Zimniak Andrzej - Las na wulkanie
Szczegóły |
Tytuł |
Zimniak Andrzej - Las na wulkanie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zimniak Andrzej - Las na wulkanie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Las na wulkanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zimniak Andrzej - Las na wulkanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Andrzej Zimniak
Tytul: Las na wulkanie
Z "NF" 7/95
Zauważyłem ją z daleka: czarna, podłużna, ze złotym
emblematem. Przez chwilę ważyłem ją w ręku, lekką jak
piórko, o brzegach twardości blachy, a potem upuściłem na
ziemię, odskakując w bok. Lecz nic się nie stało: opadła
ruchem jesiennego liścia, stuknęła narożem w marmur
posadzki i majestatycznie przewróciła się wierzchem do
góry. Błysnął emblemat w kształcie miecza.
Wypuściłem Sułtana. Wylazł ze mnie różowy i
pomarszczony, podobny do kiszonego jabłka, i leniwie
rozrósł się do rozmiarów tęgiego zabijaki. Otrząsnął się
zupełnie jak kogut po robocie.
- Nie widać, żebyś się spieszył - spróbowałem go.
Budził się powoli. Jak zwykle.
- Wolę pracować w gromadzie - cedził słowa, jakby miał
gębę pełną klusek.
- Otwórz to.
Uniosłem się lekko z kamiennej ławki. Sułtan
natychmiast przyspieszył, ruszył zwaliste cielsko, sapnął
przy skłonie. Pomyślałem sobie, że się zmarnował, chociaż
jeszcze całkiem nieźle robił za zgreda.
Zaszeleścił rozrywany papier koperty. W środku tkwiła
sztywna rozkładana kartka, coś w rodzaju zaproszenia na
ślub czy pogrzeb. Raczej na to drugie, ha.
Sułtan wiedział, co ma robić. Strzepnął tekturką,
powąchał ją, potem polizał. Wciąż żył, więc list napisała
dama, a nie jedna z tych zawszonych kurewek, które gotowe
są zaciukać cię pilnikiem do paznokci dla samej
Schadenfreude, czyli frajdy ze złego, jakby ktoś nie znał
języków. Że przesyłkę nadała kobieta, nie miałem żadnych
wątpliwości. Kształt koperty, elegancja i dopracowanie
szczegółów, no i ten smużący się zapach wschodnich
olejków, który wzbudzał uzasadnione podejrzenia - to
wszystko było aż nazbyt wyraźne. Hola, Enkel, uważaj!
Murzyn, mistrz piętrowych zwodów, o mało nie przyskrzynił
cię wtedy w tym cholernym nadmorskim kurorcie. Jesteś nie
od tego, żeby dostać pachnący liścik od jakiejś chętnej
baby, co?
Sułtan, nie proszony, przeczytał. Tekst okazał się
nijaki, jakieś zdawkowe ple-ple, ważne było tylko
zaproszenie do tańca i krwisty odcisk palca pod spodem.
- Przyjmiesz? - Sułtan był ciekaw. Jak zwykle.
Wziąłem kartkę w dwa palce, obejrzałem, spojrzałem pod
światło. Zbadałem stemple na znaczkach pocztowych.
Przesyłka przemierzyła pół świata i pochodziła
niewątpliwie od Władczyni. Miałem ją oczywiście gdzieś,
jak wszystkich ważniaków z obu światów: rzeczywistego i
tego od reprezentacji, i chętnie bym jej pokazał dobry
styl, ale już taki jestem dziwny, że nie lubię walczyć z
kobietami. Ten gatunek człowieka został stworzony zupełnie
do czego innego. Jednak gdy już dochodziło do starcia,
szanse bywały wyrównane, bo od pewnego poziomu liczy się
nie tyle siła fizyczna, co taktyka i precyzja. No i coś
takiego, co można nazwać japońską zaciekłością. Nie raz
już miałem wrażenie, że ród kobiecy wywodzi się z okolic
Hokkaido czy Honsiu.
- Trzymaj. To też było w środku.
Sułtan podał mi bilet. Lotniczy bilet w jedną stronę!
Co za grzeczność i zdolność przewidywania! Zrobiło mi się
gorąco, ale całkowicie panowałem nad odruchami. Jak
zwykle.
- Wskakuj, Sułtan, wystarczy ci świeżego powietrza na
roczek lub dwa. Jutro wyjeżdżamy.
Wulkan wyglądał z góry jak świeże pogorzelisko.
Czarne, strupieszałe skały, podeszłe ropą siarczanych
wykwitów, zasnute dymem, co raz rozwiewanym nową erupcją
gazów. Jątrząca się rana w wierzchołku czarnego stożka
czarnej wyspy, zanurzonej w lazurowym morzu. Znakomita
sceneria do walki z herod-babą, czarownicą, jakimś
monstrum wyrosłym z hormonalnych pomyłek gruczołów
dokrewnych.
Czułem wzbierającą złość, co rokowało znakomicie. Nic
innego tylko świeża adrenalina krążąca w moich żyłach
zabarwiła żużlowe stoki góry na zielono, zupełnie jakby
coś mogło rosnąć na tej dalekiej prowincji Księżyca. Dołem
przemknęły kaktusy jak drzewa, potem mignęła toń morza i
samolot wylądował w bryzgach piany.
- Jeszcze raz się udało - westchnął ktoś obok. Taki
zwykły, poczciwy, ślimaczący się człowieczek, któremu
chciałoby się wepchnąć z powrotem do gardła te
obłaskawione, nic nie znaczące słowa.
- Zupełnie jakbyś umierał, dziadku, na dodatek
zadowolony z siebie. - Złość wzbierała, nawet nieco zbyt
szybko. Przyhamuj, nakazałem wewnętrznej orkiestrze, bo
zabraknie czadu na najważniejsze przedstawienie. Narastała
świadomość traconego czasu. Przepchnąłem się do wyjścia i
pierwszy wszedłem na trap.
Wokół był sam kicz: na czarnej plaży kolorowe łódki,
biel domków w kwiatach, wszystko przygniecione
monstrualnym, dymiącym masywem. I tłumek dziwaków na molo,
bo dziwaków nie sieją. Dziwakami musieli być zarówno
mieszkańcy, jak i przybysze, bo kto inny by się tutaj
pchał? Trzech żandarmów z psami nawet pasowało do tej
kretyńskiej scenerii, ale oni nie należeli do kiczu. Byli
prawdziwi, choć cholernie reprezentacyjni. Zwyczajne
karnawałowe balony.
Moje ręce poruszały się same, bez żadnego wysiłku, i
miałem jeszcze z tego cholerną przyjemność. Sprawdziłem
ekwipunek, oczywiście tam, gdzie go nie było. Potem
starałem się zignorować tych smarkaczy, bo byli jeszcze
tacy nieopierzeni, na samym początku rozbiegu, a wtedy
przecież najłatwiej zwichnąć sobie kręgosłup. Ale jeden z
nich był głupi, czegóż zresztą można się po takich
spodziewać.
Przerośnięty, pryszczaty, z mlekiem pod nosem, ale
strasznie ważny w błyszczącej czapce i tylko trochę
przybrudzonym uniformie. Uśmiechnął się i zasalutował,
wyraźnie w moją stronę.
Znów mnie rozpoznali. Nawet taki gówniarz. Przecież
zmieniałem postać, a jednak zawsze te reprezentacyjne
fircyki nie miały wątpliwości.
To nie był dobry uśmiech. Wiało od gościa nie skrywaną
radochą, że wreszcie ktoś będzie miał kłopoty. Czuć go
było na milę cwaniactwem i nieszczerością. Wysyłał taką
liczbę sygnałów ostrzegawczych, że u kogoś bardziej
doświadczonego uznałbym to za wybieg. Kiepski, ale zawsze.
Jednak z pewnością nie u niego.
Gdy mijałem ich, szarpnął smycz, kierując łeb wilczura
wprost na mnie. Potem niby potknął się i stracił
równowagę, wypuszczając rzemień. Rejestrowałem wszystko
kątem oka, bo nie miałem czasu odwrócić głowy.
Teraz w ciągu ułamka sekundy powinienem poczuć kły
zwierzęcia głęboko w udzie. W zasadzie jakakolwiek obrona
przy tak małym polu ataku była niemożliwa. W normalnym,
ale nie w moim przypadku. Ten gówniarz będzie musiał się
jeszcze długo uczyć.
Moje zgredy były niezastąpione. W akcji zawsze
wyróżniał się Murzyn, pracował jak wariat, potem jednak
zamykał się w sobie i nie było z nim żadnego kontaktu.
Teraz jego udział był jeszcze większy niż zwykle, pewnie
miał doświadczenie z bestiami pokroju tego wściekłego
wilczura.
Skuliłem się, aby tym pewniej zareagować. Policyjny
pies mógł w zależności od polecenia atakować łydki, uda
lub impetem zderzenia przewrócić i zagrozić chwytem za
gardło. W moim przypadku zapewne chodziło o pogryzienie,
aby znalazł się pretekst do odwiezienia do szpitala. A że
szpitala nie było na wyspie, tutejsze komando miałoby
kłopot z głowy. Przynajmniej na jakiś czas.
Wilczur jednym krótkim susem dopadł mojej dłoni i
kłapnął zębami. Jednak dłoni już nie było w tym miejscu.
Prawie bez zamachu, sposobem Murzyna, uderzyłem kantem w
kosmaty łeb, a właściwie w zupełnie konkretne jego
miejsce. Cielsko zwierza sflaczało. Poprawiłem butem w
inny słaby punkt tuż pod paszczą, nie za mocno, tak w sam
raz. W sumie zupełnie wystarczyło.
Niespiesznie podszedłem do młodego żandarma. Jakby
trochę zmniejszył się, choć wciąż spoglądał hardo,
wystawiając szpiczastą szczękę.
- Mówię ci zupełnie prywatnie, ty cholerny gówniarzu,
że jeszcze dziś zmienisz wikt. Na więzienny.
- Ale... to był wypadek. Wszyscy widzieli!
- Tym gorzej dla ciebie. Czym masz większy kaliber w
łapie, tym więcej płacisz za takie wypadki.
Teraz był już zbity z tropu. Przestraszył się trochę,
gnojek. Podszedłem jeszcze bliżej, wziąłem go pod brodę.
- Zawsze najpierw pomyśl, z kim zaczynasz i na co cię
stać, kawalerze. Następnym razem nie daruję ci już żadnej
głupoty.
Odepchnąłem go lekko i poszedłem swoją drogą,
pozostawiając tych trzech palantów w tłumku gapiów.
Każdy krok zbliżał mnie do prawdziwej walki.
Wiedziałem, że moja przeciwniczka będzie po tym cyrku z
pieskami znacznie ostrożniejsza.
Jasne, że po ceremonii powitania na molo stałem się
znany. Idący naprzeciw mężczyźni nagle skręcali i niknęli
w zaułkach, młode dziewczyny chichotały o wiele za głośno,
a dzieci pokazywały mnie sobie, rozdziawiając buzie.
Uparcie powracała analityczna myśl, czy łatwo byłoby
ukręcić łebek malucha na przykład szczypcami
ginekologicznymi. Trzy dni podobnej bezczynności to na
pewno o trzy za dużo.
Kiedyś na nocnym spacerze zapędziłem się plażą aż do
skalnego rumowiska, gdzie zaskoczyłem parkę przy robocie.
Wydawało się, że facet maca gnata, więc sięgnąłem po
kamień. Wtedy on po prostu zwiał, bohater. Ona za to
rzeczywiście miała spluwę i wygarnęła bez namysłu.
Zdążyłem paść plackiem, a potem sypnąłem piachem po
oczętach. Poczułem pod palcami jej szyjkę cienką jak u
kurczaka, jeszcze zanim jęk rykoszetu przebrzmiał nad
morzem.
Byłem wściekły. Jak można walić ostrym złomem w
nieznanego gościa tylko dlatego, że spaceruje? Nieźle
przycisnąłem i odczekałem, licząc do trzydziestu, ale ta
oślica najwyraźniej wolała umrzeć na złość mamusi. Wtedy
wysączyłem przymilnie:
- Obiecuję, słoneczko, że zaraz po tobie załatwię tego
twojego romantycznego Romcia. Jest tu obok, sumienie
dopadło go zaraz za następną skałą.
Poskutkowało. Pstryknęło i już była moja. Dobry
nabytek, jedyna lwica pośród stada gniewnych samców.
Skoczyłem do morza i tuż nad dnem, w towarzystwie
sennych ryb o świecących oczach, popłynąłem wzdłuż brzegu
do najbliższych skał. Po zwycięskiej walce znów mogłem
zmienić postać: przedzierzgnąłem się w szczupłego metysa.
Potrząsnąłem kołtunem czarnych loków, podciągnąłem
kolorowe szorty i spokojnie wróciłem do hotelu, nucąc
jakieś obrzędowe pieśni, które dostały mi się razem z
nowym wcieleniem.
Urlopowo zrelaksowane, z nogami ułożonymi na
sąsiednich krzesłach, rozmawiały tonem radośnie intymnych
zwierzeń. Jedna w średnim wieku, lecz odstawiona jak
wielkanocna pisanka, druga młodsza, mało atrakcyjna, za to
cieplutka, w niedbałym sportowym stylu. Przyjechały na
koniec świata obejrzeć swoje życia z daleka, z
perspektywy. A może jedna z nich przybyła tutaj na dawno
oczekiwane rendez-vous? Nawet z pisanki w sprzyjających
okolicznościach może wykluć się diabeł. Licho wie, czy ta
dziewczynka tuż przed pięćdziesiątką nie chciałaby sobie
jeszcze potańcować, nawet dla czystej przyjemności?
Albo barmanka: postawna, ruda, na twarzy blada maska,
choć nie próbuje ukryć zniecierpliwienia. Pewnie przybyła
szukać egzotycznego szczęścia, a teraz wulkaniczny żużel
uwięził ją i odgrodził od szybkiego życia wielkich miast.
Tutaj ma swoją władzę, ale potrzebuje potwierdzenia, że
jest w stanie rządzić światem, jeśli tylko zechce.
A może żadna z nich, tylko ta napotkana w sklepie,
tutejsza, w obcisłych leginsach, drobna, ale jak z
marmuru, posągowa, władcza. Nie wybierała towaru, tylko
brała go w posiadanie, jednym wyważonym ruchem, bez
centymetra zbędnego gestu. Gdyby taką nauczyć, gdzie
uderzać, trafiałaby tak, że, cholera, jaja szłyby do
głowy. Jeszcze z kilkoma zgredami pod cyckiem... aż strach
pomyśleć. Tfu! Po wyjściu, zadra, podśpiewywała pod nosem.
Może marzy jej się prawdziwy chłop, a nie jakieś troki od
kalesonów? Próbowałem się nie z takimi, a tapetą buduaru
musiały być zawsze banknoty o wysokich nominałach. Teraz
nawet na to nie czułem nastroju. Na co komu ksiuty, jak
ziemia drży pod tyłkiem?
Mobilizacja była natychmiastowa. Nie pytajcie mnie,
skąd wiedziałem, że ktoś patrzy, zbliża się, chce coś
zrobić. Po prostu byłem gotowy, nie podnosząc się i
niepotrzebnie nie kręcąc głową.
- Naprawdę piękne - zaseplenił znajomy głos.
Oczywiście nudziarz z samolotu. Czepia się jak rzep.
- Niby co tutaj pięknego?
- Kobiety, mój drogi. Kobiety.
Podwoiłem czujność. Ten stary coś wie. Tylko jak mnie
poznał, skoro zmieniłem postać?
- Popatrz na nie. Są jak szlachetne instrumenty
muzyczne, każdy nastrojony na swój sposób. Jeśli zadasz
sobie trochę trudu, wydobędziesz najpiękniejszą melodię
świata. Ale uwaga: fałszowanie jest czynnością powszechną
i ulubioną. Łatwo także porwać struny. To, wbrew pozorom,
naprawdę żaden wyczyn.
Cholera, facet zaczynał mnie wnerwiać. Mam pamięć do
twarzy, ale ten obnosił tak bardzo zwyczajną gębę naiwnego
poczciwiny, że wykasowałem go zaraz po przyjeździe. Jego
facjata naprawdę przypominała bryłę gliny, którą dopiero
należało uformować.
- Czego chcesz, ojczulku?
- Napić się kawy z mlekiem. A ty?
- Odpocząć. Do licha, też od zwierzeń i dzielenia się
doświadczeniem życiowym.
- Ależ tak. Przepraszam.
Dał znak barmance, która uśmiechnęła się i włączyła
ekspres. Wciąż byłem spięty. Te znaki, te porozumiewawcze
uśmieszki. Nigdy nic nie wiadomo. Jednak mimo to chyba po
raz pierwszy w życiu musnęła mnie jakaś nieznana
rzeczywistość, w której uniesienie ręki nie musiało
oznaczać zagrożenia. Na szczęście w porę strząsnąłem toto
z siebie i znów byłem gotów. Nie miałem najmniejszego
zamiaru próbować statkować się jak Sułtan, który po
miesiącu wrócił i błagał, abym znów wziął go na zgreda.
Stary coś jednak wiedział. Za dużo zbiegów
okoliczności. Złapałem go za rękaw, jak wstawał.
- Chwileczkę. Chyba jednak nie skończyliśmy.
Usiadł. Ruda przyniosła mu kawę. Nie musiała. Mnie
ignorowała, jakbym był powietrzem. Znów coś we mnie rosło,
niepotrzebnie, bo przecież wyzwanie nie mogło przyjść od
tej rdzawej cipki.
- Przysiadłeś się.
- Chciałem po prostu z kimś porozmawiać.
- Więc rozmawiajmy. Lubisz nauczać, mistrzu?
- Może i tak. Widzisz, młody człowieku, te góry stoją
na diabelskich kotłach. Jeśli spotykam kogoś na szlaku,
podaję mu dłoń.
- Masz jeszcze obie, dziadku? A może sam potrzebujesz
pomocy?
- Nie, ja nie. - Uśmiechnął się. - Przynajmniej nie
takiej, jakiej wszyscy by pragnęli.
Ględził, moralizował. Tylko tyle i nic więcej. Nie
interesował mnie. Gdy odszedł, napięcie opadło. Znów nie
pamiętałem jego twarzy. I dobrze, bo na dzyndzel mi ona.
Wyruszyłem o zmierzchu. Wulkan pluł w ciemniejące
niebo chmurami ognia, ziemia drżała, czarny piasek
osypywał się z sykiem po zboczach. Byłem sam na ścieżce,
na stoku, na górze parującej wszystkimi porami jak
zgoniony koń. Może to sama cholerna góra rzuciła mi
wyzwanie?
Ktoś jednak wchodził przede mną, coś poruszało się w
ciemnym tunelu krzaków. W jednej chwili byłem na haju,
zgredy zgodnie rzuciły się na stanowiska jak załoga łodzi
podwodnej. Do licha, jeszcze nikogo nie macnąłem za
grdyczkę w takich pięknych turystycznych warunkach!
Podbiegłem z tyłu cicho jak cień, chwyciłem za dwa
wypchane plecaki i pchnąłem je na boki. Obie dziewczyny
wykonały półobroty i usiadły, wpatrując się we mnie z
niebotycznym zdumieniem. Jedna z nich krzyknęła, a teraz
zasłaniała sobie dłonią usta. Głupawy wytrzeszcz oczu
stanowił wystarczające źródło informacji. Zaśmiałem się, a
potem roześmiałem na całe gardło.
- Darujcie, panienki z bardzo dobrych domów, ale
pomyliłem was z kimś innym. Szukam trochę gorszych, ha!
Może podać wam pomocną dłoń?
Nie chciały, dziwaczki, przynajmniej sprawiały takie
wrażenie. Więc dałem im spokój i poszedłem dalej.
Postanowiłem zajrzeć do kraterów i wyjechać jutro
pierwszym statkiem. Ktoś naruszył Kodeks i kiedyś za to
odpowie, ale to, przynajmniej na razie, nie moje
zmartwienie.
Na szczycie, górującym nad pobliskimi kraterami,
ułożono z kamieni murki osłaniające od wiatru. Dziś nikt
tu nie nocował, cały szczyt należał do mnie. No, takie
miałem wrażenie.
Obejrzałem się, ale przecinająca czarne gołoborze
ścieżka poza mną też była pusta: dobrze odkarmione
dziewczęta przypuszczalnie zrezygnowały. Też bym tak
zrobił na ich miejscu.
Mogłem spokojnie obejrzeć, jak Ziemia prezentuje
cząstkę swego bogatego wnętrza. Mimo obrzydliwej scenerii
w gwałtownych erupcjach było coś fascynującego: szum gazów
narastał momentalnie do grzmotu, słup ognia wiał gdzieś w
niebo, a potem długo grzechotały spadające kamienie,
rozgrzane do czerwonego żaru. Gdyby fuknęło trochę
mocniej, pewnie mógłbym jeden złapać w locie.
Wtedy zainkasowałem pierwsze uderzenie. Było tak,
jakby taka bombka wulkaniczna średniego rozmiaru trafiła
mnie w ciemię. Pod czaszką zawył wicher, ból dziabnął
gdzieś przy potylicy i przeleciał wzdłuż kręgosłupa. Potem
łupnęło jeszcze raz, trochę mocniej, przed oczami rozlała
się jasność umierania, brakowało tylko świetlistego
korytarza na drugą stronę. Próbowałem się rozejrzeć, ale
wtedy ona, bo któż by inny, przyłożyła mi po raz trzeci, i
to tak, że nabrałem pełną gębą piasku, w którym tarzałem
się ruchem robaka.
Zgredy zgłupiały. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś
łoił je nie wiadomo skąd i jak. Każdy z nich próbował coś
robić, ale razem robiły tylko zamieszanie. Gdyby nie Suel,
moja jedyna lwica w menażerii, trzecie uderzenie pewnie
wysłałoby mnie do prawdziwego piekła. Ona znalazła jakiś
sposób, coś, co częściowo zneutralizowało atak. Może była
taka zdolna, a może miała już jakieś doświadczenia. Nigdy
jej o to nie zapytałem. Swoją drogą, najlepszy sposób na
babę to nasłać na nią drugą.
Dwie sekundy spokoju rozciągnęły się nade mną jak mur
ochronny. Zgredy rzuciły się do naprawy i dobrze
wykonywały swoją robotę. W trzeciej sekundzie
zlokalizowałem uciekającą kobietę. W czwartej wyplułem
piasek i puściłem się w pogoń.
Nie widziałem jej twarzy, tylko sylwetkę na tle
świecącego gazu. Biegła wprost na kratery, w deszcz
spadających kamieni. Pułapka? Chwyciłem spory kawał żużla
i cisnąłem w nią. Chybiłem o włos. Odwróciła się i
uderzyła.
Na szczęście zabrakło jej siły. Może była wyczerpana
poprzednim atakiem, a może ja już wiedziałem, czego się
spodziewać. Doborowa trzydziestka nie próżnowała, przez te
kilka sekund Suel nauczyła ich paru nowych sztuczek. Nawet
Sułtan kręcił tyłkiem jak rzadko, bo przed chwilką
kostucha przytuliła się do niego po raz pierwszy z pełnym
przekonaniem.
Żeby wypuścić kolejne uderzenie mentalne, diablica
rodem z wulkanu musiała się na mnie otworzyć. Zrobiła to
niezdarnie i powoli, miałem więc czas, aby odpowiedzieć
kontrą. Dzięki Suel mniej więcej wiedziałem, jak się do
tego zabrać. Wyrzuciłem z siebie trochę jadu, ale poziom
mojego ataku był z grubsza taki, jakby dwuletnie dziecko
zamierzało się maczetą. Efekt przeszedł jednak wszelkie
oczekiwania: przeciwniczka padła jak zdmuchnięta.
Rzuciłem się w jej stronę, do dziś nie wiem po co.
Głupota wyłazi z człowieka w najmniej spodziewanych
momentach. Chciałem ją ożywić? Sprawdzić działanie nowego
rodzaju zadawania ciosów? Zgwałcić, póki była ciepła?
Była żywa i w zupełnie niezłej formie. Walnęła mnie
kamieniem w czoło, jak tylko nachyliłem się nad nią. Kilka
wulkanów wybuchło mi w głowie, ale to żadna nowość.
Chwyciłem czarownicę za przeguby i wytrąciłem kawał
skały spomiędzy zsiniałych palców. Znów otworzyła się,
chcąc uderzyć, ale nic z tego nie wyszło, bo była za
blisko. O tym i o wielu innych rzeczach dowiedziałem się
znacznie później.
W walce wręcz okazała się do niczego: słaba, powolna,
bez wyczucia i fantazji. Zwarliśmy się, dyszała ciężko tuż
nad moim ramieniem. Duszenie założyłem bez żadnego
wysiłku, jak dziecku. Wciąż była otwarta, więc mogłem
obejrzeć ją dokładnie.
Mroczne to było wnętrze. Wtedy jeszcze nie umiałem
odczytać mentalnego kłębowiska informacji, bo tego też
nauczyłem się później. Uwolniłem Suel i kazałem jej
czytać. Od niej dowiedziałem się o ojcu Leste, który
zażywał z córeczką przyjemności analnej od siódmych jej
urodzin. Cóż, różne bywają nawyki. Leste po dwóch latach
wyprawiła ojczulka na tamten świat samą skoncentrowaną
nienawiścią, i w ten sposób nauczyła się zabijać. Ze
swojej nowej umiejętności korzystała po wielokroć, bo
wyraźnie nie lubiła mężczyzn. Polowała na ważniaków z obu
światów i miała nieliche sukcesy. Przy okazji osiągnęła
wysoką pozycję w świecie rzeczywistym.
- Nie zabijaj jej - poprosiła Suel.
Pstryknęło. Leste była tak zmęczona, że bez
niepotrzebnej zwłoki zgodziła się zostać moją lwicą.
- Ty też wskakuj - rozkazałem. Nie stawiała oporu.
Kobiety też nieraz potrafią pójść po rozum do głowy.
Transformację odłożyłem na później. Mogła nadejść
chwila, kiedy będzie mi bardziej potrzebna.
Operację przygotowałem bardzo starannie, choć do końca
nie byłem pewien, czy warto pakować się w tę zabawę.
Najprościej byłoby wyjechać pierwszym statkiem lub
odlecieć najbliższym samolotem, bo przecież załatwiłem już
swoje sprawy. Właśnie: czy załatwiłem wszystko?
Wylegując się rankami w hamaku i słuchając szumu morza
doszedłem do wniosku, że i dla mnie czas zaczął płynąć. Bo
czym innym niż starzeniem się wytłumaczyć jakieś głupie
wątpliwości?
Wynająłem bungalow na uboczu, aby nikt nie wtykał nosa
w nie swoje sprawy. Pewnego wieczora zatrzasnąłem drzwi,
zawarłem okiennice i wypuściłem Suel.
- Pomożesz mi - zarządziłem.
- Od początku nie robię niczego innego, Enkel.
- Chodzi o Leste.
- Nie rób jej krzywdy, proszę.
- Twoje rady nie są mi do niczego potrzebne. Uważaj!
Wypuściłem drugą lwicę. Czułem się dziwnie, bo dwie
młode kobiety w niewielkim pomieszczeniu tak ładowały
powietrze feromonami, że ciężko było oddychać.
Stałem bardzo blisko Leste, żeby nie mogła uderzyć. I
tak próbowała, ale to było mi tylko na rękę, bo musiała
się otworzyć. Potem spróbowała inaczej, trochę bardziej
zwyczajnie, sięgając moich oczu lakierowanymi pazurami. Na
to jednak znałem kilkanaście wypróbowanych sposobów.
- Czytaj ją - rozkazałem Suel. - Czy potrafisz wydobyć
wspomnienie o ojcu?
- Spróbuję.
Dziewczyna rzuciła się w moim uchwycie.
- Teraz jest najsilniejsze!
Leste szarpnęła się tak mocno, że przeszliśmy do
parteru, czyli zwaliliśmy się na podłogę, jakby ktoś nie
znał terminologii zapaśniczej. Ja natomiast uderzyłem.
Mentalnie, rozwiniętym polem delta, jak się później
dowiedziałem. Byłem takim wyrodkiem, że potrafiłem robić
to także z bliska, co bardzo mi się nie raz w przyszłości
przydało. Teraz też.
Dziewczyna jęknęła i znieruchomiała. Z ust popłynęła
jej krew.
- Zabiłeś ją. Ty skurwielu! - Suel zapluła się.
Dopadła mnie i zaczęła walić pięściami po głowie, a potem
kopać. Wydawało mi się, że jestem u masażysty amatora.
- Napij się waleriany, dzieweczko. Jest w apteczce. A
jeśli chcesz naprawdę zrobić mi krzywdę, łupnij mnie po
łbie wazonem, przynajmniej spróbuj. Jest w kuchni.
- Idiota!
- Zobaczymy, czy eksperyment się udał.
Rozdarłem kieckę Władczyni Wyspy i przyłożyłem ucho do
zabawnego miejsca pod lewym cyckiem. Trzeba przyznać, że
piersi miała ładne, w kształcie gruszek. W ogóle była
niebrzydka.
- Jest trochę zdrowsza ode mnie, dziecino, tylko
przygryzła sobie język. Zadowolona? A teraz do roboty.
Jeszcze raz przywołaj wspomnienie ojca.
- Chcesz... będziesz znów...
Uniosłem się w jej stronę. Miała wyczucie, wiedziała,
kiedy żarty się kończą. Pospiesznie przyklękła nad leżącą.
- Nie wiem. Nie mogę!
- Czego nie możesz?
- Odnaleźć tego wspomienia. To dziwne, bo było
najsilniejsze, wznosiło się nad innymi jak góra.
- Wydaje się, że udało nam się coś dziwnego:
zgasiliśmy wulkan. Jesteś naprawdę dobra! A ona...może
umrze, może będzie schizofreniczką, a może po prostu nic
się nie zmieni. Ale jest szansa, że będzie jej łatwiej
żyć. Warto byłoby kiedyś to sprawdzić. A teraz chyżo
wskakuj, dziewczynko, bo mamy na tej wyspie jeszcze coś do
załatwienia.
Pedro był po służbie i spędzał czas w knajpie, przy
stoliku między grającą szafą a barem, w mieszanym i
hałaśliwym towarzystwie. Śmiał się tak szeroko, że
pokazywał całe gardło i jeszcze część przełyku na dodatek.
- Hej, Pedro! Chciałbym porozmawiać.
Spojrzał koso i skrzywił się. Wyglądał jeszcze gorzej
niż wtedy na molo. Widać było, że trochę wypił.
- Nie rozmawiam... z takimi!
Gruchnął śmiech. Towarzystwo dobrze się bawiło. Nic do
nich nie miałem, choć zapewne nie składało się z aniołków.
Wziąłem ze stołu pudełko zapałek i wykatapultowałem je
kciukiem. Trafiło speca od tresowanych psów prosto w
czoło.
Śmiech urwał się. W sąsiedztwie też zaległa cisza,
tylko jakaś dziewczyna daleko w kącie chichotała piskliwie
jak sroka.
Krępy bysio od stolika Pedra szurnął pierwszy. Zrobił
to naprawdę w kiepskim stylu. Wstał, przystawił się klatą
do mojego brzucha i zaczął pokrzykiwać.
- Spieprzaj, czarnuchu, zanim oberwiesz. Nie widzisz,
że nikt cię tu nie chce?!
Spieszyło mi się, za godzinę odpływał mój statek, nie
było więc czasu na przepychanki, zwłaszcza grupowe.
Chwyciłem bysia pod ramię, odbiłem jego nędzny sierpowy i
przerzuciłem gościa przez plecy, ale złapałem tuż nad
podłogą. Potem cisnąłem kluchowate ciało przez biodro, ale
znów chwyciłem w porę, zupełnie jakbym popisywał się przed
małoletnią dziewczyną. Zrobiłem mu jeszcze młyńca w
powietrzu i, ogłupiałego, z wyczuciem posadziłem na
krześle. Jak gdyby nigdy nic kontynuowałem:
- Chcę porozmawiać z tobą, Pedro. Zaraz. Tutaj, na tym
tarasie obok.
Któryś z aniołków przy stoliku sięgnął po spluwę, więc
stanąłem tak, żebym mógł osłonić się jedną z tutejszych
panienek dobrych obyczajów. Gnata nie wziąłem, bo i po co,
ale miałem posrebrzany nóż, który lecąc do celu
wygwizdywał "Jesień" Vivaldiego. Dostałem go kiedyś w
prezencie w sytuacji stokroć trudniejszej niż obecna.
- Schowaj to, idioto! - ryknął Pedro do strzelca,
który już mocował się z bezpiecznikiem. - W porządku -
zwrócił się do mnie. - Możemy rozmawiać.
Usiedliśmy w kącie pustego tarasu, dobrze wygrzanego
popołudniowym słońcem.
- Pewnie nie wiesz...
- Wiem - przerwał mi. - Jesteś Enkel.
Znów mnie rozpoznał. Tym razem pewnie po sposobie
akrobacji z tym byczkiem, któremu jeszcze musiało kręcić
się pod sufitem.
- Wszystko jedno. Bardziej interesuje mnie, kim ty
jesteś. Mam dla ciebie propozycję.
Zbladł, wargi mu posiniały.
- Nie, nie chcę z tobą walczyć. Naprawdę żadna to dla
mnie chwała. Mam coś innego.
Zdjąłem z szyi srebrny medalik i położyłem na dłoni.
- Dobrze by było, gdybyś go nosił. Wtedy zapomnę o
tobie.
- Czy... to boli?
- Tylko na początku. Potem pomaga.
- Co muszę robić?
- Nic. Żyj jak chcesz.
Wziął srebro z wahaniem. Nic mu się nie stało,
widocznie jeszcze miał czas. Poczekałem, aż założy
łańcuszek na szyję, dopiero wtedy wstałem i poszedłem do
portu.
Po drodze wypuściłem Suel. Dzielna dziewczyna, nie
wiem, jak bym bez niej lądował.
- Zmykaj, dzieweczko, do swojego Romcia. Siedzi obok w
kawiarni i pije ze zgryzoty, na zmianę lemoniadę i
coca colę. Jeszcze dwa dni i zmarnuje sobie nerki.
- Enkel, pójdę i powiem mu...
- Powiesz mu, co zechcesz. Prawdę lub kłamstwo, a może
pół prawdy. Mnie to już nie interesuje.
Odeszła, wiotka i smukła jak nastolatka, a jaka
cholera, jak się wścieknie! Była moją prawdziwą lwicą.
Zamyśliłem się trochę, więc nawet nie zauważyłem,
kiedy do mnie podszedł. Hola, Enkel! Powinieneś być stale
czujny. Jak zwykle.
- A co to, już z powrotem do domu? Szkoda, przecież to
ostatnie ciepłe dni!
Tfu! Znów ten nudziarz. Prześladuje mnie od przyjazdu.
Co on powiedział, wtedy, w kawiarni? "Jeśli spotykam kogoś
na szlaku, podaję mu dłoń". Trochę za mądre, jak na takiego
glindę. Lubi uczyć i cytować. Cóż, każdy ma jakieś wady.
- Coś zgubiłeś po drodze, młody człowieku. To znaczy,
że kiedyś tu wrócisz. Przyjemnej podróży!
Przed chwilą tu był i już nie pamiętałem jego twarzy.
Zostawił kopertę z medalikiem na srebrnym łańcuszku.
Innym, nowym. Czy to możliwe? Kim był ten stary?
Nie zdążyłem znaleźć odpowiedzi, bo odebrałem
sygnał i musiałem się odwrócić. Przede mną stała Suel w
swojej trochę za krótkiej sukience. Czy ta siusiumajtka
też zacznie mnie prześladować?
- Powiedziałam mu, że nie zrobiłeś mi krzywdy, jestem
cała i zdrowa. I że odchodzę.
- Nie musisz zdawać relacji. Pamiętaj: uwolniłem cię.
Idź swoją drogą i rób, co zechcesz.
- To nie tak, Enkel. Odchodzę do ciebie. Chyba przydam
się w zespole?
- Nie!! Zjeżdżaj stąd, gówniaro, i to już!
Wrzeszczałem, ale nie czułem złości. Nie czułem nic.
W jej burych oczach pojawił się znajomy błysk. Była
przecież lwicą.
- Spróbuj mnie ruszyć, ty cholerny gburze!
- Nie wyobrażaj sobie czegokolwiek. Będziesz zgredem,
niewolnicą, będziesz narażała życie jak ja. Po co ci to?
- Widocznie to lubię. A przecież mogę robić, co
zechcę.
Naprawdę wiedziała, czego chce i nie cofała się w pół
kroku. Była odważna. Była świetna. Czułem, jak napięcie
opada, a mimo to stoki góry zazieleniły się. Nie tak jak
zwykle. Może na wschodnich, bezpieczniejszych zboczach
rzeczywiście rosły lasy?
- Więc wskakuj - powiedziałem i uśmiechnąłem się.
Słowo daję, że to był prawdziwy uśmiech, a nie jakieś
tam wykrzywianie gęby w celu zmylenia przeciwnika.
Warszawa, styczeń 1995
Andrzej Zimniak
ANDRZEJ ZIMNIAK
Chemik i znany prozaik SF, rocznik 1946. Obszerny biogram
AZ towarzyszący jego brawurowemu opowiadaniu "Klatka pełna
aniołów" znajdziecie Państwo w "NF" 12/94. "Las na wulkanie"
to kontynuacja tamtego tekstu z demoniczno-angelicznym
Enkelem w roli głównej, równie błyskotliwa, a wzbogacona o
wątki męsko-damskie oraz pro(anty)feministyczne. Zimniak
ładnie i bardzo dojrzale pokazuje motywacje i granice
babskiej solidarności: Jedna dziewczyna broni drugiej przed
chłopem, bo uważa, że jest jej to winna; ale idzie za
mężczyzną, którego podziwia, gdyż tego naprawdę potrzebuje.
Oczywiście zostaje przyjęta, bo sama jest podziwiana. Jakie
to proste! I jakie zawiłe!!!
(mp)