- Conan prowokator

Szczegóły
Tytuł - Conan prowokator
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

- Conan prowokator PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie - Conan prowokator PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

- Conan prowokator - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STEVE PERRY CONAN PROWOKATOR TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFIANT PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI Dla Dianne i stale zmiennej miłości Dla prawie dorosłych Dala i Steph I dla Jona i Jess mających długą drogą przed sobą PROLOG Neg Złowrogi szedł przez komnaty umarłych. Było rzeczą zwykłą, to iż odwiedzał tak zawilgocone, cuchnące pleśnią miejsca, gdyż jako nekromanta wysączał swą moc niczym mroczny syrop od tych, których nie było już wśród żywych. Będąc czymś więcej aniżeli praktykiem prostych zaklęć śmierci, Neg przetrzymywał więźniów w chłodnych pomieszczeniach pod posępnym zamczyskiem zaludnionym przez Bezokich. Ludzie nazywali znajdujących się w mocy Nega nieumarłymi, a gdy o nich mówili, odruchowo wykonywali gest chroniący przed złymi mocami. Nekromanta śmiał się na myśli o tym. Ludzie byli bydłem, a Neg wilkiem. Któregoś dnia zapanuje nad żyjącymi, tak jak obecnie władał nieumarłymi. Cienie tańczyły na osmolonych sadzą ścianach za sprawą czarnych świec w zielonkawych, mosiężnych obsadach. Dym unoszący się znad płomyków zaciemniał jeszcze bardziej sufit i ściany. Żaden żyjący nie trafił do tego miejsca z własnej woli, nawet Bezocy przychodzili tu tylko, by zajmować się świecami, i to wyłącznie na rozkaz Nega. Nie potrzebowali światła, a więźniowie Nega nie musieli oglądać się nawzajem. Nieumarli obezwładnieni byli silnym zaklęciem, a jedyne czego pragnęli, to wymknąć się z jego mocy i przekroczyć granicę Szarych Krain. Neg roześmiał się, a dźwięk ten przetoczył się przez opustoszały korytarz odbijając głucho od kamiennych ścian. Nie ulegało wątpliwości, że nieumarli chcieli zrezygnować z jego gościny. Nie mógł jednak do tego dopuścić, bowiem zbyt wiele mieli mu do zaoferowania. Przekroczyli Rzekę Śmierci i zostali stamtąd zawróceni. Wiedzieli to, co nie dane jest zwykłym śmiertelnikom. Za ich pośrednictwem Neg poznał owe sekrety. Ta wiedza, dla kogoś kto przez lata nabrał sporo umiejętności, mogła stać się prawdziwą potęgą. Brązowy szczur zapiszczał na przechodzącego maga, który przeszkodził mu w ogryzaniu kości ludzkiego palca. Neg zmierzył gryzonia miażdżącym spojrzeniem, a szczur natychmiast zamilkł rażony mocą maga. Zwierzak zadygotał, wydał jeszcze jeden pisk i przewrócił się. Nagi różowy ogon drgnął nerwowo i gryzoń zdechł. Neg uśmiechnął się, po czym wszedł z wilgotnego korytarza do ogromnej komnaty. Płaty czarnej pleśni pokrywały ściany, a migocące światło nie było w stanie powstrzymać atakującej zewsząd ciemności. W przesiąkniętym wonią zgnilizny powietrzu unosił się dławiący zapach śmierci. Neg ruszył w stronę środka komnaty, nie poruszony mrokiem, pewny swoich poczynań. Wziął głęboki oddech upajając się odorem rozkładu, jak zwykły śmiertelnik rozkoszujący się zapachem przednich perfum. To była jego domena. Jego. — Pójdźcie — rozkazał. Głos odbił się od odległych ścian i powrócił doń równie głuchy jak łoskot jego kroków. Ciemność zafalowała. Rozległo się skrzypienie ścięgien, szelest wyschłego, grobowego odzienia i szuranie przegniłych stóp na kamieniach. Dojmujący chłód omiótł Nega i przybierał na sile wbijając lodowe szpony coraz dalej w głąb jego ciała aż do szpiku kości. To również było częścią jego siły. Powiew wzmógł się mierzwiąc długie włosy Nega. Niegdyś były one czarne, tak czarne, że prawie granatowe, ale siwizna już dawno temu zdołała je opanować. Minęło pięćset lat, odkąd oglądał w zwierciadle swoje młodzieńcze oblicze. To jednak było bez znaczenia, już od dawna nie podlegał działaniu czasu. Niewidoczne istoty w komnacie zbliżyły się tworząc krąg wokół Nega. Bliżej, jeszcze bliżej… — Stać! Dźwięki ustały. W komnacie słychać było jedynie szmer oddechu Nega. — Kim jestem?! — zawołał Neg. — Panem — odrzekło chórem trzydzieści głosów. Dźwięk był jednak stłumiony, intonacja słaba, głos pozbawiony wewnętrznej siły. — Tak, jestem i pozostanę waszym panem, chyba że zadecyduję inaczej. Nigdy o tym nie zapomnijcie — przerwał, by rozkoszować się swą władzą. Cisza otaczała go niczym gruby mroczny wełniany kokon. Odezwał się ponownie: — Kto z was wie coś o Źródle Światła? — Ja — odparł głęboki męski głos. — Zbliż się. Znów dało się słyszeć szuranie stóp na kamieniach. Neg pstryknął palcami, ten dźwięk przypomniał trzask pękającego patyka albo wyschłej kości. Na poczerniałym paznokciu kciuka wykwitł mały ogienek i żółtawe światło, zwalczywszy półmrok, rozjaśniło niewielki krąg wokół maga. To wystarczyło, by ukazać szare, pozbawione wyrazu oblicze martwego mężczyzny. — Stój! Mów! Dlaczego nie zostało mi dostarczone? Usta mężczyzny poruszyły się. Patrzył prosto przed siebie, jakby spoglądał na jakąś odległą krainę. — Sępy żerują na trupach twoich wysłanników w cieniu wielkiego Min Koth. — Na Czarną Rękę Seta! Co się stało! Mów szybko! — Twoi ludzie zabili khaurawskich koczowników i zdobyli talizman, jak kazałeś. Chcieli jednak napchać sobie kabzy dodatkowym złotem sprzedając skradziony fałsz pewnemu magowi z Khako w Koth. Zamiast złotem czarnoksiężnik zapłacił im trującym proszkiem czarnego lotosu. Twoi ludzie zginęli. — Głupcy! Przywołam ich z Gehanny i sprawię, że przez tysiąc lat będą błagać mnie o śmierć! Neg splunął na posadzkę, gniew narastał w jego sercu, chude ramiona naprężyły się. Ci ludzie będą cierpieć, z pewnością, ale co z talizmanem? Wypowiedział to pytanie głośno. — Walki mag również został zabity — rzekł nieumarły. — Źródło Światła trafiło w ręce kapłana. Teraz zmierza ku świętości Suddy. — NIE! — Tak. Neg sięgnął do sakiewki przy pasie i wydobył garść przezroczy — stobiałych kryształków. Cisnął nimi w żywego trupa, który wydał cichy jęk, gdy biała smuga zetknęła się z jego twarzą. Potem rozległ się głośny syk. Z palącego się ciała wyciekał tłuszcz i buchał dym. Nieumarły runął na ziemię, uwolniony od dającego życie zaklęcia. Nekromanta spojrzał na trupa. — Nie, nie umkniesz mi tak łatwo. Raduj się krótkim pobytem w Szarych Krainach, mój rabie, bowiem już wkrótce znów wezwę cię na służbę! Ogienek na jego dłoni znikł, po czym mag odwrócił się i ruszył do wyjścia z komnaty. — A wy możecie zasnąć. Wracajcie do swoich koszmarów — rozkazał. Kiedy mag wyszedł, obłożone zaklęciem żywe trupy powłócząc nogami odeszły na swoje miejsce. Rozsypana na podłodze magiczna sól zasyczała i wyparowała w żółtawej chmurze, wypełniając powietrze wonią palonej siarki. Nieumarli tęsknie wpatrywali się w znikającą sól. Było jej dość, by uwolnić jednego z nich. W ciemności, w zupełnym bezruchu stała kobieta znana jako Tuanne. Za życia była piękna i zachowała urodę nawet po śmierci, bowiem taka była wola Nega Złowrogiego. Stała nieruchomo nie poddając się rozkazowi nekromanty. Jeden kryształek czarodziejskiej soli wylądował na jej kształtnej piersi. Cienki jedwab sukni pozostał nie naruszony, ale sól paliła ją niczym rozgrzana do czerwoności igła. Ból był potworny, ale nie krzyknęła, bowiem wraz z bólem przyszło uwolnienie od wiążącego Tuanne zaklęcia nekromanty. Inni powrócili na swoje miejsca i ponownie zapadli w sen pełen upiornych koszmarów, ale Tuanne stała niby wrośnięta w ziemię, dręczona coraz liczniejszymi pytaniami. Czy to jakaś okrutna sztuczka Nega? Czy będzie na nią czekał, jeśli spróbuje opuścić komnatę? Jak mogło do tego dojść? Czy to możliwe, że naprawdę nastąpiło przełamanie zaklęcia? Czy rzeczywiście była wolna? Nie, uznała Tuanne. Nie była wolna. Może była czymś więcej, ale przede wszystkim była nieumarłą, istotą nie martwą, ale i nie żywą. W tym stanie pozostawała dzięki zaklęciu maga od ponad wieku. Ludzie, których znała, wędrowali już dawno po Szarych Krainach. Odmówiono jej prawowitego miejsca pośród nich, a podobnie jak inne żywe trupy poddane mocy Nega, niczego nie pragnęła bardziej jak godziwej śmierci. Cóż. Jeśli to nie była sztuczka, jeśli istotnie wymknęła się z oko — wów, które jąpętały, co mogła teraz uczynić? Neg dzierżył klucz do jej śmierci i wystarczyło, by na nią spojrzał, by ponownie znalazła się w jego mocy. Musiał istnieć jednak jakiś sposób pozwalający w pełni uwolnić się od magicznej mocy nekromanty. I sposób na uwolnienie pozostałych więźniów Nega. Tuanne przywołała swe wspomnienia zarówno te z życia, jak i z krótkiego pobytu w Szarych Krainach. Po chwili z głębi umysłu napłynęła odpowiedź; czyste, jasne światło pośród szarości. Światło. Źródło Światła, którego poszukiwał Neg, by wzmocnić swoje moce. Talizman mógł dać wolność zarówno jej, jak i pozostałym, którzy uwięzieni byli w tej piekielnej komnacie. Musi odnaleźć ten artefakt i wykorzystać go, by uwolnić siebie i resztę więźniów! Piękna nieumarła przekradła się do wyjścia, uśmiechając się po raz pierwszy od stu lat. Zrobi to co w jej mocy, aby zdobyć Źródło Światła. Uczyni wszystko, by osiągnąć swój cel… I Młodzieniec przybył z Północy, przez góry, pokonując zimny, postrzępiony masyw oddzielający Hyperboreę od Brythunii. Nazywał się Conan, był wysoki i dobrze zbudowany. Uzbrojony był w ciężki prosty miecz ze starego błękitnego żelaza, wciąż ostry, choć poszczerbiony w licznych bitwach. Zabrał ten miecz z kolan trupa i o mało nie przepłacił tego życiem. Wzdrygnął się na to wspomnienie. Parający się podobnymi sztuczkami może z łatwością stracić duszę. Lodowaty wiatr zmierzwił czarną czuprynę Conana, ale chłód nie miał najmniejszego wpływu na ogniki gorejące w jego niebieskich oczach. W Cymmerii takie wichury były częściążycia i przyjmowano je jako jedną z najmniejszych prób Croma. Szedł już od kilku dni żywiąc się korzonkami i późnymi jak na tę porę jagodami. Udało mu się również pochwycić kilka królików. Była to trudna wędrówka, ale wolał to niż swój poprzedni los. Wszystko było lepsze od niewolnictwa, nawet wilki ścigające go przez dwa dni. Barbarzyńca bacznie przepatrywał skały wzdłuż drogi. Szukał odpowiedniego kamienia i w końcu go znalazł. Kamień do ostrzenia, by zlikwidować szczerby na ostrzu. Ojciec dobrze go tego nauczył. Miecz musi być ostry i gładki, bo poszczerbione ostrze jest słabsze i łatwiej pęka. Po godzinie miecz odzyskał dawny połysk i ostrość. Cymmerianin zamachnął się orężem, po czym uśmiechnął się. Jako syn kowala miał sporą praktykę, jeżeli chodziło o brąz i żelazo, a to ostrze było wyśmienite, zarówno pod względem wyważenia, jak i hartowania. Trup, który ożył, kiedy ostrze zostało wyjęte z jego rąk, raczej już go nie potrzebował, podczas gdy Conanowi jak najbardziej mogło się przydać. Było wielu bogaczy, którzy mieli więcej złota, niż mogli wydać, i uszczknięcie odrobiny bogactwa z pewnością im nie zaszkodzi. Conan słyszał o Zamorze, mieście na południu, gdzie mieszkało wielu bogatych kupców posiadających olbrzymie skarby. Złodziej mógł się tam nieźle urządzić, Cymmerianin zaś zamierzał wybrać się do miasta o nazwie Shadizar i potwierdzić te pogłoski. Barbarzyńca nie wiedział, jak daleko było do Shadizaru. Postanowił, że będzie szedł na południe, póki go nie odnajdzie. Odkąd opuścił kryptę, w której schronił się przed wilkami, Conan nie napotkał na swej drodze ani jednej istoty ludzkiej. Widział króliki, niedźwiedzie, a nawet wielkiego górskiego kota, ale zwierzęta nie mogły wskazać mu drogi do miasta. Uśmiechnął się na tę myśl. Głośny krzyk starł uśmiech z jego ust i młodzieniec poderwał się na równe nogi unosząc miecz. Dźwięk dochodził gdzieś z górskiego stoku, od strony w którą zmierzał. Był zaciekawiony, ale nie nierozsądny. Pojmanie i niewola nauczyły go ostrożności. Ten, kto bez namysłu rzucał się na spotkanie nieznanego, był durniem, Conan z Cymmerii zaś z pewnością się do nich nie zaliczał. Szybko, acz ostrożnie ruszył w stronę, skąd dobiegł krzyk, wypatrując bacznie najmniejszych oznak niebezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że samotny wojownik stawia czoło pięciu przeciwnikom uzbrojonym w miecze, długie sztylety i włócznie. Wojownik odziany w ciemną szatę stał zwrócony plecami do stromego górskiego zbocza. Przewaga liczebna napastników była oczywista, ale znajdowali się oni niżej od swojej ofiary i nie mogli zajść jej od tyłu. W pierwszej chwili Conan chciał stanąć po stronie samotnego wojownika i o mało tego nie uczynił. Pohamował się w ostatniej chwili. Uznał, że lepiej będzie popatrzeć przez chwilę i zobaczyć, co się wydarzy. Cymmerianin podszedł nieco bliżej, nadal nie zauważony przez walczących. Jeden z napastników skoczył naprzód i biorąc potężny zamach wymierzył cięcie w głowę ciemno odzianego mężczyzny. Obrońca odskoczył w lewo i jego broń śmignęła na odlew, trafiając atakującego w pierś. Rozległ się dźwięk, jakby dojrzały melon upadł na kamienie. Conan zamrugał zdumiony. Odziany w ciemną szatę mężczyzna nie miał miecza, lecz krótką drewnianą pałkę. Napastnik jęknął i runął w tył, przewracając jednego z kamratów. Drugi z atakujących usiłował dźgnąć mężczyznę włócznią i Conan ponownie zdumiał się szybkością reakcji tamtego. Mężczyzna odwrócił się i laską zablokował pchnięcie. Kontynuując ruch po okręgu w górę, odbił włócznię w bok i końcem pałki trafił włócznika w bark. Cymmerianin usłyszał wyraźnie trzask pękającej kości. Trzeci napastnik zdołał jednak wsunąć włócznię między nogi napadniętego i podciąć go. Jednocześnie czwarty i piąty opryszek rzucili się, by uśmiercić powalonego. Conan krzyknął, by zwrócić na siebie ich uwagę, i rzucił się naprzód. Włócznik, który podciął mężczyznę z laską, wykonał krótkie pchnięcie mierząc w pierś Conana, ten jednym cięciem przepołowił drewniane drzewce. Równocześnie potężnie zbudowany mężczyzna zaatakował barbarzyńcę sztyletem żłobiąc krwawą bruzdę w jego udzie. Rozjuszony Cymmerianin odwrócił się i ciął na odlew. Ostra stal pewnie trafiła mężczyznę w twarz na wysokości oczu. Struga krwi zbryzgała jego stojącego tuż obok kamrata. Cięty rozbójnik skonał na miejscu, a jego dusza opuściła ciało, zanim te zległo na kamienistym gruncie. W chwilę potem wojownik z pałką podniósł się, a pozostali napastnicy podali tyły, pozostawiając na placu boju zabitego towarzysza. Odziany w ciemną szatę mężczyzna wyprostował się i przyjął pozycję do walki. Trzymając koniec laski na wysokości gardła, on również patrzył w ślad za uciekającymi. Po chwili pochylił się, by rzucić okiem na trupa. — Nie żyje — oznajmił. Conan miał wrażenie, że słyszy w jego głosie nutę żalu. — Tak — rzekł Cymmerianin — Mam nadzieję, że opowiedziałem się po właściwej stronie. — To zależy od punktu widzenia — odrzekł tamten. — Z mojego, twój wybór był bez wątpienia trafny. — Spojrzał na leżącego. — Za niego trudno mi powiedzieć, ale podejrzewam, że raczej nie byłby zachwycony. Mężczyzna uniósł obie dłonie, aby pokazać, że są puste. Był wysoki, choć nie dorównywał wzrostem Conanowi, miał jasne włosy i krótką brodę. Mógł mieć około trzydziestu lat. — Zwą mnie Cengh, jestem ubogim kapłanem z zakonu Suddy. — Jestem Conan z Cymmerii. — Bądź pozdrowiony, Conanie. Powiedz, co skłoniło cię, że stanąłeś u mego boku, a nie po stronie tych rzezimieszków? — Pięciu na jednego to ciut za dużo. — Conan wskazał na pałkę Cengha. — Gdybyś miał prawdziwy miecz, mógłbyś sam ich pokonać. — My nie zabijamy — rzekł Cengh. — Nawet pozbawionych skrupułów, górskich bandytów. — Ale nie macie nic przeciwko pogruchotaniu im paru kości. — Ano nie. Conan wzruszył ramionami. Zrobił, co miał do zrobienia, i odwrócił się, by odejść. — Zaczekaj! — zawołał Cengh. — Dokąd zmierzasz? — Wędruję do Zamory. — Uratowałeś mi życie. Muszę jakoś ci się odpłacić. — Możesz powiedzieć mi, czy dojdę tą drogą do Shadizaru. — Złe miasto — rzekł Cengh. — Pełne złodziei i nierządnic. Czemu chcesz tam iść? — Interesy — odrzekł Conan z uśmiechem. — Słyszałem, że można tam zarobić. — Ale przecież jesteś ranny — wskazał na ranę na udzie Conana. — Draśnięcie. Zagoi się. — Shadizar leży o miesiąc pieszej wędrówki stąd. Ja idę do Świątyni, Która Nie Upadnie, centrum kultu Suddy, to tylko dwa dni drogi. Pójdź ze mną, a podejmiemy cię gościną i damy nowy przyodziewek, gdyż nic więcej nie możemy ci zaoferować. W pierwszej chwili Conan zamierzał odmówić. Nie chciał mieć do czynienia z kapłanami czy świątyniami, niemniej jednak cuchnące futra, jakie miał na sobie, zaczynały już gnić. Poza tym perspektywa gorącego posiłku i możliwość spędzenia kilku nocy w wygodnym łóżku wydawała się nader kusząca. Bądź co bądź uratował życie temu człowiekowi i będąc na jego miejscu Conan również chciałby się zrewanżować. Należy zawsze spłacać swoje długi. Postanowił, że da kapłanowi szansę okazania wdzięczności. — Cóż, przypuszczam, że kilka dni opóźnienia nie powinno mi zaszkodzić. Okolica, którą przemierzali, była górska i kamienista. Cengh wyjaśnił, że Masyw Kezankiański ciągnie się wzdłuż całej zachodniej granicy Brythunii i Zamory, aż do Khauranu. Przekroczywszy wzgórza pomiędzy Hyperboreą a Brythunią, znajdą się na trakcie ciągnącym się z Północy na Południe, którym łatwiej będzie im podążać niż ośnieżonymi bezdrożami. Conan był zachwycony sposobem użycia pałki przez Cengha i powiedział mu to. Kapłan uśmiechnął się. — Dzikie bestie rzadko słuchają głosu rozsądku, a ludzi niewiele różniących się od zwierząt również jest niemało. Założyciele mego zakonu opracowali pewne zasady samoobrony, jak również broń, której możemy używać, to jest laski, pałki, sieci i sznury, ale większość z nas stara się unikać walki. Ścieżka pięła się stromo w górę i Conan musiał uważać, by nie stracić równowagi na oblodzonych kamieniach. — W takim razie jak polujecie? — zapytał, gdy znaleźli się na nieco równiejszym terenie. — Nie polujemy. Nie jemy mięsa. Nic co ma w żyłach ciepłą krew. Tylko ryby. Conan pokręcił głową, ale nie odezwał się. Żadnego mięsa? Jak człowiek może zachować siły nie spożywając czerwonego mięsiwa? Fakt, on sam ostatnio nie jadał go zbyt często, ale nie dlatego, że nie chciał. Mimo to Cengh wcale nie był słabeuszem, a wzrostem prawie dorównywał Conanowi. Co do siły przekonało się o niej przynajmniej dwóch opryszków, którzy odważyli się go napaść. — Tak czy inaczej — rzekł Cengh — jestem nowicjuszem, jeżeli chodzi o fimbo. — Poklepał swą laskę. — W Świątyni, Która Nie Upadnie, brat Kensash liczący sobie sześćdziesiąt pięć zim i mający włosy białe jak szron jest mistrzem walki pałką. On naprawdę potrafi jej używać. Conan pokiwał głową. Jako wojownik nie mógł się doczekać, aby to zobaczyć. Dwaj mężczyźni wciąż jeszcze mieli przed sobą dzień drogi, kiedy w zasięgu ich wzroku ukazała się świątynia. Conan natychmiast zrozumiał, skąd wzięła się jej nazwa — masywna kamienna budowla wznosiła się na nieprawdopodobnie wysokiej i smukłej kamiennej iglicy. Kojarzyła się Conanowi z półmiskiem pełnym owoców balansującym na cienkiej, kruchej słomce. Patrząc na świątynię poczuł chłód. To oczywiste, że żadna naturalna struktura nie mogłaby istnieć w taki sposób. Dla młodego Cymmerianina zaś wszystko co nadnaturalne wiązało się z magią. Było to równie pewne jak to, że Atlantydę pochłonęły odmęty oceanu. Cengh uśmiechnął się na ten widok, a Conan przybrał obojętną minę. Ścieżka stała się bardzo stroma i marsz na niektórych odcinkach zmienił się we wspinaczkę. Cymmerianin radził sobie wyśmienicie, a Cengh nie omieszkał go pochwalić. — W Cymmerii wysyłamy dzieci po chrust na bardziej strome zbocza — stwierdził krótko Conan. Cengh zatrzymał się nagle, nasłuchując. Conan wytężył słuch, usiłując wychwycić jakiś podejrzany dźwięk. Na wprost nich znajdowało się przyprószone śniegiem rumowisko wielkich głazów, których podstawy przesłonięte były gęstymi zaroślami. Ścieżka skręcała obok nich w lewo i ponownie się wznosiła. Barbarzyńca nasłuchiwał, ale jedyne co wychwycił to pojękiwanie wiatru w górskich zakamarkach, odległe skrzeczenie jakiegoś ptaka i to wszystko. Nie! Było jeszcze coś… Dziwny dźwięk, jakby głośne, wysokie grzechotanie. Słyszał już kiedyś podobny dźwięk; wydawał go wąż, którego spotkał na jednej o odległych pustyń, gdy gad wijąc się leniwie sunął przez rozgrzaną połać piaszczystej wydmy. Kiedy wąż zaatakował Conana, Cymmerianin zmiażdżył mu łeb kamieniem i odkrył źródło tajemnego odgłosu. Była nim znajdująca się końcu ogona gada pusta koścista grzechotka. — Wąż? — spytał Conan. — Gorzej. — Cengh wyjął laskę i wyprostował się. W chwilę potem barbarzyńca zobaczył, co było przyczyną zaniepokojenia kapłana. Zza największego głazu wyłonił się stwór, jakiego Conan nigdy dotąd nie widział. Był wysoki, miał dwie nogi i dwie ręce. Ta kreatura nigdy wszakże nie widziała wnętrza kobiecego łona. Przypominała gada o ciele pokrytym ciemnozieloną łuską i ciągnęła za sobą ogon, który w miejscu złączenia z ciałem miał grubość uda barbarzyńcy, a zwężony koniec był cieńszy niż męski palec. Stworzenie miało gadzi pysk, szparkowate nozdrza, żółte ślepia i mięsiste wydęte wargi. Wyglądało, jakby miało zamiar zagwizdać. Na czubku kościstego łba znajdowała się pofałdowana koścista płytka, która grzechotała w rytm kroków. Ręce istoty były wiotkie, a dłonie zakończone trzema szponami. Wykrzywiła usta w grymasie przypominającym uśmiech, ukazując spiczaste zęby. — Tostith — rzekł Cengh odpowiadając na nie wypowiedziane pytanie barbarzyńcy. — Nie pozwól, by na ciebie splunął. Conan dobył miecza, nie odrywając wzroku od bestii. — Zaatakuje uzbrojonego człowieka? — Tak. Zaatakowałby nawet pięćdziesięciu zbrojnych. I zabija więcej, niż może zjeść, ot tak, dla zabawy. Bestia z piekła rodem. — Jest szybki? Uśmiech stitha przygasł i stwór ponownie wydął wargi. — Zbyt szybki by można mu uciec — odrzekł Cengh. Stith niespiesznie zbliżył się do dwóch mężczyzn wymachując ogonem jak kot. Conan ścisnął mocniej rękojeść swego miecza. — Ty z lewej — rozkazał. — Ja zaatakuję z prawej. Zanim jednak zdążyli cokolwiek zrobić, stith sprężył się i skoczył w kierunku Conana. Dla zachowania równowagi potwór podpierał się ogonem. Był szybki! Conan odskoczył w prawo, uniósł miecz, a w tej samej chwili stith bryznął strużką świecącej szmaragdowej plwociny w miejsce, gdzie do tej chwili znajdował się barbarzyńca. Ślina rozprysła się na kamienistej ziemi i w górę buchnęły smużki gryzącego, smrodliwego dymu. — Na Croma! — Conan zamachnął się mieczem tnąc ku dołowi, gdy stith przemknął obok niego, lecz szybkość przeciwnika sprawiła, że zamiast odrąbać potworowi łeb, uciął mu zaledwie koniuszek ogona, Stith wpadł w szał. Zaryczał przeraźliwie i odwrócił się posyłając ku barbarzyńcy kolejną strużkę świecącej zieleni. Conan uchylił się, skręcając całe ciało w momencie, gdy jaskrawa struga o grubości kciuka minęła jego pierś i bark. Cofnął się chwiejnie, unosząc miecz na wysokość ucha. Stith nabrał głęboko powietrza, przygotowując się do kolejnego splunięcia. — Hai! Po okrzyku Cengha nastąpił głośny trzask pałki spadającej na grzbiet sjtitha. Monstrum kaszlnęło i zamiast strzygnąć plwociną, wyrzuciło z siebie kłąb mętnawej mgiełki. Conan poczuł palący ból na twarzy i obnażonych barkach, ale błyskawicznie cofnął się przed złowróżbną mgłą i ponownie uniósł miecz. Stith odwrócił się w kierunku Cengha i znów wziął głęboki wdech. Conan skoczył zataczając mieczem szeroki, poziomy łuk. Dobrze naostrzone ostrze rozpłatało łuskowatą szyję i zwolniło nieco przechodząc pomiędzy kręgami. Bryznęła krew, a odrąbana głowa stitha spadła głuchym mlaśnięciem i potoczyła się po ziemi. Drżące, bezgłowe cielsko podskoczyło jeszcze raz i runęło. Młody Cymmerianin patrzył zdumiony na zabitą bestię. Jeśli tutejsi kapłani wiedzieli, że te istoty czyhają w zasadzkach na odległych górskich szlakach, a mimo to wędrowali uzbrojeni jedynie w kije, musieli być albo bardzo mężni, albo bardzo głupi… II — Śnieg! — zawołał Cengh. Conan spojrzał na kapłana. Czy ten człowiek stracił rozum? — Do tej łachy śniegu za skałami — rozkazał Cengh. — Szybko! Początkowo Conan sądził, że może stith nie był sam albo monstrum bało się śniegu, ale te myśli pierzchły już w chwilę później, kiedy dwaj mężczyźni dotarli do śniegu zalegającego w cieniu głazów. Kapłan nabrał garść gruzłowatej brei i wykonał gest, jakby chciał wetrzeć ją w twarz. Cymmerianin cofnął się o krok unosząc zbryzgane posoką ostrze. — Co to ma znaczyć? — Trucizna stitha — wyjaśnił Cengh. — Musimy zmyć ją z twojej skóry. Nawet mała ilość powoduje chorobę lub śmierć. Barbarzyńca przypomniał sobie ból, kiedy stwór splunął na niego. Położył miecz na ziemi i nabrał w dłonie chłodnego białawego śniegu. Wtarł zimne kryształki w twarz, tak mocno, że aż zapiekły go policzki. Gdy powtórzył tę czynność trzykrotnie, Cengh pokiwał głową zadowolony. Wskazał jednak parujący pas skóry na odzieniu Cymmerianina, na wysokości barku. — Przeżre skórę na wylot — rzekł kapłan. — Najlepiej odciąć ten kawałek. Conan sięgnął po miecz, ale Cengh wyjął krótki, zakrzywiony nóż przypominający kształtem kieł. — Lepiej użyj tego. Cymmerianin wziął nóż, sprawdził ostrze kciukiem i pokiwał głową. Było tak ostre, że można było się nim golić. Odkrojenie skażonego fragmentu odzienia było kwestią chwili. Następnie Cengh uważnie przyjrzał się twarzy Conana. — Chyba w porządku — oznajmił. — Większa dawka trucizny zawsze jest zabójcza, ale wygląda na to, że struga prawie zupełnie cię ominęła. Conan oddał nóż Cenghowi i otarł miecz z krwi. — W waszym zakonie nie mają jak widzę nic przeciwko nożom, hę? Cengh uśmiechnął się. — Trzeba czymś wycinać korzonki i obierać owoce. Conan nie odpowiedział uśmiechem. Ci kapłani mogli mieć pokojową naturę, ale lepiej było się mieć na baczności. Nieostrożność bywa niebezpieczna w skutkach. — Czy może ich być tu więcej? — Conan skinął w stronę martwego stitha. — Raczej nie. Są samotnikami i każdy z nich ma swój teren. — Zważywszy na okolicę, bandytów i potwory, podejrzewam, że w waszym zakonie nie narzekacie na nadmiar gości — mruknął oschle Conan. — To prawda — odrzekł równie zgryźliwie Cengh. Z bliska Świątynia, Która Nie Upadnie, okazała się mniej czarodziejska, niż się Conanowi zdawało. Kamienna iglica, na której wspierała się budowla, była dużo szersza, niż się wydawało z daleka, a znalazłszy się bliżej, barbarzyńca ujrzał podpory sięgające od iglicy do podstawy wzniesionych ludzką ręką budowli. Tak więc to sprytna konstrukcja, a nie magia utrzymywała świątynię na szczycie skały, choć tej nie można było w zupełności wykluczyć. Miejsce było wielkości sporej wioski lub małego miasteczka. Kapłan i Cymmerianin zaczęli wspinać się po wąskich stopniach wyciętych w skale. Przed nimi w górze majaczyła dwuskrzydłowa drewniana brama osadzona w kamiennym murze. I brama, i mur miały trzykrotną wysokość rosłego mężczyzny. Przed bramą Cengh zawołał wartownika. — Hej tam, czy świątynia zechce wpuścić jedno ze swych dzieci? Nad krawędzią muru pojawiła się zakapturzona twarz. — A kim jest owo dziecię? — odkrzyknął strażnik. — Cengh, posłaniec — zawołał towarzysz Conana i odchylił kaptur ukazując twarz. — Witaj, Cenghu! Bądź pozdrowiony! A kim jest ten odziany w skórę olbrzym? — To Conan z Cymmerii, któremu zawdzięczam życie. Mężczyzna zniknął i w tej chwili brama uchyliła się do wewnątrz. Bale były grube jak pierś Conana. Ze świątyni popłynęły zmieszane ze sobą zapachy ludzi, zwierząt i przyrządzanego jadła. Młody Cymmerianin wciągnął nozdrzami tę woń i dopiero teraz uświadomił sobie, od jak dawna nie miał styczności z cywilizacją. Od środka świątynia wydawała się jeszcze większa niż oglądana z zewnątrz. Były tam ulice, domy i ogromne budowle, tak że właściwsza byłaby nazwa Miasto, Które Nie Upadnie. Niebawem Conan stwierdził, że przebywali tu sami mężczyźni. Widział bawiące się dzieci, ale wyłącznie chłopców. Zapytał o to Cengha. — To prawda — rzekł kapłan. — Kobiety nie mają wstępu do świątyni. Żyjemy w celibacie. Conan namyślił się przez chwilę. — W takim razie jak płodzicie dzieci? Cengh roześmiał się. — Nie płodzimy. Młodzi adepci przybywają z wielu krain, aby tu zamieszkać. — Dlaczego? — To dobre życie, zwłaszcza dla dzieci biedaków. Dajemy im wikt, opierunek, dach nad głową, wiarę i wiedzę. — Ale nie ma kobiet. — Kapłański żywot nie jest dla każdego. — Racja — rzekł Conan, aczkolwiek żywienie się korzonkami i brak kobiet nie wydawały mu się zbytnio atrakcyjne. Wielu kapłanów bacznie przyglądało się Conanowi. Barbarzyńca poczuł, jak wzbiera w nim gniew na widok kilku młodych chłopców, śmiejących się i pokazujących palcami jego odzienie ze skór. Ilu z nich umknęło z niewoli i miało okazję walczyć z watahą wilków czy żywym trupem? Zaklął głośno. — Nie zwracaj na nich uwagi, Conanie — mruknął Cengh. — Nie wiedzą jeszcze, co oznacza ludzka wartość. Nauczą się. — Jeśli przeżyją — burknął Cymmerianin. Obok nich przebiegła becząca koza, a zaraz za nią wrzeszczący, tłusty mężczyzna w długiej szacie. — Stój, bestio! Straciłem już twoją siostrę i jej mleko! Wracaj! Conan widząc to wybuchnął śmiechem i jego gniew znikł równie szybko, jak się pojawił. Cengh zaprowadził Conana do budowli o ścianach z gładkiego białego kamienia. W podłodze znajdowała się wypełniona wodą wanna, nad którą unosiły się smużki pary. Nozdrza młodzieńca wychwyciły silną, ostrą woń. — Woda do kąpieli — rzekł kapłan. — Masz ochotę się odświeżyć? Cymmeriański olbrzym skinął głową. Ciepła, czysta woda? Tak, wspaniale było zdjąć z grzbietu brudne, przegniłe skóry i zmyć z siebie brud długiej wędrówki. — Przyniosę ci nowe odzienie. Najpierw jednak muszę przekazać wiadomość. Dopiero potem będę mógł zażyć rozkoszy miętowej kąpieli. Conan pokiwał głową i zrzucił skórzane ubranie. Położył miecz na skraju wanny i wszedł do wody. Co za rozkosz! Woda była tak gorąca, że na jego ciele pojawiła się gęsia skórka. Conan usiadł, a odprężająca, ciepła ciecz sięgała mu aż do podbródka. Zamknął oczy. Cengh zmierzając do komnat Najwyższego Oblata nie wiedział, że był obserwowany przez jedną z postaci odzianych w mnisie szaty. Mężczyzna ów nie różnił się od wielu innych wykonujących rozmaite posługi na terenie świątynnej osady. Prawda była jednak inna. Przyodziany w szare szaty Skeer wykonywał w życiu wiele profesji, był złodziejem, rzezimieszkiem, szpiegiem i najemnym zabójcą, ale nigdy kapłanem. Jego obecność w Świątyni, Która Nie Upadnie, była skutkiem przebiegłego planu obmyślonego przez mistrza czarnej magii. Skeer służył Negowi, nekromancie. Obecnie podążył śladem swej ofiary. Miał w tym olbrzymią wprawę, zrodziła się ona z długotrwałej praktyki, a jego wielkim atutem był wygląd. Wysłannik Nega miał oblicze promieniujące wręcz niewinnością i wiarygodnością. Mówiono, że Skeer wyglądał tak niewinnie, iż nawet gdyby przyłapano go ze sztyletem w ręku nad trupem zabitego przezeń kupca, mógłby z łatwością wyłgać się stwierdzeniem, że on tylko podniósł nóż leżący obok zwłok. Kapłan nie stanowił dużego wyzwania dla talentów śledzącego go szpiega. Skeer przystawał raz po raz udając, że zawiązuje sandał lub ogląda towary wystawione na którymś z kramów, ale czynności te wynikały bardziej z praktyki niż rzeczywistej potrzeby. Cengh nie obejrzał się ani razu. Głupiec. Cengh wszedł do budynku, a Skeer natychmiast pośpieszył za nim. Wkrótce kapłan przekaże komuś wiadomość. Sługa Nega nie wiedział, kto ma być odbiorcą. Musiał się tego dowiedzieć i poznać jej treść. Gdyby jednak nie zdołał nic podsłuchać, jego misja musiałaby zostać przedłużona. Neg zaś nie znosił wszelkiej zwłoki, a Skeer nie chciał poczuć na swojej skórze potęgi jego gniewu. Wzdrygnął się na tę myśl. Dlatego też, kiedy Cengh przekazał Najwyższemu Oblatowi ważne informacje, a jego słowa dotarły również do uszu przyczajonego szpiega, anielskie oblicze człowieka, który nie znalazłby potępienia nawet u matki najokrutniej zamordowanej przez siebie ofiary, rozpromieniło się. Za zagrodą dla baranów Skeer uniósł nóż o krótkim i szerokim ostrzu nad piersią starannie skrępowanej kozy. Gruby kapłan nigdy jej nie znajdzie. A gdyby nawet, już nigdy nie wydoi tego zwierzęcia. Ta koza miała posłużyć wyższemu celowi. Skeer opuścił sztylet przebijając serce zwierzęcia. Trysnęła krew, a mężczyzna złożył ręce, by zaczerpnąć gorącego płynu. Uniósł dłonie i opuścił je trzykrotnie, jak nakazywało zaklęcie, po czym zanucił słowa, których starannie wyuczył się Neg. Przez ciepło co się w chłód zmienia Przez życie co przechodzi w śmierć Przez Szarej czeluści Otchłanie Domagam się połączenia! Następnie Skeer wyrzucił krew w powietrze i umoczonym w posoce palcem wskazującym prawej dłoni na nadgarstku lewej nakreślił runiczny symbol oznaczający Nega. Powietrze przed nim zgęstniało i zaczęło migotać. Mężczyzna zadrżał. Robił to już wielokrotnie, ale zawsze było tak samo. Zrobiło mu się zimno, jakby wszedł w zaspę śniegu. — MÓW! — z falującego powietrza dobiegł go głos bezcielesny, ale donośny i pełen mocy. — Dowiedziałem się szczegółów o przybyciu rzeczy, której poszukujesz, panie. — SPODZIEWAŁEM SIĘ TEGO. KIEDY? — Za trzy dni, panie. — DOBRZE. NIE ZAWIEDŹ MNIE, SKEER. — Nigdy, panie. Powietrze zadrżało podobnie jak stojący opodal mężczyzna, po czym powróciło do swego normalnego stanu. Skeer wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. Przez chwilę zastanawiał się nad skutkami możliwej porażki. Natychmiast odegnał od siebie tę myśl. Lepiej było w ogóle nie zaprzątać sobie tym głowy. Jeden z Bezokich stanął przed Negiem. Nekromanta spojrzał w jego oblicze. Nazwa nie była w pełni zgodna z prawdą. Jego słudzy mieli oczy, ale ich gałki oczne były całkowicie białe, a wewnątrz zdawały się przepływać rzadkie mleczne chmury. Zwykły człowiek na ich widok natychmiast zaczynał obawiać się o własne zmysły. Naturalnie ten narząd wzroku nie spełniał swojej funkcji tak jak powinien, aczkolwiek ślepotę rekompensował szereg innych umiejętności. Neg uśmiechnął się i zwrócił się do sługi: — Przygotuj komnatę. W przeciągu jednego księżyca zdobędę to, czego mi potrzeba. Bezoki skinął głową, skłonił się i szybko opuścił komnatę. O tak, pomyślał Neg. Skeer był podstępny jak lis, pozbawiony wszelkich uczuć, szczególnie lojalności, ale na pewno wypełni swoje zadanie. Jego posłuszeństwo zapewniał strach. A więc już wkrótce. Już wkrótce… Chłopiec przyniósł Conanowi odzienie i położył na brzegu wanny. Było to zwykłe ubranie. Cymmerianin zastanawiał się wcześniej, czy nie dostarczą mu mnisiej szaty, ale nie. Jedwabna bielizna, krótkie skórzane bryczesy, grube sandały z długimi rzemieniami do wiązania wokół łydek, skórzana tunika, pas i sakiewka. Ta ostatnia była pusta, czego Conan nie omieszkał sprawdzić. Wszystko to ułożone starannie na grubym ręczniku. Conan wyszedł z wody, wytarł się, po czym zaczął się ubierać. Na Croma, ubranie było nawet dopasowane! Kiedy skończył zawiązywać rzemień sandała, pojawił się Cengh. Skinął na Cymmerianina, po czym zrzucił szaty i zanurzył się w ciepłej, wonnej wodzie. — Och! Bogom niech będą dzięki za gorącą wodę! Conan potaknął. Czuł się dużo lepiej. — Jeśli pozwolisz, bym poświęcił kilka chwil na obmycie mego ciała z kurzu i potu, chyba uda mi się znaleźć kogoś, kto uraczy nas posiłkiem — rzekł Cengh. Barbarzyńca ponownie skinął głową. — Czy tutejsi mnisi nie mają nic przeciwko piciu pewnego napoju wytwarzanego z winnych gron? Kapłan roześmiał się. ‘ — Wino? Ależ oczywiście! Nie jesteśmy barbarzyńcami… — Cengh urwał nagle. — Wybacz, Conanie, nie chciałem cię urazić. — Nie czuję się urażony. Poza tym to barbarzyńcy wynaleźli wino. — Ale mnisi stali się mistrzami w jego piciu — odparł Cengh. — Udowodnię ci. Świątynia Bezokich znajdowała się na posępnym wzgórzu na pograniczu Koryntii, Brythunii i Zamory. Okoliczna puszcza była przesycona wilgocią, a deszcze skapywały ją częściej i gwałtowniej niż gdzie indziej. Burze co kilka dni siekły ją piorunami, gradem i ulewnymi deszczami. To właśnie przez ten mroczny las, pośród szalejącej burzy podążała Tuanne uciekając przed mocą Nega Złowrogiego. Choć nieumarła, Taunne nie dysponowała nadludzkimi mocami, które uodporniłyby ją na chłód zacinającego deszczu czy śliskie, błotniste podłoże, na którym trudno było utrzymać równowagę. W blasku błyskawic, ścigana odległym rykiem grzmotów, piękna nieumarła chwiejnym krokiem oddalała się od zamczyska, które było jej więzieniem. Długie czarne włosy przylepiły się jej do czoła i tyłu czaszki, a odzienie poszarpane na kolczastych krzewach i podczas niezliczonych upadków ziało tuzinem dziur. Chłód, który zazwyczaj czuła, przybrał jeszcze bardziej na sile i jej policzki wydawały się jak wykute z bryły lodu. Ci głupi ludzie, którzy sądzili, że żywe trupy nie odczuwają bólu, nie mieli o tym zielonego pojęcia. Tuanne nie wiedziała, dokąd zmierza. Wiedziała jedynie, że poszukiwany przez nią talizman przywołuje ją i przyciąga, jakby oboje byli połączeni nierozerwalną, choć niewidzialną nicią. Jeśli oddalała się od niego, przyciąganie wzmagało się. Źródło Światła i jej zbawienie znajdowało się gdzieś na północnym wschodzie i właśnie w tę stronę Tuanne musiała podążać. Nie spocznie, dopóki nie dotrze do miejsca, gdzie znajdował się amulet. Zdobędzie go i znajdzie sposób, by uwolnić zarówno siebie, jak i tych, którzy wciąż pozostawali w mocy nekromanty. Wiedziała, że tego dokona. Błyskawica rozcięła mrok i pobliski świerk eksplodował gradem drzazg i żywicznych kropel. Grzmot zagłuszał odgłos umierania wielkiego drzewa. Tuanne drgnęła widząc błysk i słysząc huk. Wydawały się tak bliskie, że nieomal zlewały się ze sobą. Ponownie upadła, a jej przemoczona suknia rozdarła się w jeszcze jednym miejscu i kolejny fragment białej jak kość słoniowa skóry stał się celem zajadłego ataku burzy. To nie miało znaczenia. Zdobędzie nowe odzienie. Wprawdzie żadna szata nie mogła jej ogrzać, ale tym również się nie przejmowała. Miała swój cel i od stu lat pragnęła go zrealizować. III Conan podążył za Cenghiem do wielkiej sali wypełnionej odzianymi jednakowo mnichami. Kąpiel i nowy przyodziewek przypadły Cymmerianinowi do gustu, ale myśl o posiłku złożonym z korzonków i jagód nie napawała entuzjazmem. Cóż. Dobrze. Nauczył się radzić sobie w rozmaitych okolicznościach. Cengh wypatrzył dwa wolne miejsca na długiej drewnianej ławie przy jednym ze stołów i skinął na Conana, aby usiadł. Cymmerianin oparł miecz o stół. Rozejrzawszy się wokoło stwierdził, że w całej sali tylko on jeden był uzbrojony. Przypomniał sobie jednak ukryty nóż Cengha i przez chwilę zastanawiał się, co inni mogli ukryć w połach swoich szat. Z zamyślenia wyrwał go służący, który postawił przed nim gliniany dzban i dwa mosiężne kubki. Cengh napełnił je winem i podał jeden kubek Conanowi. Cymmerianin podniósł chłodny przedmiot do ust i przechylił. — Wyborne — rzekł Conan. W rzeczywistości było to najlepsze wino, jakiego miał okazję kosztować. Cengh uśmiechnął się i ponownie napełnił pusty kubek. — Od czasu do czasu zdarza się niezły rocznik… Pojawił się drugi służący niosąc parujący półmisek. Postawił go przed Conanem, a ten spojrzał nań z zaciekawieniem. Na talerzu leżało kilka niewielkich ryb. Bił z nich aromatyczny zapach. Cengh wyjął nóż i przekroił jedną z ryb wzdłuż odsłaniając rząd ości. — Tak jest najlepiej — stwierdził Cengh usuwając ości. — Łowimy ryby w tutejszych strumieniach. Conan pokiwał głową. Podniósł jedną z ryb, rozerwał ciepłe mięso palcami i wydobył ościsty kręgosłup. Potem włożył do ust prawie całą połówkę ryby. — Ta ryba również jest wyśmienita — stwierdził pomiędzy kolejnymi kęsami. Mięso było istotnie soczyste, smakowite i miękkie, ale barbarzyńca zaczął się zastanawiać, jak kapłani mogli przeżyć bez dziewczyny. Conan i Cengh zajęli się jedzeniem. Przynoszono kolejne półmiski i po zjedzeniu tuzina ryb głód Conana został zaspokojony. Dostatek wina nasycił również jego pragnienie. W końcu musiał przyznać, że cywilizacja ma również swoje dobre strony. Skeer siedział o kilka stołów dalej, w miejscu oświetlonym przez buzującą jasno pochodnię. Jadł metodycznie, bardziej dla nabrania sił niż dla przyjemności. Skeer miał tylko dwie słabości, kobiety i palenie konopi. Obie te przyjemności były w świątyni zakazane. Każda z nich przynosiła prawdziwą rozkosz i tylko nimi Skeer umiał naprawdę się cieszyć. Od czasu do czasu Skeer spoglądał na posłańca i jego barbarzyńskiego towarzysza. Ten ostatni posilał się łapczywie i bez odrobiny troski o dobre maniery. Skeer pogardzałby nim, gdyby nie fakt, iż młodzieńca otaczała wyraźnie aura czujności. Barbarzyńcy bardziej niż ludzie cywilizowani zwracali uwagę na otoczenie i szpieg wcale nie miał ochoty śledzić muskularnego olbrzyma. Te zimne niebieskie oczy były zbyt bystre. Nawet ukradkowe spojrzenia Skeera budziły w tym mężczyźnie odruchowe reakcje. Szpieg był pewien, że barbarzyńca zdawał sobie sprawę, iż jest obserwowany. Skeer ponownie zajął się posiłkiem. Barbarzyńca był nieważny. Posłaniec zresztą również. Agent Nega Złowrogiego dowiedział się już tego, czego pragnął dowiedzieć się jego pan. Za kilka dni jego misja dobiegnie końca. Kiedy to się stanie, Neg odpłaci mu tak hojnie, że Skeer będzie mógł kupić tyle kobiet i konopi, ile dusza zapragnie. Było to coś, na co warto zaczekać, stwierdził w duchu. Conan obudził się z nadejściem świtu. Kwatera nie należała do luksusowych, niemniej pokój był czysty, słomiane posłanie twarde i nie zarobaczone, a koce grube i ciepłe. Wyglądając przez małe okienko stwierdził, że wielu kapłanów jeszcze przed pierwszym kurem wyległo na wąskie uliczki. Cymmerianin przeciągnął się i wszedł do sali jadalnej. Wyglądało na to, że w świątyni nie istnieje wymiana towarów i usług za pieniądze, i Conan zastanawiał się, na jakich zasadach działała tutejsza wspólnota. Na stołach leżały półmiski z serem, gotowanymi jajkami, owocami i kromkami twardego ciemnego chleba. Conan poczęstował się i popił posiłek paroma kubkami wybornego wina. Poczuł się odświeżony i gotowy wyruszyć w dalszą drogę do Zamory. Cengh spotkał Conana przy wyjściu z sali jadalnej. Kapłan niósł skórzaną pochwę. — O, już wstałeś. Posiliłeś się? — Właśnie skończyłem. — To dobrze. Pomyślałem, że w tym łatwiej będzie ci nosić miecz — podał pochwę Conanowi. Muskularny Cymmerianin obejrzał dar. Była wykonana z szorstkiej, gruzłowatej skóry, trzykrotnie przeszywana, z pogrubionymi wszywkami w miejscach, gdzie ostre krawędzie stykały się z brzegami pochwy. Conan wolno wsunął miecz aż po gardę, po czym wyszarpnął go energicznie. Skóra zasyczała, ale nie spowolniła ruchu żelaza. Była to doskonale wykonana pochwa, ale po chwili Cymmerianinowi przyszła do głowy pewna myśl. — Skoro nie zabijacie zwierząt, skąd wziąłeś skórę na tę pochwę? Cengh uśmiechnął się i pokiwał głową. — Dzięki tobie. Conan spojrzał na pochwę. Skóra wyglądała znajomo. — Sith? — zapytał. — Oczywiście. — Ale on został zabity zaledwie dwa dni temu. — Zdjęliśmy skórę i wyprawiliśmy. Nie zabijamy bez potrzeby, ale nie marnujemy tego, co może się przydać. — Jak to możliwe, że skóra została tak szybko wyprawiona? — Mamy swoje sposoby. Magia, pomyślał z niechęcią Conan i postanowił nie przedłużać tego tematu. — Zakładam, że jesteśmy kwita, Cengh — skonstatował. — Uważam, że moje życie jest dużo bardziej wartościowe niż to, co ci dałem, ale przyjmuję twoją opinię, Conanie z Cymmerii. — W takim razie ruszam w drogę. Czas na mnie. — A może nim odejdziesz, chciałbyś obejrzeć nasz trening samoobrony? Conan zamyślił się. Zamora mogła poczekać jeszcze dzień albo dwa, poza tym Cengh swoimi sztuczkami z kijem wywarł na nim spore wrażenie. — Dobrze, niechaj tak będzie. — Zatem chodź ze mną. Conan wsunął miecz do pochwy i podążył za kapłanem. Mężczyzna był stary. Włosy i brodę miał białe jak śnieg, a jednak stał pewnie, sztywno wyprostowany naprzeciw młodszego o dobre czterdzieści lat przeciwnika. Obaj mężczyźni trzymali w dłoniach drewniane laski wymierzone końcami w gardło przeciwnika. Młodszy miał na sobie tylko przepaskę biodrową a jego obnażone ciało było mocno umięśnione. Młodzieniec zrobił szybki, nieomal taneczny krok klucząc to w jedną, to w drugą stronę. Kołysząc się lekko na palcach stóp to zbliżał się, to znów oddalał od starca. Conan widział kiedyś gryzonia zabijającego węża. Jego właściciel umieścił zwierzątko w jamie z jednym z zakapturzonych węży, którego ukąszenie przynosi szybką śmierć. Ten młodzieniec tańczył wokół starca jak ów gryzoń wokół węża. Starszy mnich zmieniał tylko nieznacznie pozycję, skupiając przez cały czas uwagę na przeciwniku. Jego ruchy były rozważne i oszczędne. Gdyby go zapytano, Conan stawiałby na wygraną młodzieńca. Był szybszy, niewątpliwie silniejszy i bardziej agresywny. Po sposobie, w jaki się poruszał, widać było, że ów sposób walki nie jest mu obcy. Tymczasem starzec nie posiadał żadnego z tych atutów. Młodzieniec zaatakował. Skoczył naprzód unosząc laskę nad głową i opuścił ją gwałtownie, jakby chciał zgruchotać starcowi czaszkę. Uderzenie było szybkie i silne, gdyby dosięgło celu, pozbawiłoby starego przytomności, a może nawet życia. Staruszek przesunął się nieznacznie, po czym po płytkim łuku uniósł i opuścił swoją pałkę. Uderzenie młodzieńca chybiło celu. Starzec płynnie zaszedł przeciwnika z boku i trzasnął go mocno w żebra powalając na ziemię. Po chwili młodzieniec doszedł do siebie, wstał i odwrócił się w kierunku starca. Obaj mężczyźni rozluźnili się i wymienili ukłony. No, no, pomyślał Conan, czasami nawet powolny wąż zabija szybkiego gryzonia! Zdał sobie sprawę, że nauczył się czegoś ważnego. To, że sta