Zima_lwow_Tom_2

Szczegóły
Tytuł Zima_lwow_Tom_2
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zima_lwow_Tom_2 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zima_lwow_Tom_2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zima_lwow_Tom_2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Stefania Auci ZIMA LWÓW przełożył Tomasz Kwiecień Strona 3 Publikacja przetłumaczona dzięki wsparciu Centrum Książki i Czytelnictwa (CEPELL) włoskiego Ministerstwa Kultury. Tytuł oryginału: L’inverno dei leoni Copyright © Stefania Auci © 2021 Casa Editrice Nord s.u.r.l. Gruppo editorial Mauri Spagnol Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXIII Copyright © for the Polish translation by Tomasz Kwiecień, MMXXIII Wydanie I Warszawa MMXXIII Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Strona 4 Spis treści Dedykacja Motto Rodzina Florio (1799–1868) Morze (wrzesień 1868 – czerwiec 1874) Tonnara (czerwiec 1877 – wrzesień 1881) Oliwki (grudzień 1883 – listopad 1891) Perły (luty 1893 – listopad 1893) Koniak (marzec 1894 – marzec 1901) Porcelana (kwiecień 1901 – lipiec 1904) Konwalie (maj 1906 – czerwiec 1911) Ołów (październik 1912 – wiosna 1935) Zakończenie (listopad 1950) Drzewo genealogiczne rodziny Florio Od autorki Podziękowania Przypisy Strona 5 Eleonorze i Federicowi, za czułość i przywiązanie. Jestem z Was bardzo dumna Strona 6 Dość już długo żyłem; Schnie już mój żywot, żółkną – jego liście; A co starości winno towarzyszyć, Jak honor, miłość, przyjaciół drużyna, I posłuszeństwo – to już nie jest dla mnie! Lecz na ich miejsce przekleństwa, nie głośne, Ale głębokie; w ustach poważanie, Dech, który biedne chętnie by mi serca Odmówić chciały, tylko nie śmią. William Shakespeare, Makbet, przeł. Leon Ulrich Niebo dokoła jasne i błękitne. Otwórz oczy, kapitanie! Powiedz sam, czy widzisz choćby jedną, najmniejszą chmurkę na horyzoncie? Joseph Roth, Historia tysiąca i drugiej nocy, przeł. Izydor Berman Strona 7 Rodzina Florio (1799–1868) Bracia Paolo i Ignazio Florio przybyli z Bagnara Calabra do Palermo w  1799 roku, zdeterminowani, by w  sycylijskiej stolicy dojść do fortuny. Z  zawodu byli aromatari – kupcami korzennymi. Spotkali się z  bezwzględnością konkurencji, jednak szybko zaczęli odnosić sukcesy i zasięg prowadzonych przez nich interesów się rozszerzył: handlowali siarką, kupowali domy i  ziemię od zadłużonej palermiańskiej arystokracji, założyli kompanię żeglugową. Impuls ten, karmiony upartą determinacją, nie ustał, gdy stery Domu Florio przejął Vincenzo, syn Paola. W  rodzinnej winiarni dojrzewała marsala – dotąd wino biedaków – i  zmieniała się w  nektar godny królewskiego stołu. Zastosowana na Favignanie rewolucyjna metoda konserwowania tuńczyka w  oleju i  puszkowania go ożywiła popyt. Palermo zaś obserwowało sukces Floriów z  mieszaniną podziwu, zazdrości i  pogardy: ci ludzie wciąż byli „cudzoziemcami”, „tragarzami”, ich krew „cuchnęła potem”. To właśnie gorące pragnienie społecznego awansu legło u  podstaw ambicji Floriów i  wyznaczyło na dobre i  na złe ich życie publiczne i  prywatne. Bo mężczyźni w  tej rodzinie są jednostkami wyjątkowymi, ale także kruchymi i  choć nie potrafią się do tego przyznać, potrzebują u  swego boku równie wyjątkowych kobiet: takich jak Giuseppina, żona Paola, która poświęciła wszystko – także miłość – dla stabilności rodziny, czy Giulia, młoda mediolanka, która jak wicher wkroczyła w  życie Vincenza i  stała się jego bezpieczną przystanią, jego opoką. Vincenzo zmarł w  1868 roku, nie mając nawet siedemdziesięciu lat. Pozostawił losy Domu Florio w  rękach swojego jedynego syna, trzydziestoletniego Ignazia, który dwa lata wcześniej ożenił się z  baronówną Giovanną d’Ondes Trigona, wnosząc wreszcie do rodziny błękitną krew. Ignazio dorastał w  kulcie pracy i świadomości, że każdy Florio musi zawsze patrzeć poza horyzont. Wkrótce napisze nowy rozdział historii swojej rodziny. Strona 8 Morze (wrzesień 1868 – czerwiec 1874) Aceddu ’nta l’aggia ’un canta p’amuri, ma pi’ raggia „Nie z miłości, lecz ze złości w klatce śpiewa ptak” przysłowie sycylijskie Minęło siedem lat od chwili, gdy 17 marca 1861 roku parlament ogłosił narodziny Królestwa Włoch i jako suwerena obrał Wiktora Emanuela II. Wybory do tego pierwszego parlamentu zjednoczonej Italii odbyły się w  styczniu (na ponad dwadzieścia dwa miliony mieszkańców prawo głosu miało niewiele ponad czterysta tysięcy), a  zatriumfowała w  nich ówczesna prawica, reprezentująca głównie właścicieli ziemskich i  przemysłowców i  postulująca spłacenie długów zaciągniętych przez państwo w  czasie procesu zjednoczeniowego metodą radykalnego fiskalizmu. Szczególny sprzeciw budził tak zwany podatek młyński (wprowadzony 1 stycznia 1869 roku), czyli danina nakładana na chleb i  zboże, która uderzała bezpośrednio w  najuboższe warstwy społeczne. Wprowadzenie tego podatku wywołało gwałtowne protesty. Chociaż niektórzy politycy uważali go za „średniowieczną daninę, godną czasów burbońskich i  feudalnych”, obowiązywał do 1884 roku. A  jeszcze w  roku 1870 minister finansów Quintino Sella przedstawił następną porcję surowych ograniczeń i wysokich danin. We Francji koniec Drugiego Cesarstwa (1852–1870) i  początek Trzeciej Republiki (1870–1940) miał istotne konsekwencje również dla Włoch: pozbawione francuskiego wsparcia Państwo Kościelne upadło 20 września 1870 roku. Po krótkiej wymianie ognia oddziały włoskie wkroczyły do Rzymu przez wyłom w  porta Pia, wznosząc okrzyk Savoia! – „Sabaudzi!”. 3 lutego 1871 roku Rzym został oficjalnie ogłoszony stolicą Królestwa Włoch, którą wcześniej był Turyn (1861– 1865), a  po nim Florencja (1865–1871). 21 kwietnia 1871 roku rząd włoski uchwalił tak zwaną Ustawę gwarancyjną, która zapewniała papieżowi osobistą suwerenność i  swobodę w  sprawowaniu posługi Strona 9 duchowej, ale papież Pius IX – ogłosiwszy się więźniem państwa włoskiego – odrzucił ją w  encyklice Ubi Nos (15 maja 1871). 10 września 1874 roku Stolica Apostolska ogłosiła tak zwane non expedit, czyli zakaz udziału katolików we włoskim życiu politycznym. Zakaz ten często omijano, aż w końcu został formalnie wycofany w 1919 roku. Stopniowe zmniejszanie deficytu finansowego, wielkie inwestycje inżynieryjne we Włoszech (otwarcie linii kolejowej przez przełęcz Mont- Cenis 15 czerwca 1868 roku i  tunelu drogowego pod przełęczą col du Fréjus 17 września 1871 roku) oraz na świecie (otwarcie Kanału Sueskiego 17 listopada 1869 roku), a  także napływ zagranicznego kapitału sprawiły, że „gorączkowe trzylecie” 1871–1873 było decydujące dla narodzin włoskiego przemysłu. Tę dynamikę przerwał w 1873 roku kryzys finansowy, który przetoczył się przez Europę i Stany Zjednoczone. „Wielka depresja”, spowodowana spekulacjami i  ryzykownymi inwestycjami, trwała z  różną intensywnością do 1896 roku i  nie pomogła zniwelować głębokiej przepaści między bogatszą Północą a uboższym Południem Włoch. Na niekorzyść Południa działało również to, że znaczne inwestycje w  sieć kolejową ograniczone były do Północy – na Południu rząd skoncentrował swoje wysiłki na rozwoju transportu morskiego. * U’mari unn’avi né chiese né taverne. Na morzu nie ma kościołów ani gospód, mówią starzy rybacy. Nie da się na nim schronić. Bo pośród wszystkiego, co stworzone, morze jest najbardziej majestatycznym i  nieuchwytnym żywiołem. Człowiek może jedynie poddać się jego woli. Sycylijczycy zawsze to rozumieli: morze szanuje tylko tych, którzy jemu okazują szacunek. Jest hojne: daje ryby i sól, wydyma wiatrem żagle, ofiaruje koral na klejnoty dla świętych i królów. Ale jest też kapryśne i w każdej chwili może gwałtownie odebrać swoje dary. Dlatego Sycylijczycy je szanują, dlatego pozwalają, by określało ich istotę – wykuwało charakter, naznaczało skórę, podtrzymywało, karmiło, chroniło. Strona 10 Morze jest otwartą granicą pozostającą w ciągłym ruchu. Dlatego ten, kto żyje na Sycylii, jest niespokojny, wciąż szuka ziemi za horyzontem i chce uciec, szukać gdzie indziej tego, co – jak odkrywa u kresu życia – zawsze miał tuż obok siebie. Dla Sycylijczyków morze jest ojcem. Zdają sobie z  tego sprawę, kiedy są od niego daleko, kiedy w  ich nozdrza nie wwierca się już słona woń wodorostów, tak silna, codzienna, tak dobrze znana, gdy wiatr się podnosi i penetruje miejskie zaułki. Dla Sycylijczyków morze jest matką. Ukochaną i  zazdrosną. Niezbędną. Czasami okrutną. Dla Sycylijczyków morze stanowi kształt i granicę ich duszy. To okowy. To wolność. *** Na początku jest szept, szmer niesiony podmuchem wiatru. Rodzi się w  sercu Olivuzzy, pod osłoną zaciągniętych zasłon, w pomieszczeniach pogrążonych w półmroku. Wiatr wyłapuje głos, który przybiera na sile i  miesza się ze szlochem starej kobiety ściskającej zimną dłoń. – Murìu… – mówi głos i drży, i nie dowierza. Słowo tworzy rzeczywistość, przypieczętowuje to, co się stało, ogłasza nieodwracalne. Szept dociera do uszu służących, ciśnie się im na usta, wychodzi na zewnątrz, ponownie powierza się wiatrowi, który niesie go przez ogród w kierunku miasta. Odbija się od ust do ust, ubrany w zdumienie, płacz, strach, przerażenie, złość. –  Murìu… – powtarzają mieszkańcy Palermo, kierując wzrok w stronę Olivuzzy. Umarł. A oni nie mogą uwierzyć, że ktoś taki jak Vincenzo Florio nie żyje. Oczywiście – był stary, od dawna schorowany, zarządzanie swoim Domem powierzył synowi, a  jednak… Dla miasta Vincenzo Florio był tytanem, człowiekiem tak potężnym, że nikt i nic nie było w stanie go powstrzymać. A tymczasem zmarł na udar mózgu. Są i  tacy, których to cieszy. Przez lata w  niejednej duszy zagnieździły się zawiść, zazdrość i  pragnienie zemsty. Ale próżna Strona 11 jest ich satysfakcja. Vincenzo Florio umarł w  spokoju, we własnym łóżku, otoczony miłością żony i dzieci. I umarł bogaty, pośród tego wszystkiego, co – siłą woli lub dzięki łutowi szczęścia – udało mu się zdobyć. Zdaje się wręcz, że śmierć okazała Vincenzowi litość, której on sam często nie okazywał innym. – Murìu… Teraz ten głos, brzemienny zdumieniem, smutkiem, gniewem, przenika do serca Palermo, przelatuje nad La Cala i  spada gwałtownie na otaczające port ulice. Dociera na via dei Materassai, niesiony przez zdyszanego sługę. Bieg był niepotrzebny, ponieważ ten okrzyk, to „Murìu…” wdarło się już przez drzwi i  okna i  potoczyło po płytkach posadzki, aż do sypialni Ignazia, do żony nowego właściciela Casa Florio. Słysząc krzyki i  wybuchy płaczu na ulicy, Giovanna d’Ondes Trigona podnosi raptownie głowę, wprawiając w ruch długi czarny warkocz, chwyta się podłokietników fotela i  spogląda pytająco na donnę Ciccię, która dawniej była jej guwernantką, a  teraz jest jej damą do towarzystwa. Głośno pukają do drzwi. Donna Ciccia instynktownie otacza ramionami główkę niemowlęcia – to Ignazio, zdrobniale zwany Ignazziddu, drugi syn Giovanny – i  idzie otworzyć drzwi. Zatrzymuje sługę w drzwiach, pyta sucho: – Co się dzieje? –  Murìu… Don Vincenzo, przed chwilą. – Zdyszany sługa zatrzymuje wzrok na Giovannie. – Wasz mąż, signora, kazał wam powiedzieć, że trzeba przygotować dom na odwiedziny krewnych. – Zmarł? – pyta Giovanna, bardziej zdumiona niż zasmucona. Nie może czuć żalu z  powodu śmierci człowieka, którego nigdy nie kochała i  który zawsze wprawiał ją w  tak wielki niepokój, że ledwo ośmielała się odezwać w  jego obecności. Owszem, od kilku dni jego stan się pogarszał – to był jeden z  powodów, dla których nie świętowano narodzin Ignazziddu – ale nie spodziewała się, że to się skończy tak szybko. Z  trudem udało jej się wstać. Poród był bolesny i poruszanie się sprawiało wiele bólu. – Czy mój mąż tam jest? – Tak, donna Giovanna – potwierdza służący. Strona 12 Donna Ciccia rumieni się, poprawia kosmyk czarnych włosów, który wymknął się jej spod czepka, i odwraca się, by na nią spojrzeć. Giovanna otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale nie może. Wyciąga tylko ręce, bierze dziecko i przyciska je do piersi. Donna Giovanna Florio. Odtąd tak ją będą nazywać. Nie będzie już baronówną, który to tytuł przysługiwał jej z racji urodzenia i był przyczyną przyjęcia jej do rodu bogatych kupców. Teraz już nie ma znaczenia, że Giovanna jest z  domu Trigona, że należy do jednej z najstarszych rodzin w Palermo. Liczy się tylko, że jest la padrona, panią, właścicielką, gospodynią tego domu. Donna Ciccia idzie przed nią, bierze dziecko z jej rąk. – Musicie przywdziać żałobę – szepce do niej. – Wkrótce pojawią się pierwsi goście z kondolencjami. – W jej głosie jest nowa powaga, akcent, którego Giovanna nigdy dotąd nie słyszała. Sygnał nieodwracalnej zmiany. Teraz ma do odegrania konkretną rolę. I  będzie musiała udowodnić, że potrafi stanąć na wysokości zadania. Czuje, że oddech ginie jej pod żebrami, a  krew odpływa z  twarzy. Ściska brzegi peniuaru. –  Każcie zasłonić lustra i  uchylić drzwi do połowy – mówi stanowczym głosem. – Potem przyjdźcie, by mi pomóc. Giovanna idzie w stronę garderoby skrytej za wezgłowiem łóżka. Ręce jej drżą, przenika ją chłód. W głowie rozbrzmiewa tylko jedna myśl. „Jestem donna Giovanna Florio”. *** Dom jest pusty. W  środku tylko cienie. Kładą się między meblami z  orzecha i  mahoniu, sięgają za półotwarte drzwi, między fałdy ciężkich zasłon. Panuje cisza. Ale nie spokój. To brak hałasu, bezruch, który dusi, odbiera oddech, wstrzymuje ruchy. Domownicy śpią. Wszyscy z  wyjątkiem jednego. Ignazio w  pantoflach i  szlafroku przechodzi nieoświetlonymi pokojami Strona 13 kamienicy przy via dei Materassai. Dręcząca go w  młodości bezsenność powróciła. Nie spał od trzech nocy. Od śmierci ojca. Oczy mu wilgotnieją, więc przeciera je mocno. Nie może płakać, tego mu nie wolno; łzy to kobieca rzecz. Jednak jego wyobcowanie, opuszczenie i  samotność są tak silne, że niemal unicestwiające. Czuje w  ustach gorycz cierpienia; przełyka je, zatrzymuje w  sobie. Przechodzi z  pomieszczenia do pomieszczenia. Staje przy oknie i  wygląda na zewnątrz. Via dei Materassai pogrążona jest w ciemności rozpraszanej z rzadka światłem ulicznych latarni. Okna innych domów są niczym puste oczodoły. Każdy oddech ma swój ciężar, kształt i  smak, a  ten smak jest gorzki. Bardzo, bardzo gorzki. Ignazio ma trzydzieści lat. Jakiś czas temu ojciec powierzył mu zarządzanie produkcją wina w  Marsali, a  niedawno udzielił także ogólnego pełnomocnictwa do prowadzenia działalności. Od dwóch lat Ignazio jest żonaty z  Giovanną, która urodziła mu Vincenza i  Ignazia, synów zapewniających przyszłość Domu Florio. Jest bogaty, szanowany i potężny. Nic jednak nie jest w stanie wymazać samotności żałoby. Pustki. Ściany, przedmioty, meble są niemymi świadkami dni, kiedy jego rodzina była cała, nienaruszona. Kiedy porządek świata był trwały, a czas wyznaczała wspólna praca. Teraz ta równowaga rozpadła się na tysiąc kawałków, pozostawiając krater, w  którego centrum jest on, Ignazio. Dokoła siebie ma tylko gruzy i spustoszenie. Pokonuje korytarze, mija gabinet ojca. Waha się, czy nie wejść do środka, ale zdaje sobie sprawę, że nie byłby w stanie, nie tej nocy, kiedy wspomnienia są tak gęste, że niemal fizycznie namacalne. Idzie dalej, wchodzi po schodach i  dociera do pokoju, w  którym ojciec przyjmował swoich partnerów na nieformalne spotkania lub gdzie się zamykał, by oddać się refleksji. To małe pomieszczenie wyłożone boazerią, z  obrazami na ścianach. Ignazio stoi na progu, oczy ma spuszczone. Przez otwarte okna wpada strumień białego światła oświetlający skórzany fotel i  stolik, na nim leży gazeta, ta sama, którą ojciec czytał wieczorem, zanim udar pozbawił go przytomności. Nikt nie miał odwagi jej wyrzucić, choć minęło już Strona 14 kilka miesięcy. W  rogu stołu leżą jego binokle i  pudełko z  tabaką. Wszystko jest takie, jakby Vincenzo w każdej chwili miał wrócić. Ignaziowi wydaje się, że czuje zapach wody kolońskiej ojca, z nutą szałwii, cytryny i morskiego powietrza, że słyszy jego oddech, coś w  rodzaju zmęczonego pomruku, a  wreszcie jego ciężki krok. Widzi go, czytającego listy i dokumenty z nieznacznym uśmiechem, który zabarwia jego twarz ironią, mamroczącego pod nosem jakąś uwagę. Zżera go lęk. Jak sobie poradzi bez ojca? Miał wiele miesięcy na to, by się przygotować, ale teraz nie wie, czy temu sprosta. Odnosi wrażenie, że jest na granicy utonięcia, tak jak wtedy, gdy jako dziecko o  mało nie zginął w  Arenelli. To ojciec wskoczył do wody i  go uratował. Pamięta duszność, morską wodę palącą przełyk, tak jak teraz palą go łzy, które próbuje powstrzymać. Musi stawić opór, musi. Jest głową rodziny i  musi zadbać o  Dom Florio. A  także o  matkę, która została sama. No i  oczywiście o  Giovannę i  synów: starszego, który nosi po dziadku imię Vincenzo, dla odróżnienia zdrabniane jako Vincenzino, i młodszego – Ignazziddu. Oddycha głęboko przez otwarte usta, ociera oczy. Boi się, że zapomni ojca, że nie będzie pamiętał jego dłoni, jego zapachu. Ale nikt nie może się o  tym dowiedzieć. Nikt nie może wyczytać bólu z  jego oczu. Nie jest synem, który stracił ojca. Jest nowym właścicielem doskonale prosperującego domu handlowego. Jednak w  tym momencie bolesnej samotności przyznaje się do tego sam przed sobą: chciałby wyciągnąć rękę do ojca, zapytać go o  radę, pracować razem z nim w ciszy, tak jak to robili wiele razy. On, który jest już ojcem, chciałby na powrót być tylko synem. *** – Ignazio! To szept jego matki, Giulii. Dostrzegła jego cień przecinający smugę światła w  drzwiach sypialni Vincenzina i  Ignazziddu. Siedzi w fotelu, trzymając w ramionach najmłodszego potomka rodu, który przyszedł na świat, kiedy jego dziadek szykował się, by go opuścić. Strona 15 Giulia ma na sobie czarny aksamitny peniuar, a jej siwe włosy są splecione w  warkocz. W  migotliwym świetle lampy Ignazio widzi dłonie zdeformowane przez artretyzm i  przygięte plecy. Ból kości prześladuje ją od lat, ale dotąd zawsze udawało jej się trzymać prosto. Teraz jednak jest zapadnięta w  sobie. Wygląda na znacznie więcej niż jej pięćdziesiąt dziewięć lat, jakby nagle zwaliło się na nią całe zmęczenie świata. Także dlatego, że jej oczy – tak pogodne, a jednocześnie pełne ciekawości – zmatowiały. – Maman… Co tu robicie? Dlaczego nie wezwaliście mamki? Giulia patrzy na niego w  milczeniu. Tuli noworodka, a  na jej rzęsach pojawia się łza. –  Cieszyłby się z  tego dziecka. Byłby szczęśliwy, że obaj to chłopcy. Twoja żona dobrze się spisała: ma dwadzieścia pięć lat i już ci dała dwóch spadkobierców. Ignazio czuje, jak w jego sercu tworzy się kolejne pęknięcie. Siada naprzeciwko matki, w fotelu obok kołyski. –  Wiem. – Ściska jej dłoń. – Najbardziej mnie smuci, że nie zobaczy, jak dorastają. Giulia przełyka ślinę. – Mógł żyć jeszcze długo. Ale nigdy się nie oszczędzał. Nigdy nie wziął dnia wolnego, nawet w  święta pracował. Tutaj. – Wskazuje palcem na skroń. – Nie mógł przestać. I właśnie to mi go odebrało. – Wzdycha, po czym chwyta syna za rękę. – Przysięgnij mi. Przysięgnij, że nigdy nie przedłożysz pracy nad rodzinę. Uścisk Giulii jest silny rozpaczliwą energią, która bierze się ze świadomości, że czas tylko zabiera, a  nic w  zamian nie daje, trawi wspomnienia i obraca je w popiół. Ignazio kładzie wolną rękę na jej dłoni, wyczuwa kości pod cienką warstwą skóry. Pęknięcie w jego sercu robi się coraz szersze. – Tak, oczywiście. Giulia kręci głową, nie akceptuje tej mechanicznej odpowiedzi. Ignazziddu gaworzy w jej ramionach. –  Nie. Musisz myśleć o  swojej żonie i  o  chłopcach. – Charakterystycznym sycylijskim gestem (ona, mediolanka, która przybyła na wyspę w  wieku dwudziestu lat) unosi podbródek w stronę małego łóżeczka, gdzie śpi roczny Vincenzino. – Nie wiesz, Strona 16 nie pamiętasz, ale twój ojciec nie widział, jak dorastają twoje siostry, Angelina i Giuseppina. Ledwie znajdował czas, by zajmować się tobą, i to wyłącznie dlatego, że byłeś synem, którego pragnął. – Jej głos cichnie, wibruje powstrzymywanymi łzami. – Nie popełnij tego samego błędu. Ze wszystkich rzeczy, które tracimy, pierwsze lata naszych dzieci są jedną z najbardziej bolesnych strat. Ignazio kiwa głową i  zakrywa twarz dłońmi. W  jego pamięci wracają czasy surowych spojrzeń. Dopiero jako dorosły nauczył się rozpoznawać dumę i  czułość w  ciemnych oczach ojca. Vincenzo Florio nie był człowiekiem słów, ale spojrzeń. Nie był też człowiekiem zdolnym do okazywania uczuć. Ignazio nie pamięta uścisków. Zaledwie kilka gestów serdeczności. A jednak kochał ojca. – A co do twojej żony, to nie zaniedbuj jej. Giovanna, biedactwo, kocha cię i  wciąż zabiega o  twoją uwagę. – Giulia patrzy na niego z  wyrzutem i  rozżaleniem. Wzdycha. – Skoro się z  nią ożeniłeś, musisz chyba coś do niej czuć. Porusza ręką, jakby chciał odgonić denerwującą go myśl. – Tak – mruczy. Nie dodaje jednak nic ponadto i spuszcza wzrok, aby uciec przed spojrzeniem matki, która od zawsze umie mu czytać w duszy. Ten ból należy tylko do niego. Giulia wstaje i  wolnym krokiem idzie położyć Ignazziddu do kołyski. Dziecko z  zadowolonym westchnieniem obraca główkę i zasypia. Ignazio czeka na matkę w  progu. Kładzie jej dłoń na ramieniu i prowadzi do pokoju. – Cieszę się, że zechcieliście tu przyjechać, przynajmniej na kilka pierwszych dni. Nie mogłem znieść myśli o waszej samotności. – Olivuzza bez niego jest zbyt duża – mówi Giulia. „Pusta. Już zawsze taka będzie”, dodaje w myślach. Oddech więźnie Ignaziowi w gardle. Giulia wchodzi do pokoju, który zostawili jej syn i  synowa, tego samego, gdzie przed laty mieszkała jej teściowa Giuseppina Saffiotti Florio. Ta surowa, wcześnie owdowiała kobieta wychowała Vincenza razem z  Ignaziem, swoim szwagrem, i  przez długi czas sprzeciwiała się wejściu Giulii do rodziny, uważając ją za Strona 17 niemoralną arywistkę. A teraz to Giulia jest wdową. Stoi na środku pokoju, a gdy jej syn zamyka za sobą drzwi, spogląda na podwójne łóżko. Ignazio nie słyszy jej słów. I  nie może zrozumieć jej bólu, który jest inny niż jego: bardziej dotkliwy, sięgający trzewi, pozbawiony jakiejkolwiek nadziei. Ponieważ ona i  Vincenzo wybrali siebie nawzajem, pragnęli siebie i  kochali się wbrew wszystkiemu i wszystkim. „Jak mogę żyć bez ciebie, moja miłości?”. *** Drzwi ledwie muskają podłogę i  zamykają się niemal bezgłośnie. Materac obok niej się ugina, a  ciało Ignazia ponownie bierze w posiadanie przestrzeń, emanuje słabym ciepłem, które miesza się z jej własnym. Giovanna spowalnia oddech, udaje, że śpi, ale sen ją opuścił, gdy tylko jej mąż wstał z  łóżka. Wie, że Ignazio cierpi na bezsenność, a  ona, obudzona najdrobniejszym szelestem, często trwa długo na posłaniu, nie mogąc zmrużyć oka. Czuje, że śmierć ojca wpłynęła na Ignazia znacznie bardziej, niż chciałby przyznać. Szeroko otwartymi oczyma wpatruje się w  ciemność. Dobrze pamięta, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Vincenza Florio: masywnego mężczyznę ze zmarszczonym czołem i  ciężkim oddechem. Patrzył na nią tak, jak się patrzy na zwierzę na targowisku. To spojrzenie ją przytłoczyło, umiała tylko spuścić oczy i  wpatrywać się w  podłogę salonu Villa delle Terre Rosse, tuż za murami Palermo. On zaś zwrócił się do żony czymś, co miało być szeptem, ale odbiło się echem w salonie pałacu rodowego baronów d’Ondes. – Ma unn’ è troppu sicca? Nie jest przypadkiem za chuda? Giovanna raptownie uniosła głowę. Czyżby miał jej za złe, że przez całe życie starała się nie upodobnić do swojej matki, tak grubej, że niemal bezkształtnej? Czy uważał, że nie może być dobrą Strona 18 żoną? Zraniona tym oskarżeniem, spojrzała na Ignazia w nadziei, że powie coś na jej obronę. On jednak pozostał obojętny, a  na jego ustach zagościł niejasny, zdystansowany uśmiech. To jej ojciec, Joachim d’Ondes, hrabia Gallitano, wziął na siebie odpowiedź. – To zdrowa fimmina – oświadczył z dumą. – I da silnych synów waszemu domowi. Najważniejsze, żeby fimmina, kobieta, była zdrowa. Bo zdrowie kobiety rozumiane jako zdolność do rodzenia synów było jedyną rzeczą, która naprawdę interesowała don Vincenza: nie to, czy ona jest gruba czy chuda, ani nawet czy Ignazio jest w  niej zakochany czy nie. Mimo wszystko jednak weszła do domu Florio z  sercem pełnym miłości do męża, mężczyzny opanowanego i  spokojnego. Tak, była pełna entuzjazmu, ponieważ zakochała się w  nim od razu – w  chwili, gdy jako siedemnastolatka zobaczyła go w  Kasynie Dam i  Kawalerów – a  potem zjednał ją sobie spokojem, który i  jej się udzielał. Siłą, która zdawała się wypływać wprost z  niepodważalnego przekonania o  własnej wartości. Opanowaniem w słowach. Namiętność pojawiła się później, w  chwilach ich wspólnej intymności. Ale to właśnie namiętność ją zwiodła, wzbudziła w niej wiarę, że ich małżeństwo różni się od tego, co opisywali jej inni, wywołała myśl, że może się między nimi zrodzić uczucie, a  przynajmniej szacunek. Wszyscy ją ostrzegali, poczynając od matki z  jej niejasnymi uwagami, że będzie musiała „się poświęcić” i  „znosić” męża, a  kończąc na ojcu Berto, który w  dniu ślubu napomniał ją: „Cierpliwość jest najważniejszym posagiem żony”. Tym bardziej gdy wychodzi się za kogoś o nazwisku Florio – dodało jego spojrzenie. Ona zaś była cierpliwa, posłuszna, nieustannie szukająca śladu aprobaty lub przynajmniej uwagi. Przez dwa lata żyła między powściągliwą życzliwością donny Giulii a  ostrym spojrzeniem don Vincenza, czując się winna swojego posagu – niezbyt hojnego – i wykształcenia, znacznie gorszego niż to, które odebrały siostry jej męża. Zagubiona w domu i rodzinie, które okazały się dla niej obce. Strona 19 Odwoływała się do swojej szlacheckiej dumy, do krwi rodu Trigona. Ale przede wszystkim odwoływała się do tego, co czuła, bo w  tym domu i w tej rodzinie był przecież Ignazio. Z  uporem i  determinacją czekała, aż ją zauważy. Aż obdarzy ją prawdziwym spojrzeniem. Tymczasem jedyne, co otrzymała, to łagodna uprzejmość, słabe i ulotne ciepło. Słyszy ciche chrapanie leżącego za jej plecami mężczyzny. Odwraca się i  patrzy na jego profil. Urodziła mu dwoje dzieci. Kocha go, ślepo i niemądrze, i wie o tym. Ale wie też, że to nie wystarczy. „Prawda jest taka – myśli Giovanna – że do wszystkiego można się przyzwyczaić”. A  ona przywykła już do zadowalania się okruchami. Teraz jednak chce czegoś więcej. Teraz naprawdę chce być jego żoną. *** Rankiem 21 września 1868 roku notariusz Giuseppe Quattrocchi odczytuje testament Vincenza Florio, kupca. Ubrany w  ciemny angielski garnitur i  czarny wełniany krawat, Ignazio słucha kolejnych rozdziałów testamentu, ułożonych zgodnie z  sektorami działalności Domu Florio. Na stole leży równy stos fascykułów. Sekretarz notariusza bierze je po kolei, sprawdza listę aktywów. Ciągnie się litania miejsc, nazwisk, liczb. Ignazio pozostaje niewzruszony. Nikt nie może zobaczyć drżących rąk, które trzyma splecione pod stołem. Zawsze wiedział, że sieć ich działalności jest bardzo rozległa, ale jakby dopiero w  tym momencie zdał sobie sprawę, jak niezwykle jest ona złożona i  skomplikowana. Jeszcze kilka dni wcześniej był zaangażowany tylko w  niektóre sektory, głównie w  winiarnię w Marsali. Uwielbiał spędzać dni winobrania w fabryce i czekać na zachód słońca, aby patrzeć, jak znika ono za laguną Stagnone i archipelagiem Egadów. Teraz jednak piętrzy się przed nim góra papierów oznaczających pieniądze, umowy i zobowiązania. Będzie musiał się na nią wspiąć, Strona 20 dotrzeć na szczyt, a  i  to nie wystarczy: będzie musiał poddać ją swojej woli. Florio musi patrzeć dalej. Zawsze. Tak właśnie postąpili jego dziadek Paolo i  stryjeczny dziadek Ignazio, kiedy wypłynęli z  Bagnary do Palermo. Tak właśnie postąpił jego ojciec, kiedy stworzył winiarnię w  Marsali, kiedy przejął zarządzanie połowem tuńczyka na Favignanie czy kiedy uparł się i  wbrew wszystkim założył w  Palermo – nieopodal rzeki Oreto, stąd nazwa zakładu – odlewnię Oretea, która obecnie zapewnia chleb i pracę dziesiątkom ludzi. I  nigdy nie było wątpliwości, że to jego, Ignazia, zadaniem będzie podążanie tą drogą. Jest mężczyzną, głową domu, spadkobiercą – będzie musiał nieść dalej to nazwisko, umacniać władzę, zwiększać bogactwo. Ignazio podnosi splecione dłonie, które wreszcie przestały się trząść, i  kładzie je na stole. Następnie spogląda na swój palec serdeczny: lśni na nim złota obrączka, którą ojciec podarował mu w dniu ślubu z Giovanną przed dwoma laty. Wcześniej należała do jego dziadka stryjecznego, którego imię nosi, a jeszcze wcześniej do jego prababki, Rosy z domu Bellantoni. Jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak ciężka. Notariusz kontynuuje lekturę: dotarł już do zapisów dla matki i  sióstr, dla których testament przewidział szczodre sumy. Ignazio słucha, kiwa głową, a następnie podpisuje akt przyjęcia spadku. W końcu wstaje, rozgląda się wokół siebie. Wszyscy oczekują, że coś powie. Nie chce i nie może ich zawieść. –  Dziękuję wam za przybycie. Mój ojciec był niezwykłym człowiekiem: nie miał łatwego charakteru, ale zawsze był lojalny wobec ludzi i  odważny w  przedsięwzięciach. – Robi pauzę, szuka właściwych słów. Plecy ma proste, a  głos spokojny. – Ufam, że będziecie pracować dla Domu Florio z  takim samym zaangażowaniem, jakie okazaliście przy nim. Ja zamierzam kontynuować jego dzieło, czyniąc nasze przedsiębiorstwa jeszcze solidniejszymi i silniejszymi. Nie zapominam jednak, że Dom Florio jest przede wszystkim źródłem utrzymania dla wielu ludzi, że oferuje im chleb, pracę i godność. Obiecuję, że będę miał to… będę miał was szczególnie na względzie. Wspólnymi siłami uczynimy ten