Żerdziński Maciej - Ja Aldritch

Szczegóły
Tytuł Żerdziński Maciej - Ja Aldritch
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żerdziński Maciej - Ja Aldritch PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Ja Aldritch PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żerdziński Maciej - Ja Aldritch - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Żerdziński Ja, Aldritch Miejsce spotkania ustalone było od Początku. Tam, gdzie Noc kończyła swój bieg i Dzień zaczynał swoją drogę, stanęli więc naprzeciw siebie, Pan Rozkładu i Pan Życia. - Nic się nie zmieniłeś, Elphotie - powiedział ten pierwszy. - To znaczy, że kłamiesz, Decayro. Ciemność pokiwała głową. - Nic się nie zmieniłeś. Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i równi w swych prawach. - Ten człowiek nie będzie twoim sługą. - Będzie. - Wiążę z nim duże nadzieje, Decayro. - On będzie w mojej mocy - spokojnie powtórzył Władca Ciemności. Pan Światła opuścił oczy. - Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim mógłby być. - Nie interesują mnie sprawy życia. Nikt inny nie przysporzy mi tylu śmierci, co ten właśnie śmiertelny. Nie darowałbym sobie wypuszczenia go z rąk, Elphotie. - Nigdy go w nich jeszcze nie trzymałeś. I nigdy go nie dotkniesz. Władca Rozkładu skurczył się w bezgłośnym śmiechu. - Tak bardzo chciałbym skłamać, Elphotie... Tam na dole mrok musnął duszę człowieka. - ...Ale właśnie teraz dotykam tego, który nazywa się Guy Aldritch i który będzie mi wiernym sługą. - Zobaczymy więc, który z nas potrafi nim zawładnąć naprawdę. Idź precz, Decayro. I odeszli. Każdy w swoją Stronę. Kiedy the Needle dotarł na szczyt wzgórza, na spotkanie jego szarej, zmęczonej twarzy wytrysnął promień słońca. Mężczyzna przystanął. Otarł pot spływający po powiekach i spojrzał w dół, tam, gdzie dolina kryła rzekę, a drzewa świeciły czerwienią wschodu. - Świta - powiedział cicho. Stał tak chwilę, a później zaczął schodzić. Jego krok był równy, bez wahania omijał przeszkody. Na brzegu, gdzieś w dole, miał czekać De Volf. Jeśli jeszcze w ogóle żył. Zapalił papierosa, tłumiąc dłonią płomyk zapalniczki. Stado pręgowanych gryzoni przemknęło w kierunku wody i był prawie pewien, że jest tu jakiś cholerny drapieżnik. One zawsze czyhały na świt i na te biedne roślinożerne szczury spragnione wody. The Needle zwolnił i rozpiął pochwę noża. Albo De Volf, albo śmierć. Kiedy poczuł wilgoć wody i zobaczył zgarbioną sylwetkę stojącą na piaszczystym brzegu, runął na kolana i krzyknął: - Żyjesz, ty skurwysynu. Po czym stracił przytomność. Ostatni raz spał czterdzieści godzin wcześniej. Skończyli jeść i przyglądali się rybom podlatującym nad falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze. - Nie wyglądasz dobrze, synu - powiedział w końcu De Volf. The Needle splunął w krzaki. - Nigdy nie wyglądałem za dobrze. De Volf zaśmiał się i jego blada twarz zginęła w zmarszczkach. Przejechał dłonią po krótkich, białych włosach, tak samo wyblakłych jak jego oczy. Cały był wyblakły. Pieprzony albinos. - Paulos i Biosspot są już tylko nawozem. Zostaliśmy my dwaj. - Widzę, że potrafisz liczyć do dwóch. To dobrze o tobie świadczy. De Volf przepuścił jego słowa obok siebie. - Możesz mnie obwiniać, ale zrobisz to, kiedy wylądujemy na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo będziesz mnie słuchał, albo poderżnę ci gardło. The Needle skrzywił się i zamilkł. Załatwię skurwiela przy najbliższej okazji, pomyślał. Na Ziemi. De Volf wstał i wyjął z plecaka kuszę. - Myślę, że tym razem mnie posłuchasz, chłopie. Wymierzył szybko i zwolnił spust. - Tym razem tak. Ale nie zapomnę, kto zabił Biossspota - mruknął the Needle patrząc na konwulsje pasiastego gryzonia. - Nie znoszę tych szczurów. Same żyły i jądra. - Jądra są dobre - zasyczał De Volf. - Chrupiące. - Przestań. Latające ryby coraz śmielej unosiły się w powietrzu, aż wreszcie cień przemknął po falach i z nieba spadł stożkowaty kształt. Chwilę później odleciał trzymając trzepoczącą zdobycz, a ryby znowu obniżyły swe loty. - Kiedy bierzemy rzekę? - Jeszcze dziś. W nocy. Dasz radę? - Tak. - The Needle wcale nie był tego pewien. Różnie bywało, ale jeszcze nigdy nie czuł się tak podle. Nawet wtedy, kiedy jadł, wszystko go bolało. Nie srał z nerwów od tygodnia, teraz już po prostu nie mógł. Skórę zryły mu jakieś cholerne kleszcze. Patrząc na zadziwiające labirynty wyrzeźbione w przedramionach, zastanawiał się, czy czasem nie są, cholery, inteligentne. Przetarł zapuchnięte powieki, w których nie było już rzęs. - Wszystko będzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz się w tym babramy. Ale De Volf patroszył już szczura i chyba nawet go nie usłyszał. Jeżeli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to będzie to ten blady, niewzruszony padalec, pomyślał wściekle the Needle. Chwilę później znowu zasnął. Ryby przestały unosić się nad falami, za to odległy śpiew przybrał na sile. De Volf słyszał go teraz wyraźnie. Pokręcił w zamyśleniu głową i spojrzał na zachód, tam, gdzie chmury kłębiły się nisko, a pagórzysty teren zdawał się dotykać nieba. - My dwaj, ten gówniarz pilnujący kibla i jajogłowi. Jakoś nie bardzo mogę wpaść na to, co Aldritch ma zrobić naprawdę. Ale to już sprawa jego i Mr Helpera. Potem spojrzał znowu na śpiącego the Needle'a i uśmiechnął się ponuro. - On rzeczywiście myśli, że to ja załatwiłem Biosspota. Nie widział przecież, że on sam poderżnął sobie gardło. Leżałem dwadzieścia metrów obok i też nic nie mogłem zrobić. A ja lubiłem Biosspota. Zabuczał dzwonek do opiekacza i dwie brązowe kromeczki wyskoczyły na zewnątrz. W powietrzu unosił się już smakowity zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwlókł się z łóżka. Najpierw wyrzucił grzanki, potem wylał kawę. Chciał jeść na siłę, ale sama myśl o przełknięciu czegokolwiek skręciła mu wszystkie flaki. - Co, do cholery, ze mną jest? - wyszeptał pytanie do małego chomika. Chomik zaczął miotać się nerwowo, biegając po klatce jak opętany. Zazwyczaj był to spokojny, pewny siebie sukinsyn, wiecznie kombinujący nowe wersje ucieczek. - Ty też coś czujesz... Z trudem zebrał myśli i wystukał siedmiocyfrowy numer. - Spadina Hotel, czym mogę panu służyć? - To ja - wyszeptał. - To ja, Gus. - Adrian?! Co się dzieje, człowieku, jest ósma, a ty wciąż siedzisz w domu?! Nie myśl, że... Przestał słuchać i rozłączył rozmowę. Nie miał siły powiedzieć, że dzisiaj znowu nie przyjdzie do pracy. Nie miał siły martwić się, że nie zdołał tego powiedzieć. Słońce świeciło ostrym światłem i dzień rozpoczął się na dobre, ale tego też zdawał się nie zauważać. Położył się pod parapetem i leżał tam obserwując mrugające światełka telefonu, aż wreszcie otworzyły się drzwi i stanęła w nich postać. Wydała mu się znajoma. Tak, kiedyś na pewno ją znał. - Boże jedyny, co się z tobą dzieje, Adrian? - zapytała, a on widział, jak jej głos eksploduje dziesiątkami kolorów i spływa po ścianach pokoju. - Znowu nie poszedłeś do pracy, dzwonił do mnie Gus. Adrian, chodźmy do lekarza, to się zdarza... Każdy... Każdy może... Nie zdziwił się specjalnie, kiedy jej głowa rozmazała się i pozostała wielka, nadęta i pulsująca czerwoną krwią. Ohydne, grube włosy sterczały jak brudne, pozlepiane ziemią druty. - Jak druty - powiedział do niej. - Jesteś jak druty. Chwilę później poczuł się trochę lepiej. - To ty, Hazzel. Przepraszam cię... Ale ja nie wiem... Postawiła torby pełne kolorowych pudełek i oparła się o ścianę. Była ładną, czterdziestoletnią kobietą o ciemnej skórze i ciemnych oczach. Jej szczupła twarz była zawsze taka ciepła i dobra. Lubił przytulać jej drobne, kruche ciało, które dało mu siłę na te wszystkie trudne dni i które dało mu dzieci. Jego żona. I on jej nie poznał. - Dlaczego wciąż leżysz pod tym oknem, Adrian? Łóżko stoi trzy metry obok. Zadzwonię po lekarza. To nie może dłużej trwać. Podniósł się ciężko. Wyglądało na to, że stracił kontrolę nad własnym ciałem. Stało się obce. Nie chciał go. - Nie. Nigdzie nie dzwoń. Poprawiła włosy, tak jak to zawsze robiła, kiedy była naprawdę przestraszona. - Ale dla... - Nie!!! - ryknął i roztrzaskał półkę z talerzami. - Nie! Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata... Wynoś się. Wynoście się wszyscy, nie mogę już patrzeć na wasze rozdęte, chore łepetyny. W drzwiach pojawiły się dwie mniejsze istotki, też wielkogłowe, i teraz wszystkie trzy obserwowały go czujnym wzrokiem. - Nie dam się, stójcie tak, cholery, stójcie... Znowu coś roztrzaskał, a tamci trzej eksplodowali feerią kolorów. Otrząsnął się i widział teraz żonę z dwójką płaczących dzieci. Obejmowała je drobnymi ramionami, a oni wyciągali do niej swoje małe rączki. Izaak i Steven. Jego świat. - Cristo. Salva me!... - załkał ochryple. - Ratuj. Dwa drobne pasikoniki nie chciały ze sobą walczyć. Mimo że Aldritch zapewnił im dogodne warunki do przeprowadzenia pojedynku, nie były tym zainteresowane. - A wyglądają tak wojowniczo. Zwłaszcza ten czerwony - westchnął znudzony. Złowił je godzinę wcześniej w pobliżu statku, gdzie łapały resztki ciepła z nagrzanej słońcem ziemi. Teraz było już ciemno. Mniejszy pasikonik wypuścił długą trąbę i zagruchał dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysunął się i po chwili wszystko było już jasne. - To dlatego nie chciały walczyć. - Świnie - dodał po chwili i wyrzucił je w noc. Uruchomił nadajnik, ale żaden z czterech ludzi przebywających na zewnątrz nie odpowiedział. Ostatni sygnał przesłał ten albinos, De Volf, i zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Najprawdopodobniej Pannonici. A on miał siedzieć w statku jeszcze pięć godzin. Pięć cholernych godzin. Potem wykona swój plan, o którym wiedział tylko on i Mr Helper. Wyczuwał coś złego, przyczajonego w nocy, i była to jedna z tych myśli, które w świetle dnia pękają jak mydlane bańki. Ale teraz była noc i strach miał czym oddychać. - Wojna o Jajo jest już rozpoczęta. Nie wątpię, że Najemnicy Szefa dadzą temu radę, ale niepokoi mnie coś innego, coś związanego z tym Ptakiem... Pierwszy Ptak to była historia. Najbardziej intrygująca zagadka Wszechświata. Tajemnica życia w próżni. Zamyślił się i wspomnienia napłynęły same. Siedział wtedy przed telewizorem i patrzył w obrzydliwą mordę spasionego spikera, który aż zachłystywał się z emocji, a pot rozmazywał jego gruby makijaż. - Na niewielkim księżycu w układzie X ponownie odkryto Krater Wernickego. Przypominam, że jest to już siedemset trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu zarejestrowany w znanym nam Wszechświecie. Nikt nie wie, dlaczego ten właśnie element powtarza się w tak różnych przecież miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, właśnie tam składa Jajo albo też to, co możemy nazwać Jajem, legendarny już Pierwszy Ptak, istota bez wątpienia inteligentna i jedyny zarazem żywy organizm, dla którego naturalnym środowiskiem jest kosmos. Spiker przerwał dla podtrzymania napięcia i przewrócił jakąś kartkę. - Jak dotąd nie udało się nawiązać z nim żadnego kontaktu. Również szczątki znalezionych Jaj nie wniosły niczego, co tłumaczyłoby zagadkę życia w próżni. Wiemy, że okres składania Jaja jest ściśle związany z roślinnością porastającą dno każdego z kraterów. I teraz właśnie to, co najbardziej ekscytujące! Kwiaty Życia - bo tak właśnie nazywa się owa flora - rosnące w Kraterze Wernickego na księżycu oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczają właśnie w fazę rozrodu. Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, że Pierwszy Ptak złoży tam swe Jajo w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Na ekranie pojawiły się reklamy kalendarzy, a na twarzy Aldritcha niesmak. Otworzył puszkę taniego piwa i sączył ją w zamyśleniu. Jakoś nie poruszyli tematów bardziej drażliwych, pomyślał i odwrócił się do drugiego mężczyzny, który pozostawał ukryty w cieniu, chociaż jedynym, co tamten miał do ukrycia, była dziecinna maska zasłaniająca jego prawdziwe oblicze. Mr Helper. Szef. - Poleci was pięciu. De Volf, Paulos, the Needle, Biosspot i ty. Tamtych czterech opuści statek jako grupa naukowa; De Volf i Paulos będą robić za jajogłowych, Biosspot i the Needle za asystentów. Ty zostaniesz na pokładzie z prawdziwymi naukowcami. Aldritch zaśmiał się ponuro. - De Volf i jajogłowi. Tylko pan mógł wpaść na coś takiego. Ten skurwysyn zabija samym wyglądem. Mr Helper pokiwał głową i błazeński uśmiech błysnął z ciemności. - Pozwól, że to ja będę tym od pomysłów, synu. Daję ci pierwszą poważną robotę i jeżeli masz jakieś opory, chętnie wynajmę cię pająkopodobnym. Im zawsze mało ziemskich Najemników. Aldritch przełknął nerwowo i piwo stanęło mu gdzieś w przełyku. - Słuchaj pan dalej. Na F-228 wylądował przypadkowo czarter wynajęty przez ludzi i Pannonitów i te właśnie rasy mają prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych zimnokrwistych sukinsynów. Na pewno będą się starali was załatwić i zrobią wszystko, żeby materiał genetyczny Ptaka był tylko ich prywatną własnością. My zaś dołożymy wszelkich starań, żeby sytuację odwrócić. W wyprawie bierze udział po dwudziestu osobników z każdej strony. Negocjacje są zakończone. - I ja też jestem zakończony - burknął Aldritch, zastanawiając się nad ewentualnym ryzykiem, jakie niosła ze sobą wyprawa. - Ten Pierwszy Ptak najwyraźniej unika naszego towarzystwa, po cóż więc skurwysyna niepokoić? Niech sobie lata. Mr Helper milczał chwilę. - Jeżeli jeszcze raz mi przerwiesz, powrócisz do roboty jako Najemnik klasy A to D. - Nigdy o takiej nie słyszałem. - To znaczy Amused to Death. - Aha. Zapadła ponura cisza. - Jeżeli ktokolwiek przechwyci materiał genetyczny istoty żyjącej w próżni - kontynuował Mr Helper - przechwyci tym samym sposób na dominację w Galaktyce. Nie udawaj nawet, że nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robiłeś przed przystąpieniem do "GUNS'N'WARS". Aldritch, który właśnie zastanawiał się, jak to możliwe, że Mr Helper nigdy nie zmienia swego głosu, tak jak gdyby emocje pozostawały poza jego słowami, zmartwiał. - Nie musisz więc udawać idioty, Guy. Pięć lat temu, kiedy cię przyjmowałem do firmy, znałem cię lepiej niż ty sam siebie. Teraz znam cię jeszcze lepiej. Aldritch milczał zaskoczony. Nigdy nie uwolnię się od przeszłości, pomyślał i utkwił wzrok w dziecinnie uśmiechniętej twarzy. - Będzie to wyglądać na samoobronę. Oni zaatakują, a my się obronimy. Wtedy wyruszysz ty z piętnastoosobową grupą naukowców, spotkasz się z grupą De Volfa i zaczniecie forsować rzekę. - Jaką rzekę? Mr Helper wstał i wyciągnął z ciemnej kasety dwa krążki. - Masz tu holograficzny przegląd F-228. Jest niewielki, ale zaskakująco pełen niespodzianek. Jak zresztą każde miejsce, na którym odkryto Krater Wernickego. Występują między nimi cholerne zbieżności i to w takich dziwnych, nie bardzo zrozumiałych kwestiach, sam zobaczysz. Aldritch wziął kasety. - A co jest na tej drugiej? - Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz blokadę informacyjną, nie bądź zdziwiony. Uruchomisz tę kasetę ponownie po wylądowaniu na F-228. Tam przejrzysz cały materiał. Teraz jest jeszcze za wcześnie. - Problem polega na tym, że nie będę specjalnie zdziwiony, szefie - odpowiedział Aldritch tłumiąc ciekawość. Postanowił przejąć grę Mr Helpera i przyjmować wszystkie wiadomości ze stoickim spokojem. - A to dlaczego? - Bo nie stać mnie na holowizor. Jestem tylko biednym Najemnikiem. - Bzdura. Już go masz. Patrzył na szerokie plecy człowieka, który ukrywał swoją twarz pod maską niewinnego dziecka i zastanawiał się, jaka jest ta prawdziwa. Ta, która żyje pod tą pierwszą. Ta, która wydała mu ten przerażający rozkaz. Potem pozostał już sam, aż do świtu, który wsunął się przez uchylone okno i napełnił go wilgotnym chłodem. A kiedy przyszedł dzień i obejrzał kasety, zrozumiał, że ten chłód nie opuści go już nigdy. Warkot za oknem przybrał na sile, a potem nagle ustał. Słyszał, jak deszcz łomocze po szybach i dziwił się, że łomocze też po drzwiach. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku, że to jednak nie deszcz. Wygramolił się spod kaloryfera i poszedł otworzyć. Stało tam dwóch facetów w niebieskich uniformach, białych czapeczkach i białych rękawiczkach. Uśmiechali się i on wiedział dlaczego. - Czy pan Adrian Moreno? - Tak. - Pan zamawiał zestaw do szybkiego murowania. Właśnie go dostarczyliśmy. To te trzy worki. Nie potrafił odpowiedzieć, po co w ogóle zamówił coś takiego, ale świetnie pamiętał, że tak właśnie było. Ach, tak. Piwnica. - Proszę pana? Coś nie tak? - Już dobrze, panowie. Proszę wziąć te worki i zanieść je na dół. Piwnica jest otwarta. - Pan jest chory? - Nie. Patrzył, jak schodzili na dół, uginając się pod ciężarem czarnych pakunków i wydawało mu się, że tak właśnie będą wyglądać ludzie schodzący do Piekła. Po chwili byli już z powrotem. Zablokował im wyjście zasłaniając ciałem drzwi. - A gdzie tamci dwaj? Spojrzeli po sobie niepewnie. - Jacy tamci dwaj? - zapytał wreszcie niższy. Moreno wciągnął głęboko powietrze, zabarwił je i wypuścił. - Dobra, dobra. Ja to widzę. Widziałem, jak oni wyszli z pańskiej nogi. Tych dwóch pieprzonych gości w rogowych okularach. Gdzie oni są? Tamten wciągnął głowę tak, że prawie zupełnie zniknęła w jego szerokich barach. - Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warknął. - Dostarczyliśmy ci te worki i nie próbuj nas przechytrzyć. Z drogi, koleś. Moreno rozszerzył swoje ciało dokładnie tak, że zablokował całą framugę. - Najpierw tamci dwaj. A ty się przestań wreszcie zmieniać - powiedział do wyższego. - Nic ci to nie pomoże. - Cholerny pieprzony świrus, Eddie. Co my tu jeszcze robimy. Mamy jechać do Bostonu, a nie srać się ze świrami. Tego nie ma w kontrakcie. - Słusznie, Al - niższy sięgnął kosmatymi ramionami, złapał Moreno za ręce i grzmotnął nim o ścianę. - Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli. Tuż za nimi wybiegło tamtych dwóch, niby podobnych, a przecież zupełnie innych. Potem do drzwi podleciał mały biały ptak, wrzaskliwie wyśpiewując sprośne piosenki, i krążył tam uparcie, aż wreszcie, znużony, opadł na dywan i zamienił się w białą karteczkę czeku. - Załatwione - szepnął do siebie Moreno. - Załatwione. Deszcz przestał padać, było teraz cicho i parno. Powoli zapadał zmrok. Poczuł, że znowu wstrząsają nim dreszcze i zawlókł się do kuchni. Na stole leżała koperta. Otworzył ją. Adrian, Zupełnie nie wiem, co się z Tobą dzieje, dlatego biorę dzieci i jadę do moich rodziców. Jeżeli pójdziesz do lekarza... Z wściekłością podarł kartkę. - Nie jezzzdem chry - dreszcze miotały jego głową tak mocno, że z trudem w ogóle mówił. - Ty, krwo. Mówią, że to szczury i robactwo pierwsze wyczuwają niebezpieczeństwo. Gówno prawda. Moja żona była pierwsza. Zabrała dzieci i uciekła. Uciekła, a ja zostałem tutaj sam i nikt już mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wejść. Nikt mnie nie uwolni. - Widddocznie tak mbyć - szeptał do swojej twarzy. - Wybrany, jdyny... Potarł gładki, chłodny policzek i pomyślał, że nie golił się już od pięciu dni. Nic nie wyrosło. Miał przecież ciemny, gęsty zarost; zazwyczaj golił się dwa razy dziennie. Coś dziwnego działo się też z oczami. Były większe i bardzo czarne, podbite wałami obrzękniętych powiek. Wargi ścieniały i przypominały dwa cienkie gumowe paski. - Wybrany... Przełknął trochę wody, ale stanęła gdzieś w przełyku i musiał wypluć ją na podłogę. - Dios estaconmigo... Może nie ten, ale Bóg. Gdzieś w środku. Przez sekundę pomyślał, że każdy schizofrenik, czubek, czy jak ich tam jeszcze zwać, był tylko próbą, nieudaną próbą tego, do czego on szedł prosto i pewnie. On nie był wariatem. Ewoluował. Zmieniał się. I coś mu w tym pomagało. Pokój falował, a ściany przekrzywiały się, tryskając drobnymi kropelkami powietrza tak, że wirował wśród nich, sam zamieniony w pęcherzyk wody i nie wiedząc nawet, kiedy spłynął po schodach do piwnicy, gdzie zaryglował się od środka. Wtedy znowu się uspokoił, bo przypomniał sobie wreszcie, co ma zrobić. - Nic z tego. Aldritch nas nie słyszy. Mamy jakieś cholerne zakłócenia. Ja myślę, że to te kwiaty. Czy ty też słyszysz ten śpiew, De Volf? De Volf spokojnie zżerał kolejnego pasiastego gryzonia i nawet tu, gdzie stał the Needle, słychać było chrupot jąder miażdżonych zębami albinosa. - Aldritch nas nie słyszy - powtórzył i starał się myśleć tylko o tym, bo czuł, że jeszcze chwila i wyhaftuje. Wreszcie De Volf otarł ręce o trawę i wstał. - Nie znoszę żarcia z puszek... Masz rację. To te kwiaty. One strasznie sieją. To właśnie dlatego nie możemy użyć żadnego sprzętu ani nie mogliśmy lądować tuż przy kraterze. Patrzyli w ciemność rosnącą nad rzeką i słuchali delikatnego zawodzenia dochodzącego z drugiego brzegu. Słyszeli go już wczoraj, ale z godziny na godzinę przybierał na sile i teraz wydawał się rozbrzmiewać wszędzie. - Co się tam, kurwa, dzieje? - zapytał niepewnie the Needle. De Volf pozostał niewzruszony. - Śpiewają, człowieku. Kwiaty śpiewają. - To się zbliża, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy się śpieszyć. Albinos prztyknął papierosem i niedopałek zatoczył czerwony łuk. - Coś tu się faktycznie dzieje. Nie jest dobrze. Rozdzielimy się; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawię się przez rzekę. Jeżeli to się zacznie bez nas, szef nas załatwi na dobre. Będziesz czekał na Aldritcha i jajogłowych. Gdyby nie zdążyli, może mnie się uda. - Ale co ty właściwie chcesz zrobić, De Volf? Chcesz mu wyrwać to Jajo spod dupy? - Ustrzelę jego dupę, jeśli zajdzie i taka potrzeba. A zrobię to dlatego, że Mr Helper odstrzeli moją, jeśli spieprzę. The Needle rozdrapał kolejne labirynty oplatające lewe przedramię. Wszystko go swędziało. Nawet jaja. I ten nieustający śpiew. Wydawało mu się, że rozróżnia jakieś słowa, zdania. - Co tu się naprawdę dzieje, ja cię ostrzegam, De Volf, spokojnie. Tamten rozpakował już sprzęt. - Wiem tylko tyle, że to się wkrótce zacznie. On tu przyleci tej nocy. - Ja myślę, że on tu już jest. Albinos zwodował mały ponton i rdzawa woda chlusnęła na brzeg. Nadszedł wiatr, a z nim chmury, które zabrały światło milionom gwiazd. Było zupełnie ciemno. - Czekaj tu. Zresztą rób, co chcesz. The Needle nie widział nawet rzeki. Włączył niewielki akumulator, ale żaróweczka zalśniła i zgasła niczym rubin oświetlony promykiem słońca. - Trzymaj się, skurwielu! - krzyknął. - Załatw go. Ciemność odpowiedziała mu wyciem wiatru i hipnotycznym śpiewem kwiatów. - Trzymaj się - powtórzył już ciszej. I dobrze wiedział, że mówi to tylko do siebie. Weź się w garść, chłopie, pomyślał nerwowo zapalając papierosa. Po omacku założył noktowizor. Przez szkło przeleciały trzy niebieskie paski, a potem eksplodowała feeria kolorów, która oślepiła go na dobre kilka minut. Z wściekłością zsunął okulary i usiadł na wilgotnej, szorstkiej trawie. Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie wiedział, co robić. Cały sprzęt oszalał, on też był tego bliski i sterczał tu bez sensu licząc na to, że Aldritch zdoła go odnaleźć. Kiedy wreszcie przemógł się i udało mu się pokonać wiatr, rzucił trochę suchego paliwa i rozpalił ognisko. Płomień był wysoki i czysty, a ogień zabrał gdzieś te najgorsze myśli. - No, teraz może mnie dostrzeże. Musi. Potem znowu odwrócił się w mrok i kiedy pomyślał o De Volfie samotnie forsującym rzekę, przeszedł go dreszcz. Ten facet był rzeczywiście mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje? Coś przemknęło przez krzaki, sycząc i piszcząc na przemian, i był prawie pewien, że to coś ucieka od tego cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem Wernickego. Wszędzie było tak samo - rzeka zamykająca pierścieniem wyspę, na wyspie krater, w kraterze kwiaty. I te zakłocenia elektromagnetyczne. Ale nigdy nikt nie słyszał śpiewu. Tego nie było w instrukcji. Tego nie wiedział nawet Mr Helper. Śpiewały coraz głośniej. - Kto? - Co! - Dlaczego? - Po co? - Z kim? - Co robisz? - Co robisz? - Co robisz? - Co ja robię?! Ściany zadawały dziesiątki pytań, ale udawał, że nie słyszy. Całe życie zadawali mu różne pytania i całe życie starał się na nie odpowiadać, tak dobrze, jak tylko potrafił. I zauważył, że im bardziej się starał, tym gorzej do niego podchodzili. Ludzie nie lubią, kiedy im się odpowiada. Tak naprawdę wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania. Kiedy miał osiem lat, wkrótce po tym jak rodzice się rozeszli, zamknął się w sobie i tam już pozostał przez kilkanaście następnych lat. Pamiętał, jak matka zabrała go do Sacramento, a ojciec pozostał w Nowym Yorku, i musiał chodzić do nowej szkoły i poznawać nowych kolegów. Nigdy już nie mógł uwolnić się od tego koszmaru. Nowi ludzie. Nowe środowiska. Nowe sytuacje. Śmiali się z jego akcentu, śmiali się z tego, że jest taki mały i śmiali się z jego wielkich, przerażonych oczu. Pewnego dnia spóźnił się na szkolny autobus i patrzył na chmurę spalin, jaką zostawił za sobą, i nie wiedział, co ma zrobić. Poszedł więc pieszo, błąkając się po przedmieściach, aż wreszcie zgubił się zupełnie, usiadł na chodniku i zaczął przeglądać jakąś darmową gazetę. Nie płakał. Właściwie nigdy nie płakał jako dziecko. Po prostu siedział i oglądał sobie tego brukowca i do dziś zapamiętał zdjęcie nagiej kobiety, chyba pierwsze, jakie w ogóle w życiu widział, zamieszczone na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week". A później faktycznie pojawiły się gwiazdy, a on wciąż tam siedział i nikt z przechodzących ludzi nie zapytał go ani o to czy się zgubił, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie potrafił zapytać. Nie mógł. Rano odnalazła go policja i gliniarze mieli wielki problem z wyjęciem gazety z jego zaciśniętych piąstek, czarnych od taniego druku i lepkich od potu. I tak było już zawsze, nigdy nie potrafił znaleźć własnej drogi; wszystko, co robił, wydawało mu się głupie i niewłaściwe. Myślami zawsze biegł gdzieś dalej, a kiedy robił wreszcie ten krok do przodu, głowa robiła dwa. Rodzina pochłonęła go prawie całkowicie i myślał, że odnalazł swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach odkrył z niesmakiem, że znowu błąka się po innym świecie. I właśnie teraz idę tym najwłaściwszym szlakiem, tym, na który czekałem całe życie, myślał kończąc powoli pracę. Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam. Podszedł do wentylatora, a ręce automatycznie wykonywały swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec. Koniec. Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni mężczyzna, barman hotelu Spadina, kochający mąż i czuły kochanek, ojciec dwóch przemiłych dzieciaków, trochę rzeźbiarz, trochę pilot, z reguły milczący, poważny facet o delikatnej twarzy, którą popsuły głębokie bruzdy ciągnące się od nosa aż do podbródka, szczupły i wciąż silny, nigdy nie ulegający żadnym nałogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - człowiek, który zamurował się we własnej piwnicy. Odkąd przyszedł ten wiatr, wydawało mu się, że słyszy jakieś dziwne, monotonne zawodzenie dobiegające gdzieś stamtąd, gdzie teraz musieli być Najemnicy. Czasami brzmiało to jak śpiew, czasami jak płacz. - Cóż tam się wyprawia, do cholery? - zapytał siebie samego. - Może Mr Helper udzieli mi kilku złotych wskazówek. To chyba teraz nadszedł ten czas. Wrócił do statku i usiadł w swojej kabinie. Powoli włożył kasetę do holoodtwarzacza i nie spiesząc się przewinął ją do blokady założonej przez szefa. Uruchomił mały detektor, który zamrugał żółtym światełkiem, a kiedy przyłożył tam opuszkę swojego kciuka, na środku pomieszczenia pojawił się człowiek. Aldritch był pewien, że jego twarz chowa się pod dziecinną maską i że jego głos będzie spokojny. - Tak więc mamy kłopoty - odezwało się holo. - Jak się domyślasz, spodziewałem się tego. Teraz zacznie się twoja robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem pewien, że sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajogłowych i ruszaj szlakiem, który wytyczyli Najemnicy. Około dziesięciu kilometrów od rzeki musicie opuścić transporter, nie myślę, żeby cokolwiek mogło się tam poruszać. - Mr Helper cofnął się i za jego plecami wyrósł model F-228. - Według moich obliczeń będziesz tam za dziesięć ziemskich godzin. Rzekę sforsujecie w trzydzieści minut, the Needle i Biosspot są prawdziwymi specami w tej robocie. Ale nie wszystko jest takie proste, Guy. Aldritch wpatrywał się w model księżyca i coś strasznego zaczęło zabierać jego myśli. Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, co dostrzegł właśnie w tej chwili. To niemożliwe, pomyślał. Chryste, to niemożliwe. - Myślę, że już to widzisz, chłopcze. - Mr Helper odsunął się na bok, a model za jego plecami urósł na całą wysokość pokoju. - Nikt nie wie, o co tu właściwie chodzi. Nikt nie ma żadnych pomysłów, jak to wytłumaczyć. Ale nie ma mowy o przypadkowym podobieństwie. Chciał się odwrócić, ale nie potrafił. Czuł, że zaraz oszaleje i znowu spokojny głos Mr Helpera przywrócił mu odrobinę spokoju. - Tak to będzie wyglądać o świcie tego dnia. Kiedy promienie słońca padają pod innym kątem, obraz jest taki, jak to widziałeś setki razy. Po prostu księżyc. Mr Helper ponownie stanął pomiędzy nim a F-228. - I to nie jest przypadek, Aldritch. Dlatego jeżeli wyczujesz cokolwiek, co cię zaniepokoi, jeżeli wyczujesz prawdziwe niebezpieczeństwo, nie dopuść do nawiązania kontaktu. To rozkaz rządowy. Jajogłowi myślą tylko o jednym. Najemnicy wiedzą, co mają robić. Ty zadecydujesz. Nie wiemy, co zniesie ta istota, co będzie w środku Jaja, ale popatrz jeszcze raz na F-228 i zrozumiesz, że nie możemy ryzykować. Aldritch nawet nie drgnął, kiedy holo zamgliło się i zniknęło. Stał jak skamieniały i wciąż widział tę twarz. Precyzyjnie wyrzeźbioną twarz człowieka, który był niczym innym jak północną stroną F-228. Był spokojny. Podążał wąską, piaszczystą ścieżką, cały czas pod górę, trochę podlatując, trochę biegnąc, bo wiedział, że tam gdzieś za horyzontem, odnajdzie wreszcie wodę i zaspokoi pragnienie. Po obu stronach ścieżki rosło morze delikatnych kwiatów, falujących ospale na wietrze. Widział ich soczyste kielichy, czuł ich pełne płynów ciała, ale nie potrafił zboczyć z piaszczystej drogi. Nie potrafił, bo żaden z kwiatów nie należał do niego. - Potem przeniósł się z powrotem do tego pomieszczenia, gdzie ściany pokrywał świeży cement. Zebrał resztki myśli i zadał sobie pytanie, jak to możliwe, że wciąż jeszcze żyje. Powietrze musiało skończyć się już dawno. Spostrzegł też, że cement porósł jakąś dziwną, mechowatą substancją i był teraz niczym skóra; szorstka, ale i łagodna zarazem, przyjemna w dotyku i ciepła. Ale jemu było zimno. Lodowaty chłód wybiegał z palców stóp i pędził po plecach niczym śnieżny pająk zamknięty w pułapce bez wyjścia. W głowie czuł żar. Ogień trawił jego myśli. - Todo es tan freo... Zimno... Moja krew, Jego krew, Mi sangre, sangre do Dios... - splunął w kąt piwnicy czymś, co na pewno nie było śliną. To coś przebiegło nerwowo po ścianie i przyczaiło się w kącie pomieszczenia obserwując go sprytnymi oczkami. - Pełno tu was, wciąż was tu pełno... Por oue la abandonaste? Padre... Hijo de puta. Resztką sił powtrzymał się, żeby nie zwymiotować. Starał przypomnieć sobie jeden z tych ciepłych dni, w których chodził do lasu ze szkicownikiem, przygotowywując fragmenty swoich rzeźb, ale i to pochłonął czarny ogień i ujrzał siebie samego siedzącego w bryle modeliny, a ktoś drugi nakłada już na niego warstwy białego cementu. - Zostaw mnie... Yo soy Dios. Zostaw mnie, precz... Ale tamten sprawnymi ruchami obudowywał jego ciało, aż dotarł wreszcie do twarzy i zamknął ją w cementowym pancerzu. - Precz... Dios esta conmigo... Yo soy Dios, czy nie widzisz... Ja... Ja się duszę. Rzeźbiarz nie przerywał pracy. Przecież to ja, pomyślał. Rzeźbię samego siebie. Ale ta rzeźba żyje, Adrian. Czy nie widzisz, że to ty? Zawsze ty. Nie oni. Ty. Powietrza. Wyrwał się wreszcie z tego koszmaru i znowu szedł piaszczystą drogą, wciąż prostą i wciąż ginącą w mglistym horyzoncie. Wydawało mu się, że morze kwiatów urosło, a jego ścieżka stała się ciaśniejsza i jeszcze bardziej sucha. Nie było tu słońca ani gwiazd, nie potrafił też powiedzieć, czy to dzień, czy noc. Po prostu żył. Nie mógł iść do przodu. Do przeznaczenia. Coś ciągnęło go do piwnicy, tam, gdzie nie było już dla niego powietrza i gdzie setki złośliwych oczek oczekiwało jego śmierci. Przemógł to i postawił następny krok. Jeszcze jeden. Następny. - Idę. - Idę. - Idę. - Pić. Wiatr nie ustawał. Szarpał niskimi drzewami tak mocno, że the Needle czuł ich gałęzie muskające jego rozwiane włosy. Zapalił nowego papierosa, ale zaraz go wyrzucił. To już dwie godziny, jak tutaj sterczę, pomyślał i utkwił wzrok w płomieniach. Siedział w jasnej plamie światła otaczającej ognisko, a wszędzie dookoła było czarno i zimno. Prócz wiatru i tego przeklętego śpiewu nie słyszał nic. Żadnych odgłosów charakterystycznych każdej nocy. Ani jednego ptaka, ani jednego błysku drapieżnych oczu. Wszystko gdzieś uciekło. Gdzie jest ten cholerny Aldritch? De Volfe dawno już osiągnął krater, gdzie są jajogłowi? Potarł skronie i wtedy zawodzenie kwiatów zmieniło się. Zaczęły śpiewać wyższym, jeszcze bardziej narkotycznym głosem i the Needle pomyślał, że teraz to już na pewno zwariuje. Założył hełm De Volfa i opuścił słuchawki. - Wyłączcie tę pierdoloną operę! - wrzasnął w stronę rzeki. Zaczynał podejrzewać, że to nie uszy są odbiornikiem tego dźwięku. Cokolwiek z nimi robił, wciąż słyszał to samo. Chyba rzeczywiście ocipiałem, burknął w myślach. Ileż jeszcze. Zachciało mu się spać i żeby oddalić tę myśl, zaczął przypominać sobie ostatnie dwadzieścia godzin. Opuścili swoje statki i spotkali się u podnóży pierwszego wzgórza. Pannonici byli podenerwowani i ich małe, bezmyślne twarze wykrzywiał dziwny grymas. Krótko wymienili formalne uwagi i natychmiast ruszyli do przodu. The Needle uruchomił swój transporter, a Biosspot dał znak odjazdu. Wszyscy obładowani byli plecakami i walizami zbudowanymi na wzór tych, które mieli jajogłowi. Oczywiście, zawartość była zupełnie niepodobna do oryginałów. The Needle dokładnie widział ze swojej wieżyczki tyczkowate postacie jadące w transporterze przed nim. Splunął w przelatującego motyla i zapytał: - Ilu ich jest? - Dwunastu skurwieli. - Biosspot sprawdzał coś na mapie. - Ale z nimi to nigdy nic nie wiadomo, wiesz, te pierdolone telepatyczne gatunki. - Taaa. Jechali tak kilka godzin, a kiedy wreszcie komputer pierwszego transportera odmówił posłuszeństwa, stanęli. - Uwaga, chłopy - zamruczał w słuchawkach głos De Volfa. - Póki jeszcze mamy łączność. Może teraz. Setki razy analizowali całą drogę i ten moment wydał im się najbardziej niebezpieczny. I rzeczywiście. Pannonici wytoczyli się ze swojego transportera i bez żadnej chwili zwłoki otworzyli do nich ogień. Było to tak głupie, że nie wzięli tego pod uwagę. Spodziewali się jakiejś zmyślnej pułapki, podstępu, wszystkiego, tylko nie ataku w pełnym słońcu. Pierwszy dostał Paulos. The Needle widział płomień spalający jego głowę i w tym samym momencie puścił krótką serię i skosił dwóch Obcych. Dwie sekundy później był już poza transporterem i czołgał się wprawnymi ruchami na północne wzgórze. Wtedy po raz pierwszy usłyszał delikatny śpiew dochodzący ze wschodu, a cały ich sprzęt, nie wyłączając broni stał się kupą bezużytecznego złomu. The Needle wiedział, że Pannonici mają ten sam problem i wiedział też, że są beznadziejni w walce wręcz. W przeciwieństwie do nich. W powietrzu zalśniła czerwona strzała i był to znak, że De Volf załatwił następnego. Potem poszło już szybko. Mieli takie specjalne kusze i potrafili z nich korzystać. Reszty dokonały noże. Dopali dwóch ostatnich w małej dolince i zarżnęli jak świnie. Bez skrupułów. De Volf otarł pęcherze krwi ze swojego ostrza i syknął cicho: - Tylko Paulos. Dobry wynik. Biosspot splunął mu pod nogi i wrócił do transportera. - Przecież znałeś go piętnaście lat, ty skurwysynu. Nie żal ci? - zapytał the Needle. - Ciesz się, że żyjesz, Needle. Ciesz się życiem albo szybko je stracisz. Albinos kopnął zwłoki Pannonita i wyjął pudełko papierosów. Kiedy szkarłat oświetlił jego twarz, the Needle pomyślał głupawo, że to płomyk zapalniczki, Bogu dzięki, jego ciało wiedziało, że to bzdura. Rzucił się w dół zbocza i widział stamtąd, jak grupa nowych Pannonitów podpala transporter, a później Biosspota, który starał się wyjąć ciało Paulosa. patrzył, jak Biosspot pali się żywcem i nic nie mógł zrobić, jak tylko walić do nich raz po raz z kuszy. Kilku upadło, dwóch pobiegło w jego stronę. Mieli jakieś dziwne dmuchawy i siali tym na wszystkie strony podpalając trawę i krzewy. Wrzask Biosspota urwał się nagle. The Needle zrozumiał, że to De Volf musiał skrócić jego męki. Skurwysym był do tego zdolny. Tych dwóch zbliżyło się niebezpiecznie, a on nie miał już strzał. Pobiegł zakosami, w dół; prosto na spotkanie ognia, aż wpadł wreszcie pomiędzy dwa płonące drzewa. zanim zaczęło się tlić ubranie, był już po drugiej stronie, wdychając smród spalonych rzęs i włosów. - No, to teraz poczekam na was, pierdoleni telepaci. Nie mógł uwierzyć, że tak ich załatwili. Zupełnie nie wiedział, skąd wzięli się ci nowi. Biosspot. Jego matka wychowała ich razem, po tym jak rodzice the Needle'a zginęli w zamachu bombowym, gdzieś w Bejrucie. Był jak brat. Kochał go jak brata. Została pustka. Poczekał, aż tych dwóch wyskoczy z ognia i zanim ochłonęli, rzucił dwa noże i patrzył jak zadrgały w węźlastych szyjach Obcych. Kiedy upewnił się, że ich czerwone oczy są już martwe, zaczął płakać. Nie mógł wrócić do góry, pożar wielkimi płomieniami odciął go na zawsze od Biosspota. Na wieczność. Potrząsnął głową i zaczął znowu myśleć. Przewidzieli taką sytuację, mieli ustalone miejsce spotkania w przypadku rozbicia grupy. Wbił w lewe przedramię ampułkę sciomedryny i pobiegł na północny wschód. Znał tu każdy zakątek, ćwiczyli przejście przez F-228 na setkach holograficznych makiet. Biegnąc zastanawiał się, czy De Volf da radę pozostałym Pannonitom. Jak dotąd był to najlepszy Najemnik w historii firmy. Biosspot powiedział kiedyś, że w jego żyłach płynie śmierć, a jego głowa to po prostu snajperski celownik. Biosspot. Co powiedzieć jego żonie? Nic nie powiesz, idioto, bo sam tu zdechniesz, jak nie przestaniesz filozofować; sciomedryna zaczęła działać. Powoli stawał się ludzką maszyną szukającą pułapek i kombinującą, jak je zastawić. Przez te kilka godzin będzie prawdziwym drapieżnikiem. Bezszelestnie przeskoczył gniazdo jakiegoś ptaka i biegł dalej nie zważając na chłoszczące gałęzie i chmary komarów głodnych krwi z jego ciała. Miał do pokonania wiele kilometrów. Jego droga okrążała właściwy szlak i według poprzednich doświadczeń powinien osiągnąć rzekę, kiedy nadejdzie świt. Za kilkanaście godzin. Potem zatracił się gdzieś w samym sobie. Po prostu biegł. Biegł. Biegł. Coś trzasnęło w ciemności i zerwał się na równe nogi. Cholera, chyba zasnąłem, pomyślał patrząc na wygasające ognisko. Szybko dorzucił kilka kostek paliwa, a kiedy płomień wyrósł w górę, przeszedł na pogranicze światła i cienia. Nie ma lepszego celu niż człowiek siedzący przy ogniu w środku nocy. Szelest powtórzył się. The Needle zwietrzył niebezpieczeństwo; wszystko, co żywe, spieprzyło byle dalej od tego śpiewu. Cóż więc mogło pozostać prócz dwóch świrniętych ludzi? Może to Aldritch? Przemknął w ciemności starając się zajść hałasującego od tyłu. Ścisnął zębami nóż, drugi ujął w lewą dłoń. Zacieśnił krąg poszukiwań. To gdzieś tu. Delikatnie odsunął gałąź i coś błysnęło z mroku. Zbliżył się i ze zdziwieniem podniósł z ziemi hełm, dokładnie taki sam, jaki zostawił w transporterze. Co się dzieje? Bezszelestnie wycofał się i podszedł do ogniska na tyle blisko, że mógł odczytać nazwisko właściciela. Victor Biosspot. No 22 5335. G'N'W. Jezus Maria, co się dzieje? - Aldritch, to ty? - zapytał półgłosem i resztki spalonych włosów zjeżyły mu się na głowie. - Aldritch? Jego głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie i obco, brutalnie przerywając zawodzenie wiatru i kwiatów. - Aldritch? I ktoś wyszedł z nocy, pewnym krokiem zmierzając prosto na the Neddle'a. Widział tylko jedno. Spaloną, czarną kurtkę, jaką nosili Najemnicy "WARS'N'GUNS". Jaką nosił Biosspot. Kiedy jeszcze żył. Siedział w cieniu wysokiego drzewa i patrzył, jak ona odbija piłeczkę płynnymi ruchami rakiety i za każdym razem ściana oddawała jej uderzenie. Jej jasne, proste włosy rozsypywały się na wszystkie strony, a jasnobrązowa skóra naprężała się od pracujących mięśni. Widział też jej wargi, pełne i trochę wygięte w dół. Trochę smutne i trochę wesołe. Tak jak ona. Przeniósł się do samochodu, patrząc przez zaparowane szyby na jej szczupłą sylwetkę zbiegającą po schodach szkoły, a potem widział ślady jej butów, które zostawiła w brudnym nowojorskim śniegu. Zgarnął jeden z nich - szarą, zimną bryłę i trzymał w swojej dłoni, aż zamieniła się w mętną wodę ściekającą przez palce gdzieś w dół, i kiedy tam spojrzał, zobaczył jej dłoń i to, co błyszczało na jednym z palców. Potem porwał go ten zimny wiatr i znowu szedł piaszczystą drogą. Co jakiś czas napotykał leżące, skulone sylwetki, ale nie potrafił się zatrzymać. Domyślił się, że to właśnie ci wszyscy, którzy nie doszli. Ci inni, których ludzie nazywają wariatami. W końcu pozostał tylko on sam. Był przecież tym właściwym. Tym, który dojdzie. - Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytała matka. - Dlaczego zawsze milczysz? - zapytała żona. - Dlaczego nie chcesz z nami zagrać? - zapytał Izaak. Właśnie dlatego. Teraz, kiedy robię to, na co czekałem całe życie, na co czeka każdy nawet o tym nie wiedząc, wy odeszliście. Już nie jestem sobą. Jestem tylko Jego cząstką. Ja i on. Nie ma Adriana Moreno. Zaczął płakać. - Co ty tu robisz? - zapytała ona. - Idę. - Co ty tu robisz? - Idę. - Idę. - Idę. Oddychała głęboko, a jej biały T-shirt unosił się i opadał, razem z piersiami i gładkim, płaskim brzuchem, razem z przeponą i każdym fragmentem płuca. Razem z nim. Znowu zrobiło mu się niedobrze. Jeszcze tak daleko. Zaczynał obawiać się, że nie dojdzie. Tylu zostało po drodze. Wciąż nie widział końca. Gdzie ja właściwie jestem? W piwnicy? Umarłem? Zmartwychwstałem? Pytania. Tak, pytania. - Pójdziesz do lekarza? - Idę. - Pójdziesz do lekarza? - Idę. - Idę. - Idę. Kwiaty mruczały coś do niego łagodnym, cichym głosem. Skinął na nie uspokajająco. Wszystko jest w porządku. - Idę. - Idę do was. Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Rzeczywiście słyszał śpiew dochodzący gdzieś ze wschodu. Narkotyczne zawodzenie powtarzane setki razy niczym natrętne zaproszenie przejmowało go niechęcią i chłodem. - Trzeba będzie jednak skorzystać - westchnął ochryple. - Czas. Wrócił do statku i już w rękawie zauważył, że światło przygasło zmieniając się z białego w niebieskie. Nawet tutaj dotarły te zakłócenia. Ekranowane żyły kabli nie na wiele się zdały. Ujął w dłoń komunikator. - Profesorze Berdowly, wyruszamy za pięć minut. Proszę przygotować zespół. Obowiązuje pełne umundurowanie. Hełmy. Berdowly był szefem organizacyjnym jajogłowych. Jako wybitny genetyk świetnie sprawdzał się również w warunkach polowych. Uprawiał triatlon. Zresztą wszyscy oni mieli jakieś przeszkolenie fizyczne, ale Aldritch wolał nie myśleć, co będzie, jeżeli wpadną w prawdziwe kłopoty. Banda srebrnogłowych dziadów. Komunikator mrugnął zielonym światełkiem i oznaczało to, że wiadomość dotarła do odbiorcy. Traktowali go jak dużego, zwinnego szympansa i nie zdziwił się, że nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Miał to w dupie. Zapalił papierosa i powrócił myślami do tego, co pokazał mu Mr Helper. Cokolwiek by to miało oznaczać, problem przerastał ludzkie głowy. To samo musiał dostrzec Mr Helper. Dostał tę robotę, bo nie było tu mowy o doświadczeniu, dojrzałości, analizie i wszystkich tych pierdołach, z którymi stykał się na co dzień. Każdy z nich był po prostu dzieckiem, a ta istota była dla nich zupełnie niezrozumiała, tak jak dla dziecka niezrozumiały jest świat dorosłych. Dwu-, trzyletnie dzieciaki pędzące w rozszalałym pociągu do zupełnie obcego im świata. Bezradne i małe, ale już uparte i pewne swych sił. Tak to musi wyglądać z boku i jeżeli ktokolwiek tak na to spojrzał, to na pewno był to Mr Helper. Trzema wprawnymi ruchami odblokował system parkowania i transporter wyjechał na zewnątrz. Widział na monitorze, jak stoi obok statku niczym niski, kopulasty chrabąszcz przyczajony na ziemi w samym środku nocy. Przebiegł korytarz i zaczął zbiegać po schodach. Otworzył hermetyczną śluzę prowadzącą do przedziału cywilnego. I już wtedy wiedział, że coś jest nie w porządku. Było zaskakująco cicho, a kiedy zobaczył siwą, równo przystrzyżoną brodę Berdowly'ego wycelowaną prosto w sufit i jego rozcapierzone dłonie rozrzucone na podłodze, wiedział, jaka jest jej przyczyna. Leżeli wszędzie, w głównym laboratorium, w swoich kabinach, na korytarzu, nawet w małej kuchni. Wszyscy tak samo sini z wytrzeszczonymi oczami, powyginani w najróżniejszych pozach, jak gdyby całym ciałem chcieli złapać ten ostatni łyk powietrza. - Co zresztą się nie udało - mruknął pod nosem. Był już spokojny. Truciciel dawno opuścił statek. Ktoś chce przechwycić Jajo, chce zawładnąć światem. Mimo idealnej wręcz selekcji kandydatów do wyprawy nie udało się. Wpuścili na statek mordercę zawodowca. Ciekawe, kto go wynajął. Aldritch wątpił w ziemskie pochodzenie jego mocodawców. - Kurwa, tyle czasu. Straciłem tyle czasu. Szybko rozpoznawał ich twarze i odhaczał z komputerowej listy. Teraz już wiedział, kogo brakowało. Na to nigdy by nie wpadł. - Pani Deepbrow. Genialny zoolog z Bostonu. Nasza piękna czterdziestka. Ona jedna traktowała go normalnie. Często wpadała na kawę, rozmawiali wtedy o setkach drobnych kwestii, a czas niezauważalnie biegł naprzód. Zawsze dziwił go jej spokój i opanowanie. Kiedy po raz pierwszy zobaczył jej kasztanowe włosy i szczupłe, długie palce, którymi obejmowała parującą filiżankę, postanowił się za nią zabrać. A kiedy zobaczył ją w płóciennej koszuli, zobaczył też, że pod nią nie miała już nic i wtedy wzięła go na dobre. Załatwiła ich wszystkich. Rozpędził transporter tak szybko, jak pozwalał na to teren i wyrzucił w powietrze czujkę, która oświetliła ziemię podlatując kilka metrów wyżej przed jego włazem. Włączył komputer i