Zarzycka Irena - Królewski lot
Szczegóły |
Tytuł |
Zarzycka Irena - Królewski lot |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zarzycka Irena - Królewski lot PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zarzycka Irena - Królewski lot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zarzycka Irena - Królewski lot - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Irena Zarzycka
Królewski lot
Pan Klaudius, zamieszkujący niewielką, podmiejską osadę, oddaloną od Warszawy o
dwadzieścia pięć minut drogi koleją, znany był jako profesor, ale więcej jeszcze
jako dziwak. Tego człowieka nikt, nigdy i nigdzie nie widział uśmiechniętego,
ożywionego lub rozmawiającego. Poza wykładami na uniwersytecie, gdzie mówił z
konieczności, milczał jak głaz, i na wszelkie nagabywania machał ręką w sposób
wyrażający jak najgłębszą pogardę dla ludzi, którzy tracą czas na przelewanie z
pustego w próżne. Dzień w dzień, pogoda czy słota, profesor z nie okrytą, krótko
ostrzyżoną, szpakowatą głową, chudy, wysoki, trochę zgarbiony, potężnymi krokami
zdążał na pociąg do Warszawy o godzinie ósmej, na stacji przekładał bilet
miesięczny z teki do kieszeni, sprawdzał zegarek i wsiadał do wagonu. O jego
szarym, długim palcie chodziły wśród studentów żartobliwe pogłoski, że zrobione
było z sierści wielbłąda, którego Noe litościwie przygarnął do Arki. Pana
Klaudiusa znali wszyscy, on nie znał nikogo. Nie miał też zwyczaju odpowiadać na
uprzejme ukłony sąsiadów lub wieloletnich towarzyszy podróży, co jak i on
musieli jeździć do Warszawy do pracy. Okularów nie nosił, oczy miał wąskie,
przedziwnie niebieskie, a z chudej, żółtawej, starannie wygolonej twarzy
sterczał spiczasty, duży nos i miało się wrażenie, że profesor zawsze z
jednakowym zainteresowaniem go podziwia. Dzień w dzień, bez względu na pogodę,
od godziny piątej do szóstej spacerował po łąkach i zaroślach wzdłuż toru
kolejowego, potem letnią porą, póki się zupełnie nie ściemniło, siedział w
ogródku przy ulach, których miał trzy. W zimie zaś czas ten spędzał przy psiej
budzie. Potem wracał do domu, zjadał obiad, zapalał fajkę i zabierał się do
pracy. Pisał i czytał do późnej nocy. Żona jego łatała pilnie budżet domowy
stołowaniem kilku studentów i urzędników, wynajmowała też stale jeden pokój,
mieszcząc się z rodziną w dwóch pozostałych, i robiła co mogła, by zapewnić byt
trojgu dorastającym dzieciom. Najstarszy syn, Leszek, był na agronomii. Rosły,
dobrze zbudowany, elokwentny, gdy zachodziła tego potrzeba, uważany był przez
matkę za "następcę tronu" i od czasu do czasu szpikowany morałami w rodzaju:
"Ucz się dobrze, synu, żebyś mógł być podporą matki, bo nie mam nikogo na
świecie, ojciec był i jest niedołęgą". Najmłodsza, Imogenka, prześliczny,
złotowłosy i błękitnooki aniołek, chuchany i pieszczony przez matkę, siostrę i
brata, Imogenka, zwana pieszczotliwie Ineczką lub Żeniusią, nad której głową
krążyły wciąż troskliwe uwagi: "Ineczka, nie wychodź, bo chłodno, dostaniesz
kataru; Żeniusia, bój się Boga, kaszlesz; Żeniusia, znów jesteś bez apetytu"
itp., Ineczka, która miała lalki i zabawki, cichutka, anielsko posłuszna,
idealnie grzeczna. I, wreszcie, Adrianka, czyli Ari, którą matka odebrała z
szóstej klasy, a odebrała dlatego, że Ari była "skończonym osłem" i przynosiła
na cenzurach kolekcje dwójek, mimo zgodnej opinii profesorów, że Adrianna
Klaudius jest wyjątkowo inteligentna i nie mniej zdolna, ale w tym samym stopniu
leniwa i uparta. Ale nie tylko niechęć Ari do książek skłoniła profesorową do
zrezygnowania z dalszego kształcenia córki. Skonstatowała, że dziewczynka jest
"nienormalna", złośliwa i ma "złe instynkty", postanowiła więc te okropne wady
gruntownie wykorzenić. Każde słowo, każdy czyn Ari były rozpatrywane przez
pryzmat zawiedzionych ambicji i niechęci do córki. Zauważyła więc profesorowa,
że Ari nigdy nie podziela jej trosk i zmartwień, a w najcięższych (według matki)
chwilach błyska białymi, zdrowymi zębami w uśmiechu, który wiecznie
zdenerwowanej kobiecie wydawał się przekorny. Adrianka pasjami lubiła błyskotki
i gdyby jej na to pozwolono, przypięłaby do sukni wszystkie broszki, a na szyję
zawiesiła wszystkie naszyjniki, jakie były w domu. Z taką samą pasją wpinała we
włosy kwiaty i zielska i przeglądała się w lustrze ze śmiechem radości... co w
oczach Klaudiusowej nie zapowiadało nic dobrego na przyszłość. Ari poza tym była
najwyraźniej histeryczką. Kiedyś w sąsiednim domu zabijano wieprza. Adrianka
usłyszała przeraźliwy kwik, wybiegła na ulicę, wróciła jednak momentalnie z
dzikim krzykiem, zatykając sobie uszy palcami, rzuciła się na łóżko i krzyczała
wciąż konwulsyjnie. Miała wtedy trzynaście lat. Takie same mniej więcej historie
urządzała, ilekroć zabijało się drób na obiad. Dostała parę razy w skórę, ale to
nie pomagało. Wyleczył ją przypadek. Profesor był wtedy chory, matka zaś
wyjechała z Żenią do krewnych, gdyż były to święta Bożego Narodzenia. Ari, już
czternastoletnia dziewczynka, została z ojcem w domu i pilnowała go troskliwie
całe dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem miała wrócić matka. Rano, jak zwykle,
przyszedł doktor i rzekł: - No, dziś chciałbym, żeby profesor w południe wypił
szklankę rosołu z kury, trzeba profesora wzmocnić. Ari to usłyszała i zbladła.
Służąca wybrała się gdzieś, korzystając z nieobecności groźnej i wiecznie
gderającej pani domu. Kto więc zarżnie kurczaka? Leszek "wypuścił się" do
Warszawy, a i z sąsiadów nikt nie chciałby pewnie w niedzielę, w trzeci dzień
świąt, zarzynać kury. Chwilę stała przy oknie, patrząc na zaśnieżony ogródek,
potem wzięła nóż kuchenny i poszła do kurnika, blada, z zaciśniętymi ustami. W
końcach palców czuła jakiś przejmujący chłód, za to wzdłuż krzyża przebiegały
raz po raz jakby strumienie gorącej wody. Mimo to, na pozór zupełnie spokojnie,
chwyciła kurę, ścisnęła ją kolanami i zamknęła oczy. Ostry ból wrócił jej
przytomność. Kura leżała na ziemi nieżywa, z palca Ari sączyła się krew.
Pociemniało jej w oczach, oblizała spieczone wargi, podniosła kurę z ziemi i
poszła do kuchni. Owinąwszy skaleczony mocno palec, zabrała się do roboty. Na
godzinę drugą podała ojcu rosół. Profesor popatrzył na jej owiązaną rękę, potem
na nią. - Kto zabił kurę? - Adrianka Klaudius i niech jej Bóg wybaczy to
morderstwo - rzekła z uśmiechem. Nie odpowiedział, wypił, a potem znowu rzekł
grubym, dudniącym głosem: - Smakowało mi lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Zaś
Ari spojrzała na niego zdumiona: ojciec powiedział całe długie zdanie i to na
temat jedzenia. Niesłychane! Ten wypadek długo został jej w pamięci. Kiedy
nadchodziła wiosna, Ari przeciągała co chwila swoje chude, wątłe ramiona i
zamiast odrabiać lekcje, cienkim, bardzo miłym głosikiem śpiewała nikomu nie
znane melodie; strofowana ostro przez matkę, spuszczała głowę i rumieniła się.
Jeżeli przy tych perorach był obecny i ojciec, Klaudiusowa wylewała swą gorycz
na niego, wyrzucając mu jego bierność w stosunku do córki, ale on według
zwyczaju milczał jak grób. To znowu Ari, pod byle jakim pozorem, wybiegała do
ogródka, stamtąd przez płot na pole i wracała późnym wieczorem, czasem
przemoknięta do nitki, ale z twarzą jak zorza, oczyma jak gwiazdy i ustami
nabrzmiałymi krwią. W dnie pogodne nie można się było jej dowołać, znosiła do
pokojów całe pęki zielska i kwiecia i widać było, że coś ją aż podrywa. Byle
tylko z domu! A z daleka słyszano jej cienki głos, jak krzyczała z radości,
przewracając się na pobliskiej łące, lub jak śpiewała wracając do domu. Latem
Ari była jak ptak: śpiewała, śmiała się, biegała, skakała po ogrodzie i
pokojach, gdy jej matka nie pozwoliła odejść poza obręb parkanu. Gdy zaś to
pozwolenie uzyskała, znikała rano, a wracała wieczorem, rzucała się na szyję
swojej matce, bratu, siostrze, nawet ojcu, mokra od rosy, pachnąca zielenią,
słońcem i wiatrem. Ojciec wobec takiego wylewu czułości był jednakowo milczący i
nieruchomy, ale oczy jego nie widzące nikogo, dłużej zatrzymywały się na chudej
postaci córki i wtedy stawały się jeszcze bardziej niebieskie. Matka gderała: -
Nie wstyd ci, Ari? Matka krwawy pot z pracy wylewa, a ty uganiasz jak pies nie
wiadomo gdzie, wracasz nieprzytomna. Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - Nic,
mamusiu, jestem szczęśliwa. - Naturalnie, wałkoniu wstrętny, serca nie masz,
pastwisz się nade mną tak, jak twój ojciec, całe życie. Żadną miarą bystre oczki
Ari nie mogły dostrzec tego pastwienia się. Że milczał i nie wtrącał się do
spraw domowych, to trudno, taką miał naturę. Za to mamusia gadała za wszystkich.
Ale kiedy zaczynały żółknąć liście brzóz i czerwienić korale jarzębiny, Ari
przycichała jakby, oczy jej nabierały wyrazu tęsknoty i rozmarzenia, uśmiech był
leniwszy i leniwsze ruchy, całymi godzinami siedziała zadumana, wpatrzona w
opadające liście i kolorowe astry. To wszystko skłoniło panią Klaudius do
złożenia na barki szesnastoletniej dziewczynki jarzma ciężkiej pracy domowej.
Pewnego dnia powiedziała jej dobitnie: - Dosyć marnowania czasu i dość mego
wstydu. Do szkoły więcej nie pójdziesz, jesteś dorosła i darmo mej krwawicy jeść
nie możesz. Zajmij się domem. Dam ci do pomocy dziewczynę i truć się więcej nie
myślę, muszę jeszcze żyć dla Imogenki, bo ojciec też jest do niczego i dzieckiem
się nie zajmie. Ari zbladła tak, że jej cera przypominała przez chwilę płatek
kory brzozowej, w szarych, wąskich, wydłużonych oczach błysnęły łzy, ale
opanowała się natychmiast i rzekła z uśmiechem: - Dobrze, mamusiu. Są chwile, w
których najbardziej wyrozumiałe i postępowe matki nie mogą zrozumieć swych
dzieci. Wystraszonym wzrokiem patrzą na ich czyny, przeczulonym słuchem łapią
tony i słowa, wyrywające się z głębi duszy, którą, zdaje się, same
ukształtowały, a jest im zupełnie jakby nieznajomym światem. Serca matek biją
wtedy na alarm żalem i trwogą. A to wszystko jest przecież takie proste. Dzieci
są młode, bystrzejszy mają wzrok, bo rozjaśniony najwspanialszym darem, jaki dał
ludzkości Bóg: darem młodości. Tak samo przecież kwitną dzisiaj bzy, jak sto lat
temu i tak samo opadają liście, ale młodość rzuca na rzeczy powszednie welony
czaru, które kiedyś dopiero czas rozwieje. Młodość każe kochać, szukać i
walczyć. Matki nie mogą zrozumieć ani tej niepohamowanej żądzy walki, ani
gorączki poszukiwania nowych form, które zamkną te same uczucia, jakie niegdyś
przeżywały serca dziś już obrócone w proch. Hasłem młodości jest bunt, a bunt
pachnie czerwonymi różami i bezkresem pól, oddychających miłością, pod żarem
południowego słońca. Szumi to słowo jak ocean, jak ocean ciągnie. Jakżeby
cudownie było, gdyby młodość trwała wiecznie i ludzie, jak bogowie Olimpu, mogli
się nie starzeć. Ale pierwsze zmarszczki rzucają na duszę cień, a choćby nikły
on był jak pajęcza nić, powoli, powoli oplącze ją swoim tumanem. I to jest
tragizm życia, że wtedy zapomina się o swoich wiosennych porywach i we wszystkim
co nowe, co inne - doszukuje zła. Tak było właśnie z panią Klaudius: nie mogła
zrozumieć starszej córki i zaczęła z nią walczyć. Życie w małej rodzinie
profesora ułożyło się teraz w ten sposób, że Leszek miał same prawa, Żenia same
przywileje, a tylko Ari wszystkie obowiązki, które jednak spełniała z uśmiechem.
I ku zdumieniu ludzi, córka profesora kopała i uprawiała niewielki ogródek,
hodowała drób i karmiła prosiaki, chodziła na targ i sprzątała pokoje. I przy
tych wszystkich zajęciach śpiewała od rana do nocy i żartowała bez końca, i
śmiała się, jakby spotykało ją co godzinę nowe szczęście. I nikt nie wiedział,
że Ari jest po prostu zakochana w swojej młodości i słońcu. Leszek i Żenia
przywykli do tego, że siostra im usługuje, ale kochali ją, jak to się mówi, po
swojemu. Leszek przywoził jej z czytelni książki, które czytała bez wyboru do
późnej nocy, leżąc na swoim małym łóżeczku w kuchni (służąca była bowiem na
przychodną), Żenia zaś dbała, aby Ari ubierała się przyzwoicie. i projektowała
jej sukienki, ale Adriankę trudno było gustownie ubrać, choćby dlatego, że uroda
dziewczynki miała oryginalny, swoisty typ i nikt nie umiał powiedzieć, czy
siedemnastoletnia Ari jest brzydka czy ładna. Chuda, a przez to wydawała się
wyższa, niż była w istocie. Długonoga, główkę miała małą i kształtną, ale
zeszpeconą włosami obciętymi krócej, niż potrzeba. Włosy te ciemne raczej niż
jasne, o czerwonym w słońcu połysku, zaczesywane do góry, odsłaniały całe czoło,
inteligentne i ładne. Brwi słabo zarysowane, bardzo wąskie, i oczy bardzo
wydłużone, których dolne powieki tworzyły zupełnie proste linie, kąciki zaś ich
zewnętrzne, podniesione do góry, nadawały całej twarzy charakter Japonki. Usta
małe, o dolnej wardze cokolwiek wydatniejszej. Nos Ari odziedziczyła po ojcu,
był bowiem cienki, suchy, prawie nieznacznie zadarty, ale nie za duży. Cera
blada, anemiczna. Ale kiedy Ari uśmiechała się i spod ledwo różowych warg
błysnęły zdrowe, równiutkie i niepokojąco białe zęby, zaś w oczach błysnęły
światła, wtenczas z całej twarzy bił taki czar i wdzięk, że Ari mogła się nawet
wydać ładna mimo zapadniętych policzków. Stołownicy Klaudiusowej od czasu, jak
Ari została w domu, mieli zawsze stół ubrany kwieciem lub zieleniną, a ponadto
przyjemność patrzenia na zręczną dziewuszkę, która podawała zgrabnie i prędko. A
czyniła to, jakby usługiwała komuś bliskiemu, starając się po prostu odgadywać
myśli. Wesoły jej uśmiech kazał zmęczonym ludziom zapominać o kłopotach i
troskach przynajmniej na czas posiłku. Ojciec milczał jak zwykle i nie wtrącał
się do niczego, także jak zwykle. Któregoś dnia zobaczył Ari przy swych ulach.
Kręciła się tu i tam i widać było, że ma wielką ochotę wsadzić ciekawy nosek do
środka. Wtedy pan Klaudius ze swą zwykłą, śmiertelnie poważną miną, poszedł do
pokoju, wziął z biurka "Żywot pszczół", z apteczki flakonik amoniaku, wrócił do
Ari, wręczył jej oba przedmioty i usiadł na swojej ławeczce. Odtąd Ari pokochała
pszczoły jeszcze więcej i gdzie znalazła wolne miejsce w ogródku, sadziła
kwiaty, by owady nie traciły czasu na dalekie drogi, a poza tym, w gorliwym
zapale biegała co dzień prawie kilometr, gdzie wonnie kwitła gryka i koniczyna,
rwała ukradkiem całe naręcza i stawiała w kubłach i starych garnkach wonne
bukiety w pobliżu uli. Stołownicy i sąsiedzi serdecznie lubili zaharowaną, a
śpiewającą dziewuszkę i w żaden sposób nie mogli się w niej doszukać wad, o
których opowiadała matka. I choć Imogenka była śliczna i wdzięczna jak kwiat,
zupełnie jawnie adorowali małą gosposię, co sprawiało przykrość profesorowej i
drażniło ją, bo dopatrywała się w tym złośliwości ludzi w stosunku do siebie.
Wylewała więc żółć na Adriannę. - Jesteś bezwstydna kobieta, niezadługo
zaczniesz się chłopom na szyję rzucać... Tak, tak... przymilaj się ludziom,
oczerniaj matkę i siostrę... to cała twoja radość. Ari śmiała się cichutko, bo
miała czyste sumienie. Z czasem to ten, to ów z gości, często w ciemnym
korytarzu pocałował lub objął dziewczynkę, ona zaś nie broniła tych pieszczot,
bo ich potrzebowała. Oddawała pocałunki ufnie i serdecznie, szczęśliwa, że ktoś,
choć na moment jest nią zajęty. Nie zazdrościła Żeni, kiedy ta przyjmowała
swoich gości jak mała królewna i błyskała w rozmowie inteligencją i dowcipem.
Nie zazdrościła, gdy Żenię odprowadzała do domu eskorta studentów i uczniaków ku
dumie matki; i nie zazdrościła, gdy Żeniusia wybierała się do kina lub teatru,
bo nawet na zazdrość czasu nie miała. W małej głowie tyle krążyło różnych myśli,
ile motyli uwija się nad pachnącą łąką w słoneczny dzień, a wszystkie myśli
równie były jasne i kolorowe jak motyle. Raz tylko, gdy rodzina zebrała się przy
kolacji, Adrianka, nalewając herbatę, rzekła: - Patrzcie, patrzcie... Oto
spracowane ręce Adrianki Klaudius, czy nie są stworzone do pieszczot i
pocałunków, takie są śliczne!! Pani Klaudius wypuściła wtedy z ręki widelec,
którym nabierała właśnie szynkę z półmiska i spojrzała na Ari takim wzrokiem, że
dziewczyna pożałowała gorzko swojej szczerości, jak zresztą zwykle. Imogenka
roześmiała się głośno. Leszek powiedział: - O, o! A profesor na moment podniósł
głowę znad talerza tartej rzodkwi ze śmietaną (profesor mięsa nie jadał), ale że
bieg jego myśli został zmącony, świadczył fakt, że zaczął szukać serwetki, którą
już miał pod brodą, zaś pani Klaudius, gdy ochłonęła, rzekła mocno poirytowanym
głosem: - Widzę, że za mało masz jeszcze pracy, skoro przychodzą ci do głowy
takie idiotyczne myśli. A ty, Marku, siedzisz jak kłoda, nie zwrócisz uwagi
córce, która pastwi się nade mną. Trzeba sumienia nie mieć, by na moje barki
składać odpowiedzialność za prowadzenie takiego dziwoląga. Ładny z ciebie
ojciec. Nie uśmiechaj się, Ada, nie doprowadzaj mnie do wściekłości. Profesor
znów podniósł głowę znad talerza i machnął ręką. Ari prysnęła do kuchni, ale
późnym wieczorem, gdy Klaudius według swego zwyczaju wychodził popatrzeć na
niebo, podszedł do leżącej w łóżku córki i rzekł swoim ponurym, grubym głosem: -
Myj ręce w gorącej wodzie i smaruj na noc gliceryną. Ari bez słowa owinęła
szczupłymi ramionami ojcowską szyję i pocałowała go w ucho. ** ** ** W tym
czasie, kiedy Ari skończyła dziewiętnaście lat, wyprowadził się od Klaudiusów
lokator, stary emeryt, a jego miejsce zajął student, leśnik. Ten nowy lokator
był młody, bardzo przystojny i bardzo wesoły. Całymi wieczorami z jego pokoju
dobiegał gwar i śmiech, w dzień natomiast nie było go w domu, tak że Ari nigdy
nie miała sposobności obejrzeć go dokładnie, a wobec tego, że pokój cały dzień
był wolny, spędzała w nim każdą wolną chwilę, zwłaszcza w niedzielę, i
gorączkowo czytała książki, jakich całe stosy poniewierały się po stole, pod
stołem, na półce, na szafie, nawet pod łóżkiem. Którejś niedzieli już o piątej
po południu była wolna, zasiadła na starej, dobrze wysłużonej kanapie i chwyciła
pierwszą lepszóą książkę z brzegu. Była to "Miłość w przyrodzie". Ari wyciągnęła
z kieszeni pajdę chleba i kawałek cukru. Oparła książkę o wałek, rozciągnęła się
na brzuchu i zaczęła czytać, pogryzając to chleb, to cukier. Mijały minuty, w
pokoju ściemniło się mocno, skrzypnęły drzwi i na progu stanął Jacek Zeler,
niewidzialny lokator Klaudiusów i właściciel książki, którą Ari czytała.
Zdumiony patrzył na smukłą sylwetkę panny. Nieznajoma leżała podpierając głowę
pięściami, a w zębach trzymała długą skórkę chleba, chwiejącą się melancholijnie
w miarę oddechu. Podszedł na palcach do stołu i jak mógł najciszej usiadł na
krześle, obserwując zaczytaną. Zauważył, że panna jest chuda, ale ma cudowne
proporcje, że jej bardzo długie, ciemne i puszyste rzęsy są zawinięte do góry
jak u dziecka, a usta blade, rozchylone i kuszące. Nogi w płytkich i
sfatygowanych pantoflach nie są może klasyczne, ale prościutkie, długie i
przedziwnie miłe. Takie dziewczęce, kochane, drgające życiem nóżki, którym
ślicznie byłoby w jedwabnych pończoszkach i pantofelkach z wysokimi obcasami,
gdzieś w ruchu, w tańcu; zaś głowa, żeby nie była tak surowo ulizana, jak u
starej panny, mogłaby wzbudzić większe zainteresowanie. Wreszcie nie wytrzymał i
chrząknął, przekręcając jednocześnie kontakt stołowej lampki. Bo było coś
niepokojącego w ciszy tego pokoju i tej postaci. Skoczyła na równe nogi, chleb
wypadł na otomanę, książka z hałasem frunęła pod stół, sama zaś dziewczyna,
oblana purpurą, oddychała gwałtownie, nie mogąc przemówić słowa. - Niech się
pani nie boi, przepraszam, nie myślałem, że tak wystraszę. - Nie, nie, to ja
przepraszam, ale strasznie lubię czytać. Proszę nie mówić mamusi. I nim Jacek
zdążył odpowiedzieć, uciekła, a on został, rozbawiony i mocno zaintrygowany.
Tego wieczoru nie miał gości, jak zwykle, ale nie wyszedł z domu. Koło godziny
ósmej zapukał do pokoju Klaudiusów. - Proszę. Profesorowa siedziała przy stole i
czytała gazetę, Imogenka haftowała jakieś batysty, Leszek świecił nieobecnością.
- Przepraszam, że przeszkadzam. Czy nie mógłbym poprosić dziś o herbatę?
Wyjątkowo zostałem w domu i jestem bez kolacji. - Ależ z przyjemnością, zaraz
każę przygotować. - Może ja pomogę w tych przygotowaniach. - Co znowu? Proszę,
niech pan siada i zjemy razem kolację. Imogenko, pan Zeler, a to moja córka,
pierwsza uczennica. Żenia podała gościowi małą, wypieszczoną rączkę i
zarumieniła się leciutko, a Jacek szarmancko ucałował podaną dłoń i zasiadł koło
panienki, z przyjemnością patrząc na jej anielską buzię. Jednocześnie zaś
myślał, że to nie ta, którą zastał w swoim pokoju. - Ari! - zawołała
profesorowa. - Zaraz, mamusiu, idę - zabrzmiał głos. "Aha, to pewnie będzie
tamta" - pomyślał Jacek, patrząc jednocześnie na Żenię, która zagaiła rozmowę. -
Pan mieszka u nas już trzy tygodnie, a zachowuje się jak niewidzialny duch. -
Jestem szalenie zajęty, proszę pani, i stołuję się w bratniaku. Wracam późno, a
gdy czasem wcześniej, to zawsze przybłąka się do mnie paru kolegów, i jakoś nie
miałem do tej pory sposobności złożyć wizyty moim miłym gospodarzom. W tej
chwili od progu zabrzmiał miły głos: - Słucham, mamusiu. Jacek spojrzał w tym
kierunku i poznał intrygującą go osóbkę. "Aha, to ta. Nazywa się więc "Aria" lub
"Arianna"... fiu!" - gwizdnął w myśli. - Ari, podasz nam wszystkim herbaty,
tylko prędziutko. Ari zaś na widok Jacka zbladła mocno i patrzyła nań
wystraszonymi oczyma. Chłopcu żal się zrobiło biedactwa. Wstał więc i rzekł
swobodnie: - My także nie znamy się jeszcze. Zeler jestem. Skinęła głową i nie
podała nawet ręki, spłoniona i zmieszana. Zniknęła za drzwiami, a Klaudiusowa
uważała za stosowne wyjaśnić: - Ona jest zawsze nieobliczalna, taki dzikus.
Kiedy nieobliczalna panna przyszła znowu, niosąc na tacy herbatę i jakieś
ciasto, Jacek flirtował już w najlepsze z Imogenką i kokietował mamę. Ari
cichutko nakryła do stołu, na biały obrus rzuciła kilka świerkowych gałązek,
matce przysunęła stołeczek, a przechodząc koło Żeni, położyła pieszczotliwie
rękę na jej puszystych, złotych kędziorach. I wtedy wzrok Jacka spoczął na
niezbyt białej, ale wąskiej dłoni o długich palcach, węższych ku końcowi. Mimo
że dłoń owa była szczupła, rysowały się na niej słodko cztery dołeczki u nasady
palców. Jacek poczuł gwałtowną chęć, by ta przekobieca, nerwowa dłoń spoczęła
choć na krótką chwilę na jego czuprynie. Jakaż musi być miękka i giętka! - Czy
poprosić tatusia? - Poproś, tylko prędko, bo herbata stygnie. Za chwilę wszedł
profesor, mruknięciem odpowiedział na powitanie Jacka i wszyscy siedli do
herbaty. Jacek czuł się doskonale, jak u siebie w domu, i mimo że pozornie
zajęła go całkowicie Żenia, na co profesorowa patrzyła przychylnym okiem,
nieznacznie obserwował "Arię" czy "Ariannę". Od razu odczuł, że Imogenka jest
rozpieszczonym kotkiem domowym, Ari zaś osobą drugorzędną. Zaintrygowało go też
pytanie mruka profesora, wypowiedziane głębokim, przyciszonym basem do Ari: -
Smarujesz? - Smaruję, tatusiu - odparła z figlarnym uśmiechem. "Co i komu ona
smaruje?" - pomyślał, ale oczywiście ten ciekawy temat przemilczał, natomiast
zwrócił się do Ari z uprzejmym pytaniem: - A pani zapewne chodzi do szkoły razem
z siostrzyczką? - Nie chodzę wcale, bo byłam osioł i zhańbiłam nazwisko zacnego
rodu Klaudiusów, a w domu też można się wiele nauczyć. - O, zapewne, nawet
więcej niż w szkole, trzeba tylko dużo czytać - odparł wesoło i mrugnął przy tym
znacząco. Adriankę znowu oblała krew i aż oczy na moment przymknęła. A wtedy
Jackowi przyszła do głowy myśl, że gdyby ją pocałował, w ten sam drażniący
sposób przymknęłaby oczy. I myśl owa dręczyła go już do końca wizyty. A siedział
jeszcze z godzinkę przy stole, zajęty rozmową z Imogenką i mamą Klaudius. Ari
zaś nieznacznie sprzątnęła puste szklanki i zniknęła w kuchni. Zasypiając tego
wieczoru, Jacek zastanawiał się nad pytaniem, czy owej pannie na imię Aria czy
Arianna, a może w ogóle Bronisława czy Agata, i co i komu ona smaruje. Do kuchni
wpadła Żenia. - Ari, Ari, jestem zakochana! - Na to się rycyny nie bierze. W
kim? - W Jacku... co za przemiły chłopiec! - Aha, tak. Ma nawet apetyt i
artystyczną czuprynę. - I jaki elokwentny, nie masz pojęcia. - Pojęcia nie mam,
za to jedną szklankę więcej do zmywania. - Kiedy ty wiecznie błaznujesz, a
mamusi się także podobał. - Widziałam, mamusia zyskała jeszcze jednego
adoratora. - No, Ari... - Żeniuśka, już jestem poważna jak śmierć na chorągwi i
oświadczam, że kto by śmiał powiedzieć, że Imogenka Klaudius z domu Klaudiusów
nie jest najpiękniejszą i najwdzięczniejszą panną i dziewicą na obu półkulach
ziemi, ten będzie musiał szczekać pod stołem jak pies i do końca życia będzie
musiał nosić spuchniętą gębę z wyciśniętymi na niej palcami Jacka Zelera,
najmilszego onej panny rycerza... No, no, Żeniusia, nie obrażaj się, jesteś taka
śliczna i mądra, że chyba by ślepiów nie miał, a ma... pod hajrem»* ma; nawet
jedno lewe, drugie prawe. Pod hajrem - żargonowo: pod słowem honoru. Żenia
wybuchnęła śmiechem i poszła spać. Ari jeszcze godzinkę gwizdała jak szpaczek, a
potem wyciągnęła spod poduszki książkę i dom zaległa cisza. Upłynęło parę dni i
co dzień rano Ari, sprzątając mały pokoik lokatora, myślała o jego właścicielu i
stawiała w wazonie zielone, świerkowe gałązki, co dzień świeże. A miało się już
ku wiośnie, i była właśnie w swoim dziwacznym nastroju. Aż któregoś rana, gdy
zamiatała gruntownie wszystkie kąty, do pokoju niespodziewanie wszedł Jacek. -
Dzień dobry, to pani sprząta co dzień mój pokój? - Ja - szepnęła zmieszana i
chciała uciekać, ale przytrzymał ją za ręce. - O nie, teraz sobie porozmawiamy.
- Ależ ja nie mam czasu... mamusia... - Mamusia przed kwadransem wsiadła do
pociągu i jedzie do Warszawy, a ja już od dawna czekam na sposobność zobaczenia
pani samej. Proszę tu usiąść koło mnie grzecznie i odpowiadać. Jak pani ma na
imię? - Adrianna - i roześmiała się. - Co pani smaruje? Otworzyła szeroko oczy.
- Co smaruję?... Aha, ręce! - Po co? - Bo mam bardzo ładne, tylko zniszczone. -
Pani ma ręce piękne, ale nie tylko ręce. Cała jesteś śliczna, Ari, tylko
stanowczo musi pani przytyć, maleńka. - Niech mi pan pozwoli odejść, już muszę
koniecznie. - Dlaczego? - Nie wiem, jestem niespokojna i denerwuję się, a mnie
nie wolno urządzać takich eksperymentów, muszę pracować. - Ja też jestem
niespokojny, Ari. Pani jest dziwnie denerwującą dziewczyną, taka szalenie
denerwująca. - Tego mi nikt jeszcze nie mówił. - To powiedzą nie raz... I nikt
pani jeszcze nie pocałował? - Owszem! Bardzo nawet lubię, gdy mnie całują, bo
wiem, że w ten sposób dziękują mi, że jestem zawsze wesoła i nie terkoczę jak
zepsuty zegar, ale śmieję się. - A gdybym ja teraz panią pocałował? - Tobym się
zdziwiła i pomyślała, że nie jest pan taki mądry, na jakiego wygląda. Proszę
puścić moje ręce, bo naprawdę nie mam czasu. - Kiedy znów panią zobaczę? - Nie
wiem. Cały dzień pana nie ma w domu. - Ale wieczorem jestem. Niech pani
przyjdzie do mnie wieczorem. Otworzę drzwi, nikt nie będzie słyszał,
porozmawiamy swobodnie. - Dobrze! - uśmiechnęła się - to będzie moja pierwsza
przygoda. - Pani szuka przygód? - Tak, bo na to, myślę, Bóg stworzył życie,
byśmy je ze wszystkich stron poznawali i szukali w nim tego czegoś, co jest
bardzo misternie ukryte... To tak, jakby w ciemnym pokoju zapaliło się lampę,
oświecając wszystkie kąty. Wtedy człowiek się nie zestarzeje, jest mu wciąż i
wszędzie jasno. A ja nie chcę, nie mogę się zestarzeć. Popatrzył na nią chwilę w
milczeniu, wreszcie rzekł poważnie: - Ari, jesteś mądra, daj rękę i będziemy
przyjaciółmi. - Jacku, jesteś nie mniej mądry, ale więcej przedsiębiorczy. Masz
moją rękę i będziemy przyjaciółmi, a wieczorem wypalimy fajkę pokoju i posolimy
wnętrzności nasze solą braterstwa. Rozeszli się ze śmiechem. Późnym wieczorem,
gdy już mieszkańcy białego domu nie mogli zwrócić uwagi na wycieczkę Adrianki,
gdyż spali od godziny (ojciec z Leszkiem w jadalni, a matka z Żenią w pokoju
sypialnym), Ari wysunęła się z kuchni, zamknęła drzwi na klucz i poszła do
frontu. Tu było otwarte. Jacek stał w progu swojego pokoju, skąd na korytarz
płynęła blada smuga światła. Ari ujrzała dwie wyciągnięte ku niej ręce, które
objęły ją wpół. Cichy klekot drzwi i Ari siedziała już na pamiętnej kanapie.
Godzina jedenasta. - No i co, Ari, zaczęła się twoja przygoda? - Tak, o czym
będziemy rozmawiali? Myślę, że nie o pogodzie i nie o drożyźnie. - Choćby o
tobie, Ari. Pamiętasz ten wieczór, w którym cię poznałem? Tu, na kanapie,
leżałaś taka zaczytana. - Z nie dojedzonym chlebem i wspomnieniem cukru w
ustach. Tak, pamiętam. Strasznie lubię czytać, szczególnie o podróżach. Lubię i
poezje, czasem sobie myślę, że i ja potrafiłabym napisać wiersz. - Nie
próbowałaś nigdy? - Owszem, ale zresztą to głupstwo, nie mówmy o tym. -
Dlaczego? Pomówmy. Powiedz, Ari, skąd bierzesz siły na tę pracę, o jakiej ludzie
mówią? Widzisz, zasięgnąłem o tobie ścisłych informacji. I skąd siły na uśmiech,
który tak niestrudzenie i ślicznie rozjaśnia twoją buzię? - Widzi pan, ja sobie
zawsze myślę tak: trzeba szukać szczęścia w tym, co mnie otacza. Kiedy idzie
wiosna, tak jak teraz, jestem szczęśliwa, że mam oczy i uszy, że widzę, jak
drzewa zaczynają pękać i szeptać sobie na ucho o miłości; kiedy pracuję w
ogrodzie, jest mi dobrze, znajduję szczęście w samym fakcie wysiłku. Moje
mięśnie żyją, czuję wszystkie. Drżą i prężą się tak, jak wiosną drzewa. Kiedy
znów mam robotę w domu, myślę sobie, jak ładnie jest, kiedy na białym obrusie
zazielenią się gałązki świerku, a ponad nimi leci nieuchwytna para z gorących
potraw. To jest takie śliczne, że i pracy nie szkoda, by zobaczyć taki widok.
Lub gdy słońce zaleje posprzątane czysto pokoje i człowiek myśli sobie, że jest
ptakiem w ciepłym, przytulnym gniazdku. Kiedy mamusia na mnie krzyczy, a czyni
to z zasady, z urzędu, z przyzwyczajenia, ze względu na swoje nerwy i w ogóle z
braku laku, nie mogę być smutna, nie mogę się krzywić, bo jedna smętna twarz
ludzka psuje harmonię otoczenia. Ja muszę się uśmiechać, bo moje myśli lecą
wciąż gdzieś w słońce i szukają radości tak, jak pszczoły miodu. I tak po
kropelce zbieram słodycz życia, najdrobniejsze okruszki i chcę być jak ul pełen
pachnącego miodu, a wtedy niech przyjdzie, kto chce, i pije ten wonny, ciężki,
słodki płyn - radość życia. - Ari! - szepnął Jacek, a wzruszenie dławiło go za
gardło - przecież ty jesteś poetką. - Nie, ja jestem mała, szara pszczółka,
tylko, wiesz, w tym domu mi ciasno... ciasno!... - Ari, przebacz mi. Kiedy
prosiłem, żebyś do mnie przyszła, myślałem sobie: ot, jest oryginalna, ciekawa,
podoba mi się, będę ją całował i pieścił. Teraz mi wstyd. Jesteś małą królewną.
Wprowadzasz do tego pokoju dziwny nastrój, jakby tu zapachniały kwiaty. Ari,
powiedz coś jeszcze, widzisz, tak rzadko spotyka się w kobiecie przyjaciela, z
którym można być szczerym, a z tobą muszę mówić zupełnie szczerze. Ty jesteś
morowa, no, morowa! - Czy Żenia nie jest morowsza? - Żenia? - lekki rumieniec
okrył jego twarz. Z Żenią spotykał się teraz co dzień w mieście. - Widzisz, Ari,
panna Żenia jest rozpieszczonym małym kociakiem, wyjdzie za mąż i albo będzie
tego szczęśliwca zdradzała, albo nie, ale nie ukaże mu nowych światów, nowych
horyzontów, nie potrafi być ciągle inna, ciągle nowa. Tak mi się zdaje, zresztą
może mylnie. - Na pewno mylnie. Żenia jest kochane, słodkie maleństwo, pragnie
mieć swój dom i w nim królować. - A ty, Ari? - Ja chcę, by mnie kochali wszyscy,
a za mąż pewnie chyba nie wyjdę wcale, bo myślę, że jak mam żyć z małżonkiem
zacnym jak pies z kotem lub jak para pantofli pod łóżkiem, lub że mamy się nie
odczuwać i nie rozmawiać wzajemnie... brr... nie chcę o tym myśleć. - Wiesz, ja
to samo. Nie mam zamiaru się żenić, bo nie chcę być związany. Kobietę poznaje
się, gdy żyjemy z nią pod jednym dachem, gdy przeżywać trzeba z nią razem troski
i radości, ale to następuje dopiero po ślubie i wtedy trach! Jedno rozczarowanie
po drugim. Ale dość o tym, Ari. Powiedz mi coś jeszcze, powiedz coś ciekawego.
No! Objął ją delikatnie i przyciągnął do siebie. Patrzyli sobie prosto w oczy.
Mały promień lampki poprzez jedwabny klosz rzucał złotawy cień na zarumienioną
twarzyczkę Ari. Jej usta były teraz mocno czerwone i pełne i Jacek zadrżał cały
przejęty gorącym pragnieniem złożenia pocałunku na tych słodkich, uśmiechniętych
ustach. A wtedy Ari zaczęła mówić cichutko, tak właśnie, jakby brzęczała w
słońcu złota pszczoła: - Była noc. Noc czerwcowa, gorąca... niespokojna,
rozkoszna... mdlejąca. Szmerów pełna, wzdychań i tęsknicy, a po niebie krążył
bladolicy, bladolicy, tajemniczy, cichy księżyc. - Rozełkały się w krzewach
słowiki, gaj się zaniósł od dziwnej muzyki, jakieś serca sprężone zamarły,
jakieś usta w całunku się zwarły, rosa w kwietne opada kielichy, a hen... płynie
bladolicy, cichy księżyc. - Przez szpalery pachnące i ciemne, przez szpalery
omglone, tajemne, ktoś pospiesza, słychać wiew oddechu. W nieuchwytnym
roztopiony echu ktoś do skrytej podąża altany, a po niebie idzie cichy, szklany
księżyc. - Zaszlochały purpurowe róże, drgnęły głosy w słowikowym chórze, ros
kropelki na ziemię upadły, złote gwiazdy z zazdrości pobladły, a w altanie,
gdzie dwa drżące cienie, widzi róże, harfy i płomienie - księżyc. - Świt już
wstaje i modli się łzawie ros milionem dzwoniących po trawie, a świt wstaje i
ognie już pali, ognie krwawozłociste na fali. Słońce płynie w purpurowej łodzi,
a tam gaśnie, a tam już zachodzi księżyc. - Dawno śpiewa w obłokach skowronek,
śpi dziewczyna na puchach koronek; słodkiej nocy znikły srebrne cienie. Znika z
serca cichutko wspomnienie, pierzcha urok miłosny jak złodziej, bo tam gaśnie,
bo tam już zachodzi księżyc! W miarę jak mówiła, przez twarz jej przelatywały
jakieś błyski, jakieś łuny, a rzęsy szeroko rozwartych powiek lekko drżały. Gdy
skończyła, wolno przymknęła oczy, opierając jednocześnie przechyloną w tył głowę
o poręcz kanapy. Jacek wpatrzył się w jej omgloną wzruszeniem twarz. Słodko,
mocno przytulił usta do gorących małych ustek i w ciszy przez moment słychać
było tylko niespokojny łopot serc. - Ari, na miłość boską, doprowadzasz mnie do
szału - wyjąkał. - I dlatego właśnie już idę - wstała energicznie z kanapy,
przeciągnęła się i nim Jacek zdążył zaprotestować, znikła jak myszka. On
tymczasem wciąż siedział na kanapie i przeżywał cudowne chwile wzruszeń, jakimi
go oplotła, omotała owa niepozorna dziewczyna. Zeler był przyzwyczajony do
flirtów i flircików, bo z upodobania zawracał głowy pensjonarkom i koleżankom,
co mu się z racji jego postawy i urody udawało bez wysiłków. Kochał się w każdej
ładniejszej pannie na śmierć i na zabój przez trzy, cztery dni, a potem
wynajdywał znowu coś nowego. Zdarzało się, że raz i drugi, i trzeci sprytniejsze
dziewczyny potrafiły go trzymać w niewoli dwa i trzy miesiące, ale niech która
napomykała o małżeństwie, Jacek mówił w duchu "moje uszanowanie" i robił z całą
gracją»* zwrot w tył. Gracja (łac.) - wdzięk, wytworność, szczególnie w ruchach
ciała. Ari nie była ładna, a wobec Żeni gasła zupełnie. A przecież zaszumiało mu
w głowie od jej obecności i zdziwiony poczuł, że ciągnie go do niej siła
nieprzeparta, którą lękał się sam wobec siebie nazwać miłością w zrozumieniu, że
ta miłość może być dla niego klęską, na co jako żywo nie miał ochoty przystać,
bo lubił czuć się panem sytuacji. Upłynęło parę tygodni. Przez ten czas Żenia
zdążyła rozkochać się w ślicznym i swawolnym chłopaku. On zaś nie był głazem i
przyjmował dowody miłości z wdziękiem, płacąc za nie hojnie czułymi
spojrzeniami, pachnącymi słowami i pieszczotą. No bo właściwie dlaczego nie
brać, kiedy dają, w jakim celu grać rolę ascety»* wobec ślicznego, zakochanego
dziecka? A pomimo to całe dnie, nawet podczas uroczych sam na sam w
kinematografach czy cukierni z Imogenką, żył oczekiwaniem wieczoru i chwili,
kiedy leciutko stukały drzwi, a w progu stawała uśmiechnięta Ari. Potem siadali
przytuleni do siebie na kanapie i dziewczyna wciągała go w wir swego
błyskotliwego humoru, rzucającego blask na ich serdeczne, przyjacielskie
rozmowy, syciła go swoją nieustanną radością życia, zamazywała nerwowymi palcami
troski i zagadnienia męczące, których jest niemało w życiu młodego i biednego
studenta. Asceta (grec.) - człowiek wyrzekający się dobrowolnie wszystkich
uciech życia. Wizyty owe stawały się jednak coraz rzadsze. Wiosna była w całej
pełni i Ari do późna pracowała w ogrodzie, a skoro świt musiała wstawać, nie
miała więc czasu dla siebie. Tęskniła jednak do tych szeptem prowadzonych
poufnych pogawędek i do gorących pocałunków Jacka. W tym czasie przytyła,
nabrała zdrowej cery, a przez to i wyładniała. Zmianę zauważył Leszek i ojciec.
Leszek raz zażartował: - Ari, robisz się apetyczna jak młoda gąska. Czy nie
jesteś zakochana? - Do nieprzytomności. Kocham i jem, jem i kocham, i tyję, a
wobec tego mam zamiar dawać moim indykom do tuczenia miłość zawijaną w
kartoflane liście. Środek niekosztowny, a jak myślę, skuteczny. Profesor, znowu
korzystając z chwili, gdy nikt nie widział, przytrzymał na chwilę rękę Ari w
swojej i rzekł ponurym basem: - Jesteś zdrowa, co? Ari przytuliła buzię do
ojcowskiej, wielkiej dłoni i odpowiedziała z dziecięcym, serdecznym uśmiechem: -
Zupełnie zdrowa, tatusiu. Ari zaś była po prostu szczęśliwsza niż dawniej.
Wreszcie w końcu maja, po dwóch tygodniach nieobecności, udało się Ari znów
odwiedzić Jacka. Czekał na nią drżący i zdenerwowany jak nigdy. - Ari! Chwała
Bogu. Co ty robisz! Dlaczego nie przychodzisz? Ja pracować nie mogę, myśleć o
niczym. Cały dzień czekam na ten wieczór. - Ja też czekam, Jacku, a czy myślisz,
że krasnoludki za mnie wszystko zrobią? Ty, stary zrzędo, jeszcze mi wymówki
robisz! - Nie robię, tylko mi przykro, że jesteś dla mnie taka chłodna. Może
gdzieś jaka nowa przygoda? Roześmiała się głośno. - Ba, żebym to miała, ale ta
pierwsza jeszcze się nie skończyła, a nim się skończy, czuję, że będę miała co
nieco uszy nadwerężone. - Czego ty się śmiejesz, dziewczyno, ty nie jesteś
kobieta, ale strzyga, nie masz za grosz sentymentu. - Kup mi dwa kilo w
prezencie, a będę płakała na zawołanie, ale słowo ci daję, że nie do twarzy mi
ze łzami. - Ari, przestań żartować. Przecież ja jutro wyjeżdżam. Ari! To nasz
ostatni wieczór. Uśmiech zgasł jak zdmuchnięty. - Cooo? Dlaczego? - Dostałem
posadę, na razie na czas wakacji, na próbę. A potem nie wiem, czy jeszcze będę
tutaj u was mieszkał. Choroba wie, gdzie człowieka zaniesie po te kilka groszy.
Widzisz, zbladłaś. Żal ci, Ari, moja kochana. - Jacek! Tak mi było dobrze z
tobą. Jakże teraz sama zostanę, kto będzie mieszkał w tym pokoju? - głos jej
zadrżał żałośnie. Otarła łzy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się: - Nie trzeba być
mazgajem, chłopcze. Co tam! Wszystko głupstwo. Pojedziesz, zobaczysz nowych
ludzi, nowe twarze. A od czasu do czasu pomyśl o mnie. - Ależ ja ciebie kocham,
Ari. - No, no... Zdaje się, że ty Imogenkę też kochasz, ale to nic, wcale się
nie dziwię. - Głuptas jesteś, nie pleć, opowiedz mi co. - Nie mam natchnienia,
bo... no, bo nie. Gdzie dostałeś posadę? - Na wsi, w majątku na Wileńszczyźnie.
- A co tam będziesz robił? - Zdaje się, że liczył bydło, ludzi i pieniądze. Sam
jeszcze nie wiem dokładnie. Ari, przyślę ci adres, napisz do mnie, taki będę
ciekawy, co się z tobą dzieje. - Ja nie lubię pisać listów, kiedy bowiem list
dochodzi do adresata, myśli i uczucia w nim zawarte tracą swoisty zapach
nastroju, wietrzeją! Lepiej mówić ot tak, z ust do ust. - A jeżeli inaczej nie
można jak tylko listownie? - To wcale nie pisać, nie rozmazgajać się w
czułościach, które czasem są już i nieaktualne. - To znaczy, że ja wyjadę, ty o
mnie zapomnisz i wszystko w porządku, tak? - Nie. Adrianka ma dobrą pamięć.
Jacek, nie stwarzaj pogrzebowego nastroju, bo to nie leży ani w moim, ani twoim
charakterze. - Ari, ja chcę wiedzieć, czy mnie kochasz... - Jacek! - ... i chcę
coś od ciebie na pamiątkę. Ari, pomyśl, nie zobaczymy się długo, długo... Objęła
go wpół i patrzyła serdecznie. - Kochany, cóż ci dać? Zawsze będę o tobie
myślała i wspominała, i tęskniła, ale nie mam nic takiego, co bym ci dać mogła.
- Masz! - No, co? - Daj mi siebie, Ari. Ten pierwszy i ostatni może raz na
pożegnanie. Daj mi siebie, Ari. Długą chwilę trwało milczenie, Ari stała z
opuszczonymi rękami i otwartymi szeroko oczyma pod wrażeniem, że w śliczną
melodię ich sielanki wkradł się zgrzyt. Potem powiedziała zupełnie spokojnym
tonem: - Chcesz mnie unieszczęśliwić? - Nie, ale ciebie chcę. Tak pięknie mówisz
o radości życia, o miłości. Jesteś teraz taka cudowna, wciąż myślę o tym, nie
będę miał spokoju, jedyna, kochana moja! I tulił do siebie, i całował gorąco, i
szeptał do ucha coraz namiętniej. Ari zaś bladła, to znów płonęła, nie wiedziała
zupełnie, co się z nią dzieje, miała wrażenie, że porywa ją i wchłania ogień, a
w głowie szumiało jej tak jak wtedy, gdy Leszek spoił ją na Boże Narodzenie
winem i zupełnie tak samo obejmowała ją słodka omdlałość, ale resztkami
świadomości wiedziała i to, że musi bronić się za wszelką cenę. Odepchnęła go z
wysiłkiem. - Jacek, nie chcę, nie... Gdy pokocham... Jacek! - Aha! Więc mnie nie
kochasz? - Nie na tyle, by wiązać w ten sposób swoje młode życie z twoim... nie
znam cię jeszcze Jacku... nie męcz mnie. I nie patrz na mnie tak, jakbym
popełniła zbrodnię, no, mówię ci, nie patrz na mnie... Niegodziwcze! I pierwszy
raz od czasu znajomości Jacek ujrzał ją płaczącą, a wtedy od razu skrucha
rzuciła go przed nią na kolana. - Ari, Adrianko, nie płacz, już będę spokojny,
no, Ari. Matka usłyszy, widzisz, co robisz? Nie tak sobie wyobrażałem pożegnalny
wieczór. - Jacek, nie miej do mnie żalu, pomyśl tylko, co powiedziałaby moja
matka, siostra? Ja nie mogę tylko siebie brać pod uwagę, bo jestem zależna od
rodziców. Zresztą, nie wiem, czy nie spotkam w życiu kogoś, dla kogo będę gotowa
ponieść największe ofiary. No, pocałuj mnie i nie męczmy się oboje, bo to nie ma
sensu. I weź jeszcze pod uwagę, że ja nie chcę wszystkiego czaru miłości i
wszystkich tajemnic życia wychylać od razu. Tuliła jego głowę i raz po raz
całowała w oczy. Wreszcie Jacek rzekł z zawziętością: - Chcesz, bym sobie w
twojej obecności w łeb strzelił? - A pozwolenie na broń masz? Nie bądźże
dzieckiem, chłopcze, co za głupstwa. - Ari! - Jacek, dobranoc. Moja elokwencja
też ma granice. - Nie puszczę cię stąd. - Jacek, miejże litość nade mną, pomyśl
nie tylko o sobie. Robimy wrażenie pary wariatów, targujesz się ze mną o dowód
miłości, jakie to brzydkie. Jacek, miłość to nie partia szachów. Tak wygląda,
jakbym ja tobie, a ty mnie chciał dać mata. - Ja wiem tylko jedno, że cię kocham
i że musi spełnić się to, o czym tyle czasu marzyłem; choćby... choćby kosztem
małżeństwa. - Aha! Więc szach królowej. - Nie rozumiem cię, Ari, co ty za
komedie ze mną grasz, nie mogę zrozumieć. - A ja nie mam ochoty wychodzić za mąż
z musu. Zrozumiesz, gdy pokochasz naprawdę, tymczasem dobranoc, nie strzelaj
się, bo narobisz huku. Wskoczyła na parapet i wybiwszy szybę, zniknęła w mroku
nocy. A gdy w kuchni myła okaleczoną twarz i ręce z krwi, uśmiechała się przez
łzy, które ciurkiem płynęły i płynęły, mieszając się z wodą, i myślała jedno:
"Ale wygrałam tę partię. Winszuję ci, Ari, pierwszej przygody". Nazajutrz rano
Zeler przyszedł pożegnać profesorową i panienki. Był blady i wzruszony. - Bardzo
nam będzie pana brakowało, Jacku - rzekła Klaudiusowa. - Niech mi pani wierzy,
że ja daleko więcej mam czego żałować - odpowiedział. Imogenka była zapłakana.
Długo całował obie jej rączki. Zaś Ari wyszła z kuchni różowa od gorąca,
uśmiechnięta, w białej chusteczce na głowie i rzekła po prostu: - Do zobaczenia,
panie Jacku, proszę do nas wrócić. Jackowi na jej widok krew uderzyła do twarzy.
Ari wydała mu się teraz stokroć jeszcze droższa i bardziej pożądana, a cudna jak
nigdy, tym więcej, że odczuwał jej wyższość. Podszedł do niej i pochyliwszy
nieco głowę w głębokim ukłonie, pocałował ją w rękę i szepnął: - Przebacz mi,
Ari. Uśmiechnęła się tylko, ale kiedy odwrócił jeszcze od progu głowę i spojrzał
na nią, zobaczył w rozszerzonych, jakby niewidzących oczach, wyraz takiej
tęsknoty i smutku, że po prostu chciał krzyknąć: "Ari, chodź ze mną!" Opanował
się jednak. Ciężko zatrzasnęły się drzwi. Ari stała jeszcze wciąż nieruchomo, po
bladej twarzy płynęły wolno łzy, a słońce rzucało ostry blask na jej głowę i
migotało w słonych kroplach. Pani Klaudius ze zdumieniem patrzyła na córkę.
Wreszcie na palcach podeszła do niej i pocałowała mokrą twarzyczkę, mówiąc
cicho: - Nie trzeba płakać za chłopcem, Ari, to nie wypada. - Ja nie za chłopcem
płaczę, mamusiu, a zresztą już mi przeszło - i uśmiechnęła się do matki ciepłym
uśmiechem i to nieokreślone "coś", co wisiało nad głowami trzech kobiet, a
urodziło się w załzawionych oczach Adrianki, znikło bez śladu. I ani matce, ani
Imogence nie przyszło na myśl, że stojąca przed nimi roześmiana dziewczyna ma w
duszy cień. ** ** ** Wkrótce potem, bo już w niespełna dwa miesiące, w
opustoszałym pokoiku zamieszkał nowy lokator, pan inżynier Wiktor Karbowski. Ten
znów miał posadę w tutejszej fabryce i zanim zamieszkał u Klaudiusów, jeździł do
pracy z Warszawy. Pan Karbowski miał trzydzieści cztery lata, był zrównoważony,
pewny siebie i wiedział, czego chciał. A chciał właśnie zakończyć kawalerski
tryb życia, założyć ognisko domowe, mieć dzieci i dać swojej matce miłą i
kochającą synową. Idąc do pracy, musiał co dzień przechodzić koło małego,
milutkiego domku i starannie utrzymanego ogródka, z którego biła odurzająca woń
kwiatów i dolatywał wesoły pobrzęk pszczół i miły dziewczęcy głos, biorący
często nawet górne "c". Czasem przez sztachety dojrzał smukłą kobiecą sylwetkę,
migającą szybko między zielenią. Pewnego razu, spiesząc po pracy na kolej,
spojrzał wedle zwyczaju do ogródka i zainteresował go miły obrazek: Na dużej
wiśni pełnej owoców siedziała dziewczyna na gałęzi jak ptak i jak ptak gwizdała
niefrasobliwie, zrywając purpurowe jagody do koszyka. Długie nogi w ciemnych
pończochach chwiały się w takt melodii i te nóżki po prostu wzruszyły inżyniera,
bo w ogóle miał słabość do ładnych nóżek. Przystanął, panna spojrzała na niego,
uśmiechnęła się przyjaźnie i Karbowski nie mógł już odejść, więc odezwał się
uprzejmie: - Szczęść Boże, miłej pracy. Ładne owoce w tym roku. - No, z owoców
mamy dopier