Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością
Szczegóły |
Tytuł |
Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zimniak Andrzej - Spotkanie z wiecznością - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ ZIMNIAK
SPOTKANIE Z WIECZNOŚCIĄ
- Phil... czy wciąż utrzymujemy się na środku Rzeki? - głos Heleny był cichy i
lekko zachrypnięty.
- Chyba widzisz - odparł opryskliwie, wpatrzony w falujące na zielonym ekranie
linie. Prawą dłoń zacisnął tak mocno na dźwigni awaryjnego sterowania, że
zbielała, nieruchoma pięść wydawała się jak wykuta z marmuru.
- Autopilot? - nie wytrzymał Walt.
- Wyłączyłem - Philip również nie silił się na budowanie okrągłych zdań - za
dużo obwodów kontrolnych.
Powierzchnia sufitowa sączyła do sterowni mdły, fioletowy blask o natężeniu
ledwie wystarczającym do rozróżnienia poszczególnych przycisków i dźwigni.
W dusznym powietrzu unosił się wciąż jeszcze nikły, lecz wyraźnie wyczuwalny
zapach smarów i przegrzanej izolacji kabli elektrycznych.
- Według szacunkowych obliczeń za sześćdziesiąt sekund odnoga C-12 do zastoiska
wokół Czerwonego Karła X-KL-139... - mówiła Lorna powoli i sennie. Walt spojrzał
badawczo na jej siną w tym upiornym świetle twarz. Znowu plynn - pomyślał.
- Włącz komputer! - warknął Philip.
Powolnym ruchem wyciągnęła ramię, dbając o to, by dłoń zwisała luźno, a
wypielęgnowane palce zawijały się lekko ku górze. Wciąż ta cholerna kokieteria -
Walt poczuł błyskawicznie narastającą wściekłość - ta idiotka nawet w trumnie
będzie musiała wyglądać pociągająco! Kontrolny segment centralnego komputera
rozjarzył się błyskami lamp sygnalizacyjnych - wydawało się, że wszystko jest w
porządku.
- Statek do skrętu w C-12 w kierunku X-KL-139 - Lorna nadal nie objawiała
pośpiechu, a może to tylko nerwy Walta odmawiały posłuszeństwa? - Włącz
autopilota - matowy głos o nosowej, telefonicznej modulacji wypełnił sterownię.
Philip gwałtownie szarpnął dźwignię - kilka tarcz wskaźnikowych rozjarzyło się
zielonym blaskiem. Ostatnia rezerwa - jęknął.
- Możliwe wejście w C-12 za dwadzieścia osiem sekund. Sterowanie chwytakami
energii. Prawdopodobieństwo awarii zero koma cztery. Czekam na potwierdzenie.
- Wykonuj manewr!
- Czekam na potwierdzenie...
- Dowódca statku do centralnego komputera: wykonaj manewr wejścia w odnogę C-12!
- Philip prawie krzyczał, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Walt nigdy nie
widział go w takim stanie.
- Przejmuję sterowanie statkiem - oznajmił jednostajny, bezosobowy głos. - Będę
meldował na bieżąco. Pełna gotowość do wykonania manewru. Schodzę z głównego
nurtu.
Siedzieli sztywno w fotelach, dłonie nerwowo zaciskały się na oparciach. Dobrze
wiedzieli, że to ich ostatnia szansa.
- ...dwanaście sekund do zwrotu.
Dalej Rzeka ciągnęła się dziesiątkami lat świetlnych, rosnąc i potężniejąc,
nabrzmiewając dopływami z młodych lub ekspandujących słońc, gnała gdzieś w głąb
Galaktyki ogromniejącym strumieniem energii.
- ...dziesięć sekund. Statek na skraju głównego nurtu z dopuszczalną granicą
tolerancji...
Lecz nigdzie po drodze, aż do granicy ludzkiej penetracji, nie było tak
korzystnego wyjścia.
- ...sześć sekund...
Opuścić rzekę można zawsze, lecz co w ich sytuacji da wyjście choćby nawet o pół
roku świetlnego od jakiejś gwiazdy?
- .. . trzy sekundy. ..
Wejście do tej odnogi otworzyła im chyba Opatrzność. Tak, Walt modlił się teraz
jakimiś dziwnymi, wymyślonymi na własny użytek słowami.
Odnoga i zastoisko energii, z którego wyciekają drobne strumyki, dając początek
nowym rzekom... Cud, po prostu cud, że właśnie tutaj...
- ...zero!
Teraz. Lecz jeszcze istnieją, trwają w tym cyrkowym, fioletowym świetle, cztery
zastygłe w bezruchu sylwetki, każde z nich ze swoim dzikim, zwierzęcym
pragnieniem życia dalej, życia za wszelką cenę, jeszcze choćby przez rok, dwa,
może dziesięć... A przecież jest więcej niż pewne, że już niedługo...
Lecz żyją! Nie rozerwały ich na strzępy potężne wiry, których energia mogłaby
zmiażdżyć całe planety, nie zgniotły kruchych osłon statku turbulencje, zawsze
występujące przy każdym rozwidleniu czy dopływie. Przedostali się.
- Jesteś wspaniały, komputerku. Dałabym ci wszystko, czego byś tylko zapragnął -
Lorna pierwsza przełamała zastygłą wokół nich ciszę, pieszcząc długimi palcami
wypukłości osłon lamp sygnalizacyjnych. Jej głos łamał się ze wzruszenia.
Napięcie ostatnich chwil nagle znikło, zamieniło się w euforyczne podniecenie.
- I ja też, i ja też!! - histerycznie piszczała Helena. Rzuciła się na monitory,
rozpłaszczając białe dłonie na ekranach. - No masz, malutki, spróbuj...
- Właściwie dlaczego komputery buduje się bez odpowiedniego osprzętu
pomocniczego? To przecież nic trudnego, mała przystawka... Wszak maszyny
zastępują ludzi, zwłaszcza niektórych... - z Lorny opadła już niedawna ospałość,
patrzyła teraz wyzywająco w stronę Walta.
- No, dość tego, nie szaleć, na miejsca! - krzyknął Philip, rozprostowując
zgarbione plecy i przeciągając się, aż zachrupały stawy. - Helcia, skończ
zaloty, bo stanę się zazdrosny i rozwalę tę maszynkę.
- Co z energią? - Walt zaczął przychodzić do siebie. - Do licha! Lorna,
natychmiast wyłącz komputer! otrząsnął się Philip, przerzucając dźwignię
autopilota. Dwa sektory zgasły jak zdmuchnięte nagłym przeciągiem roje świeczek.
- Dobra. Walt, przejmij ręczne sterowanie. Ty jesteś dobry w takich wąskich
kanałach.
- Przejmuję - uchwycił dźwignię i uruchomił mechanizm. Zielone oko ekranu
rozbłysło plątaniny przelewających się linii, przypominających delikatnie
falujące, smukłe wodorosty.
- Włącz filtry, duszę się - prosiła Lorna.
- Niema mowy - Philip otarł pot z czoła. - Dopiero za godzinę. Wytrzymasz.
- Sadysta.
- Może mam ująć energii deakceleratorom, żeby nasza ślicznotka mogła odetchnąć
zapachem morskiej bryzy? - tłumaczył Philip swoim sposobem, nie żałując
nieszkodliwych złośliwości.
- Już dobrze, szefie. Wiem, że jesteś najmądrzejszy. - Zajmij się czymś, na
przykład poczytaj nam o tym Czerwonym Karle - wskazał na ekran.
- Poczytaj...?
- Tak, wieziemy podręczną bibliotekę, przygotowaną właśnie na takie wypadki.
- Mam lepszy pomysł. Prześpię się.
- W porządku. Przynajmniej nie będziesz marudzić. - Czy ja_ też mogę? - Helena
uniosła swoją płaską, bladą twarz, która Waltowi zawsze kojarzyła się z tarczą
zegara. - Chyba nie będę potrzebna...
- Walt...? Philip wolał podzielić odpowiedzialność. - Niech śpią, będziemy
zmieniać się co godzinę. Jeszcze jakieś pół doby i osiągniemy zastoisko, a
później skok na orbitę Karła już kosztem jego własnej energii. - Dobra. Śpijcie
sześć godzin - uciął Philip - potem zmienicie nas. W rejon zastoiska wchodzimy w
pełnej gotowości, nie wiadomo, co tam napotkamy - był wystarczająco ostrożny, a
jednocześnie szybki w podejmowaniu decyzji, aby zostać zupełnie niezłym dowódcą.
Kobiet nie trzeba było ponaglać - prawie jednocześnie opuściły oparcia foteli i
założyły opaski hipnotyczne. Ciszę sterowni wypełniły ich miarowe oddechy.
Walt pilotował spokojnie, naprowadzając statek ciągle na główny nurt, skąd
uparcie spychały go drobne zawirowania. Umiejętnie omijał większe turbulencje i
uskoki, mogące zagrozić ochronnemu pancerzowi pól siłowych. Plątanina wiotkich
linii zamazywała się coraz częściej, powieki ciężko opadały na bolące oczy.
- Mów coś - czuł, że usypia. Olbrzymie napięcie kilku ostatnich dni dawało znać
o sobie.
- Tak, tak - Philip niechętnie uniósł głowę; on też miał dosyć.
- Pamiętasz coś o tym Karle?
- Nic. Kto mógłby przypuszczać...
- No pewnie. Tylko tak pytam. Ja też znam zaledwie jego symbol.
- Możemy na chwilę włączyć...
- Nie, to zbyteczne. I tak nie jestem pewien, czy zdołamy pokryć w pełni
deakcelerację aż do momentu wejścia na orbitę.
- Jak to, nie jesteś pewien? Przecież przyspieszenia rozerwą nas na strzępy.
Phil, to są prędkości przyświetlne...
- Nie jestem dzieckiem, nie musisz mi tego tłumaczyć - żachnął się i gwałtownym
ruchem wyłączył i tę namiastkę oświetlenia, która mdłym blaskiem dotychczas
napełniała kabinę. Teraz tylko jeden ekran na zielono barwił ich zmęczone
twarze.
- Lorna jest jakby trochę nie w formie - niezbyt zręcznie zagaił Philip. Walt
drgnął lekko, co nie uszło uwadze tamtego.
- Zdarza się każdemu - mruknął. - A kobietom co dwadzieścia osiem dni, nie
licząc okresów melancholii. - Coś taki na nią cięty? - wpadł mu w słowo. - Ona
wyraźnie cię lubi...
- A ja, wstręciuch, nie porywam jej natychmiast do łóżka, prężąc męską pierś i
nie sprawdzam się przynajmniej przez osiem godzin na dobę? O to ci chodziło? -
Walt był zły, że dał się wciągnąć w tę rozmowę.
- Mój drogi - Philip wydawał się zaskoczony jego nagłym wybuchem - uważaj na
stery.
- Nie obawiaj się.
- Wiem, że to są sprawy osobiste...
- Więc zmieńmy temat.
- ... ale jako dowódca chciałbym ci o czymś przypomnieć - dodał już bardziej
oficjalnie. - Wiesz, dlaczego loty załogowe wykonuje się mieszanymi żeńsko-
męskimi czwórkami?
- Wiem i wszystko rozumiem, ale zrozum i mnie, Phil zmienił ton, mówił teraz na
pozór spokojnie, tak jakby tłumaczył jakiś prosty problem średnio rozgarniętemu
uczniakowi. - To nie jest obowiązek, żaden regulamin ode mnie tego nie wymaga.
- Jego twórcy sądzili, że wystarczy nie zabraniać. - No i widocznie omylili się,
przynajmniej w tym jednym przypadku.
- Ciekawe... - mówił Philip jakby do siebie. Dotychczas cieszyłeś się sławą
niezłego kobieciarza, no i wasza matrymonialna korelacja komputerowa także
wypadła nie najgorzej...
- Takie rzeczy też się analizuje? - Walt spróbował udać zdziwienie.
- Mój drogi - Philip zaczerpnął stęchłego powietrza i zakrztusił się - nie
doceniasz tego aspektu sprawy. Na Ziemi możemy bawić się w fałszywą kokieterię,
ale tutaj, w warunkach najwyższego obciążenia psychicznego i ustawicznego
zagrożenia, liczba stresów musi być zredukowana do minimum. Psychofizjologiczne
potrzeby organizmu powinno się zaspokajać w maksymalnie możliwym stopniu.
- Czyżbym źle wypełniał obowiązki? - z głosu Walta znów przebijało
zniecierpliwienie.
- Nie o to chodzi. Ty i Lorna jesteście w ciągłym stresie, nie zaspokojeni,
błądzicie myślami daleko, słowne utarczki są na porządku dziennym. Trudno w tym
przypadku mówić o zgranej załodze, choć służbę pełnicie poprawnie. Może nadejść
chwila próby, kiedy właśnie zabraknie nam tego jednego kwantu wytrzymałości
psychofizycznej, którą niepotrzebnie trwonicie...
- A czy nie pomyślałeś o tym, że gdyby wszystko poszło po twojej myśli, mogłoby
być jeszcze gorzej? Że intuicyjnie bronimy się przed zupełną klęską? Że coś tu
nie gra?
- To ty się bronisz - mruknął i zaniósł się suchym kaszlem. - Może jednak
włączymy filtry?
- Mówiłeś, że za godzinę - odparł Walt ze złością. Może zmniejszysz moc
deakceleratorów?
- Nie rzucaj się, stary. Zrozum, że ja chcę tylko dobrze i jako człowiek, i jako
dowódca.
- Może byś sam spróbował z obiema, jeśli tak ci to leży na sercu?
- To jest wyjście, ale w sumie spowodowałoby więcej złego niż dobrego - odparł
poważnie.
- Myślałeś o tym? - Walt odwrócił się nagle, na chwilę zapominając o sterach.
Czuł żal i najzwyklejszą zazdrość.
- No widzisz - zaśmiał się Philip - sam pomysł cię denerwuje. Nie, nie martw
się, nie będzie tutaj układów trzy do jednego.
- Jest to mi najzupełniej obojętne - burknął i ujął ster. Na ekranie coraz
szerzej rozlewała się czerwona plama zbliżającej się gwiazdy.
- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.
- Śpią jak zabici - Helena pełnym krytycyzmu spojrzeniem obrzuciła
wypoczywających mężczyzn. Puściła drążek sterowy, który zaczął przechylać się na
boki, jak gotujący się do ataku grzechotnik.
- To zabawne - Lorna mówiła powoli, swoim zwykłym, sennym głosem - ale w trakcie
głębokiego hipnotycznego transu bardzo łatwo byłoby poderżnąć im gardła.
- Zwariowałaś?! Twoje żarty nie są najlżejszego kalibru. - Już dobrze, nie będę
cię straszyć. Tylko, widzisz, to niezupełnie był żart. Czasem przychodzą mi na
myśl takie głupstwa.
- Naprawdę zaczynam się ciebie bać. Philip powiedziałby, że jesteś
niezrównoważona psychicznie. - Do diabła z Philipem! Cytujesz go jak wyrocznię.
- No tak - westchnęła - o Walcie nie powiedziałabyś w ten sposób.
- Powiedziałabym dokładnie to samo - odparła chłodno. - Poza tym to nie twój
interes.
- Przepraszam - bąknęła Helena, czerwieniąc się lekko, lecz nie spuszczając
ciekawego wzroku z twarzy koleżanki - nie chciałam cię dotknąć.
- Czym miałabyś mnie dotknąć? - wydęła wargi Lorna. - Co właściwie dzieje się na
zewnątrz? spojrzała w zielonkawe oko ekranu.
- Nic ciekawego. Dryfujemy do brzegu zastoiska. Może zbudzimy naszych panów?
- Tak... nie, na razie nie. Po co?
- No, trzeba wyjść w przestrzeń z tego bajora. - Możemy zrobić to same. Nawet
regulamin przewiduje takie sytuacje.
- Lecz tylko wtedy, gdy ryzyko jest mniejsze od jednej setnej.
- Poradzimy się - Lorna przerzuciła dźwignię komputera i podała parametry
operacji.
- Ryzyko manewru mniejsze od trzech razy dziesięć do minus trzeciej - meldował
bezosobowy głos limitowane niezawodnością podzespołów statku. Wyjście można
rozpocząć za pięćdziesiąt dwie minuty. Okres trwania manewru: cztery koma pięć.
Wielkości czasowe podane w zaokrągleniu w górę do pół minuty.
- Wyłącz go, szkoda energii.
- Dobrze, już się robi. Może astronom rozejrzy się po okolicy?
- Po co? - Helena wzruszyła ramionami. Nie znosiła, jak ktoś wtrącał się w jej
profesjonalne sprawy. Zresztą jak wszyscy członkowie załogi.
- Ach, chciałam po prostu zobaczyć tego Karła. To takie piękne: czerwone morze
płomieni...
- Co za romantyczny cybernetyk. Powinnaś była zostać poetką - roześmiała się
Helena. - Masz swojego Karzełka - włączyła boczne ekrany. Na jednym z nich
zapłonęła czerwona tarcza gwiazdy.
- Za każdym razem urzeka mnie taki widok. Czy tam, w temperaturze sześciu
tysięcy stopni, mogłaby istnieć jakaś forma życia?
- Pięciu tysięcy dwustu - poprawiła Helena, odczytując dane. - No, wszystko w
normie. Natężenie promieniowania na zwykłym poziomie, obecności meteorów ani
obłoków gazowych nie stwierdzono. Obserwacje poczyniono zgodnie z regulaminem.
Zadowolona?
Lorna nie odpowiedziała, wpatrzona w pałający czerwonym blaskiem ekran. Zupełnie
jakby dostrzegała jakieś potwory, przemykające pośród plazmowych chmur.
- Aha, zapomniałam o mapie gwiazdowej. Ale do tego potrzebny mi jest twój
komputer. Hej, zbudź się, marzycielko!
Lorna drgnęła i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem. - Oj, naprawdę potrzebny ci...
- mruknęła Helena, lecz w porę ugryzła się w język. - Włącz komputer,
cybernetyku.
- Dobrze, nie krzycz tak.
- Helena do centralnego komputera. Symulowany i rzeczywisty obraz mapy nieba na
monitor trzeci komenderowała. - Sprzężenia sektorowe, przesunięcie fazowe
wibracyjne uruchamiane ręcznie.
- Dlaczego nie puścisz analizatora?
- Za dużo żre.
- Przecież za godzinę otworzymy anteny.
- To dopiero za godzinę. Wolę nie ryzykować. Helena dostroiła obraz,
zoptymalizowała wzmocnienie. Gwiazdy rozpaliły się nienaturalnie mocnym
blaskiem, wyglądały jak garście lśniących pereł rozrzuconych po czarnym
aksamicie. Po włączeniu wibratora obydwa nałożone na siebie obrazy: rzeczywisty
i symulowany, desynchronizowały się pionowo z dużą częstością, co dawało
wizualny efekt migoczących przecinków w miejscu niedawnych świetlnych punktów.
To wszystko podoba mi się coraz bardziej - sennie myślała Lorna. Przynajmniej od
strony kolorystycznej: na tle czarnego,, naznaczonego niebieskimi lampkami nieba
jasny węzeł włosów Heleny, z boku zaróżowiony blaskiem Czerwonego Karła,
świecącego z sąsiedniego ekranu... A może wziąć już plynn? Wtedy w przestrzeni
zaczną krążyć niebieskie gazowe latarnie z płomykami jak sople lodu, a włosy
dziewczyny rozwieje gorący wiatr od słońca, buchającego splotami czerwieni ze
wszystkich monitorów.
- ...już niedługo. A ta wariatka śpi!
- Słucham? - Lorna z trudem otrząsnęła się z sennego zamroczenia.
- Jeśli myślisz, że sama wyprowadzę statek z tego cholernego zastoiska, to
naprawdę jesteś w błędzie. Natychmiast budzę Phila i Walta.
- Nie - zaprotestowała słabo. - Poczekaj, już wszystko w porządku. Tak długo
zmieniałaś sektory, że zdrzemnęłam się trochę.
- Raptem pięć minut. A tak w ogóle to Phil powinien cię zbadać. Wyglądasz
nieszczególnie - Helena patrzyła na nią ze złością.
- Robił to już kilka razy. Nie o takie badanie mi chodzi - uśmiechnęła się
Lorna.
- Domyślam się - rozchmurzyła się wreszcie. - No, weź się w garść. Za dziesięć
minut wychodzimy w przestrzeń. Ale zrobimy im niespodziankę! Wskazała na
śpiących i po dziecinnemu klasnęła w dłonie.
Plynn! Trzeba go zażyć. Senne otumanienie, powracające falami, to znak, że już.
Potem wszystko przybierze inne barwy, no i ten blask, chlustający jak przez
otwarte w słoneczny dzień okna! Walt stanie się męski, szeroki w barach,
piękny... Musi być dla niego dobra, cała złość i żal pójdą w niepamięć, każde
spojrzenie wywoła dziwny, niepokojący dreszcz...
- Chociaż i tak zbudzą się, mają program - głos Heleny dobiegał z daleka, jakby
przebijał się przez grubą ścianę.
- Ale już po wyjściu. Raz się przeliczyli - odparła _z przewrotnym zadowoleniem.
Wszyscy powoli głupiejemy w tej kosmicznej izolatce - pomyślała nie bez odrazy
do siebie i do nich wszystkich.
- To niemożliwe! - podniesiony głos Heleny wpadł w wiercący uszy dyszkant.
- Co? - niezbyt przytomnie burknęła Lorna, lecz zaraz zobaczyła go: na tle
migoczących jak bożenarodzeniowe świeczki niebieskich ogników lśnił wyraźny,
silnie promieniujący punkt świetlny.
- Przeoczenie przy sporządzaniu mapy? - Jak można nie zauważyć gwiazdy
- ...Helena do centralnego komputera. Sprawdzić punkt o największej jasności w
sektorze E-5 trzeciego ekranu.
- Źródło światła pierwszej jasności gwiazdowej komunikował matowy głos - nie
występujące na mapie symulacyjnej. Sugestie: pomiar odległości i badania
teleskopowe.
- Tyle wiem sama. No, moja miła, co o tym myślisz? odwróciła się do Lorny.
- Nowa gwiazda, dotychczas nie skatalogowana? Planetoida?
- Ten Karzeł nie ma planet ani planetoid.
- Teleskop rozbity... ale można próbować zmierzyć odległość.
- Na to też wpadłam. Pierwszy namiar już mam. Zobaczę, może da się uzyskać
szacunkowy wynik. Chociaż wątpię, bo przy odległościach tego rzędu... Chwilę
manipulowała przy aparaturze, po czym spojrzała na Lornę nie widzącym wzrokiem,
jakby wypatrywała kogoś daleko za jej plecami.
- I co? - nie była w stanie powstrzymać cisnącego się na usta ziewnięcia.
Helena nie odpowiedziała i znów pochyliła się nad aparaturą. Ciche miauknięcia
sygnalizacji kontaktowej włączanych obwodów układały się w jakąś dziwną,
przypadkową melodię, w kosmiczną kołysankę...
- To coś jest tutaj - jej głos był zduszony, słowa z trudem przechodziły przez
gardło. - Na orbicie wokół Karła, niecałe sto milionów kilometrów od nas.
Lorna czuła wagę wypowiadanych słów, chociaż doznania z zewnątrz musiały
przebijać się do niej przez coraz szczelniej zamykającą się powłokę, przez
duszny kokon z gęstej, splątanej przędzy.
Wstała i chwiejnym krokiem przeszła do toalety.
Z niklowanego pudełka wyłuskała sztywnymi palcami małą drażetkę i włożyła do
ust. Nie mogła przełknąć, suchy język z trudem dotykał podniebienia. Wreszcie
rozgryzła; rozlewającą się po ustach gorycz wypłukała pijąc łapczywie letnią
wodę wprost z kranu. Stanęła za Heleną, oparła się o krawędź fotela. W ciemnej
tafli ekranu, pośród srebrnych okruchów gwiazd, widziała siebie: wysoką i
smukłą, z dumnie uniesioną głową i ciemną falą rozpuszczonych włosów. Zdawała
sobie sprawę ze swojej urody: była piękna i na Ziemi, i tutaj. Więc dlaczego...
ale to przecież nieważne. Zaraz zbudzi go, a potem wystarczy spojrzenie czy
dotyk dłoni, aby odczuwać to samo, co w najbardziej szalonym uścisku. - Co
znalazłaś? - spytała Heleny, patrząc z wyższością w jej płaską twarz. I ten
kartoflowaty nos, nie, nie rozumiem, co Phil w niej widzi - myślała z
dezaprobatą. Tylko włosy ma ładne, złoto i szkarłat, rozwiane teraz gorącym
wiatrem.
- Ten ob... biekt musi promieniować albo ma olbrzymią powierzchnię - Helena
jąkała się z podniecenia, tym razem nie zwracając większej uwagi na euforyczny
stan towarzyszki. - Ja... kaś nie skatalogowana stacja badawcza? Może boja
sygnalizacyjna? Zbudź ich, Lorna, n... na miłość boską... !
- Nie ma mowy - rzuciła zdecydowanie, siadając w fotelu i zapinając pasy. -
Natychmiast wychodzimy z tego bajora, bo zdryfujemy znowu na sam środek. Lorna
do centralnego komputera! Polecam przeprowadzenie operacji wyjścia z zastoiska
energii w przestrzeń.
- Przyjąłem. Wobec braku szczegółowych instrukcji przeprowadzam najprostszy
wariant manewru. Przejmuję sterowanie statkiem.
- Czyś ty naprawdę zwariowała? Przecież to jest... niedopuszczalne - Helena aż
uniosła się w fotelu.
- Zapnij pasy!
- ...będę meldował na bieżąco. Rozpoczęcie manewru za cztery minuty. Procedura
standardowa: hamowanie chwytakami energii do szybkości zero względem zastoiska i
wyjście za pomocą napędu fotonowego. Uwaga: stan zapasu energii krytyczny.
Wyjście na minimalnej prędkości, czas trwania: piętnaście minut... - Przecież
należy ogłosić gotowość drugiego stopnia! Prz... ed nami nieznany obiekt.
- Przyjmuję pełną odpowiedzialność. Nie możemy odwlekać ładowania baterii.
- To ty mówisz o odpowiedzialności?!
Popatrz na siebie... - nie wytrzymała Helena.
- Nie dyskutuj - Lorna tylko nieznacznie podniosła głos. - Phil zrobiłby w tej
sytuacji to samo. Żeby cokolwiek przedsięwziąć, musimy jak najprędzej mieć
energię. Inaczej jesteśmy tylko unoszoną przez prąd łupiną. Zaś jeśli chodzi o
myślenie, robię to teraz znacznie sprawniej od ciebie i świetnie o tym wiesz
zakończyła, akcentując ostatnie słowa.
Helena zacisnęła dłonie, lecz przemogła się i zapięła pas. W kabinie zawisła
ciężka cisza.
Czerwony blask, wypełniający sterownię, był jak łuna dalekiego pożaru. Lorna
przez półprzymknięte powieki widziała pełgające po ścianach i suficie płomienie,
liżące pulpity i ekrany, wysuwające gorące języki w ciemną przestrzeń, w stronę
rozsypanych pośród czerni brylantów... Walt... gdzie on jest teraz, chciałaby
dotknąć jego szerokiej, włochatej piersi, unoszonej miarowym oddechem...
- ...Uwaga, za pół minuty uruchamiam silnik fotonowy. Wszystkie konieczne do
przeprowadzenia manewru podzespoły pracują normalnie. Uwaga, za dziesięć sekund
uruchamiam silnik....
Zaraz znajdą się w przestrzeni i będą mogli rozłożyć _ potężne lustra pól,
chłonących energię. Promienie Karzełka przydadzą się na coś, zamiast ginąć w
dalekiej pustce - ułożyła wygodnie głowę i rozluźniła mięśnie. Niewielkie, lecz
ostre szarpnięcie, niecałkowicie skompensowane przez deakceleratory, lekko
podrzuciło jej bezwładne ciało, przeniknęło nerwy skurczem strachu, spłynęło
gorącym prądem po brzuchu, aż zabolało dziwnie i piekąco, ale jeszcze nie była
to rozkosz, bo zbyt wiele miała w sobie lęku.
- ...Statek opuścił zastoisko energii i znajduje się w wolnej przestrzeni.
Manewr przebiegł bezawaryjnie...
- Lorna do centralnego komputera: rozepnij maksymalną liczbę pól energochłonnych
do ładowania baterii.
- Rozpinam dwa pola, mechanizmy trzech pozostałych wymagają naprawy. Przystępuję
do ładowania baterii. - Możesz ich budzić - pozwoliła Helenie, która i tak już
klęczała przy fotelu Philipa, ściągając z jego głowy hipnotyczną opaskę.
- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.
Wisiała przed nimi jak wielka dojrzała brzoskwinia, lekko spłaszczona żółta kula
skąpana w jasnym cynobrze, z bladymi, przesiąkającymi od wewnątrz, rozmytymi
plamami rumieńców. Jej dziwnie gładką, nie zrytą meteorytami i nie pokruszoną
erozją powierzchnię otulała gruba warstwa ciężkich, mało aktywnych gazów.
- Co o tym sądzicie? - spytał ostrożnie Philip zaraz po dokonaniu wstępnych
obserwacji.
- Nie skatalogowana planeta - Helena lubiła zabierać głos jako pierwsza.
- To jasne - żachnął się. - Co więcej?
Lorna zajęta była głównie Waltem, ale równocześnie bezwiednie śledziła wątek
prowadzonej rozmowy i obserwowała wyświetlane na ekranie wyniki automatycznie
prowadzonych badań i analiz. Jak zwykle w tym stadium pobudzenia, wszystkie
zmysłowe kanały percepcyjne miała szeroko otwarte. Odezwała się głębokim, lekko
drgającym głosem.
- Według mnie istnieją tylko trzy możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze: planetę z
jakichś bliżej nie określonych powodów pominięto przy sporządzaniu mapy
Kosmosu...
- Bzdura - wpadł jej w słowo Walt. - Przeoczenie globu takich rozmiarów jest
niemożliwością.
- Lorna nie mówiła o przeoczeniu - wtrącił Philip. Chodzi o pominięcie, co jest
znacznie szerszym pojęciem.
- To też nie wydaje się logiczne. Dalekich kosmicznych ekspedycji już od dawna
nie dzieli się na cywilne i wojskowe. Dysponujemy zawsze pełnym zasobem
informacji.
- Istnieje też ewentualność - Lorna mówiła półgłosem, jakby do siebie -
przechwycenia globu przez Karła już po sporządzeniu mapy. Planeta mogła być
kosmicznym podróżnikiem lub przybłędą, zależnie od punktu widzenia.
- Tak, to jest możliwe. Trzeba porównać składy chemiczne planety i gwiazdy -
Philip, zafrasowany, pocierał dłonią policzek.
- Dotychczas nie ustalono definitywnie, czy nasz Księżyc został kiedyś
przechwycony przez Ziemię, a wy chcecie tutaj... - Walt był wciąż kontra.
- Tutaj problem może być prostszy - uciął Philip. Jaka jest trzecia hipoteza? -
zwrócił się do Lorny.
- Trzecia mieści w sobie wszystkie pozostałe, na których przedstawienie nie stać
nas w tej chwili wydęła wargi w bezgłośnym uśmiechu. - Bo chyba nie sądzisz, że
właśnie dotarliśmy w tych dywagacjach do granic pomysłowości Natury?
- Nie czas na zabawę w słowa - burknął Walt. - Co robimy?
- Należy skompletować standardowy zespół danych o planecie i po powrocie nanieść
go na mapę. To chyba nasz obowiązek - Helena nie miała wątpliwości.
- Też tak myślę - przytaknął Philip. - Tym bardziej że automaty nie uporają się
tak szybko z usterkami naszego statku. Paskudnie nam się wtedy dostało. Czy są
pytania?
- Ponieważ i tak nie mamy co robić, możemy rozszerzyć program badań - znów
zaproponowała Helena. - Na przykład: zejście załogowe...
- Jak będzie po co - Walt wzruszył ramionami. Automatyczne sondy zwykle
wystarczają w zupełności. - Nie zapominajcie - Lorna odkaszlnęła, daremnie
usiłując pozbyć się chrypki - że mamy do czynienia z nieco zagadkową planetą,
która pojawiła się w tym miejscu nie wiadomo skąd.
- No właśnie. Może w środku aż roi się od myślących, ale jadowitych jaszczurek
albo wściekłych pasikoników? - zaśmiał się Walt, a Helena zawtórowała mu
piskliwym głosem.
- Na wszelki wypadek zastosujemy dodatkowe środki ostrożności - wkroczył Philip.
- No dobrze. Zaczynamy od sondy. To potrwa parę minut.
Lorna stanęła tuż za Waltem, delikatnie objęła oparcie jego fotela. Zdawało się
jej, że dłoń ledwie muskająca silne, męskie ramię sama przenika pod cienką
materię koszuli, prześlizguje się po gładkiej skórze, chłonie ciepło napiętych
mięśni. Trwało to chwilę, sekundę, a może minutę, godzinę?
Otrząsnął się niecierpliwie, jakby odganiał natrętną muchę, lecz to przelotne
dotknięcie wystarczyło jej, aby sufit, ściany i aparaturę pokryły niecierpliwie
pełgające jęzory płomieni, aby Czerwony Karzeł napuścił przez otwarte monitory
czeredę niesfornych gnomów, pilnie strzegących zakazanego, upragnionego skarbu.
Pod czaszką, w tyle głowy i na skroniach, poczuła znajomy ucisk, powodujący
zamazanie postrzeganego obrazu.
- Zrobić ci kawy? Mamy przecież przerwę w programie - obcy głos przechodził
przez jej gardło, ze zdziwieniem słuchała melodyjnych, głębokich dźwięków,
pokrytych delikatną patyną zmysłowej chrypki, które posłuszne komu? czemu?
układały się w głoski, sylaby i słowa.
- Dziękuję. Nie mam ochoty - aż skuliła się, obronnym gestem wciągnęła głowę w
ramiona, przygarbiła plecy. Lecz przed dudniącym głosem nie było schronienia,
rozbrzmiewał bowiem we wnętrzu jej głowy, targał brutalnie pajęczą konstrukcję
ucha wewnętrznego, wbijał się kaskadą grzmiących dźwięków w sam środek mózgu.
- A może jednak, i tak tam idę, sama mam ochotę prosiła nie dając za wygraną,
zniżając głos do szeptu nabrzmiałego pokorą i niepokojem.
- Sam sobie zrobię, nie potrzebuję kelnerki - Walt podniósł się gwałtownie,
boleśnie przyciskając jej dłoń do oparcia. Syknęła bardziej po to, by zwrócić
jego uwagę.
- Przepraszam - mruknął, będąc już w połowie drogi do kuchni. Poszła za nim
sztywno jak automat, odprowadzana uważnym spojrzeniem Philipa i Heleny. -
Wariatka - szepnęła odrobinę za głośno.
- Raczej biedna kobieta - Philip próbował mówić spokojnie, lecz głos drgał mu
wyraźnie, połykał i zniekształcał głoski. Starał się opanować, ale za każdym
razem sceny, rozgrywające się między Waltem i Lorną, łączące w sobie elementy
widowiska walki kogutów i pokazu erotycznego na żywo, także u niego budziły
jakieś atawistyczne popędy i żądze, trudne do jednoznacznego zdefiniowania.
Lorna, słaniając się lekko, z rękami bezwładnie jak u szmacianej lalki
puszczonymi wzdłuż tułowia, pieściła wzrokiem swojego Walta, uświęcała każdy
jego trywialny ruch. Mitologizowała postać przeciętnego mężczyzny, ciskała się w
oparach narkotycznej wizji jak ryba w płytkiej, mętnej wodzie, rozpaczliwie
poszukująca wyjścia na pełne morze. Przepełniała ją zwielokrotniona miłość i
gorycz smutku, stanowiącego nieodłączne dopełnienie każdego prawdziwego uczucia.
- Dlaczego, Walt? Przecież moglibyśmy... - zbliżyła się, widziała jego twarz w
deformującym powiększeniu, każdą zmarszczkę w kącikach oczu i każdy niewygolony
włosek.
- Bo nie - odparł ze śmieszną złością. - Widocznie te rzeczy już mnie nie bawią.
Patrzyła jak urzeczona w szparki jego oczu, przenikała przez ciemną chłodną
taflę okolonej tęczą źrenicy, jak wygłodniały motyl piła nektar z tego tylko na
moment rozchylonego kielicha nie czując, jak bardzo się poniża.
- A wszystkie twoje Ewy, Marie, Elżbiety i Anny?
- To było. Rozumiesz?! - zbliżył twarz, na powiekach położył się ciepły powiew
oddechu. Mówił coś jeszcze, czy krzyczał, ale nie słuchała, nie chciała
rozumieć, ważna była już tylko jego bliskość, ciepło, zapach, smak skóry...
Opadła całym ciężarem, a raczej runęła naprzód, jak nurek rzuca się w morską
otchłań. I tylko gdzieś po powierzchni świadomości błąkała się z trudem torująca
sobie drogę myśl, że jeszcze nigdy tak nie było, że dzieje się coś dziwnego...
Może jej roztrzęsione wtedy palce nie oddzieliły odpowiedniej dawki? Ale co tam,
może i może... to nieważne, teraz nadchodzą chwile istotne, przełomowe. Wzbiera
w niej wulkan, który spali nerwy, mięśnie i wnętrzności, lecz jeszcze przedtem w
szalonej sekundzie kulminacji skręci je w ekstatycznej konwulsji.
- To już przechodzi wszelkie granice - Walt był naprawdę wystraszony, podnosząc
z podłogi bezwładne ciało dziewczyny. Krew z jej rozbitej wargi mieszała się ze
spływającymi po policzkach łzami. - Phil, zrób coś wreszcie! Jesteś w końcu
lekarzem i dowódcą tej cholernej ekspedycji! - krzyczał bezradnie.
- Załoga na miejsca! - z głosu Philipa przebijało podniecenie. - Na monitorze
centralnym obraz z sondy. Na powierzchni planety widoczne niezidentyfikowane
obiekty. Uwaga! Zarządzam pogotowie pierwszego stopnia.
Walt jednym skokiem znalazł się w sterowni; w napięciu nie od razu odszukał
wzrokiem właściwy ekran. Żółtobrunatna płaszczyzna naznaczona była wysypką
ciemnych punktów, zasadniczo grupujących się w narożach i środku hipotetycznego
kwadratu. Pewna liczba punktów, usytuowanych w jednakowych odstępach, wyznaczała
okrąg, w którym wpisany był ów kwadrat.
- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.
Już za osiem godzin - myślał Walt, spoglądając na zegarek i przewracając się z
boku na bok na wąskiej koi. Obok, za cienką ścianką, która powinna być
dźwiękoszczelna, czuł i słyszał, a może tylko czuł, bezsenną obecność Lorny.
Dlaczego ona nie śpi? Czego od niego chce? Kobiety. Jakie nudne byłoby bez nich
życie. Blondynki, brunetki, smukłe i wiotkie, zwarte i o toczonych kształtach,
małe i filigranowe, duże i o rasowym wyglądzie, wszystkie, niezależnie od
poczucia obowiązku, pragnienia stabilizacji życiowej czy instynktu
macierzyńskiego, miały w mniejszym lub większym stopniu wrodzoną kokieterię, w
oczach każdej pojawiał się co pewien czas psotny chochlik, no i w końcu żadna
nie potrafiła wyprzeć się marzenia o jakimś bliżej nie określonym szaleństwie,
najchętniej w tygodniu poza obowiązującym kalendarzem, kiedy to można zatracić
się choćby raz w życiu.
On, Walt, miał szczęście dość często bliżej określać te wyimaginowane
szaleństwa. Nie obdarzony żadnym szczególnym przymiotem czy też wyróżniającym
atrybutem męskości, jednak przyciągał kobiety; po prostu sięgał i zwykle
dostawał, czego chciał.
- Do diabła - zaklął i wyjął opaskę hipnotyczną, lecz zaraz odłożył ją z
powrotem. Trzeba przemyśleć wszystko przed jutrzejszą operacją, ułożyć sobie w
głowie po kolei. Siłą skierował uwagę w inną stronę. Pustynna planeta,
najprawdopodobniej przechwycona nie dawno przez Karła. Gęsta atmosfera, złożona
z gazów szlachetnych i azotu, musiała powstać z zakrzepłych stałych złóż dopiero
pod działaniem ciepła gwiazdy. Trudno wyobrazić sobie piekło, jakie rozszalało
się wtedy na jej powierzchni! To tak jakby miliony ton zestalonych gazów wrzucić
do ciepłego oceanu. W nagłym kataklizmie powierzchnia planety musiałaby ulec
daleko idącym przeobrażeniom, powinna ukazywać teraz świeże rany rozdartych
skał. Jest zaś gładka jak zakrzepłe bazaltowe morze, pokryte pianą lekkiego
piasku.
Dlaczego właśnie on ma tam iść? Sam się zgłosił i bronił swojej kandydatury, tak
wyszło. W końcu był najodpowiedniejszą osobą do spełnienia samotnej misji. Nie
chciał wziąć Lorny, jej obecność i spojrzenia zbitego psa nie pozwalałyby na
koncentrację.
- Dlaczego właśnie ty? - Philip kłuł go badawczym, lecz pełnym aprobaty
spojrzeniem.
- Ty jesteś dowódcą; musisz zostać - wytrzymał świdrujący wzrok.
- Mógłbyś zostać nim po mnie, gdyby...
- Nie. Ktoś, kto mianował ciebie, wiedział, dlaczego to robi. Kwestia optimum.
Poza tym... ty i Helena... nie należy rozdzielać zgranego, dobrze
funkcjonującego tandemu.
- A Lorna? - wyliczał dalej Philip, już chyba tylko z obowiązku.
- Lorna? - wzruszył znacząco ramionami i obaj nie musieli mówić niczego więcej.
Na pewnych etapach pobudzenia Lorna była sprawniejsza niż w zwykłym stanie, ale
nigdy nie reagowała normalnie.
- Właściwie powinniście zejść we dwójkę, tak zaleca regulamin - mówił Philip bez
przekonania.
- Nie - odparł zdecydowanie i znowu nie musiał tłumaczyć, dlaczego.
A teraz poci się na wąskiej koi i czeka chwili, w której brzemienna żywym
ładunkiem sonda pomknie wprost w żółte oblicze tego cholernego globu.
Gdyby tak można było nawiązać łączność z Ziemią, zapytać, poradzić się... Ech,
nic nie poradziliby, niczego genialnego nie wymyślą, nawet gdyby odpowiedź przez
jakąś pod- czy nadprzestrzeń mogła nadejść w ciągu kilku dni...
Jeśli zginie... Nie, to przecież nieprawdopodobne: tylko inni giną czy to
śmiercią naturalną, czy w wypadkach, czy też zostają zamordowani lub sami
wyznaczają sobie kres, ale on nie... Czy to możliwe, żeby i jego ciało mogło być
darte, miażdżone w sposób nieodwracalny; czy czułby wtedy poprzez niknący już
ból nagłą senność, otumaniający bezwład, zwiastujący koniec? Czy byłoby tak
samo, jak w pierwszym etapie narkozy, kiedy duszący ciężar wypiera osuwający się
w mrok ostatni obraz? Czy może czułby się jak po tęgim pijaństwie? A może
otworzy się jakiś tunel, przejście do innych bytów, tyle razy opisywane przez
ludzi odratowanych ze stanu śmierci klinicznej?
Śmieszna nadzieja, niepoprawny optymizm człowieka, trzymającego się nici życia
do ostatka, do końca mrówczo zakrzątanego wokół własnych drobnych spraw...
Ale w końcu dlaczego ma zginąć? To przecież tylko jeszcze jeden zwiad w asyście
wszelkich możliwych technicznych ubezpieczeń, czego się tu obawiać. Może tych
zabudowań na powierzchni planety? Owszem, są zagadkowe, analogiczne do ludzkich.
Po prostu - ludzkie. Jakaś opuszczona, dawno wyludniona baza. Dlaczego? No,
przecież nie musieli tam żyć do końca świata, na Ziemi też spotyka się ruiny
porzuconych osiedli. Właściwie mogliby zostawić w spokoju tę idiotyczną planetę,
zignorować obecność zagadkowych formacji na jej powierzchni, wytłumaczyć się
serią ciężkich awarii i prawie całkowitym wypaleniem energii przez działo
anihilacyjne podczas zderzenia z rojem meteorów, w ogóle dać sobie spokój,
przecież z zaplanowanych zadań wywiązali się z nawiązką, jeszcze na dodatek
odkryli nowy glob... Boi się. Jest tchórzem, zwykłym tchórzem.
Nie. To nie całkiem tak.
Żyć, żyć za wszelką cenę. Ważne, jedyne zadanie życia nie zostało wykonane. To
nic, że nie wie jeszcze, na czym to zadanie ma polegać, później przyjdzie czas
namysłu. Na razie trzeba wywinąć się czyhającej zewsząd śmierci. Najgorszą z
możliwych jest śmierć bezsensowna, taka, jaką zadają sobie ludzie z
premedytacją, przemyślnie stosując do tego całą potęgę techniki. Dlatego uciekł
z Ziemi, spędzał całe lata na możliwie odległych kosmicznych szlakach, skąd
słońce widoczne było jako ledwie tląca się gwiazdka podrzędnej wielkości. Tutaj
także istniało ryzyko, kto wie, czy nie większe nawet, ale miał chociaż pewność,
że wszystkie środki techniczne służą ochranianiu i podtrzymywaniu życia, a nie
jego unicestwianiu, i że w imię ludzkiej solidarności każdy gotów jest nieść
pomoc, a nie walczyć, żeby zabić. Znów miękki szelest ze ścianą, może stukanie w
dźwiękochłonną płytę. Lorna. Myśli rozbiegły się, pomknęły nowym torem.
Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ciepła radość wypełniła mu pierś, ciekawość i
niepewność rozładowały się w szerokim uśmiechu. Więc to jest jego towarzyszka na
najbliższe lata, istotna część świata, który miał być mu domem i tworzywem
zarazem. Wysoka, wiotka, zgrabna, z cienką talią i kształtnymi biodrami - jedna
z tych, jakie lubił. Zamknął jej dłoń w swoich i już wtedy, na samym początku,
zauważył w żółtych, kocich oczach coś niepokojącego, czego nie potrafił
określić. Okazała się inteligentna i dowcipna, rozmowa sprawiała mu prawdziwą
przyjemność, lecz ostudził go jej pierwszy odruch - wstała i przyniosła mu
koktajl, a potem sprzątnęła kubki. I przy tym to wyczekujące, spokojne
spojrzenie, usiłujące odgadnąć, przewidzieć, wyprzedzić jego myśl. Tak uległe,
że zrobiło mu się mdło. Ona należała już do niego, zanim tu przyszedł, stanowiła
jego absolutną własność w beznadziejny, budzący sprzeciw sposób.. .
Próbował przemóc się, zrezygnować z pierwszego etapu flirtu, zalotów,
zdobywania. Nie potrafił. Znał ten typ kobiet, których nie trzeba zdobywać, bo
same są zaborcze swoją uległością. Uciekał od nich, gdzie pieprz rośnie. Jeśli
sam czynił krok, łudził się, że wie, jak się cofnąć. A może najważniejsze było
to, że po prostu musiał czuć się zdobywcą?
Po nieudanych wymuszonych zbliżeniach zaczął traktować ją z góry, obcesowo,
niegrzecznie. Pewna zdobycz wymknęła się jej z rąk. Uderzenie było zbyt silne,
zawód zbyt nagły i bolesny, żeby miał czas na zastanowienie, wypracowanie
taktyki. Odłożyła wszystko na później, a tymczasem uciekła w złudny świat wizji,
plynn stał się jej przyjacielem i kochankiem. Było jej źle, a jednocześnie tak
dobrze, jak nigdy dotychczas. - Idiotka - warknął, zły na nią i na siebie.
Idiotyczny skomputeryzowany sztab ziemskich psychologów.
Trudno, tak się ułożyło. Dobrze, że ocaleli z meteorowego pogromu. No, a teraz
ta znajda, planeta z zagadkową bazą. Gdzie podziali się ludzie? Uciekli? Umarli?
Może zdziesiątkowała ich zaraza, a może padli ofiarą inwazji z zewnątrz? Ziściło
się odwieczne marzenie ludzkości, jej najlepsi przedstawiciele weszli w kontakt
z innymi? Nagle przeniknęło go niejasne podejrzenie, zakiełkowała myśl, która po
chwili przybrała kształt nieprawdopodobnej, ale realnej koncepcji.
Włączył interkom i długo wywoływał Philipa.
- Helena? Co się stało? - spytał nieprzytomnie, nagle wyrwany ze snu.
- To ja, Walt. Nie denerwuj się, wszystko w porządku. - Czego chcesz? - Phiłip w
takich chwilach nie grzeszył zbytkiem uprzejmości.
- Czy my - oblizał suche wargi - rzeczywiście dysponujemy pełnym zasobem
informacji?
- O co ci chodzi? - nie kojarzył.
- Phil, ja tam jutro idę. To nie jest zabawa.
- Ach, to. Myślisz o mapie?
- Tak. I o pełnej legendzie do niej.
- Dysponujemy kompletnym zestawem danych.
- Stary, przypomnij sobie. Dowódca powinien wiedzieć więcej od nawigatora. Jest
przecież zupełnie możliwe istnienie jakiegoś drugiego czy trzeciego obiegu
informacji, przeznaczonych nie dla takich pionków jak my. W końcu nie wszyscy
muszą mieć do nas pełne zaufanie, prawda?
- Nie, Walt - Philip odezwał się po chwili milczenia nie wiem niczego o drugim
obiegu informacji. I nie sądzę, aby w ogóle istniał. Moglibyśmy przecież
przypadkowo natknąć się na te obiekty...
- Właśnie - podchwycił. - Istniałoby realne zagrożenie.
- Nie myśl o tym - w jego głosie znać było wahanie. - Wypocznij przed akcją.
Masz coś jeszcze?
- Zaraz - oddychał ciężko. - Tak, mam. Chcę zorganizować seans psychotroniczny.
- Z Lorną?!
- Dlaczego nie. Ona zawsze jest świetnym medium, niezależnie od... stanu
pobudzenia.
- Ty naprawdę w to wierzysz?
- Nie chodzi o wiarę. Stwierdzono bezspornie, że w pewnym procencie
przypadków...
- Dobra, dobra. Znam to na pamięć. Teraz daj pospać.
- Nie. Zrobimy to zaraz. Pozostały dwie godziny. Pamiętaj, że to ja, nie ty,
schodzę na tę cholerną planetę.
- Do licha! - zaklął ze złością. - W porządku. Już wstaję. A ty wyciągnij z
łóżka Lornę i daj znać do sterowni, niech Helena szykuje aparaturę.
Prowadził ją pod rękę - chwiała się i potykała, włosy spływały w nieładzie
ciemnymi strumieniami, ramionami wstrząsały co chwila konwulsyjne dreszcze. Czuł
litość połączoną z zażenowaniem i jeszcze głęboko ukryte, niejasne poczucie
winy, a w końcu wstyd, że ona, ten strzęp człowieka, obarcza go
odpowiedzialnością.
A może także trochę przewrotnego zadowolenia, że to właśnie on jest powodem
całego splotu namiętności. Jak najwygodniej ułożyli biernie poddające się ciało,
podłączyli wzmacniacze. Ledwie dostrzegalnie poruszała sinymi wargami, szeptała
w kółko: "Zaraz przejdzie, jest mi tylko zimno". Napięte, fioletowo pożyłkowane
powieki zakrywały wypukłe gałki oczne.
- Nie myśl o tym, staraj się przez chwilę nie myśleć wcale. Odpręż się, jesteśmy
tu z tobą, ja i Walt, jest nam wszystkim lekko, przyjemnie...
Ciałem dziewczyny nagle rzuciło, zagryzła świeżo zakrzepłe pęknięcie wargi.
Pokazał się ciemny koralik krwi.
- Prze... praszam. Naprawdę staram się współdziałać. - Wiem. Spróbujemy oddalić
się od potoku myśli powtarzając klucz. Uwaga: każdy powtarza swój klucz... Myśli
odpływają wzburzoną, najeżoną falą, pozostaje spokojna, przezroczysta toń... Na
dnie widać piasek, możesz odróżnić każde ziarenko... Obserwujesz warstwy
toczonego leniwym prądem piasku, chociaż nie musisz nachylać się nad nimi. Ciało
nie jest potrzebne, ciało spoczywa gdzieś daleko, pozostają oczy...
- Widzę... chmury... ,
- Nie ma chmur, to przypadkowe strzępy myśli. Patrz przez nie, one odpłyną, już
odpływają.
Leżała teraz zupełnie spokojnie, ciało porażone całkowitym bezwładem, nogi
rozrzucone byle jak, regularność rysów twarzy zniekształcona grymasem
rozluźnionych mięśni szczęk i policzków. Ujął biały, zimny przegub dłoni, chcąc
skontrolować puls, lecz Philip odsunął go zniecierpliwionym gestem.
- Chmury zniknęły, widzisz żółtą powierzchnię planety... tam chcemy zejść...
- Nie!! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy drgnęli, a Helena wydała cichy jęk. -
Nie... bo te oczy, one są tak blisko... to niesamowite...
- Dlaczego nie? Widzisz niebezpieczeństwo? - głos Philipa drżał lekko.
- Nie wiem... te oczy... nie wiem. - Widzisz domy?
- Tak. Dużo. Magazyny. Oni wszystko zostawili.
- Kto?
- No, ludzie... nie wiem.
- Dlaczego?
- Nie... wiem...
- Czy jest tam ktoś żywy?
- Chyba tak... to te oczy... ja już nie mogę - zaczęła rzucać głową w zwierzęcym
odruchu obrony.
- Jeszcze jedno pytanie: czy widzisz ludzi?
- Nie widzę... tak, wielu ludzi... wszyscy patrzą w jedno miejsce... stają się
przezroczyści, przez nich widzę pustynię... oooch! - spokojne dotychczas ciało
zesztywniało i wygięło się w łuk.
- Co jest w tym miej...
- Zbudź ją natychmiast! - Walt zacisnął szczęki, dłonie zwinęły się w pięści.
- Spokojnie, właśnie to robię. Lorna, oddalasz się, otaczają cię chmury, powraca
fala myśli, wchodzisz w materialny świat, potrzebujesz znów ciała, odzyskujesz
władzę nad mięśniami. To było piękne, dziękujemy ci, moja droga - sunął końcami
palców po jej czole i skroniach - lekko masował osłonięte powiekami gałki oczne.
Napięcie ciała zelżało, wciągnęła głęboko powietrze i westchnęła.
- Masz swoją wyrocznię - Philip uśmiechnął się słabo, lecz jego wzrok pozostał
poważny i zatroskany. - A teraz szykuj się do lotu.
- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.
Seria gwałtownych szarpnięć, głuche dudnienie. Czaszka wbija się w miękki, lecz
nieustępliwy pneumatyczny kokon szczelnie oblepiający ciało. Krew ciężką strugą
napływa do głowy, rozsadza skronie. To już chyba koniec. Dlaczego, u diabła, w
sondach nie zainstalowano deakceleratorów?
Łoskot, szum, dźwięki zawierające w sobie zarówno wibrujący, wysoki świst wiatru
w linach, jak i daleki grzmot wodospadu. Naczynia krwionośne pękają, serce
zatrzymuje się na nieznośnie długą sekundę, potem na drugą, uczucie dławienia w
gardle. Ile można jeszcze wytrzymać? Dlaczego, właściwie dlaczego?
Krzyczy, ale ze ściśniętego gardła wydobywa się tylko zduszony charkot. Wie, że
nie wytrzyma ani sekundy dłużej.
Wytrzymał. Nie wiadomo, czy ludzka psychika, czy też ciało potrafi znieść
więcej, lecz człowiek jest w stanie wytrzymać naprawdę wiele.
Osunął się na podłogę, zwolniony z uścisku pneumatycznej powłoki. Podparł się
łokciem, usiadł.
- Żyjesz? Jak się czujesz?! - nabrzmiały napięciem krzyk Philipa przestraszył
go, że aż drgnął. - Powiedz coś, do licha!
- Dobrze... zaraz. Daj złapać oddech - nie poznawał własnego głosu. - Co to za
idiotyczny program lądowania?
- No, dzięki Bogu. Żaden program, sterowałem ręcznie.
- Rę