Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością

Szczegóły
Tytuł Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ ZIMNIAK SPOTKANIE Z WIECZNOŚCIĄ - Phil... czy wciąż utrzymujemy się na środku Rzeki? - głos Heleny był cichy i lekko zachrypnięty. - Chyba widzisz - odparł opryskliwie, wpatrzony w falujące na zielonym ekranie linie. Prawą dłoń zacisnął tak mocno na dźwigni awaryjnego sterowania, że zbielała, nieruchoma pięść wydawała się jak wykuta z marmuru. - Autopilot? - nie wytrzymał Walt. - Wyłączyłem - Philip również nie silił się na budowanie okrągłych zdań - za dużo obwodów kontrolnych. Powierzchnia sufitowa sączyła do sterowni mdły, fioletowy blask o natężeniu ledwie wystarczającym do rozróżnienia poszczególnych przycisków i dźwigni. W dusznym powietrzu unosił się wciąż jeszcze nikły, lecz wyraźnie wyczuwalny zapach smarów i przegrzanej izolacji kabli elektrycznych. - Według szacunkowych obliczeń za sześćdziesiąt sekund odnoga C-12 do zastoiska wokół Czerwonego Karła X-KL-139... - mówiła Lorna powoli i sennie. Walt spojrzał badawczo na jej siną w tym upiornym świetle twarz. Znowu plynn - pomyślał. - Włącz komputer! - warknął Philip. Powolnym ruchem wyciągnęła ramię, dbając o to, by dłoń zwisała luźno, a wypielęgnowane palce zawijały się lekko ku górze. Wciąż ta cholerna kokieteria - Walt poczuł błyskawicznie narastającą wściekłość - ta idiotka nawet w trumnie będzie musiała wyglądać pociągająco! Kontrolny segment centralnego komputera rozjarzył się błyskami lamp sygnalizacyjnych - wydawało się, że wszystko jest w porządku. - Statek do skrętu w C-12 w kierunku X-KL-139 - Lorna nadal nie objawiała pośpiechu, a może to tylko nerwy Walta odmawiały posłuszeństwa? - Włącz autopilota - matowy głos o nosowej, telefonicznej modulacji wypełnił sterownię. Philip gwałtownie szarpnął dźwignię - kilka tarcz wskaźnikowych rozjarzyło się zielonym blaskiem. Ostatnia rezerwa - jęknął. - Możliwe wejście w C-12 za dwadzieścia osiem sekund. Sterowanie chwytakami energii. Prawdopodobieństwo awarii zero koma cztery. Czekam na potwierdzenie. - Wykonuj manewr! - Czekam na potwierdzenie... - Dowódca statku do centralnego komputera: wykonaj manewr wejścia w odnogę C-12! - Philip prawie krzyczał, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Walt nigdy nie widział go w takim stanie. - Przejmuję sterowanie statkiem - oznajmił jednostajny, bezosobowy głos. - Będę meldował na bieżąco. Pełna gotowość do wykonania manewru. Schodzę z głównego nurtu. Siedzieli sztywno w fotelach, dłonie nerwowo zaciskały się na oparciach. Dobrze wiedzieli, że to ich ostatnia szansa. - ...dwanaście sekund do zwrotu. Dalej Rzeka ciągnęła się dziesiątkami lat świetlnych, rosnąc i potężniejąc, nabrzmiewając dopływami z młodych lub ekspandujących słońc, gnała gdzieś w głąb Galaktyki ogromniejącym strumieniem energii. - ...dziesięć sekund. Statek na skraju głównego nurtu z dopuszczalną granicą tolerancji... Lecz nigdzie po drodze, aż do granicy ludzkiej penetracji, nie było tak korzystnego wyjścia. - ...sześć sekund... Opuścić rzekę można zawsze, lecz co w ich sytuacji da wyjście choćby nawet o pół roku świetlnego od jakiejś gwiazdy? - .. . trzy sekundy. .. Wejście do tej odnogi otworzyła im chyba Opatrzność. Tak, Walt modlił się teraz jakimiś dziwnymi, wymyślonymi na własny użytek słowami. Odnoga i zastoisko energii, z którego wyciekają drobne strumyki, dając początek nowym rzekom... Cud, po prostu cud, że właśnie tutaj... - ...zero! Teraz. Lecz jeszcze istnieją, trwają w tym cyrkowym, fioletowym świetle, cztery zastygłe w bezruchu sylwetki, każde z nich ze swoim dzikim, zwierzęcym pragnieniem życia dalej, życia za wszelką cenę, jeszcze choćby przez rok, dwa, może dziesięć... A przecież jest więcej niż pewne, że już niedługo... Lecz żyją! Nie rozerwały ich na strzępy potężne wiry, których energia mogłaby zmiażdżyć całe planety, nie zgniotły kruchych osłon statku turbulencje, zawsze występujące przy każdym rozwidleniu czy dopływie. Przedostali się. - Jesteś wspaniały, komputerku. Dałabym ci wszystko, czego byś tylko zapragnął - Lorna pierwsza przełamała zastygłą wokół nich ciszę, pieszcząc długimi palcami wypukłości osłon lamp sygnalizacyjnych. Jej głos łamał się ze wzruszenia. Napięcie ostatnich chwil nagle znikło, zamieniło się w euforyczne podniecenie. - I ja też, i ja też!! - histerycznie piszczała Helena. Rzuciła się na monitory, rozpłaszczając białe dłonie na ekranach. - No masz, malutki, spróbuj... - Właściwie dlaczego komputery buduje się bez odpowiedniego osprzętu pomocniczego? To przecież nic trudnego, mała przystawka... Wszak maszyny zastępują ludzi, zwłaszcza niektórych... - z Lorny opadła już niedawna ospałość, patrzyła teraz wyzywająco w stronę Walta. - No, dość tego, nie szaleć, na miejsca! - krzyknął Philip, rozprostowując zgarbione plecy i przeciągając się, aż zachrupały stawy. - Helcia, skończ zaloty, bo stanę się zazdrosny i rozwalę tę maszynkę. - Co z energią? - Walt zaczął przychodzić do siebie. - Do licha! Lorna, natychmiast wyłącz komputer! otrząsnął się Philip, przerzucając dźwignię autopilota. Dwa sektory zgasły jak zdmuchnięte nagłym przeciągiem roje świeczek. - Dobra. Walt, przejmij ręczne sterowanie. Ty jesteś dobry w takich wąskich kanałach. - Przejmuję - uchwycił dźwignię i uruchomił mechanizm. Zielone oko ekranu rozbłysło plątaniny przelewających się linii, przypominających delikatnie falujące, smukłe wodorosty. - Włącz filtry, duszę się - prosiła Lorna. - Niema mowy - Philip otarł pot z czoła. - Dopiero za godzinę. Wytrzymasz. - Sadysta. - Może mam ująć energii deakceleratorom, żeby nasza ślicznotka mogła odetchnąć zapachem morskiej bryzy? - tłumaczył Philip swoim sposobem, nie żałując nieszkodliwych złośliwości. - Już dobrze, szefie. Wiem, że jesteś najmądrzejszy. - Zajmij się czymś, na przykład poczytaj nam o tym Czerwonym Karle - wskazał na ekran. - Poczytaj...? - Tak, wieziemy podręczną bibliotekę, przygotowaną właśnie na takie wypadki. - Mam lepszy pomysł. Prześpię się. - W porządku. Przynajmniej nie będziesz marudzić. - Czy ja_ też mogę? - Helena uniosła swoją płaską, bladą twarz, która Waltowi zawsze kojarzyła się z tarczą zegara. - Chyba nie będę potrzebna... - Walt...? Philip wolał podzielić odpowiedzialność. - Niech śpią, będziemy zmieniać się co godzinę. Jeszcze jakieś pół doby i osiągniemy zastoisko, a później skok na orbitę Karła już kosztem jego własnej energii. - Dobra. Śpijcie sześć godzin - uciął Philip - potem zmienicie nas. W rejon zastoiska wchodzimy w pełnej gotowości, nie wiadomo, co tam napotkamy - był wystarczająco ostrożny, a jednocześnie szybki w podejmowaniu decyzji, aby zostać zupełnie niezłym dowódcą. Kobiet nie trzeba było ponaglać - prawie jednocześnie opuściły oparcia foteli i założyły opaski hipnotyczne. Ciszę sterowni wypełniły ich miarowe oddechy. Walt pilotował spokojnie, naprowadzając statek ciągle na główny nurt, skąd uparcie spychały go drobne zawirowania. Umiejętnie omijał większe turbulencje i uskoki, mogące zagrozić ochronnemu pancerzowi pól siłowych. Plątanina wiotkich linii zamazywała się coraz częściej, powieki ciężko opadały na bolące oczy. - Mów coś - czuł, że usypia. Olbrzymie napięcie kilku ostatnich dni dawało znać o sobie. - Tak, tak - Philip niechętnie uniósł głowę; on też miał dosyć. - Pamiętasz coś o tym Karle? - Nic. Kto mógłby przypuszczać... - No pewnie. Tylko tak pytam. Ja też znam zaledwie jego symbol. - Możemy na chwilę włączyć... - Nie, to zbyteczne. I tak nie jestem pewien, czy zdołamy pokryć w pełni deakcelerację aż do momentu wejścia na orbitę. - Jak to, nie jesteś pewien? Przecież przyspieszenia rozerwą nas na strzępy. Phil, to są prędkości przyświetlne... - Nie jestem dzieckiem, nie musisz mi tego tłumaczyć - żachnął się i gwałtownym ruchem wyłączył i tę namiastkę oświetlenia, która mdłym blaskiem dotychczas napełniała kabinę. Teraz tylko jeden ekran na zielono barwił ich zmęczone twarze. - Lorna jest jakby trochę nie w formie - niezbyt zręcznie zagaił Philip. Walt drgnął lekko, co nie uszło uwadze tamtego. - Zdarza się każdemu - mruknął. - A kobietom co dwadzieścia osiem dni, nie licząc okresów melancholii. - Coś taki na nią cięty? - wpadł mu w słowo. - Ona wyraźnie cię lubi... - A ja, wstręciuch, nie porywam jej natychmiast do łóżka, prężąc męską pierś i nie sprawdzam się przynajmniej przez osiem godzin na dobę? O to ci chodziło? - Walt był zły, że dał się wciągnąć w tę rozmowę. - Mój drogi - Philip wydawał się zaskoczony jego nagłym wybuchem - uważaj na stery. - Nie obawiaj się. - Wiem, że to są sprawy osobiste... - Więc zmieńmy temat. - ... ale jako dowódca chciałbym ci o czymś przypomnieć - dodał już bardziej oficjalnie. - Wiesz, dlaczego loty załogowe wykonuje się mieszanymi żeńsko- męskimi czwórkami? - Wiem i wszystko rozumiem, ale zrozum i mnie, Phil zmienił ton, mówił teraz na pozór spokojnie, tak jakby tłumaczył jakiś prosty problem średnio rozgarniętemu uczniakowi. - To nie jest obowiązek, żaden regulamin ode mnie tego nie wymaga. - Jego twórcy sądzili, że wystarczy nie zabraniać. - No i widocznie omylili się, przynajmniej w tym jednym przypadku. - Ciekawe... - mówił Philip jakby do siebie. Dotychczas cieszyłeś się sławą niezłego kobieciarza, no i wasza matrymonialna korelacja komputerowa także wypadła nie najgorzej... - Takie rzeczy też się analizuje? - Walt spróbował udać zdziwienie. - Mój drogi - Philip zaczerpnął stęchłego powietrza i zakrztusił się - nie doceniasz tego aspektu sprawy. Na Ziemi możemy bawić się w fałszywą kokieterię, ale tutaj, w warunkach najwyższego obciążenia psychicznego i ustawicznego zagrożenia, liczba stresów musi być zredukowana do minimum. Psychofizjologiczne potrzeby organizmu powinno się zaspokajać w maksymalnie możliwym stopniu. - Czyżbym źle wypełniał obowiązki? - z głosu Walta znów przebijało zniecierpliwienie. - Nie o to chodzi. Ty i Lorna jesteście w ciągłym stresie, nie zaspokojeni, błądzicie myślami daleko, słowne utarczki są na porządku dziennym. Trudno w tym przypadku mówić o zgranej załodze, choć służbę pełnicie poprawnie. Może nadejść chwila próby, kiedy właśnie zabraknie nam tego jednego kwantu wytrzymałości psychofizycznej, którą niepotrzebnie trwonicie... - A czy nie pomyślałeś o tym, że gdyby wszystko poszło po twojej myśli, mogłoby być jeszcze gorzej? Że intuicyjnie bronimy się przed zupełną klęską? Że coś tu nie gra? - To ty się bronisz - mruknął i zaniósł się suchym kaszlem. - Może jednak włączymy filtry? - Mówiłeś, że za godzinę - odparł Walt ze złością. Może zmniejszysz moc deakceleratorów? - Nie rzucaj się, stary. Zrozum, że ja chcę tylko dobrze i jako człowiek, i jako dowódca. - Może byś sam spróbował z obiema, jeśli tak ci to leży na sercu? - To jest wyjście, ale w sumie spowodowałoby więcej złego niż dobrego - odparł poważnie. - Myślałeś o tym? - Walt odwrócił się nagle, na chwilę zapominając o sterach. Czuł żal i najzwyklejszą zazdrość. - No widzisz - zaśmiał się Philip - sam pomysł cię denerwuje. Nie, nie martw się, nie będzie tutaj układów trzy do jednego. - Jest to mi najzupełniej obojętne - burknął i ujął ster. Na ekranie coraz szerzej rozlewała się czerwona plama zbliżającej się gwiazdy. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. - Śpią jak zabici - Helena pełnym krytycyzmu spojrzeniem obrzuciła wypoczywających mężczyzn. Puściła drążek sterowy, który zaczął przechylać się na boki, jak gotujący się do ataku grzechotnik. - To zabawne - Lorna mówiła powoli, swoim zwykłym, sennym głosem - ale w trakcie głębokiego hipnotycznego transu bardzo łatwo byłoby poderżnąć im gardła. - Zwariowałaś?! Twoje żarty nie są najlżejszego kalibru. - Już dobrze, nie będę cię straszyć. Tylko, widzisz, to niezupełnie był żart. Czasem przychodzą mi na myśl takie głupstwa. - Naprawdę zaczynam się ciebie bać. Philip powiedziałby, że jesteś niezrównoważona psychicznie. - Do diabła z Philipem! Cytujesz go jak wyrocznię. - No tak - westchnęła - o Walcie nie powiedziałabyś w ten sposób. - Powiedziałabym dokładnie to samo - odparła chłodno. - Poza tym to nie twój interes. - Przepraszam - bąknęła Helena, czerwieniąc się lekko, lecz nie spuszczając ciekawego wzroku z twarzy koleżanki - nie chciałam cię dotknąć. - Czym miałabyś mnie dotknąć? - wydęła wargi Lorna. - Co właściwie dzieje się na zewnątrz? spojrzała w zielonkawe oko ekranu. - Nic ciekawego. Dryfujemy do brzegu zastoiska. Może zbudzimy naszych panów? - Tak... nie, na razie nie. Po co? - No, trzeba wyjść w przestrzeń z tego bajora. - Możemy zrobić to same. Nawet regulamin przewiduje takie sytuacje. - Lecz tylko wtedy, gdy ryzyko jest mniejsze od jednej setnej. - Poradzimy się - Lorna przerzuciła dźwignię komputera i podała parametry operacji. - Ryzyko manewru mniejsze od trzech razy dziesięć do minus trzeciej - meldował bezosobowy głos limitowane niezawodnością podzespołów statku. Wyjście można rozpocząć za pięćdziesiąt dwie minuty. Okres trwania manewru: cztery koma pięć. Wielkości czasowe podane w zaokrągleniu w górę do pół minuty. - Wyłącz go, szkoda energii. - Dobrze, już się robi. Może astronom rozejrzy się po okolicy? - Po co? - Helena wzruszyła ramionami. Nie znosiła, jak ktoś wtrącał się w jej profesjonalne sprawy. Zresztą jak wszyscy członkowie załogi. - Ach, chciałam po prostu zobaczyć tego Karła. To takie piękne: czerwone morze płomieni... - Co za romantyczny cybernetyk. Powinnaś była zostać poetką - roześmiała się Helena. - Masz swojego Karzełka - włączyła boczne ekrany. Na jednym z nich zapłonęła czerwona tarcza gwiazdy. - Za każdym razem urzeka mnie taki widok. Czy tam, w temperaturze sześciu tysięcy stopni, mogłaby istnieć jakaś forma życia? - Pięciu tysięcy dwustu - poprawiła Helena, odczytując dane. - No, wszystko w normie. Natężenie promieniowania na zwykłym poziomie, obecności meteorów ani obłoków gazowych nie stwierdzono. Obserwacje poczyniono zgodnie z regulaminem. Zadowolona? Lorna nie odpowiedziała, wpatrzona w pałający czerwonym blaskiem ekran. Zupełnie jakby dostrzegała jakieś potwory, przemykające pośród plazmowych chmur. - Aha, zapomniałam o mapie gwiazdowej. Ale do tego potrzebny mi jest twój komputer. Hej, zbudź się, marzycielko! Lorna drgnęła i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem. - Oj, naprawdę potrzebny ci... - mruknęła Helena, lecz w porę ugryzła się w język. - Włącz komputer, cybernetyku. - Dobrze, nie krzycz tak. - Helena do centralnego komputera. Symulowany i rzeczywisty obraz mapy nieba na monitor trzeci komenderowała. - Sprzężenia sektorowe, przesunięcie fazowe wibracyjne uruchamiane ręcznie. - Dlaczego nie puścisz analizatora? - Za dużo żre. - Przecież za godzinę otworzymy anteny. - To dopiero za godzinę. Wolę nie ryzykować. Helena dostroiła obraz, zoptymalizowała wzmocnienie. Gwiazdy rozpaliły się nienaturalnie mocnym blaskiem, wyglądały jak garście lśniących pereł rozrzuconych po czarnym aksamicie. Po włączeniu wibratora obydwa nałożone na siebie obrazy: rzeczywisty i symulowany, desynchronizowały się pionowo z dużą częstością, co dawało wizualny efekt migoczących przecinków w miejscu niedawnych świetlnych punktów. To wszystko podoba mi się coraz bardziej - sennie myślała Lorna. Przynajmniej od strony kolorystycznej: na tle czarnego,, naznaczonego niebieskimi lampkami nieba jasny węzeł włosów Heleny, z boku zaróżowiony blaskiem Czerwonego Karła, świecącego z sąsiedniego ekranu... A może wziąć już plynn? Wtedy w przestrzeni zaczną krążyć niebieskie gazowe latarnie z płomykami jak sople lodu, a włosy dziewczyny rozwieje gorący wiatr od słońca, buchającego splotami czerwieni ze wszystkich monitorów. - ...już niedługo. A ta wariatka śpi! - Słucham? - Lorna z trudem otrząsnęła się z sennego zamroczenia. - Jeśli myślisz, że sama wyprowadzę statek z tego cholernego zastoiska, to naprawdę jesteś w błędzie. Natychmiast budzę Phila i Walta. - Nie - zaprotestowała słabo. - Poczekaj, już wszystko w porządku. Tak długo zmieniałaś sektory, że zdrzemnęłam się trochę. - Raptem pięć minut. A tak w ogóle to Phil powinien cię zbadać. Wyglądasz nieszczególnie - Helena patrzyła na nią ze złością. - Robił to już kilka razy. Nie o takie badanie mi chodzi - uśmiechnęła się Lorna. - Domyślam się - rozchmurzyła się wreszcie. - No, weź się w garść. Za dziesięć minut wychodzimy w przestrzeń. Ale zrobimy im niespodziankę! Wskazała na śpiących i po dziecinnemu klasnęła w dłonie. Plynn! Trzeba go zażyć. Senne otumanienie, powracające falami, to znak, że już. Potem wszystko przybierze inne barwy, no i ten blask, chlustający jak przez otwarte w słoneczny dzień okna! Walt stanie się męski, szeroki w barach, piękny... Musi być dla niego dobra, cała złość i żal pójdą w niepamięć, każde spojrzenie wywoła dziwny, niepokojący dreszcz... - Chociaż i tak zbudzą się, mają program - głos Heleny dobiegał z daleka, jakby przebijał się przez grubą ścianę. - Ale już po wyjściu. Raz się przeliczyli - odparła _z przewrotnym zadowoleniem. Wszyscy powoli głupiejemy w tej kosmicznej izolatce - pomyślała nie bez odrazy do siebie i do nich wszystkich. - To niemożliwe! - podniesiony głos Heleny wpadł w wiercący uszy dyszkant. - Co? - niezbyt przytomnie burknęła Lorna, lecz zaraz zobaczyła go: na tle migoczących jak bożenarodzeniowe świeczki niebieskich ogników lśnił wyraźny, silnie promieniujący punkt świetlny. - Przeoczenie przy sporządzaniu mapy? - Jak można nie zauważyć gwiazdy - ...Helena do centralnego komputera. Sprawdzić punkt o największej jasności w sektorze E-5 trzeciego ekranu. - Źródło światła pierwszej jasności gwiazdowej komunikował matowy głos - nie występujące na mapie symulacyjnej. Sugestie: pomiar odległości i badania teleskopowe. - Tyle wiem sama. No, moja miła, co o tym myślisz? odwróciła się do Lorny. - Nowa gwiazda, dotychczas nie skatalogowana? Planetoida? - Ten Karzeł nie ma planet ani planetoid. - Teleskop rozbity... ale można próbować zmierzyć odległość. - Na to też wpadłam. Pierwszy namiar już mam. Zobaczę, może da się uzyskać szacunkowy wynik. Chociaż wątpię, bo przy odległościach tego rzędu... Chwilę manipulowała przy aparaturze, po czym spojrzała na Lornę nie widzącym wzrokiem, jakby wypatrywała kogoś daleko za jej plecami. - I co? - nie była w stanie powstrzymać cisnącego się na usta ziewnięcia. Helena nie odpowiedziała i znów pochyliła się nad aparaturą. Ciche miauknięcia sygnalizacji kontaktowej włączanych obwodów układały się w jakąś dziwną, przypadkową melodię, w kosmiczną kołysankę... - To coś jest tutaj - jej głos był zduszony, słowa z trudem przechodziły przez gardło. - Na orbicie wokół Karła, niecałe sto milionów kilometrów od nas. Lorna czuła wagę wypowiadanych słów, chociaż doznania z zewnątrz musiały przebijać się do niej przez coraz szczelniej zamykającą się powłokę, przez duszny kokon z gęstej, splątanej przędzy. Wstała i chwiejnym krokiem przeszła do toalety. Z niklowanego pudełka wyłuskała sztywnymi palcami małą drażetkę i włożyła do ust. Nie mogła przełknąć, suchy język z trudem dotykał podniebienia. Wreszcie rozgryzła; rozlewającą się po ustach gorycz wypłukała pijąc łapczywie letnią wodę wprost z kranu. Stanęła za Heleną, oparła się o krawędź fotela. W ciemnej tafli ekranu, pośród srebrnych okruchów gwiazd, widziała siebie: wysoką i smukłą, z dumnie uniesioną głową i ciemną falą rozpuszczonych włosów. Zdawała sobie sprawę ze swojej urody: była piękna i na Ziemi, i tutaj. Więc dlaczego... ale to przecież nieważne. Zaraz zbudzi go, a potem wystarczy spojrzenie czy dotyk dłoni, aby odczuwać to samo, co w najbardziej szalonym uścisku. - Co znalazłaś? - spytała Heleny, patrząc z wyższością w jej płaską twarz. I ten kartoflowaty nos, nie, nie rozumiem, co Phil w niej widzi - myślała z dezaprobatą. Tylko włosy ma ładne, złoto i szkarłat, rozwiane teraz gorącym wiatrem. - Ten ob... biekt musi promieniować albo ma olbrzymią powierzchnię - Helena jąkała się z podniecenia, tym razem nie zwracając większej uwagi na euforyczny stan towarzyszki. - Ja... kaś nie skatalogowana stacja badawcza? Może boja sygnalizacyjna? Zbudź ich, Lorna, n... na miłość boską... ! - Nie ma mowy - rzuciła zdecydowanie, siadając w fotelu i zapinając pasy. - Natychmiast wychodzimy z tego bajora, bo zdryfujemy znowu na sam środek. Lorna do centralnego komputera! Polecam przeprowadzenie operacji wyjścia z zastoiska energii w przestrzeń. - Przyjąłem. Wobec braku szczegółowych instrukcji przeprowadzam najprostszy wariant manewru. Przejmuję sterowanie statkiem. - Czyś ty naprawdę zwariowała? Przecież to jest... niedopuszczalne - Helena aż uniosła się w fotelu. - Zapnij pasy! - ...będę meldował na bieżąco. Rozpoczęcie manewru za cztery minuty. Procedura standardowa: hamowanie chwytakami energii do szybkości zero względem zastoiska i wyjście za pomocą napędu fotonowego. Uwaga: stan zapasu energii krytyczny. Wyjście na minimalnej prędkości, czas trwania: piętnaście minut... - Przecież należy ogłosić gotowość drugiego stopnia! Prz... ed nami nieznany obiekt. - Przyjmuję pełną odpowiedzialność. Nie możemy odwlekać ładowania baterii. - To ty mówisz o odpowiedzialności?! Popatrz na siebie... - nie wytrzymała Helena. - Nie dyskutuj - Lorna tylko nieznacznie podniosła głos. - Phil zrobiłby w tej sytuacji to samo. Żeby cokolwiek przedsięwziąć, musimy jak najprędzej mieć energię. Inaczej jesteśmy tylko unoszoną przez prąd łupiną. Zaś jeśli chodzi o myślenie, robię to teraz znacznie sprawniej od ciebie i świetnie o tym wiesz zakończyła, akcentując ostatnie słowa. Helena zacisnęła dłonie, lecz przemogła się i zapięła pas. W kabinie zawisła ciężka cisza. Czerwony blask, wypełniający sterownię, był jak łuna dalekiego pożaru. Lorna przez półprzymknięte powieki widziała pełgające po ścianach i suficie płomienie, liżące pulpity i ekrany, wysuwające gorące języki w ciemną przestrzeń, w stronę rozsypanych pośród czerni brylantów... Walt... gdzie on jest teraz, chciałaby dotknąć jego szerokiej, włochatej piersi, unoszonej miarowym oddechem... - ...Uwaga, za pół minuty uruchamiam silnik fotonowy. Wszystkie konieczne do przeprowadzenia manewru podzespoły pracują normalnie. Uwaga, za dziesięć sekund uruchamiam silnik.... Zaraz znajdą się w przestrzeni i będą mogli rozłożyć _ potężne lustra pól, chłonących energię. Promienie Karzełka przydadzą się na coś, zamiast ginąć w dalekiej pustce - ułożyła wygodnie głowę i rozluźniła mięśnie. Niewielkie, lecz ostre szarpnięcie, niecałkowicie skompensowane przez deakceleratory, lekko podrzuciło jej bezwładne ciało, przeniknęło nerwy skurczem strachu, spłynęło gorącym prądem po brzuchu, aż zabolało dziwnie i piekąco, ale jeszcze nie była to rozkosz, bo zbyt wiele miała w sobie lęku. - ...Statek opuścił zastoisko energii i znajduje się w wolnej przestrzeni. Manewr przebiegł bezawaryjnie... - Lorna do centralnego komputera: rozepnij maksymalną liczbę pól energochłonnych do ładowania baterii. - Rozpinam dwa pola, mechanizmy trzech pozostałych wymagają naprawy. Przystępuję do ładowania baterii. - Możesz ich budzić - pozwoliła Helenie, która i tak już klęczała przy fotelu Philipa, ściągając z jego głowy hipnotyczną opaskę. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Wisiała przed nimi jak wielka dojrzała brzoskwinia, lekko spłaszczona żółta kula skąpana w jasnym cynobrze, z bladymi, przesiąkającymi od wewnątrz, rozmytymi plamami rumieńców. Jej dziwnie gładką, nie zrytą meteorytami i nie pokruszoną erozją powierzchnię otulała gruba warstwa ciężkich, mało aktywnych gazów. - Co o tym sądzicie? - spytał ostrożnie Philip zaraz po dokonaniu wstępnych obserwacji. - Nie skatalogowana planeta - Helena lubiła zabierać głos jako pierwsza. - To jasne - żachnął się. - Co więcej? Lorna zajęta była głównie Waltem, ale równocześnie bezwiednie śledziła wątek prowadzonej rozmowy i obserwowała wyświetlane na ekranie wyniki automatycznie prowadzonych badań i analiz. Jak zwykle w tym stadium pobudzenia, wszystkie zmysłowe kanały percepcyjne miała szeroko otwarte. Odezwała się głębokim, lekko drgającym głosem. - Według mnie istnieją tylko trzy możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze: planetę z jakichś bliżej nie określonych powodów pominięto przy sporządzaniu mapy Kosmosu... - Bzdura - wpadł jej w słowo Walt. - Przeoczenie globu takich rozmiarów jest niemożliwością. - Lorna nie mówiła o przeoczeniu - wtrącił Philip. Chodzi o pominięcie, co jest znacznie szerszym pojęciem. - To też nie wydaje się logiczne. Dalekich kosmicznych ekspedycji już od dawna nie dzieli się na cywilne i wojskowe. Dysponujemy zawsze pełnym zasobem informacji. - Istnieje też ewentualność - Lorna mówiła półgłosem, jakby do siebie - przechwycenia globu przez Karła już po sporządzeniu mapy. Planeta mogła być kosmicznym podróżnikiem lub przybłędą, zależnie od punktu widzenia. - Tak, to jest możliwe. Trzeba porównać składy chemiczne planety i gwiazdy - Philip, zafrasowany, pocierał dłonią policzek. - Dotychczas nie ustalono definitywnie, czy nasz Księżyc został kiedyś przechwycony przez Ziemię, a wy chcecie tutaj... - Walt był wciąż kontra. - Tutaj problem może być prostszy - uciął Philip. Jaka jest trzecia hipoteza? - zwrócił się do Lorny. - Trzecia mieści w sobie wszystkie pozostałe, na których przedstawienie nie stać nas w tej chwili wydęła wargi w bezgłośnym uśmiechu. - Bo chyba nie sądzisz, że właśnie dotarliśmy w tych dywagacjach do granic pomysłowości Natury? - Nie czas na zabawę w słowa - burknął Walt. - Co robimy? - Należy skompletować standardowy zespół danych o planecie i po powrocie nanieść go na mapę. To chyba nasz obowiązek - Helena nie miała wątpliwości. - Też tak myślę - przytaknął Philip. - Tym bardziej że automaty nie uporają się tak szybko z usterkami naszego statku. Paskudnie nam się wtedy dostało. Czy są pytania? - Ponieważ i tak nie mamy co robić, możemy rozszerzyć program badań - znów zaproponowała Helena. - Na przykład: zejście załogowe... - Jak będzie po co - Walt wzruszył ramionami. Automatyczne sondy zwykle wystarczają w zupełności. - Nie zapominajcie - Lorna odkaszlnęła, daremnie usiłując pozbyć się chrypki - że mamy do czynienia z nieco zagadkową planetą, która pojawiła się w tym miejscu nie wiadomo skąd. - No właśnie. Może w środku aż roi się od myślących, ale jadowitych jaszczurek albo wściekłych pasikoników? - zaśmiał się Walt, a Helena zawtórowała mu piskliwym głosem. - Na wszelki wypadek zastosujemy dodatkowe środki ostrożności - wkroczył Philip. - No dobrze. Zaczynamy od sondy. To potrwa parę minut. Lorna stanęła tuż za Waltem, delikatnie objęła oparcie jego fotela. Zdawało się jej, że dłoń ledwie muskająca silne, męskie ramię sama przenika pod cienką materię koszuli, prześlizguje się po gładkiej skórze, chłonie ciepło napiętych mięśni. Trwało to chwilę, sekundę, a może minutę, godzinę? Otrząsnął się niecierpliwie, jakby odganiał natrętną muchę, lecz to przelotne dotknięcie wystarczyło jej, aby sufit, ściany i aparaturę pokryły niecierpliwie pełgające jęzory płomieni, aby Czerwony Karzeł napuścił przez otwarte monitory czeredę niesfornych gnomów, pilnie strzegących zakazanego, upragnionego skarbu. Pod czaszką, w tyle głowy i na skroniach, poczuła znajomy ucisk, powodujący zamazanie postrzeganego obrazu. - Zrobić ci kawy? Mamy przecież przerwę w programie - obcy głos przechodził przez jej gardło, ze zdziwieniem słuchała melodyjnych, głębokich dźwięków, pokrytych delikatną patyną zmysłowej chrypki, które posłuszne komu? czemu? układały się w głoski, sylaby i słowa. - Dziękuję. Nie mam ochoty - aż skuliła się, obronnym gestem wciągnęła głowę w ramiona, przygarbiła plecy. Lecz przed dudniącym głosem nie było schronienia, rozbrzmiewał bowiem we wnętrzu jej głowy, targał brutalnie pajęczą konstrukcję ucha wewnętrznego, wbijał się kaskadą grzmiących dźwięków w sam środek mózgu. - A może jednak, i tak tam idę, sama mam ochotę prosiła nie dając za wygraną, zniżając głos do szeptu nabrzmiałego pokorą i niepokojem. - Sam sobie zrobię, nie potrzebuję kelnerki - Walt podniósł się gwałtownie, boleśnie przyciskając jej dłoń do oparcia. Syknęła bardziej po to, by zwrócić jego uwagę. - Przepraszam - mruknął, będąc już w połowie drogi do kuchni. Poszła za nim sztywno jak automat, odprowadzana uważnym spojrzeniem Philipa i Heleny. - Wariatka - szepnęła odrobinę za głośno. - Raczej biedna kobieta - Philip próbował mówić spokojnie, lecz głos drgał mu wyraźnie, połykał i zniekształcał głoski. Starał się opanować, ale za każdym razem sceny, rozgrywające się między Waltem i Lorną, łączące w sobie elementy widowiska walki kogutów i pokazu erotycznego na żywo, także u niego budziły jakieś atawistyczne popędy i żądze, trudne do jednoznacznego zdefiniowania. Lorna, słaniając się lekko, z rękami bezwładnie jak u szmacianej lalki puszczonymi wzdłuż tułowia, pieściła wzrokiem swojego Walta, uświęcała każdy jego trywialny ruch. Mitologizowała postać przeciętnego mężczyzny, ciskała się w oparach narkotycznej wizji jak ryba w płytkiej, mętnej wodzie, rozpaczliwie poszukująca wyjścia na pełne morze. Przepełniała ją zwielokrotniona miłość i gorycz smutku, stanowiącego nieodłączne dopełnienie każdego prawdziwego uczucia. - Dlaczego, Walt? Przecież moglibyśmy... - zbliżyła się, widziała jego twarz w deformującym powiększeniu, każdą zmarszczkę w kącikach oczu i każdy niewygolony włosek. - Bo nie - odparł ze śmieszną złością. - Widocznie te rzeczy już mnie nie bawią. Patrzyła jak urzeczona w szparki jego oczu, przenikała przez ciemną chłodną taflę okolonej tęczą źrenicy, jak wygłodniały motyl piła nektar z tego tylko na moment rozchylonego kielicha nie czując, jak bardzo się poniża. - A wszystkie twoje Ewy, Marie, Elżbiety i Anny? - To było. Rozumiesz?! - zbliżył twarz, na powiekach położył się ciepły powiew oddechu. Mówił coś jeszcze, czy krzyczał, ale nie słuchała, nie chciała rozumieć, ważna była już tylko jego bliskość, ciepło, zapach, smak skóry... Opadła całym ciężarem, a raczej runęła naprzód, jak nurek rzuca się w morską otchłań. I tylko gdzieś po powierzchni świadomości błąkała się z trudem torująca sobie drogę myśl, że jeszcze nigdy tak nie było, że dzieje się coś dziwnego... Może jej roztrzęsione wtedy palce nie oddzieliły odpowiedniej dawki? Ale co tam, może i może... to nieważne, teraz nadchodzą chwile istotne, przełomowe. Wzbiera w niej wulkan, który spali nerwy, mięśnie i wnętrzności, lecz jeszcze przedtem w szalonej sekundzie kulminacji skręci je w ekstatycznej konwulsji. - To już przechodzi wszelkie granice - Walt był naprawdę wystraszony, podnosząc z podłogi bezwładne ciało dziewczyny. Krew z jej rozbitej wargi mieszała się ze spływającymi po policzkach łzami. - Phil, zrób coś wreszcie! Jesteś w końcu lekarzem i dowódcą tej cholernej ekspedycji! - krzyczał bezradnie. - Załoga na miejsca! - z głosu Philipa przebijało podniecenie. - Na monitorze centralnym obraz z sondy. Na powierzchni planety widoczne niezidentyfikowane obiekty. Uwaga! Zarządzam pogotowie pierwszego stopnia. Walt jednym skokiem znalazł się w sterowni; w napięciu nie od razu odszukał wzrokiem właściwy ekran. Żółtobrunatna płaszczyzna naznaczona była wysypką ciemnych punktów, zasadniczo grupujących się w narożach i środku hipotetycznego kwadratu. Pewna liczba punktów, usytuowanych w jednakowych odstępach, wyznaczała okrąg, w którym wpisany był ów kwadrat. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Już za osiem godzin - myślał Walt, spoglądając na zegarek i przewracając się z boku na bok na wąskiej koi. Obok, za cienką ścianką, która powinna być dźwiękoszczelna, czuł i słyszał, a może tylko czuł, bezsenną obecność Lorny. Dlaczego ona nie śpi? Czego od niego chce? Kobiety. Jakie nudne byłoby bez nich życie. Blondynki, brunetki, smukłe i wiotkie, zwarte i o toczonych kształtach, małe i filigranowe, duże i o rasowym wyglądzie, wszystkie, niezależnie od poczucia obowiązku, pragnienia stabilizacji życiowej czy instynktu macierzyńskiego, miały w mniejszym lub większym stopniu wrodzoną kokieterię, w oczach każdej pojawiał się co pewien czas psotny chochlik, no i w końcu żadna nie potrafiła wyprzeć się marzenia o jakimś bliżej nie określonym szaleństwie, najchętniej w tygodniu poza obowiązującym kalendarzem, kiedy to można zatracić się choćby raz w życiu. On, Walt, miał szczęście dość często bliżej określać te wyimaginowane szaleństwa. Nie obdarzony żadnym szczególnym przymiotem czy też wyróżniającym atrybutem męskości, jednak przyciągał kobiety; po prostu sięgał i zwykle dostawał, czego chciał. - Do diabła - zaklął i wyjął opaskę hipnotyczną, lecz zaraz odłożył ją z powrotem. Trzeba przemyśleć wszystko przed jutrzejszą operacją, ułożyć sobie w głowie po kolei. Siłą skierował uwagę w inną stronę. Pustynna planeta, najprawdopodobniej przechwycona nie dawno przez Karła. Gęsta atmosfera, złożona z gazów szlachetnych i azotu, musiała powstać z zakrzepłych stałych złóż dopiero pod działaniem ciepła gwiazdy. Trudno wyobrazić sobie piekło, jakie rozszalało się wtedy na jej powierzchni! To tak jakby miliony ton zestalonych gazów wrzucić do ciepłego oceanu. W nagłym kataklizmie powierzchnia planety musiałaby ulec daleko idącym przeobrażeniom, powinna ukazywać teraz świeże rany rozdartych skał. Jest zaś gładka jak zakrzepłe bazaltowe morze, pokryte pianą lekkiego piasku. Dlaczego właśnie on ma tam iść? Sam się zgłosił i bronił swojej kandydatury, tak wyszło. W końcu był najodpowiedniejszą osobą do spełnienia samotnej misji. Nie chciał wziąć Lorny, jej obecność i spojrzenia zbitego psa nie pozwalałyby na koncentrację. - Dlaczego właśnie ty? - Philip kłuł go badawczym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem. - Ty jesteś dowódcą; musisz zostać - wytrzymał świdrujący wzrok. - Mógłbyś zostać nim po mnie, gdyby... - Nie. Ktoś, kto mianował ciebie, wiedział, dlaczego to robi. Kwestia optimum. Poza tym... ty i Helena... nie należy rozdzielać zgranego, dobrze funkcjonującego tandemu. - A Lorna? - wyliczał dalej Philip, już chyba tylko z obowiązku. - Lorna? - wzruszył znacząco ramionami i obaj nie musieli mówić niczego więcej. Na pewnych etapach pobudzenia Lorna była sprawniejsza niż w zwykłym stanie, ale nigdy nie reagowała normalnie. - Właściwie powinniście zejść we dwójkę, tak zaleca regulamin - mówił Philip bez przekonania. - Nie - odparł zdecydowanie i znowu nie musiał tłumaczyć, dlaczego. A teraz poci się na wąskiej koi i czeka chwili, w której brzemienna żywym ładunkiem sonda pomknie wprost w żółte oblicze tego cholernego globu. Gdyby tak można było nawiązać łączność z Ziemią, zapytać, poradzić się... Ech, nic nie poradziliby, niczego genialnego nie wymyślą, nawet gdyby odpowiedź przez jakąś pod- czy nadprzestrzeń mogła nadejść w ciągu kilku dni... Jeśli zginie... Nie, to przecież nieprawdopodobne: tylko inni giną czy to śmiercią naturalną, czy w wypadkach, czy też zostają zamordowani lub sami wyznaczają sobie kres, ale on nie... Czy to możliwe, żeby i jego ciało mogło być darte, miażdżone w sposób nieodwracalny; czy czułby wtedy poprzez niknący już ból nagłą senność, otumaniający bezwład, zwiastujący koniec? Czy byłoby tak samo, jak w pierwszym etapie narkozy, kiedy duszący ciężar wypiera osuwający się w mrok ostatni obraz? Czy może czułby się jak po tęgim pijaństwie? A może otworzy się jakiś tunel, przejście do innych bytów, tyle razy opisywane przez ludzi odratowanych ze stanu śmierci klinicznej? Śmieszna nadzieja, niepoprawny optymizm człowieka, trzymającego się nici życia do ostatka, do końca mrówczo zakrzątanego wokół własnych drobnych spraw... Ale w końcu dlaczego ma zginąć? To przecież tylko jeszcze jeden zwiad w asyście wszelkich możliwych technicznych ubezpieczeń, czego się tu obawiać. Może tych zabudowań na powierzchni planety? Owszem, są zagadkowe, analogiczne do ludzkich. Po prostu - ludzkie. Jakaś opuszczona, dawno wyludniona baza. Dlaczego? No, przecież nie musieli tam żyć do końca świata, na Ziemi też spotyka się ruiny porzuconych osiedli. Właściwie mogliby zostawić w spokoju tę idiotyczną planetę, zignorować obecność zagadkowych formacji na jej powierzchni, wytłumaczyć się serią ciężkich awarii i prawie całkowitym wypaleniem energii przez działo anihilacyjne podczas zderzenia z rojem meteorów, w ogóle dać sobie spokój, przecież z zaplanowanych zadań wywiązali się z nawiązką, jeszcze na dodatek odkryli nowy glob... Boi się. Jest tchórzem, zwykłym tchórzem. Nie. To nie całkiem tak. Żyć, żyć za wszelką cenę. Ważne, jedyne zadanie życia nie zostało wykonane. To nic, że nie wie jeszcze, na czym to zadanie ma polegać, później przyjdzie czas namysłu. Na razie trzeba wywinąć się czyhającej zewsząd śmierci. Najgorszą z możliwych jest śmierć bezsensowna, taka, jaką zadają sobie ludzie z premedytacją, przemyślnie stosując do tego całą potęgę techniki. Dlatego uciekł z Ziemi, spędzał całe lata na możliwie odległych kosmicznych szlakach, skąd słońce widoczne było jako ledwie tląca się gwiazdka podrzędnej wielkości. Tutaj także istniało ryzyko, kto wie, czy nie większe nawet, ale miał chociaż pewność, że wszystkie środki techniczne służą ochranianiu i podtrzymywaniu życia, a nie jego unicestwianiu, i że w imię ludzkiej solidarności każdy gotów jest nieść pomoc, a nie walczyć, żeby zabić. Znów miękki szelest ze ścianą, może stukanie w dźwiękochłonną płytę. Lorna. Myśli rozbiegły się, pomknęły nowym torem. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ciepła radość wypełniła mu pierś, ciekawość i niepewność rozładowały się w szerokim uśmiechu. Więc to jest jego towarzyszka na najbliższe lata, istotna część świata, który miał być mu domem i tworzywem zarazem. Wysoka, wiotka, zgrabna, z cienką talią i kształtnymi biodrami - jedna z tych, jakie lubił. Zamknął jej dłoń w swoich i już wtedy, na samym początku, zauważył w żółtych, kocich oczach coś niepokojącego, czego nie potrafił określić. Okazała się inteligentna i dowcipna, rozmowa sprawiała mu prawdziwą przyjemność, lecz ostudził go jej pierwszy odruch - wstała i przyniosła mu koktajl, a potem sprzątnęła kubki. I przy tym to wyczekujące, spokojne spojrzenie, usiłujące odgadnąć, przewidzieć, wyprzedzić jego myśl. Tak uległe, że zrobiło mu się mdło. Ona należała już do niego, zanim tu przyszedł, stanowiła jego absolutną własność w beznadziejny, budzący sprzeciw sposób.. . Próbował przemóc się, zrezygnować z pierwszego etapu flirtu, zalotów, zdobywania. Nie potrafił. Znał ten typ kobiet, których nie trzeba zdobywać, bo same są zaborcze swoją uległością. Uciekał od nich, gdzie pieprz rośnie. Jeśli sam czynił krok, łudził się, że wie, jak się cofnąć. A może najważniejsze było to, że po prostu musiał czuć się zdobywcą? Po nieudanych wymuszonych zbliżeniach zaczął traktować ją z góry, obcesowo, niegrzecznie. Pewna zdobycz wymknęła się jej z rąk. Uderzenie było zbyt silne, zawód zbyt nagły i bolesny, żeby miał czas na zastanowienie, wypracowanie taktyki. Odłożyła wszystko na później, a tymczasem uciekła w złudny świat wizji, plynn stał się jej przyjacielem i kochankiem. Było jej źle, a jednocześnie tak dobrze, jak nigdy dotychczas. - Idiotka - warknął, zły na nią i na siebie. Idiotyczny skomputeryzowany sztab ziemskich psychologów. Trudno, tak się ułożyło. Dobrze, że ocaleli z meteorowego pogromu. No, a teraz ta znajda, planeta z zagadkową bazą. Gdzie podziali się ludzie? Uciekli? Umarli? Może zdziesiątkowała ich zaraza, a może padli ofiarą inwazji z zewnątrz? Ziściło się odwieczne marzenie ludzkości, jej najlepsi przedstawiciele weszli w kontakt z innymi? Nagle przeniknęło go niejasne podejrzenie, zakiełkowała myśl, która po chwili przybrała kształt nieprawdopodobnej, ale realnej koncepcji. Włączył interkom i długo wywoływał Philipa. - Helena? Co się stało? - spytał nieprzytomnie, nagle wyrwany ze snu. - To ja, Walt. Nie denerwuj się, wszystko w porządku. - Czego chcesz? - Phiłip w takich chwilach nie grzeszył zbytkiem uprzejmości. - Czy my - oblizał suche wargi - rzeczywiście dysponujemy pełnym zasobem informacji? - O co ci chodzi? - nie kojarzył. - Phil, ja tam jutro idę. To nie jest zabawa. - Ach, to. Myślisz o mapie? - Tak. I o pełnej legendzie do niej. - Dysponujemy kompletnym zestawem danych. - Stary, przypomnij sobie. Dowódca powinien wiedzieć więcej od nawigatora. Jest przecież zupełnie możliwe istnienie jakiegoś drugiego czy trzeciego obiegu informacji, przeznaczonych nie dla takich pionków jak my. W końcu nie wszyscy muszą mieć do nas pełne zaufanie, prawda? - Nie, Walt - Philip odezwał się po chwili milczenia nie wiem niczego o drugim obiegu informacji. I nie sądzę, aby w ogóle istniał. Moglibyśmy przecież przypadkowo natknąć się na te obiekty... - Właśnie - podchwycił. - Istniałoby realne zagrożenie. - Nie myśl o tym - w jego głosie znać było wahanie. - Wypocznij przed akcją. Masz coś jeszcze? - Zaraz - oddychał ciężko. - Tak, mam. Chcę zorganizować seans psychotroniczny. - Z Lorną?! - Dlaczego nie. Ona zawsze jest świetnym medium, niezależnie od... stanu pobudzenia. - Ty naprawdę w to wierzysz? - Nie chodzi o wiarę. Stwierdzono bezspornie, że w pewnym procencie przypadków... - Dobra, dobra. Znam to na pamięć. Teraz daj pospać. - Nie. Zrobimy to zaraz. Pozostały dwie godziny. Pamiętaj, że to ja, nie ty, schodzę na tę cholerną planetę. - Do licha! - zaklął ze złością. - W porządku. Już wstaję. A ty wyciągnij z łóżka Lornę i daj znać do sterowni, niech Helena szykuje aparaturę. Prowadził ją pod rękę - chwiała się i potykała, włosy spływały w nieładzie ciemnymi strumieniami, ramionami wstrząsały co chwila konwulsyjne dreszcze. Czuł litość połączoną z zażenowaniem i jeszcze głęboko ukryte, niejasne poczucie winy, a w końcu wstyd, że ona, ten strzęp człowieka, obarcza go odpowiedzialnością. A może także trochę przewrotnego zadowolenia, że to właśnie on jest powodem całego splotu namiętności. Jak najwygodniej ułożyli biernie poddające się ciało, podłączyli wzmacniacze. Ledwie dostrzegalnie poruszała sinymi wargami, szeptała w kółko: "Zaraz przejdzie, jest mi tylko zimno". Napięte, fioletowo pożyłkowane powieki zakrywały wypukłe gałki oczne. - Nie myśl o tym, staraj się przez chwilę nie myśleć wcale. Odpręż się, jesteśmy tu z tobą, ja i Walt, jest nam wszystkim lekko, przyjemnie... Ciałem dziewczyny nagle rzuciło, zagryzła świeżo zakrzepłe pęknięcie wargi. Pokazał się ciemny koralik krwi. - Prze... praszam. Naprawdę staram się współdziałać. - Wiem. Spróbujemy oddalić się od potoku myśli powtarzając klucz. Uwaga: każdy powtarza swój klucz... Myśli odpływają wzburzoną, najeżoną falą, pozostaje spokojna, przezroczysta toń... Na dnie widać piasek, możesz odróżnić każde ziarenko... Obserwujesz warstwy toczonego leniwym prądem piasku, chociaż nie musisz nachylać się nad nimi. Ciało nie jest potrzebne, ciało spoczywa gdzieś daleko, pozostają oczy... - Widzę... chmury... , - Nie ma chmur, to przypadkowe strzępy myśli. Patrz przez nie, one odpłyną, już odpływają. Leżała teraz zupełnie spokojnie, ciało porażone całkowitym bezwładem, nogi rozrzucone byle jak, regularność rysów twarzy zniekształcona grymasem rozluźnionych mięśni szczęk i policzków. Ujął biały, zimny przegub dłoni, chcąc skontrolować puls, lecz Philip odsunął go zniecierpliwionym gestem. - Chmury zniknęły, widzisz żółtą powierzchnię planety... tam chcemy zejść... - Nie!! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy drgnęli, a Helena wydała cichy jęk. - Nie... bo te oczy, one są tak blisko... to niesamowite... - Dlaczego nie? Widzisz niebezpieczeństwo? - głos Philipa drżał lekko. - Nie wiem... te oczy... nie wiem. - Widzisz domy? - Tak. Dużo. Magazyny. Oni wszystko zostawili. - Kto? - No, ludzie... nie wiem. - Dlaczego? - Nie... wiem... - Czy jest tam ktoś żywy? - Chyba tak... to te oczy... ja już nie mogę - zaczęła rzucać głową w zwierzęcym odruchu obrony. - Jeszcze jedno pytanie: czy widzisz ludzi? - Nie widzę... tak, wielu ludzi... wszyscy patrzą w jedno miejsce... stają się przezroczyści, przez nich widzę pustynię... oooch! - spokojne dotychczas ciało zesztywniało i wygięło się w łuk. - Co jest w tym miej... - Zbudź ją natychmiast! - Walt zacisnął szczęki, dłonie zwinęły się w pięści. - Spokojnie, właśnie to robię. Lorna, oddalasz się, otaczają cię chmury, powraca fala myśli, wchodzisz w materialny świat, potrzebujesz znów ciała, odzyskujesz władzę nad mięśniami. To było piękne, dziękujemy ci, moja droga - sunął końcami palców po jej czole i skroniach - lekko masował osłonięte powiekami gałki oczne. Napięcie ciała zelżało, wciągnęła głęboko powietrze i westchnęła. - Masz swoją wyrocznię - Philip uśmiechnął się słabo, lecz jego wzrok pozostał poważny i zatroskany. - A teraz szykuj się do lotu. - Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Seria gwałtownych szarpnięć, głuche dudnienie. Czaszka wbija się w miękki, lecz nieustępliwy pneumatyczny kokon szczelnie oblepiający ciało. Krew ciężką strugą napływa do głowy, rozsadza skronie. To już chyba koniec. Dlaczego, u diabła, w sondach nie zainstalowano deakceleratorów? Łoskot, szum, dźwięki zawierające w sobie zarówno wibrujący, wysoki świst wiatru w linach, jak i daleki grzmot wodospadu. Naczynia krwionośne pękają, serce zatrzymuje się na nieznośnie długą sekundę, potem na drugą, uczucie dławienia w gardle. Ile można jeszcze wytrzymać? Dlaczego, właściwie dlaczego? Krzyczy, ale ze ściśniętego gardła wydobywa się tylko zduszony charkot. Wie, że nie wytrzyma ani sekundy dłużej. Wytrzymał. Nie wiadomo, czy ludzka psychika, czy też ciało potrafi znieść więcej, lecz człowiek jest w stanie wytrzymać naprawdę wiele. Osunął się na podłogę, zwolniony z uścisku pneumatycznej powłoki. Podparł się łokciem, usiadł. - Żyjesz? Jak się czujesz?! - nabrzmiały napięciem krzyk Philipa przestraszył go, że aż drgnął. - Powiedz coś, do licha! - Dobrze... zaraz. Daj złapać oddech - nie poznawał własnego głosu. - Co to za idiotyczny program lądowania? - No, dzięki Bogu. Żaden program, sterowałem ręcznie. - Rę