Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka

Szczegóły
Tytuł Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żakiewicz Zbigniew - Ciotuleńka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ CIOTULEŃKA OPOWIEŚCI ŻARTOBLIWE Pamięci Anny Kamieńskiej, wielkiej i mądrej miłośniczki życia, te opowieści poświęcam. Autor Gdańsk, w maju 1986 roku Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 ZAŚLUBINY Wyszliśmy z ciotuleńką za wieś, na wysoki garb uwieńczony lasem, aby mając u stóp wioskę, a za nią dalsze okolice, rozfalowane i lesiste, zamknięte wałem Wieżycy, wychylić za zdrowie tego świata i nasze własne po kuśtyczku słodkiej śliwowicy. Lubiliśmy z ciotuleńką piękne widoki, a cóż dopiero, gdy się we krwi poczuło ciepły, krzepiący prąd idący od dojrzałych gdzieś tam pod Sączem, czy Limanową śliwek. Wybraliśmy więc ten widok z pełną świadomością, a i miedza podeszła nam jak należy: mięciutka, pachnąca macierzanką i koniczynką, i na tyle wysoka, że można było siąść na niej jak na ławeczce, stopy wspierając o pochyły dywanik. Ciotuleńką odwiecznym zwyczajem wyjęła z torby lnianą, ściereczkę, strzepnęła zgrabnie i rozłożyła w prostokątny obrusik. Na to parę jaj na twardo, chlebek z masłem, sól, ogóreczek małosolny i już uczta była co się zowie. A kieliszek mieliśmy wciąż ten sam: z jakiegoś takiego górskiego kryształu, że ani rusz nie można go było rozbić. – Musi to być jakiś kryształ wysokiej próby. Ten jak pęka, to na drobny mak – powiedziała ciotuleńka, której nigdy nie było dość zdziwień z kieliszka. I akuratnie nalewając po szlifowaną falbankę, z głębokim westchnieniem, wypiła. – Pij synók i zakąsywaj – rzekła po swojskiemu, co oznaczało, że wstąpił w nią dobry duch. Co też i uczyniłem, bo już Hemingway rzekł, że to pierwsze kopnięcie jest najlepsze i warte picia, a co potem – jest zwykłą mordęgą. – Ot tak i przeleciało życie – rzekła ciotuleńka, ale oczka jej się śmiały, bo świat, rzeczywiście, był piękny: słońce stało nam za plecami, już bliżej ku zachodowi i ziemia zrobiła się pulchna, puszysta, pełna łagodnych zaokrągleń i aksamitnych cieni, które niebieskawo, błękitnie i wrzosowe podmalowywały całą krainę, aż po garb Wieżycy. – Świętą żydowską liczbę przekroczyłam, a to znaczy, że trzeba tobołki wiązać i wnukom rozdawać – z pewnym wyrzutem powiedziała ciotuleńka. – Mówię przecież, żeby ciotuleńka rzuciła ten swój Lipnisz i zjechała z dobytkiem do miasta – wróciłem do starej śpiewki, choć wiedziałem, że za żadne skarby nie zostawi ona swego domku, ani sadu, jaki skłaniał się ku Czarnej Wodzie, której powolny strumień zasilał niedalekie Kaszubskie Morze. – At tam, gadasz, że hadko słuchać! – żachnęła się ciotuleńka i akuratnie odmierzywszy, wypiła następny kieliszek. – Twój dziadunia zostawił był majętność i oparł się w Leonpoliszkach. Ja uszła z Puciatowszczyzny i oparła się aż o ta ziemia, wypisz wymaluj jak nasza. Tak gdzie mnie teraz szukać miejsca? W Paryżu?! – wyłożyła srogim głosem. A uspokoiwszy się nieco, nalała moją kolejkę, bo ciotuleńka w Lipniszu zawsze czuła się panią, choćby nawet na polnej miedzy. – Co, już zbrzydło do mnie przyjeżdżać? – spytała ciszej. – Siedź sobie na swojej górce i rób co chcesz. Okolica tu nie gorsza jak w Leonpoliszkach. Laseczki, górki, a wśród nich jeziorka i rzeka! Tylko ludzie nie te... – westchnęła głęboko. – Tak widać sądzone było, żeby na tej ziemi przecierpieć wszystkie grzechy. Widać prosto do nieba pójdę... Znając na pamięć ten ciotczyny zaśpiew, szybko podałem obrane jajo i ośmieliłem się sięgnąć po butelkę, ale ciotuleńka sama zrobiła co do niej należało, i rozpoczęła się kolejna opowieść o sąsiedzie przezwanym Pisztoletem. Wyżaliwszy się solennie, ciotuleńka zadumała się nad czymś długo i westchnęła z głębi piersi. Od jej głębokiego chuchu zerwał się aromatyczny wiaterek i zaszeleścił krzaczkiem łozy, nieopodal którego siedzieliśmy. Nie raz byłem świadkiem cudów, jakich sprawczynią była ciotuleńka, ale tym razem chuch ciotczyny przekroczył wszelkie granice. Zakotłowało się, zagwizdało, utworzyła się trąba powietrzna, która zaczęła wędrować po górkach jak zbłąkany słup Mojżesza, kędzierzawiąc łąki i zboża. Ale ciotuleńka swoim zwyczajem, nie przyznając się do żadnego udziału w cudownościach, łyknęła następny kuśtyczek z niezniszczalnego kieliszka i z pełnym przekonaniem rzekła: – Nastała już tobie pora przestać szwendać się po świecie. I gdzież ty już nie był... – tu zaczęła wyliczać wszystkie miasta jakie objechałem i obmieszkałem przez dwadzieścia przeszło lat, gdy ciotuleńka twardo zahaczyła się o Lipnisz, aby tu już pozostać. – Teraz znów siedzisz w tym całym Trójmieście, siedzisz i czekasz Bóg wie na co. Przyjeżdżaj do mnie, tu też możesz skrobać te swoje książeczki. Dom tobie zapiszę z sadem, aż po Czarną Wodę... – kusiła ciotuleńka, przewrotnie się uśmiechając, bo ciotuleńka była chitreńka i miała w tym jakąś swoją kalkulację, żeby tak mnie kusić nieustannie. – Cóż ja będę robił w tym ciotczynym Lipniszu? –rzekłem machinalnie przekręcając obrączkę, która raz była akurat na palec, a drugi raz za luźna: w zależności od pory dnia i roku. – Nudnawo tu. Chyba, że latem, bo zimą błotnisto i wietrznie, i ciemno choć oko wykol. Ciotuleńka aż zaniemówiła od tej zniewagi. I zamaszyście gestykulując, zaczęła perorować: – Patrzę ja na ciebie i nadziwić się nie mogę. Szukasz ty tam, gdzie znaleźć nie możesz. Patrzysz, kiedy trzeba słuchać, a znów nadstawiasz ucha, kiedy trzeba mieć oko otwarte. Tutaj człowiek jak karasek na patelni: piszczy, skwierczy i nigdzie się nie schowa, a tobie nudno! Na zamaszyste przywoływania ciotuleńki, słup Mojżesza zboczył z rozgrzanego ugoru i boskie tchnienie koniczyny, macierzanki, kwitnących ziemniaków i słodkiej gryki owionęło nas jak trzepocący płaszcz uperfumowanej damy. – Poszedł ty do lasu, ot durny! – zawołała ciotuleńka, której trąba powietrzna rozwiała resztki soli, a obrane jajko cisnęła na ziemię. I słup Mojżesza posłusznie powędrował do chłodnego lasu, czyniąc szumu wiele, ale szkody żadnej. Mnie zaś w tym całym zamieszaniu obrączka ześliznęła się z palca i odmierzonymi skokami potoczyła się po niedużej pochyłości ugoru. Puściłem się w pogoń, ale złote kółko, mignąwszy złudnym blaskiem, znikło bez śladu. Trawa w tym miejscu była wypasiona przez łaciatą kozę uwiązaną do ciężkiego łańcucha, ziemia twarda, spieczona przez słońce i ani śladu mysiej, czy kreciej nory... – Prawaliłaś skwoź ziamlu – zadecydowała ciotuleńka, czyniąc jakiś nieokreślony gest. – Przecież to moja ślubna obrączka! – zaprotestowałem, gdyż zabrzmiało to jak groźne zaklęcie. – Jak była ślubna, tak i ślubną jej pozostać. Taka już dola obrączek – mruknęła ciotuleńka, spokojnie zwijając swój obrusik. I nic, ani cienia współczucia, nie mówiąc już o pomocy, bo lewym okiem ciotuleńka widziała jak przez mikroskop, gdy prawe było dalekowzroczne i dostrzegało z paru kilometrów, czy Pisztolet jest pijany, czy tylko podchmielony troszkę. Od tego czasu coś nieodpartego zaczęło ciągnąć mnie do Lipnisza. Jakbym nagle przejrzał i w przysadzistej dziewce odkrył królową, albo w mętnych oczach Pisztoleta ujrzał odblask nieba. Jakieś tajemne sprawy zaczęły się dziać na morenowych wzgórzach porosłych oszadziałą ze starości sosenką. Ze świerkowych borów ciągnęło odurzającym aromatem ziół, porostów i wszelakiej grzybni. W złotoskórych sośniakach tężały żywice, a w upał wylewały się przedziwne olejki i terpentyna darła gardła. W jeziorach coś pluskało, na mszarach i w szuwarach coś krzyczało i nie pozwalało zmrużyć oka. Coś mi groziło wampirycznie i północnie, aby znów czarować akwarelowe i idyllicznie niby w pejzażach Bruegla przezwanego Aksamitnym. – Nic to, synók – rzekła ciotka Ewelina przy którymś moim przyjeździe. – Jakiś dur na ciebie naszedł. Widać takie lata przyszli. Patrzaj, żeby drugiej żony nie zechciał szukać. Ale jak będziesz mądry tak i to przetrzymasz. I sięgnąwszy po kryształowy kieliszek chuchała weń, żeby akuratnie przetrzeć wiernego przyjaciela. – Widzisz, nikt go nie stłucze, chyba, że sam pęknie. No, wtedy w drobny mak. Tak czegóż tobie się lękać? MOSTKI MIŁOŚCI Ciotuleńka twarz miała pucułowatą i rumianą, nosek mały i lekko zadarty, oczka szare i mądre jak u wróbla. Strzygła się na chłopczycę, gdyż taka moda panowała w czasach, gdy ciotuleńka studiowała w Brukseli. Tam poznała swego Józiuka i ze średniozamożnej szlachcianki stała się, nie na długo zresztą, najprawdziwszą ziemianką. Chodziła ciotuleńka żwawo i zamaszyście, jak ekonom po oborach i gumnach. Głos miała przyjemny, piersiowy i ciepły, lecz w chwilach zdenerwowania przechodził on w wysoki alt lub pawi krzyk. Pamięcią ciotuleńka cieszyła się wyśmienitą, co nie oznaczało, że czas stanął dla niej w miejscu. Ciekawa była ludzi i zdarzeń jak mało kto. Lubiła więc gości, podejmując ich po swojemu: obficie lecz niewyszukanie i bez mrugnięcia okiem spieniężała kosztowności, które jakimś sobie tylko wiadomym sposobem ustrzegła i wywiozła z Litwy. Mawiała wówczas, że każdy czas martwi się za siebie, a ona ani myśli dożyć stu lat. Tego letniego dnia gościły u ciotuleńki Karabany – Barabany. Ich silne, krępe dłonie ściskały widelce jak myśliwski trójząb, szerokie zadki uginały ciotczyną kanapę do samej podłogi, krasnalowe oblicza pałały świętym ogniem, zaś perkate nosy wołały „Stop!”. – W sama pora ty do nas zajechał! – przywitała mnie ciotuleńka. – A to wstyd, żeby damy same sobie nalewały. Nalej nam i sobie i siadaj zakąszać. Rozlałem co było w karafce i zacząłem zakąszać. Zaledwie przełknąłem pierwszy kęs, gdy ciotka Ewelina klasnęła w dłonie i uroczyście obwieściła: – Patrzajcie państwo, karafka pusta! Zaległa pełna niejasnych oczekiwań cisza, więc ciotuleńka po raz drugi klasnęła i zarządziła: – Podnieś ta firaneczka i zobacz, czy aby tam czego nie znajdziesz. Zrobiłem jak nakazano i za mocno przybrudzoną firanką, na półce, którą wbudowano w ślepe drzwi, znalazłem butelkę octu. – Nic to – cieszyła się ciotuleńka. – Rób co ci mówię: nalej to do karafki i rozmaj do pełna. Wyciągnąłem korek, który smakowicie bulknął i wlałem zawartość do karafki, resztę dopełniając wodą. Płyn w karafce zbielał, szkło zagrzało się, jakby za chwilę miał nastąpić wybuch, twarze krasnalów nabrały barwy dobrze uwędzonej polędwicy. A ciotuleńka nic: siedzi i się śmieje. – A ty się nie leń. Popatrz lepiej w garnek i wyciągaj, co tam masz. Podniosłem pokrywę w wielkim niebieskim garze ustawionym na kuchence. Gotowały się tam ziemniaki, jak zawsze w mundurkach. Bo mundurkowe ziemniaki to największy przysmak, gdy jeszcze posypie się je solą i pokosztuje ze świeżym masełkiem. – Odcedź woda i wysyp na miska – dalej dyrygowała ciotuleńka ku coraz większej uciesze Karabanów – Barabanów. Zbudowałem w misce mały kopiec Kościuszki, lecz garnek dalej ciążył mi w rękach: zwinięta w podwójny pierścień, na dnie czaiła się tam gorąca wiejska kiełbasa. – Rżnąć ją! – zakomenderowała ciotuleńka, podstawiając talerze pań. Rzuciłem się na kiełbasę i począłem ją ćwiartować, pryskając gorącym sokiem w uszczęśliwione twarze. Następnie nalałem do kieliszków ciotczynego octu, który z mlecznego znów stał się przezroczysty, choć od czasu do czasu wędrowały jeszcze po szkle srebrne banieczki. – Widzicie, u mnie jak w Kanie Galilejskiej: z octu wódka, a z kartofelków kiełbasa – podsumowała swoje cuda ciotuleńka. Siostry Karabany – Barabany wkrótce zaległy na kanapkach, żeby odsapnąć troszeczkę. Tam i złapał je sen. – A my teraz z tobą do lasu, na mostki miłości! – ucieszyła się takim obrotem sprawy ciotuleńka. I narzuciwszy swój ulubiony sweter w kolorze przejrzałej maliny, uwiodła mnie wprost w odmęty lipniskich żywiołów. Szparko kroczyliśmy po znajomej stecce, między lasem i łąką, od której na naszych rękach i twarzach kładł się seledynowy podblask. A za piramidami ciemnych świerków jarzyło się coś jaskrawię i potężnie. Za pierwszym zakrętem okazało się, że jest to najprawdziwsza gwiazda, którą przywykliśmy nazywać słuńcem, suńcem, złotym słoneczkiem, i choć miało się ku słonemu końcowi dnia, gwiazda pałała tak ostro jak w samo południe, a tarcza jej powiększona była nawet ponad miarę tych zachodów, jakie znał Lipnisz. W szuwarach rzecznego rozlewiska wrzeszczał trzciniak, nie ptak, a głos wód tutejszych, bo mało kto go widział, choć stróżował on wiernie przez całe lato. – Proszę ja waszmościów na salony – rzekła ciotka Ewelina, dygnąwszy jak przystało na dobrze wychowaną panienkę. – Do stołu podają... – Bywała ja ze swoim, świętej pamięci, Józiukiem na różnych salonach. Nawet w Mirze u kniaziów Mirskich bawiłam się do białego ranka, ale powiedz ty mnie, gdzie ty widział taka lampa, takie kobierce miał pod nogą i takimi kilimami mógł się cieszyć? Było to pytanie retoryczne, więc tylko trzciniak przyznał swoją rację: „kit, kit, kit...” – Patrzaj tam pod olcha. Widzisz, moje Baśki przychodzą przepłukać swoje gardziołka. I one, widać, pijące! – dostrzegła coś ciotuleńka swym prawym, silnym jak luneta okiem, wskazując na mroczne i tajemnicze chaszcze nadrzeczne. Zanim pojąłem o jakich Baśkach mowa, w olszynie coś zatrzeszczało i załomotało, i równocześnie rozległ się ciotczyny operowy alt: – Ot cholery, żyć spokojnie zwierzynie nie dają! Już ja wam pokażę, gdzie raki zimują! Gwiazda nadziemska stanęła tuż przed ciotuleńką wielka jak strącony Księżyc, i ciotka Ewelina wbiegła w światło jak w otwartą bramę niebios. A gdy ciotuleńka znikła na dobre, wówczas kula słoneczna stoczyła się za korony brzóz i olszyn. Z nagła zasyczało, zabulgotało i w niebo buchnął cumulus, stając nad Lipniszem wielkim purpurowym słupem. Zaległa martwa cisza. Nawet trzciniak przerwał swoje: „karr, cek, świerzbi, świerzbi, drap, drap, kit, kit...”. I wówczas odezwały się jakieś głosy. Szły one z podziemia: z chaszczów i bagien, dudniły groźnie i władczo, jakby król trzęsawisk i moczarów – gałęziorogi łoś szykował się do godowej walki. Zbliżyłem się do kładek przezwanych przez ciotuleńkę „mostkami miłości” i ujrzałem gorejącą malinowym blaskiem ciotkę Ewelinę. Grzmiała ona, aż echo wieczorne niosło na drugi kraniec jezior i wrzosowych uroczysk: – A żeby ciebie korszun obedrał! A żeby ciebie kaczka zadziobała! Gdzież ty się po rojstach badziasz i zwierzynie żyć nie dajesz! Wstawaj, a to kijem grzbiet obmacam! Ciotuleńka, jak zawsze w podniosłych chwilach, przeszła na „ swojską mowę”, co na mieszkańców Lipnisza działało jak najgorsze zaklęcia, tym gorsze, bo niezrozumiałe. Nie zdziwiłem się więc ujrzawszy Pisztoleta, który tkwił na kładce i nie śmiał się poruszyć. Siedział w półkucnięciu, na dziwacznie wykręconej nodze. – Ot patrzaj, nie dość, że durny, to jeszcze głuchy na dodatek – pożaliła się ciotuleńka. Pisztolet jeszcze głębiej wciągnął swój niekształtny łeb, jego wypłowiałe oczy pijanego anioła zabiegały niespokojnie, ale dlaczegoś nie zamierzał zmienić swojej pozycji. – Ja tobie mówię, wstań! – zawołała wielkim głosem ciotuleńka, straciwszy resztki cierpliwości. I stało się jak było napisane w Piśmie. Pisztolet wyciągnął z dziurawego mostku rozzutą stopę i z wrzaskiem: „Jindza!”, „Czarownica!”, – pognał do lasu. – Diabły z niego wychodzą – zauważyła z zadowoleniem ciotuleńka. I uklęknąwszy, wyciągnęła ze złotego strumyka gumiak, z którego trysnęła woda jak z zarzynanego prosiaka, a na koniec wykarabkał się rak z gatunku rzecznych: mały i zwinny. – Widzisz, gdzie go zagnało. Widać mój sąsiad nóg nie myje. Postawiwszy gumiak na środku kładki, ciotka Ewelina dała znak do odwrotu. Zagłębiliśmy się w wysepce zewsząd oblanej strumykami miękkiej, jeziornej wody: rzeczułki tutejsze aby dotrzeć do Czarnej Wody, przepływały przez mniejsze i większe zbiorniki wyciśnięte lodowcem w niezgłębionych pokładach piachu. – Poczekaj, już on coś tu musi wywęszać – wstrzymywała mnie ciotuleńka. – Za dobrze go znam. Pisztolet kuśtykając spiesznie, wynurzył się z krzaków i jednym susem dopadł swojej własności. Tu moja ciotuleńka nie wytrzymała i trzykrotnie klasnąwszy w dłonie, zakrzyknęła: – Filonie mój miły, Filonie, czekam ja na ciebie pod umówionym jaworem! – Pieczielnica, jindza! – odgryzł się Pisztolet, ale bez wigoru i przekonania, bo wiedział dobrze, że jest to najwłaściwsza pora i miejsce dla ciotczynego czarzenia. I uszedł szybko. A ciotuleńka, jakby nie dość było na dziś cudów i czarów, najpierw zdjęła ze stecki drugiego raka, a potem bezbłędnie wykryła w trzech miejscach trzy stalowe pętle przygotowane na sarnie stadło o wdzięcznych imionach Baś i Baśka. MACIORA Kiedy ciotkę Ewelinę nachodziły jakieś większe utrapienia, albo chwytała ją chandra, spiesznie dawała znać o sobie, prosząc o rezerwację miejsca w samolocie. – Ot, jak spojrzę ja na wszystko z góry, jak wzlecę nad obłoki i życie wtedy inne się wydaje, i ja sama inna się robię. Przyłóż mnie do rany, a ta sama się zagoi – mawiała wówczas. Ciotuleńka miała trzy odwieczne trasy. Koncertowo – teatralną do Warszawy, patriotyczno – muzealną do Krakowa i trzecią do Wrocławia: do Ludwikostwa. Była to trasa sercowa, a wybierała ją ciotuleńka wtedy, kiedy czuła się jak telegrafista Piotr Płaczkin. Na nic wówczas były wszelkie teatry, koncerty, muzea, pozostawał Ludwik z Jadzią i wieczorne pogaduszki przy porcelanowym czajniku napełnionym czymś mocniejszym od herbaty. Kiedy więc otrzymałem lakoniczny telegram: „Przyjeżdżaj. Stop. Lecę do Wrocławia” zrozumiałem, że sprawa jest poważna. U znajomej panienki dokonałem rezerwacji miejsc na lot do Wrocławia i posłusznie stawiłem się w Lipniszu. Ciotuleńka czekała na mnie ani troszkę nie zdenerwowana. Ubrana była w ciemną żorżetową suknię, pod szyją miała upiętą pożółkłą od starości kameę w kształcie rozwiniętej róży. Napakowana solidnie uszasta torba stała na widocznym miejscu. Mieszkanie było posprzątane na miarę wymagań ciotki Eweliny. – Cóż to, cioteczka w wojnie z Pisztoletem? – zacząłem dyplomatycznie. – Nie gadaj tyle. Wypijem strzemiennego i w droga! – ofuknęła mnie ciotuleńka. Zgodnie z odwiecznym obyczajem, tylko raz jeden zajrzeliśmy do kryształowego towarzysza ciotczynej niedoli. Po czym ciotuleńka, udzieliwszy mi niezbędnych instrukcji: jak należy karmić kury, co w ogrodzie podlewać i kogo się wystrzegać, przestąpiła próg domu, zamaszyście się żegnając. W drodze do autobusu, poczuwszy wiew z szerokiego świata, zazwyczaj ciotka Ewelina zdradzała udręki jakie akurat ją trapiły. Dziś milczała jak zaklęta i była w sposób niepokojący uroczysta. – Proszę przekazać serdeczności dla pana Ludwika i Jadzi. Może jesienią zahaczę o ich dom... – rzekłem. – A zahaczaj sobie. Któż tobie nie daje! – odburknęła przyśpieszając kroku. – Chyba nie będę nic robił. Najwyżej pochodzę po laskach, posiedzę nad jeziorkiem – uskarżałem się coraz bardziej zaniepokojony ciotuleńką. – Spaceruj sobie na zdrowie. Tyle już ludzie napisali, że do końca życia tego nie przeczytasz. Tak ty bądź mądrzejszy: pisz tyle, co lekarz na recepcie. Trafisz na swego, do końca życia będzie ciebie błogosławił. Nie trafisz, nie twoja strata. A jak się rozpiszesz zanadto, nie daj Boże, durmanu jakiego niepotrzebnie ludziom zadasz, i bez tego zgłupieli do szczętu. Tfu, zgiń ty, przepadnij. Tu ciotuleńka splunęła siarczyście i opluła przechodzącą sąsiadkę. A ta nic, jakby kropla życiodajnego dżdżu na nią spadła. Otarła się tylko i nawet jakby lekko się skłoniła. – Widzisz ty ją? – spytała groźnie ciotuleńka. – Niby co? – Jak to co?! Ja ją opluła, a ona zadowoloną udaje. Ja tobie mówię: oni mnie mają za kogoś takiego... Nu, za durnowatą! – obwieściła triumfalnie i aż zatrzymała się z tej obrazy. – Nic to, spojrzy ciocia na Lipnisz zza chmur i powie sobie: wbiłam sobie coś do głowy i tyle... – rzekłem bez zbytniego przekonania. – Mądrala smorgoński się znalazł – ofuknęła mnie ciotuleńka i rozsiadłszy się na ławce, bo jak zawsze do odjazdu autobusu było jeszcze z pół godziny, zadumała się smętnie. – A u nas po wsiach chodziły świnie, o takie! – ocknęła się, wskazując na główną ulicę Lipnisza, gdzie odwiecznym zwyczajem spacerowały kury, kędy przebiegł kudłaty kaszubski piesek podobny do zabawki zdjętej z komody, przeterkotał motocykl i przejechał traktor z przyczepą. – Świnie łaciate i wielkie jak cielęta. Stąd kumpiaki i kiełbaski miały swój smak. Świnia co biega na wolności, a choćby nawet na łańcuchu stoi uwiązana, mięsko ma inne. Wolna świnia ziółko znajdzie potrzebne i żadne uroki takiej panienki się nie trzymają, i wyobraź ty sobie, że oni mnie od uroków świńskich mają! – wypaliła ciotuleńka, dłużej nie mogąc znieść swego utrapienia. – Przedwczoraj to było, jak stara Labudzicha koło drzwi zaczęła mi się kręcić. Wejść nie wejdzie, ale chodzi w te i wewte. „Tak zajdź – mówię – co się szwendasz niby swadźba na weselu”. „Pani – ona na to – już po weselu!”. I zasmarkała się aż po sam pas. Wiedziałem, że Kryśkę szykują do ślubu. Chwyciłam co miałam pod ręką i biegnę, bo lubię tę ich Kryśkę: jakaś nietutejsza ona jest. A ta prosto do chlewu mnie prowadzi. Widzę, maciora leży nogi wyciągnąwszy, a koło niej popiskują różowiutkie świniaczki. Osiem ich było. Pożałowała ja ich serdecznie, bo co niby miałam robić? I wychodzę. Nie doszła ja nawet do furtki, słyszę Labudzicha larum podnosi. Biegnę, bo pomyślałam, że z tego zmartwienia w głowie jej się pomieszało. Patrzę, a tu maciora stoi jakby nigdy nic, parsiuczki ryjkiem w cycek pchają, a ta płacze, jakby, za przeproszeniem, zamiast księżyca tyłek nad jej domem wzeszedł. „Czegóż ty głupia płaczesz – mówię. – Świnia wypuść na pole, bo w tym smrodzie nawet chłopskie gacie różą by pachniały. Pokrzywy jej nasiekaj, lebiody i dzikiej mięty”. Ta po rękach mnie całowała. Przed wojną ja ręki nie dawała, a na starość miałaby zgłupieć. Ot i wszystko... – zakończyła ciotka Ewelina, wyraźnie poweselawszy. Nadjechał autobus. Ciotuleńka w mig zdobyła miejsce, depcąc nielicznych podróżnych. – Odpocznij sobie. Do lasu pójdź, nad jeziorem posiedź – zarządziła wreszcie i zwaliła się na siedzenie, bo kierowca był narowisty. Widziałem jeszcze jej twarz za szybą, jak starannie składając wargi niby w rozmowie z głuchoniemym, parę razy powtórzyła: „Pożałowała, ja tylko pożałowała...” Autobus skręcił na mostek i uwiózł ciotuleńkę w podróż na podniebne wysokości. BIEDNA SYLFIDA Tej wiosny zamieszkała u ciotuleńki drobna, szczupła biedulinka o wspaniałych płowych włosach upiętych we wronie gniazdo. Biedulinka trzy lata pod rząd zdawała na studia, bez rezultatu, gdyż skrzywdzili ją rodzice, odbierając sześć punktów za pochodzenie, i zawsze brakowało jej tych sześciu punktów, aż wreszcie za sprawę się wzięła ciotuleńka. – Znała ja twoich, świętej pamięci, dziadków, porządna była szlachta, choć schłopiała do reszty. Znam ja twoich rodziców, niezgorsi ludzie, choć ziemię rzucili i niepotrzebnie szwendają się po biurach, tak i tobie nie dam ja zginąć. Przyjeżdżaj do mnie, spokój tu, cisza. Pouczysz się, przypatrzysz ludziom i tyle punktów nazbierasz, że obdzielisz jeszcze tych nieboraków, których rodzice, tak samo jak i twoje, poleźli w szpagatowa inteligencja. Biedulinka zwała się Sylwią, była bladziutka i eteryczna, więc ciotuleńka nie mówiła do niej inaczej jak tylko: „moja biedna sylfida”. Sylwia nic nie jadła, piła tylko kawę i herbatę, nie wychodziła na słońce i obłożywszy się książkami, całe dnie spędzała w pokoiku na górce. Kiedy przyjechałem do ciotki Eweliny, ta była w zupełnej panice: – Przedstaw ty sobie, jak ona ma zrobić te swoje punkty, kiedy mózg jej wysycha od takiego życia. Przecie ona lipy nie odróżnia od topoli, klonu od jesionu, i sroka dla niej ptaszek, i wróbel ptaszek. Tylko nie wiedzieć czemu rozpoznaje gawrony i kawki, ale nazywa je wronami. Zwariować można! – Nie bierze ją ciocia na spacery? – Na jakie spacery?! Przecież ona zaraz się męczy i tramwaju szuka. A kiedy ja ją do lasu zaprowadziłam, tak przedstaw ty sobie, że ona leśnej mrówki się przestraszyła! Mróówki... – powtórzyła groźnie ciotuleńka, podnosząc palec do góry. Na co za oknem zapiał kogut, wielki ulubieniec ciotuleńki, który nic nie robił tylko wypatrywał ciotuleńkę, frunąwszyna płot, czy napobliską wisienkę. – A kiedy nasz Kuba zaczął koło niej chodzić, skrzydło rozczapierzywszy, jak przystało na porządnego kawalera, tak ona – w krzyk! I teraz boi się sama na dwór wychodzić. Wszystko to w księgach królowej Saby było zapisane: będzie pomieszanie wszelkiej natury, mężczyzny od kobiety nie odróżnisz, żywioły poruszone będą i na świat wyjdą Golemy, aby nami rządzić, a my ich za wolnych ludzi weźmiemy – podsumowała swoje strapienia ciotuleńka, sięgnąwszy po kryształowego pocieszyciela. Wychyliwszy kieliszek, ciotka Ewelina wyraźne poweselała, co natychmiast wyczuł Kuba, piejąc aż mu spurpurowiały krwiste dyndole. – Zakukurykasz się ty mnie na śmierć – upomniała swego faworyta ciotuleńka. – i skąd ta bestia wie, kiedy ja mam przyjemność kieliszek wypić? – zdziwiła się zupełnie szczerze. – Mam ja taka myśl! – ożywiła się ciotuleńka po trzecim kogucim pianiu. – Zrobimy dzisiaj majówkę! Pójdziemy nad Księże Jezioro i tam się zabawimy. Ja przygotuję koszyk, a ty idź pogadaj z moją biedną sylfidą. Ponieważ ciotuleńka bez specjalnej towarzyskiej okazji używała swego przyjaciela tylko trzykrotnie, nigdy więcej, nie pozostało mi nic innego, jak iść na górę. Biedulinka leżała na otomance, ślepiąc w grube tomisko. Twarz miała bledziutką jak opłatek, oczy zieloniutkie jak niewypłakane krople miętówki, a wargi od wiecznego zagryzania kraśne niczym koguci grzebień. – Ja tak dłużej nie mogę! – wyjęczała. Niech mnie pan stąd natychmiast zabierze. Ja chcę do domu! – Dlaczego pani dłużej nie może? A skoro pani nie może, to czemu nie siądzie pani w najbliższy autobus i nie wróci do domu? – Nie wiem... czuję się jakoś niewyraźnie. Chcę zejść na dół i nie schodzę. Chcę wyjść na dwór i nie wychodzę. Ja... ja się boję! – przyznała się z rozczulającą szczerością biedulinka, a z oczu jej spadły dwie krople miętówki, zlizane ostrym języczkiem. Czyżby ciotka Ewelina tak panią zastraszyła? Ależ skąd! Ona jest taka wspaniała! Taka niezwykła! No tak, pani się jej boi – stwierdziłem nie bez smutku. – Tu się jej wszyscy lękają, bo ona jest w i e d z ą c a... – To znaczy: czarownica? – Przecież nie żyjemy w średniowieczu – rozsądnie obroniła się biedulinka i bladą chmurką wionęła ku oknu. – Stąd oglądam ją rano jak rozmawia z ptakami. A z rzeki przychodzą do niej dwa dzikie łabędzie. Ona również rozmawia z drzewami. Zauważył pan, że drzewa w jej ogrodzie są najpiękniejsze? – ciągnęła coraz bardziej rozpalając się ciotczyna sylfida i oczy jej z zielonych stały się żółte jak bursztyn. A ja poczułem się, jakby spojrzał na mnie przebudzony tygrys. – Drzewka na zimę okłada ptasim nawozem. A do ptaszków mówi: „cip, cip” i „taś, taś”, i nic więcej – rzekłem, czując jak wzdłuż kręgosłupa przechodzi mi dziwne mrowienie. – Nieprawda! Ona jest najprawdziwszym parapsychologiem. Klimuszko przy niej to szczeniak! – radośnie obwieściła tygrysiooka sylfida. I westchnąwszy dodała: – I dlatego ja jej się boję, och, jak się boję! Tymczasem mrowienie przybrało na sile, zupełnie jakby podłączono mnie do wysokoobrotowej wiertarki do zębów. – Jej bioprądy odczuwam nawet tutaj. To jest straszne... – nie przestawała się zadręczać ciotczyna lokatorka. Oczy jej znów zmiękły i swojsko pozieleniały. Z głębi schodów rozległo się ciotczyne wołanie: – Jak tam, moja biedna sylfida! Idziemy na majówka, czy nie idziemy? – Idziemy, idziemy! – zadecydowałem, gdyż Kuba powtórnie zapiał, a sylfida zrobiła się taką biedulinką, że nic tylko siąść i płakać. Bez słowa też zeszła ze swej górki i dała się powieść jak owieczka na zarżnięcie. Bo tym razem szliśmy nad Księże Jezioro, gdzie bywało się rzadko, ale zawsze w sprawach nader ważnych. Droga nasza wiodła na piaszczystą brodawę porosłą skarlałą sosną w pancerzu siwych porostów. Na zapleczu wzgórza, w stronie północnej, w mrocznym utajeniu czuwało Księże Jezioro: z trzech stron zatrzaśnięte przez mroczniejące lasy. Na południu rozciągały się pola łubinowe, czasami śnieżno – gryczane, pachnące zdradziecko i upajająco. Za polami strzępiły się pojedyncze świerki i wyrastały kordony lasów. Było to południe melancholijne i zadumane, o zachodzie zaś triumfalne: w purpurach i karminach lub czystym złocie. Wieczorami dzikie i przepastne, z wielkimi dziurami wyszarpanymi w niebie przez inwazję odległych gwiazd i gwiazdozbiorów. Majówkowym zwyczajem rozesłaliśmy na szczycie wzgórza starą derkę, a ciotuleńka wyciągnęła z koszyka wszystko, co było nam potrzebne, na honorowym miejscu stawiając butelkę słodkiej pestkówki i swój kieliszek. – Widzisz, moja biedna sylfido, taki już u nas zwyczaj, że robimy majówki, choćby nawet był to czerwiec. Wszytko dlatego, moja złociutka, że jak człowiek na trawie posiedzi, drzewko mu zaszumi, ptaszek zaćwierka, mrówka uszczypnie – zmądrzeje on nie wiedząc jak. Powiedz ty mnie, moja droga, a wódeczka ty pijesz? – zakończyła swe przemówienie ciotuleńka, napełniając swego kryształowego przyjaciela po brzegi. – Niedobrze, znaczy się... Jeden kieliszek krew tobie zagrzeje, to nie żadna tam herbata, ani ta twoja czarna kawa, drugi kieliszek w głowie rozjaśni, a na trzecim ty już i przestań. Wtedy zobaczysz to, czegoś nigdy w życiu nie widziała, biedactwo ty moje. Biedulinka jak ptak zahipnotyzowany przez węża, otwarła dzióbek i wychyliła z ciotczynego pucharka, jakby był napełniony wiśniowym sokiem. – Tak to rozumiem. Krew twojej, świętej pamięci, babuni się odezwała. Też z początku była chuda i bielutka jak serek, a potem twego dziadunia nahajką smaliła – pochwaliła cotuleńka biedną sylfidę, której oczka stały. się wielkie jak spodki i patrzyły na nas spojrzeniem cierpiącej sarny. – Pierwszy kieliszek zawsze w oczy idzie, drugi w żołądek, a trzeci do serca trafia – uspokoiła swą podopieczną ciotka Ewelina. – Ty teraz zakąszaj, a my popatrzym, czy kieliszek cały się został. Ze spokojnym sercem zajrzałem do pucharka, bo komu jak komu, ale jemu sądzone było długie życie. Ale ciotuleńka, jakby odgadując moje myśli, przejęła kieliszek i w zadumie rzekła: – Coś ja czuję, że kiedy przyjdzie moja godzina, wyprzedzi on mnie, żebym miała czym boską ambrozję spijać. Zapamiętaj to sobie! A teraz, moja biedna sylfido, żołądeczek trzeba rozgrzać! I sylfida po raz drugi otwarła dziobek. Oczy jej stały się intensywnie zielone, jakby wstąpiła w nie cała jaskrawość kaszubskich lasów i takie już pozostały. Znów poczułem silne mrowienie, które spłynęło w dół ciała: po grzbiecie, przez krzyż aż do stóp. I naraz z niewidzialnych szparek piaszczystej brodawy wysypały się setki i tysiące drobnych, czarnych mrówek, atakując nasz stół, a szczególnie biedulinkę. – Ja tobie mówiłam, że ona żywej mrówki nie widziała – osądziła moja ciotuleńka na widok tańca świętego Wita, który wykonała dziewczyna. – Ot i nasza sylfida. I zakąsiwszy bułgarskim pomidorem i swojską kiełbasą, ciotuleńka zaczęła strząsać czarnych natrętów. A mrówki wyraźnie straciwszy rezon, poczęły ściągać w swe podziemne królestwo. Zaś biedna sylfida po odtańczeniu dziarskiego dreptaka, stała się nie do poznania. Wronie gniazdo rozpadło się okrywając ją złotym płaszczem, blade policzki okrył rumieniec, oczka zaświeciły jak dwie esperanckie gwiazdy. – Siadaj, nie lękaj się. One swoją porę znają. W przedwieczerz wychodzą, ale tylko na krótko. Mrówka stworzenie ranne. Chociaż kto ją tam wie... – i ciotuleńka zaśmiała się po swojemu, chitreńko, mrucząc coś pod nosem. – Niebożątko moje, nie lękaj się, nikt ciebie nie skrzywdzi – przemówiła do zbłąkanej mrówki, zgarniając ją z sylfidziej sukienki. Biedulinka ponownie zerwała się na równe nogi. A skoro już wstała, znikła na czas pewien za skłonem wzgórza. – Najgłupszy jest ten duch, który upodobał sobie żywioł powietrza. Nic co ziemskie on nie rozumie – oznajmiła sentencjonalnie ciotka Ewelina, sięgając po suszoną kiełbasę. – Tak powiedz mi teraz, moja biedna sylfido, czemuż ty boisz się świata bożego? Przecież sama ty stworzenie boże, i nie najbrzydsze nawet? – spytała ciotuleńka, przegryzłszy kiełbasą następną kolejkę. Na tak obcesowe pytanie, biedna sylfida odpowiedziała po swojemu. Od jej łez jałowy piasek się spulchnił i użyźnił, i na naszych oczach zakwitły trzy krzaczki poziomki, szykując się do bogatego owocowania. Ale ciotuleńka wtrąciła swoje trzy grosze: – Zaniechaj płaczów! Tobie tańczyć a nie płakać! Przecież ty jesteś sylfida, najprawdziwsza sylfida! Tu ciotuleńka nalała trzeci, sercowy kieliszek i biedna sylfida wypiła ten nektar ziemskich bogów, a wypiwszy poczuła w swej piersi ziemskie gorąco. Wstała więc i zaczęła zataczać kręgi, schylając nisko głowę, to znów wznosząc ją dumnie, a chorągiew jej włosów zapłonęła karminowym blaskiem, gdyż słońce nadęło swe rozognione policzki, szykując się do skoku w dół, prosto w kaszubskie jałowce. Ciotuleńka klaskała w dłonie, ciesząc się tym weselem, jakim umiała cieszyć się tylko ona. A sylfida płynęła i płynęła. Kiedy zaś słońce ostatecznie zapadło za cierniste krzaki i z prawa zaczęła przebłyskiwać Gwiazda Wieczorna, nad nami zaś wyciągnęła swe pazury Ursa Maior, wtedy to zrozumiałem, jakie prądy przenikają me ciało. Wszystko to było głupie, bo za późno. Sylfida wróciła do miasta, gdzie po raz czwarty zabrakło jej sześciu punktów. Wówczas opuściła ona swe mdłe ciało, zaś Sylwia rychło wyszła za mąż. KOŁPIE Wiosenną porą wprost od morza nadlatywały białe łabędzie i majestatycznie siadały na jeziorkach. Zawsze parami, nigdy inaczej. Gdzieś na brzegu, w tatarakach lub trzcinach, wyrastało wysokie, byle jak sklecone gniazdo, i wtedy widziało się już tylko jednego eleganta, jak upiększa kaszubskie wody. Zdarzało się też, że małżeńska para zgodnie kiwała ciężkimi kuprami, trzymając się brzegu. Znak to był nieomylny, że chytry i chudy lisek zakradł się do gniazda i pozbawił ją obowiązków rodzicielskich. Osieroconą parą ciotuleńka zajmowała się ze szczególną gorliwością. – Biednieńkie one są. Strach pomyśleć: takie jajo znieść i wszystko na darmo. Od tego i w głowie mogło się pomieszać. Nic dziwnego, że honor straciły i teraz za żebraków u ludzi są. I taką opieką otaczała ptaki, karmiąc je i przemawiając po swojemu, że pewnego dnia bezdzietna para opuściła jeziorne wody, lądując na Czarnej Wodzie tuż naprzeciw ciotczynego domostwa. Ciotka Ewelina najpierw zdumiała się nad łabędzią przemyślnością, a potem zaczęła przemawiać im do rozsądku. Ale dumne królewskie ptaki ani myślały o powrocie. Spokojnie żerowały na rzece, bezwstydnie wystawiając swe tłuste kupry. Na widok ciotuleńki natychmiast wiosłowały do brzegu i wyginając wężowe szyje z psią wiernością wpatrywały się w jej korpulentną, energiczną figurkę. – Ot biedy się nabawiłam. Karmić was tyle, co świniaka utuczyć – zrzędziła ciotuleńka, pogodziwszy się z losem i rzucając kawałki chleba, aby uważnie przypatrywać się, jak chlebowa gula wędruje szyją niby kamień rzucony w przyciasnawą pończochę. Towarzyszył jej Kuba, powiewając złotopiórym ogonem jak wojennym buńczukiem, i z bezpiecznej odległości przyglądał się swym konkurentom. Któregoś dnia na tej czynności zastał ciotkę Ewelinę pan szkolny, czyli Wargowaty. Jego lwia głowa z grzywą kędzierzawych, przedwcześnie posiwiałych włosów wypłynęła spoza parkanu nagle jak wielki afrykański księżyc. – Rośnie pani gospodarstwo – powiedział pieszcząc pulchnymi wargami każdą zgłoskę, a oczy jego patrzyły na ciotuleńkę z kobiecą uległością. – Na swoja bieda ja ich tu ściągnęłam – z przyjemnością powróciła ciotuleńka do starej śpiewki. – Siedziały by na wielkiej wodzie i robiły co do nich należy. A tak za żebraków u mnie są. Aż hadko patrzeć na coś takiego. Policzki Wargowatego zaśmiały się lekkim rumieńcem. – Niech pani przestanie je karmić i one wrócą skuda przylecały. – Co też pan plecie, panie Wargowaty! – zaperzyła się ciotuleńka, wyraźnie się zapominając. – Przecie one, sieroty biedne, potrzebują ludzkiego serca. Młode lisek im powyjadał: widziałam w brzeźniaku nad Małą Skrzynką skorupy jajeczek i pióra, co ledwie zaczynały być piórami. – One mogą drudzi raz złożyć jaja – rzekł Wargowaty, z kolei blednąc, a oczy jego zaiskrzyły się jakby chwycił za linię wysokiego napięcia. – Spróbował by pan złożyć choćby jedno jajo i wtedy zobaczył jaka to przyjemność – odparowała ciotuleńka. Kuba wyczuwając chwilę zapiał, łabędzie zasyczały jak wąż szykujący się do ataku. – Nie rozumiem was... – bardzo cicho, prawie szeptem rzekł pan szkolny i obróciwszy się na pięcie, obniósł swą lwią głowę nad ostrymi sztachetami ciotczynego płotu. – Mały jak knotek, a taki gorący – zdziwiła się ciotuleńka i wróciła do swych codziennych zajęć. Na drugi dzień rano łabędzi nie było. Początkowo ciotuleńka myślała, że odpłynęły pod groblę, na młyńskie rozlewisko. Wkrótce jednak cała prawda wyszła na jaw: łabędzie zniknęły bez śladu. I ciotuleńka twardym krokiem pomaszerowała ku szkole. Już z daleka za taflą szyby ujrzała jaśniejącą natchnieniem twarz nauczyciela. Jego usta lubieżnie i miękko zaokrąglały się na samogłoskach, ręce pracowały jak płetwy ryby, która zdecydowanie zmierza ku swemu celowi. Wargowaty recytował wiersze. Dlaczegoś ciotuleńka była pewna, że zdybała nauczyciela na rzeczy karygodnej, bo Wargowaty oprócz tego, że był polonistą, również sam pisywał wiersze. – Pomyśleć, Mickiewicz się znalazł! – powiedziała i z trzaskiem rozwarła drzwi. Nauczyciel urwał w pół słowa. Klasa zamarła, jakby ujrzała zmorę w ciotczynym wcieleniu. – Niech on powie, co zrobił z łabędziami – powiedziała tykając palcem w pierś poetę. Minęła długa, męcząca chwila i nagle Wargowaty zebrał się w sobie i ryknął lwim głosem: – Kołpie są na jęzorze! – Na jeziorze? – zdumiała się ciotka Ewelina. – A jakim to cudem? – Kołp je wolny ptak – objaśnił Wargowaty. – Kołpie wróciły skudka przyleciały. I Wargowaty miał rację, bo gdy ciotuleńka pobiegła nad znajome jeziorko – ujrzała parę samotnych łabędzi kiwających się na krótkiej fali, jaka szła od leśnego duktu. Poznawszy swą karmicielkę, kaszubskie kołpie ruszyły ku brzegowi, klapiąc dziobami i tykając w dłonie ciotuleńki. – Biedactwa wy moje. Nic ja wam nie przyniosła. Jak przyszła wam ochota wracać, widać jeszcze będziecie mieć młode. Siedźcie na wodzie, a ja o was nie zapomnę. Nim jednak ciotka Ewelina zdążyła dojść do swego domostwa, z Czarnej Wody wypatrywali już ją starzy znajomi. – A żeby was korszun porwał! Uparli się wy chyba mnie z torbami puścić! – zawołała klasnąwszy w dłonie. – Ot hultaje! Poczekajcie wy, już ja was pożywię! Za godzinę odeszła od ciotuleńki wszelka złość i nakarmiła łabędzie jak nigdy dotychczas. Lecz w następną noc łabędzie znikły równie bezgłośnie, aby przybyć na pierwsze śniadanie, obwieszczając swój powrót świstem podobnym gwizdowi wygaszanych silników odrzutowych. – Albo ja głupia, albo wy zgłupiały do szczętu – orzekła ciotuleńka, gdy nocne eskapady zaczęły powtarzać się coraz częściej. – Rozumiem, żeby sowa nocą latała, ale wy przecie nie sowy, ani puszczyki żadne. W najbliższy wieczór ciotka Ewelina zaczaiła się w krzakach czarnej porzeczki. Zapadła letnia noc. Łabędzie puchy bielały w trzcinach młyńskiego rozlewiska jak ubita śmietana. Ciotuleńce kiwnęła się głowa, gdyż zajrzała do swego nieśmiertelnego pucharka. Aż tu patrzy: po wodzie kroczy stary znajomy ze stron dalekich – łobasty! Klaszcze raz po raz w obrzękłe łapska, odpowiada mu klaskanie kijanek: „chlap! chlap!”, „chlap! chlap!”. Widać niedaleczko cycasta łojma pierze swoje łachy. „Nietutejsza ona jest, poznać od razu” – spodobała się ciotuleńce pracowitość czarcichy. Klaszcze łobasty, łojma nie pozostaje mu dłużna i wyklaskują z trzcin na księżycową dróżkę nagie dzieciątko. Pojęła ciotuleńka całą grozę sytuacji. Dzieciątko woła łabędzim głosem a ciotuleńka krzyczy: – Już ja wam pokaża, dzieciuczka krzywdzić! Łobasty zawarczał jak zły pies, a ciotuleńka – buch w wodę! Patrzy, rzeczywiście w wodzie siedzi po pas, a na grobli warczy dobrze jej znany „trabancik” pieszczotliwie przezwany mydelniczką. – A żeby ciebie dwa razy skręciło i żeby ty własny tyłek zobaczył! – woła ciotuleńka goniąc przez ogrody, ale „trabancik" zadymił z rury i znikł jak nocne przywidzenie. Następnego dnia, nakarmiwszy staranniej niż zwykle swych niezmordowanych pensjonariuszy, którzy opuszczali Lipnisz na kółkach, aby wracać na własnych skrzydłach, ciotuleńka zapukała do nauczyciela. Otworzyła żona. – Niech będzie pochwalony! – zabasowała ciotuleńka, bacznie wpatrując się w Wargacichę, bo ta nie lubiła patrzeć ludziom prosto w oczy i miała wysunięte do przodu zęby, co, jak powszechnie wiadomo, znamionuje osoby namiętne lub spokrewnione z wampirami. Co na jedno wychodzi. – Dzień dobry, dzień dobry – pośpieszyła z przywitaniem Wargacicha, patrząc na czubek głowy ciotuleńki, na którym dumnie sterczał ni to kapelusik, ni to berecik osobiście zmajstrowany przez ciotuleńkę z niegdysiejszej kreacji. – Czy on jest w domu? – On jeszcze śpi – z miejsca zrozumiała żona poety. – Powiedzcie, że Ewelina na niego czeka – rozkazała ciotuleńka, przekraczając próg domu i bezbłędnie kierując się do saloniku. W przyległym pokoju nastąpiło jakieś poruszenie i oto w drzwiach stanął Wargowaty. Oczy jego spoglądały na ciotuleńkę z nieśmiałą słodyczą odtrąconego kochanka, policzki były wypchane jak u chomika przeczuwającego chude dni, a pulchne wargi przyzywały mroczne namiętności czarnej Afryki. Pan szkolny ubrany był w kraciastą koszulę, w sztruksową kamizelkę i takież spodnie. Był to strój człowieka bywałego w świecie, czego, szczególnie w dni świąteczne, Wargowaty się nie wypierał. Ciotka Ewelina bez zbędnych słów rozsiadła się w przepaścistych głębiach pluszowego fotela. Natychmiast kolana jej znalazły się na wysokości brody, kapelusik potoczył się po kwiecistym dywanie. – Podaj mi pan kapelusz, dziś nigdzie takiego nie znajdziesz – rzekła nie tracąc rezonu, i z miejsca przystąpiła do sprawy: – Tak powiedz, mój kochanieńki, za jaka to pokuta kazano tobie z łabędziami na nocne przejażdżki się udawać? Nie Zeus ty przecież, że szukasz swojej Ledy. A może ojcem pięknej Heleny chcesz zostać? Nieprzyjemności wielkie mogą z tego wyniknąć, o czym uczy nas historia. Wargowaty, spoglądając z góry na ciotuleńkę, jak się mocuje ze swym kapelusikiem, z miejsca zareplikował: – Przekupiliście kołpie za chleb! A uone są dzikie i jezorne! Ani wasze, ani nasze, tylko jezorne! I tam jest ich miejsce! – Przekupiłam ja tych biedaków swoim sercem, kochanieńki – rzekła po dłuższym namyśle ciotuleńka. – I rób teraz co chcesz, a tego nie zmienisz. Bo ja mam serce do tej krainy, choć mówicie, że ja nie wasza. Nie tutejsza ja, to szczera prawda, ale przecież już i nie tamtejsza. Zmiotło tam, zawiało i zarosło nawet mogiłki nasze... I ciotuleńka westchnęła z całego serca. Wargowaty usiadł na pierwszym z brzegu krześle, jakby pod brzemieniem ponad swoje siły. Za oknem zaś dało się słyszeć dobrze znane pianie. To Kuba opiewał swoją tęsknotę za ciotuleńką, gdyż poczuł poruszenie serca swej pani. Na to zawołanie otwarły się drzwi i do saloniku wkroczyła żona pana szkolnego, sama również ucząca cudze dzieci. A przed nią płynęła wielka taca z tym wszystkim, co powinno było się znaleźć na przyjęcie gościa. Udobruchana ciotuleńka, z pewnym wysiłkiem opuściła wnętrze fotela i rozsiadła się za stołem połyskującym ogniście jak buty kościerskiego eleganta. A spojrzawszy na wspaniałe, wielkie zęby żony poety, podniosła kieliszek/ tymczasem Kuba już zdążył wydać swe triumfalne: ku – ku – ryku!/ i zaproponowała pojednanie: – Ja ich karmić przestanę, a ty, kochanieńki, już nie jedź z nimi więcej na te nocne spacery. Niech, biednieńkie, same wybiorą, co dla nich lepsze. Rzekłszy tak, ciotuleńka przełknęła haust ostrej pieprzówki i z całego serca chuchnęła na salonik. Znaczyło to, że gościna przypadła jej do gustu. Zaraz w kredensie pękł kryształ, a z sufitu spadł wielki pająk, prosto na środek stołu: między kiełbasę a domowe korniszony. Na zmianę pogody to – rzekła z zadowoleniem ciotuleńka, zakąszając zimnymi nóżkami i robiąc kwaśną minę, bo galareta była kwaśna i przypominała ciotuleńce owsiany kisiel. Pająk leżał jak wypluta pestka. Za chwilę jego zwiędłe nóżki ożyły i na swych ośmiu szczudełkach popędził przez barykadę z kiełbas i domowych korniszonów, wprost do talerza gospodyni. – Jejku! Niech pani każe mu iść precz! – zawołała pani szkolna, przejęta atawistycznym lękiem przed wszystkim, co pełzające i wielonogie. Ciotuleńka litościwą dłonią zgarnęła przybysza i posadziła go na filodendronie, któremu z ostrego nosa skapywała srebrna kropelka. Pająk wraz z kropelką skapnął na podłogę i oporządziwszy się jako tako, bezbłędnie skierował się ku tej, którą sobie upodobał. – Ot durny, poszedł ty – skąd przyszedł! – wreszcie rozsierdziła się ciotka Ewelina widząc, że jeszcze trochę a oczy nauczycielki potoczą się po podłodze jak wyłuskane kasztany. Pająk, jakby zdalnie sterowany, zrobił nagły zwrot w prawo, znikając pod pluszami fotela. – Ludzie prawdę mówią... – westchnęła biedna kobieta. – Pani to je wiedząca... Kiedy żona Wargowatego zreflektowała się, było już za późno. Z oczu ciotuleńki uderzyły błyskawice i zakrzyknęła ona swym operowym altem, któ