Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka
Szczegóły |
Tytuł |
Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ
CIOTULEŃKA
OPOWIEŚCI ŻARTOBLIWE
Pamięci Anny Kamieńskiej,
wielkiej i mądrej miłośniczki życia,
te opowieści poświęcam.
Autor
Gdańsk, w maju 1986 roku
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
ZAŚLUBINY
Wyszliśmy z ciotuleńką za wieś, na wysoki garb uwieńczony lasem, aby mając u
stóp wioskę,
a za nią dalsze okolice, rozfalowane i lesiste, zamknięte wałem Wieżycy,
wychylić za
zdrowie tego świata i nasze własne po kuśtyczku słodkiej śliwowicy.
Lubiliśmy z ciotuleńką piękne widoki, a cóż dopiero, gdy się we krwi poczuło
ciepły,
krzepiący prąd idący od dojrzałych gdzieś tam pod Sączem, czy Limanową śliwek.
Wybraliśmy
więc ten widok z pełną świadomością, a i miedza podeszła nam jak należy:
mięciutka,
pachnąca macierzanką i koniczynką, i na tyle wysoka, że można było siąść na niej
jak na ławeczce,
stopy wspierając o pochyły dywanik.
Ciotuleńką odwiecznym zwyczajem wyjęła z torby lnianą, ściereczkę, strzepnęła
zgrabnie
i rozłożyła w prostokątny obrusik. Na to parę jaj na twardo, chlebek z masłem,
sól, ogóreczek
małosolny i już uczta była co się zowie.
A kieliszek mieliśmy wciąż ten sam: z jakiegoś takiego górskiego kryształu, że
ani rusz nie
można go było rozbić.
– Musi to być jakiś kryształ wysokiej próby. Ten jak pęka, to na drobny mak –
powiedziała
ciotuleńka, której nigdy nie było dość zdziwień z kieliszka.
I akuratnie nalewając po szlifowaną falbankę, z głębokim westchnieniem, wypiła.
– Pij synók i zakąsywaj – rzekła po swojskiemu, co oznaczało, że wstąpił w nią
dobry
duch. Co też i uczyniłem, bo już Hemingway rzekł, że to pierwsze kopnięcie jest
najlepsze i
warte picia, a co potem – jest zwykłą mordęgą.
– Ot tak i przeleciało życie – rzekła ciotuleńka, ale oczka jej się śmiały, bo
świat, rzeczywiście,
był piękny: słońce stało nam za plecami, już bliżej ku zachodowi i ziemia
zrobiła się
pulchna, puszysta, pełna łagodnych zaokrągleń i aksamitnych cieni, które
niebieskawo, błękitnie
i wrzosowe podmalowywały całą krainę, aż po garb Wieżycy.
– Świętą żydowską liczbę przekroczyłam, a to znaczy, że trzeba tobołki wiązać i
wnukom
rozdawać – z pewnym wyrzutem powiedziała ciotuleńka.
– Mówię przecież, żeby ciotuleńka rzuciła ten swój Lipnisz i zjechała z
dobytkiem do miasta
– wróciłem do starej śpiewki, choć wiedziałem, że za żadne skarby nie zostawi
ona swego
domku, ani sadu, jaki skłaniał się ku Czarnej Wodzie, której powolny strumień
zasilał niedalekie
Kaszubskie Morze.
– At tam, gadasz, że hadko słuchać! – żachnęła się ciotuleńka i akuratnie
odmierzywszy,
wypiła następny kieliszek.
– Twój dziadunia zostawił był majętność i oparł się w Leonpoliszkach. Ja uszła z
Puciatowszczyzny
i oparła się aż o ta ziemia, wypisz wymaluj jak nasza. Tak gdzie mnie teraz
szukać
miejsca? W Paryżu?! – wyłożyła srogim głosem.
A uspokoiwszy się nieco, nalała moją kolejkę, bo ciotuleńka w Lipniszu zawsze
czuła się
panią, choćby nawet na polnej miedzy.
– Co, już zbrzydło do mnie przyjeżdżać? – spytała ciszej. – Siedź sobie na
swojej górce i
rób co chcesz. Okolica tu nie gorsza jak w Leonpoliszkach. Laseczki, górki, a
wśród nich
jeziorka i rzeka! Tylko ludzie nie te... – westchnęła głęboko. – Tak widać
sądzone było, żeby
na tej ziemi przecierpieć wszystkie grzechy. Widać prosto do nieba pójdę...
Znając na pamięć ten ciotczyny zaśpiew, szybko podałem obrane jajo i ośmieliłem
się sięgnąć
po butelkę, ale ciotuleńka sama zrobiła co do niej należało, i rozpoczęła się
kolejna
opowieść o sąsiedzie przezwanym Pisztoletem. Wyżaliwszy się solennie, ciotuleńka
zadumała
się nad czymś długo i westchnęła z głębi piersi.
Od jej głębokiego chuchu zerwał się aromatyczny wiaterek i zaszeleścił
krzaczkiem łozy,
nieopodal którego siedzieliśmy. Nie raz byłem świadkiem cudów, jakich
sprawczynią była
ciotuleńka, ale tym razem chuch ciotczyny przekroczył wszelkie granice.
Zakotłowało się,
zagwizdało, utworzyła się trąba powietrzna, która zaczęła wędrować po górkach
jak zbłąkany
słup Mojżesza, kędzierzawiąc łąki i zboża.
Ale ciotuleńka swoim zwyczajem, nie przyznając się do żadnego udziału w
cudownościach,
łyknęła następny kuśtyczek z niezniszczalnego kieliszka i z pełnym przekonaniem
rzekła:
– Nastała już tobie pora przestać szwendać się po świecie. I gdzież ty już nie
był... – tu zaczęła
wyliczać wszystkie miasta jakie objechałem i obmieszkałem przez dwadzieścia
przeszło
lat, gdy ciotuleńka twardo zahaczyła się o Lipnisz, aby tu już pozostać.
– Teraz znów siedzisz w tym całym Trójmieście, siedzisz i czekasz Bóg wie na co.
Przyjeżdżaj
do mnie, tu też możesz skrobać te swoje książeczki. Dom tobie zapiszę z sadem,
aż po
Czarną Wodę... – kusiła ciotuleńka, przewrotnie się uśmiechając, bo ciotuleńka
była chitreńka
i miała w tym jakąś swoją kalkulację, żeby tak mnie kusić nieustannie.
– Cóż ja będę robił w tym ciotczynym Lipniszu? –rzekłem machinalnie przekręcając
obrączkę,
która raz była akurat na palec, a drugi raz za luźna: w zależności od pory dnia
i roku.
– Nudnawo tu. Chyba, że latem, bo zimą błotnisto i wietrznie, i ciemno choć oko
wykol.
Ciotuleńka aż zaniemówiła od tej zniewagi. I zamaszyście gestykulując, zaczęła
perorować:
– Patrzę ja na ciebie i nadziwić się nie mogę. Szukasz ty tam, gdzie znaleźć nie
możesz.
Patrzysz, kiedy trzeba słuchać, a znów nadstawiasz ucha, kiedy trzeba mieć oko
otwarte. Tutaj
człowiek jak karasek na patelni: piszczy, skwierczy i nigdzie się nie schowa, a
tobie nudno!
Na zamaszyste przywoływania ciotuleńki, słup Mojżesza zboczył z rozgrzanego
ugoru i
boskie tchnienie koniczyny, macierzanki, kwitnących ziemniaków i słodkiej gryki
owionęło
nas jak trzepocący płaszcz uperfumowanej damy.
– Poszedł ty do lasu, ot durny! – zawołała ciotuleńka, której trąba powietrzna
rozwiała
resztki soli, a obrane jajko cisnęła na ziemię.
I słup Mojżesza posłusznie powędrował do chłodnego lasu, czyniąc szumu wiele,
ale
szkody żadnej. Mnie zaś w tym całym zamieszaniu obrączka ześliznęła się z palca
i odmierzonymi
skokami potoczyła się po niedużej pochyłości ugoru. Puściłem się w pogoń, ale
złote
kółko, mignąwszy złudnym blaskiem, znikło bez śladu. Trawa w tym miejscu była
wypasiona
przez łaciatą kozę uwiązaną do ciężkiego łańcucha, ziemia twarda, spieczona
przez słońce i
ani śladu mysiej, czy kreciej nory...
– Prawaliłaś skwoź ziamlu – zadecydowała ciotuleńka, czyniąc jakiś nieokreślony
gest.
– Przecież to moja ślubna obrączka! – zaprotestowałem, gdyż zabrzmiało to jak
groźne zaklęcie.
– Jak była ślubna, tak i ślubną jej pozostać. Taka już dola obrączek – mruknęła
ciotuleńka,
spokojnie zwijając swój obrusik.
I nic, ani cienia współczucia, nie mówiąc już o pomocy, bo lewym okiem
ciotuleńka widziała
jak przez mikroskop, gdy prawe było dalekowzroczne i dostrzegało z paru
kilometrów,
czy Pisztolet jest pijany, czy tylko podchmielony troszkę.
Od tego czasu coś nieodpartego zaczęło ciągnąć mnie do Lipnisza. Jakbym nagle
przejrzał
i w przysadzistej dziewce odkrył królową, albo w mętnych oczach Pisztoleta
ujrzał odblask
nieba. Jakieś tajemne sprawy zaczęły się dziać na morenowych wzgórzach porosłych
oszadziałą
ze starości sosenką. Ze świerkowych borów ciągnęło odurzającym aromatem ziół,
porostów
i wszelakiej grzybni. W złotoskórych sośniakach tężały żywice, a w upał wylewały
się
przedziwne olejki i terpentyna darła gardła. W jeziorach coś pluskało, na
mszarach i w szuwarach
coś krzyczało i nie pozwalało zmrużyć oka. Coś mi groziło wampirycznie i
północnie,
aby znów czarować akwarelowe i idyllicznie niby w pejzażach Bruegla przezwanego
Aksamitnym.
– Nic to, synók – rzekła ciotka Ewelina przy którymś moim przyjeździe. – Jakiś
dur na
ciebie naszedł. Widać takie lata przyszli. Patrzaj, żeby drugiej żony nie
zechciał szukać. Ale
jak będziesz mądry tak i to przetrzymasz.
I sięgnąwszy po kryształowy kieliszek chuchała weń, żeby akuratnie przetrzeć
wiernego
przyjaciela.
– Widzisz, nikt go nie stłucze, chyba, że sam pęknie. No, wtedy w drobny mak.
Tak czegóż
tobie się lękać?
MOSTKI MIŁOŚCI
Ciotuleńka twarz miała pucułowatą i rumianą, nosek mały i lekko zadarty, oczka
szare i
mądre jak u wróbla. Strzygła się na chłopczycę, gdyż taka moda panowała w
czasach, gdy
ciotuleńka studiowała w Brukseli. Tam poznała swego Józiuka i ze średniozamożnej
szlachcianki
stała się, nie na długo zresztą, najprawdziwszą ziemianką.
Chodziła ciotuleńka żwawo i zamaszyście, jak ekonom po oborach i gumnach. Głos
miała
przyjemny, piersiowy i ciepły, lecz w chwilach zdenerwowania przechodził on w
wysoki alt
lub pawi krzyk. Pamięcią ciotuleńka cieszyła się wyśmienitą, co nie oznaczało,
że czas stanął
dla niej w miejscu. Ciekawa była ludzi i zdarzeń jak mało kto. Lubiła więc
gości, podejmując
ich po swojemu: obficie lecz niewyszukanie i bez mrugnięcia okiem spieniężała
kosztowności,
które jakimś sobie tylko wiadomym sposobem ustrzegła i wywiozła z Litwy. Mawiała
wówczas, że każdy czas martwi się za siebie, a ona ani myśli dożyć stu lat.
Tego letniego dnia gościły u ciotuleńki Karabany – Barabany. Ich silne, krępe
dłonie ściskały
widelce jak myśliwski trójząb, szerokie zadki uginały ciotczyną kanapę do samej
podłogi,
krasnalowe oblicza pałały świętym ogniem, zaś perkate nosy wołały „Stop!”.
– W sama pora ty do nas zajechał! – przywitała mnie ciotuleńka. – A to wstyd,
żeby damy
same sobie nalewały. Nalej nam i sobie i siadaj zakąszać.
Rozlałem co było w karafce i zacząłem zakąszać. Zaledwie przełknąłem pierwszy
kęs, gdy
ciotka Ewelina klasnęła w dłonie i uroczyście obwieściła:
– Patrzajcie państwo, karafka pusta! Zaległa pełna niejasnych oczekiwań cisza,
więc ciotuleńka
po raz drugi klasnęła i zarządziła:
– Podnieś ta firaneczka i zobacz, czy aby tam czego nie znajdziesz.
Zrobiłem jak nakazano i za mocno przybrudzoną firanką, na półce, którą wbudowano
w
ślepe drzwi, znalazłem butelkę octu.
– Nic to – cieszyła się ciotuleńka. – Rób co ci mówię: nalej to do karafki i
rozmaj do pełna.
Wyciągnąłem korek, który smakowicie bulknął i wlałem zawartość do karafki,
resztę dopełniając
wodą. Płyn w karafce zbielał, szkło zagrzało się, jakby za chwilę miał nastąpić
wybuch,
twarze krasnalów nabrały barwy dobrze uwędzonej polędwicy. A ciotuleńka nic:
siedzi
i się śmieje.
– A ty się nie leń. Popatrz lepiej w garnek i wyciągaj, co tam masz.
Podniosłem pokrywę w wielkim niebieskim garze ustawionym na kuchence. Gotowały
się
tam ziemniaki, jak zawsze w mundurkach. Bo mundurkowe ziemniaki to największy
przysmak,
gdy jeszcze posypie się je solą i pokosztuje ze świeżym masełkiem.
– Odcedź woda i wysyp na miska – dalej dyrygowała ciotuleńka ku coraz większej
uciesze
Karabanów – Barabanów.
Zbudowałem w misce mały kopiec Kościuszki, lecz garnek dalej ciążył mi w rękach:
zwinięta
w podwójny pierścień, na dnie czaiła się tam gorąca wiejska kiełbasa.
– Rżnąć ją! – zakomenderowała ciotuleńka, podstawiając talerze pań.
Rzuciłem się na kiełbasę i począłem ją ćwiartować, pryskając gorącym sokiem w
uszczęśliwione
twarze. Następnie nalałem do kieliszków ciotczynego octu, który z mlecznego znów
stał się przezroczysty, choć od czasu do czasu wędrowały jeszcze po szkle
srebrne banieczki.
– Widzicie, u mnie jak w Kanie Galilejskiej: z octu wódka, a z kartofelków
kiełbasa – podsumowała
swoje cuda ciotuleńka.
Siostry Karabany – Barabany wkrótce zaległy na kanapkach, żeby odsapnąć
troszeczkę.
Tam i złapał je sen.
– A my teraz z tobą do lasu, na mostki miłości! – ucieszyła się takim obrotem
sprawy ciotuleńka.
I narzuciwszy swój ulubiony sweter w kolorze przejrzałej maliny, uwiodła mnie
wprost w odmęty lipniskich żywiołów.
Szparko kroczyliśmy po znajomej stecce, między lasem i łąką, od której na
naszych rękach
i twarzach kładł się seledynowy podblask. A za piramidami ciemnych świerków
jarzyło się
coś jaskrawię i potężnie. Za pierwszym zakrętem okazało się, że jest to
najprawdziwsza
gwiazda, którą przywykliśmy nazywać słuńcem, suńcem, złotym słoneczkiem, i choć
miało
się ku słonemu końcowi dnia, gwiazda pałała tak ostro jak w samo południe, a
tarcza jej powiększona
była nawet ponad miarę tych zachodów, jakie znał Lipnisz.
W szuwarach rzecznego rozlewiska wrzeszczał trzciniak, nie ptak, a głos wód
tutejszych,
bo mało kto go widział, choć stróżował on wiernie przez całe lato.
– Proszę ja waszmościów na salony – rzekła ciotka Ewelina, dygnąwszy jak
przystało na
dobrze wychowaną panienkę. – Do stołu podają...
– Bywała ja ze swoim, świętej pamięci, Józiukiem na różnych salonach. Nawet w
Mirze u
kniaziów Mirskich bawiłam się do białego ranka, ale powiedz ty mnie, gdzie ty
widział taka
lampa, takie kobierce miał pod nogą i takimi kilimami mógł się cieszyć?
Było to pytanie retoryczne, więc tylko trzciniak przyznał swoją rację: „kit,
kit, kit...”
– Patrzaj tam pod olcha. Widzisz, moje Baśki przychodzą przepłukać swoje
gardziołka. I
one, widać, pijące! – dostrzegła coś ciotuleńka swym prawym, silnym jak luneta
okiem,
wskazując na mroczne i tajemnicze chaszcze nadrzeczne.
Zanim pojąłem o jakich Baśkach mowa, w olszynie coś zatrzeszczało i załomotało,
i równocześnie
rozległ się ciotczyny operowy alt:
– Ot cholery, żyć spokojnie zwierzynie nie dają! Już ja wam pokażę, gdzie raki
zimują!
Gwiazda nadziemska stanęła tuż przed ciotuleńką wielka jak strącony Księżyc, i
ciotka
Ewelina wbiegła w światło jak w otwartą bramę niebios. A gdy ciotuleńka znikła
na dobre,
wówczas kula słoneczna stoczyła się za korony brzóz i olszyn. Z nagła zasyczało,
zabulgotało
i w niebo buchnął cumulus, stając nad Lipniszem wielkim purpurowym słupem.
Zaległa martwa cisza. Nawet trzciniak przerwał swoje:
„karr, cek, świerzbi, świerzbi, drap, drap, kit, kit...”. I wówczas odezwały się
jakieś głosy.
Szły one z podziemia: z chaszczów i bagien, dudniły groźnie i władczo, jakby
król trzęsawisk
i moczarów – gałęziorogi łoś szykował się do godowej walki. Zbliżyłem się do
kładek przezwanych
przez ciotuleńkę „mostkami miłości” i ujrzałem gorejącą malinowym blaskiem
ciotkę
Ewelinę. Grzmiała ona, aż echo wieczorne niosło na drugi kraniec jezior i
wrzosowych
uroczysk:
– A żeby ciebie korszun obedrał! A żeby ciebie kaczka zadziobała! Gdzież ty się
po rojstach
badziasz i zwierzynie żyć nie dajesz! Wstawaj, a to kijem grzbiet obmacam!
Ciotuleńka, jak zawsze w podniosłych chwilach, przeszła na „ swojską mowę”, co
na
mieszkańców Lipnisza działało jak najgorsze zaklęcia, tym gorsze, bo
niezrozumiałe. Nie
zdziwiłem się więc ujrzawszy Pisztoleta, który tkwił na kładce i nie śmiał się
poruszyć. Siedział
w półkucnięciu, na dziwacznie wykręconej nodze.
– Ot patrzaj, nie dość, że durny, to jeszcze głuchy na dodatek – pożaliła się
ciotuleńka.
Pisztolet jeszcze głębiej wciągnął swój niekształtny łeb, jego wypłowiałe oczy
pijanego
anioła zabiegały niespokojnie, ale dlaczegoś nie zamierzał zmienić swojej
pozycji.
– Ja tobie mówię, wstań! – zawołała wielkim głosem ciotuleńka, straciwszy
resztki cierpliwości.
I stało się jak było napisane w Piśmie. Pisztolet wyciągnął z dziurawego mostku
rozzutą
stopę i z wrzaskiem: „Jindza!”, „Czarownica!”, – pognał do lasu.
– Diabły z niego wychodzą – zauważyła z zadowoleniem ciotuleńka.
I uklęknąwszy, wyciągnęła ze złotego strumyka gumiak, z którego trysnęła woda
jak z zarzynanego
prosiaka, a na koniec wykarabkał się rak z gatunku rzecznych: mały i zwinny.
– Widzisz, gdzie go zagnało. Widać mój sąsiad nóg nie myje. Postawiwszy gumiak
na
środku kładki, ciotka Ewelina dała znak do odwrotu. Zagłębiliśmy się w wysepce
zewsząd
oblanej strumykami miękkiej, jeziornej wody: rzeczułki tutejsze aby dotrzeć do
Czarnej Wody,
przepływały przez mniejsze i większe zbiorniki wyciśnięte lodowcem w
niezgłębionych
pokładach piachu.
– Poczekaj, już on coś tu musi wywęszać – wstrzymywała mnie ciotuleńka. – Za
dobrze go
znam.
Pisztolet kuśtykając spiesznie, wynurzył się z krzaków i jednym susem dopadł
swojej własności.
Tu moja ciotuleńka nie wytrzymała i trzykrotnie klasnąwszy w dłonie,
zakrzyknęła:
– Filonie mój miły, Filonie, czekam ja na ciebie pod umówionym jaworem!
– Pieczielnica, jindza! – odgryzł się Pisztolet, ale bez wigoru i przekonania,
bo wiedział
dobrze, że jest to najwłaściwsza pora i miejsce dla ciotczynego czarzenia.
I uszedł szybko.
A ciotuleńka, jakby nie dość było na dziś cudów i czarów, najpierw zdjęła ze
stecki drugiego
raka, a potem bezbłędnie wykryła w trzech miejscach trzy stalowe pętle
przygotowane
na sarnie stadło o wdzięcznych imionach Baś i Baśka.
MACIORA
Kiedy ciotkę Ewelinę nachodziły jakieś większe utrapienia, albo chwytała ją
chandra,
spiesznie dawała znać o sobie, prosząc o rezerwację miejsca w samolocie.
– Ot, jak spojrzę ja na wszystko z góry, jak wzlecę nad obłoki i życie wtedy
inne się wydaje,
i ja sama inna się robię. Przyłóż mnie do rany, a ta sama się zagoi – mawiała
wówczas.
Ciotuleńka miała trzy odwieczne trasy. Koncertowo – teatralną do Warszawy,
patriotyczno
– muzealną do Krakowa i trzecią do Wrocławia: do Ludwikostwa. Była to trasa
sercowa, a
wybierała ją ciotuleńka wtedy, kiedy czuła się jak telegrafista Piotr Płaczkin.
Na nic wówczas
były wszelkie teatry, koncerty, muzea, pozostawał Ludwik z Jadzią i wieczorne
pogaduszki
przy porcelanowym czajniku napełnionym czymś mocniejszym od herbaty.
Kiedy więc otrzymałem lakoniczny telegram: „Przyjeżdżaj. Stop. Lecę do
Wrocławia”
zrozumiałem, że sprawa jest poważna. U znajomej panienki dokonałem rezerwacji
miejsc na
lot do Wrocławia i posłusznie stawiłem się w Lipniszu.
Ciotuleńka czekała na mnie ani troszkę nie zdenerwowana. Ubrana była w ciemną
żorżetową
suknię, pod szyją miała upiętą pożółkłą od starości kameę w kształcie
rozwiniętej róży.
Napakowana solidnie uszasta torba stała na widocznym miejscu. Mieszkanie było
posprzątane
na miarę wymagań ciotki Eweliny.
– Cóż to, cioteczka w wojnie z Pisztoletem? – zacząłem dyplomatycznie.
– Nie gadaj tyle. Wypijem strzemiennego i w droga! – ofuknęła mnie ciotuleńka.
Zgodnie z odwiecznym obyczajem, tylko raz jeden zajrzeliśmy do kryształowego
towarzysza
ciotczynej niedoli. Po czym ciotuleńka, udzieliwszy mi niezbędnych instrukcji:
jak należy
karmić kury, co w ogrodzie podlewać i kogo się wystrzegać, przestąpiła próg
domu, zamaszyście
się żegnając.
W drodze do autobusu, poczuwszy wiew z szerokiego świata, zazwyczaj ciotka
Ewelina
zdradzała udręki jakie akurat ją trapiły. Dziś milczała jak zaklęta i była w
sposób niepokojący
uroczysta.
– Proszę przekazać serdeczności dla pana Ludwika i Jadzi. Może jesienią zahaczę
o ich
dom... – rzekłem.
– A zahaczaj sobie. Któż tobie nie daje! – odburknęła przyśpieszając kroku.
– Chyba nie będę nic robił. Najwyżej pochodzę po laskach, posiedzę nad
jeziorkiem –
uskarżałem się coraz bardziej zaniepokojony ciotuleńką.
– Spaceruj sobie na zdrowie. Tyle już ludzie napisali, że do końca życia tego
nie przeczytasz.
Tak ty bądź mądrzejszy: pisz tyle, co lekarz na recepcie. Trafisz na swego, do
końca
życia będzie ciebie błogosławił. Nie trafisz, nie twoja strata. A jak się
rozpiszesz zanadto, nie
daj Boże, durmanu jakiego niepotrzebnie ludziom zadasz, i bez tego zgłupieli do
szczętu. Tfu,
zgiń ty, przepadnij.
Tu ciotuleńka splunęła siarczyście i opluła przechodzącą sąsiadkę. A ta nic,
jakby kropla
życiodajnego dżdżu na nią spadła. Otarła się tylko i nawet jakby lekko się
skłoniła.
– Widzisz ty ją? – spytała groźnie ciotuleńka.
– Niby co?
– Jak to co?! Ja ją opluła, a ona zadowoloną udaje. Ja tobie mówię: oni mnie
mają za kogoś
takiego... Nu, za durnowatą! – obwieściła triumfalnie i aż zatrzymała się z tej
obrazy.
– Nic to, spojrzy ciocia na Lipnisz zza chmur i powie sobie: wbiłam sobie coś do
głowy i
tyle... – rzekłem bez zbytniego przekonania.
– Mądrala smorgoński się znalazł – ofuknęła mnie ciotuleńka i rozsiadłszy się na
ławce, bo
jak zawsze do odjazdu autobusu było jeszcze z pół godziny, zadumała się smętnie.
– A u nas po wsiach chodziły świnie, o takie! – ocknęła się, wskazując na główną
ulicę
Lipnisza, gdzie odwiecznym zwyczajem spacerowały kury, kędy przebiegł kudłaty
kaszubski
piesek podobny do zabawki zdjętej z komody, przeterkotał motocykl i przejechał
traktor z
przyczepą.
– Świnie łaciate i wielkie jak cielęta. Stąd kumpiaki i kiełbaski miały swój
smak. Świnia
co biega na wolności, a choćby nawet na łańcuchu stoi uwiązana, mięsko ma inne.
Wolna
świnia ziółko znajdzie potrzebne i żadne uroki takiej panienki się nie trzymają,
i wyobraź ty
sobie, że oni mnie od uroków świńskich mają! – wypaliła ciotuleńka, dłużej nie
mogąc znieść
swego utrapienia.
– Przedwczoraj to było, jak stara Labudzicha koło drzwi zaczęła mi się kręcić.
Wejść nie
wejdzie, ale chodzi w te i wewte. „Tak zajdź – mówię – co się szwendasz niby
swadźba na
weselu”. „Pani – ona na to – już po weselu!”. I zasmarkała się aż po sam pas.
Wiedziałem, że
Kryśkę szykują do ślubu. Chwyciłam co miałam pod ręką i biegnę, bo lubię tę ich
Kryśkę:
jakaś nietutejsza ona jest. A ta prosto do chlewu mnie prowadzi. Widzę, maciora
leży nogi
wyciągnąwszy, a koło niej popiskują różowiutkie świniaczki. Osiem ich było.
Pożałowała ja
ich serdecznie, bo co niby miałam robić? I wychodzę. Nie doszła ja nawet do
furtki, słyszę
Labudzicha larum podnosi. Biegnę, bo pomyślałam, że z tego zmartwienia w głowie
jej się
pomieszało. Patrzę, a tu maciora stoi jakby nigdy nic, parsiuczki ryjkiem w
cycek pchają, a ta
płacze, jakby, za przeproszeniem, zamiast księżyca tyłek nad jej domem wzeszedł.
„Czegóż
ty głupia płaczesz – mówię. – Świnia wypuść na pole, bo w tym smrodzie nawet
chłopskie
gacie różą by pachniały. Pokrzywy jej nasiekaj, lebiody i dzikiej mięty”. Ta po
rękach mnie
całowała. Przed wojną ja ręki nie dawała, a na starość miałaby zgłupieć. Ot i
wszystko... –
zakończyła ciotka Ewelina, wyraźnie poweselawszy.
Nadjechał autobus. Ciotuleńka w mig zdobyła miejsce, depcąc nielicznych
podróżnych.
– Odpocznij sobie. Do lasu pójdź, nad jeziorem posiedź – zarządziła wreszcie i
zwaliła się
na siedzenie, bo kierowca był narowisty.
Widziałem jeszcze jej twarz za szybą, jak starannie składając wargi niby w
rozmowie z
głuchoniemym, parę razy powtórzyła: „Pożałowała, ja tylko pożałowała...”
Autobus skręcił na mostek i uwiózł ciotuleńkę w podróż na podniebne wysokości.
BIEDNA SYLFIDA
Tej wiosny zamieszkała u ciotuleńki drobna, szczupła biedulinka o wspaniałych
płowych
włosach upiętych we wronie gniazdo. Biedulinka trzy lata pod rząd zdawała na
studia, bez
rezultatu, gdyż skrzywdzili ją rodzice, odbierając sześć punktów za pochodzenie,
i zawsze
brakowało jej tych sześciu punktów, aż wreszcie za sprawę się wzięła ciotuleńka.
– Znała ja twoich, świętej pamięci, dziadków, porządna była szlachta, choć
schłopiała do
reszty. Znam ja twoich rodziców, niezgorsi ludzie, choć ziemię rzucili i
niepotrzebnie szwendają
się po biurach, tak i tobie nie dam ja zginąć. Przyjeżdżaj do mnie, spokój tu,
cisza. Pouczysz
się, przypatrzysz ludziom i tyle punktów nazbierasz, że obdzielisz jeszcze tych
nieboraków,
których rodzice, tak samo jak i twoje, poleźli w szpagatowa inteligencja.
Biedulinka zwała się Sylwią, była bladziutka i eteryczna, więc ciotuleńka nie
mówiła do
niej inaczej jak tylko: „moja biedna sylfida”.
Sylwia nic nie jadła, piła tylko kawę i herbatę, nie wychodziła na słońce i
obłożywszy się
książkami, całe dnie spędzała w pokoiku na górce.
Kiedy przyjechałem do ciotki Eweliny, ta była w zupełnej panice:
– Przedstaw ty sobie, jak ona ma zrobić te swoje punkty, kiedy mózg jej wysycha
od takiego
życia. Przecie ona lipy nie odróżnia od topoli, klonu od jesionu, i sroka dla
niej ptaszek,
i wróbel ptaszek. Tylko nie wiedzieć czemu rozpoznaje gawrony i kawki, ale
nazywa je wronami.
Zwariować można!
– Nie bierze ją ciocia na spacery?
– Na jakie spacery?! Przecież ona zaraz się męczy i tramwaju szuka. A kiedy ja
ją do lasu
zaprowadziłam, tak przedstaw ty sobie, że ona leśnej mrówki się przestraszyła!
Mróówki... –
powtórzyła groźnie ciotuleńka, podnosząc palec do góry. Na co za oknem zapiał
kogut, wielki
ulubieniec ciotuleńki, który nic nie robił tylko wypatrywał ciotuleńkę,
frunąwszyna płot, czy
napobliską wisienkę.
– A kiedy nasz Kuba zaczął koło niej chodzić, skrzydło rozczapierzywszy, jak
przystało na
porządnego kawalera, tak ona – w krzyk! I teraz boi się sama na dwór wychodzić.
Wszystko
to w księgach królowej Saby było zapisane: będzie pomieszanie wszelkiej natury,
mężczyzny
od kobiety nie odróżnisz, żywioły poruszone będą i na świat wyjdą Golemy, aby
nami rządzić,
a my ich za wolnych ludzi weźmiemy – podsumowała swoje strapienia ciotuleńka,
sięgnąwszy
po kryształowego pocieszyciela. Wychyliwszy kieliszek, ciotka Ewelina wyraźne
poweselała, co natychmiast wyczuł Kuba, piejąc aż mu spurpurowiały krwiste
dyndole.
– Zakukurykasz się ty mnie na śmierć – upomniała swego faworyta ciotuleńka. – i
skąd ta
bestia wie, kiedy ja mam przyjemność kieliszek wypić? – zdziwiła się zupełnie
szczerze.
– Mam ja taka myśl! – ożywiła się ciotuleńka po trzecim kogucim pianiu. –
Zrobimy dzisiaj
majówkę! Pójdziemy nad Księże Jezioro i tam się zabawimy. Ja przygotuję koszyk,
a ty
idź pogadaj z moją biedną sylfidą.
Ponieważ ciotuleńka bez specjalnej towarzyskiej okazji używała swego przyjaciela
tylko
trzykrotnie, nigdy więcej, nie pozostało mi nic innego, jak iść na górę.
Biedulinka leżała na otomance, ślepiąc w grube tomisko. Twarz miała bledziutką
jak
opłatek, oczy zieloniutkie jak niewypłakane krople miętówki, a wargi od
wiecznego zagryzania
kraśne niczym koguci grzebień.
– Ja tak dłużej nie mogę! – wyjęczała. Niech mnie pan stąd natychmiast zabierze.
Ja chcę
do domu!
– Dlaczego pani dłużej nie może? A skoro pani nie może, to czemu nie siądzie
pani w najbliższy
autobus i nie wróci do domu?
– Nie wiem... czuję się jakoś niewyraźnie. Chcę zejść na dół i nie schodzę. Chcę
wyjść na
dwór i nie wychodzę. Ja... ja się boję! – przyznała się z rozczulającą
szczerością biedulinka, a
z oczu jej spadły dwie krople miętówki, zlizane ostrym języczkiem.
Czyżby ciotka Ewelina tak panią zastraszyła? Ależ skąd! Ona jest taka wspaniała!
Taka
niezwykła! No tak, pani się jej boi – stwierdziłem nie bez smutku.
– Tu się jej wszyscy lękają, bo ona jest w i e d z ą c a...
– To znaczy: czarownica?
– Przecież nie żyjemy w średniowieczu – rozsądnie obroniła się biedulinka i
bladą chmurką
wionęła ku oknu.
– Stąd oglądam ją rano jak rozmawia z ptakami. A z rzeki przychodzą do niej dwa
dzikie
łabędzie. Ona również rozmawia z drzewami. Zauważył pan, że drzewa w jej
ogrodzie są
najpiękniejsze? – ciągnęła coraz bardziej rozpalając się ciotczyna sylfida i
oczy jej z zielonych
stały się żółte jak bursztyn. A ja poczułem się, jakby spojrzał na mnie
przebudzony tygrys.
– Drzewka na zimę okłada ptasim nawozem. A do ptaszków mówi: „cip, cip” i „taś,
taś”, i
nic więcej – rzekłem, czując jak wzdłuż kręgosłupa przechodzi mi dziwne
mrowienie.
– Nieprawda! Ona jest najprawdziwszym parapsychologiem. Klimuszko przy niej to
szczeniak! – radośnie obwieściła tygrysiooka sylfida.
I westchnąwszy dodała:
– I dlatego ja jej się boję, och, jak się boję! Tymczasem mrowienie przybrało na
sile, zupełnie
jakby podłączono mnie do wysokoobrotowej wiertarki do zębów.
– Jej bioprądy odczuwam nawet tutaj. To jest straszne... – nie przestawała się
zadręczać
ciotczyna lokatorka. Oczy jej znów zmiękły i swojsko pozieleniały.
Z głębi schodów rozległo się ciotczyne wołanie:
– Jak tam, moja biedna sylfida! Idziemy na majówka, czy nie idziemy?
– Idziemy, idziemy! – zadecydowałem, gdyż Kuba powtórnie zapiał, a sylfida
zrobiła się
taką biedulinką, że nic tylko siąść i płakać.
Bez słowa też zeszła ze swej górki i dała się powieść jak owieczka na
zarżnięcie. Bo tym
razem szliśmy nad Księże Jezioro, gdzie bywało się rzadko, ale zawsze w sprawach
nader
ważnych.
Droga nasza wiodła na piaszczystą brodawę porosłą skarlałą sosną w pancerzu
siwych porostów.
Na zapleczu wzgórza, w stronie północnej, w mrocznym utajeniu czuwało Księże
Jezioro: z trzech stron zatrzaśnięte przez mroczniejące lasy. Na południu
rozciągały się pola
łubinowe, czasami śnieżno – gryczane, pachnące zdradziecko i upajająco. Za
polami strzępiły
się pojedyncze świerki i wyrastały kordony lasów. Było to południe melancholijne
i zadumane,
o zachodzie zaś triumfalne: w purpurach i karminach lub czystym złocie.
Wieczorami
dzikie i przepastne, z wielkimi dziurami wyszarpanymi w niebie przez inwazję
odległych
gwiazd i gwiazdozbiorów.
Majówkowym zwyczajem rozesłaliśmy na szczycie wzgórza starą derkę, a ciotuleńka
wyciągnęła
z koszyka wszystko, co było nam potrzebne, na honorowym miejscu stawiając
butelkę
słodkiej pestkówki i swój kieliszek.
– Widzisz, moja biedna sylfido, taki już u nas zwyczaj, że robimy majówki,
choćby nawet
był to czerwiec. Wszytko dlatego, moja złociutka, że jak człowiek na trawie
posiedzi, drzewko
mu zaszumi, ptaszek zaćwierka, mrówka uszczypnie – zmądrzeje on nie wiedząc jak.
Powiedz
ty mnie, moja droga, a wódeczka ty pijesz? – zakończyła swe przemówienie
ciotuleńka,
napełniając swego kryształowego przyjaciela po brzegi.
– Niedobrze, znaczy się... Jeden kieliszek krew tobie zagrzeje, to nie żadna tam
herbata,
ani ta twoja czarna kawa, drugi kieliszek w głowie rozjaśni, a na trzecim ty już
i przestań.
Wtedy zobaczysz to, czegoś nigdy w życiu nie widziała, biedactwo ty moje.
Biedulinka jak ptak zahipnotyzowany przez węża, otwarła dzióbek i wychyliła z
ciotczynego
pucharka, jakby był napełniony wiśniowym sokiem.
– Tak to rozumiem. Krew twojej, świętej pamięci, babuni się odezwała. Też z
początku
była chuda i bielutka jak serek, a potem twego dziadunia nahajką smaliła –
pochwaliła cotuleńka
biedną sylfidę, której oczka stały. się wielkie jak spodki i patrzyły na nas
spojrzeniem
cierpiącej sarny.
– Pierwszy kieliszek zawsze w oczy idzie, drugi w żołądek, a trzeci do serca
trafia – uspokoiła
swą podopieczną ciotka Ewelina. – Ty teraz zakąszaj, a my popatrzym, czy
kieliszek
cały się został.
Ze spokojnym sercem zajrzałem do pucharka, bo komu jak komu, ale jemu sądzone
było
długie życie.
Ale ciotuleńka, jakby odgadując moje myśli, przejęła kieliszek i w zadumie
rzekła:
– Coś ja czuję, że kiedy przyjdzie moja godzina, wyprzedzi on mnie, żebym miała
czym
boską ambrozję spijać. Zapamiętaj to sobie! A teraz, moja biedna sylfido,
żołądeczek trzeba
rozgrzać!
I sylfida po raz drugi otwarła dziobek. Oczy jej stały się intensywnie zielone,
jakby wstąpiła
w nie cała jaskrawość kaszubskich lasów i takie już pozostały.
Znów poczułem silne mrowienie, które spłynęło w dół ciała: po grzbiecie, przez
krzyż aż
do stóp. I naraz z niewidzialnych szparek piaszczystej brodawy wysypały się
setki i tysiące
drobnych, czarnych mrówek, atakując nasz stół, a szczególnie biedulinkę.
– Ja tobie mówiłam, że ona żywej mrówki nie widziała – osądziła moja ciotuleńka
na widok
tańca świętego Wita, który wykonała dziewczyna. – Ot i nasza sylfida.
I zakąsiwszy bułgarskim pomidorem i swojską kiełbasą, ciotuleńka zaczęła
strząsać czarnych
natrętów. A mrówki wyraźnie straciwszy rezon, poczęły ściągać w swe podziemne
królestwo.
Zaś biedna sylfida po odtańczeniu dziarskiego dreptaka, stała się nie do
poznania.
Wronie gniazdo rozpadło się okrywając ją złotym płaszczem, blade policzki okrył
rumieniec,
oczka zaświeciły jak dwie esperanckie gwiazdy.
– Siadaj, nie lękaj się. One swoją porę znają. W przedwieczerz wychodzą, ale
tylko na
krótko. Mrówka stworzenie ranne. Chociaż kto ją tam wie... – i ciotuleńka
zaśmiała się po
swojemu, chitreńko, mrucząc coś pod nosem.
– Niebożątko moje, nie lękaj się, nikt ciebie nie skrzywdzi – przemówiła do
zbłąkanej
mrówki, zgarniając ją z sylfidziej sukienki.
Biedulinka ponownie zerwała się na równe nogi. A skoro już wstała, znikła na
czas pewien
za skłonem wzgórza.
– Najgłupszy jest ten duch, który upodobał sobie żywioł powietrza. Nic co
ziemskie on nie
rozumie – oznajmiła sentencjonalnie ciotka Ewelina, sięgając po suszoną
kiełbasę.
– Tak powiedz mi teraz, moja biedna sylfido, czemuż ty boisz się świata bożego?
Przecież
sama ty stworzenie boże, i nie najbrzydsze nawet? – spytała ciotuleńka,
przegryzłszy kiełbasą
następną kolejkę.
Na tak obcesowe pytanie, biedna sylfida odpowiedziała po swojemu. Od jej łez
jałowy piasek
się spulchnił i użyźnił, i na naszych oczach zakwitły trzy krzaczki poziomki,
szykując się
do bogatego owocowania. Ale ciotuleńka wtrąciła swoje trzy grosze:
– Zaniechaj płaczów! Tobie tańczyć a nie płakać! Przecież ty jesteś sylfida,
najprawdziwsza
sylfida!
Tu ciotuleńka nalała trzeci, sercowy kieliszek i biedna sylfida wypiła ten
nektar ziemskich
bogów, a wypiwszy poczuła w swej piersi ziemskie gorąco. Wstała więc i zaczęła
zataczać
kręgi, schylając nisko głowę, to znów wznosząc ją dumnie, a chorągiew jej włosów
zapłonęła
karminowym blaskiem, gdyż słońce nadęło swe rozognione policzki, szykując się do
skoku w
dół, prosto w kaszubskie jałowce.
Ciotuleńka klaskała w dłonie, ciesząc się tym weselem, jakim umiała cieszyć się
tylko ona.
A sylfida płynęła i płynęła. Kiedy zaś słońce ostatecznie zapadło za cierniste
krzaki i z prawa
zaczęła przebłyskiwać Gwiazda Wieczorna, nad nami zaś wyciągnęła swe pazury Ursa
Maior,
wtedy to zrozumiałem, jakie prądy przenikają me ciało. Wszystko to było głupie,
bo za późno.
Sylfida wróciła do miasta, gdzie po raz czwarty zabrakło jej sześciu punktów.
Wówczas
opuściła ona swe mdłe ciało, zaś Sylwia rychło wyszła za mąż.
KOŁPIE
Wiosenną porą wprost od morza nadlatywały białe łabędzie i majestatycznie
siadały na jeziorkach.
Zawsze parami, nigdy inaczej. Gdzieś na brzegu, w tatarakach lub trzcinach,
wyrastało
wysokie, byle jak sklecone gniazdo, i wtedy widziało się już tylko jednego
eleganta, jak
upiększa kaszubskie wody. Zdarzało się też, że małżeńska para zgodnie kiwała
ciężkimi kuprami,
trzymając się brzegu. Znak to był nieomylny, że chytry i chudy lisek zakradł się
do
gniazda i pozbawił ją obowiązków rodzicielskich.
Osieroconą parą ciotuleńka zajmowała się ze szczególną gorliwością.
– Biednieńkie one są. Strach pomyśleć: takie jajo znieść i wszystko na darmo. Od
tego i w
głowie mogło się pomieszać. Nic dziwnego, że honor straciły i teraz za żebraków
u ludzi są.
I taką opieką otaczała ptaki, karmiąc je i przemawiając po swojemu, że pewnego
dnia bezdzietna
para opuściła jeziorne wody, lądując na Czarnej Wodzie tuż naprzeciw ciotczynego
domostwa. Ciotka Ewelina najpierw zdumiała się nad łabędzią przemyślnością, a
potem zaczęła
przemawiać im do rozsądku. Ale dumne królewskie ptaki ani myślały o powrocie.
Spokojnie
żerowały na rzece, bezwstydnie wystawiając swe tłuste kupry. Na widok ciotuleńki
natychmiast wiosłowały do brzegu i wyginając wężowe szyje z psią wiernością
wpatrywały
się w jej korpulentną, energiczną figurkę.
– Ot biedy się nabawiłam. Karmić was tyle, co świniaka utuczyć – zrzędziła
ciotuleńka,
pogodziwszy się z losem i rzucając kawałki chleba, aby uważnie przypatrywać się,
jak chlebowa
gula wędruje szyją niby kamień rzucony w przyciasnawą pończochę.
Towarzyszył jej Kuba, powiewając złotopiórym ogonem jak wojennym buńczukiem, i z
bezpiecznej odległości przyglądał się swym konkurentom.
Któregoś dnia na tej czynności zastał ciotkę Ewelinę pan szkolny, czyli
Wargowaty. Jego
lwia głowa z grzywą kędzierzawych, przedwcześnie posiwiałych włosów wypłynęła
spoza
parkanu nagle jak wielki afrykański księżyc.
– Rośnie pani gospodarstwo – powiedział pieszcząc pulchnymi wargami każdą
zgłoskę, a
oczy jego patrzyły na ciotuleńkę z kobiecą uległością.
– Na swoja bieda ja ich tu ściągnęłam – z przyjemnością powróciła ciotuleńka do
starej
śpiewki. – Siedziały by na wielkiej wodzie i robiły co do nich należy. A tak za
żebraków u
mnie są. Aż hadko patrzeć na coś takiego.
Policzki Wargowatego zaśmiały się lekkim rumieńcem.
– Niech pani przestanie je karmić i one wrócą skuda przylecały.
– Co też pan plecie, panie Wargowaty! – zaperzyła się ciotuleńka, wyraźnie się
zapominając.
– Przecie one, sieroty biedne, potrzebują ludzkiego serca. Młode lisek im
powyjadał: widziałam
w brzeźniaku nad Małą Skrzynką skorupy jajeczek i pióra, co ledwie zaczynały być
piórami.
– One mogą drudzi raz złożyć jaja – rzekł Wargowaty, z kolei blednąc, a oczy
jego zaiskrzyły
się jakby chwycił za linię wysokiego napięcia.
– Spróbował by pan złożyć choćby jedno jajo i wtedy zobaczył jaka to przyjemność
– odparowała
ciotuleńka.
Kuba wyczuwając chwilę zapiał, łabędzie zasyczały jak wąż szykujący się do
ataku.
– Nie rozumiem was... – bardzo cicho, prawie szeptem rzekł pan szkolny i
obróciwszy się
na pięcie, obniósł swą lwią głowę nad ostrymi sztachetami ciotczynego płotu.
– Mały jak knotek, a taki gorący – zdziwiła się ciotuleńka i wróciła do swych
codziennych zajęć.
Na drugi dzień rano łabędzi nie było. Początkowo ciotuleńka myślała, że
odpłynęły pod
groblę, na młyńskie rozlewisko. Wkrótce jednak cała prawda wyszła na jaw:
łabędzie zniknęły
bez śladu.
I ciotuleńka twardym krokiem pomaszerowała ku szkole. Już z daleka za taflą
szyby ujrzała
jaśniejącą natchnieniem twarz nauczyciela. Jego usta lubieżnie i miękko
zaokrąglały się
na samogłoskach, ręce pracowały jak płetwy ryby, która zdecydowanie zmierza ku
swemu
celowi. Wargowaty recytował wiersze. Dlaczegoś ciotuleńka była pewna, że zdybała
nauczyciela
na rzeczy karygodnej, bo Wargowaty oprócz tego, że był polonistą, również sam
pisywał
wiersze.
– Pomyśleć, Mickiewicz się znalazł! – powiedziała i z trzaskiem rozwarła drzwi.
Nauczyciel urwał w pół słowa. Klasa zamarła, jakby ujrzała zmorę w ciotczynym
wcieleniu.
– Niech on powie, co zrobił z łabędziami – powiedziała tykając palcem w pierś
poetę.
Minęła długa, męcząca chwila i nagle Wargowaty zebrał się w sobie i ryknął lwim
głosem:
– Kołpie są na jęzorze!
– Na jeziorze? – zdumiała się ciotka Ewelina. – A jakim to cudem?
– Kołp je wolny ptak – objaśnił Wargowaty. – Kołpie wróciły skudka przyleciały.
I Wargowaty miał rację, bo gdy ciotuleńka pobiegła nad znajome jeziorko –
ujrzała parę
samotnych łabędzi kiwających się na krótkiej fali, jaka szła od leśnego duktu.
Poznawszy swą
karmicielkę, kaszubskie kołpie ruszyły ku brzegowi, klapiąc dziobami i tykając w
dłonie ciotuleńki.
– Biedactwa wy moje. Nic ja wam nie przyniosła. Jak przyszła wam ochota wracać,
widać
jeszcze będziecie mieć młode. Siedźcie na wodzie, a ja o was nie zapomnę.
Nim jednak ciotka Ewelina zdążyła dojść do swego domostwa, z Czarnej Wody
wypatrywali
już ją starzy znajomi.
– A żeby was korszun porwał! Uparli się wy chyba mnie z torbami puścić! –
zawołała klasnąwszy
w dłonie. – Ot hultaje! Poczekajcie wy, już ja was pożywię!
Za godzinę odeszła od ciotuleńki wszelka złość i nakarmiła łabędzie jak nigdy
dotychczas.
Lecz w następną noc łabędzie znikły równie bezgłośnie, aby przybyć na pierwsze
śniadanie,
obwieszczając swój powrót świstem podobnym gwizdowi wygaszanych silników
odrzutowych.
– Albo ja głupia, albo wy zgłupiały do szczętu – orzekła ciotuleńka, gdy nocne
eskapady
zaczęły powtarzać się coraz częściej. – Rozumiem, żeby sowa nocą latała, ale wy
przecie nie
sowy, ani puszczyki żadne.
W najbliższy wieczór ciotka Ewelina zaczaiła się w krzakach czarnej porzeczki.
Zapadła
letnia noc. Łabędzie puchy bielały w trzcinach młyńskiego rozlewiska jak ubita
śmietana.
Ciotuleńce kiwnęła się głowa, gdyż zajrzała do swego nieśmiertelnego pucharka.
Aż tu patrzy:
po wodzie kroczy stary znajomy ze stron dalekich – łobasty! Klaszcze raz po raz
w
obrzękłe łapska, odpowiada mu klaskanie kijanek: „chlap! chlap!”, „chlap!
chlap!”. Widać
niedaleczko cycasta łojma pierze swoje łachy. „Nietutejsza ona jest, poznać od
razu” –
spodobała się ciotuleńce pracowitość czarcichy. Klaszcze łobasty, łojma nie
pozostaje mu
dłużna i wyklaskują z trzcin na księżycową dróżkę nagie dzieciątko. Pojęła
ciotuleńka całą
grozę sytuacji. Dzieciątko woła łabędzim głosem a ciotuleńka krzyczy:
– Już ja wam pokaża, dzieciuczka krzywdzić!
Łobasty zawarczał jak zły pies, a ciotuleńka – buch w wodę! Patrzy, rzeczywiście
w wodzie
siedzi po pas, a na grobli warczy dobrze jej znany „trabancik” pieszczotliwie
przezwany
mydelniczką.
– A żeby ciebie dwa razy skręciło i żeby ty własny tyłek zobaczył! – woła
ciotuleńka goniąc
przez ogrody, ale „trabancik" zadymił z rury i znikł jak nocne przywidzenie.
Następnego dnia, nakarmiwszy staranniej niż zwykle swych niezmordowanych
pensjonariuszy,
którzy opuszczali Lipnisz na kółkach, aby wracać na własnych skrzydłach,
ciotuleńka
zapukała do nauczyciela.
Otworzyła żona.
– Niech będzie pochwalony! – zabasowała ciotuleńka, bacznie wpatrując się w
Wargacichę,
bo ta nie lubiła patrzeć ludziom prosto w oczy i miała wysunięte do przodu zęby,
co, jak
powszechnie wiadomo, znamionuje osoby namiętne lub spokrewnione z wampirami. Co
na
jedno wychodzi. – Dzień dobry, dzień dobry – pośpieszyła z przywitaniem
Wargacicha, patrząc
na czubek głowy ciotuleńki, na którym dumnie sterczał ni to kapelusik, ni to
berecik
osobiście zmajstrowany przez ciotuleńkę z niegdysiejszej kreacji.
– Czy on jest w domu?
– On jeszcze śpi – z miejsca zrozumiała żona poety.
– Powiedzcie, że Ewelina na niego czeka – rozkazała ciotuleńka, przekraczając
próg domu
i bezbłędnie kierując się do saloniku.
W przyległym pokoju nastąpiło jakieś poruszenie i oto w drzwiach stanął
Wargowaty.
Oczy jego spoglądały na ciotuleńkę z nieśmiałą słodyczą odtrąconego kochanka,
policzki
były wypchane jak u chomika przeczuwającego chude dni, a pulchne wargi
przyzywały
mroczne namiętności czarnej Afryki. Pan szkolny ubrany był w kraciastą koszulę,
w sztruksową
kamizelkę i takież spodnie. Był to strój człowieka bywałego w świecie, czego,
szczególnie
w dni świąteczne, Wargowaty się nie wypierał.
Ciotka Ewelina bez zbędnych słów rozsiadła się w przepaścistych głębiach
pluszowego
fotela. Natychmiast kolana jej znalazły się na wysokości brody, kapelusik
potoczył się po
kwiecistym dywanie.
– Podaj mi pan kapelusz, dziś nigdzie takiego nie znajdziesz – rzekła nie tracąc
rezonu, i z
miejsca przystąpiła do sprawy:
– Tak powiedz, mój kochanieńki, za jaka to pokuta kazano tobie z łabędziami na
nocne
przejażdżki się udawać? Nie Zeus ty przecież, że szukasz swojej Ledy. A może
ojcem pięknej
Heleny chcesz zostać? Nieprzyjemności wielkie mogą z tego wyniknąć, o czym uczy
nas historia.
Wargowaty, spoglądając z góry na ciotuleńkę, jak się mocuje ze swym
kapelusikiem, z
miejsca zareplikował:
– Przekupiliście kołpie za chleb! A uone są dzikie i jezorne! Ani wasze, ani
nasze, tylko
jezorne! I tam jest ich miejsce!
– Przekupiłam ja tych biedaków swoim sercem, kochanieńki – rzekła po dłuższym
namyśle
ciotuleńka. – I rób teraz co chcesz, a tego nie zmienisz. Bo ja mam serce do tej
krainy,
choć mówicie, że ja nie wasza. Nie tutejsza ja, to szczera prawda, ale przecież
już i nie tamtejsza.
Zmiotło tam, zawiało i zarosło nawet mogiłki nasze...
I ciotuleńka westchnęła z całego serca. Wargowaty usiadł na pierwszym z brzegu
krześle,
jakby pod brzemieniem ponad swoje siły. Za oknem zaś dało się słyszeć dobrze
znane pianie.
To Kuba opiewał swoją tęsknotę za ciotuleńką, gdyż poczuł poruszenie serca swej
pani.
Na to zawołanie otwarły się drzwi i do saloniku wkroczyła żona pana szkolnego,
sama
również ucząca cudze dzieci. A przed nią płynęła wielka taca z tym wszystkim, co
powinno
było się znaleźć na przyjęcie gościa.
Udobruchana ciotuleńka, z pewnym wysiłkiem opuściła wnętrze fotela i rozsiadła
się za
stołem połyskującym ogniście jak buty kościerskiego eleganta. A spojrzawszy na
wspaniałe,
wielkie zęby żony poety, podniosła kieliszek/ tymczasem Kuba już zdążył wydać
swe triumfalne:
ku – ku – ryku!/ i zaproponowała pojednanie:
– Ja ich karmić przestanę, a ty, kochanieńki, już nie jedź z nimi więcej na te
nocne spacery.
Niech, biednieńkie, same wybiorą, co dla nich lepsze.
Rzekłszy tak, ciotuleńka przełknęła haust ostrej pieprzówki i z całego serca
chuchnęła na
salonik. Znaczyło to, że gościna przypadła jej do gustu. Zaraz w kredensie pękł
kryształ, a z
sufitu spadł wielki pająk, prosto na środek stołu: między kiełbasę a domowe
korniszony.
Na zmianę pogody to – rzekła z zadowoleniem ciotuleńka, zakąszając zimnymi
nóżkami i
robiąc kwaśną minę, bo galareta była kwaśna i przypominała ciotuleńce owsiany
kisiel.
Pająk leżał jak wypluta pestka. Za chwilę jego zwiędłe nóżki ożyły i na swych
ośmiu
szczudełkach popędził przez barykadę z kiełbas i domowych korniszonów, wprost do
talerza
gospodyni.
– Jejku! Niech pani każe mu iść precz! – zawołała pani szkolna, przejęta
atawistycznym
lękiem przed wszystkim, co pełzające i wielonogie.
Ciotuleńka litościwą dłonią zgarnęła przybysza i posadziła go na filodendronie,
któremu z
ostrego nosa skapywała srebrna kropelka. Pająk wraz z kropelką skapnął na
podłogę i oporządziwszy
się jako tako, bezbłędnie skierował się ku tej, którą sobie upodobał.
– Ot durny, poszedł ty – skąd przyszedł! – wreszcie rozsierdziła się ciotka
Ewelina widząc,
że jeszcze trochę a oczy nauczycielki potoczą się po podłodze jak wyłuskane
kasztany. Pająk,
jakby zdalnie sterowany, zrobił nagły zwrot w prawo, znikając pod pluszami
fotela.
– Ludzie prawdę mówią... – westchnęła biedna kobieta. – Pani to je wiedząca...
Kiedy żona Wargowatego zreflektowała się, było już za późno. Z oczu ciotuleńki
uderzyły
błyskawice i zakrzyknęła ona swym operowym altem, któ