Upload dokumentów - promocja książek - darmowy hosting pdf - czytaj fragmenty
Pierwszorzędny czarny kryminał, w którym Benjamin Black w niesamowity sposób wskrzesza chandlerowskiego Philipa Marlowe’a. Początek lat pięćdziesiątych. Marlowe jest jak zwykle śliczny i niespokojny, interesy trochę kuleją. Wówczas właśnie pojawia się świeża klientka. Kosztownie odziana jasnowłosa piękność chce, by Marlowe znalazł jej byłego kochanka. Detektyw niemalże natychmiastowo odkrywa, że zaginięcie tego człowieka jest tylko pierwszym z szeregu zdumiewających wydarzeń. Wkrótce Marlowe wplątuje się w życie najzamożniejszych i najbardziej bezwzględnych rodzin Bay City. Czarnooka blondynka mogłaby uchodzić za rękopis Chandlera właśnie znaleziony w zakurzonej szafie w La Jolla. Gratka dla wszystkich fanów amerykańskiego klasyka.
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Czarnooka blondynka |
Autor: | Black Benjamin |
Rozszerzenie: | brak |
Język wydania: | polski |
Ilość stron: | |
Wydawnictwo: | Wydawnictwo Albatros |
Rok wydania: | 2017 |
Tytuł | Data Dodania | Rozmiar |
---|
PDF Upload - Zapytania o Książki - Dokumenty © 2018 - Wszystkie prawa zastrzeżone.
Recenzje
Czas na wyznanie. Czy wstydliwe to już musicie ocenić sami. Lecz do rzeczy – nigdy nie czytałem niczego Raymonda Chandlera. Jestem świadomy charakteru jego prozy – dusznego klimatu, ironicznych komentarzy, rozbudowanych metafor i bohaterów, z których każdy chciałby być pierwszoplanowym. Lecz żadna opowieść z Philipem Marlowe’em nigdy nie wpadła mi w ręce. Gdy usłyszałem, że na polskim rynku pojawi się „Czarnooka blondynka” Benjamina Blacka (pseudonim Johna Banville’a), w której wspomniany Marlowe powraca na powieściowe karty w roli pierwszoosobowego narratora, stwierdziłem, że nadszedł czas na spotkanie ze słynnym detektywem. Pytanie, czy sens, by książkę oceniała osoba, która nie zna pierwowzoru. Moim zdaniem zdecydowanie tak. To jasne, że opowieść miała skusić zadeklarowanych wielbicieli Chandlera. Lecz jej jedynym atutem nie powinno być umiejętne dojenie nostalgii, prawda? Marlowe, jak przystało jak prywatnego detektywa, nie ma nieustannego zajęcia. Kredytu hipotecznego raczej by nie dostał. Tym bardziej, że nawet nie stara się znaleźć się sobie tego zajęcia. Lecz i po co, skoro sprawy samego do niego przychodzą? Tym razem w postaci Clare Cavendish, stereotypowej femme fatale, tytułowej czarnookiej blondynki, a przy okazji przedstawicielki perfumeryjnego rodu. Przybysz z zupełnie innego świata niż Marlowe. Lecz za to zadanie ma odpowiednie dla kogoś, na kogo zazwyczaj spogląda z góry. Chciałaby, aby detektyw znalazł jej byłego kochanka, pana, któremu hobbystycznie zdarzało się sprzedawać narkotyki i bawić w agenta pomniejszych hollywoodzkich gwiazdek. Kłopot w tym, że dynamicznie okazuje, że Nico (bo tak mu na imię) kopnął w kalendarz, lecz są również osoby, które nie tak dawno widziały go żywego. To, co miało być prostą sprawą dla zabicia czasu, okazuje się być wstępem do zagmatwanej intrygi. Można z kimś rozmawiać, wypowiadając na przemian kilka, kilkanaście słów. Wówczas rozmowa jest krótka, treściwa i jest znaczna szansa, że nikt nikogo nie zabije przed jej końcem. Lecz można rozmawiać inaczej. Każdą wypowiedź poprzedzać wnikliwym spojrzeniem, które ma przeszywać duszę. Lub chociaż wydobywać na powierzchnie skrywane tajemnice. Ponieważ przecież każdy ma tajemnice. A jeśli nie ma, to może lepiej spreparować takie tajemnice, ponieważ to przecież podejrzanie nie mieć tajemnic. Już chcecie coś powiedzieć, gdy przychodzi Wam na myśl błyskotliwa metafora. Trochę traci na błyskotliwości w momencie wypowiadania, lecz to nie ma znaczenia, ponieważ już myślicie ponad ripostą. Najlepiej dwuznaczną, lecz nie musi być szybka, scena poczeka. Wyzłośliwiam się? Jasne! Ciężko zarzucać Blackowi taki, a nie inny styl, skoro poniekąd został wynajęty do napisania sequela i musiał zgodzić na reguły gry. A przecież Chandler lubił niespieszne tempo i tworzenie atmosfery pełnej niedopowiedzeń. Marlowe stale ma autodestrukcyjne ciągoty, zasady, dla których gotowy jest umrzeć, chociaż gołym okiem widać, że nie warto. Black stworzył opowieść przestylizowaną, a mimo te czyta się ją dobrze. Jednak cały czas mamy wrażenie, że podczas pisania każdego akapitu, zastanawiał się, jak oddać charakter pierwowzoru, a nie poprowadzić opowieść. Sam Marlowe to najmocniejszy fragment „Czarnookiej blondynki”. Może i warto by było ukrócić niektóre wewnętrzne monologi, lecz ciężko nie sympatyzować z cynicznym detektywem, który wie, że nic nie poprawia smaku drinka tak jak świeże rany na twarzy. Trzeba docenić język, jakim napisano powieść. Tu i tam jest o zdanie za dużo, lecz zdecydowaniem mamy do czynienia z opowieścią noir pełną gębą. Black koncentruje się jednak na wierzchniej warstwie i świata, i bohaterów. A przecież Los Angeles to miasto, w którym zrzucenie pierwszej maski jest dopiero zaproszeniem do poznania danej osoby. Dlatego „Czarnooka blondynka” sprawia czasami wrażenie wydmuszki – zaprojektowanej, a nie wyczarowanej. Momentami kojarzyła mi się trochę z filmem „Gangster Squad”, w którym fantastycznie ucharakteryzowani aktorzy ostrzeliwali się w slow motion z tommy gunów, lecz reżyser zapomniał, że znana epoka i miasto grzechu mają do zaproponowania nieco więcej niż efekciarskie scenki. Zagadkowa piękność, detektyw, któremu wszystko jedno, lecz duże serce nie pozwala mu wszystkiego olewać, zaginiona walizka, klasyczne przedawkowanie, Hollywood, niewygodna przeszłość – te wszystkie składniki (i dużo więcej) znajdziecie w „Czarnookiej blondynce”. Nieprzypadkowo pojawiają się także w innych kryminałach noir. Nowe przygody Marlowe’a dostarczą Wam rozrywki, lecz nie liczcie na to, że będziecie długo je wspominać. Czas rozwieje je niczym wiatr dym z ostatniego papierosa przed zmrokiem.