Zieliński Jarosław - Na drodze
Szczegóły |
Tytuł |
Zieliński Jarosław - Na drodze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zieliński Jarosław - Na drodze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zieliński Jarosław - Na drodze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zieliński Jarosław - Na drodze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław Zieliński
Na drodze
Powoli, jakby wsłuchując się w każdy swój krok, chłopiec schodził ścieżką
wśród wszechobecnej mgły. Patrzył na zamazane, niewyraźne w półmroku
wstającego dnia kontury skał na zboczu wzgórza. Pod jego stopami.
Starał się trzymać z daleka od prawej, ostro opadającej w dół strony
ścieżki. Zmęczenie i pragnienie snu niebezpiecznie zbliżały go do niej.
Nawet w pełnym świetle dnia ta wyprawa niosła w sobie ryzyko. Lubił je.
Przyspieszył kroku. Sen był teraz jego sprzymierzeńcem. Musiał iść, musiał
się ruszać - żeby tylko nie zasnąć. Inaczej - nieuważny ruch i... Mgła
kryła przed nim dobrych parę metrów skalnego urwiska.
Schodził łagodnymi zakosami ścieżki do niedalekiego już miasteczka.
Przerzucona przez ramię kurtka zsunęła się na ziemię. Podnosząc ją z żalem
popatrzył na wylot bocznego wąwozu ostro skręcającego na południe. Gdyby
miał trochę więcej czasu mógłby i jego przejść, zbadać, czy skały nie mają
czegoś do ukrycia.
Gdzieś za nim pozostały resztki metalowych ogrodzeń ostrzegających
przeżartymi rdzą tabliczkami. Widział już tyle różnych - choć w jakiś
sposób podobnych. Nigdy bezpiecznych. Teraz były już tylko punktami na
mapie. Krótkimi zapisami w notesie łączącymi się w historię jego kilku
ostatnich lat.
Jeszcze jeden zakręt i ostatnia, dość stroma część drogi. Ostatni skok i
pod stopami asfalt pokryty cienką warstwą żwiru. Pobocze hotelowego
parkingu.
Z dołu ścieżka była niewidoczna. Zresztą z tego miejsca niezbyt nadawała
się do wejścia. O wiele wygodniej byłoby podejść niedalekim wycięciem
kamieniołomu, jego wschodnią ścianą poprawioną kilkoma mikrowybuchami
zaaranżowanymi przez budowniczych hotelu. „Piękny taras z widokiem na całą
dolinę” - pamiętał ten obrazek z kolorowego prospektu znalezionego gdzieś
tutaj. Ale później nie było już czasu dla wielkich hoteli.
Minął kilka domów. Przeszedł jezdnię i przyspieszając kroku zagłębił się w
wylot wąskiej ulicy, prowadzącej do pensjonatu. Przed wejściem do starego
pensjonatu Kerstin stał brązowy transporter. Ktoś zdjął z niego
identyfikatory, a bocznej szybie kabiny kierowcy brakowało górnej części.
Burtę znaczyły ślady kul.
Obszedł go i otworzył skrzypiącą furtkę. Wszedł do pensjonatu, przez hall
do wpółotwartych drzwi.
Horst, niski, silny mężczyzna w ciemnej koszuli i zmiętych spodniach,
siedział w fotelu odwróconym do wnętrza salonu.
Bez zainteresowania patrzył gdzieś nad głową „nowego nabytku” Kerstin,
szczupłej dziewczynę o dużych oczach. Wyglądała jak słodkie niewinne
dziecko, choć mogła mieć nawet dwadzieścia lat. Nie mógł wymagać
wzajemności: młoda jeszcze kobieta spała, rozdzielając czas wczorajszego
przyjęcia od przygotowań do następnego.
Hort rozpoznał chłopca, nawet nie próbując się odwrócić. Nie pracował by
tu, gdyby tego nie potrafił.
- Matt, Kerstin chce się z tobą widzieć - powiedział Horst z lekka
zachrypniętym głosem. - Natychmiast - dodał.
Matt zastanawiał sie właśnie, gdzie będzie spała dziewczyna, jeśli
wszystkie pokoje w pensjonacie były zajęte, a Kerstin wymagała dla każdej
ze swej trzódki oddzielnego pokoju.
Przyjęcie jego słów potwierdziły kroki chłopca. Drewniane schody
skrzypiały pod ciężarem stóp.
- Nie będziesz już u mnie mieszkał - powiedziała mu Kerstin, jak tylko do
niej wszedł.
- O co chodzi? - chłopiec nie słynął z grzeczności.
- Nie podoba mi się to, co robisz. Nie tylko mnie się nie podoba. To
łażenie po bazie... jeszcze ściągnie na nas jakieś nieszczęście.
- Tam nie ma już nikogo - odparł. Oboje mówili o instalacjach na
wzgórzach, skąd właśnie wrócił.
- Œciągniesz na nas nieszczęście - powtórzyła stanowczo. - Poszukaj
miejsca gdzie indziej. Od zaraz!
Matt przypomniał sobie słodkie dziecko na dole i już miał coś jej
powiedzieć, ale zrezygnował. Kerstin była naprawdę dobra w zabawianiu
mężczyzn i nie sposób było jej przeszkodzić w czymkolwiek, co się z tym
wiązało. Po prostu musieli sobie zejść z drogi.
Rozmowa nie trwała już długo. Wyszedł bez słowa pożegnania. Zresztą to
właśnie było pożegnanie - nic nie byłoby dobrą odpowiedzią dla słów
Kerstin. Wyrzuciła go! Tak naprawdę to wyrzuciła go z miasteczka, choć nie
powiedziała tego.
Trafił pod swoje drzwi. Przekręcił klucz, szarpnął ciężką klamkę.
Mały pokoik był tak samo pusty i zimny jak przed dziesięcioma dniami.
Wszystko, co można było z niego wynieść, leżało na stole. Po chwili już
tylko niebieski notes i parę innych drobiazgów nie znalazło swego miejsca
w torbie. Matt zmiął w palcach wyciągniętą z kieszeni kurtki kartkę.
Rzucił ją na stół, zbliżył płomień zapalniczki. Pośpieszny szkic ostatniej
trasy powoli kurczył się w ogarniającym kartę ogniu. Zgarnął resztki
popiołu na podłogę. Powoli rozmieścił resztę swych rzeczy w torbie.
Zasunął jej zamek. Wyszedł na schody trzaskając drzwiami. Mógłby przysiąc,
że nie wzbudziło to zbytniego entuzjazmu żadnego z mieszkańców pensjonatu.
Ale teraz już nie musiał się tym przejmować.
Po drodze minął dziewczynę z dużymi oczami. Kierowała się w stronę jego
pokoju, z rękami pełnymi świeżej pościeli. Uśmiechnął się od niej, a gdy
przeciskała się obok niego, przyciągnął do siebie i pocałował. Nie miała
jak się bronić, zaspana i z zajętymi rękami; popatrzyła tylko na niego ze
zdziwieniem.
- Na szczęście, moja droga - wyjaśnił jej. - Żebyś go miała więcej niż ja
tutaj.
Szedł ulicami właściwie bez celu. Miasteczko nie było duże; szybko dotarł
do jego skraju. Nowa, szeroka szosa tylko ocierała się o miasteczko.
Właśnie tu prześlizgiwała się między niskimi, tonącymi w zieleni willami.
Chłopiec przystanął na chwilę, widząc duży transporter, wielkiego
Semihooda z długim kontenerem. Zainteresowany, podszedł bliżej.
Mężczyzna był ubrany w zieloną krutkę wojskowego kroju. Tego samego koloru
spodnie i czarny beret tworzyły z niego filmowy obraz komandosa. Rozmawiał
z pracownikiem stacji energetycznej. Hałas pracującego silnika wielkiego
transportera zagłuszał ich słowa.
- Hej chłopcze, nie wiesz jak stąd dojechać do Kamiennego Mostu? - pytanie
zatrzymało Matta pośrodku placu.
- Wiem. K4 do Haxton - odwrócił się do żołnierza.
- Nie wybierasz się w tamtą stronę? - spytał kierowca - To dalej niewiele
mi mówi.
- Dlaczego by nie?
To może być dobry pomysł - pomyślał. Zresztą teraz każdy pomysł jest
dobry. Dostał przecież coś w rodzaju wilczego biletu w tym miasteczku.
- Dobrze. Mam tu jeszcze kilka spraw. Możemy wyjechać, powiedzmy, za... -
spojrzał na zegarek - pół godziny. Będziesz tutaj?
Chłopiec w zamyśleniu skinął głową.
Odszedł bez pośpiechu. Chciał jeszcze tylko kogoś znaleźć. Miał nawet
szczęście - spotkali się koło jej domu.
Wyglądali tak jak zawsze, kiedy ich spotykał. Tworzyli naprawdę szczęśliwą
parę, mimo tego wszystkiego co się wokół nich działo. Może mieli rację,
pomyślał chłopiec.
- Cześć Matt! - pierwsza zauważyła go Jessica. Jej włosy połyskiwały w
słońcu, przechodząc od głębokiej czerni po jasne kosmyki.
- Cześć - odpowiedział. - I zarazem do widzenia.
Sięgnął do bocznej kieszeni torby. Wyjął trzy białe arkusze papieru. Podał
je Jessice.
- To dla ciebie. Na pamiątkę!
Nie były tak zupełnie białe. Dwadzieścia minut szybkiego przerysowywania
kilku szkiców z kartek notesu nie stworzyło może arcydzieła...
Ale wywołało pożądany efekt.
- Och Matt! Dziękuję, to wspaniałe - chwyciła go za rękę. - Spotkamy się
jeszcze?
Przeniósł wzrok na obserwującego tą scenę Gerry'ego. Roześmieli się, cała
trójka.
- Być może... kiedyś.
„Kiedyś” brzmiało lepiej niż „nigdy”. Ile jeszcze mogło upłynąć czasu,
zanim na serio zaczął by się w niej kochać?
Poprawił pasek torby.
- Więc: do widzenia - musnął wargami jej policzek. Uścisnął rękę Geralda.
Odwrócił się i powoli poszedł w stronę transportera. Zostało mu jeszcze
trochę czasu.
Kierowca był w miarę punktualny - spóźnił się najwyżej parę minut. Zanim
uznał za stosowne wpuścić go do szoferki, przedstawił się:
- Sierżant Jeffrey Wharton z Szóstego Oddziału Służby Terytorialnej.
- Matthew Anderson - odpowiedział.
- Jaki masz plan?
- Musimy dojechać do skrzyżowania w Haxton. Ale K4 jest nieprzejezdna od
połowy swej długości. Będziemy musieli skręcić na drogę do Frey.
Transporter ostro ruszył z miejsca.
Później zaczął padać deszcz.
Towarzyszył im niemal od samego początku aż do końca prawie dwugodzinnej
drogi. Otaczające ich strumienie wody monotonnie bębniły w dach kabiny,
tworząc swoiste tło do prowadzonej w jej wnętrzu rozmowy. Sierżant
wypytywał go o stan miejscowych dróg. Jak na pierwszy kurs zupełnie nieźle
orientował się w okolicy, ale jego wiedza pochodziła ze studiowania map, a
nic nie było teraz równie zawodne.
Później, gdy po raz drugi przekroczyli rzekę Linton, Matt musiał trochę
zająć się nawigacją. Wharton wziął na siebie ciężar rozmowy.
- Pewnie nie słyszałeś o naszym Szóstym Oddziale: bo i nie ma on zbyt
długiej historii. To coś w rodzaju mieszanego pułku szybkiego. Mamy nawet
ciężkie transportery - tyle, że bez paliwa.
- Dlatego pana wysłali, sierżancie?
- Jakbyś zgadł! Dopiero wczoraj nawiązaliśmy kontakt z tą dziurą w
Kamiennym Moście. Mają jeszcze trochę mieszanki w podziemnych zbiornikach.
Ich grupę lotniczą odwołali już miesiąc temu na południe.
- Tam musi być teraz gorąco - zauważył Matt.
- Tak jak i tutaj. Zdarzają się starcia... mniej czy bardziej poważne.
Wszędzie są te cholerne bandy, w końcu nigdy nie ma pewności, że komuś nie
spodoba się mój wóz i ładunek - przetarł dłonią przednią szybę. - Na
szczęście to już chyba Kamienny Most.
- Tak, to sama osada. Baza lotnicza jest za tym wzgórzem - wskazał ręką
Matt.
Strugi deszczu przerzedziły się i zniknęły. Przejechali przez milczące,
ciemne miasteczko, by zatrzymać się przed bramą bazy. Matt zeskoczył na
zabłocony śladami kół asfalt.
- Dziękuję - powiedział Wharton. Wyjął spod siedzenia wojskową mapę -
Prezent od Szóstego Oddziału.
Matt miał taką samą w torbie. Ale nie było sensu odmawiać.
- Przyda się. Do widzenia.
Wharton zatrzasnął drzwiczki. Chłopiec odsunął się, by nie zostać
ochlapanym przez koła ruszającego transportera. Potem poszedł w swoją
stronę.
Przed siebie.
Wharton oparł dłoń o zamazaną kroplami deszczu szybę. Była zimna, jak i
całe wnętrze kantyny.
- Jak długo to jeszcze będzie trwało...? - powiedział jakby do siebie.
- Załadunek? Nie więcej niż pół godziny - odpowiedział mu siedzący na
krześle porucznik.
- Nie, do diabła! Ten cały bałagan w tym kraju. Widział pan tego chłopca?
- Tego, co przyjechał z wami? Tak.
- Miał broń. Pistolet... nawet specjalnie się z tym nie krył. Poza tym,
miał coś wspólnego z armią. Potrafię to zauważyć.
- I co z tego?
- Nic. Ale to chyba nie jest normalne, żeby tacy jak on ciągle bawili się
w wojnę. Popełniliśmy kiedyś błąd na tej planecie, biorąc do wojska
szesnastoletnie dzieci. Obrona naszych domów i te wszystkie bzdury... Ile
minie czasu, nim zaczną do siebie strzelać? - podszedł do stołu i
machinalnie uderzył kijkiem stojącą na zielonym polu bilę. - Ile potrzeba
będzie czasu, żeby to wszystko naprawić?
- Może wolałbyś mieć za przewodnika dziewczynę, którą by można przelecieć
po drodze? - spytał się go porucznik.
- Dziewczyny z pistoletem także nie chciałbym spotkać, jeśli o to chodzi.
W odpowiedzi sobie Wharton usłyszał tylko uderzenie o siebie dwóch kul.
Porucznik podwoił swoją przewagę.
Dwa dni później Matt szedł w kierunku wschodzącego słońca. Było wprost
przed nim. Oślepiało, ale i dawało przyjemne ciepło.
Wchodził do sporego miasteczka.
Minął już pierwsze domy przedmieścia. Z tego, co dowiedział się o
opuszczonych dzielnicach, mógł liczyć na niezłe uzupełnienie swych
kończących się zapasów. I zdobycie jakiegoś wozu.
Przeszedł kilka przecznic, zmierzając do centrum miasta. Tam powinien
znaleźć przynajmniej kilka sklepów jeszcze nie „ewakuowanych” przez co
bardziej zapobiegliwych mieszkańców.
Puste ulice - to było przygnębiające. Ale najgorsza była cisza. Miał czas
trochę się do niej przyzwyczaić. Tylko, że tu, na placach jeszcze niedawno
tętniącego życiem miasta była prawie nie do zniesienia.
Skręcając w jedną z głównych ulic dostrzegł trójkę ludzi stojącą przed
wejściem do dużego magazynu. Cofnął się pod mur, obserwując ich.
Byli starsi od niego, najwyżej o kilka lat. Dwóch chłopców i dziewczyna.
Wyższy miał przewieszony przez ramię długi karabin, drugi i dziewczyna
mieli w rękach duże torby.
Byli tu obcy, tak jak on.
Byli ubrani w szare, zniszczone mundury jednostek pomocniczych Sił
Ekspedycyjnych.
Wojna pojawiła się na tej planecie nieoczekiwanie. Bardzo szybko - i
równie szybko odeszła pozostawiając ciszę dopalających się ruin,
podzielone, walczące między sobą wojska.
Obserwatorzy powietrznych transporterów meteo, wśród nich i Matt, po kilku
tygodniach szkolenia przesiedli się za uchwyty działek. Któregoś dnia, na
południe od jego osiedla, nadeszła ta chwila. Był blisko, choć nie na
odległość wzroku - i nie potrafił nic zaradzić. Transportowa maszyna ze
środka powietrznego konwoju zapaliła się po ogniem atakujących i spadła,
jeszcze w powietrzu wybuchając gwałtownym płomieniem.
Rozbiło się ich jeszcze więcej i wielu napastników spod znaku Sił
Ekspedycyjnych zapłaciło najwyższą cenę za smugi rakiet przecinające
niebo. Ale w żadnej z lądujących maszyn nie było Marka i Julii.
Odtąd nie było już jego rodziców. Wcześniej stracił dom, zniszczony przez
daleki rajd. Wojna przeniosła się na południe, wygasała powoli. Przestał
być powietrznym zwiadowcą - i zostawił sobie tylko pistolet, bardziej jako
przypomnienie niż gwarancję bezpieczeństwa.
Zostawił w sobie niepokój, który gnał go bez celu przez zniszczone wojną
okolice.
Matt podszedł do nich, powoli i spokojnie. W rozpiętej kurtce, z ręką w
kieszeni szerokich, brudnoszarych spodni.
- Czego tu szukasz? To nasz teren - spytał go wysoki.
- Miasto jest duże... - zauważył Matt.
- Spieprzaj stąd - odezwała się dziewczyna, wcale niezła, jak ocenił. -
Nie musisz nam się pętać pod nogami.
Przestali mu się podobać. Mundury Sił Expedycynych rosły mu w oczach,
przesłaniały wszystko.
- Rozumiesz? - wysoki sięgnął po karabin. Zdjął go z ramienia.
Jak on to śmiesznie powoli robił... śmiesznie powoli. Wystarczyło przecież
rozchylić kurtkę i wyjąć pistolet. Jednym płynnym ruchem... i oczywiście
nacisnąć spust. Dwukrotnie. Z takiej odległości nie mógł nie trafić. Dwie
kule odrzuciły w tył niedoszłego strzelca. Jeszcze cztery razy... dwie
niecelne i po jednej dla każdego z nich. Wszyscy troje upadli - na siebie.
Dziewczyna poruszyła się, później ten chłopak z plecakiem - miał nawet
dość siły, żeby się trochę podnieść. Matt posłał mu siódmą kulę, zbliżając
się do nich. Była chyba najcelniejsza, ocenił. I równie skuteczna jak dwie
pierwsze.
Podszedł do nich i podniósł karabin. Z rozmachem rzucił go o okno jakiegoś
parterowego domku. Szyba pękła z głośnym trzaskiem.
Odwrócił się i schował pistolet. Chciał odejść - znów w stronę
wschodzącego słońca. Nie wiedział, co go zatrzymało: może chęć przyjrzenia
się tej dziewczynie, może tylko zwykła ciekawość.
Zawrócił, podszedł do tamtej trójki. Odwrócił ich na plecy, odłożył na bok
skórzane torby. Wtedy usłyszał cichy jęk. Na ciemnym tle wystrzępionych
spodni dziewczyny powoli rosła plama krwi. Poruszyła palcami.
Przyjrzał jej się bliżej. Podobała mu się. Lubił ten typ urody - mała
twarz o delikatnej cerze, krótko obcięte włosy i drobną sylwetkę.
Czerwona plama na materiale uniformu. Kula trafiła w lewą nogę, nieco
powyżej kolana.
Zaczął działać niemal odruchowo. Zrobił jej zupełnie poprawny opatrunek.
Zaniósł ją do najbliższego domu. Po dziesięciu minutach był tam wozem,
terenowym Snite. Jeszcze raz wziął ją na ręce i umieścił na tylnym
siedzeniu. Dopiero kilkanaście mil za miastem zaczął zastanawiać się nad
swoją sytuacją.
Scenkę w mieście skwitował krótkim wzruszeniem ramion. Prawdziwym
problemem była dziewczyna. Był wściekły na siebie za ten głupi odruch -
choę jej uroda wiele usprawiedliwiała. Może zbyt długo był sam?
Potrzebował kogoś - choćby to miało przynieść kłopoty. Nie wątpił, że ona
mu je przyniesie.
Gdy zaczęło się ściemniać odnalazł samotny, opuszczony dom otoczony
drzewami. Nie miał z tym specjalnych trudności: czasem i przez parę dni
nie spotykał nikogo. Ludzie woleli ten miraż bezpieczeństwa, jaki dawały
wielkie miasta pod opiekuńczymi skrzydłami Służby Terytorialnej. A on nie
lubił ludzi.
Ułożył dziewczynę w sypialni, na szerokim łożu zasłanym tanią pościelą o
jaskrawych wzorach. Zdjął jej buty i spodnie. Zapalił papierosa patrząc na
długie, zgrabne nogi dziewczyny i zgasił go w połowie, przypominając
sobie, co jeszcze powinien zrobić.
Wrócił do samochodu po resztę rzeczy. Przeszukał dośę pobieżnie dom.
Sprawiał wrażenie letniej rezydencji - nic specjalnie cennego i
interesującego. Resztę pracy zostawił sobie na jutro - był już trochę
zmęczony.
Przykrył ją i zmienił opatrunek. Porwaną bluzkę zamienił na swoją kurtkę.
W nocnej szafce znalazł jakąś książkę. Przysunął fotel do lampy, usiadł
wygodnie opierając nogi o skraj łóżka. Wyciągnął z torby kilka paczek
przyjemnie wyglądających ciastek. Otworzył pierwszą i pogrążył się w
lekturze.
Co jakiś czas spoglądał w stronę dziewczyny. Mniej więcej po godzinie
zauważył, że ma otwarte oczy. Okrążył łóżko i nachylił się nad nią.
Dotknął czoła. Było trochę cieplejsze niż powinno.
- Wszystko w porządku? - spytał.
Skinęła głową. Jej oczy patrzyły na niego bez wyrazu.
- Boli? Możesz mówić? - dodał szybko.
- Tak.
- Dobrze. Spróbuj teraz zasnąć. Porozmawiamy jutro.
Cofnął się do fotela i zgasił lampę. Okrył nogi zabawnym karmazynowym
płaszczem kąpielowym.
Zasnął prawie natychmiast.
Obudził się za wcześnie, dziewczyna jeszcze spała. Postanowił rozejrzeć
się za jakimś gorącym posiłkiem. Przejrzał zapasy w kuchni i dość szybko
wpadł na pomysł zupy mlecznej. Był już na dobrej drodze do jego
realizacji, gdy usłyszał z boku jakiś szmer.
Stała oparta o ścianę. Zachwiała się robiąc krok naprzód.
- Zwariowałaś?! - chwycił ją za ręce.
- Chciałam... się tylko czegoś... napić - powiedziała drżącym, przerywanym
głosem. Omal nie upadła.
Westchnął, prowadząc ją z powrotem do łóżka.
- Poczekaj na mnie. Nie ruszaj się stąd.
Wrócił po chwili z pełnym talerzem na tacy. Włożył jej w ręce już trochę
ostudzony napój.
- Dlaczego to zrobiłeś? I dlaczego mnie stamtąd wyciągnąłeś? - spytała.
- Po prostu zrobiłem to. Nieważne: dlaczego.
Czy miał jej wszystko wyjaśniać? Czy miał jej powiedzieć, że strzelał w
przeszłość, do smug rakiet z helikopterów? A wyciągnął ją... może dla
przyszłości - by kiedyś mogła urodzić dziecko, które nie będzie wiedzieć,
czym jest wojna. Może tylko dlatego, że była ładna.
Patrząc na pochylającą się nad szklanką dziewczynę zastanawiał się, ile
jeszcze może trwać ich znajomość. Parę dni?
Ale przecież naprawdę mu się podobała. To przecież nie jej wina, że trwała
wojna, a on ciągle był w drodze. Nie jej... ale czy kogoś można było za to
winię?
Nie trwało to aż tak krótko, bo dopiero wiosną następnego roku wybrała
kogoś innego. W podgórskiej osadzie trafili na jedną z tych niedużych,
samowystarczalnych grup czasem może zbyt ostro zwanych „bandami”. Mieli
właśnie odjechać, gdy wrócił on. Przywódca.
Był starszy od Matta, o jasnych zaczesanych do tyłu włosach i miłym
zwyczaju załatwiania wszystkich spraw za pomocą szybko opróżnianych
magazynków broni automatycznej. Oczywiście nie musiał nigdzie się
śpieszyć, mając ich wystarczająco dużo w zapasie.
Matt nie zastanawiał się nawet, która z tych cech mogła ją do niego
skłonić. A może po prostu nie chciała zostać na jego drodze? Cóż, uwolnił
się od niej bez bólu.
Poszedł dalej, jak przedtem obchodząc zaludnione miasta i myszkując wśród
opuszczonych.
Zasłyszany gdzieś odgłos tłuczonego szkła wyrwał go z zamyślenia.
Odruchowo skierował się w tamtą stronę. Jedna, dwie przecznice i znalazł
się przed niewielkim sklepem. Drzwi były otwarte, a wokół zamka brakowało
kawałków szyby.
Nie musiał długo czekać na winowajcę. Po chwili ze sklepu wyszła
dziewczyna uginając się pod ciężarem dwóch wypchanych pudełkami toreb.
- Dzień dobry - powiedział takim tonem, jakby miał zaraz dodać "ładna dziś
pogoda".
Dopiero teraz go zauważyła. Była starsza od niego, ale najwyżej o rok czy
dwa.
- Dzień... co tu robisz?
- To samo co ty. Ale jeszcze nie zaczęłem.
Położyła torby na tylnym siedzeniu transportera. Wóz - stary terenowy
model, ze śladami gwałtownych przejść na burtach - zajmował prawie całą
szerokość uliczki.
- Ostatecznie możesz mi pomóc - zdecydowała.
Zaskoczyło go takie zawiadywanie jego życiem, na tyle, by dać się wciągnąć
w przetrząsanie sklepu i umieszczanie co lepszych jego towarów z tyłu
transportera. Gdy już nie było na nic więcej miejsca, zatrzymał się przy
transporterze i wziął dla siebie puszkę soku. Pociągnął spory łyk i
spytał:
- Wozisz zaopatrzenie dla całej kompanii?
- Nie, tylko dla siebie. Małe uzupełnenie zapasów - okrążyła tranporter i
zajęła stanowisko kierowcy; uruchomiła silnik i krzyknęła do niego -
Wsiadasz?
Miała jasne włosy rozwiewane przez pięćdziesiąt mil niezbyt ostrożnej
jazdy. Sportowa bluzka i jasnoniebieskie spodnie stanowiły miły dodatek do
szczupłej sylwetki. Choć i im nie można było niczego zarzucić.
Rozpoczynali trzecią paczkę jakiś wyraźnie przesłodzonych herbatników.
Kilka opróżnionych puszek soków mieli już za sobą, tak jak i dość ogólną
rozmowę starannie omijającą ważne tematy.
- Gdzie chcesz wysiąść? - popatrzyła na niego, podnosząc na czoło ciemne
okulary. Samochód wjechał w przyciemnioną rzędami drzew aleję.
- Na ostatnim przystanku.
Roześmiała się.
- Dlaczego sądzisz, że będę chciała cię tam zabrać?
- Bo też lubię herbatniki.
- Dobrze. To już niedaleko. Przed nami jeszcze tylko kilka zakrętów i
trafimy do Roolfish Valley 125. Aktualnie wartość panny Chris Starne. Czy
zechciałby pan przyjąć moje zaproszenie?
Skręcili w jeszcze mniejszą drogę. Przed nimi pojawiła się zarośnięta
brama, Chris jednak potrafiła ją otworzyć radiowym sygnałem ze swojego
transportera. Skrzydła bramy zamknęły się zaraz za nimi.
- Jak w zaczarowanym zamku, prawda? - powiedziała do niego.
- Mieszkałaś tu... przedtem?
- Tak. Sześć lat. To dobre określenie: przedtem.
Zatrzymała się przed sporym domem. Wyglądał na równie opuszczony jak cała
posiadłość... albo miał po prostu sprawiać takie wrażenie.
- Wyładunek! - krzyknęła dziewczyna i wskazała mu drogę do kuchni.
- Ile dostanę za jedną torbę?
- To zależy. Jak się szybko uwiniesz, to za pół godziny będziemy mieli
kolację. Chyba, że nie jesteś głodny.
- Od samego patrzenia na to wszystko... - postawił na kuchennym stole
pierwsze dwie torby.
Pół godziny później pił gorącą harbatę, już po zakończonym posiłku.
- Co chcesz teraz zrobić? - spytała.
- Spać. Wiesz, kiedy ostatnio porządnie spałem?
- A później?
- Dużo rzeczy. To co już robiłem. I kilka nowych: coś się w koncu
zmieniło.
Drgnęła.
- Tak sądzisz? Dobrze, że w końcu to zauważyłeś.
Wstała i podeszła do niego.
- Spotkaliśmy się. Przypadkowo, ale... Powiedz, czy zostaniesz tutaj?
Choćby kilka dni.
Dotknął palcami jej ramienia. Przesunął rękę tak, by palce dotknęły skóry,
a nie materiału bluzki. To było szczupłe, opalone ramię. Realne. Blisko.
- Zostanę. Nie wiem jak długo. Ale kiedyś odejdę stąd. Może odejdziemy
razem?
- Ja mieszkam tu od sześciu lat - powiedziała jakby się przed tym broniąc.
- Ja też lubię być sam - powiedział Matt. - Nauczyłem się tego, podczas
wojny i później. Bardzo chciałem się tego nauczyć.
Dopił resztkę herbaty i objął ją, jakby chcąc się do końca przekonać o jej
realności.
Otworzył notatnik siedząc na łóżku, które pokazała mu Chris. Były tam
zapiski, szkice ludzi i miejsc, zdjęcia, z czasów, gdy miał ten cyfrowy
aparat sam zapełniający błyszczące kartoniki wielkości karty do gry.
Znalazł tą właściwą kartkę. Połowę strony zajmował krótki wiersz. Pamiętał
go, ale lubił patrzeć na cienkie, staranne litery tekstu. Na datę i parę
słów komentarza.
Ktoś powiedział
Idź i nie oglądaj się za siebie
tam są tylko ślady twych stóp
w szarym pyle
Ale przecież i je zatrze wiatr...
Idź więc
przed tobą jeszcze wiele mil
Nie wiedział, czy autor tych słów potrafiłby wyobrazić sobie jego
sytuację. Ale czy musiał? Słowa są tak wieloznaczne...
Pomyślał nagle, że może powinienen spalić ten wiersz, jak wiele rzeczy, o
których chciałby zapomnieć. Że może powienien zostać z tą dziewczyną,
która potrafiła mu powiedzieć, co ma robić. A może powinien zostać w
pensjonacie Kerstin, z tamtą zmęczoną dziewczyną... Może nie powinien
pozwolić odejść tej innej, która pewnie już na zawsze będzie nosiła ślad
jego kuli...
Zasnął zanim cokolwiek wybrał.
Warszawa, grudzień 1986
01.12.86. Zmiany - 29.03.97
Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers