbuchanym myśleniem trwałem wciąż na marginesie tego, co powiedziała, a skoro i ona tu jest, na pozostanie chętna – to przynajmniej z dalszych zamiarów nic nie traćmy! I nasza uwaga zwrócona tu albo tam hen – była niby wspólna, lecz myślami krążyliśmy z osobna, coś jak światło żarówki wokół ćmy – czy tam odwrotnie; jednak chyba ćmy były raptem aż dwie, a żarówki żadnej; bo i kto nią naprawdę jest, skupiającym światłem – jeszcze nie widać było, sam nie wiedziałem. W życiu tak zapewne jest, że z każdego promieniuje coś we wszystkie strony, światło widzialne lub nie, równo idące na przedmioty, lecz człowiek jest celem najbardziej pożądanym, doraźnym, może i ostatecznym. Więc jak tylko ta energia, żądna nagłych wyładowań, da się pochłonąć przez cel, czyli inną energię – nie musi to być zaraz jej koniec, a w każdym razie tak mi się zdaje – nawet i ta Druga osoba, jeśli nie myśli tak samo, to przynajmniej dobrze byłoby, by chciała myśleć podobnie! A o tym jeszcze nie wiedziałem wcale; według mego pierwszego przypuszczenia, jednego chcieliśmy od początku, być razem, doznawać podobnych wrażeń – ale tu pytanie: z czego niby to miałoby wynikać, skąd się wziąć?! – – – Ja, das is schön! Schön, Helga! za plecami posłyszałem głos mężczyzny; odwracam się, widzę gościa, zażywnego znacznie, jak zwraca się do swej towarzyszki; stoją przy tej samej planszy co my, z rozległą perspektywą gór. On znacznie jest starszy ode mnie, mógł w czasie wojny być feldfeblem, kiedy ja byłem smarkaczem. Teraz bierze nas za świadków urody gór, rzeczywiście aż kłujących niebo tuż za planszą, i swym panoramicznym uśmiechem objąwszy nas, i obowiązkowo frau Helgę, podaje aparat Dziewczynie, by zrobiła im fotkę. Ta ich ustawia trochę, poprawia, a ja odpowiadam – – ja, hier is very very schön! Na co jegomość, miast zrozumienia, krzywi się. Nie lubi polskiego albo nie rozumie po angielsku, myślę i już spojrzałbym na niego z góry – ale przecież rola życzliwego cicerone bardziej mi odpowiada; poprawiam się i ustawiam sobie uśmiech dość wytrwale. Gość w końcu tym samym odpowiada. – Jesteśmy teraz przyjaciółmi, nieprawda? We arę friend nów, n’est-ce-pas? Friends, przyjaciele! – pszi...? – zawahał się; – tak, kameraden, ja? – oh, ja, ja, kameraden! warum nein, zreflektował się wreszcie, verfluchta! Byli już od paru sekund twardo ustawieni na tle, każde z osobna z górką pod pachą, w Polsce to i niemało czasem można dostać na własność. Także i na wieczność ofiarowało im to moje Dziewczynisko, oboje mają siebie, raz tak, a drugi raz na specjalne życzenie z nią, gdy posłużyła się samowyzwalaczem i dopadła tej swojej luki w klatce na czas. Machałem im na odchodne i miałem w tym geście, owszem, całą radość z udanej także naszej perspektywy. Aż dziwne, że dotąd nie udawało mi się za wiele, więc dopiero teraz? We dwoje mieliśmy już pewnych i wypróbowanych przyjaciół na przyszłość. A zaraz potem: jakże nie przystający do tej ścieżki jestem, jak nie dopasowane z nas dziwolągi dwa! byliśmy przechodniami, choć wyjątkowymi! a stajemy się znów częścią tłumku na uczęszczanej drodze! choć wypełnieni po dziurki w nosie świetnym powietrzem! Szliśmy, ale mało siebie rozumieliśmy i mało co mieliśmy dla siebie. Szczęśliwie na tej drodze, dłuższej niż z domu do biura, nasze nogi nabierały wprawy, i nie było już po co złorzeczyć dalekim górom. A Dziewsko, jakby coraz lepiej rozumiejąc rosnące potrzeby mojego ducha, a potem i braki ciała – wcelowało się z uporem w jakiś kamień; więc trudno, siedliśmy, odsapnąć sobie! a nasze myśli, jak tylko zbliżyły się ku gotowości wypowiedzenia – o dziwo, znów zaczęły być jakoś wspólne, co do wszystkiego, co można było odczuć dotąd, co do niezbędności bycia tu szczególnie; wszystko nieźle nam się proponowało! aż zatrzymaliśmy się w półoddechu – wiedzieliśmy, że w nagły czas nie trzeba niczego kończyć; bo to, co jest, dzieje się jakby i za nas się działo, i w imieniu naszym; nie skarżąc się na nic, nawet na brak przygotowania na siebie, ani na góry, które nas gdzieś na próżno za tymi drzewami oczekiwały – zgodzilibyśmy się chętnie na to, co do nas po swojemu, mówiło; jak ten kamień! rozsiedliśmy się na nim; i by w ciszy dokądkolwiek łatwiej drogę znaleźć, z kilkunastu zmysłów, których ostatecznej liczby przecież nie znamy, zaczęliśmy wypróbowywać wpierw zmysł równowagi: między natężeniem idącym z wszystkiego, co bezimiennie napiera na nas – a potrzebą wagi od siebie, tak słabej na początku, lecz coraz dokładniej rozpoznającej siłę tamtego naporu; i niechaj w tym czasie rozprostują się kości, wygładzą naczyńka różne, nasze wewnętrzne oczywiście, i całe to powleczenie dała! aż oswoiwszy się z pierwszym, zaczęliśmy i wypróbowywać zmysł uwagi: to jest jak dzielić swą gotowość do przyjęcia kilku, a może i kilkunastu niespodziewanych zadań, które na nas czyhają tu gdzieś! i hen, na odległych, niewidocznych stąd gołym okiem monitorach Kosmosu kończąc, którego przestrzeń tu wreszcie się rozwarła, nie tłumiona niczym, tak oczekiwana! aż i królowa wszelkiej obecności nagłej, Wyobraźnia, sama by nam chętnie otwierała rejony ledwie dotąd spodziewane, jak na rozkaz – – – tu nie tylko są góry! zawołałem; – przecież możemy już mierzyć do czegoś najdalszego, jak i stamtąd mierzą do nas! zobaczyłem za wiele jakby, a chcąc zapewnić sobie możliwość powrotu, spojrzałem na nią, ja i Dziewczynisko mało wiele zgadując, poczuliśmy jak to przecież mogłoby być nasze, wspólne! spoglądaliśmy już to na strumyk, jak na część posiadania, i nie pytając siebie, co się w ogóle szykuje, kiedy ustąpiło pierwsze zmęczenie – – pryncypialnie, razem, zaczęliśmy ustalać znów zasady fizycznego przetrwania, czyli gdzie zjeść obiad? i nie dotrwaliśmy tak dłużej niż do chwili następnej; – lepiej zapomnijmy, żeśmy tu byli; i o poczuciu jakiego tam obowiązku względem odległych planet! byliśmy sobie – tylko tak, wolni po prostu! któreś z nas coś powiedziało; pomyślałem przez moment, może i naprawdę mogło być wspaniale! tylko tak sobie pomyślałem. Żegnaliśmy się w rozrzedzonym świetle wieczoru, na ulicy, w hałaśliwym tłumie nawołujących się, wymyślających sobie i czasem złorzeczących z byle powodu, za to że się akurat nie udało komuś spełnić byle zamiaru czy zachcianki; przedzieraliśmy się przez innych, dlatego że podążaliśmy, nie jak do celu, ale w stronę dworca – mogliśmy mieć w sobie tylko my pewność, prócz zmęczenia nóg z tamtego jeszcze, że byliśmy trochę ważni, bo we dwoje, i jakby zdolni wciąż do sprawdzania czegoś na sobie; i zignorowaliśmy liczne pokusy wieczoru – lecz co z tego? mimo utrudzenia dniem, czułem, że nie zaniknie jakaś tam możliwość, jaka? fala na piasku; nie lubiłem za bardzo tej ulicy, od dawna nie lokowałem tu żadnych spodziewań; ona odezwała się pierwsza, powiedziała – żegnaj przyjacielu! i tego było za wiele; bo przyjaciel nie zostawia odchodzącej, gdyż ona zabłądzić może zaraz za zakrętem, a gdy zaczęła mi wydzierać dostęp dla siebie, to i ja sobie do niej, kurtka i szal, kapelusz poleciały precz – wcale zresztą nie tak bardzo, bo dookoła cały szereg był gęsto ustawionych wieszaków z ludzkich rąk, a nasze szmatki do nich lecą, bo my też młodzi! – patrzaj, jak ten radzi sobie! – a chwacki, ale zgred! – ale nastolata chwytna! – i nie inaczej! – pasują, może nie?! aż zatrzymani w uspokajaniu swych pośpiechów, jakby wyjątkowych, zdarzyło się, że już! otrzymaliśmy od siebie i wszystkich co nasze; po ciężkich krokach widziałem, jak niechętnie odchodzili sami, i ona w oczach poniosła coś jakby nowy bagaż; landszaft spełniony został, i ku zachwytom! czyj to on właściwie był? i każdy odchodzi gdzieś na bok; cała ta zbiorowość jakby znów doznawała własnego rozruchu, od nowa wpadała w pośpiech. 1993, 94 Działki o obniżonej podstawie Pośpiech, brak oddechu; gonitwa nerwów, naciski; jak satysfakcja – to jedynie z tego, że wreszcie minął dzień! już się nauczyłem i nie smucić; stąpać po drabince niewidzialnej – choć ona też może nigdy nie istniała? A jest Góra, której grań jak zębata piła chroni nasze siedlisko wieczne; to może nic pewnego, lecz od Kreatorki Najstarszej pochodzi. Bardzo chciałbym, choć przez chwilę, stanąć na czymś pewnym wreszcie; i tylko patrzeć sobie, w ciszę wsączyć się. O, pamiętam, jak przed dziesiątkami lat było to możliwe! Krzynkę nieruchomy odtąd się stałem, odrętwiały. Odmienić tego łatwo się nie da. Nawet szczeble drabiny, po których tu doszedłem, nie istnieją dawno, wrócić nie ma gdzie; a o pomoc nie umiałbym się upomnieć. Bo może mi się nie należy? Od zmiany, która się stała, upłynął może wiek. A jakby przed chwilą zmieniło się. I tak ze wszystkim; przedmioty się zużywają i konfiguracje sił, wpływów; ustają wzruszenia w końcu. O wrażliwości można powiedzieć tyle, że się spopiela. Cisza nastanie, kiedy i ciebie tu nie będzie. Byłem niegdyś stały, czuły i wrażliwy na każdy nowy, pojawiający się moment. Ale starły się na nic już przedmioty uwielbienia, wiele ich było, jeden po drugim znikły. Przepłynął duch kędy chciał, od stóp do głów może, lub odwrotnie – powiadają, że i za wiele go było; ekipę napraw wzywano, musiała odciąć dopływy. Na ciało teraz przyszła kolej, a mnie już i kości ubywa. Żyje się, cóż, cokolwieczek dłużej niż kiedyś ale prawda i nieprawda ciągle nierówne jeszcze; równowagi zresztą wszędzie brak; a drabinka co cię wiodła w górę – też jej nie ma, bo sporadycznie tylko istniała, nie zaistniała! Liczy się pewność osiągniętego celu; niegdyś niepewność stanowiła wyzwanie, ale z braku możliwości zadośćuczynienia – dzisiaj ci z końca nawet i do głosu dorwać się nie mogą. Mówi się jednak czasem, deliberuje, czy by jakiejś drabinki, choćby na próbę, nie zbudować? Kiedy i tak już nie pracują archaiczni cieśle! kiedy budowanie to było mozolne posuwanie się naprzód, potem skokami w górę; a kogo dzisiaj tak byłoby stać na cierpliwość! Gutta cavat lapidem non vi sed saepe cadendo, już starożytni powiadali, w dodatku po jakiemuś tam, że niby kropla wydrąży kamień... ależ to w przyrodzie! według naszego zaś odkrywczego prawa dziś to tylko jest, co się samemu załatwi! no i tyle; wspinać się w górę, szczebel po szczebelku, śmieszne! trzeba by chyba podwoić stawkę wynagrodzeń! Dawnej obietnic miałeś sporo, że jak po drabinie będzie się szło, choć niepewnie – to może i szybciej dojdziesz, niż drogą ku Górze; jak naraz uskoczyłeś szczebelki dwa – to i do przodowników cię zaliczano, w taryfikatorze się znalazłeś i jakbyś byka już za rogi złapał! Aten co nie osiągnął celu, utkwił w drodze, oprzeć się choćby o nie istniejący szczebel mógł, siłą woli się trzymał, żeby nie plasnąć tępo gdzieś. Następny po nim zaraz znalazł się, szedł z nadzieją w oku; i tak na znaczną wysokość niejeden wepchnął się, jak nie spadł, a dół zawsze straszny! Nie chciałbym nałebnaszyję lecieć wiecznie, wolałem się zatrzymać na chwilę, bo w górze mignie coś, co i następną drabinką być miało, więc pomyśleć możesz, że tam będziesz, już jesteś! Mam to za sobą. Znów trzymam się w powietrzu, bez wsparcia, śpieszyć się nie muszę nigdzie; wieczność trwa długo – najdłużej jeśli się jej nie mierzy; wystarczy czasem byle na chwilkę zachwyt poznać, trwać – – a z tego miejsca wszędzie blisko, jak i do Nieba! lecz jak kto wejdzie tu drugi, nawet trzeci – też nie pożałuje! każdy mógł spaść, lecz się pchał, mimo że tak przeraźliwie w uszach dzwoni wiatr! tam w dole widzom szyje aż zabolą od zadzierania łbów – tu fruwa jeden, drugi, o czymś jeszcze śni; ale i tłok już się zrobił, bo rolę dostał każdy! w pamięci teraz cudzej chce zostać, a choćby i konturem być jeszcze nie wiadomo czego! – od pewnej wysokości to się już w dół nie leci! – a znów tak długo to ku górze się nie szło! drabinę więc od siebie śmiało pchnij, a choćbyś i nie miał co pchnąć – szczęśliwy się stajesz i lepszy, przez każdy gest odrzucania, bo ty odrzucasz! i ktoś zapamięta twoją figurę gibką, żwawość, może nawet dowcip jakiś ci się zdarzył! nikt tylko ty ukośną linię powrotu już wyrysowaną masz w oczach wszystkich! powiedzą kiedyś – to nie Góra tam była, co ją żar Ziemi dla naszego pożytku wypluł; to Jego tam obraz na Górce lśni, mniej trwały nawet od byle chętki naszej, lecz to On zbudował go sam! Wtedy możesz wreszcie na parę pokoleń sobie przysnąć; ożyjesz jeszcze pewnie jako młody, tam na dole, na zorganizowaną wspinaczkę cię zapiszą, z przewodnikiem wprost aż do samego Nieba! – ach, jak pyszne to zajęcie bywa! krzykniesz; w locie zdążysz niby coś i o drabince wykrzyknąć, która śmiałkom niegdyś należała się – – Dziś rano wyszedłem z domu, trafiłem do kolejki, niedużej zresztą; i pomyślałem, jak to dobrze, wystarczy uwierzyć istotom, co tam nad nami stoją, a iście, cała moja droga zamiennią się stanie, wszystko jakoś tam się odbywa samo, ponad nami! i zresztą komu dziś chciałoby się wspinać, przy słabiejącychjuż od rana siłach! po co tak stoją? pytam, a to że działkę, okazuje się, wystać można, kawał ziemi czarnej. Ogrodzisz ją sobie brachu, rotwajlera kupisz, a ten każdego ci rozszarpie! Na to nawet warto i zadłużyć się – – bo przecież to działki są o obniżonej podstawie do opodatkowania! III 92, 95 I nie wywołuj wilka z lasu Krajobrazy dawne, nie tknięte przez pamięć, czasem same się odezwą. Patrzysz, a zapomniana ściana sosen znów stoi! więcej zsiniała może tylko; wchodzisz w nią – a ona w świetlistości cała, w zieloności wita; poruszysz się nagle – a ona, jak spłoszona, z lękiem jęknie, zaszumi w synkopie; gra a instrumentów nie ma – czym? a licho wieją, co tam w gałęziach przez noc uchowa! wczorajszego deszczu resztki? rannej rosy? starczy brzegiem lasu się przejść, a jakbyś był już w strefie bezgranicznej pełni! Wiatr się ruszył, jasne przechodzi w seledyn; ptactwo na wyprzódki przed oczy ci zjawia się; a najmniejsze to wyśpiewują swoje ranne coś tam, większe, spóźnione, wpadną niby to spacerkiem, z gałązki na gałąź, pooglądać wychylają się, ach cóż za gość tu przybył! Poniektóry dzygnie raz i drugi, i na bezpieczniejszą natychmiast, wyższą gałąź leci, ośmielił się ale w granicach rozsądku; zwróci się do ciebie i nieraz wprost, podejrzy co trzeba, ale w swoim czasie. A może uważasz, że my tu, granda leśna, nie zrozumiemy co do nas powiesz? podejrzewa; posłuchaj lepiej, jak słucham ja teraz, a jak się odezwę, to spróbuj zaśpiewać jak ja! No i próbuję, sztuka to wielka, a jak się nie uda, również i on moje błędy naśladuje; tak ci zawsze coś fiorytumie zaplotą, że ich sztuka głowę w górę zwraca, ale głos opada, a ty skonfundowany! popod laskiem zasię łąka też rannym szkliwem się rozświeci, barwami zahałasuje dziwnie, aromatami ząjątrzy, boś i za niemy by tam nazwać wszystko, patrzysz na to już czuciem tylko, bo rozum głowę odwraca, na dowcip się sadzi – ach patrzcie, patrzcie, jaka tu dziś cichota! stylizuje. Jej Wysoka Kwiecistość za to o świadectwa ani prosi, nie zwykła się spierać nigdy o tę swoją mnogość, – bo i spisu inwentarza dawno już nie robiło się! wypomina pusta głowa, żeby choć zaistnieć; a łąka mogłaby powiedzieć też czemu tak nieuniknienie zawsze scalała się, nie raz na wieczność z całym światem, jako tam czasem wykrzykuje człowiek; ona ma zwykły, prosty sposób, by kogoś zaskoczyć i odurzyć! a ty, ludziku? zażywasz wielu długich lat, nim do ciebie dotrze, zbyt późno, że nie za wiele trafiłeś szans w tej dumnie zwanej kuźni losu! A teraz, w przyobiedniej porze? Pewnie zasmużą się oczka twoje, senność cię opadnie niewielka, ze ważne, może i najważniejsze zadanie swoje tu przywleczone leniwie puścisz w niepamięć i niebyt – może aż potomnym wprost pod nogi – tu bowiem: – dołącz do nas, rozkazało ci Południe, przystaw się tu, gdzie już trwać będziemy wiecznie, w zaciekłym nieliczeniu się z czasem z nikim i z niczym, w zamiarze nieprzerywania wszystkim innym każdego ich zamiaru, a sobie siebie; jeślibyś zaś chciał, niemrawo jak najbardziej, odplątać się stąd, to się i nie przyplątuj. No a gdybyś zimą tu przybył – no, wtedy postaraj się wpierw nie zsinieć na szron; i niechaj nic cię nie zniechęci do odwiedzania nas zawsze, kiedy tylko chcesz! a my ci tu nieomylnie wysuniemy przed oczy jak najżwawsze obrazki z tego i tamtego świata, dowiesz się i sam, aż się nauczysz, jak z tej do każdej innej pory przemknąć w leniwej drzemce! Choć może i ubzdurasz sobie kiedy, że wszyscy tu dla ciebie pracują, zmiennością barw, woni ci się łasząc, skokami temperatur, aż w końcu i ty będziesz rozprzestrzeniał się i kurczył, dążył gdzieś i zanikał, lub też tężał na kamień. Wszystkie tu postaci kapryśnego bytowania poznasz, nie zapytasz się nigdy o powód swego niedo czy za-istnienia, banalny on, to prawda! zatem przychodź do nas, kiedy i stracisz swój cel, zadanie, w udręki wpadniesz nie do rozpoznania, zawsze przydzielimy ci kącik lada jaki, tam legniesz, przyśniesz, zbudzisz się choćby już jako niedowidzący trochę starzyk, bez obaw znów będziesz śnił o wiośnie i zimie, ze zdziwienia może znów sam rozkwitniesz i nie zauważysz jak wybrałeś przez upodobnienie, sam, zdolność do oszronienia się w pełni, przeszronienia na całość! bo tu ci nie powie nikt, idź, nie zostało nic z twego! nawet jak i pamięć stracisz, to cię zapamiętamy – po omacku wrócisz w dawne swoje miejsce! Przyszedłem, spróbowałem; przyjąłem się na wszystkie stadia zmian; zaczynam teraz siebie w Przeszłość nadawać; – mówi Piąte Koło u Wozu, czy mogę przyjechać? – ależ, no, jak długo ciebie nie było!... tak, oczekujemy, cię, Piątasiu! odpowiadają – – – Piątaku, poprawiam, – chyba nie myślisz z nami zaraz o byle przekręctwo się sprzeczać! czy obrażać! – zawsze coś ci się nie podoba, Piątasiu! ty byś tylko poprawiał i poprawiał! – to prawda, nie jesteś zbytnio wdzięczny dla nas, Piątasiu! – a nie pamiętasz, jak trzydzieści lat temu ja wysprzątałam ci zaśmieconą izbę? – rzeczywiście, tego nie zapamiętałem, – a widzisz! w dodatku po jakiejś libacji to było! – trzydzieści lat temu nie miałem jeszcze własnej iżby; a do was przyjeżdżałem, żeby pomieszkać, no, jak z bliskimi; – właśnie! a gościliśmy cię zawsze chętnie! – a makowniczka teraz też dostałbyś, jeszcze świątecznego! – a u mnie szyneczki kawalątek! nigdzie takiej już nie robią! – ale dom twój stary – wynajęty, za komorne, bo nam trudno teraz żyć! – a ja już zajrzałam do rozkładu pociągów, nocny jest! mógłbyś nim wrócić; bo i nie spałbyś tu, zrozum! – a u nas zima i śnieg mamy! – ale i podłogi się chlapią! – mieszkanie za to mniej się dymi od węgla! – tylko nie bądź nam niewdzięczny, Piątasiu, pa! wiedz, że my dla ciebie wszystko! zapewniają; pewnie i nieba chcieliby mi przychylić. A niebo daleko zawsze. Ty musisz być nasz! powiadają; o nic więcej nie pytaj; a jak coś złego się zdarzy, to widocznie Bóg tak chciał! my tu tak niewiele możemy! mogę ich mieć – – na każde, powiedzmy żądanie, na pomyślenie choćby, przy dobrym humorze! tak było, a jak teraz?! Łąko, czemu tak uparcie milczysz; gościnnaś ty – choćby i dla niedowidzącego. 1979, 94 Lesopunkt Tak, Kraków to piękne miasto! powiada Leś, recte Lechosław Polczyk – tu, w Krakowie się urodziłem, tutaj do wojny mieszkaliśmy, a że ojciec był oficerem, to w 39. prosto z frontu trafił do Katynia, a i mnie z matką wywieźli. Miałem wtedy z sześć lat, a dziś, wyobraź sobie, nawet nie umiałbym trafić do miejsca gdzie stał dom, nic nie pamiętam; najstarsze za to odniesienie, jakie mam w pamięci, to dla mnie lesopunkt; – leso?... – a w lesopunkcie to i owszem, pamiętałem swoje imię i nazwisko, tak mnie w domu nauczono; no a że takiego tam nie nosił nikt, na pewno żaden Rosjanin, to one wyróżniały mnie, no i że byłem najmniejszy ze wszystkich! ale to znów dokuczało najbardziej, z tego szły same nieszczęścia, bo każdy, wyobraź sobie, znalazł powód i okazję, żeby mi strzelić w gębę tak wprost, bez uzasadnienia. I długo to musiało trwać, nim zorientowałem się, że i uzasadnienie jakieś każdy miał, coś jakby własną motywację; – że byłeś najmniejszy... – to nie wszystko jeszcze, zorientowałem się, że imię i nazwisko grały tu główną rolę; nie mogłem z początku dojść, ale potem już wiedziałem. Taki Kirgiz na przykład bił mnie, bo brał za Ruskiego, oni nienawidzili ich tak samo jak my; a Ruski jak się trafił – to chętnie stuknął mnie w twarz, bo mogło mu się nie spodobać że mam płochoje udarenije, a w dodatku mógł podejrzewać, że nosząc nazwisko jakoś tam podobne do rosyjskiego, muszę być Żydem, a Ruski Żyda to zwykle nie lubi, oj! A znowu jak Żyd jaki trafił się na nastawnika – to on odwrotnie, wyczuwał we mnie Słowianina, a może nawet i Ruskiego! i trach go w zęby za nasze ileś tam tysięcy lat w niewoli. Mówię ci, wszyscy mieli swoje duszne rany i leczyli na mnie! a ja siniaki pod oczami i na plecach z tego miałem, wszędzie! Myślałem nocami jak nie spałem i nie mogłem nic wymyślić; przeklinałem, że to akurat ja muszę im wszystkim dogodzić. Dorośli to choć od pracy wykruszali się, wiadomo jak katorżniczej, a mnie przyszło być dodatkowo workiem treningowym dla każdego, kto się tylko chciał czepnąć! Z czasem oni tam dobrze wiedzieli, że i Ruskim nie jestem, i żaden ze mnie Żyd, a tym bardziej zniszczony; ale bili boja wiem? dla przyjemności albo żebym nie pomyślał, że któremuś z nich chcę być równy w czymkolwiek! do roboty tylko mogłem być równy! Bo wszystkim jak się było przeciwstawić, nie miałem szans! I ja nie mogłem sobie poprawić humoru, uważając się za lepszego od nich – bo niby w czym? to ja byłem od dawania im szansy na lepszy humor! A po paru latach – to owszem, i ja rękę sobie wyrobiłem! I do kraju jak przyjechałem w pięćdziesiątym szóstym, to umiałem już coś niecoś innym udowodnić; nauk nie zostawiłem w lesopunkcie! Jestem dziś, widzisz, słusznego wzrostu jak ty, i coś tam umiem! bez tego nie spotkalibyśmy się dzisiaj pewnie; – na przykład gdyby co? – a bo widzisz, człowiek dorosły to na ogól sporo wyczyta komuś z twarzy, ze spojrzenia też! są tacy co potrafią wypatrzeć ci z oczu wiele; jakąś słabość albo ślad po słabości dawnej! i zaraz to wykorzystają! Przekonałem się o tym, jak tu przyjechałem. Nie za bardzo mówiłem po polsku wtedy, a jeden katabas coś we mnie wyczul i trach, strzelił mnie w zęby! ja tu czerwony jak burak, a on, przy dwudziestce, mówi, już jesteś – a nie umiesz nawet Ojcze-nasz! Aleja rękę też dobrze ułożoną już miałem; – ...i co? – i mu oddałem; refleks trzeba mieć! No a na metrykę to musiałem trochę poczekać. Ale poczułem się lepiej, opłaciło się! To on, nienawykły żeby dostać, zdenerwował się bardziej; i co było to było! Z wyglądu Leś znacznie dziś poważniejszy ode mnie, mężniejszy, ma doświadczenie. A my równolaty. Tak patrzę i porównuję; cóż, to facet z przewagami dziś! Z pewnością lepiej sobie radzi ode mnie. Przeżył wiele, więc ja jakby mniej, ale i tak czuję z nim wspólnotę losu! Chyba zawsze człowiek powinien być trochę bardziej ostrożnym, niż mu się zdarza. W każdym razie on nie mógłby mi być obcy. Po tej rozmowie, przedwczoraj, widziałem go w telewizorze. Pochwalił stan wojenny – „nasze własne ale mniejsze zło!”, tak powiedział. Szacunek mu, trzeba powiedzieć, został dla wroga. I człowiek bliski – staje się nagle obcy? Pytanie naiwne; a po wypowiedzeniu go czujesz się jeszcze bardziej bezradny. Ode mnie już nie zależy nic. Enta próba dogadania się z kimkolwiek – spełzła na nice; każdy tylko jak najszybciej stara się zaniknąć za sobą drzwi i zwiewa. Wrócę do swojego blokowiska, całkiem już nieźle strzeżonej przestrzeni! Usunięty z pracy, wyrwać się i stąd, niby mojego jeszcze miejsca, nie ma już gdzie. Gdzieś na wieś? do lasu, który owszem, zawsze lubiłem? Tamta przestrzeń nie została jeszcze przez patrole wojskowe zajęta?! na mnie teraz przyszła kolej, tam gdzie mój lesopunkt, a już myślałem kiedyś, że mi się upiekło. Przeczekać... ach, o tym marzy każdy! i jakie to naiwne teraz – życzenie jak luksus! A przeczekałem dziesiątki lat przecież. Świadkowie dzisiaj wszyscy, jeśli się znajdą nawet – nie mogą być przychylni; dziś świadkowie niebezpieczni są, oj, bardzo! Więc zniknij. Nie wracaj z tą samą twarzą. Z dzisiejszej perspektywy ci, co cię opuścili kiedyś, na początku, jakże przewidujący wydawać się mogą, nawet uczciwsi jakoś, a bo nie zajęli ci dużo czasu, nie zaangażowali złudzeń! Nie chciało im się pośpieszyć. No i nie muszą już, mogą być spokojni! Tylko wydawało się, że czegoś się po mnie spodziewano; choć żądano nie za wiele; byłem nawet częściej proszony, od pierwszych lat, jeszcze w szkole zwykle raczej mnie proszono o coś; bywały takie szkoły kiedyś! Cały tamten czas, i moje niejakie zapasy, poszły w rozsypkę; w zadyszeć już dziś tracę siły; choć byłem konsekwentny, tak, konsekwencji mi nigdy nie odmawiano! „nie, człowiek z taką filozofią jak moja – nie może przegrać!”, sam to sobie powtarzałem. Na co mi teraz tamta filozofia? Porozszerzałem fronty, żyłem dla wielu spraw – zbyt wielu! Zdawało się, że wszystko z czasem da się ogarnąć. Aż góra się zbliżyła, przyszła tu do mnie – za mały okazałem się dla Góry! cierpliwie, metodycznie, długo pod nią podchodziłem, a ona okazałą się kupą pordzewiałego, starego żelastwa, z zawstydzeniem muszę to powiedzieć. Dziś już nigdzie, w żadnym znanym miejscu mnie nie ma; z wszystkim próbowałem zrównać się, zmierzyć – teraz już nie ma i z kim. Na ten dzisiejszy moment sprawy również dawne okazały się cokolwiek nieprawdziwe; nie przewidziałem że to, co powinno było się spełnić, do czego się zbliżam – poznam nagle jako redukcję szans, własnych; albo i wszystkich naraz! Dziś pragnąłbym tylko zagościć w nieznanej mi jeszcze chwili – choć na moment tam zostać! Bo okazja, jaka by nie była – to jedyna rzecz, która mnie nie interesuje, nie łączy z kimkolwiek, ani nawet dzieli; zresztą na gotowe miejsce nigdy nie szedłem! Solidarność? Właściwie ciągle żyłem dla czegoś tam; nawet i oddychałem ze względu na coś, bardzo długo! 2 – – można – pisze Brytyjczyk pewien, noblista zresztą – można nie wierzyć w siebie; ale mój problem, powiada, jest raczej w tym, czy Bóg wierzy we mnie! o tak! ponieważ Bóg, który istnieje, wywalczy Brytyjczykowi wszystko co potrzeba. Przez to i Kosmos będzie mu sprzyjał, wszechświaty nieskończone, i cokolwiek, jak się tam co nazywa. Może tak sobie szczęśliwy Brytyjczyk pisać, William Golding, zróbmy ten donos. Lecz ja, w miejscu gdzie jestem, musiałbym wszystko wpierw zrobić sam, nie czekając na Boga czy ludzi, bo tu nie prawo i nie obyczaj panuje, ani nawet żadne tam płatne obowiązki; the rest is silent. A więc jest tak: od przymusu siły do zaakceptowanej w pełni bezwolności – cały diapazon, jaki proponują mi obcy; niby to są możliwości dla tej części Europy; resztówki do której należę; ja, obiekt do redukcji. A że mamy tu znaczne manko! że brakuje nam i czegoś staroświeckiego tak, jak porządek Wszechświata, który zaczął właśnie szwankować, i skali ogólnej, i osobistej, tego jak to ma wyglądać, przykładu – – – z daleka to wyglądać może egzotycznie, może i w ogóle nie wyglądać; ale nam tu wszystkiego brakuje prócz, chyba tylko jeszcze czasem, dziecięcych marzeń! naiwnych rojeń, a tak upartych, że nie pozwalają nikomu tak łatwo odejść stąd – powtarzam NIKOMU!! więc dla spraw osobistych moich, i szerszych możliwości, światowych właśnie; trzeba stworzyć wszystko tutaj, czego brakuje dla całej, no, jak tam – ach, ludzkości!! a kto robótkę zrobi, jak nie ja, oniemiały z zaskoczenia? gdzie choćby i sam Bóg, gdy się doń pomodlę, potrafiłby spełnić moje/nasze upragnione – i dziecięce uparte, dziś już mniej naiwne, marzenie o porządku życia – a kto? co?! 3 – – bo jedyny szkopuł w tym, że nigdzie nie ma gotowego nic, do wyboru, repertuar już się wyczerpał: od przymusu aż do pełnej bez-wolności! – – i Lesio tam stanął, wyszykował się, w jednym rzędzie z gotowymi – – 1982, 98 Inwazja Od świtu nie było po co wstawać. Ani dalej nie spać. Jeśli komu się śniło, że to wstawanie jednak – budził się i najbardziej teraz żal mu było snu. Jednak zaraz muszę się na to porwać! dać sobie szansę! to znaczy właśnie wyjść z leżenia nieruchomo, mieć w głowie nie tylko resztki wczorajszego dnia, inaczej jakże wyróżnię się od tych tam leni! zacząć coś! choć i nie czuję potrzeby kompletnego odrzucenia bycia tu, dzisiaj jak wczoraj i przedwczoraj; tak długo, jak się da, pobyć tu jeszcze, wstanę choćby pół godziny później! lecz gdy rozruszam się trochę i poczuję inaczej, wtedy zacznę nowy dzień. To nic, że coś mną chwieje, a nawet trąca; zdołałem już otworzyć okno, w twarz mi buchnęły dziwne krzyki; ludzie zbierają się pod blokiem, coraz więcej tam, coraz gęściej, mrowisko się robi. Głosy ich podnoszą się falami aż tu. Zbiegam nie czekając na windę. Zastałem niewielu. Fala odpłynęła, jakaś kobieta dziecko przywołuje, ale głosem uroczystym, żadnego dziecka tu nie widzę, kobieta poucza je z oddalenia, na wypadek czegoś tam; wygląda trochę jakby strofowała powietrze, że nie umie się przy niej zachować. A na potwierdzenie, że została dobrze zrozumiana, czeka. To nadzwyczajne, powietrze już pouczone! zaczęła się wreszcie era edukowalności powszechnej. Lecz gdzie dziecko? w schronie czy piwnicy? Przeszedłem się, i co powiecie? znajduję dziecko za rogiem, nad kupą brudnego piasku, też w powietrzu prawie zawisło, już byłoby bliskie i okrzyku radości może, ale nie – ryknęło sobie na ten sam temat płaczem! I myśli, patrząc na mnie, w poczuciu opuszczenia – czemu wdzięczności w nikim nie ma żadnej, za to że ono w ogóle jest? – chcesz wrócić tam, do domu? wypadło to, sam przyznaję, dość ironicznie, dostałem skurczu krtani z powodu nagabywania go, bądź co bądź do zamknięcia, ponownego uwięzienia. Ono i tak nie rusza się z miejsca; ludzi tutaj, skarżę się w myśli i usprawiedliwiam, jednak przymało! A co mnie samego przygnało pod ten obcy blok? że coś może się stać? Na chodniku siadam, nie śpieszę się dzisiaj nigdzie; czekam, aż się zjawią inni – teraz mi, o dziwo, jakoś ich brakuje! A tu wiosna już jest, nikt jej nie zauważa, każdy ze swej klatki chciałby tylko wyniknąć się jak dalej, na lepsze powietrze, do zielem; tu coś żółtawego jedynie, początkującego, przebija się na wierzch z gałęzi, może i chce zostać na stale. Nie duszę się od kaszlu, jak tam w domu, poczułem wiew mimo wszystko jakiś, mogłoby przyjść i coś nowego, choćby nierzeczywistego, lecz żeby było! Już nie mówię, żeby samo, szeroką falą szło, bo to jak w marzeniu – rusza i zagarnia po drodze wszystko, a tyś niczego się nie spodziewał! Dziecko określiłoby to może fizycznie całkiem – zwyczajnie, wiosna przyszła do nas, oczekiwaliśmy jej, tatusiu, długo, bardzo długo, to ona teraz sobie wzięła i przyszła! Z dorosłych niewielu przechodziło koło mnie, ale i zjawili się jacyś nowi, nie znani nawet z widzenia – dziwne, ja oni i ja nabieraliśmy coraz większej, jakiejś wspólnej pewności, że wisi w powietrzu coś i nie opuści nas tak łatwo! Ta myśl stawała się wspólna, coś kazało oczekiwać, że również dalej s tak będzie, przynajmniej podczas dzisiejszego dnia. – ... wypowiedziała wojnę! ktoś krzyknął; – komu? wojnę? kto? – nie wiem, zdaje się że Stanom Zjednoczonym; ale kto? Zaczęliśmy krążyć wokół siebie, gorączkować się, gdzieś pędzić. Ja i mijająca mnie kobieta, chyba od tamtego dziecka, ale wciąż sama; obcy dotąd ludzie zaczynali do siebie mówić, zapewniać się, że to się uda, nareszcie! przecież już się zaczęło!! Na rogach ulic gęstniało, gromadził się tłum; już nie sąsiedzi, ale i przybysze z dalszych ulic nawoływali się jak bliscy, z rozwartych okien pytano i zapewniano; echo głosów potężniało rezonansem, przecież to w studni dźwiękowej działo się, dotąd zwykliśmy ją znosić komie, niezbywalną udrękę – a teraz proszę, no, przydaje się! cała ta prześladująca nas przestrzeń okazuje się użyteczna, życzliwa! obcych wita odgłosami zapewnień! czyż to nie dowód, że już się zaczęło? na pewno! Głęboko czułem, jak to, co się staje, jest słuszne. Naprawdę wszystko się teraz unormuje! Polska poświęci się, a nawet zginie, jak bywało, jak nieraz! Ale nie do końca, błędem zawsze było nie to, że ginęliśmy, ale że bez pomocy! Więc po co było aż ginąć, pytano przez wieki; po co później mówić o tym, kiedy z niczego nic nie mogliśmy już wybierać! a teraz proszę – nie! teraz zaczynamy właściwie! nazajutrz, jak tylko skończą się działania – – – teraz to jest walka z przeciwnikiem, a nie okupantem! do przeciwnika zaś żaden z nas nienawiści nie ma! chociaż będziemy walczyć, jak dawniej bywało, nawet do ostatka – to nieważne z kim, ale że dopóty, aż się zwycięży! a wtedy to albo nasze górą na pewno się stanie, albo ich! – a potem, jak się zrównamy, jak będziesz z nimi za pan brat, to i można będzie tak zostać, jak dzielny pan brat, i walczący! przedtem to się było całkiem obcym. A jak bogaty biedniejszemu nie pomoże wyjść z biedy, to brat bratu – bywa czasem, że tak! – ... i można by się wtedy równo podzielić wynikami, niby to pracy wspólnej, bo tak jest z walką, czyż nie?! trzeba razem być i na równi, choćby się przeciw wszystkiemu było i wszystkim; – ... niemożliwe są już dziś takie podziały, by się odgradzać od siebie murem – nie te czasy! – ... i nie taki już dziś człowiek, inna epoka! Żałowałem, że nie ma przy mnie kogoś z rodziny teraz, jakichś krewnych, bliskich! niech by się ucieszyli i oni! przecież razem powinniśmy i będziemy toczyć tę wojnę! Aż dziwne, że nikt z oficjeli się nie zjawił; mówców dotąd nie było żadnych – z tych co to wiecznie kluczą, byle do mównicy się dorwać, a konsekwencji własnych słów boją się na wypadek przegranej; – ... może nas zapytają najpierw, kto pierwszy odważył się tyła luda skrzyknąć? – ... i jak śmiemy o coś występować bez odgórnej zgody, ha-ha! Ale jest jak jest, my i tak nie ugniemy się, za daleko już zaszło, a ta wojna nie będzie przegrana! została wypowiedziana i nikt nie ściągałby na darmo tutaj tłumów, nie poważyłby się na to, gdyby tak wszystko nie miało być – prawdą! A przybywa nas coraz więcej, każdej chwili! z najodleglejszych dzielnic przepychają się już, bo wiedzą, że my trwamy, i wciąż rośnie nasza siła. A którzy wcześniej, jeszcze z rana z domu wyszli – może i dalej są nieświadomi wszystkiego? z minuty na minutę tracą szansę, by być wśród potężniejących sił! Trwaliśmy; aż ostre światło dnia zaczynało słabnąć; a brakujący członkowie rodzin co prawda zapowiadali wciąż przyjazd, nieliczni jednak się tu dostawali; dowiedzieliśmy się też, że i w innych kwartałach miasta do akcji wciąż nie doszło; potwierdzała się jedynie wieść o wypowiedzeniu wojny. W nocy zastąpili nas pierwsi zmiennicy; przychodzili pytając, czemu wciąż trwamy, a nie walczymy? ale i nie zawiedliśmy się na tych, co dojechali z dalszych stron; jedynie nasza cierpliwość nadwerężała się przez wstrzymywanie działań. Ale byliśmy już inni, pewniejsi swego, obdarowani sami, więc i dzieliliśmy się z przybyszami nadzieją, że to na pewno się stanie! – ... to się już musi zacząć tej nocy! wykrzykiwano; choć ironizowali niektórzy, że Stanom nie śpieszy się iść na tak przyjaznego wroga! – ... za mały lup na nas wezmą! drwili inni; – ... ale co się odwlecze, to nie uciecze! upierał się jakiś Optymista, taki to wszędzie się znajdzie. – Niech no tylko wybuchną działania, powiadał ów Optymista, a zobaczymy, kto będzie górą! – ... zwyciężymy, bo nam zwycięstwo jest o wiele bardziej potrzebne niż im! – ... tak, razem z pokonanymi staniemy się od razu silniejsi od naszych dzisiejszych sojuszników! zauważył ktoś cynicznie; – razem z pokonanymi znajdziemy sposób i na nich! podsumował Optym, odsłaniając wreszcie swe superimperialistyczne nastawienie; – a bo trwać i wytrwać w zbożnym dziele to nasze zadanie! niespodziewanie ostatni głos padł z ust jakiegoś funkcjonariusza, który właśnie rozprowadzał wartę i troszczył się Jak widać, o morale również tych, pozostających dotąd bez przydziału, więc i tchnął w nich prawdziwie nieustępliwego ducha, w miejsce mazgajowatych deliberacji. – I owszem, i szczęść Boże! głośno i gorliwie wykrzyknął w jego stronę mój sąsiad; zdziwiłem się, bo dotąd był zwyczajnym agnostykiem tylko, nie słyszałem by go stać było aż na tyle zdecydowania; – ... oby i następny, i każdy dzień potem były dla nas równie piękne! zachwycił się tenże, a wiele pomrukujących głosów mu przywtórzyło; aż ktoś Niewidoczny, stojący za naszymi plecami, zaśmiał się pośród nocy jakoś dziko – niewątpliwie był to incydent tylko, przez kontrast uwydatniający niejako, pełną gamę naszej euforii, wspólnotowej pełni, słusznej i jednoznacznej za albo przeciw; – co się stało, to już odstać się nie musi! posłyszałem inny, uspokajający głos; – ... a potem to będzie tylko odbudowa! śpiewnie, frazą wznoszącą się wpierw, potem opadającą, zaznaczył swą obecność marzyciel jakiś. – Na dzisiaj już dość, chłopcy, wojna odwołana, zaczął sumować swoje wnioski Rozprowadzający; – możecie teraz w kimono sobie dać dowoli! I splunął siarczyście, sam ubył w nocną czerń. Część ruszyła za nim. Ale byli i tacy liczni, co zostali. Nie czuli potrzeby snu. – Jest wiadomość! jest oficjalna wiadomość! wykrzykiwał ktoś zbliżający się ku nam; – gadajże! – Ameryka nie odpowiedziała na nasze wypowiedzenie wojny! Ta hiobowa wieść nieomal zachwiała pozostającymi wciąż w miejscu, zachwiała tym skuteczniej, że docierały już i podobne inne, nawet i ze skrajnych, najdalej wysuniętych stanowisk obrony. Zacząłem się zastanawiać, skąd wzięła się ta – czy nie wyreżyserowana przypadkiem – równoczesność? – ... bo zaatakowali rano Gwadelupę! ktoś krzyknął; – Gwadelupę? chyba pomylili trasę? – albo dają nam tym jakiś sygnał! – głupiś! warknął przybyły na nowo Komendant. – To tylko znaczy, że Gwadelupa jest o wiele słabsza od nas! a nie odważyli się zaczepić nas i koniec! ha-ha!! – nie dziś, to może jutro! wspierali niektórzy Komendanta; – jednak my wypowiedzieliśmy pierwsi! a wojna to jest honorowa rzecz, nie można jej tak odwlekać! – wypowiedział się wreszcie nasz Społeczny dowódca odcinka, zresztą zawodowy ochotnik; – panowie! bo oni mają podstawową trudność z nami: jesteśmy tu trochę za daleko! wymyślił to chyba filozof chłopski jakiś; – niechaj tylko nikt nie traci ducha! do jutra jeszcze coś wymyślimy! uspokajał Komendant. Wróciłem do mieszkania, tej swojej klitki. Dziwne, nie miałem nawet ochoty nic jeść, rozebrałem się, usnąłem zaraz. I drugie dziwne, że sen przychodzi teraz szybko; jak od niepamiętnych czasów! Nie śniłem o niczym. Gdy widno już było, oczy same mi się otworzyły, gotów byłem, jak z przyzwyczajenia, nie dopuścić żadnej z dawnych dręczących myśli do siebie. Co z przeszłych zdarzeń w podświadomości zaległo gdzieś – zostało tam i było cicho; jakby wcale nic. Nic! Patrzę, a na prześcieradle, bezczelnie obok mnie, siedzi mucha. Zamachnąłem się na nią oczywiście, nawet nie gołą ręką, miałem obok gazetę i tak poszerzoną płaszczyzną skuteczniej o wiele da się spławić z naszej planety Ziemia takie coś; a ona nic! siedzi, wzięła sobie na wstrzymanie, nie ucieka; to może i ma do tego prawo! pomyślałem, zawisnąłem nad nią z tą rozczapierzoną płachtą papieru, przedłużeniem ręki; ona patrzy się na mnie! więc ja bym miał, niechby i takiego gada – zabić?! chociaż to nie gad, podług zoologii; ale może mi ona przez to chce coś dać do zrozumienia?! wstaję, poruszam się, ścielę – ona nic; może jaki reumatyzm ma czy inaczej chora? kiedyś tak czekała na mnie, obok ścieżki nad rzeką, rybitwa z reumatyzmem, i wcale nie dawała się zabić, więc zabrałem ją do domu, ogrzałem, a ona wtedy jak na mnie! właśnie jakby czekała na to! ale to tam rybitwa była, a tu mucha! no, wyraźnie jest nie z tych, na które się poluje! może to i partnerka jaka dla mnie? wychowawczo tylko się tak nadstawia! Odtąd nie mogłem na żadną inną taką podnieść ręki – i diabeł, zastanawiałem się, czy to podobna, czy wciąż ta sama? a i skąd mogę wiedzieć, jeśli to na przykład nie moja? ale przecież tamtej nie mogę zawieść, wyraźnie zaufała mi była! Aż zrobiła się tak natrętna, że po rękach łazi, i po twarzy! niech już tak będzie, przyzwyczaję się; a wcale to nie takie proste! czasem się zamachnę jak zdesperowany! ona nic: więc to taka moja mucha jest Eksperymentalna. Nie mogę przy niej wygłupić się; bo i nie za bardzo to byłoby. Człowiek świadomy wydaje się, i zachęcający do współżycia godnego, a tu; jak miałbym tak wyjątkowy egzemplarz ukatrupić?! a ile ją to kosztować musi! w porównaniu z tym mnie – nic albo prawie. Od niedawna nie mam już głowy na to, by uczestniczyć w szeregowym epizodzie historii, wojnie; cała przeszłość ich pełna! Bo kto przechyli szalę na niebywałą, nową potencję świata! ja? nie ja? wiele milionów lat zleci, istnienie nasze, cudze, nie da się utrzymać siłą woli, a jednak; jako ten, który nie podniósł ręki (ostatni? pierwszy?), zauważyłem ciągłość w nietrwaniu, inwalidztwo czasów, uskok, brak zmiany planów; więc odwróciłem uwagę, by w opiekuństwie zgody, której sam nie zaznałem, widzieć choćby przez moment nie czyjeś tam spełnienie wyjąkane, lecz program minimum a więc przynajmniej gdy możesz – panem bądź! i kwita! 1985, 95 Wreszcie przystanek, ta chwila Był u mnie ojciec. Dziwne: wzrostu może trochę i znaczniejszego niż zwykle. I mówił do mnie! nie wprost, twarz miał trochę w cieniu, ale mówił. Chodził przy tym szybko, jak nie zawsze już chodzę ja, a mógłby to być wpływ miejsca. Wreszcie razem, leniwie, podchodziliśmy schodami mojego gimnazjum ku drzwiom, parę razy okrążywszy ów budynek niby własny dom, na nowo do zamieszkania. Zaglądaliśmy do sal, w niektórych odbywały się lekcje. Chodziło nam, jak zgaduję, mniej o to, żebym ojcu coś pokazał, albo on mnie, lecz żeby wreszcie był moim gościem, czy też ja jego, tak po równi. „Popatrz, co tu zauważyłem!” albo: „cóż to za światło dziwne nad tymi ławkami, nieprawdaż?” Pewnej chwili ojciec zwrócił mi uwagę na tablicę pamiątkową z czasu wojny, zaczął mówić o matce. Też rzadkiej, jeszcze rzadszej od niego, kandydatce na gościa tutaj. A wydawało mi się wciąż, że to się nigdy nie zdarzy! – Ona też tu była, w tym powstaniu walczyła jej szkoła. Nawet nie wiesz, jak wspaniale spisała się wtedy twoja matka! Zobacz, tu jest, na czele listy! Spojrzałem na ojca zdziwiony. Przecież znam treść napisu. Nie słyszałem, żeby matka – – – Tak, była w tym również! przeczytaj sam! Zresztą za chwilę zobaczysz ją, tu przed sobą. Na to już nie umiałem nic powiedzieć. Tyle faktów naraz, tak zaskakujących! – Ona jest naprawdę tu, powtarza ojciec. Właściwie była już przy nas, gdy to mówił. Szła nie wiem od kiedy z nami, wzdłuż budynku, po drugiej stronie ojca – ja i ona stanowiliśmy niemal przedłużenie jego ramion! Może tylko – on ją przede mną zasłaniał? Czy tak było i wcześniej? Szliśmy dziwnie szybko i lekko, jak młodziki; nawet przeskakiwać moglibyśmy po kilka stopni naraz! Ojciec nie zwracał najmniejszej uwagi na nogę, a ja jakbym zapomniał o całej swojej ociężałości. Tylko było patrzeć, jak troje lekkich, smukłych i wysportowanych przeć się będzie gdzieś naprzód! Nowa kumpelka w tym zestawie zobowiązywała przecież do czegoś, no nie? Kimkolwiek była – niepodobna tego być pewnym – nie pasowała do jednego tylko, co znałem: tej osóbki za szkłem na ścianie. Choć nie odezwała się jeszcze, czułem wprost fizycznie, że na pewno podziela nasz nastrój! Kto wie, może i większość naszych wspaniałych nagle myśli?! No cóż, taka widać była, skonstatowałem. Ależ jest! poprawiłem się. Nie dopuszczać wątpienia! Przecież ją wciąż widzę. Nie mogę jej usłyszeć. Choć nie pamiętam, nie znam właściwie jej głosu – – jednak tylko głos mógłby potwierdzić, iż jest Nią naprawdę! I niech się dzieje co chce – ale z tego, co stało się, nic nie ma prawa się odstać! Niech Ojciec sobie dalej z uznaniem mówi o Jej wyczynach i honorowym miejscu na tablicy – byle tylko, byleby sama tu została! nawet niech i nic nie mówi, niech w ogóle stanie się cisza! możemy i nie iść stąd nigdzie, szybko ani wolno! zatrzymać się, stanąć, zostać tu! Albo i przestać być młodymi, jak już zaczęliśmy być, choć tak być miało! Odtąd ani prężni, ani za wiele ochotni! Wszystko, co się jeszcze da sprawić – można też i sprawić, inaczej! Ale tylko – niech przynajmniej Ona już się nie zmienia – – – to i co, pójdziemy sobie pograć w piłkę? wiesz chyba, jak się stąd przechodzi na dziedziniec? to Ona, Jej głos! nieznajomy trochę. Ale da się poznać! – ... żesz i czemu nie! – odkrzykuję. Chociaż właściwie nigdy nie trzymałem w ręku piłki dłużej niż odrzucając zza płotu, czy zza siatki – no, warto teraz spróbować, bo i kiedyż? może choć raz uda mi się złapać! – ... no i, to jest przecież moje gimnazjum, tłumaczę głupio, jakby przedtem nikt nie był tutaj nigdy; na wywiadówki się nie przychodziło, ale teraz proszę – zachodźcie, jak kto chce! niechaj i chłopaki patrzą i pooglądają, a któż to taki go dzisiaj odwiedził! – o, właśnie tam jest moje byłe boisko! a tu, gdzie to zajeżdżone podwórze – teraz nic nie ma, ale kiedyś było, i owszem, wszystko nasze, cała nasza szkoła, życie nasze! Ale już nie mówmy o tym. Choć wciąż jesteśmy przy Żwirki i Wigury, siedem zdaje się. – A tam naprzeciw, w redakcji przy Ogrodowej, to była pierwsza moja praca, jak byłem w dziesiątej klasie, pamiętacie... – ...Regina tu kiedyś podjęła bardzo ważną dla kraju pracę! wtranżala się Ojciec, jakby o tym i wcześniej nie było. – ...a moja gazeta to byłe pierwsza, i w całym mieście, po wojnie zaraz, jedyna! Usiłowałem przekrzyczeć hałas z budynku, a może to i ruch uliczny niespodzianie tak się dla nas zdwoił. Mimo tych wysiłków utknąłem wewnątrz siebie, naraz wiele, za wiele mi się z pamięci odwinęło! Rozpostarłem potem, na otrzeźwienie, oczy jak najszerzej, może i przyda się nowsze zobaczenie tego co jest, co raz widziałem? – – i nie zastałem mego towarzystwa! Całego towarzystwa. Nie było nawet starej szkoły, tylko biurowiec. Przede mną otworzyła się ta cholernie rozległa przestrzeń, pusta jak pobojowisko z długiego życia, ślady zmagań w nim owszem, może i były. Choć zdawało się, że czegoś więcej nawet. Cóż, trochę z tego, co za sobą miałem, tu zostało. Ale kto wie, czy było dość miejsca na to – co być może teraz zamajaczy jeszcze przede mną? Szedłem staronową ulicą Ogrodową na ten znów, niechcący przypomniany sposób, to znaczy przepychałem się i brnąłem naprzeciw całemu z dawna mi znanemu wirowi – uporządkowanemu owszem, poniekąd. Świat nic, tylko po staremu stwarzał wrażenie, że nie zawsze, choć czasem to i rygorystycznie zbyt do wszystkiego się wtrąci – po to tylko, by upilnować kilku wolnych niby to wciąż miejsc, w rzeczywistości już zajętych przez innych, dla innych. Aby brońboże nikt nieprzewidziany się tam nie usadowił, albo i nie zagospodarował od tamtych lepiej. Taki ja na przykład. Nikt taki. Pchałem się, jak stale, naprzeciw nibyporządkowi, naprzeciw i na przestrzał, w wyraźnie określonym kierunku, ku północo-wschodowi. W przeciwną zaś stronę, jak zauważyłem, podążali mężczyźni dwaj, których dobrze znałem. Żadnego z nich nie zagadnąłem, żaden też nie ośmielił się i zbliżyć do mnie ani się odezwać. W ciągu wielu mijanek, po niedługim czasie spotkałem i Ojca; milczący, wolno szedł, jak zwykle utykał, w tej samej ciemnej i bez koloru już marynarce, którą przez ostatnie lata nosił. Teraz wydał mi się bardzo zajęty sobą, choć mógł i widzieć to, że go obserwuję. Nie zaczepił z nas jeden drugiego – nie zaczepił i nie powiedział nikt nic; minęliśmy się, lecz i natychmiast cofnąłem się o krok, zagarnąłem go ramieniem i nie puściłem. W tym samym kierunku szliśmy wreszcie obaj, zgodni, w milczeniu, w radości niemej i głębokiej jak studnia. Do niej też niezadługo udaliśmy się – studnia właśnie była naprzeciw tego miejsca, gdzie stal nasz Stary dom. Stal ale już go nie było – po przewaleniu się czterech frontów. Siedliśmy na kamieniach, z fundamentu po nim, pustynia była jak przy nas, tak i dookoła – – – – o, to na pewno musi być tutaj! nasze! powiedział jeden a drugi pomyślał. Tak, na pewno tu, odpowiedział. Byliśmy wreszcie na śmieciach po wszystkich porządkach świata. Mieliśmy przed sobą studnię, źródełko wiedzy. Obaj znów bliscy, z nadzieją. Teraz już będzie wszystko jak trzeba! Tak, będzie. 1992, 93 Przed szczytem Pamięci Ślepego, z którym w dzieciństwie nieźle sobie popracowaliśmy! Tę drogę i jako starszy przemierzam i młody, co przypadkowo wyszedł skądś, dotąd nie wiem skąd, w ubraniu, a może w piżamie, więc niekoniecznie w dzień, może nocą, choć mógł to być wieczór mocno przyciemniony, zastały w czerni nagłej, jak kiedy burza napadnie błyskami wśród grzmotów, teraz doprawdy nie wiem kiedy było; ale te światła błyskające w czerni, wiatr, deszcz przechodzący w śnieg, to było naprawdę, i żadnej tam drogi ni kierunku dokąd by uciec! Już po pierwszych próbach – że się przecież z tego wyłączę! – lecz i bez nadziei łatwej, że to tylko sen, z którego siłą można na przytomność się wybić! – przyszło przypuszczenie, jedyne które się jakoś broniło, mianowicie że to może być rubież, pole bez granic, sporne, na które się głupio po prostu wdarłem; gdzie ono się kończy, nie było widać; a może tuż za linią horyzontu – tam trzeba pójść?! lecz i o horyzoncie jakimkolwiek, w tych warunkach, trudno było marzyć, więc i dojść do czegoś takiego – – tego już sobie na pewno obiecywać nie mogłem; i te rozbłyski tylko! moim oczom, momentalnie, co jakiś czas, ukazywał się z lewa do prawa idący, stok góry, od ścieżki czy wnęki skalnej, po której jakby się poruszałem – tak, z łaski losu, w prawo ku górze może i szedłem, całym tym płatem rozwiniętej nagle przestrzeni, być może tamtędy szła rzeczywiście jakaś droga dostępna i dla mnie, ścieżka albo główna, czyli taka dla tych wszystkich, co się tu pojawią, kimkolwiek by byli; niewykluczone, że przed jakimś głównym natarciem frontu się przesuwałem, ja sam, choć żadnych dotąd pozycji zajętych ani sprzętu nie widziałem; obrona tego miejsca, jeśli rzeczywiście tu była, wycofać się musiała zawczasu, czując co się święci; a więc ni wrogów ani przyjaciół żadnych nie spotykałem; narazić; tak że czasu nie znalem do jakiego przynależę, wieku, ani strony śmiertelnego sporu; niech no mi się tylko naraz ukażą – co będzie?! tak szedłem, czas się wydłużał, nadzieja, ta moja bezrozumna, że może jeszcze uda mi się z tego wyłączyć, nie odstępowała; no dobrze – ale jak? może za następnym błyskiem tych ponurych świateł coś dojrzę, coś wynajdę, to była nadzieja! póki co, dane mi jest dalej iść, towarzystwa jakiegoś, jeśli mnie osłoni, szukać, jeśli mi zagrozi, obawiać się! albo przynajmniej ścieżki, drożyny niechby – by wywiodła gdziekolwiek! posuwałem się głównie za wiatrem, który też się dziwnie zmieniał, obracał, jednak może on coś wie, z nim iść łatwiej, choć na ogół tu grząsko było, szło się rozmytym polem, zdarzały się kamienie, by rozbić sobie nos, mimo to z niejaką swobodą posuwałem się, dziwną siłą popychany; żadna tak myśl nie dręczyła, jak to wyczekiwanie, że wcześniej czy później na coś się natknę, ono utrzymało samopoczucie w równowadze pewnej; otóż wydawało się, że muszę iść wprost, po bokach mając stoki strome, światło błyska czasem też jakby dla mnie, na razie więc w nim niechaj będzie moja pomoc główna, choć nie ma się czym i cieszyć. Tam w świecie gdzieś może stawał się teraz piękny wieczór, szarość gęstniała powoli w ciszy; tu jedynie jasność błysku nagle rzedła, nie z jednego jesteśmy świata! grzmotem albo i serią grzmotów, jak kanonadą z armat odzywało się niebo, stąd i stamtąd, naszych i obcych atakując na zmianę; o, równie dobrze mogłaby tam być i głęboko zapadła noc! Za błyskiem, jeśli tylko zdążysz oswoić wzrok, dojrzeć można ziemię pod stopami, to znaczy tam gdzie postawisz krok – a przed następnym zaczyna się to od nowa; jeśli ci się uda i zapamiętałeś kierunek do następnego kroku – zacząłeś iść, posuwać się w skokach nagle przyhamowanych; pomyśleć by można, że jak na tak złą pogodę idzie się nieźle nawet! byle prawidłowo deptać teren, na czucie stopą, nie znając jego obrazu i kształtu, nauczyć się można i zadomowić w tym bylegdzie! w końcu na świecie nie ma nic specjalnie stałego; tutaj przynajmniej coś powtarza się, za darmo masz te błyski, niewiadome co do pochodzenia i celu, a jednak! dokądś widocznie celują, zamierzone są; i może nawet nie jest tak, jakby tu strzelał wróg do wroga, byłbym strącony jako pierwszy! moim wrogiem choćby i tam cała reszta świata była – nie zginąłem jeszcze przez nią, nie! Nikt nie pada rażony nagle tylko światłem, pioruny mnie jak dotąd nie trafiają! może tylko tu niebo, bardziej od wszystkiego dziś martwe, odległe, mści się uparcie na mnie? albo nad Ziemią całą – a ja cóż, dodatek jej drobny – dostaję przy okazji! może też być i tak jeszcze, że ono się mści nad czymś mniejszym ode mnie, czego tu nie dowiozę? A jednak dość rzadko biją gromy! a świateł je zapowiadających widzę wiele, trafień jest mniej znacznie – – może i one nie tak straszne, jak się wydają? Póki nocy tutaj, jednak nic nie wróci do wyraźności stałej, ani ta droga, jeśli jest, od początku zbyt niepewna, ni mój przeciwnik albo sprzymierzeniec, których nie znam. Z wszystkiego i tak najlepiej będzie, jeśli się postaram, choć do ranka, z tym przerwać. Teraz zawiało marcowym chłodem, z falą śniegu; po chwili jednak i czymś cieplejszym! zaczął siec deszcz; powinienem był chyba liczyć na te zmiany, może wrócić sam wiatr, który zmoczonemu da obeschnąć, w swoich podmuchach za darmo, taka łaska! Ale nie ja wybierałem tu stopnie i gradacje! Czy silniejsze okaże się parcie deszczu z wiatrem, czy ociepli się, a zmrozi zaraz wszystko? nie wiem; choć nieobojętne to jest dla mego przetrzymania. Krok po kroku iść w ciemność, czule macnąć ziemię przed stąpnięciem – to jest moje zadanie tutaj; marznę, nogi robią się drętwe, choć bez butów lepiej by się szło! moje czucie nie byłoby tak martwe – – ale poprawiać się raz po raz, czucie budzić – i iść! orientując się w tej tu przezłożoności zdarzeń – by przewidzieć na przykład, jak długo jeszcze zdołam utrzymać się na powierzchni, bo niby ja jestem górą, nim się poślizgnę – ale to ona mnie przygniata swym nawałem. Czuję się już tak mamy, nic nie znaczący składnik tego koktajlu! No, ale czuję się wciąż! Czy wiedziałem więcej coś kiedyś? już zapomniałem. W pewnych sytuacjach człowiek powinien może i nie wiedzieć, kim jest, jak wygląda, jak tu się znalazł; bo żyje jednym – byle nie za długo przeznaczone mu było trwać w tym! bo każdej następnej chwili już nie zniesie, musi trafić go szlag! A jak popadnie jaki lżejszy moment – wtedy może się i postarać zrozumieć coś niecoś! Jednak obowiązek jakiś tam we mnie się obudził, na świadomość, że oto przed całym ogromem zadań staję; tam pamięć się mnie wyparła, jak martwa zesztywniała, a ja cóż, zastartowalem w nowe, jeszcze bardziej strome rejony góry, no i – z czym niby? Aż tu zza chmur, które ledwo uwydatniły się – jak anonimowa nowość światło wystrzeliło! teraz pełną garścią spośród obcego czyniąc wyłom, zewsząd tak schlustanego czernią! ale i górą puściło się smugą jaśniejszą, co w dole jeszcze wcale mi nie pokazuje drogi, wręcz ją oślepia; ale owszem, można się i trochę by tu podomyślać – choćby z ogólnych zarysów Ziemi! Obejrzałem się, jak nie pierwszy raz, i przysiągłbym – idzie tam za mną ktoś! Też tutaj pchnie się! Na tle łuny widzę go coraz wyraźniej! zamotał się bidak w pułapce tej rozległej sceny, chyba nawet nie wie, że ona nie sprzyja nieżywym! to i witaj, słabeuszu! w teatrzyku naszym wspólnym, jest nas dwóch! nie domyślasz się pewnie, jak daleko uszliśmy dotąd! brak sposobności jeszcze tylko, by przewidzieć dokąd! Wiatr opadł, gaśnie też widok zdarzeń; ścieżki jedynie przypuszczalnej, ledwo możliwej, nie wolno już nam zgubić! W raz pomyślanym kierunku idzie się przecież! i na tym zawisło życie mamę. Najlepsze światło nadal mamy z kałuż. Odbija się w nich Niebo i wyboje, następne, coraz głębsze; a przy co silniejszym rozbłysku pokazać się mogą następne, i to już będzie coś, przed obliczem Nieba, a ono nam jak sito do nawilżania, i też drżące, jakby poirytowane lustro nasze, ono też czasem wpada w drgawki, ze strachu i nie ze strachu, jak człowiek. A może ono i żywe, jeśli by stamtąd paluszkiem kto nam zechciał, hm, pogrozić – –? Krzyknęła za mną! tak, to jednak dziewczyna, nie chłop! już widzę to i po sylwetce, jest coraz bliżej! i chyba prosi, bym się zatrzymał; a nie wie bidula, że w drodze to wszystko wolno – ale zatrzymać się, w miejscu stanąć to już wielka strata zawsze, bór i strach czegoś! nie dać się przyzwyczaić i unieruchomić! od niej do mnie i tak jeszcze kawał drogi! W końcu dogoniła mnie, sama! muszę ją za to pochwalić, ale nie teraz, nie w twarz! jeszcze by ją holować trzeba było jak rozklei się, a holownika tutaj brak! za dużo sił już zużyło się, i tak idzie się na kredyt! żyje się na debecie, jak mi wypomnieli w banku. A dowiedziałem się, od tamtej jedynej, że dla niej to także było ot, zwykłe wyjście po prostu, tak nagłe, nie wiadomo jak i skąd wyruszyła sobie; nie zdążyła w porę wrócić do domu albo co? tak czy inaczej, przez długi czas bala się nawet krzyknąć za mną, obawiała się lawiny, tak przewidująca! dziewczę, a przecież i Obcego nie boi się! pomyślałem; bo Obcego więcej – niż deszczu, gromów, wiatru, śniegu i tych tam błyskawic – mogłaby się obawiać. – już się mnie nie boisz? pytam – teraz to mi wszystko jedno, sama szłam w górę to może i dojdę! a ty przecie tak samo! zahartowana gierojka z niej, tak mi odpowiedziała! i wyznała jeszcze, że gdyby nie ja – a jednak! – nie szłaby dalej. Czyli się przydałem nieco; to i niech sobie pobędę, prowodyrem przez moment choć teraz, ach jak to być ślicznie!! – powinnaś zostać może tam gdzieś, aż by wszystko ucichło; w świat wyrusza się dopiero gdy jasno jest, za dnia; a w dodatku ranek musi być taki, by ci się to choć trochę chciało podobać! nie odpowiedziała mi, jak na głupią zaczepkę; bo i prawda, mamy teraz przed sobą wspólny kierunek. Zaczęliśmy się wdrapywać razem, jakby ot tak, dla niepoznaki przed tą pogodą i jej gderliwymi wysłannikami, w chłodzie i pośród innych żywiołów, będących w stanie wojny, paraliżujących nas równie silnie jak głód – – wdrapywaliśmy się na górę, pospołu i na czworonóż, jak większość braci naszych tam gdzieś na spokojnej Ziemi też się czasem przemieszcza – i to nie na jakiś Szczyt idąc, czy jego Odnogę – – i w jednym błysku zwidu wskoczyliśmy na przeciwległy, chyba wyżej połażony skraju drogi, tam, ależ to nieprawda – – mignęło nam coś, na kształt konia z wozem! nie, był to raczej wóz utrzymujący konia nad przepaścią! to zjawienie ukazało się naszym oczom jeszcze w nowej serii zwidzeń, i uwierzytelniało się zależnie od kolejnego błysku światła; miało to obraz taki, jakby Wóz, a potem znów Koń pojawiał się na szarym tle, w przepaści, a założyłbym się, że i raz, jak najwyraźniej, trwało to przez dobrą chwilę! I był cały ten dziwny rydwan za Koniem, Wóz uczepiony jakoś w poprzek do skały, a wyglądało to tak, jakby na jej skraju, tak dziwnie zwiewnie to wszystko traciło się i wracało, cały niewątpliwy ciężar to niknął, to rwał gdzieś w dół, w zawiewach wiatru on, przytroczony Koń, nieznośnie szarpany – – bliżej już będąc, zobaczyliśmy, że to była zwykła furmanka, a wóz musiał mieć niemożliwie powykręcaną rozworę na boki, skoro tak rzucało nim i na skale zostawało najwyżej pół wozu, to jest (roniło i dyszel, a Koń to utrzymywał! Koń i Wóz utrzymali się na wszystkich czterech kołach i nogach! choć przeważający ciężar zwisał nad przepaścią! Koń sczepiony z rumowiskiem tym roztrzęsionym, utrzymał całość jednak! na krawędzi spadku i ocalenia! Góra ciągnęła ich w przepaść, gdy rozmach woli Konia wydobył ich spod tej władzy! O, Koń na naszych oczach spaść już nie może! nie powinien! szeptaliśmy niemo – bo to on narzuca teraz swój porządek całej tej plątaninie zdarzeń! Nawet gdy ściemniło się i zniknął nam na chwilę z oczu, nie mogliśmy nie wierzyć, że wyrwie się przepaści! – och, gdyby obsunęli się w dół, nawet tego nie widzielibyśmy! wyrecytowała Dziewczyna; – tak, nawet jego rżenie zagłuszyłby wiatr! – ale nie spadli!! – wyraźnie już stał nieopodal, czuliśmy jego pot. Koń ze swoim podwójnym rydwanem z czterech kół; zobaczyłem, jak poobcieraną ma skórę, poraniony, nie ma też jednego oka. O, żaden woźnica, nie uratowałby Konia z wozem w takich warunkach! uspokoiło się trochę wokół; razem znaleźliśmy ścieżkę pewniejszą: poczułem dzikie zadowolenie nawet; że my teraz razem! wyjdziemy stąd, a niechby i na kraj świata! nie zginęliśmy przecież! jest tu Dziewczyna, uchował się Koń. Bezczelnie dużo tak wszystkiego tu mamy, że nie wiedzieć czego więcej! Odtąd i wiatry będą nie tak nachalne! i spadnie krzyna słońca na nas! Wyjdziemy razem na szczyt! wjedziemy!! I rzeczywiście, pokazało się trochę korzystniejsze widmo na niebie – – a tu ze swoim szczątkowym Zaprzęgiem stoi Koń Co Poradził Sobie; Uratował siebie i wóz, i w nas tę resztę! Ona go za szyję objąć chce! będę woźnicą! woła; on biegł tu do nas, mimo że nie mieścił się na ciasnej drodze! I wykrzykiwaliśmy różne takie, a on stał i tylko drżały mu nogi. A zwycięstwo pokazał światu, tak jakby było lekkie! Świat znowu był nasz i wielki, i jakby łatwy do zniesienia; jesteśmy razem, wdzięczność mamy taką, dla wszystkiego wdzięczność! – Hej, w ciemnej smudze – stoi szczyt! Pójdziemy tam jeszcze? – czemuż by nie! woła Dziewczyna; ale skąd taka nagła cisza? świat się nie skończył na nas przecież! jakbym dopiero teraz zauważył, po raz pierwszy zacząłem odczytywać prawdziwy obraz naszej sytuacji! nieciekawej! na ziemi niczyjej jesteśmy! To rubież przecież! czas gdy odstąpiła obrona, a nie napiera jeszcze nowy atak. Jak zająknięcie się w bitwie! Burza nam tylko przerwę zrobiła, i pomogła! – ... nie możemy iść w górę! odezwałem się w końcu, bezradnie. – ... musimy teraz być i tym drugim okiem dla Konia! w końcu to do nas on biegł tutaj! – o, tak, sprowadzimy go na dół! odezwała się Dziewczyna przytomnie, poparła mnie. 1995 Debiut Kolegom z klasy którzy pytają – a co ty właściwie robisz? Przemykali zwykle zalęknieni, spieszni, mało pewni swego. Nikt nie podejmował próby nawet, by się przekonać, upewnić, jaki smak ma ten dzień, a choćby woda z fontanny dzisiaj? garsteczka starczy na spróbowanie! Osobno każdy, wzajem siebie nie widzą, ni mnie, choć przy cembrowinie oparty stoję dobre już pięć minut; a strumień na pełną rozległość w górę rwie się, a ta chmara uwolniona, mknąca, już spadająca, jak liczna! wielokrotne daje ci zwierciadło obecności! więc może i ten dzień inny, nowy będzie, może i świat cały trochę?! zaspany tu przyszedłem, a jak rozpryśnięty strumień – staję się! przez moment go nie ma, a po chwili całą ogarnia rozległość przestrzeni! kto silne pragnienie ma – tuje wygasi, nasyci, ucząc się nazywać nawet to, o czym nie wiedział że jest, nawet nie pomyślał! przyszedłem i miałem odejść – teraz pobiegnę sprawdzać, czy to już rozmach mam, jak prawdziwa jest pewność miejsca tego, może i całego świata! intencję swoją chcę pokazać, i że umiem z nimi równać się! to szansa – – W takim stanie zacząłem kiedyś pisać wiersz, chciałem w nim zestawić ruch drążący, przestrzeń – wydał mi się tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki! – i spokojny obraz, który dotąd długo nosiłem w sobie: niechaj i on, to lustro dnia byłego – przetrwa na potem, poistnieje sobie inaczej; i niech tak zostanie! Gdzieś napisałem potem: „Żeby lepiej zrozumieć poezję, zacząłem sam pisać wiersze”; nie odwrócona to kolejność rzeczy lecz chciałem się dowiedzieć, jak wtedy jest, poczuć chwilę jego powstawania. A będąc u narodzin czegoś, poznam lepiej treść! I to był zapewne debiut, zapis pożądania tej której nie znasz – choćby i wiedzy; nawet nie domyślałem się wtedy, jak inaczej można ją zdobyć. A czyż początek zdarzony nie może być prawdziwszy od naoczności, choćbyś nie wiem jak dokładnie ją opisał! zacznij więc od tego, co cię spotkało tu – pokaż to, choćbyś jeszcze nie wiedział co i jak! nie wpadaj w koleiny cudze, a potem i w swoje własne, jeśli je wyciśniesz – choćby ci wmawiali, ile to „czarodziejstw słownych” użyłeś. Bo każda tromtadracja żywi się nadmiernym zapasem, ale tyle sensu w niej co nabzyczy owad. Ładnie brzmiące słowa, w ważności niedostałe – to ledwie ganeczek przed sienią do salonu! A wpuszczają tam, jak wszędzie, pospolici kuglarze; tobie iść tam nie wolno, naścierałbyś sobie język na darmo. Żeby było coś warte, wyważone, wytarowane dobrze być musi, a i wagę wytaruj przed każdym pomiarem! Tylu dzisiaj strzępi sobie język na powtórkach; lecz tobie niech najbardziej obce zerknięcie sprawdzianem będzie; ono ochrzci niestarte użyciem słowa – pochlebców zaś napełni zazdrością bądź podziwem. A w ogóle nie wiedziałem wtedy nic, lub niewiele. I choć coś udało się niespodziewanie, niedługo mi to łatwo szło, i na szczęście; piszesz? pisuję, ostatnio nawet debiutuję! odpowiadałem; wy coś ostatnio za dużo debiutujecie! zarzucano mi, z tego może być wiele zmian, za wiele! Zlecono mi właśnie, bym dla odmiany, rozpowiedział się trochę o sobie. Więc taki życioryspodanie skleciłem, zaniosłem to gdzie trzeba, a gdy oddać przyszło – gdzieś ja to tutaj miałem, na pewno! opowiadam im, kopii nawet dwie! a oryginał oczywiście w głowie noszę, na czysto, żeby mi kto nie pozmieniał, zależnie od sytuacji, rozumiecie! – – nic w pamięci nie miałem oczywiście, bo pamięć zawsze przychodzi potem, jak się już nic nie będzie mogło nadać do zmiany. Wtedy ja wyjdę z siebie, zarygluję szyfr dostępu do siebiewnętrza, albo i w ogóle go odrzucę, porządek w środku niech zostanie na długo sam, het aż po wszystkie końce świata! A pamięć, tak – ona sama do mnie przylgnie, kiedy już wszystko zatrzyma się na stałe. Kiedyś tak będzie, jeszcze nie dziś! zawsze myślałem, debiutując. Tak sobie Klaustrofobię kiedyś zapisałem; z pamięci prawie, choć przedtem nie pamiętałem; musiałem przecież z tego jakoś wyjść; wysiłek wyjścia zapisałem. Spróbujcie choć raz kiedy sami to zrobić, zrozumiecie, że raz zacząwszy ten mozół, musisz się dalej człowieku pchnąć sam, dalej i coraz dalej, aż na zewnątrz musisz wyjść! bo człowiek tam zasznurowany w środku – siedzi i oddech traci! Zadebiutowałem ja z tym; i nie tylko wtedy; parę razy bywało już, w różnych miejscach. W jednym to redaktor kiedyś tak dowcipnie napisał Debiut, w ramkach, albo Uwaga Debiut. Choć raczej bez uwagi to było; za to napisane zostało tuszem czerwonym, obwiedzione ramką. Wziąłem ja gazetę do ręki, patrzę, nazwisko takie jak moje, imię jak moje, no i tytuł zerżnięty ode mnie – ale tekst obcy, wcale po nie będę czytać! czy oni tak już zawsze będą robić ze mną to wszystko! oburzyłem się i zniechęcony gazetę odrzuciłem. A to byłem ja, najprawdziwszy ja, tylko kolor mi dodano bez sensu, z czarnego (bo: klaustrofobia!) na czerwone przerobiono; w „Życiu Literackim” to było, za W. Machejka. Gdy teraz to mówię, przypomina mi się, że z uwagą i rzetelnie zadebiutowałem i wcześniej kiedyś. W pięćdziesiątym trzecim albo drugim było, znalazłem się akurat daleko, w głębi lasu, ludzi żadnych, chodziłem tam i sam, wydało mi się pewnej chwili że – znalazłem już nowy, o wiele prawdziwszy świat, tam na miejscu; bo i nachodziłem się za tym sporo! Zupełnie mnie przestało obchodzić, w którą stronę dalej mam iść; zostaję tu, to najważniejsze! A był chyba czerwiec czy maj, słoneczny, zakwitający, wokół gwar ptaków łagodny, indywidualistów, żaden tam hałas; trochę pewnie i zwierzyny szarej, jakiś lis albo przynajmniej zając chował się wśród paproci i przypatrywał mi z ukrycia! jak ja tu się szybko uczę? a ile to dojrzeć jeszcze będę musiał, nim zacznę, choćby z nimi, rozmowy! może i zostałbym na tym dobrym miejscu, w spokoju; gdzie świat taki duży, tak niedostępny zwykle, bo mnie widać i przypisano światu leśnemu; a prawo wzajemności z nimi to ja już sobie wywalczę! z początku brak do pogadania kogoś trochę mnie smucił; ale nie za bardzo; namyślałem się długo nad czymś, aż odpowiedź przyszła, ani jednego z takich jak ja – doczekać się tam było nie sposób; trochę za osobno – – ale coś będę robić tutaj! najmę się – o! do składania metrów! dla chleba; tak myślałem; a metry stały tuż obok, równo napiłowane, drewno jeszcze nie suche, bo to wiosna, pora gorąca i krótko trwa, ale suszą się! nie – za ciężkie to byłoby dla mnie, może i za łatwe; gdybym tak miał zostać tu, to tylko żeby trwać dalej, pozachwycać się, poprzyjaźnić z wszystkimi, bez obowiązków! nie zapytałem tylko, czy las się ze mną zgodzi na tych samych warunkach gospodarzyć, bądź co bądź to gospodarz! Lecz i nie musiał się on dla mnie zbyt łaskawie aż wypowiadać zaraz – – bo gdy ja się tak rozmarzam, w nieobecność wchodzę, a tu nagle hyc, zajechała ciężarówka: bez żadnej drogi, sama dopchnęła się?! cisza, las dokoła pusty, a ona znikąd się wzięła, jest i stoi. Podchodzę, by człowieka witać, kierowcę znaczy się, nie – szofera, bo wtedy za takie słowo, raczej kapitalistyczne! mocno by się obraził. Ale za przeproszeniem szofer był szczerze zadowolony, że został bez drogi, sam, w dodatku chyba i ogłuszony poczuł się tak nagłą zmianą; więc natychmiast wyciągnął sobie przed oczy gazetę, głuchą namiastkę luksusu, w dodatku mamy papier. I na wszelki wypadek to nie wysiadł z szoferki; kto wie, jaki zwierz? to ja mu, czekaj pan, tu jest znacznie luźniej, proszę siadać! lasu starczy dla nas obu, a przecież upał i panu tam duszno; na trawę proszę! nie odpowiedział, nie zdziwił się; udał, że nie słyszy albo się wahał; niezadługo jednak i wytarabanił się z tej budy. Podniosłem gazetę, bo cisnął jaw bok, a teraz to ja sobie siedziałem na ziemi, czytałem, pasowało mi, stawałem się przez to jakby ważniejszy. – Możesz sobie zatrzymać, dużo tam nie wypatrzysz! stęknął leżący mruk. Przeleciałem jedną stronę, drugą, a tu widzę wiersz: w zwyczajnej gazecie, i to w lesie; patrzę głębiej, czytam, to coś znajomego. Słowa jakbym pamiętał i tytuł, podobne nawet do mojego nastroju teraz; ależ tak – zgadza się! – tutaj jest wiersz – e, panie! zrywam się i wołam do leżącego. Tu jest mój wiersz! – A nu i co, że wiersz znaczy się? ledwo podniósł głowę z tego trawiastego wyra; ale już czuł się dobrze, po swojemu; całkiem inaczej słowa mu się układały! – jak to co? tu jest mój wiersz, moje nazwisko! patrz pan, tu jest tytuł Młodość! – chiba trochi malujisz pan! jednak pan! pomyślałem, że za takie słowa już chętnie bym napisał i nowy wiersz, coś więcej! Las widać mi sprzyja! znalazłem tu miejsce, jestem wreszcie w wielkim świecie z tą Młodością! Więc na młodości to ja już się wówczas znałem. Nawet i długo potem, tak mi się przynajmniej zdawało. Aż dłuższa kapka czasu minęła; dziesięć, może ze dwadzieścia latek, zim; nie wypadało się już z młodością tylko afiszować. To ja zadebiutowałem, zdarzyło się, znajomością nowych reguł prozy. Wiersze już mi się przeżyły, a żeby mistrzostwem wykazać się w czymś nowym, najlepiej w czymś własnym, i to wyjątkowym! wystarczyło mi wynaleźć coś i wykazać innym, że ich to jest, jak również twoje! I tak to, jak ktoś w czymś zaczyna, musi się wykazać niekoniecznie praktyczną znajomością tego, lub w ogóle sztuką przewidywania – ale najlepiej samą teorią! Więc ja nie chciałem tylko „lepiej rozumieć poezji”, nie pisałem już wierszy, chciałem według sprawdzonej przez siebie metody powołać do istnienia gatunek nowy! nazwałem go jak zbiorowość przyrodniczą jaką jak las, „prozodiami”, a drzewa poszczególne z tego lasu zaprezentowałem. Pojedynczy składnik, czyli prozodium – słowem coś, co zasługuje na miejsce w rodzinie prozy. I musiała to być proza jak poezja rytmiczna, spisana z autentycznych zdarzeń, refleksji, nie wymyślona! tak postanowiłem. I posłano mnie z redakcji do zdjęcia i pierwsza większa porcja tego wyszła w pewnym wielkoformatowym dwutygodniku, na ostatniej, poczytnej stronie. Dodano grafiki specjalnie obstalowanej, która i mnie się podobała. Poszło do ludzi, a honorarium do mnie nie trafiło; przepili je w redakcji redaktorzy – ci co to niby odkryli mnie, że taki jest! no i szczęśliwi to są ludzie. Na mieście tymczasem zaczęto mówić, że bardzo to przyjemny debiut jest; więc musi być i dla mnie taki! A ja, choć wynalazca nowego (pod)gatunku, wiele nie nacieszyłem się; pani jedna zaraz, znana tłumaczka ale starsza, przysłała mi liścik, w nim mowa była o jednym z prozodiów (tak jest, przypadek prawidłowy!), że ona siedem razy je odczytywała sobie, po cichu i na głos, za każdym razem podobało się, ale co innego znaczyło niż przedtem; a to mnie już się nie spodobało; za różny ja okazywałem się przez tyle razy, w miarę przybliżania; przerobiłem to i powiadomiłem panią; to ona się obraziła, i nie wiem za co; ze względu na nią, pomyślałem, już bardziej opłacałoby mi się tamtego prozodium (Motto do Konia) i nie pisać? czy może zostać przy poezji? przecież to właśnie tam tak wiele było wolno! A później ukończone opowiadanie Koń, do którego było tamte Motto, to było moje, zdaje się, już najznaczniejsze z okresu średnio przeddebiutanckiego osiągnięcie. I tam znowu, w piśmie Życie Literackie, gdy je posłałem przez panią tłumacz, uważano mnie za nic, w odpowiedzi parę razy wypomniano, że nieomal wykoleiłem się – dziwne, że jeszcze przed postawieniem mnie na tory z powrotem, czyli przed nieumieszczeniem na łaniach. Za mało byłem dla nich godny widać, by się wykoleić tak ot, prosto z ich toru. Zostało: Niedodebiutant. W nie pierwszym takim, złym dla mnie okresie, okazało się, że znów muszę dorabiać, powiedzmy jako gwiazdor w naszej średnio już rozdebiutowanej telewizji. Opowiadanka moje zaś, uwiedzione i po błyskawicznej sławie porzucone – czekały na okazję wciąż debiutu. A taki najpierwszy, prawdziwy, to miałem ja u Wilhelma Macha, krytyka świetnego, świeckiego świętego, bo jeśliby doń przyrównać się ktoś chciał, choćby najbardziej retorycznie, spośród tzw. krytyków ery niedo lub post-krytycznej – to nie ma porównania! To ja wtedy od niego zacząłem realnie, z wiarą w siebie, istnieć. A miałem dwadzieścia lat – i odbyło się to w Nowej Kulturze, o zgrozo, gdzie zaniosłem pierwsze w życiu zapisane nie wiadomo czym pięć stron prozy, bo nie była to już poezja! Był ponury rok 1955, mnie do cna już znużyło życie nie całkiem studenckie na UW, po strajku głodowym, jednoosobowym, który urządziłem sobie w akademiku, w dwunastoosobowym za to pokoju; gdzie nie poparł mnie żaden! a ja, podłamany, musiałem wyciągnąć z tego wnioski w szpitalu, potem i wywalano mnie z rozpędu, z czego tam nie zdążyli wcześniej wywalić. W opowiadanku zaś napisałem donosik na ptaki, że śpiewają nie dość smutnie, i o ludziach w tramwaju też bo jakoś coś. Zmobilizowałem się, przepisałem to gdzieś na maszynie, dałem tytuł Czterdzieści pięć groszy, tyle akurat kosztował wtedy przejazd tramwajem, i zaniosłem; pan Wilk, w tydzień po przyniesieniu opowiadanka, wyszedł do mnie jak do starego znajomego, i rozmawialiśmy długo w jakimś przedpokoju. On tam szybciutko mówił, co w tym tekście jest, a czego nie ma jeszcze, wreszcie podał mi coś zapisanego własnoręcznie, żeby to zostało u mnie na zawsze, bo tak bym zapomniał. I przeczytałem to niedawno – wciąż się zgadza, całe jak proroctwo z Delf. Co miało się, co i potem stać ze mną może. A jak życiorys się zgadza, a przyszłość sprawdza, to człowiek może się i takim papierkiem pocieszyć, no nie? Pana Macha dawno już nie ma po tej stronie, ale jego słowo jest i się zgadza. Jak sobie chcę coś przypomnieć, to zaglądam do niego; jak się nie zgadza – to już tylko moja wina! Tak więc wydaje mi się że – warte były zachodu te moje debiuty niegdyś. Na dziś mam marzenia dwa. Ziszczalne – to, bym mógł na oczy, choć raz, jakimś cudem, zobaczyć ten najprawdziwszy początek, co mi się przydarzył w szkole, na ścianie głównego korytarza. Wydrukowano tam, czyjąś złotą rączką, tekst co się nazywał Przedwiośnie, i nie był od Żeromskiego, lecz o zwyczajnym przedwiośniu, dziwnej i wieszczącej porze. Wisiało to na oczach wszystkich, patrzcie, to tego co najsłabszy z polaka jest – już był! – a teraz wisi sobie jego, tak oni mnie zawiesili! zostałem, co tam dużo mówić, mistrzem nagle! Pogratulowali, że tak szybko ważny się stałem, prawie już jak dorosły! ach, gdybym to dziś przed oczy dostał, choć na chwilkę! a i drugie mam takie – to jest żeby powtórzył się czas, tak długi jaki był, kiedy pragnąłem mieć wreszcie, zobaczyć swoją pierwszą wydrukowaną książkę, po tym człowiek staje się rzeczywiście kimś nowym! a było tak jakbym się i nie stał, bo wtedy ludzie zauważali głównie, że zmienił się system, bo się zużył; zachorowałem groźnie, zostałem sam nie w lesie, i bez szofera. Za możliwy zaś debiut swój uważam dziś co może się odbyć za lat dziesięć, dwadzieścia, kiedy nas nie będzie – tekstem, do którego się akurat z różnych stron przykładam; tam słowa mają się kleić nieźle, choć i być twarde, wszystko jak już się dziś nie zdarza, i przytarte na skraju lekko, otrzebione na wietrze, ciche, jak drzewo może, nieskłonne do nadmiaru brzmienia, dla ziemi za lekkie by ważyć, nie wiem, czy by się dało to wszystko wyrysować na papierze nie jak pewien adiunkt, dziś postdocent, co nie rozumiał słów długich, albo nawet i krótkich, na tchu szeptanych; ten (post)(niedo)docent już i profesorem jest ale lubię ja się do skłonności różnych przyznać, także do za długich zdań; a was proszę, o Piśmienni, zgódźcie się – niech za obelgę główną kiedyś będzie – niedo(pojęcie) czegoś, co mimo rozumu pojąć da się. Bo wiedza długo i szeroko wędruje tak sobie. A ów niedo – nawet się i potocznych rzeczy nie tknie – żadna dlań równoległość podobieństw głowy nie zawraca, ni zdarzony kiedyś rytm – – z życia co możliwe chciałby, jak najwięcej! z pewności siebie bukiecik całe życie składa; a powód do równowagi, do dumy gdzie? czterdzieści pięć groszy dal – więc i należna! a chwila jedna druga mija, a chwila wieczna! ile w niej zaznać, odczytać zdoła? więc i wy, niewierzący wciąż, podajcie sobie tę możliwość – z mozołem ciężkim, dla innych i dla siebie porwijcie się i na niezrozumiałość moją, też swoją, zapłaćcie należne, i od siebie jeszcze! A ty, co tu leżysz, karto pusta lub na wpół zapisana, pomóż im, jedyna bezczelnie wymiętoszona przez hjuleta deskdżeta, zanim się prześlizgniesz – o, powiedz, jak dalej ma być to? jak iść? w rozmachu cudzym, bezczelnym? czy na jeden krok choćby się zatrzymać! jak zaczepiony w Chmurze? a to ja już sobie – – – co z tobą, piszesz? pisujesz? – ład wprowadzam, na pokiereszowanym śniegu. 1979, 97 Uczucie Przyszedł, skoczył po kamieniach w górę, stal patrzył podszedł do szczeliny, wody z dłoni popił, przymierza się na boki w dół ku Górze, spojrzeniem się zamachnął za nią hen, niedaleko we mgle, wszystko i tak gdzieś się kończy; albo i nie, zdjął sweter, odłożył, chyba tu zostanie, spojrzeniem do skały poprzymierzał się jednej drugiej, słońce sponad mgły przebiło się zostaje, to i on zaczeka, jeszcze raz tej wody z pędu nabrał, szybka jaka, bardzo się chce, jeszcze poprzygląda się podnosząc do ust, do pełnej swej wysokości, ciurkiem leniwym po drodze wypuszcza trochę, i nie ma już takiego pędu teraz w dół, nie dzika; kto tu naprawdę dziki, niedopasowany kto, kto wszystkiego nie zna, nie rozumie nic; siadł ale kamień zimny wilgotny, byłoby już gdzie i pójść, jak w górę niektórzy, a inni na dół spadają leniwie, tłoczą się, nie dla mnie tłum ni taka droga; na boki: jest tylko jedna odnoga; za ciasna, odejdzie stąd, a tam niżej jeden siedzi już, teraz ich dwóch, ręką po sweter, odejdzie odstępuje tyłem, bez widoku jakżeż tak, woda wciąż jednak pada, będzie padać! aż w gardle się coś zaparło, odchrząknął, sam chciałby do towarzystwa coś, no dźwięk, chlegotanie czyste 12. 5. 96 Fikcja Na dworze mróz, wiatr siecze w oczy, a w tramwaju, pustym bo święta, a i panuje grypa, młody po drugiej stronie siedzi, i jak to oni, bez czapki oczywiście; po chwili wstaje, podchodzi do mnie, coś mamrocze, ki diabeł, myślę, biletu chce? – ... głbym... cośś-pyytać? Ależ proszę! o ulicę mu chodzi, Holumen? tak, o Wolumen, jasne! ja też tam wysiadam, mówię, wskazuję miejsce przed sobą, niech siądzie na oku, to go wysadzę. Siadł, przez szybę wypatruje pilnie mego odbicia, czy nie wysiadam, bo kto wie, czy aby już na pewno go nie zapomnę? Mogłem przecież zapewnić o tym, że na pewno, ale od razu zamilkliśmy obaj, teraz nawet opór czuję do zaczynania znów – odbijemy to na wychodnem! Lecz nie odbiliśmy sobie i wówczas – on bez powodu zaczął jąkać się, pan nie wie, spytał, to t-tam sprze-edają ten kt-t-troniczny sze-ęt? Ależ cała ulica pełna tego! odpowiedziałem i wskazałem mu dwie drogi dojścia, z lewej na wprost, a z prawej po asfalcie ale dalej. Ja bym poszedł tą z lewej, powiedziałem. A on, gdy tylko oddalił się z dziesięć metrów, poszedł taż prawej. Dochodzę do przystanku, tu zaraz: – Przepraszam, a która godzina? to starsza, okutana w chustę kobieta się ^ pyta; przyglądam się jej, widzę, że jest mocno starsza – mimo to wyprawia się za miasto w taki mróz? Czekaliśmy wśród wielu, ja pozerkując na rozkład zacząłem do siebie mówić głośno, ... dzieścia sześć będzie, za kwadrans dopiero! A ona słuchała, przyglądała mi się coraz uważniej. Za kilka minut podjechał pusty 110, też w kierunku lasu, i odjechał bez nas, na przystanku i tym wygwizdowie zostaliśmy już tylko ona, chowająca się za słupem od wiatru, i ja. Wsiedliśmy potem do tego… dzieścia sześć, bo rzeczywiście przyjechało. Ona nie wysiadła jednak na tym przystanku, co na żądanie, tylko ja sam. Poszedłem prosto w głąb lasu, a ona, pomyślałem, na pewno trochę dalej stąd mieszka. I wspomniałem ją jeszcze parę razy, jakby szukając rady, nie pamiętam w jakiej sprawie. Sam kierunek marszu był dla mnie ważny najbardziej, w ten mroźny świąteczny ranek. Lecz i o chłopaku skromnym, prawie zalęknionym, narażającym zatoki na przeziębienie, myślałem, że mocno go potem będzie boleć głowa; i czemu to akurat dzisiaj poważył się na ucieczkę w elektroniczny świat? dla odmiany? po okazyjny sprzęt? Także i o paru innych takich osobach wspominało mi się, co to nie mogli nigdzie już od siebie uciec, w chorobie zostali, czy gdzieś po drodze, do lasu nie zdołali się dostać, a przecież tu spokojniej, słabszy wieje wiatr; i o takich, którzy w ogóle znikąd już się nie wyrywali, zaufali najbliższym, by przy nich trwać; zostają w ulubionym niegdyś miejscu, bo tam przyjemnego niegdyś coś zdarzyło się, za długo być może trwają i bez nadziei, że uda im się obronić jakąś resztkę lepszego czasu, albo i godności własnej, która też czasem zdarzy się że jest, kiedy jej nie zranią bezinteresowni zdziercy naszej uwagi. Chodziłem po lesie i też – długo nie mogłem trafić w miejsce, gdzie bym się mógł zatrzymać. Owszem, zdarzało się, że chciałem już wrócić. Ale przecież nie po to szedłem tu – ku kolistości płynnej, obrotowej, ku stabilizacji pór corocznej. Nic tak nie tamuje zbyt długiego niepokoju, jak taka nagła chętka – by wreszcie naraz ze wszystkim sobie poradzić! Jak zamiar, coraz pewniejszy w miarę wędrowania, by zostać tu dłużej, nigdzie więcej bowiem nie da się już wrócić! I czułem się tak, jakbym stracił pamięć dawnego siebie, nawet i całą pamięć, żadna dawna ścieżka we mnie nie została, więc jakbym nie miał na czym już polegać. Powinienem powspinać się w górę gdzieś, od zamiarów naiwnych do coraz pewniejszych, tak przynajmniej było kiedyś; szedłem sobie – naraz z takim przekonaniem, że dobrze chociaż tu jest! bo może i nie kończy się to nigdy? Człowiek jest owszem, gotów na wszystko się porwać, ale trzeba wpierw się oderwać od jakiegoś miejsca; na szczęście tu, w lesie, jest inne miejsce! Przychodzisz, pielgrzymujesz, by dostąpić go jak zaszczytu, dorwać się do względnego spokoju, pewności siebie nawet, większej niż tam gdzie co masz. I zdobywasz się na to wszystko w drodze wyjątkowej łaski – co zwyczajny wieśniak ma na stałe przecież, od urodzenia: poczucie siebie i równowagę sił! kiedy rano wyjdzie sobie na dwór, rozprostuje ramiona, i beknie, iżby się mu lepiej trawiło śniadanie; – zdobycze często okazują się pozorne! pomyślałem; to prawda! czasem i świat z posad nie jeden raz rusza, a tak naprawdę nigdzie jeszcze dotąd nie doszedł! brakuje mu po temu – czego, no? Jakiegoś szczegółu? chodzę już sobie długo, sam, może i się pogubiłem, drogi na powrót nie zachowałem; straciłem piękne ścieżki dawno, i pamięć; nie zdobyłem dotąd, nawet tu, trwałej równowagi! chyba tylko głupstwa udawały mi się czasem, szczegóły; a nie zdobyłem zrozumienia – ani? zaufałem – za wiele, od początku wszystkiemu; uwierzyłem niepewnym, najprostszym istotom, nawet i porostom, które tu się pienią obficie, powypychały się z ziemi samodzielnie, rozumu nie mają; ale ten zmysł chociaż, żeby się pokazać, tak! idę dalej i oglądam, a jakbym słyszał to jedno, to samo zapewnienie, ono jak zdziwienie moje własne, nieme – – że jest niemożliwe dla kogoś usłyszeć coś, co nie miało przedtem miejsca w jego wyobraźni! więc nie jest w nim zapisane; i że mojej pamięci nawet też nie ma, bo nie pobudziła dotąd nigdy innej, cudzej; więc i samemu nie mam do czego wracać; a co dopiero ma powiedzieć ktoś, kto pierwszy raz wybrał się dzisiaj w drogę? Nie mogłem ja odnaleźć się tutaj, na zbyt wiele rzeczy brakowało odpowiedzi; i żadnej nadziei teraz, skrytej w kimś albo w pamięci zbiorowej czy potomnej – – Nąjwątlejszy dowód, że coś naprawdę jest, stało się albo stanie – może przyjść jedynie z przyszłości – – a kto siłą woli, chceniem, pragnie stworzyć taki dowód, wybija go na powierzchnię spraw widzialnych – to i jemu może się udać coś przypadkiem, jak bywa w naturze, ot, wychyleniem się z cienia może spełnić się coś, zarysować na znanym już tle; ale to tylko czasem! tak, wiem, takie mogło być i moje Wielkie Miasto, kataklizmem przypadkowości zatopione; gdybyż tylko zechciało się wyłonić na widzialność jako większe, wdzięczniejsze od wszystkich poznanych, silnie upragnione! gdybyż ono dostało prawo do wyjścia na jaw! a światło ci bucha w oczy, no i wszystkim naraz – od jego niebywałego Pojawienia się! ja zaś miast zabiegać, szukać, sprawdzać, bezproduktywnie wyczekiwać sprzyjającego powiewu Wiatru – patrzcie, ono samo Wyłoniło się!! Przez tak długie lata trwać w opuszczeniu, a nie zetleć do końca! znaleźć w sobie tyle sił, do ostatniej chwili – byle w glebę nie wsiąknąć, z żadną burzą ni deszczem, usłużnie! Przecież i wypadłem, to jasne, z plecionki powtórek utkanej; z corocznego rytmu, z towarzystwa sobą tylko zainteresowanych – dla skrytej nadziei, by dać najpewniejszy dowód! by silą woli, może i lżejszym chceniem, stworzyć upragniony obraz, na widzialność wybić się; a tak właśnie spełnia się wychynięcie z cienia. Gdzie rano byłem dzisiaj? gdzie jestem teraz? przedmiotów ni pomieszczeń, które opuściłem, nawet i przestrzeni tutejszych pamięcią już nie poznaję; może aż za daleko rzuciło mnie? Pozbawiony nieomal czucia z zimna, a i zdolności trafiania w znane miejsca – zawiesiłem się, chyba między zamiarem pójścia na wprost a odchyleniem w byle szczegół, przyzwyczajenie – – jak tamten Chłopiec podobnie, jak owa Staruszka? A przecież myśl mam jeszcze wolną, do rewizji zdolną, wszędzie gdziekolwiek zostaję! Pomyślałem, że wciąż mogę jeszcze oddalać się, z tego miejsca skąd wyszedłem, i od poziomu Najogólniejszego, jak od Najczarniejszej Dziury centrum, przez człony materii brnąc dalej, od przyzwyczajeń które niby to nas łączą – do cech własnych, może wyjątkowych, na nich wszakże jeszcze można polegać. Zważywszy na fakt, dziwny moim zdaniem, że niektórzy już od momentu przyjścia na świat mają dość podobne cechy, wybiorę tu egzemplarz czysty, niedoprawiony właściwościami; nieźle mi się wpierw przyjdzie napocić, by już od początku rozwinąć coś podług własnej potrzeby, i wyrobić odruch, który to ochrom; ustalić też muszę ścisły związek myśli i ruchu, oraz myśli z resztą świata, by każdy drobiazg z wszystkim się łączył ... choć kiedyś myśl ustaje, zostajesz zaliczony jak popadnie, nawet do najbardziej obcej sobie grupy; – musisz przecież należeć gdzieś! wciąż każą. Żyje się bez gwarancji powrotu, nawet tam gdzie byłeś, już nie dostaniesz się! jedynie podobni sobie wzajem, z grupy stałej, ci ważni są! ich sprawiedliwość nie ominie, choćby o żaden idealny kształt się nie starali; oni i ciebie będą mieli jak na własność. Kiedyś, może na początku, mogło być tak, że wszystko stanęło naprzeciw dojmującemu uczuciu nudy, i przeważyła niepohamowana chęć doznania przerwy! więc wszyscy się na nią zgodzili ale został gdzieś – cel do wzięcia! kiedy ktoś daje ci połowę czegoś, co znaczy że przejmuje władzę; ustanawia prawo; wobec niego poddaństwo musi być! jakiegoś tam dzikusa, poganina, należy oświecać, żeby się dostosował, władza jak już chce to potrafi odmienić każdego! by nie był pożyteczny wyłącznie dla czegoś tam! lecz ogólnie, dla nas; ja jestem człowiek wyglądający przez okno, oczekiwacz niespodzianek; z tej pozycji rychło zostaje się przyłączonym do grupy siłą; przecież samego tak naprawdę – nie ma cię! a że często wyglądałeś przez okno, może i coś zobaczyłeś! wypadaj teraz z roli tej, szybko i dobrowolnie! nawet z lóż dobrze opłaconych gapie łatwo status swój tracą, mogli zbyt bezinteresownie patrzeć! i loże szybko pustoszeją; więc i ty nie otwieraj drzwi nikomu – za dużo nawyglądałeś się przez okno! – – wyszedłem z bierności dzisiaj, wciąż nie ma mnie! tylko że siłą zostałem przyłączony do większej siły, nie wiem jakiej; a wyruszałem rano dobrowolnie, z dobrze zagrzanego miejsca! teraz jedynie bunt mi umożliwi, by wszystko to przeżyć, przezwyciężyć, wrócić do Krainy Tutaj; przeoranej okopami bitew! wyczekiwanie jest na nic; jednej piędzi ziemi nikt darmo nie da! jeśli walkę przetrwasz, nie zużyjesz się – – a wszystko dookoła powie ci – nie potwierdzamy zwycięstwa, nadal nie ma cię! nawet własne twoje zdanie, jeśli je miałeś, zniknęło gdzieś, nikt go nie potwierdzi! Na świecie już tak jest, wszystko dziś zajęte, cudze! – a czyż nie jestem minimalną choćby cząstką czegoś – takiego jak Ziemia? wypadłem z rytmów, owszem, ale biegiem od bardzo dawna, w ruchu linearnym wpierw, jak po ogień zdążałem dla tych, co o nim nawet nie słyszeli! okazało się potem ważne co innego; owszem, ważny jest bieg, lecz tylko jak po spirali; a ja wynaturzyłem się: i światu zwierzęcemu, bo oddzieliłem się od nich, dalekich krewnych; teraz już mam naprzeciw cały rodzaj żywych! lecz nie zapominam o wyzwaniu! najważniejsze, to by granice przekroczyć; świadkiem być! umieć choćby i nie istnieć, tak długo jak potrzeba; i czuć się odpowiedzialnym za to, czego wciąż tu ma! – ciąży ci nasze towarzystwo! oskarżają; – i owszem, potrzebuję raczej uwagi dla wszystkiego, co się obok przetoczyć może, jak burza! Dawno już powinienem zostawić ich bez ociągania; ale wyszedłem w imię celu, który miał być nasz, wspólny od początku! Sam staję się coraz słabszy, siłą tycią ledwie dysponuję pozbawiony wpływu na zbiorowość – ich właśnie! jak puszek śniegu, który jednak ważną ma świadomość! przecież i ci, chorobą zatrzymani, wycieńczeni w drodze, którzy do tramwajów pustych uciekli dziś, by wiatr im oczu nie wypalił! przecież tacy i wielu innych – są puchem tej zimy! i zostaną! i mieszkańcami będą na zawsze mojej fikcji; zawstydzeni, okaleczeni od upadków; onieśmieleni – ale się podnoszą! choć bez świadomości tu szli, nie bacząc, czy w ogóle istnieje cudza świadomość, taka co nie przerwie ich trwania, i ratuje i łączy! Zaznali drogi już, i niemożliwości; zawierzyli jedynej władzy, jaka dostępna, pewni raczej tej niepewności samych siebie, a twardość za plecami jedynie czując, nie zapomnieli o najważniejszym – naprzód ruszyć! naśladownictwem się brzydząc, a tam gdzie puste miejsce to niech pustym być przestanie, o pomoc nie pora już krzyczeć teraz, bo tylko wybuch śmiechu wywoła! więc ślepy los odrzućcie, kto chce to i może! niech każdy choć jak najciszej zaskrzeczy, albo i zawyje po staremu, no, pieśń! 1990, 96 Człowiek Ale parłem przez tłum, szedłem, mozolnie przeciskałem się, odbijany napierałem, szturmowałem. Aż do przyjaciela dotarłem, porozmawialiśmy sobie, ciekawie, z wnikliwością należytą. Tak jak się spodziewałem, pomógł mi. Przychodzili tam i inni, znajomi, nieznajomi; po tej wizycie byłem w wielu jeszcze miejscach, różni donosili coś o sobie, innych, człowiek dowiadywał się jak na wszystkie strony można sprawę ponawyobracać, a co zapomniane i zlekceważone nie staje się ważne, wczoraj, teraz i nigdy, drugi z trzecim i dziesiątym o jednym i tym samym zwykle opowiadali przepowiadali, ja słuchałem, ja byłem po drugiej strome rampy. Mimo to, rozchodząc się, nieznani sobie przedtem słuchacze oraz przepowiadacze powtarzali jak swoje co trafniejsze kawałki, tak po zejściu ze sceny aktorzy uwalniają się od słów i ciężaru gestów, wyimaginowanych zdarzeń, strzępami obdzielają dodatkowych widzów; my wszyscy też sobie coś rozpowiadaliśmy, dodając po drodze ważnych usprawiedliwień, pożądanych dla siebie znaczeń. No i dobrze już, to jest za nami! karciliśmy spojrzeniem innych, sobie dodając otuchy. Aż świadomi, że zużyliśmy dość czasu na głupstwa, jak członkowie rodziny wyczerpani długim pożegnaniem, nazbyt ciepłym i wylewnym, uciekaliśmy każdy na swoją ulicę, jedną tylko mając troskę – byle choć przed samym sobą zdusić ów ton histerycznego entuzjazmu, a przez to i wzgardy, że się w nim tak długo zostawało! Wszystko to na nic! na nic, powtarzałem sobie. Że ktoś wstępuje na miejsce, z którego odchodzi inny, też na jakiś nowo powstały urząd, bo stamtąd trzeciego zdjęto! a cóż obchodzi mnie to! gość, który w ogóle nie powinien być nigdzie, w przydrożnym barze najwyżej albo rowie – na kilka ważnych miejsc mierzy się naraz, entuzjazmuje, podbija bębenek, by wiedzieli wszyscy, że on tyle jeszcze może! To wiek powtórek i bez zdarzeń czas, nikt nie porywa się na czyn zmieniający spraw skalę – a jak na nowe miejsce gdzie przyjdzie, to zaczyna od rozgłaszania, że tam już nic prawie nie jest możliwe! działacze. Pożegnałem znajomych, nieznajomych, mniej wylewnie od innych, lecz też życzyłem im pomyślności. Bóg raczy wiedzieć, kto w nowym nadaniu lepiej się spełni? lecz czy akurat tego im należało życzyć? przemyśleć od początku. Do pustego mieszkania wszedłem, wgłębiłem się w fotel, który i beze mnie, żywego klasyka już udaje, miałem ochotę wejść w rolę sędziego, zaraz, tej nocy, w rolę bezstronnego świadka, i zacząć na zadany temat – wynurzenia własne przynajmniej – – ale spłoszył mnie twardy spokój tego mebla, on olimpijczyk niby, stoi, miejsca trzyma się pewnie, nogami aż czterema swoją obecność akcentuje słusznie, słuszniej już nie można; a że myśli nie wypowiada żadnej, z hierarchią się nie liczy, wszak on każdemu godnie służyć może, i sobie jeszcze bardziej! od dawna już nużyła mnie ta sytuacja – że w świecie hałasu i przypadku cierpliwość i rozwaga spadły na nice, ja, nawet we własnym domu nie znajduję spokoju, nikt, choćby głęboka i kojąca cisza mi nie przytaknie; żebym tak nic zarysować sobie nie mógł! albo i potwierdzić jakiś domysł, plan; postawienie nowego kroku i tu już zaczyna ode mnie wymagać, bym się jeszcze czymś, dodatkowo zachęcił! więc jak mam choćby głos wydać z siebie, albo za siebie, co przydatny i dla innych być może? a kto szepnie mi, zrób to wreszcie, zrób – bo od kiedyś przecież musi być lepiej! A skoro nie mogę zrobić nic, czyż nie jest słuszne rzeczywiście godzić się z tamtymi, co byle głupstwo przepowiada ją jak wieszczbę, powiedzieć, tak, chcesz tego, zasłużyłeś na to! a później niech się okaże co chce! A jak się przypadkowo coś uda, ty pierwszy mu przyświadczysz, ach, jak dobrze chciałeś brachu, i miałeś rację! tak, teraz to już czas jest nasz, to znaczy twój! za długo czekaliśmy! A co od dawna wyszukiwałem gdzieś, po wielokroć sprawdzałem, i jak powinno być – odsunąć na daleki plan, ten znów pomijany, aż do odmętów zdarzeń z przedzastanowienia! Ich powrót – kiedy? a po co myśleć o powrocie! Mógłby to sprawić tylko ogólny, jakiś historyczny wir, niezauważalny z początku nikomu, aż poniesie wszystkich, to i nas, bez woli naszej, wtedy już po co? Na powierzchnię zdarzeń i tak wysuną się jednostki wybitne, samodzielne na tyle, żeby z miejsca, od startu naprzód iść jak na spacer, każde zdobyte pole zamieniając na lepsze, wszystkim będzie tak dobrze! Więc po co troszczyć się, skoro coś niespodzianie dla wszystkich zdarzyć się może! posiedzieć tak w fotelu, wywnioskować rzecz arcysłuszną, zmarszczyć poważnie czoło, pewnym już będąc, że również ja, nie tylko jakiś Mistrz, potrafię bez wahania wypowiedzieć coś, co faktem naraz się staje, albo zdarzeniem ważnym choćby jutro! I tak odtąd wszystko inaczej zacznie się dziać, za słowem posypią się czyny – – no, ale po co im wtedy ja, po co ja ludziom, kiedy się sami uczynnią? Pytanko w martwo stojącym powietrzu pokoju zawachlowało się, łaskawie znikło nawet, nastąpiła głucha noc, umysł dawno chciał się pozbyć tej gorączki dziennej, przejść w hibernację; oby już ustała ta porywczość wszelka, co rozgrzanym główkom towarzyszy. Dobrze, niech tam będzie co chce, a ja się postaram przede wszystkim uspokoić! przy czym zostanę? co mi w pamięć zapaść może, gdy wchodzę w sen? z czymś przecież muszę tam wejść! kiedy będę nieprzytomnie uśpiony, niech pod mą nieobecność chociaż ukryty sens wartuje, wspiera i mnie osłania, do powrotu na jawę! Zatem zmorzyć mnie może tylko taki sen, co utrzyma straż przy mej niezależności, słuszności... zgasiłem telewizor, nie czuję już rozpędu żadnego pustego entuzjazmu, poczułem nawet przypływ sił, jakbym miał jeszcze teraz przyjąć wizyty tych wszystkich, co tam żądali nachalnie potwierdzenia swoich racji! mógłbym im wybić ze łbów wszelką pewność! jeśli jaki błąd, to zaraz go wytknąć! sens bycia kimś na stałe, kimś niepowtarzalnym, wytłumaczyć, z trwałą motywacją oczywiście, dla takiego jak ja planuję – czynu! A obroni się wtedy! tak, teraz widzę, ile tam rozmów było niepotrzebnych! – – a jestem tu właściwie sam, zająć się nie mam czym; w bibliotece obok – mam wiele słusznych całkiem tekstów też, ale jakbym wyczerpała się siła użytej tam motywacji; więc i biblioteka stała się dla mnie pusta – a zapełnić jej od nowa niczym nie potrafię! mogę oczywiście wyrzucać sobie, że kiedyś jak to czytałem, nie zdobyłem się na penetrację treści tak przenikliwą, ani na sprawczość, by przywołać inny możliwy świat; teraz gdy aż zasycha mi w gardle od różnych, pogrzebanych myśli, i na powtórki nie mam ochoty, jednak należałoby mieć coś do przejrzenia raz jeszcze... usnąłem wreszcie; tak niemal po każdym dniu padam ze zmęczenia, szukając jednej wspólnej rady na wszystko, dla wszystkich! zacząłem nerwowo pochrapywać, organizm widać sam podjął zadanie naprawienia coś we mnie, gdy mu nie przeszkadzam; potrafi być niezłym majsterklepką! A ja nie dogadzałem mu zanadto w ostatnich dniach, chronicznie mi już brakuje nowych możliwości. Dowiedziałem się we śnie, że to co dzieje się teraz, jest nieprawne, trzeba to zatrzymać i co najmniej przełożyć na inny czas, choć to zadanie ważne, ale sam wszystkiemu rady nie dam! to, na co wiecznie czekam i nie nadchodzi, nie jest widocznie czymś co potrafi wynaleźć sobie kształt i wyraz, dlatego i przebija się do świadomości szerszej, z tej czy tamtej strony; wiem, nic nie pomaga mu, możliwość nie wypowiedziana marnuje się, choć i nie może zniknąć! O trzeciej zbudził mnie silny ból głowy, troszczyłem się o coś nadmiernie widać, pewnie i przeraziłem się, że nie wytrwam sam wobec naporu tych wszystkich, którzy istnienia tak cennych szans nie dostrzegają. Ale przetrzymałem; udręczył jednak mnie ów sen, po obudzeniu zostawiając uczucie zmęczenia, bez słuszności. Lecz przekonanie jakieś zostało; mógłbym je wyrazić tak, że co przychodzi samo, jakby znikąd – potrafi wywołać w głowie koszmar zbyt wielki! A czy sam nie dałem temu przyczyny? nie znużył mnie przecież dzień tak bardzo, noc raczej, dziwny domysł – jakoby coś z daleka, z zewnątrz wdarło się w podświadomość, jakby było częścią władzy nade mną – to sprawiło, że i teraz czuję, jakbym zależał głównie od niego: bardziej jeszcze niż od czegoś tu na jawie, od braku tego prawdziwego życia być może, do którego wszyscy tęsknimy... A że za dnia nie mogę doznać świadomości tak jasnej, jedynie poczucie braku, tam w ciemni nie mogę nawet przed nią się skryć, we śnie nie mogę sam wejść w jakiś stan zdecydowany i nieodwracalny, w którym mógłbym zadziałać; tak od wielu już dni, może lat, żaden cel mój nie został osiągnięty, a życie, nawet z tą swoją pospolitą, anonimową wzajemnością świadczeń – przestało już wykazywać mi swoją przychylność, choćby i jak najdelikatniej zaznaczoną, jak bywało kiedyś; być może ono nie ma zamiaru już wspierać mnie, odkąd samo przestało żywić się mną ja nie czerpię z niego wiele, więc i ono nic zgoła; i żadna ze stron nie pyta o uzasadnienie, tak może jest słusznie! po co udawać, że się jest obrażonym, kiedy żaden wspólny front, zbliżony rytm, tak lekceważony przez ślepo stojących z boku – i mnie się już nie objawia! Godziny pędzą gdzieś nieprzerwanie; życie trwa, a człowiek nie czuje nic, i nawet nie potrafi niczym potwierdzić, że żyje; mój zegar ścienny też tyka wciąż, niemal pędzi w porywach do swojej zerowej godziny – wygląda, że on jeden tu żywy jeszcze, bo się nie zatrzymał; moje myśli zatkały się wszystkie, wejścia ni wyjścia im nie ma, a to co jutro, pojutrze dziać się będzie na ulicy, też widzę jako bez sensu, nie wiadomo kiedy naprawdę zdarzy się do innego zaczęcia powód; strumyk tylko kierunek swój ma... wstałem, właściwie to zwlokłem się, zwaliłem książki ze stołu, nagromadziły się tam przez tygodnie w cichej nadziei na porządkujące kiedyś potraktowanie; dziś do wielu rzeczy w duchu się przyznałem, nie zrobiłem nic, by mieć ufność w sens pracy, by uwierzyć zmysłom, a i powtórki jakiś miały smak, odnowić kontakt z czym – ze światem? człowiek już niczemu nie wierzy! nic nie zmierza donikąd, samo przez się z miejsca nie ruszy, zostaliśmy ach, szkaradnie jak, przez resztę opuszczeni! jedynie wyładowania fałszywego entuzjazmu następują regularnie, same przez się; urwać by się stąd jak najprędzej! więc – nie moc i ze sobą zrobić nic?! poza stwierdzeniem, że tak jest, niczego?! a jeśli, choć na moment, uświadomić sobie tę, no, niejaką swobodę własną – – to wtedy nawet i u kresu sił – niczego nie łakniesz tak jak mgnienia, chwilki jedynej: Równowagi! 2 Podszedł i się pyta, czy może przysiąść się do mnie. Ale siadł nie naprzeciw, a tu obok, w miejscu gdzie go mniej widać! taki skromny, choć może i grzeczny! zerkam więc na niego, pozerkuję, czemu nie? pewnie egotyk jaki; ale oczka to uważne ma i w odpowiedzi na moje zerknięcia też potrafi wścibić się spojrzeniem świdrującym we mnie i mnie przetrzymać; to niby bardzo łagodne było na początku to przylgnięcie – a może on szuka i trwałego oparcia, boja wiem? Ale wpływom to chyba też łatwo się nie podda, o nie! ciekawe spod jakiego on znaku? kości policzkowe wystające ma, ze Wschodu musi być gość! i o konwenanse się troszczy o tyle o ile; o – poprosił o sól! tymczasem wysunięta do przodu szczęka sugeruje mi upór; ten facet na swoim stawia zwykle, i potrafi nieobliczalny być! a jako wróg – niebezpieczny! Ale na wroga teraz mi nie wygląda; podrywać chyba będzie – no tak!! A mówiono, że na koncercie wczoraj łezkę sobie puścił, i to parę razy, uczuć nie chowa, taki wraźliwiec! i nie krępuje się, no, na pewno to Egotyk! 3 nie czekał na nic Ale po niewiadomej chwili, kiedy niezgodą na to co jest – znużył się, pewny że nic nowego już wymyślić się nie da, oparł się wrażeniu, mrzonce – nawet i z decyzją niezostawiania niczego po sobie w tak bałaganiarskim stanie, lecz gdy stanął w miejscu Naprzeciw niej świadom, że go już nic nie szarpnie w niczyją stronę, trwał długo w nasilającym się, zbyt intensywnym jeszcze wyczekiwaniu wciąż jak w ciemni przedłuża się coś, niby lekko snuje się samo, co się zbliża nieuniknienie do zaczęcia ruchu, tak i tu, nie wiedzieć czemu – cóż, teraz już chyba jak najbardziej wolny jestem! pomyślało mu się, raczej głupio; a smuga niewiadomego koloru, prąca na niego z niewidzialności wprost zbliżała się, tężała, również i jako dźwięk może – – donosiła że zaczął się teraz być może jeden z najwyraźniej odczutych dni, że przetrwa go o własnych siłach, jak tylko postanowienie bywa silne – więc może i szczęśliwy już jestem? zdało mu się; – a czy pamiętam, kiedy szczęście takie miałem? nie, dostaję to dopiero teraz! – – myślał, wstał, podszedł do jej stołu, jak anonimowym wsparciem, mdłą nadzieją utwierdzony, że przecież może to wszystko mieć, choćby i teraz, tak wyraźnie! choć kiedyś to bywało ale teraz... nie, nie musi już być sam, mógłby przecież utrzymać jak nąjrzetelniejszą postawę obrony przed światem! choć tu nawet go nie atakują! mógłby więc uchronić i dla siebie tę możliwość, i przy niej zostać! tak uznawszy ciekawość, własną, za ważniejszą niż przychylność cudza, prostą ciekawość, jak tętni choćby to cudze anonimowe ciało, i ta fizyczność sama, która wie niemało o sobie, a teraz wprost zdobywa nad nim przewagę – i nad mądrością słowną, i zdolnością, która milczeniem wiele zyskuje! – tak, od nowa ona wzbudza ciekawość we mnie! tyle się zmieniło od wczorajszej nocy! człowiek przecież taki nie był! teraz dla ciekawości – jak można coś, kiedy nie boję się niczego stracić – – dowiedzieć się szedł, ale i odkuśtykał już raz to od niej, noga jak na złość mu zdrętwiała, lecz nie czekał dłużej, na łaskę jej albo potwierdzenie, i żeby nie wrócić, bo nikt bezkarnie żadnego momentu cofnąć nie może! wszyscy zaś patrzą tak, a bo się dotąd nikt na żaden ruch tu nie potrafił zdobyć – wiedzieliśmy od początku, że się nie uda! teraz myślą, powiedzą potem; – widzieliśmy to z opuszczonych powiek jej, jak podchodził! Miała już wstawać, a zatrzymała się, uśmiechnęła do niego, jak odmieniona. A on, mistrz Rezygnacji przecież, wrócił do niej nie kulejąc już, by zostać znów Mistrzem, tokował i się usprawiedliwiał; – ach, pani to ma wielki zapał do życia, i w ogóle! tak, proszę pani! pani ma samodzielność wielką i tego się zresztą spodziewałem; już po wyglądzie tak, ja mogę teraz o pani powiedzieć prawie wszystko, a ja się nie mylę! spojrzałem i wiem – jakbym ten obrazek przez pół życia oglądał, nie mógłbym być pewniejszy: pani to się wszystko w życiu musi udać, jak tylko co zamierzy! i ja się spodziewam i po sobie tego, a oczekuję od pani... – ... sam sobie też gratuluję! jeszcze przed godzinką nie spodziewałbym się, że jest tu takie, powiedzmy no, miejsce – a ja długo dość, oj, za długo szukałem – bo tak naprawdę, któż potrafi dać ulgę znużonemu przybyszowi?! Ona, może i zbyt długo niedostępna, zbyt długo! już stawała się coraz bardziej wrażliwa, a on, nie dowierza lecz że ona śledzi bacznie, coraz to wyraźniejszy przy niej się staje, ważniejszy! a taki przed chwilą zdawałoby się... no, trochę Egotyk! Sama nie lubiła z nikim za bardzo równać się, teraz skłonna była już prawię – zostać wyznawczynią Mistrza! Oniemieć, jeśliby to porównać z wszystkim, co się nie udało. 1981...99 Przenosić Górę? Opoczywasz u progu wielkich drzwi Stale przenoszonych z miejsca na miejce Które sam przenosisz Edward Koroblowski W otwartym oknie przede mną Góra, wyzwolona ze śniegu, ciemnieje, żegnają ostatnie mgnienie słońca; a w zapadlinę dawno wszedł chłód, oj, jakie tam teraz zimno! Na jednej z pólek leży śnieg, jasno jeszcze, mogliby po niej iść ludzie; choć o tej porze – jak wydostać się stamtąd? Góra coraz to bardziej ciemnieje, a mimo to nie chcę już być stąd, raczej – tylko stamtąd! Noga mi odpuchła, nie czuję strachu. Tu jedynie posiedzieć mogę, a w głowie bunt! koniecznie wyrwać się muszę, stąd jak najdalej! przetrzymuję stan przypadkowy wśród przypadkowych ograniczeń. W radiu mi najwyżej zagrają, coś sentymentalnego nawet, a o to trudno. Una tu była, na majowe poszła pewnie; sam miałem dziwną chęć potowarzyszyć jej przez moment. Lecz zawahałem się – skoro jest maj, to czemu by wiersza nie napisać raczej? – no wiesz! upomniała, zaperzyła się – ... przecież ty – wcale nie jesteś poetą!! – i co z tego? mogę być jeśli zechcę, a powinienem spróbować! zacząć coś– – – ... zabić człowieka też można zacząć i spróbować! odparła, zadała kotom jeść, wyszła. Zostałem i myślom własnym nie wierzę – jakże to, zabójczy przyjąłem cios, a wciąż jestem żywy! ona mnie przecież, poetę już, spróbowała, no i – – a czy nie lepiej – oczom samym zaufać? patrzę i widzę, słońce dawno zapomniało już o Górze, ja nawet i teraz chciałbym się tam zawlec, być choć na moment. Oczy jak chcą niech mnie niosą, na zostawione resztki dnia, ciepłe jeszcze pewnie, każdemu życzliwe. Przy nich już byłbym każdej chwili! Było a nie ma. Już jarzy się zmierzch i w potoczystej serii ocienionych, dalszych i coraz bardziej oddalonych płaszczyzn, mnoży się i trwa, zbliżam to ku sobie już i po grani mogę iść, nawet tam zostać – dla byle czyich oczu stąd ja, część planu pomylonego odchodzę jak najdalej, staję się – a kto wie, może i spojrzeniem tylko dałbym się dotykać stąd? brnęliby ku mnie ludzie znów – a ja w skojarzenia w łagodność jak w sen zanurzony w zimny sen, ale przecież nie depczę nikomu, bez kaloszy ja, i zbędnych osłon – a może wpadnie ktoś zapytać, o godzinkę albo ku czemuż to dąży pan? wędrowniczku niepewny nawet i siebie jeszcze – – Nie każdy tak nie każdemu jest dane wciąż zaczynać iść zbywszy wszelkich zwlekań, bylebyś tylko mógł! Później kiedyś, nawet i na półce jak za piecem, sam legniesz sobie – bo i rozleniwiać się warto, choć na chwilę – – przecież tam bardzo rozległy świat, nie homo homini lupus, tam nawet człowiek człowiekiem – non contra spem sperat – cum spe! A nie jak z powierzchni zdarzeń starty, na pikulec tępo wstromiony, przez złość zapiekłą – z posługi wobec banału? sam, za własną zgodą zmieniasz się w nieaktualność chwili. Za., 5. 5. 99 Z listów do Erazma Pamiętasz salę ambon, Erazmie, na nich cisi, czujni, z wycelowanym spojrzeniem w – a każdy zda się mówić, że choć niby tu jestem, ja tylko tak przedrzemuję sobie, jednak widzę słyszę; albowiem nie ja, ktoś niech inny podejdzie do mnie, ukorzy się, poprosi, ja ucha wspaniałomyślnie nadstawię – co nie znaczy wcale, abym każdego zaraz wysłuchać miał, ambona nie konfesjonał, to podwalina cała wiary waszej! A ty, Erazmie z wielkiego miasta R., pamiętasz jak sam nadmieniałeś o tych panach – tu popatrz i panie są, w obramowaniu stiuków wklęsłe siedzą, nie milczą, słów serie jakby na zapas wyrzucając, równowagi najsilniej spragnione, ustom i dla jadła dostępu nie dają, katapulty ze słów sobie czyniąc; ach, gdyby tak ścichły choć na moment, od ciszy by szybami zatrzęsło, ich własne wapory odetkane, pobrałyby dech i lżej się uczuły! Aleć i nie one jeno! Ich burkliwe żołądki takoż ciszy dla siebie proszą, śledzionę podobnież; gdzież tam, gdzie tam! myśli zasię jakoby nadmiar wyrzucić z siebie usiłują, wszystkiemu miejsce obiecując, co tylko na Ziemi z tęsknoty pobycia sobie, choćby raz zatkało; mają tyleż i jadłu wszelkiemu obietnic danych, że połkną, uradzić sobie nie mogąc więcy, by weszło! a w odległym kącie sobie siedzę, w zamglone lustro ukośnie mi odsłonione zaglądam, wspominam przegrzane lato zeszłe nawet czule i gotówem wrócić się w czas miniony, do ludzi spodziewanych: niezmiennych zawżdy, ciszę dla się i myślom nowym dających, co to przychodzą bez upominania. Tu zasię, w hałasowni tak kompletnej, znalazłem się jako owad w zakątku ścian skryty, ogłuchnięty przez obcych, tudzież sam nie słyszany; jeszcze bo tu nikt nikogo nie usłyszał, choć obecnych tylu; a ilu przytomnych? zgiełk próżny każdemu aż ku wnętrznościom się pcha! A takoż to i pod oknem moim bywa, tam wiecznym zajazdem wehikuły wciskają się Już-pra-wie-tuż-przed-bolidowe w intencji pana, nierzadko zasię z nalepką na dodatek: że to inwalid jedzie! Przydać by się to mogło jedynie, aby ów pełzak stawić gdzie w miejsce pośmietne, nie drażniąc spojrzeń ludzi, zasię nie tam gdzie nie Iza! I jeszcze pyta się taka, w okno wprost, do podtrutego dobywającym się gazem: – a proszęż pana, czy pan aby wie, gdzie ja tutaj biegi mam do przekładania? czy z lewej ku prawej? alboli też z prawej wprost na lewo? bom się nie rozpoznała w tym rozkraku! – a dla której ręki? się pytam, zatrudnienie pilniej chcesz mieć? czy też naraz dla obu? nosem w ten czas po okrętle wodząc? O, prześwietna, niepohamowana Ambicjo, o, autorytetem nafaszerowana, sławy pełna, o, jasnością przez siebie tylko uznaną nabrzmiała, o odległa z wszech najmniej odkrytych gwiazd! a tak bliska zasię, że każdy z ciebie czuje się dumny i tak natrętnie mi przed nosem staje! O, aż nadto widoczna, bo zrobiłaś sobie tu z wszystkich stron podjazd! ku tobie wracać muszę, zdało się oddalonej już pamięcią dawno, ciebie czcić, bo dla towarzystwa, uwieczniać apostrofą. Siebie wyrzucam z myśli, by o tobie mówić; snąć nie poznałem dotąd pewności pewnej tak, co nie zaznała wahań! pewności siebie, co masz w zakolu swoich doradców nieodstępnych i panów w uśmiechu, zgryźliwością sycących resztę, na popis skorych do dżentelmenem, w cięciu na odlew groźnych niby kosa! Bez sprzeciwu panujesz w każdej pustce czasu, i tu, i w minionej, i przyszłej, ty przenikasz skrycie każdego na wskroś! twoja twoja skromność nawet jest wylicytowana spośród najskromniejszych, a mimo niej ty, jak miecz obusieczny, umiesz warować przy swoim! wielkaś, że i do Himalajów poziomu szczyt twój sięga, a mniejsza nigdy nie możesz być od cudzej! O, Ambicjo, której wiarę tylu daje, i władzę nad sobą, o, wrażliwości na siebie, każdą inną wrażliwość głusząca, przenajświetniejsza z wszystkich wciąż. Głupoto! nasza, wasza! Wybacz mi jeszcze raz Erazmie, że z odpowiedzią na Twój zew zwlekałem długo. Obodrzysko, czerwiec 97 Jest gość, lecz gdzie gościniec? Odwiedziłem stary dom. Przywitała mnie sosna, na trzy metry gruba, oczapiasta, na wpół sucha; postoi sobie jeszcze, poszumi, potem ścichnie; ile to, dwieście, trzysta już lat? ona by mi za świadka starczyła i Ginwidów rodu! – jakże tak stoisz, szumisz, nie naśladowałaś nigdy innych? wiem, o cudzym nie donosisz; nie jesteś ta co z syczenia robi użytek i fanty, o, sykofantką ty nie byłaś nigdy, jestem pewien! – szm-chm, czego tu? domu twojego dawno nie ma, wojna zmiotła! Oswoiłem się z nią, więc i słowa jestem zdolny rozpoznać w tym... – szszch, a wybierałeś się do nas za długo! – za długo, wiem; przeszkody coraz to nowe przede mną rozkładano na drogach; tak sama już stoisz? a siostry gdzie? – chm-sz, za długo wychylały się na boki, to i powychylały! Obrazek święty, co w jej żywe ciało był wrósł, już wydłubany, pamięta żywa blizna; z gałęzi jej powyrywano i gniazda wron, jedyne co jeszcze były w tej okolicy; przesąd długo się tutaj nad prawem do życia puszył, pisklęta po barbarzyńsku wypruto drągami, wrony-matki lamentowały, płakały, pisklęta na ziemię spadły! byłem dzieckiem, to pamiętam, choć nie ośmieliłem się stanąć sam w obronie. Ona jedna półwyschłym pniem ostała się; w koronie jej coraz więcej gałęzi żółknie; – pół wieku, jak tu byłem... – a nie zdążyłeś z pomocą nigdy, już sióstr moich nie ma; ale i chwiejne były, bardzo chwiejne! odkąd doły pode mną pokopali, korzenie podcięli, zaczęłam sama schnąć, sz-chm; – nowych gałązek też przybrałaś trochę! pogadujemy sobie, gwarzymy; czuję, jakbym tu od zawsze był, choć przychodzę, odchodzę, wracam i zostaję; ale ponazmieniało się dookoła! żegnań było za dużo, mało powrotów. W pole wychodzę, puste o tej porze; sosna postoi beze mnie chwilkę; mam też jaw oczach. Do mieszkania, co niedaleko od niej, wchodzę, nie potrafię otworzyć okna; budowałem ten dom jako dziecko, oknem tym wyglądałem na świat, było ramką całej mojej przyszłości! Wydzielony kawałek nieba przede mną nie zszarzał, szary był i niegdyś; a niebo całe, szersze – dziś tylko zwichrzone mniej się zdaje. Może postarzało się, jak lustro dziś odbija tylko zalegający spokój. Coraz bardziej się ściemnia. Chmury też przysługi mi różne wyświadczały. Ostrzegały przed deszczem, przed nawałnicą to i same osłaniały; uciekaj, bo cię grad zatłucze, kryj się! choć z miejscem się oswoiłem, niepokój dawny się odzywa; to i do wyjazdu spieszno! wyrywałem się stąd tyle lat, zawsze, żeby trafić w odpowiedź nie miejsce. I się wyrwałem. Na chwilkę niby wpadłem tutaj – choć miałem już nie wracać! czyżbym jeszcze liczył, że wszystko niezdarzone – może się zdarzyć? Do ogrodu zaszedłem; nic, pusto, łodygi sczezły ze starości. Alejki nieprzejrzyste teraz; ledwo z pamięci kształtu trochę mogą dobrać, wyprosić. I przy tych szkieletach trwać nadal? Domniemany ogród już nie ogród; w nocy tylko zmorą jeszcze może cię przydusić, za gardło ściśnie! A grządki jak gdzie były – zapadły się; aż pod nimi teraz zwycięskie wojsko obce ma groby. Miejsce nie obroniło. Przeciw zdarzonemu nowe fakty tworzyć? całe życie to robiłem! Z ciągle pełnego wora nieszczęść byle łodyżkę zieloną wypuścić, a może uda się i ruń całą! Jakby ona tam gotowa czekała we mnie, na składzie zapasów – tak teraz i z pamięci, gotowość wieczną mam niezdarzonemu wykazać. Za wiele odrobić się nie da. Chmury ruszyły nade mną, wiatr pędzi. Sosna tylko stoi wciąż, szumi; pochwieje się sobie choćby tą i jedyną gałęzią. Zbyt lekko stąpać w życiu spodziewałem się! jak jaki wyjątkowy przechodzień miałem mieć moc czułych powitań; a nie czujnym być! bo życie to biega raczej kapryśnie. A tutaj gospodarz jak na targ wychodzi rano, to pewien jest że i w zostawione miejsce wróci; kiedy ty gdziekolwiek będąc – zawsze musisz liczyć się z faktem, że gospodarzem raczej nie zostaniesz, tu ani nigdzie. Z dawnego jeśli co zamarło – tego i gospodarz do wiadomości by nie przyjął; on gdyby i po pustynnej wydmie szedł, gdzie tylko nogę postawi – zaraz tam bogactwem obrośnie, nawet coś zasieje się, z każdej stopy ziemi nadepniętej trawa mu wybuchnie niebawem, a później kto wie, do maja może i cała łąka wypnie się! A bo gospodarz ziemi nie zdradza, to jasne! Tu obok mnie żywopłotek sam zaparł się – i trwa, choć bez pędów nowych, ma dawny kształt jeszcze, a na koniuszkach dalej wciąż pozostał zazieleniony! Postoję przy nim, pomilczę. Wniosek mam jeden: gdziekolwiek bądź wybierzesz się – bez bagażu ani rusz, a w nim gościniec musi być! przyjeżdżasz – gościniec dać trzeba, choćby tu dawno żadnej już nie było czeladzi! Lekko po ziemi stąpać, jak przechodzień wyjątkowy witać się. Ale i owszem, uważnym być, czujnym! bo życie nie biegnie tylko jak po grudzie czyli po swojemu, a na ciebie lekko, choćby ukosem, czasem ktoś zerknie nieuważnie; na twoich niewprawnych barkach wszystko zaciąży bardziej niż na gospodarza! on swoje miejsca ma wszędzie; tyje tylko miewasz. A czy i stąd kiedyś nie wyrwałem się za lekki, bez bagażu? Bo po zdobycz szedłem; dla mnie nowe miejsce każde zdobyczą miało być, jak nie zajęte; i nie poletka gospodarzem miałem być – lecz większej części świata! siebie całego za to daję; a nie umiem nawet wrócić, gdy obok lub przede mną wiruje wszystko i pędzi, inni zagarniają nowe miejsca, ja nawet tu, w jedynym kiedyś miejscu swoim, zostać nie mogę; no a bo kiedyś to mogło być dla ciebie wszystko, dziś nie, dla ciebie wciąż – świat cały! Za długo dzieckiem nie być, mieć siłę protestu, przeciw obcym, przeciw swoim umieć stanąć i wytrwać – nie być jak dziecko słabe które wielbi! Dorosły niech wraca zawsze jako obcy. Drogą zwykłą, nomem omen gościńcem po dawnemu zwaną – – A ja na powrót stąd wyruszę. Lekkości sobie stąd zabrałem trochę i wynoszę, z tych pól już dawno kiedyś poczucie swobody wziąłem, nachodziłem się po nich, i drogą co dla innych byłaby pusta, więc i przez nikogo więcej nie uczęszczana – – podczas mojego pobytu sosna podciągnęła się w górę, może aż o cal, zaczerpnęła z pewnością i widoków więcej, niż tylko z tych okolic; jeszcze na resztce ocalałych korzeni się wspiera; i na przywiązaniu moim, więc naszej wspólnej już być może stałości; z głupiego powodu – bo że długo nie przyjeżdżałem tutaj – wyjeżdżam, odlecę z wiatrem pierwszym, jeśliby mi był przychylny! A w zamian – żeby mi tam kto nie usychał więcej z tęsknoty do mnie – nie będę dotrzymywać towarzystwa nikomu więcej; i nie będę czekać, aż się coś odmieni, bo to zdrada wszelkiej nadziei; dla niej trzeba zdecydowanie zmieniać świat! Z sosną z czasem się zrównamy; wejdę w płynność jej dawną, dziś już ledwo zauważalną; staniemy się jednym – powiewem w bezruchu! o, co tu przychodzi teraz, słuchaj... czy aby nie ten sam wiatr, co umie i oniemieć, jeśli trzeba ścichnąć październik 1990, 98