Zimińska Katarzyna - Wiedźmini
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Zimińska Katarzyna - Wiedźmini |
Rozszerzenie: |
Zimińska Katarzyna - Wiedźmini PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Zimińska Katarzyna - Wiedźmini pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Zimińska Katarzyna - Wiedźmini Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Zimińska Katarzyna - Wiedźmini Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Katarzyna Zimińska
Wiedźmini
by Meadwyn
Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy od bramy Powroźniczej. Było
to oczywistą bzdurą, jako że w mieście Ankh Morpork w ogóle nie było czegoś
takiego jak brama Powroźnicza, niemniej miejscowi bajarze uznali taki początek
za wystarczająco tajemniczy, by przyciągnąć ilość słuchaczy konieczną do
sfinansowania następnego kubka piwa. Nie wiadomo dokładnie, kto i po ilu
głębszych wymyślił tę bramę, ale nazwa przyjęła się do tego stopnia, że
Patrycjusz zaczął poważnie rozważać projekt postawienia takowej. Szczęściem
Biała Rada przekonała go, że mogłoby to spowodować niekontrolowany napływ
dziwnych osobników, takich jak ten, który właśnie nadchodził od nieistniejących
wrót. Jak pokazało smutne doświadczenie, nie wszyscy okazywali się potem
spadkobiercami Isildura. Przeważająca większość stanowiła pospolitych złodziei,
którzy robili konkurencję zacnym i uczciwie pracującym na swój chleb gilidiom
Ankh.
Nieznajomy szedł pieszo, a objuczonego konia prowadził za uzdę. Było ciepło, a
człowiek ten miał na sobie czarny płaszcz narzucony na ramiona. Mężczyzna nie
był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Pod płaszczem nosił wytarty
skórzany kubrak, sznurowany pod szyją i na ramionach. Kiedy ściągnął swój
płaszcz, wszyscy zauważyli, że na pasie za plecami miał miecz. Nie zwracał
kompletnie uwagi. Mieszkańcy Ankh przyzwyczaili się już do tajemniczych
osobników w czarnych płaszczach, siwych czy łysych. Ostatnimi czasy mieli ich
zresztą aż zanadto. Większe wrażenie zrobiłby zapewne zwyczajny wieśniak niż
jakakolwiek spowita w czerń postać mówiąca ochrypłym głosem, a barmani przywykli
już do rozmów z mglistymi ciemnymi figurami do tego stopnia, że przestali ich
obsługiwać bez kolejki.
-Doprawdy nie wiem, czemu się ostatnio tyle naroiło tych antropomorficznych
personifikacji… - wymruczał pełniący dzisiaj wartę przy ladzie „Załatanego
Bębna” Bar(Lee)Man. Rozejrzał się, ale jedynymi gośćmi, którzy mogli go
usłyszeć, byli dwaj niscy osobnicy kołyszący się nad kuflami piwa i pogrążeni w
cichej rozmowie o jakichś starych przygodach, niczym dwaj znajomi, którzy nie
widzieli się od lat i mają szmat życia do streszczenia w jeden wieczór. Lee,
zanalizowawszy uważnie wygląd obu, stwierdził, że faktycznie mógł to być szmat,
a nawet ścier życia (jeśli już wpadamy w tak sztucznie i pretensjonalnie
tworzony rodzaj męski).
Lee uniósł głowę znad beczki kiszonych ogórków i zmierzył gościa wzrokiem. Obcy,
ciągle w płaszczu, stał przed szynkwasem sztywno, nieruchomo, milczał.
-Co podać?
-Piwa – rzekł nieznajomy. Głos miał nieprzyjemny. Bar(Lee)Man skwapliwie
napełnił jego kufel żądanym napojem i w czasie, gdy białowłosy obcy sadowił się
za stołem, westchnął, tym razem tak, aby wszyscy goście go słyszeli:
-Doprawdy nie wiem, czemu się ostatnio tyle naroiło tych antropomorficznych…
-Zamknij się, Lee! – wrzasnął niespodziewanie głośno ten wyższy z niskich
osobników, zrywając się z ławy – zwariować można z tobą i tymi twoimi
personifikacjami!
-Ano bo to już ocipieć tu można! – wpienił się barman – przedwczoraj trzech
Nazguli, wczoraj dwóch dementorów i pan Śmierć, dzisiaj Mort i żeby jeszcze tego
było mało, jakiś smarkacz z tchórzofretką na kapeluszu szukał cienia!
Powiedziałem mu, że czego jak czego, ale cieni to u nas nie brakuje, wystarczy
usiąść na rzyci i poczekać, aż się jakiś napatoczy, na co tamten potoczył wkoło
wzrokiem, zawołał „Jest tam!” i rzucił się w pogoń za jakimś kolejnym czarnym
facetem…
-Twoje problemy zawodowe nas nie obchodzą – mruknął niższy z niskich osobników,
trzeźwiejszy od przyjaciela i pociągnął tamtego z powrotem na ławę – czego jak
czego, ale antropomorficznych personifikacji miałem w życiu wystarczająco dużo,
by nie interesowały mnie kolejne spotkania z przedstawicielami tego gatunku…
-Ja też – westchnął wyższy i uspokoił się jakby. Natomiast w tej chwili odezwał
się białowłosy, który nadszedł od bramy Powroźniczej, która, jak już zostało
jasno wyłożone w naszym ciekawym i pouczającym wstępie, nigdy nie istniała:
-Po co oni tu przyjeżdżają?
-Któż to wie? – wzruszył ramionami Lee i zwrócił się do niższego z niskich
osobników – nalać panu jeszcze, panie Baggins?
-Dziękuję – odparł niziołek – jeszcze chwila i zacznę śpiewać i tańczyć na
stole, co w moim przypadku nie zawsze kończy się szczęśliwie.
-To może panu, panie Haladdin?
-On już wypił wystarczająco dużo.
-A pan, panie…?
-Geralt. Geralt z Rivii – przedstawił się spowity w czarny płaszcz mężczyzna –
jestem wiedźminem (jeśli już wpadamy w tak sztucznie i pretensjonalnie tworzony
rodzaj męski).
-Może być i Geralt. Jeszcze piwa?
-Tak, chętnie. I tego… hm… izby na nocleg szukam.
-Znajdzie się – Lee popatrzył na brudne i zniszczone buty obcego, które w
porównaniu z tym, co już widywał jako barman prezentowały się zupełnie
przeciętnie. Geralt poczuł niepokój. Coś szło nie tak, jak powinno. Nigdzie nie
widział ospowatego drągala, który od chwili wejścia obcego nie spuszczał z niego
ponurego wzroku. Nie było też dwójki jego towarzyszy, która miała stanąć z tyłu,
nie dalej niż dwa kroki. Nikt nie zionął piwem, czosnkiem i złością. Nikt nie
kazał mu płacić i się wynosić. Wręcz przeciwnie: w izbie panował spokój,
przerywany tylko coraz głośniejszą rozmową podpitego niziołka z jeszcze bardziej
podpitym orkiem.
„Cholera” – pomyślał wiedźmin – „jak tak dalej pójdzie, to będę bezrobotny…”
Miał dość bezczynności. Postanowił działać. Podszedł do lady, rozpiął kubrak,
wydobył spod niego zwitek białej koźlej skóry.
-Prawda to, co napisane?
-Tutaj? – Bar(Lee)Man obejrzał pismo – zależy co. To, że jest nagroda za
zlikwidowanie teściowej Patrycjusza, to prawda. Ale to, że on tę nagrodę
wypłaci, o nie, to nie jest prawda. Jeśli chodzi o pieniądze, to musisz je
wyłudzić z innych źródeł. Nie powinno to być trudne, w Ankh Morpork wszyscy
marzą o pozbyciu się teściowej Patrycjusza.
-A co ona takiego zrobiła? – zapytał wiedźmin.
-Bo to… zła kobieta była – wyjaśnił Lee, wycierając nerwowo kufle – i po
śmierci, nie całkiem zresztą naturalnej, gdyż kochający zięć miał dość jej
zgryźliwych uwag dotyczących jego panowania w Ankh, zaczęła wracać jako zombie.
Jadące przez miasto na krokodylu. Wyobraża pan sobie te długie czarne pazury,
przekrwione oczy, żółte, zakrzywione zębiska…
-Ohyda – stwierdził Geralt współczująco.
-No – przytaknął nieoczekiwanie ten, którego nazwano Haladdinem – a krokodyl
jest jeszcze gorszy.
-W związku z tym – kontynuował barman – ogłoszono, że kto potwora ubije, ten
wielką nagrodę i chwałę na wiki wików dostanie, a także pomnik jemu postawion
będzie. Zjechało się tedy wiele, wiele luda, wszyscy próbowali miecz z kamienia
wyciągnąć, ale nikt nie dawał rady…
-Miecz z kamienia? – zdziwił się Geralt, który powoli zaczynał tracić poczucie
rzeczywistości – myślałem, że ubić potwora…
-Coby ubić potwora – wyjaśnił skwapliwie Lee – należy mieć przy sobie
ESKKalibur, magiczną broń stworzoną swego czasu przez kowala Hi-fi-stosa, z
powodu urazu nogi sprzedającego swoje wyroby drogą wysyłkową. Prowadził też
kursy korespondencyjne szermierki, założył nawet szkołę. Pisywali u niego
najlepsi trenerzy fechtunku. To się nazywało Ekstraordynaryjnej Szermierki Kurs
Korespondencyjny, w skrócie właśnie ESKK. Jeszcze piwa…?
-Bardzo proszę.
-Nam też.
Geralt dopiero teraz zauważył, że dwóch niskich osobników usiadło obok niego
przy barze. Obaj mieli już nieźle w czubie, bo grali na blacie w „pierścień i
krzyżyk” maczając palce w rozlanym piwie. Baggins przegrywał, prawdopodobnie
dlatego, że miał ich tylko dziewięć.
Lee nalał wszystkim i kontynuował:
-Kiedy chętnych na kursy zaczęło się robić coraz mniej, kolesie z ESKK postawili
na ostatnią kartę, a były nią magiczne miecze służące zabijaniu potworów.
Podobno robili to z metalu, który spadł z nieba… w każdym bądź razie i ten
interes nie prosperował. W końcu Hi-fi-stos musiał rozwiązać spółkę i sprzedać
ze bezcen wszystkie miecze, żeby spłacić długi. Został mu ostatni egzemplarz,
który po pijaku wbił w kamień służący wyszczaniu na zapleczu tej karczmy. Nikt
się tym za bardzo nie przejął, gdyby nie pojawienie się teściowej Patrycjusza.
-A nie da się jej jakoś inaczej załatwić? – zapytał wiedźmin – czarami czy co?
-Właśnie z tym problem – westchnął Lee – zjechało się mnóstwo tych wydrwigroszy
z gwiazdkami na kapeluszach i ogłosili w końcu, że potwora nijak magią ubić się
nie da. Na mój rozum zwyczajnie stchórzyli. Był nawet jeden taki… mały… w
okularach… ten nawet się zbliżył do potwora, ale bardzo szybko z tego
zrezygnował, jak go zombie zaatakowało. Do dzisiaj ma taką paskudną bliznę na
czole, tam, gdzie go gadzina zadrapała. Cud, że przeżył w ogóle.
-Jaki tam cud – stwierdził Haladdin, odrywając się od kółka i pierścienia –
ostatecznie to ja go wyleczyłem.
-Jesteście lekarzem? – zaciekawił się Geralt.
-Tylko na trzeźwo. Po pijaku zajmuję się wypełnianiem tajnych misji dla
uratowania świata i dobra ludzkości.
-Nie pierdziel, Hal – trącił go łokciem w bok towarzysz – Ile to już się światów
uratowało, kurwa ich mać, i co? Zmieniło się coś na lepsze? A to, że człowiek
się potknie i wpieprzy kawałek biżuterii do wulkanu, nie oznacza wcale, że świat
poprawia się w jakiś widoczny sposób. Zapytaj Batmana.
-A ty skąd go znasz? – zainteresował się Haladdin.
-Wczoraj z nim piłem. Wiesz, jak on ma dość paradowania w tych ohydnych
obcisłych łaszkach, w których wygląda jak ciota? W dodatku Batgirl ustawicznie
puszcza się z Jokerem. Taka jej mać. Więc facet ma dość ratowania świata. Wiesz,
co mi powiedział po paru kielichach? Że jak jeszcze raz będzie musiał wybawiać
to cholerne miasto, to kupi sobie Gwiazdę Śmierci i spuści na to całe Gotham
City niszczycielską wiązkę laserową szybciej, niż jego mieszkańcy zdążą
powiedzieć „Niech moc będzie z tobą”. I w pełni gościa rozumiem – to mówiąc
niziołek wychylił do końca kufel i kontynuował tyradę - Dlatego na mój rozum
trzeba tego upiora zostawić, jak jest. Za życia była gorsza. Marnujecie tu swój
czas, panie Geralt.
-Gdzie jest ten miecz? – zapytał wiedźmin Bar(Lee)Mana.
-Mówiłem już. Na zapleczu.
Wiedźmin popatrzył na ubzdryngolonych zbawców świata i zapytał:
-Ktoś idzie ze mną?
-Ja – wytrzeźwiał nagle Haladdin – przyda ci się lekarz, Geralt. Poza tym mam
pewne doświadczenie w ocalaniu świata. Hej, Frodo! Idziesz ze mną?
-Mogę – zdecydował niziołek, zeskakując ze stołka – wolę tutaj nie siedzieć,
kiedy pojawią się Nazgule.
-A tak by the way – popisał się swoją erudycją konsyliarz – czemu oni cię
ścigają? To w końcu całkiem mili faceci.
-Mili czy niemili – mruknął jego towarzysz, zakładając szary elfowy płaszcz,
teraz nieźle śmierdzący piwem – wiszę im kilka dolców.
*
Geralt krytycznym wzrokiem ocenił sytuację. Kamień był duży, szary i obszczany,
a w samym środku, jak drzazga z rzyci, sterczała z niego rękojeść miecza.
Wyglądała na wbitą w głaz z potężną siłą, jaką prawdopodobnie wiedźmin nie
dysponował. Zrezygnowany spojrzał na towarzyszy, którzy szczęśliwie troszkę już
wytrzeźwieli.
-Co o tym sądzicie, chłopaki? – zapytał.
-Jeden wielki pierdolnik – obwieścił swoją opinię światu niziołek – naprawdę
potrzebny ci ten magiczny miecz?
-Chyba tak – Geralt niezdecydowany spojrzał na kamień. Złapał za rękojeść,
szarpnął, ale nic z tego. Miecz ani drgnął. Haladdin podrapał się po głowie.
-Przydałby się czarodziej… czekaj, stary, jak nazywał się ten facet, co go
zszyłem?
-Harry Potter – przypomniał sobie Frodo.
-Właśnie. Może niech Lee pośle po niego?
-Nie trzeba – rozległ się głos tuż obok nich. Wszyscy się obejrzeli. Koło
kamienia, ni stąd ni zowąd, pojawił się chudy nastolatek w czarnych szkolnych
ciuchach i z okularami na nosie. W rękach trzymał zmiętoszoną pelerynę.
-Orzeszku rwany w lesie – zaklął elegancko Baggins – a ja idiota myślałem, że
rozpieprzyłem ten pierścień.
-To nie pierścień, to peleryna niewidka – wyjaśnił fachowo Geralt, przyglądając
się uważnie – ale co ty tu robisz, Harry?
-Ekhm… to znaczy… ee… tego… właśnie wracam do szkoły…
-Urwał się z budy na dziwki – ocenił fachowo Haladdin – dobra, nie sypniemy cię,
jak nam pomożesz wyciągnąć ESKKalibur z tego obszczanego kawałka głazu.
-A niby dlaczego ja miałbym umieć to zrobić? – zainteresował się Harry.
-Jesteś czarodziejem czy nie?! – wściekł się Geralt. Zaczynało go to wszystko
denerwować.
-Jestem… przynajmniej urzędowo… no dobra. Tylko błagam, jak zobaczycie takiego
czarnego profesora z tłustymi włosami, który wygląda jak antropomorficzna
personifikacja, to mnie tu nigdy nie było.
-Jeszcze jeden z tą antropomorficzną personifikacją – warknął Haladdin – tu masz
już jedną, tylko włoski przefarbować. Zadowala? No to bierz się do roboty.
W czasie kiedy Harry badał kamień, pozostali usiedli na pokruszonym pniaku i z
nudów zaczęli grać w kupę. Gra w kupę polega na tym, że siada się w sporej
grupce na pokruszonym pniaku i czeka, kto ją pierwszy zrobi. Na razie jednak
naszych bohaterów nie dręczyła tak wygórowana potrzeba. Na razie chciało im się
wszystkim zwyczajnie szczać z powodu zbyt dużej ilości skonsumowanego piwa.
Niestety, złośliwym zrządzeniem losu jedynym przedmiotem nadającym się do w
miarę dystyngowanego wypróżnienia był ów feralny kamień.
W momencie, kiedy Geralt już wstawał, by znaleźć jakieś w miarę ustronne
miejsce, Harry oznajmił:
-Aby wyciągnąć ESKKalibura, musi na niego naszczać odpowiednia osoba.
-To znaczy? – zaciekawili się pozostali.
-A ja wiem, kto jest odpowiedni? To już wasz problem. Miałem zbadać kamień to
zbadałem. Macie odpowiedź. Róbta sobie z nim co chceta – dodał nonszalancko,
poprawiając okulary, które notabene wcale nie były okrągłe, tylko duże,
kiczowate i czerwone.
-Dobra – podjął męską decyzję wiedźmin – nie wiem, jak wy, ale mój pęcherz
dłużej nie wytrzyma. Odpowiednia osoba czy nie, idę się na niego odlać. Dicti.
-Czekaj! – zawołali obaj niscy osobnicy – czy mocz wiedźmina różni się od
normalnego?
-Teoretycznie tak – odpowiedział zamiast Geralta Harry – uczyliśmy się o tym na
eliksirach. Powiedziałbym wam nawet czym się rożni, ale nie zrobiłem wtedy pracy
domowej. Tak czy owak, przeznaczeniem Geralta jest naszczać na ESKKalibur i
wyciągnąć go z tej skały!
Wszyscy zaniemówili, oto przemówiły bowiem słowa Prawdy. Wiedźmin poczuł, jak
wszyscy patrzą na niego z mieszaniną podziwu i szacunku. Poczuł się wybrańcem
losu. Wstał i z drżącym sercem podszedł do kamienia. Prawie dało się słyszeć
bicie gongu.
-Niech mocz będzie z tobą! – zawołali wszyscy do Geralta, który wyciągnął swój
interes, spojrzał na niego i oznajmił mu dramatycznie:
-Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty.
To powiedziawszy odlał się.
Wszyscy wstrzymali oddech.
I oto na ich oczach ESKKalibur wypadł z głazu i upadł ciężko na ziemię. Geralt
odskoczył, śpiesznie zapinając rozporek.
-Ufff – odetchnął – o mały włos… Dobra, ESKKalibura już mamy. Idziemy na upiora.
-Po ciemku?! – zapytał Harry – dużo zdziałamy potykając się w ciemnościach…
-Ale ona straszy tylko po nocach – westchnął Haladdin – w tym problem. Krokodyl
ma światłowstręt.
-Kto ma coś, co świeci?
-Powinienem mieć gdzieś tu Silmaril, o ile go w środę nie przepiłem – niziołek
pogrzebał w kieszeni, a potem w nagłym przypływie olśnienia sięgnął do łańcuszka
na szyi – tylko uwaga – dodał, zdejmując wisiorek przez głowę – chyba kończą mu
się baterie.
-Nie pierdziel, dawaj – Haladdin wyrwał mu kamień z ręki – w porzo, światło
jest. Ruszamy.
-Chwila. Ja będę musiał zażyć eliksiry – zakomunikował Geralt.
-Ja też – Frodo wyciągnął piersiówkę, do której zaraz dołączyli się Harry i
Haladdin.
-Ale daje w kość – stęknął chłopiec w okularach, którego doświadczenia z
alkoholem kończyły się na kremowym piwie w Hogsmeade – co to?
-Kordiał Elronda – wyjaśnił niziołek.
-Właśnie, zawsze mnie ciekawiło, co się z nim stało… - Haladdin spojrzał na
kumpla uważnie.
-A ty myślisz, że jak kurwa doszedłem na Górę Przeznaczenia? Przecież na trzeźwo
się tego nie dało zrobić!
-Tak coś słyszałem, że pod koniec Gamgee musiał cię targać na plecach … Nic
dziwnego, że ci się ciągle chciało pić i miałeś koszmary…
-Nic dziwnego? A wiesz, co to jest kac w Mordorze?!
Haladdin zachichotał.
-To akurat wiem. Hej, Geralt! – wszyscy spojrzeli na wiedźmina – a ten co tak
pobladł? Stary, nie pękaj, starej Patrycjusza jeszcze tu nie ma. Do północy
zostało nam…
Przerwało mu bicie zegara wybijającego dwunastą. Haladdin już chciał coś
powiedzieć, ale w tym momencie potworny, rozedrgany, opętańczy wrzask rozdarł
noc, wstrząsnął starymi murami i trwał, wznosząc się i opadając, wibrując. Coś
wielkiego i strasznego wyjeżdżało na ulice Ankh Morpork.
*
-Łap za kosę, wiedźminie!
Geralt porwał magiczny miecz i wybiegł na ulicę. Reszta pognała za nim. Gdy
znaleźli się na placu, ujrzeli najstraszliwszy widok, jaki dane im było
kiedykolwiek w życiu oglądać. Opis był dokładny. Nieproporcjonalnie duża głowa
osadzona na krótkiej szyi okolona była splątaną, wijącą się aureolą czerwonawych
włosów. Oczy świeciły w mroku jak dwa karbunkuły. Teściowa Patrycjusza stała
nieruchomo, wpatrzona w Geralta. Nagle otworzyła, paszczę -jak gdyby chwaląc się
rzędami białych, spiczastych zębisk, po czym kłapnęła żuchwą z trzaskiem
przypominającym zamykanie skrzyni. I od razu skoczyła, z miejsca, nie zsiadając
nawet z krokodyla, godząc w wiedźmina okrwawionymi pazurami.
Geralt nie czekał. Już dobył miecza, opisywał nim w powietrzu koła, szedł,
okrążał strzygę, bacząc, by uchy miecza były niezgodne z rytmem i tempem jego
kroków. Upiór nie skoczył, zbliżał się powoli, wodząc oczami za jasną smugą
klingi.
Geralt raptownie zatrzymał się, zamarł z uniesionym mieczem. Zombie,
zdetonowane, stanęło również. Wiedźmin opisał ostrzem powolne półkole, zrobił
krok w stronę upiora. Potem jeszcze jeden. A potem skoczył, wywijając młyńca nad
głową.
I pewnie wygrałby to starcie, gdyby walczył z królewną w zamku Foltesta, ale to
było Ankh Morpork. Wiedźmin poślizgnął się na psim gównie i przejechawszy dobre
kilka metrów, zatrzymał się tuż przed nosem zombie. Potwór ryknął z triumfem i w
tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Wycelowana z prawdziwym mistrzostwem
pusta butelka po kordiale Elronda uderzyła bestię prosto w oczy, zbijając z nóg.
Upiór z wrzaskiem przewrócił się do tyłu i tyle wystarczyło wiedźminowi, by wbić
ESKKalibur w gardło potwora. Do góry chlusnęła fontanna jadu. Geralt wrzasnął,
upadając. Kwas żarł mu skórę. Jak przez mgłę czuł, że ktoś go odciąga, ktoś inny
mamrocze zaklęcia, a ktoś inny wyrywa mu ze zdrętwiałych palców ESKKalibur. Nie
wiedział, co działo się potem, słyszał tylko kłapnięcia paszczy krokodyla, świst
ostrza i krzyki towarzyszy. Dokoła rozgrywała się jakaś walka, ale nie wiedział
tak naprawdę, jaka. Zdawało mu się jeszcze, że słyszy słowa „Krzesłem go!
Krzesłem!”, a potem głuchy łomot, a następnie zapadł w litościwe objęcia bogów
snu.
*
Wiedźmin otworzył oczy. Zobaczył bielone ściany i belkowany sufit komnatki nad
kordegardą. Poruszył głową krzywiąc się z bólu, jęknął. Głowę miał obandażowaną,
grubo, solidnie, fachowo.
-Leż stary - powiedział Haladdin - Leż, nie ruszaj się.
-Mój... miecz...
-Tak, tak. Najważniejszy jest oczywiście twój srebrny, wiedźmiński miecz. Jest
tu, nie obawiaj się. I miecz, i kuferek. I trzy tysiące orenów. Tak, tak,
wyciągnęliśmy kasę, chociaż nie od Patrycjusza. Frodo poszedł do siedziby cechu
kaletników i opchnął im skórę krokodyla za jednego kafla. On potrafi być
cholernie przekonywujący, jak się uprze. Normalnie chodzi po sześćset. A on
wydębił cały tysiąc. Marnuje się chłopak. Powinien pracować w wywiadzie i
wyłudzać miliony...
-A te dwa?
-A te dwa dostaliśmy za skórę starej Patrycjusza, kupili ją ludzie wyrabiający
pancerze. Szczęściem cały jad wypluła na ciebie, mieliśmy mniej kłopotu z
oprawieniem gadziny... W Ankh nikt nie spał tamtej nocy. Nie dało się. Okropnie
tam hałasowaliśmy. Najgorzej poszło z krokodylem, obawiam się, że nie byliśmy
całkiem trzeźwi. Po tym kordiale nieźle nas poniosło. Jeszcze trochę i
roznieślibyśmy to miasto na kawałki… Nie męczy cię moje gadanie?
Wiedźmin zamknął oczy. Odpowiedź była aż nadto oczywista.
-Dobrze, idę już - Haladdin wstał. - Odpoczywaj. A jak już odpoczniesz, wpadnij
kiedyś do „Załatanego Bębna”, opowiemy sobie przy piwku jakieś ciekawe historie.
Teraz spadam, bo moje alter ego z konkurencyjnej powieści tam właśnie chleje ze
Śmiercią, który mu się wyżala, że spartaczył robotę z tą teściową Venitarego. A
Nazgule nam odpuścili, odkąd im zapłaciliśmy. Wiesz, te antropomorficzne
personifikacje wcale nie są takie złe na dobrą sprawę. Chociaż Lee dostaje
szału. Ostatnio wpadł do niego Lord Vader i kazał sobie podać naprawdę MOCną
wódkę… paranoja…
Wiedźmin spał.
Wszystkie podobieństwa do motywów z istniejących powieści i filmów są
przypadkowe i niezamierzone.