ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ CIOTULEŃKA OPOWIEŚCI ŻARTOBLIWE Pamięci Anny Kamieńskiej, wielkiej i mądrej miłośniczki życia, te opowieści poświęcam. Autor Gdańsk, w maju 1986 roku Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 ZAŚLUBINY Wyszliśmy z ciotuleńką za wieś, na wysoki garb uwieńczony lasem, aby mając u stóp wioskę, a za nią dalsze okolice, rozfalowane i lesiste, zamknięte wałem Wieżycy, wychylić za zdrowie tego świata i nasze własne po kuśtyczku słodkiej śliwowicy. Lubiliśmy z ciotuleńką piękne widoki, a cóż dopiero, gdy się we krwi poczuło ciepły, krzepiący prąd idący od dojrzałych gdzieś tam pod Sączem, czy Limanową śliwek. Wybraliśmy więc ten widok z pełną świadomością, a i miedza podeszła nam jak należy: mięciutka, pachnąca macierzanką i koniczynką, i na tyle wysoka, że można było siąść na niej jak na ławeczce, stopy wspierając o pochyły dywanik. Ciotuleńką odwiecznym zwyczajem wyjęła z torby lnianą, ściereczkę, strzepnęła zgrabnie i rozłożyła w prostokątny obrusik. Na to parę jaj na twardo, chlebek z masłem, sól, ogóreczek małosolny i już uczta była co się zowie. A kieliszek mieliśmy wciąż ten sam: z jakiegoś takiego górskiego kryształu, że ani rusz nie można go było rozbić. – Musi to być jakiś kryształ wysokiej próby. Ten jak pęka, to na drobny mak – powiedziała ciotuleńka, której nigdy nie było dość zdziwień z kieliszka. I akuratnie nalewając po szlifowaną falbankę, z głębokim westchnieniem, wypiła. – Pij synók i zakąsywaj – rzekła po swojskiemu, co oznaczało, że wstąpił w nią dobry duch. Co też i uczyniłem, bo już Hemingway rzekł, że to pierwsze kopnięcie jest najlepsze i warte picia, a co potem – jest zwykłą mordęgą. – Ot tak i przeleciało życie – rzekła ciotuleńka, ale oczka jej się śmiały, bo świat, rzeczywiście, był piękny: słońce stało nam za plecami, już bliżej ku zachodowi i ziemia zrobiła się pulchna, puszysta, pełna łagodnych zaokrągleń i aksamitnych cieni, które niebieskawo, błękitnie i wrzosowe podmalowywały całą krainę, aż po garb Wieżycy. – Świętą żydowską liczbę przekroczyłam, a to znaczy, że trzeba tobołki wiązać i wnukom rozdawać – z pewnym wyrzutem powiedziała ciotuleńka. – Mówię przecież, żeby ciotuleńka rzuciła ten swój Lipnisz i zjechała z dobytkiem do miasta – wróciłem do starej śpiewki, choć wiedziałem, że za żadne skarby nie zostawi ona swego domku, ani sadu, jaki skłaniał się ku Czarnej Wodzie, której powolny strumień zasilał niedalekie Kaszubskie Morze. – At tam, gadasz, że hadko słuchać! – żachnęła się ciotuleńka i akuratnie odmierzywszy, wypiła następny kieliszek. – Twój dziadunia zostawił był majętność i oparł się w Leonpoliszkach. Ja uszła z Puciatowszczyzny i oparła się aż o ta ziemia, wypisz wymaluj jak nasza. Tak gdzie mnie teraz szukać miejsca? W Paryżu?! – wyłożyła srogim głosem. A uspokoiwszy się nieco, nalała moją kolejkę, bo ciotuleńka w Lipniszu zawsze czuła się panią, choćby nawet na polnej miedzy. – Co, już zbrzydło do mnie przyjeżdżać? – spytała ciszej. – Siedź sobie na swojej górce i rób co chcesz. Okolica tu nie gorsza jak w Leonpoliszkach. Laseczki, górki, a wśród nich jeziorka i rzeka! Tylko ludzie nie te... – westchnęła głęboko. – Tak widać sądzone było, żeby na tej ziemi przecierpieć wszystkie grzechy. Widać prosto do nieba pójdę... Znając na pamięć ten ciotczyny zaśpiew, szybko podałem obrane jajo i ośmieliłem się sięgnąć po butelkę, ale ciotuleńka sama zrobiła co do niej należało, i rozpoczęła się kolejna opowieść o sąsiedzie przezwanym Pisztoletem. Wyżaliwszy się solennie, ciotuleńka zadumała się nad czymś długo i westchnęła z głębi piersi. Od jej głębokiego chuchu zerwał się aromatyczny wiaterek i zaszeleścił krzaczkiem łozy, nieopodal którego siedzieliśmy. Nie raz byłem świadkiem cudów, jakich sprawczynią była ciotuleńka, ale tym razem chuch ciotczyny przekroczył wszelkie granice. Zakotłowało się, zagwizdało, utworzyła się trąba powietrzna, która zaczęła wędrować po górkach jak zbłąkany słup Mojżesza, kędzierzawiąc łąki i zboża. Ale ciotuleńka swoim zwyczajem, nie przyznając się do żadnego udziału w cudownościach, łyknęła następny kuśtyczek z niezniszczalnego kieliszka i z pełnym przekonaniem rzekła: – Nastała już tobie pora przestać szwendać się po świecie. I gdzież ty już nie był... – tu zaczęła wyliczać wszystkie miasta jakie objechałem i obmieszkałem przez dwadzieścia przeszło lat, gdy ciotuleńka twardo zahaczyła się o Lipnisz, aby tu już pozostać. – Teraz znów siedzisz w tym całym Trójmieście, siedzisz i czekasz Bóg wie na co. Przyjeżdżaj do mnie, tu też możesz skrobać te swoje książeczki. Dom tobie zapiszę z sadem, aż po Czarną Wodę... – kusiła ciotuleńka, przewrotnie się uśmiechając, bo ciotuleńka była chitreńka i miała w tym jakąś swoją kalkulację, żeby tak mnie kusić nieustannie. – Cóż ja będę robił w tym ciotczynym Lipniszu? –rzekłem machinalnie przekręcając obrączkę, która raz była akurat na palec, a drugi raz za luźna: w zależności od pory dnia i roku. – Nudnawo tu. Chyba, że latem, bo zimą błotnisto i wietrznie, i ciemno choć oko wykol. Ciotuleńka aż zaniemówiła od tej zniewagi. I zamaszyście gestykulując, zaczęła perorować: – Patrzę ja na ciebie i nadziwić się nie mogę. Szukasz ty tam, gdzie znaleźć nie możesz. Patrzysz, kiedy trzeba słuchać, a znów nadstawiasz ucha, kiedy trzeba mieć oko otwarte. Tutaj człowiek jak karasek na patelni: piszczy, skwierczy i nigdzie się nie schowa, a tobie nudno! Na zamaszyste przywoływania ciotuleńki, słup Mojżesza zboczył z rozgrzanego ugoru i boskie tchnienie koniczyny, macierzanki, kwitnących ziemniaków i słodkiej gryki owionęło nas jak trzepocący płaszcz uperfumowanej damy. – Poszedł ty do lasu, ot durny! – zawołała ciotuleńka, której trąba powietrzna rozwiała resztki soli, a obrane jajko cisnęła na ziemię. I słup Mojżesza posłusznie powędrował do chłodnego lasu, czyniąc szumu wiele, ale szkody żadnej. Mnie zaś w tym całym zamieszaniu obrączka ześliznęła się z palca i odmierzonymi skokami potoczyła się po niedużej pochyłości ugoru. Puściłem się w pogoń, ale złote kółko, mignąwszy złudnym blaskiem, znikło bez śladu. Trawa w tym miejscu była wypasiona przez łaciatą kozę uwiązaną do ciężkiego łańcucha, ziemia twarda, spieczona przez słońce i ani śladu mysiej, czy kreciej nory... – Prawaliłaś skwoź ziamlu – zadecydowała ciotuleńka, czyniąc jakiś nieokreślony gest. – Przecież to moja ślubna obrączka! – zaprotestowałem, gdyż zabrzmiało to jak groźne zaklęcie. – Jak była ślubna, tak i ślubną jej pozostać. Taka już dola obrączek – mruknęła ciotuleńka, spokojnie zwijając swój obrusik. I nic, ani cienia współczucia, nie mówiąc już o pomocy, bo lewym okiem ciotuleńka widziała jak przez mikroskop, gdy prawe było dalekowzroczne i dostrzegało z paru kilometrów, czy Pisztolet jest pijany, czy tylko podchmielony troszkę. Od tego czasu coś nieodpartego zaczęło ciągnąć mnie do Lipnisza. Jakbym nagle przejrzał i w przysadzistej dziewce odkrył królową, albo w mętnych oczach Pisztoleta ujrzał odblask nieba. Jakieś tajemne sprawy zaczęły się dziać na morenowych wzgórzach porosłych oszadziałą ze starości sosenką. Ze świerkowych borów ciągnęło odurzającym aromatem ziół, porostów i wszelakiej grzybni. W złotoskórych sośniakach tężały żywice, a w upał wylewały się przedziwne olejki i terpentyna darła gardła. W jeziorach coś pluskało, na mszarach i w szuwarach coś krzyczało i nie pozwalało zmrużyć oka. Coś mi groziło wampirycznie i północnie, aby znów czarować akwarelowe i idyllicznie niby w pejzażach Bruegla przezwanego Aksamitnym. – Nic to, synók – rzekła ciotka Ewelina przy którymś moim przyjeździe. – Jakiś dur na ciebie naszedł. Widać takie lata przyszli. Patrzaj, żeby drugiej żony nie zechciał szukać. Ale jak będziesz mądry tak i to przetrzymasz. I sięgnąwszy po kryształowy kieliszek chuchała weń, żeby akuratnie przetrzeć wiernego przyjaciela. – Widzisz, nikt go nie stłucze, chyba, że sam pęknie. No, wtedy w drobny mak. Tak czegóż tobie się lękać? MOSTKI MIŁOŚCI Ciotuleńka twarz miała pucułowatą i rumianą, nosek mały i lekko zadarty, oczka szare i mądre jak u wróbla. Strzygła się na chłopczycę, gdyż taka moda panowała w czasach, gdy ciotuleńka studiowała w Brukseli. Tam poznała swego Józiuka i ze średniozamożnej szlachcianki stała się, nie na długo zresztą, najprawdziwszą ziemianką. Chodziła ciotuleńka żwawo i zamaszyście, jak ekonom po oborach i gumnach. Głos miała przyjemny, piersiowy i ciepły, lecz w chwilach zdenerwowania przechodził on w wysoki alt lub pawi krzyk. Pamięcią ciotuleńka cieszyła się wyśmienitą, co nie oznaczało, że czas stanął dla niej w miejscu. Ciekawa była ludzi i zdarzeń jak mało kto. Lubiła więc gości, podejmując ich po swojemu: obficie lecz niewyszukanie i bez mrugnięcia okiem spieniężała kosztowności, które jakimś sobie tylko wiadomym sposobem ustrzegła i wywiozła z Litwy. Mawiała wówczas, że każdy czas martwi się za siebie, a ona ani myśli dożyć stu lat. Tego letniego dnia gościły u ciotuleńki Karabany – Barabany. Ich silne, krępe dłonie ściskały widelce jak myśliwski trójząb, szerokie zadki uginały ciotczyną kanapę do samej podłogi, krasnalowe oblicza pałały świętym ogniem, zaś perkate nosy wołały „Stop!”. – W sama pora ty do nas zajechał! – przywitała mnie ciotuleńka. – A to wstyd, żeby damy same sobie nalewały. Nalej nam i sobie i siadaj zakąszać. Rozlałem co było w karafce i zacząłem zakąszać. Zaledwie przełknąłem pierwszy kęs, gdy ciotka Ewelina klasnęła w dłonie i uroczyście obwieściła: – Patrzajcie państwo, karafka pusta! Zaległa pełna niejasnych oczekiwań cisza, więc ciotuleńka po raz drugi klasnęła i zarządziła: – Podnieś ta firaneczka i zobacz, czy aby tam czego nie znajdziesz. Zrobiłem jak nakazano i za mocno przybrudzoną firanką, na półce, którą wbudowano w ślepe drzwi, znalazłem butelkę octu. – Nic to – cieszyła się ciotuleńka. – Rób co ci mówię: nalej to do karafki i rozmaj do pełna. Wyciągnąłem korek, który smakowicie bulknął i wlałem zawartość do karafki, resztę dopełniając wodą. Płyn w karafce zbielał, szkło zagrzało się, jakby za chwilę miał nastąpić wybuch, twarze krasnalów nabrały barwy dobrze uwędzonej polędwicy. A ciotuleńka nic: siedzi i się śmieje. – A ty się nie leń. Popatrz lepiej w garnek i wyciągaj, co tam masz. Podniosłem pokrywę w wielkim niebieskim garze ustawionym na kuchence. Gotowały się tam ziemniaki, jak zawsze w mundurkach. Bo mundurkowe ziemniaki to największy przysmak, gdy jeszcze posypie się je solą i pokosztuje ze świeżym masełkiem. – Odcedź woda i wysyp na miska – dalej dyrygowała ciotuleńka ku coraz większej uciesze Karabanów – Barabanów. Zbudowałem w misce mały kopiec Kościuszki, lecz garnek dalej ciążył mi w rękach: zwinięta w podwójny pierścień, na dnie czaiła się tam gorąca wiejska kiełbasa. – Rżnąć ją! – zakomenderowała ciotuleńka, podstawiając talerze pań. Rzuciłem się na kiełbasę i począłem ją ćwiartować, pryskając gorącym sokiem w uszczęśliwione twarze. Następnie nalałem do kieliszków ciotczynego octu, który z mlecznego znów stał się przezroczysty, choć od czasu do czasu wędrowały jeszcze po szkle srebrne banieczki. – Widzicie, u mnie jak w Kanie Galilejskiej: z octu wódka, a z kartofelków kiełbasa – podsumowała swoje cuda ciotuleńka. Siostry Karabany – Barabany wkrótce zaległy na kanapkach, żeby odsapnąć troszeczkę. Tam i złapał je sen. – A my teraz z tobą do lasu, na mostki miłości! – ucieszyła się takim obrotem sprawy ciotuleńka. I narzuciwszy swój ulubiony sweter w kolorze przejrzałej maliny, uwiodła mnie wprost w odmęty lipniskich żywiołów. Szparko kroczyliśmy po znajomej stecce, między lasem i łąką, od której na naszych rękach i twarzach kładł się seledynowy podblask. A za piramidami ciemnych świerków jarzyło się coś jaskrawię i potężnie. Za pierwszym zakrętem okazało się, że jest to najprawdziwsza gwiazda, którą przywykliśmy nazywać słuńcem, suńcem, złotym słoneczkiem, i choć miało się ku słonemu końcowi dnia, gwiazda pałała tak ostro jak w samo południe, a tarcza jej powiększona była nawet ponad miarę tych zachodów, jakie znał Lipnisz. W szuwarach rzecznego rozlewiska wrzeszczał trzciniak, nie ptak, a głos wód tutejszych, bo mało kto go widział, choć stróżował on wiernie przez całe lato. – Proszę ja waszmościów na salony – rzekła ciotka Ewelina, dygnąwszy jak przystało na dobrze wychowaną panienkę. – Do stołu podają... – Bywała ja ze swoim, świętej pamięci, Józiukiem na różnych salonach. Nawet w Mirze u kniaziów Mirskich bawiłam się do białego ranka, ale powiedz ty mnie, gdzie ty widział taka lampa, takie kobierce miał pod nogą i takimi kilimami mógł się cieszyć? Było to pytanie retoryczne, więc tylko trzciniak przyznał swoją rację: „kit, kit, kit...” – Patrzaj tam pod olcha. Widzisz, moje Baśki przychodzą przepłukać swoje gardziołka. I one, widać, pijące! – dostrzegła coś ciotuleńka swym prawym, silnym jak luneta okiem, wskazując na mroczne i tajemnicze chaszcze nadrzeczne. Zanim pojąłem o jakich Baśkach mowa, w olszynie coś zatrzeszczało i załomotało, i równocześnie rozległ się ciotczyny operowy alt: – Ot cholery, żyć spokojnie zwierzynie nie dają! Już ja wam pokażę, gdzie raki zimują! Gwiazda nadziemska stanęła tuż przed ciotuleńką wielka jak strącony Księżyc, i ciotka Ewelina wbiegła w światło jak w otwartą bramę niebios. A gdy ciotuleńka znikła na dobre, wówczas kula słoneczna stoczyła się za korony brzóz i olszyn. Z nagła zasyczało, zabulgotało i w niebo buchnął cumulus, stając nad Lipniszem wielkim purpurowym słupem. Zaległa martwa cisza. Nawet trzciniak przerwał swoje: „karr, cek, świerzbi, świerzbi, drap, drap, kit, kit...”. I wówczas odezwały się jakieś głosy. Szły one z podziemia: z chaszczów i bagien, dudniły groźnie i władczo, jakby król trzęsawisk i moczarów – gałęziorogi łoś szykował się do godowej walki. Zbliżyłem się do kładek przezwanych przez ciotuleńkę „mostkami miłości” i ujrzałem gorejącą malinowym blaskiem ciotkę Ewelinę. Grzmiała ona, aż echo wieczorne niosło na drugi kraniec jezior i wrzosowych uroczysk: – A żeby ciebie korszun obedrał! A żeby ciebie kaczka zadziobała! Gdzież ty się po rojstach badziasz i zwierzynie żyć nie dajesz! Wstawaj, a to kijem grzbiet obmacam! Ciotuleńka, jak zawsze w podniosłych chwilach, przeszła na „ swojską mowę”, co na mieszkańców Lipnisza działało jak najgorsze zaklęcia, tym gorsze, bo niezrozumiałe. Nie zdziwiłem się więc ujrzawszy Pisztoleta, który tkwił na kładce i nie śmiał się poruszyć. Siedział w półkucnięciu, na dziwacznie wykręconej nodze. – Ot patrzaj, nie dość, że durny, to jeszcze głuchy na dodatek – pożaliła się ciotuleńka. Pisztolet jeszcze głębiej wciągnął swój niekształtny łeb, jego wypłowiałe oczy pijanego anioła zabiegały niespokojnie, ale dlaczegoś nie zamierzał zmienić swojej pozycji. – Ja tobie mówię, wstań! – zawołała wielkim głosem ciotuleńka, straciwszy resztki cierpliwości. I stało się jak było napisane w Piśmie. Pisztolet wyciągnął z dziurawego mostku rozzutą stopę i z wrzaskiem: „Jindza!”, „Czarownica!”, – pognał do lasu. – Diabły z niego wychodzą – zauważyła z zadowoleniem ciotuleńka. I uklęknąwszy, wyciągnęła ze złotego strumyka gumiak, z którego trysnęła woda jak z zarzynanego prosiaka, a na koniec wykarabkał się rak z gatunku rzecznych: mały i zwinny. – Widzisz, gdzie go zagnało. Widać mój sąsiad nóg nie myje. Postawiwszy gumiak na środku kładki, ciotka Ewelina dała znak do odwrotu. Zagłębiliśmy się w wysepce zewsząd oblanej strumykami miękkiej, jeziornej wody: rzeczułki tutejsze aby dotrzeć do Czarnej Wody, przepływały przez mniejsze i większe zbiorniki wyciśnięte lodowcem w niezgłębionych pokładach piachu. – Poczekaj, już on coś tu musi wywęszać – wstrzymywała mnie ciotuleńka. – Za dobrze go znam. Pisztolet kuśtykając spiesznie, wynurzył się z krzaków i jednym susem dopadł swojej własności. Tu moja ciotuleńka nie wytrzymała i trzykrotnie klasnąwszy w dłonie, zakrzyknęła: – Filonie mój miły, Filonie, czekam ja na ciebie pod umówionym jaworem! – Pieczielnica, jindza! – odgryzł się Pisztolet, ale bez wigoru i przekonania, bo wiedział dobrze, że jest to najwłaściwsza pora i miejsce dla ciotczynego czarzenia. I uszedł szybko. A ciotuleńka, jakby nie dość było na dziś cudów i czarów, najpierw zdjęła ze stecki drugiego raka, a potem bezbłędnie wykryła w trzech miejscach trzy stalowe pętle przygotowane na sarnie stadło o wdzięcznych imionach Baś i Baśka. MACIORA Kiedy ciotkę Ewelinę nachodziły jakieś większe utrapienia, albo chwytała ją chandra, spiesznie dawała znać o sobie, prosząc o rezerwację miejsca w samolocie. – Ot, jak spojrzę ja na wszystko z góry, jak wzlecę nad obłoki i życie wtedy inne się wydaje, i ja sama inna się robię. Przyłóż mnie do rany, a ta sama się zagoi – mawiała wówczas. Ciotuleńka miała trzy odwieczne trasy. Koncertowo – teatralną do Warszawy, patriotyczno – muzealną do Krakowa i trzecią do Wrocławia: do Ludwikostwa. Była to trasa sercowa, a wybierała ją ciotuleńka wtedy, kiedy czuła się jak telegrafista Piotr Płaczkin. Na nic wówczas były wszelkie teatry, koncerty, muzea, pozostawał Ludwik z Jadzią i wieczorne pogaduszki przy porcelanowym czajniku napełnionym czymś mocniejszym od herbaty. Kiedy więc otrzymałem lakoniczny telegram: „Przyjeżdżaj. Stop. Lecę do Wrocławia” zrozumiałem, że sprawa jest poważna. U znajomej panienki dokonałem rezerwacji miejsc na lot do Wrocławia i posłusznie stawiłem się w Lipniszu. Ciotuleńka czekała na mnie ani troszkę nie zdenerwowana. Ubrana była w ciemną żorżetową suknię, pod szyją miała upiętą pożółkłą od starości kameę w kształcie rozwiniętej róży. Napakowana solidnie uszasta torba stała na widocznym miejscu. Mieszkanie było posprzątane na miarę wymagań ciotki Eweliny. – Cóż to, cioteczka w wojnie z Pisztoletem? – zacząłem dyplomatycznie. – Nie gadaj tyle. Wypijem strzemiennego i w droga! – ofuknęła mnie ciotuleńka. Zgodnie z odwiecznym obyczajem, tylko raz jeden zajrzeliśmy do kryształowego towarzysza ciotczynej niedoli. Po czym ciotuleńka, udzieliwszy mi niezbędnych instrukcji: jak należy karmić kury, co w ogrodzie podlewać i kogo się wystrzegać, przestąpiła próg domu, zamaszyście się żegnając. W drodze do autobusu, poczuwszy wiew z szerokiego świata, zazwyczaj ciotka Ewelina zdradzała udręki jakie akurat ją trapiły. Dziś milczała jak zaklęta i była w sposób niepokojący uroczysta. – Proszę przekazać serdeczności dla pana Ludwika i Jadzi. Może jesienią zahaczę o ich dom... – rzekłem. – A zahaczaj sobie. Któż tobie nie daje! – odburknęła przyśpieszając kroku. – Chyba nie będę nic robił. Najwyżej pochodzę po laskach, posiedzę nad jeziorkiem – uskarżałem się coraz bardziej zaniepokojony ciotuleńką. – Spaceruj sobie na zdrowie. Tyle już ludzie napisali, że do końca życia tego nie przeczytasz. Tak ty bądź mądrzejszy: pisz tyle, co lekarz na recepcie. Trafisz na swego, do końca życia będzie ciebie błogosławił. Nie trafisz, nie twoja strata. A jak się rozpiszesz zanadto, nie daj Boże, durmanu jakiego niepotrzebnie ludziom zadasz, i bez tego zgłupieli do szczętu. Tfu, zgiń ty, przepadnij. Tu ciotuleńka splunęła siarczyście i opluła przechodzącą sąsiadkę. A ta nic, jakby kropla życiodajnego dżdżu na nią spadła. Otarła się tylko i nawet jakby lekko się skłoniła. – Widzisz ty ją? – spytała groźnie ciotuleńka. – Niby co? – Jak to co?! Ja ją opluła, a ona zadowoloną udaje. Ja tobie mówię: oni mnie mają za kogoś takiego... Nu, za durnowatą! – obwieściła triumfalnie i aż zatrzymała się z tej obrazy. – Nic to, spojrzy ciocia na Lipnisz zza chmur i powie sobie: wbiłam sobie coś do głowy i tyle... – rzekłem bez zbytniego przekonania. – Mądrala smorgoński się znalazł – ofuknęła mnie ciotuleńka i rozsiadłszy się na ławce, bo jak zawsze do odjazdu autobusu było jeszcze z pół godziny, zadumała się smętnie. – A u nas po wsiach chodziły świnie, o takie! – ocknęła się, wskazując na główną ulicę Lipnisza, gdzie odwiecznym zwyczajem spacerowały kury, kędy przebiegł kudłaty kaszubski piesek podobny do zabawki zdjętej z komody, przeterkotał motocykl i przejechał traktor z przyczepą. – Świnie łaciate i wielkie jak cielęta. Stąd kumpiaki i kiełbaski miały swój smak. Świnia co biega na wolności, a choćby nawet na łańcuchu stoi uwiązana, mięsko ma inne. Wolna świnia ziółko znajdzie potrzebne i żadne uroki takiej panienki się nie trzymają, i wyobraź ty sobie, że oni mnie od uroków świńskich mają! – wypaliła ciotuleńka, dłużej nie mogąc znieść swego utrapienia. – Przedwczoraj to było, jak stara Labudzicha koło drzwi zaczęła mi się kręcić. Wejść nie wejdzie, ale chodzi w te i wewte. „Tak zajdź – mówię – co się szwendasz niby swadźba na weselu”. „Pani – ona na to – już po weselu!”. I zasmarkała się aż po sam pas. Wiedziałem, że Kryśkę szykują do ślubu. Chwyciłam co miałam pod ręką i biegnę, bo lubię tę ich Kryśkę: jakaś nietutejsza ona jest. A ta prosto do chlewu mnie prowadzi. Widzę, maciora leży nogi wyciągnąwszy, a koło niej popiskują różowiutkie świniaczki. Osiem ich było. Pożałowała ja ich serdecznie, bo co niby miałam robić? I wychodzę. Nie doszła ja nawet do furtki, słyszę Labudzicha larum podnosi. Biegnę, bo pomyślałam, że z tego zmartwienia w głowie jej się pomieszało. Patrzę, a tu maciora stoi jakby nigdy nic, parsiuczki ryjkiem w cycek pchają, a ta płacze, jakby, za przeproszeniem, zamiast księżyca tyłek nad jej domem wzeszedł. „Czegóż ty głupia płaczesz – mówię. – Świnia wypuść na pole, bo w tym smrodzie nawet chłopskie gacie różą by pachniały. Pokrzywy jej nasiekaj, lebiody i dzikiej mięty”. Ta po rękach mnie całowała. Przed wojną ja ręki nie dawała, a na starość miałaby zgłupieć. Ot i wszystko... – zakończyła ciotka Ewelina, wyraźnie poweselawszy. Nadjechał autobus. Ciotuleńka w mig zdobyła miejsce, depcąc nielicznych podróżnych. – Odpocznij sobie. Do lasu pójdź, nad jeziorem posiedź – zarządziła wreszcie i zwaliła się na siedzenie, bo kierowca był narowisty. Widziałem jeszcze jej twarz za szybą, jak starannie składając wargi niby w rozmowie z głuchoniemym, parę razy powtórzyła: „Pożałowała, ja tylko pożałowała...” Autobus skręcił na mostek i uwiózł ciotuleńkę w podróż na podniebne wysokości. BIEDNA SYLFIDA Tej wiosny zamieszkała u ciotuleńki drobna, szczupła biedulinka o wspaniałych płowych włosach upiętych we wronie gniazdo. Biedulinka trzy lata pod rząd zdawała na studia, bez rezultatu, gdyż skrzywdzili ją rodzice, odbierając sześć punktów za pochodzenie, i zawsze brakowało jej tych sześciu punktów, aż wreszcie za sprawę się wzięła ciotuleńka. – Znała ja twoich, świętej pamięci, dziadków, porządna była szlachta, choć schłopiała do reszty. Znam ja twoich rodziców, niezgorsi ludzie, choć ziemię rzucili i niepotrzebnie szwendają się po biurach, tak i tobie nie dam ja zginąć. Przyjeżdżaj do mnie, spokój tu, cisza. Pouczysz się, przypatrzysz ludziom i tyle punktów nazbierasz, że obdzielisz jeszcze tych nieboraków, których rodzice, tak samo jak i twoje, poleźli w szpagatowa inteligencja. Biedulinka zwała się Sylwią, była bladziutka i eteryczna, więc ciotuleńka nie mówiła do niej inaczej jak tylko: „moja biedna sylfida”. Sylwia nic nie jadła, piła tylko kawę i herbatę, nie wychodziła na słońce i obłożywszy się książkami, całe dnie spędzała w pokoiku na górce. Kiedy przyjechałem do ciotki Eweliny, ta była w zupełnej panice: – Przedstaw ty sobie, jak ona ma zrobić te swoje punkty, kiedy mózg jej wysycha od takiego życia. Przecie ona lipy nie odróżnia od topoli, klonu od jesionu, i sroka dla niej ptaszek, i wróbel ptaszek. Tylko nie wiedzieć czemu rozpoznaje gawrony i kawki, ale nazywa je wronami. Zwariować można! – Nie bierze ją ciocia na spacery? – Na jakie spacery?! Przecież ona zaraz się męczy i tramwaju szuka. A kiedy ja ją do lasu zaprowadziłam, tak przedstaw ty sobie, że ona leśnej mrówki się przestraszyła! Mróówki... – powtórzyła groźnie ciotuleńka, podnosząc palec do góry. Na co za oknem zapiał kogut, wielki ulubieniec ciotuleńki, który nic nie robił tylko wypatrywał ciotuleńkę, frunąwszyna płot, czy napobliską wisienkę. – A kiedy nasz Kuba zaczął koło niej chodzić, skrzydło rozczapierzywszy, jak przystało na porządnego kawalera, tak ona – w krzyk! I teraz boi się sama na dwór wychodzić. Wszystko to w księgach królowej Saby było zapisane: będzie pomieszanie wszelkiej natury, mężczyzny od kobiety nie odróżnisz, żywioły poruszone będą i na świat wyjdą Golemy, aby nami rządzić, a my ich za wolnych ludzi weźmiemy – podsumowała swoje strapienia ciotuleńka, sięgnąwszy po kryształowego pocieszyciela. Wychyliwszy kieliszek, ciotka Ewelina wyraźne poweselała, co natychmiast wyczuł Kuba, piejąc aż mu spurpurowiały krwiste dyndole. – Zakukurykasz się ty mnie na śmierć – upomniała swego faworyta ciotuleńka. – i skąd ta bestia wie, kiedy ja mam przyjemność kieliszek wypić? – zdziwiła się zupełnie szczerze. – Mam ja taka myśl! – ożywiła się ciotuleńka po trzecim kogucim pianiu. – Zrobimy dzisiaj majówkę! Pójdziemy nad Księże Jezioro i tam się zabawimy. Ja przygotuję koszyk, a ty idź pogadaj z moją biedną sylfidą. Ponieważ ciotuleńka bez specjalnej towarzyskiej okazji używała swego przyjaciela tylko trzykrotnie, nigdy więcej, nie pozostało mi nic innego, jak iść na górę. Biedulinka leżała na otomance, ślepiąc w grube tomisko. Twarz miała bledziutką jak opłatek, oczy zieloniutkie jak niewypłakane krople miętówki, a wargi od wiecznego zagryzania kraśne niczym koguci grzebień. – Ja tak dłużej nie mogę! – wyjęczała. Niech mnie pan stąd natychmiast zabierze. Ja chcę do domu! – Dlaczego pani dłużej nie może? A skoro pani nie może, to czemu nie siądzie pani w najbliższy autobus i nie wróci do domu? – Nie wiem... czuję się jakoś niewyraźnie. Chcę zejść na dół i nie schodzę. Chcę wyjść na dwór i nie wychodzę. Ja... ja się boję! – przyznała się z rozczulającą szczerością biedulinka, a z oczu jej spadły dwie krople miętówki, zlizane ostrym języczkiem. Czyżby ciotka Ewelina tak panią zastraszyła? Ależ skąd! Ona jest taka wspaniała! Taka niezwykła! No tak, pani się jej boi – stwierdziłem nie bez smutku. – Tu się jej wszyscy lękają, bo ona jest w i e d z ą c a... – To znaczy: czarownica? – Przecież nie żyjemy w średniowieczu – rozsądnie obroniła się biedulinka i bladą chmurką wionęła ku oknu. – Stąd oglądam ją rano jak rozmawia z ptakami. A z rzeki przychodzą do niej dwa dzikie łabędzie. Ona również rozmawia z drzewami. Zauważył pan, że drzewa w jej ogrodzie są najpiękniejsze? – ciągnęła coraz bardziej rozpalając się ciotczyna sylfida i oczy jej z zielonych stały się żółte jak bursztyn. A ja poczułem się, jakby spojrzał na mnie przebudzony tygrys. – Drzewka na zimę okłada ptasim nawozem. A do ptaszków mówi: „cip, cip” i „taś, taś”, i nic więcej – rzekłem, czując jak wzdłuż kręgosłupa przechodzi mi dziwne mrowienie. – Nieprawda! Ona jest najprawdziwszym parapsychologiem. Klimuszko przy niej to szczeniak! – radośnie obwieściła tygrysiooka sylfida. I westchnąwszy dodała: – I dlatego ja jej się boję, och, jak się boję! Tymczasem mrowienie przybrało na sile, zupełnie jakby podłączono mnie do wysokoobrotowej wiertarki do zębów. – Jej bioprądy odczuwam nawet tutaj. To jest straszne... – nie przestawała się zadręczać ciotczyna lokatorka. Oczy jej znów zmiękły i swojsko pozieleniały. Z głębi schodów rozległo się ciotczyne wołanie: – Jak tam, moja biedna sylfida! Idziemy na majówka, czy nie idziemy? – Idziemy, idziemy! – zadecydowałem, gdyż Kuba powtórnie zapiał, a sylfida zrobiła się taką biedulinką, że nic tylko siąść i płakać. Bez słowa też zeszła ze swej górki i dała się powieść jak owieczka na zarżnięcie. Bo tym razem szliśmy nad Księże Jezioro, gdzie bywało się rzadko, ale zawsze w sprawach nader ważnych. Droga nasza wiodła na piaszczystą brodawę porosłą skarlałą sosną w pancerzu siwych porostów. Na zapleczu wzgórza, w stronie północnej, w mrocznym utajeniu czuwało Księże Jezioro: z trzech stron zatrzaśnięte przez mroczniejące lasy. Na południu rozciągały się pola łubinowe, czasami śnieżno – gryczane, pachnące zdradziecko i upajająco. Za polami strzępiły się pojedyncze świerki i wyrastały kordony lasów. Było to południe melancholijne i zadumane, o zachodzie zaś triumfalne: w purpurach i karminach lub czystym złocie. Wieczorami dzikie i przepastne, z wielkimi dziurami wyszarpanymi w niebie przez inwazję odległych gwiazd i gwiazdozbiorów. Majówkowym zwyczajem rozesłaliśmy na szczycie wzgórza starą derkę, a ciotuleńka wyciągnęła z koszyka wszystko, co było nam potrzebne, na honorowym miejscu stawiając butelkę słodkiej pestkówki i swój kieliszek. – Widzisz, moja biedna sylfido, taki już u nas zwyczaj, że robimy majówki, choćby nawet był to czerwiec. Wszytko dlatego, moja złociutka, że jak człowiek na trawie posiedzi, drzewko mu zaszumi, ptaszek zaćwierka, mrówka uszczypnie – zmądrzeje on nie wiedząc jak. Powiedz ty mnie, moja droga, a wódeczka ty pijesz? – zakończyła swe przemówienie ciotuleńka, napełniając swego kryształowego przyjaciela po brzegi. – Niedobrze, znaczy się... Jeden kieliszek krew tobie zagrzeje, to nie żadna tam herbata, ani ta twoja czarna kawa, drugi kieliszek w głowie rozjaśni, a na trzecim ty już i przestań. Wtedy zobaczysz to, czegoś nigdy w życiu nie widziała, biedactwo ty moje. Biedulinka jak ptak zahipnotyzowany przez węża, otwarła dzióbek i wychyliła z ciotczynego pucharka, jakby był napełniony wiśniowym sokiem. – Tak to rozumiem. Krew twojej, świętej pamięci, babuni się odezwała. Też z początku była chuda i bielutka jak serek, a potem twego dziadunia nahajką smaliła – pochwaliła cotuleńka biedną sylfidę, której oczka stały. się wielkie jak spodki i patrzyły na nas spojrzeniem cierpiącej sarny. – Pierwszy kieliszek zawsze w oczy idzie, drugi w żołądek, a trzeci do serca trafia – uspokoiła swą podopieczną ciotka Ewelina. – Ty teraz zakąszaj, a my popatrzym, czy kieliszek cały się został. Ze spokojnym sercem zajrzałem do pucharka, bo komu jak komu, ale jemu sądzone było długie życie. Ale ciotuleńka, jakby odgadując moje myśli, przejęła kieliszek i w zadumie rzekła: – Coś ja czuję, że kiedy przyjdzie moja godzina, wyprzedzi on mnie, żebym miała czym boską ambrozję spijać. Zapamiętaj to sobie! A teraz, moja biedna sylfido, żołądeczek trzeba rozgrzać! I sylfida po raz drugi otwarła dziobek. Oczy jej stały się intensywnie zielone, jakby wstąpiła w nie cała jaskrawość kaszubskich lasów i takie już pozostały. Znów poczułem silne mrowienie, które spłynęło w dół ciała: po grzbiecie, przez krzyż aż do stóp. I naraz z niewidzialnych szparek piaszczystej brodawy wysypały się setki i tysiące drobnych, czarnych mrówek, atakując nasz stół, a szczególnie biedulinkę. – Ja tobie mówiłam, że ona żywej mrówki nie widziała – osądziła moja ciotuleńka na widok tańca świętego Wita, który wykonała dziewczyna. – Ot i nasza sylfida. I zakąsiwszy bułgarskim pomidorem i swojską kiełbasą, ciotuleńka zaczęła strząsać czarnych natrętów. A mrówki wyraźnie straciwszy rezon, poczęły ściągać w swe podziemne królestwo. Zaś biedna sylfida po odtańczeniu dziarskiego dreptaka, stała się nie do poznania. Wronie gniazdo rozpadło się okrywając ją złotym płaszczem, blade policzki okrył rumieniec, oczka zaświeciły jak dwie esperanckie gwiazdy. – Siadaj, nie lękaj się. One swoją porę znają. W przedwieczerz wychodzą, ale tylko na krótko. Mrówka stworzenie ranne. Chociaż kto ją tam wie... – i ciotuleńka zaśmiała się po swojemu, chitreńko, mrucząc coś pod nosem. – Niebożątko moje, nie lękaj się, nikt ciebie nie skrzywdzi – przemówiła do zbłąkanej mrówki, zgarniając ją z sylfidziej sukienki. Biedulinka ponownie zerwała się na równe nogi. A skoro już wstała, znikła na czas pewien za skłonem wzgórza. – Najgłupszy jest ten duch, który upodobał sobie żywioł powietrza. Nic co ziemskie on nie rozumie – oznajmiła sentencjonalnie ciotka Ewelina, sięgając po suszoną kiełbasę. – Tak powiedz mi teraz, moja biedna sylfido, czemuż ty boisz się świata bożego? Przecież sama ty stworzenie boże, i nie najbrzydsze nawet? – spytała ciotuleńka, przegryzłszy kiełbasą następną kolejkę. Na tak obcesowe pytanie, biedna sylfida odpowiedziała po swojemu. Od jej łez jałowy piasek się spulchnił i użyźnił, i na naszych oczach zakwitły trzy krzaczki poziomki, szykując się do bogatego owocowania. Ale ciotuleńka wtrąciła swoje trzy grosze: – Zaniechaj płaczów! Tobie tańczyć a nie płakać! Przecież ty jesteś sylfida, najprawdziwsza sylfida! Tu ciotuleńka nalała trzeci, sercowy kieliszek i biedna sylfida wypiła ten nektar ziemskich bogów, a wypiwszy poczuła w swej piersi ziemskie gorąco. Wstała więc i zaczęła zataczać kręgi, schylając nisko głowę, to znów wznosząc ją dumnie, a chorągiew jej włosów zapłonęła karminowym blaskiem, gdyż słońce nadęło swe rozognione policzki, szykując się do skoku w dół, prosto w kaszubskie jałowce. Ciotuleńka klaskała w dłonie, ciesząc się tym weselem, jakim umiała cieszyć się tylko ona. A sylfida płynęła i płynęła. Kiedy zaś słońce ostatecznie zapadło za cierniste krzaki i z prawa zaczęła przebłyskiwać Gwiazda Wieczorna, nad nami zaś wyciągnęła swe pazury Ursa Maior, wtedy to zrozumiałem, jakie prądy przenikają me ciało. Wszystko to było głupie, bo za późno. Sylfida wróciła do miasta, gdzie po raz czwarty zabrakło jej sześciu punktów. Wówczas opuściła ona swe mdłe ciało, zaś Sylwia rychło wyszła za mąż. KOŁPIE Wiosenną porą wprost od morza nadlatywały białe łabędzie i majestatycznie siadały na jeziorkach. Zawsze parami, nigdy inaczej. Gdzieś na brzegu, w tatarakach lub trzcinach, wyrastało wysokie, byle jak sklecone gniazdo, i wtedy widziało się już tylko jednego eleganta, jak upiększa kaszubskie wody. Zdarzało się też, że małżeńska para zgodnie kiwała ciężkimi kuprami, trzymając się brzegu. Znak to był nieomylny, że chytry i chudy lisek zakradł się do gniazda i pozbawił ją obowiązków rodzicielskich. Osieroconą parą ciotuleńka zajmowała się ze szczególną gorliwością. – Biednieńkie one są. Strach pomyśleć: takie jajo znieść i wszystko na darmo. Od tego i w głowie mogło się pomieszać. Nic dziwnego, że honor straciły i teraz za żebraków u ludzi są. I taką opieką otaczała ptaki, karmiąc je i przemawiając po swojemu, że pewnego dnia bezdzietna para opuściła jeziorne wody, lądując na Czarnej Wodzie tuż naprzeciw ciotczynego domostwa. Ciotka Ewelina najpierw zdumiała się nad łabędzią przemyślnością, a potem zaczęła przemawiać im do rozsądku. Ale dumne królewskie ptaki ani myślały o powrocie. Spokojnie żerowały na rzece, bezwstydnie wystawiając swe tłuste kupry. Na widok ciotuleńki natychmiast wiosłowały do brzegu i wyginając wężowe szyje z psią wiernością wpatrywały się w jej korpulentną, energiczną figurkę. – Ot biedy się nabawiłam. Karmić was tyle, co świniaka utuczyć – zrzędziła ciotuleńka, pogodziwszy się z losem i rzucając kawałki chleba, aby uważnie przypatrywać się, jak chlebowa gula wędruje szyją niby kamień rzucony w przyciasnawą pończochę. Towarzyszył jej Kuba, powiewając złotopiórym ogonem jak wojennym buńczukiem, i z bezpiecznej odległości przyglądał się swym konkurentom. Któregoś dnia na tej czynności zastał ciotkę Ewelinę pan szkolny, czyli Wargowaty. Jego lwia głowa z grzywą kędzierzawych, przedwcześnie posiwiałych włosów wypłynęła spoza parkanu nagle jak wielki afrykański księżyc. – Rośnie pani gospodarstwo – powiedział pieszcząc pulchnymi wargami każdą zgłoskę, a oczy jego patrzyły na ciotuleńkę z kobiecą uległością. – Na swoja bieda ja ich tu ściągnęłam – z przyjemnością powróciła ciotuleńka do starej śpiewki. – Siedziały by na wielkiej wodzie i robiły co do nich należy. A tak za żebraków u mnie są. Aż hadko patrzeć na coś takiego. Policzki Wargowatego zaśmiały się lekkim rumieńcem. – Niech pani przestanie je karmić i one wrócą skuda przylecały. – Co też pan plecie, panie Wargowaty! – zaperzyła się ciotuleńka, wyraźnie się zapominając. – Przecie one, sieroty biedne, potrzebują ludzkiego serca. Młode lisek im powyjadał: widziałam w brzeźniaku nad Małą Skrzynką skorupy jajeczek i pióra, co ledwie zaczynały być piórami. – One mogą drudzi raz złożyć jaja – rzekł Wargowaty, z kolei blednąc, a oczy jego zaiskrzyły się jakby chwycił za linię wysokiego napięcia. – Spróbował by pan złożyć choćby jedno jajo i wtedy zobaczył jaka to przyjemność – odparowała ciotuleńka. Kuba wyczuwając chwilę zapiał, łabędzie zasyczały jak wąż szykujący się do ataku. – Nie rozumiem was... – bardzo cicho, prawie szeptem rzekł pan szkolny i obróciwszy się na pięcie, obniósł swą lwią głowę nad ostrymi sztachetami ciotczynego płotu. – Mały jak knotek, a taki gorący – zdziwiła się ciotuleńka i wróciła do swych codziennych zajęć. Na drugi dzień rano łabędzi nie było. Początkowo ciotuleńka myślała, że odpłynęły pod groblę, na młyńskie rozlewisko. Wkrótce jednak cała prawda wyszła na jaw: łabędzie zniknęły bez śladu. I ciotuleńka twardym krokiem pomaszerowała ku szkole. Już z daleka za taflą szyby ujrzała jaśniejącą natchnieniem twarz nauczyciela. Jego usta lubieżnie i miękko zaokrąglały się na samogłoskach, ręce pracowały jak płetwy ryby, która zdecydowanie zmierza ku swemu celowi. Wargowaty recytował wiersze. Dlaczegoś ciotuleńka była pewna, że zdybała nauczyciela na rzeczy karygodnej, bo Wargowaty oprócz tego, że był polonistą, również sam pisywał wiersze. – Pomyśleć, Mickiewicz się znalazł! – powiedziała i z trzaskiem rozwarła drzwi. Nauczyciel urwał w pół słowa. Klasa zamarła, jakby ujrzała zmorę w ciotczynym wcieleniu. – Niech on powie, co zrobił z łabędziami – powiedziała tykając palcem w pierś poetę. Minęła długa, męcząca chwila i nagle Wargowaty zebrał się w sobie i ryknął lwim głosem: – Kołpie są na jęzorze! – Na jeziorze? – zdumiała się ciotka Ewelina. – A jakim to cudem? – Kołp je wolny ptak – objaśnił Wargowaty. – Kołpie wróciły skudka przyleciały. I Wargowaty miał rację, bo gdy ciotuleńka pobiegła nad znajome jeziorko – ujrzała parę samotnych łabędzi kiwających się na krótkiej fali, jaka szła od leśnego duktu. Poznawszy swą karmicielkę, kaszubskie kołpie ruszyły ku brzegowi, klapiąc dziobami i tykając w dłonie ciotuleńki. – Biedactwa wy moje. Nic ja wam nie przyniosła. Jak przyszła wam ochota wracać, widać jeszcze będziecie mieć młode. Siedźcie na wodzie, a ja o was nie zapomnę. Nim jednak ciotka Ewelina zdążyła dojść do swego domostwa, z Czarnej Wody wypatrywali już ją starzy znajomi. – A żeby was korszun porwał! Uparli się wy chyba mnie z torbami puścić! – zawołała klasnąwszy w dłonie. – Ot hultaje! Poczekajcie wy, już ja was pożywię! Za godzinę odeszła od ciotuleńki wszelka złość i nakarmiła łabędzie jak nigdy dotychczas. Lecz w następną noc łabędzie znikły równie bezgłośnie, aby przybyć na pierwsze śniadanie, obwieszczając swój powrót świstem podobnym gwizdowi wygaszanych silników odrzutowych. – Albo ja głupia, albo wy zgłupiały do szczętu – orzekła ciotuleńka, gdy nocne eskapady zaczęły powtarzać się coraz częściej. – Rozumiem, żeby sowa nocą latała, ale wy przecie nie sowy, ani puszczyki żadne. W najbliższy wieczór ciotka Ewelina zaczaiła się w krzakach czarnej porzeczki. Zapadła letnia noc. Łabędzie puchy bielały w trzcinach młyńskiego rozlewiska jak ubita śmietana. Ciotuleńce kiwnęła się głowa, gdyż zajrzała do swego nieśmiertelnego pucharka. Aż tu patrzy: po wodzie kroczy stary znajomy ze stron dalekich – łobasty! Klaszcze raz po raz w obrzękłe łapska, odpowiada mu klaskanie kijanek: „chlap! chlap!”, „chlap! chlap!”. Widać niedaleczko cycasta łojma pierze swoje łachy. „Nietutejsza ona jest, poznać od razu” – spodobała się ciotuleńce pracowitość czarcichy. Klaszcze łobasty, łojma nie pozostaje mu dłużna i wyklaskują z trzcin na księżycową dróżkę nagie dzieciątko. Pojęła ciotuleńka całą grozę sytuacji. Dzieciątko woła łabędzim głosem a ciotuleńka krzyczy: – Już ja wam pokaża, dzieciuczka krzywdzić! Łobasty zawarczał jak zły pies, a ciotuleńka – buch w wodę! Patrzy, rzeczywiście w wodzie siedzi po pas, a na grobli warczy dobrze jej znany „trabancik” pieszczotliwie przezwany mydelniczką. – A żeby ciebie dwa razy skręciło i żeby ty własny tyłek zobaczył! – woła ciotuleńka goniąc przez ogrody, ale „trabancik" zadymił z rury i znikł jak nocne przywidzenie. Następnego dnia, nakarmiwszy staranniej niż zwykle swych niezmordowanych pensjonariuszy, którzy opuszczali Lipnisz na kółkach, aby wracać na własnych skrzydłach, ciotuleńka zapukała do nauczyciela. Otworzyła żona. – Niech będzie pochwalony! – zabasowała ciotuleńka, bacznie wpatrując się w Wargacichę, bo ta nie lubiła patrzeć ludziom prosto w oczy i miała wysunięte do przodu zęby, co, jak powszechnie wiadomo, znamionuje osoby namiętne lub spokrewnione z wampirami. Co na jedno wychodzi. – Dzień dobry, dzień dobry – pośpieszyła z przywitaniem Wargacicha, patrząc na czubek głowy ciotuleńki, na którym dumnie sterczał ni to kapelusik, ni to berecik osobiście zmajstrowany przez ciotuleńkę z niegdysiejszej kreacji. – Czy on jest w domu? – On jeszcze śpi – z miejsca zrozumiała żona poety. – Powiedzcie, że Ewelina na niego czeka – rozkazała ciotuleńka, przekraczając próg domu i bezbłędnie kierując się do saloniku. W przyległym pokoju nastąpiło jakieś poruszenie i oto w drzwiach stanął Wargowaty. Oczy jego spoglądały na ciotuleńkę z nieśmiałą słodyczą odtrąconego kochanka, policzki były wypchane jak u chomika przeczuwającego chude dni, a pulchne wargi przyzywały mroczne namiętności czarnej Afryki. Pan szkolny ubrany był w kraciastą koszulę, w sztruksową kamizelkę i takież spodnie. Był to strój człowieka bywałego w świecie, czego, szczególnie w dni świąteczne, Wargowaty się nie wypierał. Ciotka Ewelina bez zbędnych słów rozsiadła się w przepaścistych głębiach pluszowego fotela. Natychmiast kolana jej znalazły się na wysokości brody, kapelusik potoczył się po kwiecistym dywanie. – Podaj mi pan kapelusz, dziś nigdzie takiego nie znajdziesz – rzekła nie tracąc rezonu, i z miejsca przystąpiła do sprawy: – Tak powiedz, mój kochanieńki, za jaka to pokuta kazano tobie z łabędziami na nocne przejażdżki się udawać? Nie Zeus ty przecież, że szukasz swojej Ledy. A może ojcem pięknej Heleny chcesz zostać? Nieprzyjemności wielkie mogą z tego wyniknąć, o czym uczy nas historia. Wargowaty, spoglądając z góry na ciotuleńkę, jak się mocuje ze swym kapelusikiem, z miejsca zareplikował: – Przekupiliście kołpie za chleb! A uone są dzikie i jezorne! Ani wasze, ani nasze, tylko jezorne! I tam jest ich miejsce! – Przekupiłam ja tych biedaków swoim sercem, kochanieńki – rzekła po dłuższym namyśle ciotuleńka. – I rób teraz co chcesz, a tego nie zmienisz. Bo ja mam serce do tej krainy, choć mówicie, że ja nie wasza. Nie tutejsza ja, to szczera prawda, ale przecież już i nie tamtejsza. Zmiotło tam, zawiało i zarosło nawet mogiłki nasze... I ciotuleńka westchnęła z całego serca. Wargowaty usiadł na pierwszym z brzegu krześle, jakby pod brzemieniem ponad swoje siły. Za oknem zaś dało się słyszeć dobrze znane pianie. To Kuba opiewał swoją tęsknotę za ciotuleńką, gdyż poczuł poruszenie serca swej pani. Na to zawołanie otwarły się drzwi i do saloniku wkroczyła żona pana szkolnego, sama również ucząca cudze dzieci. A przed nią płynęła wielka taca z tym wszystkim, co powinno było się znaleźć na przyjęcie gościa. Udobruchana ciotuleńka, z pewnym wysiłkiem opuściła wnętrze fotela i rozsiadła się za stołem połyskującym ogniście jak buty kościerskiego eleganta. A spojrzawszy na wspaniałe, wielkie zęby żony poety, podniosła kieliszek/ tymczasem Kuba już zdążył wydać swe triumfalne: ku – ku – ryku!/ i zaproponowała pojednanie: – Ja ich karmić przestanę, a ty, kochanieńki, już nie jedź z nimi więcej na te nocne spacery. Niech, biednieńkie, same wybiorą, co dla nich lepsze. Rzekłszy tak, ciotuleńka przełknęła haust ostrej pieprzówki i z całego serca chuchnęła na salonik. Znaczyło to, że gościna przypadła jej do gustu. Zaraz w kredensie pękł kryształ, a z sufitu spadł wielki pająk, prosto na środek stołu: między kiełbasę a domowe korniszony. Na zmianę pogody to – rzekła z zadowoleniem ciotuleńka, zakąszając zimnymi nóżkami i robiąc kwaśną minę, bo galareta była kwaśna i przypominała ciotuleńce owsiany kisiel. Pająk leżał jak wypluta pestka. Za chwilę jego zwiędłe nóżki ożyły i na swych ośmiu szczudełkach popędził przez barykadę z kiełbas i domowych korniszonów, wprost do talerza gospodyni. – Jejku! Niech pani każe mu iść precz! – zawołała pani szkolna, przejęta atawistycznym lękiem przed wszystkim, co pełzające i wielonogie. Ciotuleńka litościwą dłonią zgarnęła przybysza i posadziła go na filodendronie, któremu z ostrego nosa skapywała srebrna kropelka. Pająk wraz z kropelką skapnął na podłogę i oporządziwszy się jako tako, bezbłędnie skierował się ku tej, którą sobie upodobał. – Ot durny, poszedł ty – skąd przyszedł! – wreszcie rozsierdziła się ciotka Ewelina widząc, że jeszcze trochę a oczy nauczycielki potoczą się po podłodze jak wyłuskane kasztany. Pająk, jakby zdalnie sterowany, zrobił nagły zwrot w prawo, znikając pod pluszami fotela. – Ludzie prawdę mówią... – westchnęła biedna kobieta. – Pani to je wiedząca... Kiedy żona Wargowatego zreflektowała się, było już za późno. Z oczu ciotuleńki uderzyły błyskawice i zakrzyknęła ona swym operowym altem, który przyprawiał o zgrozę co mniej odpornych: – Mówisz, że wiedząca jestem!? I owszem, może i jestem nawiedzona, bo wiem ja, na ten przykład, że ty, kochanieńka, cała krew z niego wypijasz. Od tego on i osiwiał, i bladzieńki się zrobił, i rusałka z łabędziem splątał! Żona pana szkolnego widząc, że wszystko stracone, uszła do kuchni: tej najpewniejszej twierdzy domowych wampirzyc. Ciotka Ewelina, jak gdyby nigdy nic, wychyliła następny kieliszek i wyraźnie poweselawszy rzekła: – A ty nie martw się, kochanieńki... Każda baba wyssie swego chłopa, kiedy ten się jej podda. A ty głowa nosisz w chmurach. Mickiewicz ty teraz u mnie będziesz. Tak pamiętaj proszę, panie Mickiewicz, z łabędziami umowę zawarliśmy, sercem pisaną. Z tobą również... I pożegnała dom Wargowatych, a za nią podyrdał Kuba, któremu rzadko zdarzało się opuścić rodzinne podwórze. Kiedy jednak wychodził, zawsze w odpowiedniej chwili. XXX Łabędzie pozostały na Czarnej Wodzie. Czy ktoś je podkarmiał, nie wiadomo. Ciotuleńka twardo trzymała się umowy, nie bacząc na to, że zawiedzione ptaki wyłaziły z rzeki i przewalały swe niezgrabne cielska przed ciotczyny ogród. – Co splądrują, to ich – mówiła przymykając oczy na zdeptany warzywnik. – Karmić ich nie będę. Przyszła jesień, potem nagle wystrzeliła sroga zima. Łabędzie wiosłowały po niezamarzającym kręgu z wdzięcznie wygiętą szyją i teraz karmili je wszyscy. Aż któregoś poranka, na środku małej kałuży, znaleziono tylko łabędzicę. Jej towarzysz utkwił wspaniałą, łabędzią szyją między sztachetami ośnieżonego płotu, jakby chcąc ujrzeć co jest po tamtej stronie, i tak już pozostał. – Zamarzają nasze kołpie – orzekli mieszkańcy Lipnisza. – Złe idzie na Kaszuby. I próbowali zdjąć z wody samotną łabędzicę, ale lodowy most załamywał się pod ciężarem człowieka. Całą sprawę zostawiono na jutro. W nocy przyszła zamieć: przez żółte niebo, podświetlane złowieszczo od dołu, przelatywały niekończące się klucze oszalałych łabędzi. Wśród nich miotał się Szalińc – diabelski wysłannik. Skoro świt wybiegła ciotuleńka przed dom i ujrzała między czarnymi olchami białe równe pole. A na tym polu pasły się wrony i tęgodziobe gawrony: przybysze ze stron dalekich. „I gdzie są nasze kołpie, gdzie się zapodziały kaszubskie łabędzie? Kędy uszły, w jaką świata stronę?” – zdawała się zapytywać ciotuleńkę ta wyśnieżona i wyrównana pustka. Ale ciotka Ewelina jeszcze raz spojrzała na czarne, smutne ptaki i rzekła dobitnie i twardo: – A pypeć wam w ta miejsca! I wróciła do domu, i wzniosła swój nieśmiertelny pucharek, bo wiedziała najlepiej, że w tym kraju nic nie zginęło i zginąć nie może. GIEBURSTAG Trzymał wczesny czerwcowy upał. Wyniosłem się od ciotki Eweliny do zaprzyjaźnionego domostwa, które stało nad samym jeziorkiem, pawiookim, owalnym, między sosnowym starodrzewiem i łysawym pagórkiem do połowy zalesionym, gęstym jak trzcina sośniakiem. Pokoik miałem na strychu, o suficie załamanym jak wieko trumny, z okienkiem w cztery szybki, z którego widać było wzgórze, bliżej – krzak bzu, pod którym notorycznie zostawiał swą kupkę najmłodszy z synów gospodarza. Gdy upały uderzyły ze zdwojoną siłą i nad piaszczystymi uroczyskami Rybna stanął rozedrgany słup powietrza, zrobiło się mi żal tych, co w mieście i zaprosiłem Jasnego. Jasny przyjechał z płetwami, gumowym naustnikiem, do którego przytwierdzało się długą rurkę oraz ze śmiercionośnym harpunem naciąganym na sprężynę. Przyjaciel mój uprawiał podwodne polowanie zaliczane do kłusownictwa. Konspirował więc i krył się ze swoim nałogiem. Każdego poranka, zawinąwszy harpun w ręcznik, w samych tylko kąpielówkach. Jasny dreptał przez podwórze, obszczekiwany zajadle przez psy, wzniecając niepokój wśród drobiu. Na brzegu przyklękał nad ręcznikiem, naciągał kuszę i pławił narzędzie zbrodni do momentu, gdy woda sięgała mu po pas. Wówczas, chlapnąwszy dziarsko płetwą, odpływał na pełne wody. Nasza sielanka trwała parę dni. Przecierałem oczy, gdy Jasny już wracał, pokryty gęsią skórką, zsiniały i szczękający zębami, i rzucając triumfalnie ręcznik z małym węgorzem lub wielkogłowym szczupakiem podobnym do niewyrośniętego wilczka, odgrażał się: – Widziałem taakie ryby! Jutro zobaczysz... Smażyliśmy rybę na elektrycznej kuchence i nasłuchując głosów ze strychu, spiesznie pożeraliśmy zdobycz. Któregoś poranka zadudniło na stromych schodkach, zatrzeszczał strop i do pokoiku wkroczyła ciotuleńka. – Ja tak sobie myślę, że te twoje urodziny zrobimy tutaj – oznajmiła na wstępie. – Borowcowie wybudowali piękną werandę, ognisko potem zapalimy. Co ty o tym myślisz? – Urodziny? – ośmieliłem się zdumieć, gdyż ciotuleńka zawsze twierdziła, że gieburstag to zwyczaj pogański, albo niemiecki i żeby zabawić się i wypić wódeczkę mamy od tego swoich świętych patronów. – Co tak oczy wytrzeszczasz? Przecie okrągła liczba obchodzisz, i tobie z górki poszło. Tak trzeba nad swoim życiem zastanowić się i te lata, co przeszły, należycie pożegnać. A co to u was tak pachnie? – pociągnęła nosem. Jasny, który nigdy nie kłamał, zapłonił się jak panienka i zełgał: – To chyba u Borowców... – U Borowców, mówisz? U nich, kochanieńki, pachnie dzieciukowymi majtkami, a u was rybami. – Rzeczywiście, smażyliśmy rybę – przypomniałem sobie. – Ciocia ma nosa jak się patrzy! – Ja mam nie tylko nosa, ja mam oko – rzekła ciotuleńka. – A co to za takie diabelskie widły? To mówiąc, wyciągnęła kuszę z harpunem, o ostrzu podobnym do haczykowatego widelca zmajstrowanego z hartowanej stali. – To taki sport. Strzelanie do celu – powiedziałem bez przekonania. – Do ryby, znaczy się. – Czy cioteczka myśli, że ci panowie, co godzinami wysiadują nad wodą, przyszli pogawędzić sobie z rybką? – Niegodziwość to jest wielka, to całe wędkarstwo – zgodziła się ciotuleńka. – Pomyśleć: manić rybę, żeby potem zwierzę, co zaufało człowiekowi, tak strasznie oszukać. Dlatego jem tylko takie ryby, które trafiły do sieci. – A dziczyznę lubi cioteczka zakosztować? – I owszem! I sarninkę, i kabana dzikiego, a już nad pasztet zajęczy nie ma nic lepszego – zapaliła się ciotuleńka do starych wspomnień. – Przecież do niej też strzelają. – Może i strzelają, ale żeby do ryby strzelać, to już koniec świata! I to kto? Taki szlachetny i dobry człowiek! – zawstydziła Jasnego moja ciotuleńka, żywiąc doń skomplikowane uczucia. Z jednej strony Jasny przypominał jej fizycznie pewnego hrabiego, wielkiego nicponia i utracjusza, z drugiej zaś podziwiała walory duchowe Jasnego. O czym lubiła napomykać wówczas, gdy miała na pieńku z proboszczem. Jasny zakwitł piwonią, lecz, o dziwo, ośmielił się bronić swego i opowiedział ciotuleńce o rozkoszach podwodnego pływania, gdy nad głową ma się roztopione złoto upalnego poranka a w dole tajemnicze gąszcza moczarki kanadyjskiej, i gdzieś tam w półmroku tkwią nieruchomo szczupaki i wiją się niby ożywione liany, czarne węgorze stając pionowo do lustra wody. – Chciałabym ja to wszystkio na własne oczy zobaczyć – westchnęła ciotuleńka. – I ty w tej puszczy polujesz? – Poluję – pokajał się Jasny. – Tak poluj dalej, ale nie tutaj! Nie chcę, żeby ludzie mówili, że z rozbójnikiem podwodnym przestaję. A już coś tam zaczęli przebąkiwać, że potwór wodny pojawił się w Małej Skrzynce, to znów, że topielica, coś jakby nieboszczyka ożywionego w wodzie widzieli. Widzisz ty ich! Na wiadomość o planowanym gieburstagu Borowcowa obnażyła swoje zęby, które upodabniały ją do pani szkolnej, chociaż naprawdę to Borowcowa była autentyczną zajęczychą: skoczną, wesołą, nad podziw płodną i radośnie zakrzyknęła: – To je mesl. A bądze pan miał gosci? – Oczywiście – odparłem bez zastanowienia. – Jakże by bez gości. – Rychtyk, gosce muszą bec – pochwaliła mnie zajęczycha, która miewała ze swym Stasiem co rusz to nowych gości. Aby potem obwieścić jak o dopuście bożym: – I znowu dostalim gości. Albo w trybie przypuszczającym: – Coś miarkuję, że dziś bądzem mieli gości. I goście byli. – Nie ma rady, musimy mieć gości – rzekłem smętnie do Jasnego. – Inaczej stracę w oczach Borowcowej i całej okolicy. I wtedy pomyślałem o zaprzyjaźnionym malarzu Jasiu. Mieszkał on w pobliskim miasteczku i pochodził ze starej szlacheckiej rodziny. Siłą rzeczy, za czasów pruskich dorzucono do rodowego nazwiska dumnie brzmiące „von”. Co jeszcze dziś można było sprawdzić na drzwiach rodzinnego domu Jasia. Malarz miał jeszcze tę zaletę, że ród jego rozsławili w powiecie liczni bracia, imający się intratnych zawodów. – Chcesz zaprosić szalonego Jasia? – powątpiewająco pokiwał głową Jasny, który choć nie obracał się w kręgach artystycznych, miał o nich nie najlepsze mniemanie. – Z dziką ochotą! A jeśli jeszcze zawita któryś z braci, sukces będzie murowany! Co rzekłszy, zadzwoniłem do powiatowego domu kultury, w którym Jasio miał swe artystyczne dożywocie. – Sprawa załatwiona. Na mój okrągły gieburstag będą goście jak się patrzy: Jasio i jego brat – chirurg wzięty w okolicy – pochwaliłem się przed Jasnym, który od momentu wizyty ciotuleńki stracił humor, bo stracił cel w życiu. – Może będzie lepiej, jeśli pojadę do domu – rzekł, smętnie spoglądając na narzędzie zbrodni rdzewiejące w kącie. – Nie bój się. Jestem pewien, że na taką uroczystość ciotuleńka będzie chciała mieć węgorza na stole – pocieszyłem Jasnego. Ale ciotka Ewelina była nieugięta. Skryłem to przed Jasnym i w przeddzień uroczystości własnoręcznie odniosłem ręcznik wraz z kuszą na brzeg jeziora. Jasny stawał na głowie, majdając w powietrzu potworną płetwą, przemierzał wodę wzdłuż i wszerz, znacząc swój ślad zawirowaniami, tryskał wodą i parą z ruki, jak podwodny potwór, wszystko na próżno. Ryba się uparła i nie dała się wziąć na widelec. Czary ciotczyne działały. XXX Nastał dzień gieburstagu. Upalny i z wrzaskiem z lekka oszołomionego ptactwa, które gnieździło się w niezliczonych dziuplach, wśród jałowców i drzew. Poranna rosa wyparowała szybko, przypiekana słonecznym żelazkiem, które czyniło swoje niczym skrzętna gospodyni ogarnięta szałem sprzątania. Stasio swym wysokim tenorem wprowadzał ład wśród małych ludzi i czworonogów. Pomiędzy synami, których liczby nie można było się doliczyć, rej wodził czternastolatek. On był prawą ręką ojca, gdy podporą matczyną była jedyna córka, Sabina. Oni to przyszli pomóc nam w uporządkowaniu werandy, wolnej jeszcze, bo wywczasowicze nie przybyli na czas. – Dużo będzie gości? – rzeczowo zagadnęła ciemnooka i ciemnobrewa Sabina. – Bardzo dużo i to jakich gości! – ucieszył się Jasny, od samego rana ogarnięty wisielczym humorem. – Trzeba przynieść miękkie krzesła i naczynia pożyczyć – zadecydowała dziewczynka. – Masz rację i przydałby się tu jakiś serwis z miśnieńskiej porcelany! – zaaprobował Jasny. – Trzeba by też werandę przybrać, najlepiej brzózką – nie pozostał w tyle Kazek. – Biegnij do lasku i bez porządnej brzozy nie wracaj! – dyrygował mój przyjaciel. W tej sytuacji pozostawiłem werandę i poszedłem przed siebie. Znalazłem się nad potoczkiem, cienkim jak kijek położony między łanem kwitnącego żyta i puszystą łączką. Ze strumyka, wprost pod nogi rzucił mi się. kaczor o zielonym, aksamitnym łebku. Na wodzie zakotłowało się, zapiszczało i w kępie tataraków skryło się kaczorowe potomstwo ze skromnie upierzoną matką. Siadłem na pagórku i zapadłem ni to w sen, ni to w marzenie, ukołysany szklanym podzwanianiem chyżego strumyczka. Kiedy się ocknąłem, poczułem odór złego tytoniu, stęchlizny i zastarzałego potu, który stał się własnym psim zapachem człowieka. Pod niską, rozłożystą sosenką siedział Wodny: sękaty i garbaty, o wielkiej głowie matoła i oczach wyblakłych jak przekwitły len. Jego niegdyś granatowe ubranie robocze błyszczało zmatowiałym srebrem. Kusy berecik tkwił na czubku głowy niby przykrywka pokracznego czajnika. Z zasady Wodny nie kwapił się ze znajomością, zajęty swoimi wodnymi sprawami, ale nie bacząc na nic zagadnąłem go o węgorza. Rybak coś niewyraźnie zamamrotał i wpatrzył się w tataraki, nad którymi frywolnie polatywały błękitne ważki. Uspokojony kaczor powrócił na swój srebrny drążek, zakwakał ochrypłym basem i zapanowała pełna niejasnych oczekiwań cisza. – Wągorz je wama potrzebny? – po dłuższej chwili powrócił ze swego niebytu. – Rychtyk. – Dlocze? – Dziś mam gieburstag. – Wa nie jesta stądka? – dalej egzaminował mnie Wodny, a w jego niegdyś błękitnych oczach przeświecały dwie przepastne głębiny, na dnie których czaił się nie nazwany, czujny stwór. – Ewelina Puciatowa, to je moja cotineczka – wytoczyłem koronny argument. – Ona ma ocze! – wygłosił dobrze mi znany refren. – Ona może oczarzec wszetczich! – Ciotulenka ma dobre oczy i Labudowej odczarzyła maciorę. – Ona ma ocze – po raz drugi z lubością powtórzył Wodny. I podniósłszy swój krótki, zwalisty tułów na wyjątkowo krzywe nogi, pomaszerował wzdłuż strumyczka, zmuszając kaczora do kolejnego tańca śmierci. – Zaczekoj kaczorku do jeseni – pocieszył go i kaczor, zrobiwszy mały krąg, powrócił do swej rodziny, najwyraźniej uspokojony. Maszerowałem za Wodnym, który raźno przemierzał łączkę, zawijając nogami jak dużym sierpem. Z wielkiego, podobnego do wybujałej tui jałowca prysnął jakiś ptak i kaszubski cyprys zachwiał się jak od podmuchu tropikalnego wichru. – Ju je pozdze – rzekł Wodny, wyłaniając się z kłującego krzaka i strzepując ze swego błyszczącego pancerza żółte szpilki. – Jaja są wyklułe. – Zjadacie jaja? – Jo! – rzekł Wodny głaszcząc się po brzuchu. – Kacze, srocze i wszelaczie. „Dobrze, że ciotuleńka tego nie słyszy. Ona już by ci dała: kacze, srocze i wszelaczie” – pomyślałem. Zaszliśmy nad Księże Jezioro, nad mokradełko, gdzie we dnie i w nocy naszczekiwał pies przywiązany do kołka. Pies był wiecznie głodny i ponoć zjadał żaby, gdy tylko płaz znalazł się w zasięgu jego łap. „To je francesczi kundel” – powiadali okoliczni ludzie i tym mocniej ugruntowała się opinia Wodnego, jako „szluńca”, czyli „szlai” i jako Mumocza, to jest tego, co się zadaje ze Złym siedzącym w wodzie. – Czekojta tu – rozkazał mój przewodnik, więc zatrzymałem się na suszy, a Wodny kilkoma skokami przedostał się na ostrów, gdzie czuwał jego żabojad. Rudy, wychudzony pies w niczym nie przypominał francuskiego pieszczocha, ani też pekińczyka, o których to psach wiadomo było, że lubią dla zabawy rozszarpać żabę. Ze skrzynki zanurzonej w wodzie „szluńc” wyciągnął węgorza, momentalnie uciął mu łeb, rzucając w pysk psa. – Trze szteczi westarczą? Pies trzykrotnie kłapnął zębami, a ja miałem zawinięte w łopian trzy tęgie węgorze. – Mota dzys gieburstag? – upewnił się Wodny. – Jo... – To idzta z Bodziem – oświadczył bogobojnie, nie racząc zauważyć podsuwanych banknotów. A goście już byli. Na Stasiowym podwórzu stał szary „moskwicz”, zaś Stasinek miotał się wśród swych synów, którzy machali brzozowymi witkami, aż nad gospodarstwem stanął wielki słup kurzu. – Są gosce – powiedziała z prosta, jakby chodziło o zwykłą rzecz zajęczycha. – Lekórz i taci czorny z brodą. Na werandzie na stole leżał gazetowy zwitek, w kącie stała obszerna niebieska torba, a wokół zieleniła się młoda brzózka. – Gdzież są goście? – Poszli za wama do Lipnisza. Lekórz i ten czorny z brodą – powtórzyła z pewnym wyrzutem Stasinkowa, nie odstępując mnie ani na krok. – Ten z brodą to mój przyjaciel Jasio, a lekarz to jego brat. Chyba go znacie. – Rychtyk. On leczył Stasinka, kiedy kobeła fajtnęła Stasinka w bebech – nabożnie potaknęła Stasinkowa, dla której po księdzu był tylko lekarz, a potem to już nikt. – A gdzie zapodział się Jasny? – On sedzy nad wodą i płacze. – Ej tam! – Jo! On mówi, że nasze, kaszebsczi jęzora są puste od kiedy zamiast wągorza wadzą roboczi – to mówiąc rozwinęła gazetowy pakunek, z którego wysypały się węgorzyki, nie dłuższe od bałtyckiego śledzia. Wówczas pokazałem swoją zdobycz. – Maryja, Józef! – klasnęła w dłoń. – Taci dłudzi i taci grebi! A co im chapsnęło głowę? – Pies żabojad. – To je od Mumocza. Jo be tego za nic nie wzęła do ręci. To może nie je węgorz a jaka gadzezna... – odżegnała się od węgorzy Stasinkowa żona, pozostawiając mnie wraz z Mumoczową darowizną. Niedługo dane mi było się frasować, bo zaraz nadszedł Jasny i fachowo obejrzawszy bezgłowe węgorze wpadł w zachwyt, gdyż wróciła doń wiara w kaszubskie jeziora. Za niedługi czas przydreptała ciotuleńka, jak zawsze bogato obładowana. A tuż za nią – chudy, czarnobrody i rozgorączkowany Jasio – malarz z bratem chirurgiem. Widać było, że Jasiowy brat jest chirurgiem nie od parady, gdyż wzrok miał zdecydowany, a bary jak końskie kłęby. – Tak cóż, kochanieńkie, siądziem i przekąsim coś – rzekła dyplomatycznie moja ciotuleńka, gdy przeszło powitalne zamieszanie. Każdy usiadł, gdzie mu wypadło: chirurg koło ciotuleńki, ja bliżej drzwi, żeby przywitać Borowców zajętych wieczornym obrządzaniem bydła, a szalony Jasio z Jasnym na tapczaniku. – Ot,widzicie, moi drodzy, wszystko jest jak się należy: ryby, grzyby i wędliny... – zaczęła wstępny toast moja ciotuleńka, a usłyszawszy własne słowa, nie uwierzyła im: – Ryby? Jakież znowu ryby?! Gorejące wewnętrznym żarem piwne oczy Jasia zamgliły się i Jasio, wyraźnie cierpiąc, tłumaczył się: – Za następnym razem postaramy się o taaakie ryby! Tak nagle wypadł ten przyjazd... Tu powtórzył gest Jasnego, gdyż Jasio, jeśli nawet nie był opętany rybą, to przecież żył w krainie ryby i rybaków. Ale brat chirurg zdecydowanym ruchem krótkiej i grubej jak tłuczek ręki sięgnął do niebieskiej torby, i począł wyciągać butelki. – To na ten gieburstag – rzekł. – I chciałem podziękować panu za opiekę nad tym, tu... I wskazał na Jasia jak na mizernego robaczka. Próbowałem ratować sytuację mówiąc, że prawdziwy artysta, do tego malarz, nie potrzebuje niczyjej opieki, ale brat chirurg wyraźnie nie przyjmował do wiadomości statusu Jasia. I Jasio bezszelestnie obrócił się w kupkę prochu. – Cóż to ja mówiła... – wróciła ciotuleńka do swej roli. – Mamy, znaczy się, ryby, grzyby i wędliny. Rybka lubi pływać, grzybek trzeba zalać, a wędlinka trzeba koniecznie czymś zakropić. Tak wypijmy zdrowie tego tu solenizanta. Jego mamusia męczyła się lat temu czterdzieście, nam dziś radość, a jemu smutek: i nie młody on już jest i nie stary. I zgłupiał akkurat jak na swoje lata! – niespodziewanym akcentem zakończyła moja ciotuleńka, co wywołało ogólny śmiech. Tylko Jasio zgarbił się, przybladł i wychylił kieliszek, jakby to była odtrutka mająca go uratować od nagłej śmierci. I tak potoczył się mój gieburstag. Jasio pił w srogim milczeniu, zagryzając skórką chleba, albo wcale; Jasny nie spuszczał promiennego wzroku z mumoczowych węgorzy; brat chirurg wciąż zdobywał moją przychylność, choć coraz wyraźniejszy stawał się jego sceptycyzm, tylko nie wiadomo, czy w ogóle do sztuki, czy jedynie do Jasiowego powołania i Jasiowej kariery. Wreszcie wpłynęła Borowcowa w odświętnej, falbaniastej spódnicy, z której można było uszyć dwa spadochrony. Za nią skromnie – Stasinek. I Jasio przeistoczył się jak Feniks po- wstający z popiołów. Jego oczy rozgorzały diabelskim ognikiem, twarz zapałała purpurą i Jasio zgrzytnąwszy szatańskimi zębami, walnął kantem dłoni o stół. – Ja tu jeszcze jestem! Dlaczego się mnie lekceważy!? Ja, ja wam jeszcze pokażę! – wrzasnął potężnym głosem. – Ktoś pana lekceważy? Przecie pan sam siebie lekceważy – na to Jasny, wciąż rozkochany w wielkiej rybie. – Ja, ja, proszę pana, jestem gotów oddać za niego życie! A pan co!? – powtórnie wrzasnął Jasio, obejmując mnie w pół i zgrzytając zębami jak potępieniec. – Kochanieńki, tak my wszyscy go kochamy. On tak samo jak i ty durnowaty. I cóż z wami robić? Tak wypijmy wtedy za zdrowie gospodarzy tego domu! – oświadczyła ciotuleńka, łagodząc sprawę z wrodzoną dyplomacją. Dla porządku odśpiewaliśmy „Sto lat” i powróciliśmy do ucztowania. Jedynie rozogniony Jasio milczał i złowrogo spoglądał na Jasnego, wyraźnie dając do zrozumienia, że jego albinosowata siwizna i ceglasta ogorzałość są w złym guście. Tymczasem brat chirurg nie próżnował. A z każdym kieliszkiem rosła jego elokwencja i rosła też duma zawodowa. Okazało się, że oprócz krajania kmiotków brat zajmuje się podnoszeniem ciężarów. Kobiety zaś zna, można śmiało rzec, na wylot, bo w razie potrzeby uprawia również ginekologię. Na takie dictum Stasinkowa wystawiła całą kolekcję swych wspaniałych zębów, wyrażając gotowość urodzenia następnych synów, byle tylko pan chirurg był przy tym. „Nie wiadomo leno cze Stasinek ma jesz dobrego fiutka” – zakończyła, spoglądając przewrotnie na strapionego Stasia. Jasio, kując żelazo póki gorące, porzucił swe dumne odosobnienie. Elegancko kłaniając się przed zajęczychą, prosił ją do tańca. – A gdzie jest orkiestra? – wyraził ogólne zdziwienie Jasny. – Pan jest... pan jest szalony! – wrzasnął Jasio. – Jaka znów orkiestra?! – Dęta – dał się ponieść swemu diablikowi Jasny. – Pan sam jest dęty i nadęty! – krzyczał Jasio, który z Feniksa przeistoczył się w głuszca: wówczas słyszał tylko siebie i nikogo więcej, i doznawał w stopniu spotęgowanym tych wszystkich krzywd, upokorzeń, niesprawiedliwości, jakich nie oszczędziło jego dumnej naturze pospolite, powiatowe życie. – Nie pozwolę żeby tutaj z nas kpiono! – wołał dalej szalony Jasio, kierując swój apel w stronę brata chirurga. Ten czując zew rodzinnej krwi, powstał na równe nogi i choć nie był olbrzymem, postać jego zaciążyła nad stołem niby morenowy głaz. – Ot patrzcie i orkiestra mamy! – z zupełną szczerością ucieszyła się moja ciotuleńka. Stasinkowa właśnie wniosła mocno sfatygowany adapter. Rozbrzmiał zachrypnięty głos Małego Władzia z Chicago i Jasio już się kręcił w ognistej polce. Zajęczychą zachęcała: „chutko, chutko!”, a kiedy Jasio się rozkręcił jak bąk, omal nie gubiąc swej partnerki, ta widząc co jej grozi, wołała: – Za dupa, trzemaj mnie pón za dupa! Mocno! – Patrzaj synók, żeby tylko jakiej biedy nie było – szepnęła do mnie ciotuleńka. – Coś mi się wydaje, że ten twój Jasio z gwardyjskich oficerów jest Znała ja jednego takiego. Jak się napił, za szablę chwytał i rąbał gdzie popadnie. Nie powiem, lubię ja takich... Szalony Jasio przysiadł się do Stasinkowej, a Stasinek nic: uszy po sobie i tylko patrzy za następnym wędzonym robakiem. – Opowiem ja państwu taka historia – rzekła wtedy ciotuleńka podzwaniając w kieliszek, a widać było, że jest ogarnięta wielkim natchnieniem. – Było to wówczas, kiedy jeszcze żył mój Józiuk. Zaprosił nas na imieniny pewien sąsiad. Ze znakomitego rodu był on, ale podupadłszy mocno, bo większość majątków pozostała mu po bolszewickiej stronie. Lubił jednak po dawnemu żyć. Gości nazjeżdżała się moc. Paru oficerów przyjechało, ułanów z pobliskiego garnizonu. Na początku wszystko było jak się należy. Toasty, całowanie się, jednym słowem staroszlacheckie – „kochajmy się!’. Aż wreszcie zaczęły się tańce. Kapela była żydowska, sprowadzona z miasteczka. Panowie oficerowie do tańca, kapela rżnie mazura, aż tu okazuje się, że partnerek za mało. Jeden z ułanów, który na koszu został, długo się nie namyślając, chwyta pokojówkę, właśnie szła w ta pora z tacą, i do mazura! Dziewczyna i owszem, nie powiem żeby brzydka była. Fartuszka nawet nie zdążyła odpiąć i już tańczą. Nie spodobało się to panu domu. Jakżeż to tak: polski oficer z pokojówką, która na dodatek jeszcze w fartuszku jest? Woła wtedy do Żydków „Przerwać muzykę! Panie będą pantofelki zmieniać!”. Nie wiem czemu tak się mu powiedziało. A nasz oficer – buch na kolano i zdejmuje swojej pokojóweczce buciczek. Nalewa do buciczka żubrówki, która akurat stała na podorędziu, i woła: – Pijmy zdrowie pięknych pań! Gospodarz aż pobladł od tej obrazy. – Pamiętam ja – mówi on – oficerów gwardii cesarskiej, którzy szampana pili z pantofelków dam, ale żeby polski oficer żubrówkę z buciczka mojej Brońci?!... A w ułana jakby grom strzelił. Biegnie on do sieni, chwyta za szablę i dawaj rąbać po zastawie. – Taka twoja mać! – woła. – To ja za Polskę krew przelewałem, a ty będziesz mnie od chamów wyzywał! Pokażę ja wam, panowie szlachta, kto większą szlachtą jest! Biedny gospodarz o mało zmysłów nie postradał. Okazuje się, że całą zastawę u Żydków pożyczył i to pod gruby zastaw. I kosztował go niemało buciczek Brońci. Rozległo się potężne łomotanie. To Jasio walił kantem dłoni w stół i gromko protestował. – Nie pozwolę! Nie zgadzam się! – A nie mówiłam – zauważyła z pewną satysfakcją moja ciotuleńka. – Prawdziwy to szlachcic. I skąd się tutaj tacy znaleźli? – Czegóż ty, kochanieńki, nie pozwolisz? – odezwała się ona łagodnie do Jasia. – Iczemuż tak walisz w stół? Pięść to nie szabla, nie po szlachecku to... – My tu jesteśmy szlachta! My jeszcze pokażemy! Nie pozwolę się obrażać! – Gorzej z nim, niż myślałam – westchnęła ciotuleńka. – Bieda z nim będziem mieli, ot co. Szlachetny to chłopiec, ale duszę ma obolałą. Tymczasem Jasio, blady jak chusta, zerwał się i z zaciśniętymi pięściami zwalił się wprost na Jasnego. Promieniejąca jasność odrzuciła go pod drzwi, więc Jasio dawaj tarabanić pięściami w drzwi, kopać je i gryźć własne palce. Chirurg powstał, równie blady jak brat, trzecim blednącym był Stasinek, a na końcu Stasinkowa żona. – Lekarzem pan jest, zajmij się pan chorym! – ostro rozkazała ciotka Ewelina. Brat chirurg, jakby ocknąwszy się ze złego snu, chwycił Jasia w swoje niedźwiedzie ramiona i wyprowadził na dwór. Warknął motor i „moskwicz”, uczyniwszy szaleńczą rundę przez podwórze, omijając o milimetry ścianę obory, wyrwał się na polną drogę. – Bóg mioł nas w opiece – po raz pierwszy odezwał się Stasinek. – Joczku! – potaknęła niedawna partnerka szalonego Jasia. – Ten lekórz – raz przemówiwszy, mówił dalej Stasinek – nie tak downo poprosił na kieliszek dwóch milicjantów/drogowi to byli milicjanci. Pili cały dzień, a kiedy sę już nażłopali, wziął ich i zwaleł z piąterka. Okienko beło rozwarte... A wszetko przez ta krziwda, jaką mu zrobile mandatami. Szalony to je chłop. – Rychtyk! – potwierdziła zajęczycha. – Lekórz a taki szolińc. Jo leno czekała aż nama wrzucy. – Czemuście o tym wcześniej nie mówili? – upomniała się ciotka Ewelina. – Co tu gadac. Przecie Komorowscy to prawi ledze – westchnął Stasinek i w zamyśleniu wypił kieliszek lekarzowej nalewki. Ściemniło się. Wyskoczyły gwiazdy, jak świeżo powbijane gwoździe w wielką siwą płachtę nieba. Na upał. Stasinkowi synowie podpalili przygotowany nad jeziorem stos chrustu. Zaraz dostali baty i poszli spać. Jakoś nikogo nie ciągnęło do ogniska. Przez szerokie okno werandy patrzyliśmy na ciemną wodę i na złoty słup, który kładł się na jeziorze. Migotliwe ognisko stawało się żarłoczną kropką w wielkim, złotym wykrzykniku. Wtedy ktoś przyszedł i siadł przy osamotnionym ognisku. Jego pokraczny cień niepokojąco drgał w żywym' płomieniu, zwijał się i skręcał. – To je Mumocz – orzekła zajęczycha i przeżegnała się. – Wodny poczuł komuś – powiedział spokojnie Stasinek. Wziąłem butelkę, kieliszek, kawałek węgorza i wyszedłem do mego dobroczyńcy. Ale kiedy szedłem przez podwórze, wokół mając ciemność lasu, a przed sobą ognistą drogę, Mumocz wstał i krok po kroku począł wstępować w wodę, jakby to był złocisty piach rozsypany na bezmiernej plaży, otoczonej przez morskie ciemności. – Panie Wodny! – zakrzyknąłem, myśląc, że już jest pijany. – Jakżesz to tak!? A tu mam dla pana wódeczkę! Pod węgorzyka... A ten nic: idzie dalej, chociaż jeziora było mu już po pas, po ramiona, aż bulknął i znikł... – Mumocz to beł, po prowdze – jęknęła Stasinkowa. – Trzeba to pici i jestku zostawić nad jęzorem. On przyńdze po swoje. – Może i on sam – zgodził się Stasinek. – A wszystko dlatego tak się stało, moje kochanieńkie, że my gieburstag zrobili, i moja w tym wina – rzekła z pełnym przekonaniem ciotka Ewelina. Kiedy znowuż imieniny urządzimy, wtedy innych gości będziem mieli. A Wodnemu trzeba zostawić, co jego. – Joczku! – potwierdziła zajęczycha. W niecały rok po sławetnym gieburstagu Borowcowie witali następnego syna. Miał on dużą głowę i gapił się na świat ciemnymi fiołkami niby na wielkie, dziwne akwarium. KULIG Zajechałem do Lipnisza w okolicach Nowego Roku. W czas bezwietrzny zaczął sypać śnieg i sypał nawałą przez całą dobę. Potem przyszedł tęgi mróz i scukrował, i zmroził, co wprzódy zwaliło się z żółto – siwych chmur. Lipnisz, niczym światowa dama, przyodział się w najprawdziwsze focze futro. Ale przed uważnym okiem nie można było ukryć tych cementowych sześcianów, jakie stawiano zamiast domów, tych pochyłych komórek, gdzie gęgały ganse, czasami kwiczał prosiak, tych krzywych płotów, w których grzęzły kury i gdzie ginęły długoszyje łabędzie. – Patrzaj nie na Lipnisz, a na lasy i jeziora. Teraz one mają swój czas. Co rzekną, na cały rok będzie powiedziane – pouczyła mnie ciotka Ewelina. Za oknem stawało się coraz bardziej kremowo i żółto, a w izbie popielato i przejrzyście, jakby kto nalał do pełna mocnej siwuchy. I wtedy ciotuleńce zebrało się na wspominki tych wszystkich kuligów i rozjazdów, tego nieopamiętanego goszczenia i ugaszczania się. A kotka przybłęda, która jesienią objęła władzę nad domem, wtórowała jej rzęsistym mruczeniem kipiącym w piersi jak garnuszek mleka. – Co kiedyś ciągnęło się przez dziesięć lat, potem było jak jeden rok. A i ten okazał się za krótki. A ja dalej młoda jestem, że aż wstyd przed ludźmi się przyznać – westchnęła radośnie ciotuleńka. – I tak nieraz sobie myślę, że nawet w ziemi nie przestanę żyć i oddychać... I po dłuższej zadumie podjęła zagubiony wątek: – Pogańska my mamy natura. Prawda to jest najprawdziwsza. Jak się bawić, to się bawić do upadłego, jak się modlić, to się modlić do wszystkiego co wokół. I zwierzuka każdego rozumiemy, i mowę lasu, i granie sfer niebieskich. Powiedz ty mnie, czy widział ty kiedy zorza polarna, jak dzwoni na północnym niebie? A ja nie tylko widziałam, ale i słyszałam. Dzwoniła tak cichutko, że trzeba było mieć ucho nietoperza. A ja miałam... – Od samego dzieciństwa dziwaczką byłam. Wiedziałam jakie zioła dobre są, a jakie złe. Jakie drzewo sprzyjające a jakie na chorobę. Żmii – i tej się nie zlękłam. Kiedyś na grzybach ugłaskałam gadziukę, że leżała sztywna jak gałązka. Ale na kulig, to bym jeszcze pojechała! – niespodziewanie zakończyła ciotuleńka swe wywody. Zarzuciłem palto i z uroczystym wyrazem twarzy, który mówił sam za siebie, skierowałem się do wyjścia. – Gdzież ty idziesz? Znów z Kaszubami będziesz pił! – niezdecydowanie zaoponowała ciotuleńka. – Skoro jest karnawał, musi być i kulig. Z mężem szlachetnie urodzonej zamierzam pertraktować – rzekłem górnolotnie, co ciotka Ewelina zrozumiała po swojemu, gdyż zakrzątnęła się koło kredensu, gdzie przechowywała wszelakie odtrutki. Z czerwonego murowańca buchała gęsta para, a szyby drżały jakby szła tam ciężka młócka. Zgodnie z położeniem, miejsce to się zwało „Nad Czarną Wodą”. Wchodziło się tam łatwo, jak do każdej wody, ale wychodziło się nie takim, i już nie z tej rzeczki. W kącie, przy zasuwanym okienku, przez które podawano zupę i drugie danie, siedział mój przyjaciel Czark. Chlubił się on wielkim indyczym nosem przełamanym w połowie. A jego z indiańska brązowa, to znów szara jak bukowy popiół twarz, zdawała się być ulepiona w pośpiechu i z tego, co pan Bóg miał pod ręką. I Czark, żeby nie obrócić się w glinę i popiół, zwilżał swe wnętrze tak często, jak tylko się dało. Mój przyjaciel przywędrował z Pomo- rza i wżenił się we wdowie gospodarstwo. Żona jego była kaszubską szlachcianką, ale Czark był dumny tylko z jednego: ze swego bułanego ogiera o pięknej, srebrnej grzywie i białym ogonie. Czark wyciągnął przyjacielsko swą gliniastą łapę, drugą usiłując ułożyć niesforne kędziory, z których wystawały źdźbła siana i skąd sypał się owies. – Siadajcie. Ta pleskwa poszła po piwo i nie wraca – z miejsca wyjaśnił sytuację. Skręciłem ku bufetowi, aby wrócić z dwoma kuflami, w których pienił się niezgorszy bersz, bo dojrzewający w elbląskim browarze. Czark jednym haustem wychylił piwo, odetchnął głęboko i z lubością przyjrzał się mej osobie. – Lubię ce. Anioł ty jesteś chocia uczony. – I bosy Antek – dodałem przezornie. – Jaki ty bosy Antek! – gorąco zaprzeczył mój przyjaciel. – Wa jesta wasta, pón! Obróciłem po raz drugi, tym razem przynosząc dubeltowe kufle. Czark zlizał pianę, która skapywała na kraciastą ceratę, rozparł się po gospodarsku i rzekł: – Powiedz mnie, czemu ja ce lubię? No czemu? – Jak to czemu?! – oburzyłem się. – Bo jestem twój przyjaciel. – Jo, ty nie jesteś falszewi, chocia wy wszyscy z stamtąd jesteście utropce – ciągnął Czark, wyraźnie nadużywając mojej językowej niewiedzy. Ale tym razem się przeliczył. – Jak my jesteśmy utropce, to ty jesteś trodel – wyraziłem się szkaradnie, patrząc mu hardo w oczy. – Jo tego nie powiedział! – zaparł się Czark w żywe oczy. – Jo, ty mój drech, mój przyjacel. Masz mądra cotineczka i sam jesteś mądrzela. I paroma haustami wychylił najpierw jedno piwo, potem drugie. Był to wyraźny dowód, że Czark jest zawstydzony i żałuje swojej pochopności. – Moja ciotuleńka jest urocznica, bo ma oczy, czy coś w tym guście, i ona ma do mego przyjaciela Czarka jedną prośbę – rzekłem. – Cotineczka? Co ona chce? – Chce się przejechać na twoim ogierze. – Dlocz?... – wymamrotał Czark. Twarz jego spopielała jak u śmiertelnie rannego Murzyna, a ze skołtuniałych włosów posypał się żywy owies. – Bo u nas był taki zwyczaj, że na karnawał jeździliśmy co koń wyskoczy. Nie słyszałeś o kuligu? Czark wstał i lekko chwiejnym krokiem najpierw udał się na podwórze, potem do bufetu. Coś tam wytłumaczył i oto na stoliku stały już dwa kieliszki z grubego lanego szkła, napełnione po same brzegi. Wypiliśmy w milczeniu. – Mój odżier jest kopajk jakich mało – zauważył obojętnie Czark. – Żgajuta taki, że strach! Zadepcze każdego. – Nie moją ciotuleńkę. Nie takie żgajuty merdały przed nią ogonem – uspokoiłem Czarka. Pomilczeliśmy tyle, ile należało. Po czym wyszedłem na dwór i uczyniwszy to samo co mój przyjaciel, skierowałem swe kroki ku bufetowi. Za chwilę na stoliku stały dwa następne kieliszki. – Mój odżier je chory – wystękał Czark, wychyliwszy kieliszek i zagryzłszy ziarnkiem owsa. – Co mu jest? – Nie wiem.. Je chory i tyła! – To się dobrze składa. Ciotuleńka wyleczy ogiera. Ona ma dobre ocze. Czark zamilkł na dobre. i nie był go w stanie ocucić nawet następny kieliszek. – Jestem bosy Antek – przyznałem się po półgodzinnym milczeniu. – Nie mam ani grosza. Ale moja ciotuleńka ma dobrą nalewkę na spirytusie. – Kiedy ona chce jeździć na moim odżierze? – wrócił z niebytu Czark. – Nie na ogierze, a saniami. I to zaraz! Z dzwoneczkami, zjanczarami, kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! – zawołałem wpadając w sarmacki zapał. – Śpirytus bądze? – Ma się rozumieć! Od tego jest kulig! – Miesąc je ful. Jadzem! – zadecydował mój przyjaciel Czark. Miał taką minę, jakby leciał głową w dół: prosto w otwartą beczkę piwa. XXX – Mamy kulig! – obwieściłem z samego progu. – Za kwadrans będzie tu mój przyjaciel Czark. Na ogierze! – W imię Ojca i Syna, ten pijak?! – przeżegnała się ciotuleńka. – Na ogierze, mówisz? – Na ogierze, który jest nieco żgajuta. Ale przecie ciocia nie na takich koniach jeździła. – Wypiłeś... – ni to z zazdrością, ni to ze smętkim stwierdziła ciotuleńka. – Dla dobra sprawy, droga ciociu. A Czark już był tu. W rozchełstanej, niegdyś granatowej fufajce wycyganionej od kolejarzy, w berecie, który z biegiem lat upodobnił się do blaszanego hełmu noszonego przez hiszpańskich konkwistadorów. Twarz jego była szczera i otwarta, lekko zaropiałe oczy patrzyły na świat z junacka odwagą. Mój przyjaciel był gotów na wszystko. – Panie Czark, na litość boską, co pan zamierza zrobić? – zupełnie bez sensu spytała moja ciotuleńka. – Nie ma co dyskutować. Pijemy strzemiennego i hajda w drogę! – przypomniałem ciotce Ewelinie. Ciotuleńka truchcikiem pobiegła do przyległego pokoju. Coś tam zaskrzypiało, coś zabulgotało i zanim Czark zdążył obłożyć się porządnym znakiem krzyża, ciotka Ewelina była już z karafką i kryształowym pucharkiem. – Czarzba jaka cze co? – ucieszył się i zdumiał zarazem Czark, przypiął się jednak chciwie do kryształowego pocieszyciela. – No jak, panie Czark, dobra moja nalewka? – Jo! Można tak dalej czarzec – z ulgą westchnął mój przyjaciel. – Jedziemy! – orzekła wreszcie ciotuleńka. – Szkoda tylko, że nie mamy do kogo zajeżdżać. Nic to. Świat szeroki! I wyszliśmy wprost pod zimowe niebo, oszałamiająco wysokie, idące piętrami w nieskończone przestrzenie. Na dole, nad czubami cmentarnych świerków, przeciągały srebrzyste mgły. Wyżej, cały skąpany w złocie, gospodarzył nieprzytomny w swej jaskrawości, nadęty Księżyc. A nad nim, w sinościach i granacie, jarzyły się gwiazdy, a każda jak wole oko. Czarkowy bułanek stał przed domem, cały odlany w złocie, ogon srebrny i grzywa srebrna. Usadowiliśmy się w krótkich, wysokich saniach z solidnym oparciem. Czark zajął miejsce z przodu, na kusej ławeczce. – Pamiętaj, kochanieńki, jak nas przewrócisz, sam sobie szkoda zrobisz – upomniała na drogę moja ciotuleńka, która chytrze włożyła do torebki płaską piersiówkę. – Hije! – z indiańska zakrzyknął Czark. – Hije hijka! Hije glink! Popędziliśmy co koń wyskoczy. – Przecież to jest najprawdziwszy wariat. On nas pozabija – zauważyła ze stoickim spokojem moja ciotuleńka i poddała się rozkoszom jazdy. Lipnisz wywalił na nas swe żółte oko. Nieliczni przechodnie obracali się w słup soli, Czark gnał cwałem przechodzącym w krótki galop, „hijkał” i strzelał z bicza z taką pasją, że z drzew spadały uśpione gawrony. – Powiedz ty mnie, mój drogi, gdzie on tak nos swój rozindyczył? – zainteresowała się ciotuleńka, już nieco nasyciwszy się kuligiem. – Pokrywa czołgu spadła mu na nos – odparłem przypomniawszy niejasną opowieść mego przyjaciela, gdy wcielony do Wehrmachtu, przeszedł na stronę aliantów i tam zamierzono uczynić z niego celowniczego. Na przeszkodzie jednak stanął nadmiar „łyski”. – Dobrze, że nie na głowę. A to dziś nie mielibyśmy kuligu – odetchnęła z ulgą moja ciotuleńka. Przeskoczyliśmy przez tory, za nimi były już tylko chłopskie laski i nieliczne zabudowania. Wśród nich gospodarstwo Czarkowej żony. Ogier bezbłędnie skręcił w lewo, wpadając na znajome sobie podwórze. Niby fantastyczna chatka na kurzej stopie srebrzył się pośrodku majdanu wielki gołębnik. Majdan otaczały zwaliste zabudowania z kamienia. Przez dachy miejscami przeświecał Księżyc, stodoła ziała czarną paszczą rozwalonych wrót, jedynie stajnia połyskiwała świeżą dachówką. – Prawdziwy to zaścianek musiał być – westchnęła ciotuleńka. – Takie budynki! A gołębnik to mickiewiczowskie czasy pamiętać powinien! – Diabelsczi odżier! – zaklął Czark. – Do kuna mu spieszno! – Tak cóż, mój kochanieńki, zajazd znaczy się, robimy? – upewniła się ciotka Ewelina, rozcierając policzki, bo mrozik się ustatkował i był w zgodzie z kalendarzem. – Prosimy zachodzić – znalazł się Czark. – Bądzem mieli u mnie kulig. Ciotka Ewelina żwawo zeskoczyła na chrupiący śnieg. Czark przykrył ogiera własną fufajką i wkroczyliśmy do wielkiej izby. Pod oknem stał tam stół; na stole leżał napoczęty bochen chleba i walał się nadgryziony ogórek. W dalszych regionach pomieszczenia pieniły się dwa łóżka z piernatami. Spod szarawej piany jednego piernatu wyglądała czyjaś rozczochrana głowa. – Mójka wstawaj, som gosce! – buńczucznie oświadczył Czark. – Ty kropniku zatracony, ty pijoku! – zawołała głowa i znikła pod zwałami gęsiego pierza. – Białka poszła spać, a my badzem mieli kulig – nie stracił fasonu Czark. – Tak my już lepiej pójdziemy, kochanieńki. Zajazd zrobiliśmy i teraz w drogę! Szkoda tylko, żejanczarów nie masz – powiedziała ciotuleńka, kierując się do wyjścia. Czark mocno się zafrasował. Twarz jego spopielała, a bohaterski nos zwiądł jak u indyka, któremu odeszła ochota. Ciotuleńka w mig pojęła w czym rzecz. Mój przyjaciel niby najprawdziwszy prestidigitator wyczarował znane mi, odlane w grubym szkle kieliszki, l zrobiliśmy to, co w czasie zajazdu należało uczynić. – Moja białka je szlachcianka. A szlachta lubi wcyg spać pod pierzeną! – głośno oznajmił na odchodnym gospodarz domu. Ale puchy ani drgnęły. – Ona już je kaput! – zuchowato ucieszył się Czark, gdy drzwi zatrzasnęły się za nami. Bułany ogier płynął po zmrożonym śniegu jak żywe złoto, które wyciekło z tygla oszalałego alchemika. Wyskoczyliśmy na jeziorną gładź, na drogi znane tylko Czarkowi i jego bułanemu odżierowi. Zadudniło jak po murowanym moście, ściany lasów rozwarły się, a niebo zajaśniało zodiakalną pysznością. Srebrne mgły gnały gdzieś bokiem, naprzeciw mgłom szedł Księżyc, przetaczając się przez czuby świerków, jak odrąbana głowa wielkiego Chińczyka. – Mateczko ty moja, ten wariat nas potopi – westchnęła ciotuleńka, ale oczy jej patrzyły na świat z żarłocznością dziecka. – Niech so cotineczka nie strachuje. Lód je mocny. Słyszycie jak niesie? To nie lód, to je beton – pocieszył nas Czark, naciągając swój konkwistadorski hełm na uszy gorejące jak światła stopu. – A żeby ciebie z twoim betonem! Skręcaj do lasu! – zawołała ciotuleńka. Lecz Czark tylko poprawił się na swojej kusej ławeczce, zaciął ogiera i koń poszedł galopem. Teraz słychać było tylko dudnienie kopyt i jakieś głębinne odgłosy brzmiące jak: „Uuch!”, „uuch!” „uuch!”. Plecy Czarka nagle wyprostowały się i właściciel ogiera wyciągnął biczysko, wskazując na coś przed sobą. – Czort to prawdziwy nie Czark – westchnęła ciotuleńka. Co on tam widzi? Wlepiłem załzawione oczy w mroźną przestrzeń, widząc jedynie białą pustkę i czarny rąbek lasu. W tej czerni był jakiś prześwit. Chwiał się on jak biały płomień i najwyraźniej rósł. – Ktoś jedzie naprzeciw – powiedziała ciotuleńka, oceniwszy sytuację swym prawym lunetowym okiem. – Szemel – westchnął Czark, obracając ku nam swą spopielała twarz. – Biołi koń! Teraz i ja wyraźnie dostrzegłem, jak naprzeciw nas pędzi przepyszny biały ogier, jakby negatyw dziarskiego kopajka. Kładł się za nim delikatny cień. A może to były sanie z sylwetkami pochylonych ludzi? – Kuligiem jadą! – ucieszyła się moja ciotuleńka. – Słyszycie, janczary! Wszystko stało się w jednym momencie. Dzwonienie przeszło w huk i detonację. Czark najpierw ściągnął lejce, potem gwałtownie skręcił w prawo i oboje z ciotuleńką polecieliśmy głową w śnieg. A mój przyjaciel z krzykiem „hije!”, „hije hijka!” pognał jak szalony, i nie wiadomo było, czy odżier go ponosi, czy Czark poniósł odziera. Ciotka Ewelina chwilę małą odsapnęła, podniosła się na równe nogi i spoglądając ze smętkiem za ginącymi w nocnych mrokach saniami, orzekła: – A wszystko przez to się stało, żeśmy butelkę za wcześnie opróżnili. Byłby osrożniejszy... I stanąwszy nad głęboką szczeliną, biegnącą zygzakiem przez jezioro, pokiwała głową: – Widzisz ty jak pękło! Mróz musi być niezgorszy, a ten galopem po lodzie. Któż to widział. Czort nie Czark. – A gdzie się podziały drugie sanie? – Żadnych sań nie było. Fatamorgana! – twardo orzekła ciotka Ewelina. – A dźwięk janczarów? – Nie gadaj głupstw. Idziemy! Szliśmy i tylko śnieg chrzęścił pod nogami, jak sieczka przeżuwana przez wielką białą krowę. Tak dobrnęliśmy do lasu, gdzie były znajome drogi: teraz zasypane po kolana. Ale ktoś przejeżdżał lasem i można było znaleźć udeptany szlak. Wgłębiliśmy się w milczenie lasu, w jego czujną choć obojętną obecność, która obejmowała nas zewsząd, jak powietrze ptaka lub woda rybę. Potężne świerki i małe choinki oklejała gruba warstwa zmarzniętego śniegu. Dalej od drogi, tłoczyła się ciżba cienkich, wybujałych sosenek ze śnieżną lawiną na rozczochranych łbach. – Cierpliwe jesteście, och cierpliwe – mruczała ciotuleńka. – Cierpcie, kochanieńkie, cierpcie... Jeden ze świerków wysypał z rękawa scukrowaną zimę i łapa jego wyskoczyła tuż naprzeciw nam. Za moment gdzieś niedaleko zaskrzypiało. W ciszy nocnej wyraźnie słyszało się to skrzypienie powolne i utrudzone, jakby ktoś nachylał głowę buntownikowi, a ten, w oporze, napinał kręgi aż do ostateczności. Nagle rozległ się krótki, ostry wystrzał i łomot powalonego ciała. Ciotka Ewelina przystanęła, przeżegnała się powoli i z rozwagą: – Umarło... Nagle, jakby w olśnieniu, dojrzałem wszystkie sosenki skazane na umieranie stojąc. Każda pochylała się w wielkim łuku, z lodowym całunem na igielnych skroniach. I oto kolejna sosenka, zrezygnowawszy z upartego napięcia, aby istnieć, z cicha zaskrzypiała i wystrzeliła rozdzieranymi słojami. Szumiąc zamaszyście, ścięte drzewo zjechało na śnieg. Zapanowało milczenie, jeszcze głębsze, jak w próżni akustycznej. – Umarło... Przybywało nam kroku, bo któż by miał tyle sił i serca, ażeby być świadkiem największej tajemnicy lasu: tej nocnej agonii drzew, tej walki ostatecznej i nieodwracalnej. ZMORA Wszelakie zwierzęta lgnęły do ciotuleńki jak pchły do psiej sierści. Na dachu szarogęsiły się kawki, pod okapem jaskółki, na gruszy synogarlice, a na podwórzu pilnował nie kur lecz swej pani Kuba, kukurykując do wiwatu, gdy ciotuleńka sięgała po swego kryształowego pocieszyciela. I, oczywiście, do towarzystwa musiał się znaleźć pies. Podjęta go ciotuleńka z kałuży, gdzie leżał i drżał. Wzięła do autobusu i przywiozła z wielkiego nadmorskiego miasta. Niby to był spaniel, tyle, że cały czarny, wyższy i bez obwisłej skóry, upodobniający się tym do przeżytych arystokratów, jacy się zgrali w Baden Baden czy jakimś Monte Carlo. Nazwała go ciotuleńka Dupkiem, a kiedy jej wytknąłem jawny plagiat, lekceważąco parsknęła: – Phi, że niby Wańkowicz ma psa Dupka? Tak przecież on u nas to podpatrzył. Mieliśmy sukę, z ogarów polskich, której cały miot na „D” trzeba było nazywać. Tak my jednego nazwali Dąbkiem, a drugiego Dupkiem. Piękna to była para. I zawsze Dąbek wiedział, że Dąbkiem jest, a Dupek, że Dupkiem. A jakie wesołe były! A już Dupek pocieszny ponad wszelkie wyobrażenie. Bo tak jest, że imię nie tylko zdobi ale i charakteru dodaje. Dlatego na wsi, jak przyłożą właściwe imię, tak imieniem tym jeszcze wnuk nie może się nacieszyć, a potem nazwiskiem to się staje. I stąd te różne Bzdyle, Chwosty, Czortki i Misiory. I czarny jak węgiel, spanielowaty Dupek okazał się stworzeniem ponad wszelkie oczekiwanie. Najpierw zdradził się, że jest psem okiennym, gdyż twardo domagał się miejsca na parapecie, choćby najwyższym. Potem, że jest psem drzewnym, gdyż łaził po drzewach jak małpa: wystarczyło posadzić go na niższą gałąź a dalej sam sobie radził. Następnie psem kangurzym, albowiem przechodził przez dwumetrowe płoty niby skoczny kangur: najpierw odbijał się piersią gdzieś od połowy wysokości płotu, potem ponawiał skok i złapawszy pazurem szczyt parkanu, przeciągał się na drugą stronę niby komandos. Oprócz tego rył jak najprawdziwszy jamnik. A o pływaniu to już nie było co mówić! Dupek zakasował swych krewniaków spanieli: pływał jak mors, nurkował jak kaczka i aportował wszystko, co się dało. Miał też dodatkowe namiętności, na przykład do piłki: popychając łapą, to znów trącając pyskiem i pomagając sobie zębem, potrafił wypuścić powietrze z każdej. – Dupek to najprawdziwszy – cieszyła się ciotuleńka. I jak tu nie wierzyć w reinkarnację? Dusza jakiegoś cyrkowca i komika w nim siedzi, i wszystko rozumie, co do niego mówię. Łeb przekrzywi i patrzy. A jak go mocno zdenerwuję, szczeka na mnie, chociaż widzę, że chciałby nakrzyczeć. A może i nogą tupnąć. Musiał w swoim poprzednim życiu cholerykiem być. Chociaż, kto go tam wie? Prawdziwy komik duszę ma smutną, bo widzi niedorzeczności świata tego. – Wierzy ciocia w reinkarnację? A gdzież ciała zmartwychwstanie? – Wszystko ma swoją duszę! I pies, i łabędź, i kogut, a także roślina wszelaka. U zwierząt są dusze jakby ludzkie, ale bez wolności człowieczej, co mu jest dana na utrapienie tylko. Bo cóż człowiek robi z wolnością swoją? I dlatego niektóre dusze ludzkie muszą poprawkę przechodzić, choćby w skórze naszego Dupka. I tak Dupek o duszy cyrkowca zadomowił się na dobre w lipniskich krajobrazach. Znano go promieniu wielu kilometrów, a im dalej było od domu, tym pies cieszył się większą sławą: już nie jako Dupek lecz Duszek. Albo, po prostu, Czorny, ten od Puciatowej, co ma ocze. Odmiennego zdania był Pisztolet, co ukrywał długo i starannie. Aż wreszcie któregoś dnia, gdy pies nie wracał do wieczora, a nie był to czas romansowy, sprawa się wydała. O zmroku przyprowadził Czornego najstarszy z synów Stasinka z Rybna. – Macie swego Dupka – rzekł, gdyż należąc do kręgu ciotczynych przyjaciół, znał właściwe imię psa. – Trzymajcie go dobrze. Żeby ten pies nie był małpą, dawno już by nie żył. Ciotuleńka achnęła i rzuciła się do swego pupila. Ten był wyraźnie zdegustowany, jeśli wręcz nie przejęty wstrętem do wszystkiego, co żywe. – Nie ruszajcie go – rzekł Stasinkowy syn – on je wiselc. – Co ty pleciesz, kochanieńki, jaki znów wiselc!? – zakrzyknęła ciotuleńka, przeczuwając najgorsze. Pies, jakby wiedząc, że o nim mowa, liznął dwukrotnie ciotczyną rękę i powlókł się do kąta, aby tam zaleć. – Masz tu czekoladę. Siadaj i gadaj co wiesz – rozkazała ciotuleńka, nie spuszczając oka ze swego Dupka. Ale Kazek nie miał specjalnie o czym opowiadać. Szedł przez las i na skraju młodego sośniaku, tam, gdzie zaczyna się łączka Lubowieckich, zobaczył na rozłożystej sosence Dupka. Pies miał założony stryczek i tak siedział z tym konopnym krawatem niby samobójca, który się namyśla. – Pisztolet to zrobił – rzekł z pełnym przekonaniem Kazek. – Widzielim go jak szedł z lasu. Jakoś tak boczkiem... Ciotuleńka w te pędy pobiegła do sąsiada. Pisztolet siedział przy kolacji, w schludnej czystej izbie, a jego żona krzątała się przy płycie. – Tak ty co, mego psa chciał powiesić? – spytała ciotuleńka tak spokojnie, że aż sama przelękła się swego spokoju. Pisztolet odłożył łyżkę, bo na kolację były kluski na mleku i jąkając się, odparł: – Jo... jo go nie chcoł wie... wieszac. On be som se ob...obwiesił leno widac tchórz go ob... oblecoł. – Czyś ty zgłupiał do szczętu? Mój pies miałby się wieszać? A dlaczegóż to! – On ju wie czemu – mruknął Pisztolet uspokoiwszy się trochę. – Mój mesli; że paninen Duszek czipki nom zagreza – wyjaśniła żona Pisztoleta. – Niech pani Ewelina sę nie złosce. On przece je głepc i lelek. Tu biedna kobiecina się rozpłakała. Nie wiadomo, czy opłakując swój los, czy też z lęku przed ciotczyną pomstą. – Mój pies dusi wam czipki i dlatego miałby się powiesić?! A widzisz, gamoniu jeden, że się nie powiesił! Znaczy to, że sumienie ma czyste! – ogłosiła triumfalnie ciotka Ewetina. – Wejle! Ty nie widzała? A gdze so podzała bestra, a czorna? – wyliczał Pisztolet, nie podnosząc głowy znad miski. – Słuchajcie sąsiedzie, mój pies ma czyste sumienie. Rasowy to pies, a nie żaden tam kundel żeby na kury miał polować. A jak, nie daj Boże, znów mi na sosence siądzie, to ja wam zrobię coś takiego, że do końca życia mnie nie zapomnicie! – rzekła ciotuleńka i zrobiła przy tym jakiś nieokreślony gest, od czego, jak potem przysięgała sąsiadom Pisztoletowa, całe mleko jej skisło, choć było z wieczornego udoju. I skisło też to, co miał w misce mąż. Ale ciotka Ewelina była najwyraźniej przejęta, bo wiedziała, że jeśli chodzi o domowy dobytek, to z mieszkańcami Lipnisza nie ma żartów. Przy najbliższym też moim przyjeździe, poleciła mi wybadać Pisztoleta i w ogóle rozejrzeć się w sytuacji. Pisztoleta nietrudno było znaleźć: albo pomagał znosić worki w młynie, albo przesiadywał w gospodzie. Pogoda była piękna, więc skierowałem swe kroki ku czerwonemu murowańcowi. Niedawno przed gospodą wystawiono parę okrągłych stolików, do których przyspawano rurami cztery siodełka. Nad stolikiem sterczał drążek uwieńczony kółkiem: do podtrzymywania parasola. Pod taką aureolą siedział sąsiad ciotuleńki i cedził podły bersz, po którym nie pozostawał nawet nikły ślad piany. Było lato i browar wykonywał całoroczny plan. Siadłem naprzeciw Pisztoleta. Siodełko podskoczyło do góry i resztki piwa wypluskały się na stolik. Pisztolet nic nie rzekł, tylko jego oczy pijanego anioła wpadły w pląs. Żywił on przekonanie, że do kogoś kto pisuje tu i ówdzie, należy cały świat państwowy i urzędowy. Albowiem drukowane słowo ma siłę magiczną, niszczycielską i należy do władnego, obcego świata. Parokrotnie też zwracał się do mnie w zawiłych sprawach kolejnych zwolnień z pracy, klnąc się o własnej niewinności. Nie zdziwiłem się więc zbytnio, gdy wybełkotał coś na kształt radosnego powitania i chwyciwszy za rękę ściskał gorąco: – Trzekajta, jo zroz, trzekajta... I skoczywszy rączo, przyniósł parujące szklanki kaszubskiego grogu: pół szklaneczki gorącej, osłodzonej wody – dopełnić wódką. – Co u pana słychać panie Relewski... – zacząłem dyplomatycznie. – Nidbrzy, nidbrzy – zabełkotał zbitkami spółgłosek, patrząc mi prosto w oczy wzrokiem słodkim i rozanielonym. – Dlaczego niedobrze? Zaczęła się długa i zawiła opowieść, której głównym bohaterem był brat Pisztoleta, niedawny komendant gminnego posterunku: chłopisko potężne, czarniawe i ponure. Rozbił się na motocyklu i był o krok od śmierci. Wówczas Pisztolet ślubował pielgrzymkę na Jasną Górę. Jechał wieloma pociągami, miał parę przesiadek. Po drodze musiał żywić się w bufetach, nie mówiąc już o świętościach jakie nabył pod wałami klasztoru, i tak wymodlił bratu milicjantowi powrót do zdrowia, a ten teraz nie chce mu zwrócić kosztów pielgrzymki. Sprawa się ciągnie już dłuższy czas i Pisztolet nie zdziwi się wcale, jeśli niewdzięcznik rozwali swój uparty łeb na kolejnym drzewku. Wtedy on do Częstochowy nie pojedzie, a nawet nie pójdzie za trumną tego Ancekresta. – Czy mam porozmawiać z pańskim bratem? – upewniłem się. – Joczku! – wyraźnie artykułując ucieszył się Pisztolet. – Ten poganik waji so boi, bo wa możeta do urzędu napisać jaki on je nacygocz. – W sprawie pielgrzymki? A jak mnie zapytają, co ma do tego emerytowany komendant ludowej milicji? Pisztolet znów zabełkotał, gorąco mnie przekonując, że skoro interwencja u Matinki pomogła, to koszta przecie musi pokryć nie on – biedny rencista, i chwyciwszy w miłosnym geście moją dłoń, uścisnął ją i pognał po następną porcję kaszubskiego grogu. – Wy tu mi skarżycie na brata, ale sami nie jesteście też święci. Czemu chcieliście Duszka obwiesić? I po co mojej ciotuleńce włazić w oczy! – zagadnąłem prosto z mostu. – Głepi bełem – przyznał się z rozbrajającą szczerością Pisztolet. – Trza go było utopić i kuńce w woda! – Utopić Dupka? Przecie on pływa jak ryba! – Jo, to nie je pies, to je som czorny diacheł... – zafrasował się ciotczyny sąsiad. – To jest taka rasa. To jest rasa cyrkowych psów. Widzieliście, że potrafi łazić po drzewach i przez każdy płot przejdzie. Oczy Pisztoleta zaokrągliły się proroczo i patrząc na mnie jakimś dziwnym, osłupiałym wzrokiem wymamrotał: – To je muera. Jo go widzoł... desznosc ja mioł całą noc. A to on beł. Sedzoł o tu i deszeł mnie. – Widać sznapsa za dużo wypiliście i duszności przyszły. Trzeba pilnować serca. – To je muera... – Niedawno mówiliście, że wam kury dusi. Kogo w końcu dusi: was, czy kury? – chciałem dojść jakiegoś sensu w tym gadaniu. Ale Pisztolet nabrał wody w usta. A kiedy się przysiadł do naszej karuzeli poczmistrz, Pisztolet mrugnął porozumiewawczo do mnie i zaczął naciągać go na piwo. Postawiłem więc trzy piwa, zaraz poczmistrz przyniósł sześć i wszystko skończyło się wielkim bólem głowy. – Sprawa jest poważniejsza – obwieściłem, już nieco przyszedłszy do siebie po ciotczynych miksturach i aspirynach. – Nasz Dupek awansował do rangi nocnej zmory, choć nadal być mu dusiptakiem. – Co ty nie powiesz! Spodziewała się ja tego. Nasz Dupek to nie byle jaki charakternik, ale żeby miał podduszać tego nicponia! Za duży honor dla durnowatego! ucieszyła się ciotuleńka. Zaraz przywołała psa, a ten, jak gdyby nigdy nic, począł wytrzepywać tylną łapą to prawe, to lewe ucho. Co zaraz ciotuleńka skomentowała, że widać ktoś mu niedawno głupstw jakichś nagadał. – Zmorą ty jesteś, przyznaj się kochanieńki – rzekła ona do psa z całą powagą. – Zostaw ty tego duraka. Już lepiej weź się za jakiegoś porządnego gbura, no, choćby za naszego proboszcza. Od pewnego czasu ciotuleńka nie mogła wyjść z podziwu nad organizacyjnym sprytem proboszcza, który chodząc po kolędzie każdemu zostawiał karteczkę, jaką należy przedłożyć przy spowiedzi, choćby w sąsiedniej parafii się spowiadało. Karteczka do proboszcza wróci i ten będzie wiedział kto jest oczyszczony, a kto został czarną owcą. „Któż by na coś takiego przed wojną wpadł? – dziwiła się. – Partyjne czasy wszędzie nastały. Niedługo do nieba proboszczowie będą przepustki wydawać!”. Pies przestał się trzepać, próbował postawić zwiędłe ucho i nagle zaszczekał swym pięknym, piersiowym barytonem. – Mówi, znaczy się, że Pisztoletowi nie przepuści. Ma on z nim na pieńku za to wieszanie i za inne jeszcze sprawki. Nie znosi nasz Dupek mocno upitych, widać za poprzedniego życia dużo wycierpiał przez alkohol, i kto wie, może sam, jak to artysta, za często zaglądał do butelki. Tak i my wypijmy tyle, żeby Dupka nie obrazić. Ciotka Ewelina nalała do kryształowego pucharka swej nalewki. Zaraz za oknem odezwał się Kuba i zahuczał samczyk synogarlicy, który od niedawna zagnieździł się w koronie gruszy: „dudu – du, dudu – okto!”. – Widzisz, mam drugiego stróża – zauważyła z zadowoleniem ciotuleńka. – i same kawalery do mnie ciągną! Tu ciotuleńka chuchnęła głęboko. Tym razem nie spadł żaden pająk, tylko pies oblizał się i z miną winowajcy polazł w kąt. – A nie mówiła ja, alkoholik to musi być! – rzekła. –Tak my wypijmy drugi, niech ma należytą pokutę. Następnie ciotka Ewelina odchrząknęła znacząco i orzekła, że teraz trza przespacerować się do Rybna do Stasinkowej, żeby skonsultować, jak się mają porządne wileńskie zmory do kaszubskiej muery. „Nasze, wiadomo, lubią w babę się przedzierzgnąć i konno oklep pohasać, we śnie przychodzą, ale nigdy pod postacią czarnego psa”. Poszliśmy drogą dookolną, przez Papiernię i niedawno wymurowaną groblę, pod którą przeciekał potok z wielkiego jeziora. Dziś jezioro pałało żarłocznym blaskiem, jak emalia małżej skorupy. Okoliczne wzgórza gęsto obsiewały okrągłe kamienie, bo odprawiał tu swą ponurą, skandynawską ablucję lodowiec, aż sczezł w wodach kaszubskich, rozsiewając wokół jałowe nasienie. – Patrzaj ty tylko – rzekła ciotuleńka – tak musiał wyglądać świat, kiedy jeszcze żadnej żywej duszy Pan Bóg nie stworzył. Świat był sam dla siebie i dla nikogo więcej: smutno mu było i nudno, bo któż miał jego piękno podziwiać? A ot, widzisz przyszedł człowiek, dziury pokopał, pałace swe pobudował... Gorycz ciotuleńki była uzasadniona, gdyż na wysokim cyplu, który wrzynał się od północy w jezioro, wykopano ogromne jamy tworząc żwirowisko, a na lewym brzegu, na pagóreczku otoczonym młodym świerkiem, wdzięczyła się jakaś chińska pagoda pomalowana na biało. – Mieszczuch, choć byś go do raju wpuścił, bez ciepłych bamboszy ani rusz! I musi też swój porządek wprowadzić. Widzę ja tych panów, jak przyjeżdżają do swoich kurników: wszystko składane mają, nawet żony składane z malutkich samochodów wyjmują. A kiedy już wszystko rozłożą, sami się wyciągną, naćpają, napiją, nudno im. A tu komary kąsają, a tu coś zza drzewa chrząknie, a tu z chmurki siuśki anielskie skapną... – Oho, patrzaj, pogoda się zepsuła: trza wszystko apiać składać i do domu wracać! – Tfu, zgiń ty przepadnij! – rozsierdziła się moja ciotuleńka. – Ot, czasy nastały! Każdy panem się zrobił, ale nie wie co z tym swoim państwem zrobić! Bo każdy żyje oddzielnie i dla siebie samego. Szczęście dla nich, że ta cała telewizja została wynaleziona. Mają też takie składane telewizorki. I zanim żonę zdąży wyciągnąć z samochodziku, już telewizorek swe ślimacze różki wystawia. A nieraz i tak bywa, że o swojej żonie zapomni, jeden z drugim. Ciekawa ja jestem, jak się im dzieci rodzą? Ciotczyne rozważania przerwał Dupek, który towarzyszył nam wiernie. Rzucił się na ścianę żwirowiska przedziurawioną jak sito. A z każdej dziury, jak z długiej kieszeni, wyfruwał, albo wlatywał do niej, brązowy ptak z ostrzegawczym – „trip! trip!”. – Kto by pomyślał, ptaki zeszły z drzew i w ziemi się gnieżdżą jak węże jakie – westchnęła ciotka Ewelina. – Dupek do nogi! Nie wiesz, łajdaku jeden, że jaskółka to stworzenie boże? Widzisz go, zmora jaka! Pies nie przejął się wcale przezwiskiem i szykował się do następnego skoku. Ciotuleńka chwyciła za otoczak, nie za duży i nie za mały, akurat w sam raz. Kamień śmignął koło psiego nosa i potoczył się po wodzie, podskakując jak piłka. Kamień do wody i pies za nim. I tyle ich widziano. – Utopił się! – jęknęła ciotuleńka. – Ten durak poszedł z kamieniem na dno! – Ależ ciotunia ma rozmach! – nie mogłem się powstrzymać od słów podziwu, bo kamień gnał przez pagóreczki jak skoczna baletnica. – Co tam będziesz gadał. Rozbieraj się i skacz do wody. Ten wariat na pewno waruje przy kamieniu i może z jakimś rakiem na udry tam idzie... Przecież ty nie umiesz pływać – zreflektowała się moja ciotuleńka i jak nie zakrzyknie swoim bohaterskim altem: – Dupek, ty zmoro jedna, wyłaź i to w tej chwili!!! Stał się kolejny ciotczyny cud, Z jeziornej głębi najpierw wyprysnęła wielka ryba, potem wychynął pies z kamieniem w pysku, i powiosłował ku brzegowi. Z trudem uczepił się łapami darni, kamień wypadł z pyska i potoczył się pod ciotczyne stopy. Kamień, jak kamień: granit z żyłkami kwarcu, obtoczony na okrągło, prawie idealna kula. – Nic ja z tego nie rozumiem – mówi ciotuleńka oglądając dupkową zdobycz. Przytrzymuje psa za uszy i rzuca otoczak jak może najdalej. Po wodzie rozchodzą się kręgi, ryba znów swój rybi pysk wystawia, jakby chciała powiedzieć: „A kuku!”... – Iż ty ją! – nie wiadomo czy chwali, czy gani wodne stworzenie moja ciotuleńka. Ale zaraz gniew wielki ją chwyta: Dupek znów próbuje swój pazur do jaskółczej nory wsadzić. Nie nadajesz się ty do tutejszych stron! Nic dziwnego, że szyszką miałeś zadyndać i zmorą zostałeś! Przyśpieszamy kroku, aby co rychlej roztrzygnąć, co należy sądzić o Pisztoletowym przywidzeniu. Wokół rozciąga się wrzosowe uroczysko. Na pagórku, pod trzema smętnymi świerkami stoi chałupa o spadzistym, słomianym dachu. Na zwieńczeniu krokwi koło od wozu położone i co roku para bocianów tam klekoce. Miast sadu wiśniowego, czy chociażby bzowych zarośli, wokół chaty cierpkie jałowce rosną. – Szczęśliwe to miejsce – mówi ciotuleńka. – Bocian w złym miejscu gniazda nie zbuduje, i piorun w taki dom nie uderzy. A nieraz bocian swego gospodarza pożywi jakąś większą rybką lub węgorzem, kiedy się mu z gniazda wywinie. Wiem, że dom zamieszkuje stary kawaler samotnik. Gdy widzi zbliżającego się, drzwi na drąg zakłada, żeby przeczekać najście. Nawet na Boże Narodzenie do Lipnisza nie zajrzy. Droga nasza prowadzi przez „mostki miłości”, ale od strony uroczysk i pustkowi, gdzie mieszkają w podzielonym murowańcu dwie rodziny Lubowieckich. Żeby zagłębić się w to miejsce umiłowane przez ciotkę Ewelinę, trzeba sforsować małą wysoczyznę z resztkami lasu. A potem, prosto w objęcia dwóch rzeczułek, między olszyny i brzozy, wierzby i jarzębiny, trzciny i tataraki. Tężeją tam zapachy, rzeczne i łąkowe, tak mocne, że balsamowane jest tu wszystko niczym w grobowcu faraona. Siedzibę swą mają tu kokoszki wodne, łyski, kaczki – krzyżówki, czajki – czubatki, a raz zdarzył się derkacz, który swym piłowaniem, metalicznym i zdecydowanym, o mało co nie przyprawił ciotki Eweliny o zawał. Łabędzie wprowadzają tu swe królewskie dostojeństwa, ale niezbyt chętnie, przedkładając jeziora i Czarną Wodę. W powietrzu unoszą się ważki i przeróżne motyle, o których ciotuleńka przysięga, że nie są znane nawet w najgłośniejszych encyklopediach przyrodnicych. Zakątek ten zachował Pan Bóg na radość ciotce Ewelinie i paru jej przyjaciołom. I jak w raju wszystko tu jest łagodne i nie bojące się. Ciotuleńka bierze więc swego czarnucha na smycz, pies sztywnieje i przestawia łapska niby cztery niezdarne kosmate szczudła. – Cyrkowiec ty mój – uśmiecha się ciotuleńka. – Boże mój, Boże, świat niby raj, a w duszy ludzkiej taki nieporządek. Skąd to i dlaczego? Chciałoby się być dobrym dla wszystkich, a tu człowiek bywa sam dla siebie katem najgorszym. Mówię ja tobie, piekło jest, ale w ludzkiej duszy. Pamiętasz tego biedaka, co pod bocianem mieszka? Pocięty on jest, jak tarcica diabłu na jego Madejowe łoże. Zaraz w trzydziestym dziewiątym, jak tu weszli, a do granicy było parę kilometrów, położyli jego tatuńcia na desce i puścili na tracz. Przepiłowało go i ta sama woda, której napatrzyć się nie możesz, siły swej użyczyła. Doprawdy ciemna to woda, z nordyckiej północy spłynęła razem z lodowcami. I rzeka swe imię straciła przez to, bo nie żadna to Czarna Woda, tylko po prostu woda czyli Wda i tyle... – A teraz tam piłuje... – dodała po chwili zadumy ciotka Ewelina. – Nie każdy w nocy koło tartaku przejdzie, bo tam p i ł u j e. Siadamy na minutkę pod samotną sosenką. Rozrosła się ona złotym świecznikiem, jasnymi ramionami wszerz i w górę. Trawa rośnie pod nią bujna, żuczki wędrują niezliczone, jakiś zielony robaczek się zwija, uczepiwszy się miękkimi przyssawkami źdźbła trawy. Grzech psa więzić, skoro najmarniejszy robaczek wolnością się cieszy. Spuszcza ciotuleńka Dupka, a pies wzlatuje wprost na najniższą gałąź. Pełen jest myśliwskego zapału i goni po sosence jak po Jakubowej drabinie. Na samym czubku siedzi ruda wiewiórzyca. Cmoka najwyraźniej zgorszona podobnym widokiem. Pies próbuje wyżej sięgnąć, wiewiórka rączym skokiem rzuca się w przestrzeń i rudym płomykiem podpala wierzchołek olchy. Czarny zanosi się nerwowym jazgotem, traci równowagę i odbijając się od gałęzi do gałęzi powraca tam, gdzie jego miejsce. Upadek psa stara się złagodzić ciotuleńka. Oboje przewracają się i leżą. Pies skamle, jakby wiewiórkę już miał w pysku, a ciotuleńka jęczy: – Tego już za wiele. Ten diabeł za dużo sobie pozwala. Chyba przyjdzie się mu imię zmienić na Zmorę, bo zmora to najprawdziwsza! Pies liże ciotuleńkę po rękach, podnosi się i lekko kulejąc, gdyż prawy bark ma nadwerężony, obtańcowuje swą panią. A ciotka Ewelina leży i patrzy w niebo, po którym wędrują piórka zdmuchnięte z gniazd kaszubskich łabędzi. Po policzku lezie boża krówka, wysuwa spod karminowej chityny swą pogniecioną suknię ślubną, szykując się do wzlotu. – Zostaw ty mnie. Ot tak i będę leżeć... – mówi ona. Zaczynam się poważnie niepokoić, gdyż Dupek musiał uderzyć z siłą równą ciężarowi pudowego prosiaka. – Czy coś ciocię boli? – Wszystko mnie boli – mówi ciotka Ewelina. A tymczasem na miejsce biedronki, która już dostąpiła swych niebieskich zaślubin, wparadowują dwie mrówki: przednie straże czyścicieli tego rajskiego zakątka. – Co się stało?! Serce?! – Dobrze ty powiedział. Najbardziej to mnie boli serce. „Co tu robić? Kogo prosić o pomoc?” – myślę. Wreszcie dostrzegam po drugiej stronie rozdwojonych strumyków Stasinkową, jak z Sabiną i Kazkiem grabią otawę. Przywołuję ich. – Czegóż ty gardło drzesz? – dziwi się moja ciotuleńka. Tamci przerywają swe monotonne ukłony i patrzą z daszkiem przy oczach, bo jesteśmy pod słońce. – Maryja, Józef, co się stało?! – biada zajęczycha, biegnąc na przełaj przez wodę i podmokłą łąkę. – Co się miało stać? – zapytuje z kolei ciotka Ewelina, siadając i mrużąc oczy od jaskrawości swego rajskiego zakątka. – Dlocze tak pani leży? – Co mam nie leżeć, jak mi jest dobrze – z rozbrajającą szczerością przyznaje się moja ciotuleńka. – Czarny skoczył cioci na pierś – tłumaczę. – To jest moja najgorsza zmora – stwierdza z godnością ciotuleńka, odpychając psa, który zaczyna się podlizywać, zdradzając zupełny brak charakteru. – Muera?... – zapytuje jakby nie wierząc własnym uszom Stasinkowa. – A żebyś wiedziała, kochanieńka, że ten oto Dupek – zmorą został i kropka! Zajęczycha wystawia swe wielkie zęby w uśmiechu, jaki powinien sprowadzić z okolicy wszystkie szaraki poukrywane pod miedzą i jałowcem. Siada pod sosenką, nie zapomniawszy wprzódy pognać do roboty Kazka z Sabiną, i wypytuje co i jak. – Na tamten świat chce mnie wyprawić ten gałgan – twardo odpowiada ciotuleńka. – Muera jeździ na kole od hary. Albo na kamieniu do ostrzenia. Raz widziałam jak nękała Stegną: „firut! firut! firut!” leno kurz szedł – mówi Stasinkowa. – Moją starkę morzeła we śnie. Przechodzyła dzurką od klucza i zaczynała deszec od nogów jaz po gardło. I ciągiem mreczała: „muer, muer, muer...” – A skąd się biorą te wasze zmory? – przytomnie wypytuje ciotuleńka, odpychając psa, który koniecznie chce liznąć ją w ucho. Jest to znak rozgrzeszenia, jaki ciotuleńka udziela Dupkowi po jakimś haniebnym wyskoku. – Babę zawsze morzi chłop, a chłopa morzi baba – poucza Stasinkowa. – Moją starkę morził pón leśny, co kiedyś chcoł z nią so ożenić. Przychodził i jak le ją umorził, wkładał jej jązek w gębula. Taci beł dzińdec, tfuj! – spluwa Stasinkowa. – Aż kiedyś starka ugrezła go w ten jązor. Na dredzi dzeń pón leśny nie mógł gadać: gąba mu spuchła jak grzib. Po tem poznała, że to on beł. – Ładne rzeczy! – woła ciotuleńka. – A ja chciałam, żeby ta moja zmora do księdza proboszcza poszła! Zajęczycha wprost nie może usiedzieć z ciekawości. Oczy jej pałają niczym dwa modraki, na które padł pierwszy promień wschodniego słońca. – Muera przychodzi do jegomosca ksędza?! – Przecie mówię, że zmorą jest on – tyka ciotuleńka palcem swoje utrapienie. – Jakże to chłop będzie przychodził do chłopa? – To prawda, sprawiedliwie rzeklisce. A wiecie, co trza zrobić, żeby muera przestała muerzyc? Trza usypiać z rękoma na krziż złożonemi. Jak to nie pomoże, je dredzi sposób... Tu zajęczycha zaczyna się śmiać, a jej żółte zęby ogromnieją niczym gomóły sera. – Leno dobrze słuchajcie i bez żadnej urazy. Żeby muerę odegnac, trza legnąć dupą do góry. Cziej muera zobaczy, że nie w gąba śpiącego całuje, chutko ze wstidu i gorza uceka aż na sam kuńc świata! – Nie ma co, pięknie mi radzicie. Słyszysz ty moja zmoro? – śmieje się ciotuleńka. Pies tylko na to czekał. Chlaszcze jęzorem ucho ciotczyne, jakby z czekolady było. – Wasz Dupek to je mądrzela. Pisztoletowi nie dał się obwiesić – chwali psa Stasinkowa. – W tym rzecz, moja kochanieńka, że nie mnie, tylko Pisztoleta męczy ta wasza kaszubska zmora. I Dupek bez winy cierpi – wzdycha ciotuleńka. – Jakaś baba musi go nawiedzać – stwierdza zajęczycha. – I kto go może chcec, taciego lelka? A niech so po sąsadach rozejrzy. – Coś mi się wydaje, że on się już rozejrzał – mruczy ciotka Ewelina. – Ot, doczekała się! Widać za grzechy młodości przychodzi się mi wycierpieć. – Powiedzce mu – prostodusznie radzi zajęczycha – żebe, jak się duszony przebudzi, poprosił swoją muerę w gości. Niech na drudzi dzeń rano przyniosę ze sobą łyżkę. Muera weźmie zaproszenie i kto rano drudziego dnia przyńdze z łyżką, je on muerą! – A czy kobieta za czarnego psa może być? – stawia twaro pytanie ciotuleńka. – O tym ja nie czeła... – zastanawia się Stasinkowa. – Wszystko to są głupstwa – mówi moja ciotuleńka, gdy przechodzimy nad jedną, potem nad drugą złotonośną strugą, a deseczki dziurawego mostu klekocą jak kołatka w Wielki Tydzień. – Żeby tylko nasz Dupek nie dał się w język ugryźć. Kto by mnie wtedy po uchu lizał? Wiatr ciągnie od jeziora rześki i wonny. Wysoko przelatują jaskółki, jeszcze wyżej krąży jastrząb, a nad nim łabędzie puchy, które zawlokły pół nieba. A gdzieś na wysokościach: najżarliwszy wśród żarłocznych ptaków – on to gubi swoje złote pióra prosto pod „mostki miłości”. Raki je biorą w kleszcze brunatne, karaski wtykają w łuski miedziane, a ciotczyny zakątek pławi się w tej łasce niebiańskiej bez specjalnej żenady i bez zbytniej wdzięczności. Ciotka Ewelina wzdycha raz po raz, wreszcie mówi: – A z Pisztoletem jakoś sobie poradzę. XXX Coś tam musiała ciotka Ewelina naczarować, gdyż Dupek zaczął się cieszyć Pisztoletowym szacunkiem, gdy tymczasem u sąsiadów zginęła suczynka: wesoła, jazgotliwa i puszysta niczym ozdoba wyjęta spośród kredensowych kryształów. Któregoś dnia brat Pisztoleta, w przystępie wielkodusznej poufałości, zadarł za gwarnym murowańcem swą kraciastą koszulę i zademonstrował potężną szramę idącą przez plecy i w poprzek żeber. – Zobaczta, co mnie te dywersanty w piądzesątym roku zrobieły. Nad samym morzem to było. Jeden na chójce siedzoł i z góry jak do kaczora jacziego szosował. Operację po tym miałem i to jaką! – pochwalił się. Wówczas to, między wychodkiem a ślepą ścianą gospody, zagadnąłem go o finansowe pretensje Pisztoleta. – Jo, męczy go zmora. Męczy go zmora kapitału –orzekł po namyśle emerytowany komendant gminnego posterunku. – Ale nie po to ta rana mom, żeby kapitał miał nama rządzec, ni?! I wpuściwszy koszulę w spodnie, pomaszerował do murowańca, gdzie już siedział Pisztolet i wypatrywał kogo by tu naciągnąć na sznapsa. Jego znękany anioł fruwał nad płowym, wielkim łbem z cichym poszumem skrzydeł, i oczy Pisztoleta stawały się coraz bardziej okrągłe, słodkie i prorocze. SKOCZOGONEK Ciotka Ewelina wielokrotnie wzdychała do samotnych wczasów nad morzem, ale tylko wtedy, kochanieńki, kiedy żywej duszy tam nie uświadczysz. Dosyć ja mam tych przebierańców na Kaszubach, żebym jeszcze miała razem z nimi morskie powietrze wdychać. Na przełomie lutego i marca, udało się mi przez wpływowe znajomości zdobyć dwa miejsca w pensjonacie „Mewa”. Tym razem dlaczegoś nie zamknął on na zimę swych podwoi, zapewniając ogrzewany pokój z wyżywieniem. Ciotuleńka zajechała na wywczasowanie pierwsza. Ja miałem dołączyć za parę dni, przywożąc resztę ciotczynych rzeczy. Przy odrobinie szczęścia można było do „Mewy” dodzwonić się. Po godzinnej mordędze w słuchawce coś zapiszczało, zachrobotało i usłyszałem głos ciotuleńki: – Nie powiem, kochanieńki, pięknie tu jest. Taka dzicz, że już sama siebie nie poznaję. Wokół woda, w środku las i wiater od rana do nocy. Ucieszył ty moje serce, że lepiej nie można. Żal tylko, że Dupka nie pozwolili mi zabrać, choć miałabym do kogo gębę otworzyć. Ale rada jestem. I sąsiada mam przy stole z naszych stron. Przyjedziesz, zobaczysz... – dodała tajemniczo. W słuchawce znów zagwizdało, zapiszczało i było po rozmowie. „Mewa” znajdowała się niedaleko miasta; z trzech stron odgradzała ją od lądowego świata wszechobecna tu Wisła. Od południa sączyła się ona w leniwych meandrach ku zachodowi, aby znudziwszy sobie własną gnuśność, uderzyć łbem w piaszczyste moreny i uzyskawszy przydomek Śmiałej, wyrwać się wprost ku morzu. Od wschodu, obudzonej do buntu Wiśle, uczyniono przekop szeroki i rozlewisty. Północ – to było morze, choć cofnięte w zatokę, ale najprawdziwsze: wiecznie żywe, piaszczyste i wydmotwórcze od nieustannych wiatrów i prądu zatokowego niosącego góry kwarcowego piachu i szutru. Autobus zatrzymał się w połowie drogi, między Wisłą a Wisłą. Po prawej stronie słała się zaśnieżona równina, po lewej huczał ciemnozielony las. W przepaścistej bramie ze świerków i sosenek wartowała już moja ciotuleńka, jako namacalny dowód ludzkiego panowania nad żywiołami. – Tutaj nie trzeba do kieliszka zaglądać, ciągle w głowie szumi – przywitała mnie na wstępie. Zobaczysz ty takie rzeczy, że oko tobie zbieleje. A jak Gieburtowicza poznasz! – Niewiele ciocia znajomości zawarła... – Posadzili nas przy jednym stoliku, ot i cała znajomość! – parsknęła pogardliwie. – Pań żadnych nie ma? – spytałem, choć dobrze wiedziałem, że ciotka Ewelina specjalnie nie przepada za damskim towarzystwem. – Tu nie ma nikogo! Nikogusieńko! I dlatego szczęśliwa ja jestem jak nigdy. Chodzę od brzegu do brzegu jedna niby Robinson Kruzoe jaki. Aż dreszcze po plecach przechodzą. Nie bardzo mi się chciało wierzyć, ażeby „Mewa” świeciła pustkami, ale okazało się, że ciotczyna radość była uzasadniona. Budująca się nieopodal rafineria potrzebowała dla swych robotników hotelu z wyżywieniem i „Mewa” spadła do rangi domu noclegowego dla zmordowanych pracą ludzi. Po wczesnym śniadaniu wracali oni dopiero na późny obiad, i po obejrzeniu telewizji walili się do łóżek. I tyle ich ciotuleńka widziała. – Nieraz mówię sobie: grzech! – Ludzie pracują, a ty się szwendasz po wyspie. Myślę ja, żeby za pomocnika u Gieburtowicza się nająć! Tu ciotuleńka roześmiała się tym swoim szczególnym śmiechem, który musiał w salonach ziemiańskich rozbrzmiewać. – Co za Gieburtowicz i co on tu robi? – zaintrygowała mnie ciotczyna wesołość. – Jak to co? Uczonym jest! W bursztynie pracuje, żuczki różne takie, muraszki i inne ćmy sprzed milionów lat podgląda. Nawet pracę o skoczogonku napisał. Takiego skoczogonka nikt nie widział, tylko on jeden go zobaczył. Jakim sposobem, nie wiem. Wyobraź ty sobie, że skoczogonki do dziś dnia żyją, tyle, że mają dłuższe ogonki, czy coś w tym rodzaju, i przez to pan Gieburtowicz sławnym się stał. Anglicy pisują do niego po angielsku, Francuzi po francusku, a Polacy co bardziej uczeni też po angielsku. A tak, ogólnie biorąc, to on niczego durnowaty. Wynalazł taką miskę, żeby wody nie trzeba było z niej wylewać: zrobił dziura w dnie i kołkiem ją zatyka. U nas każda baba miała w balii taką zatyczkę. Ale nasze baleje wiadomo, ciężkie były: pranie dla całej rodziny. Bursztynem też handluje... dodała dobrotliwie ciotuleńka. – Uczony i handluje? – wyraziłem powściągliwe zdziwienie. – A co ty myślisz, z czego ma dziś uczony żyć?! Z pensji państwowej?! A już Gieburtowicz na żadną pensję nie zapracuje. Nie z takich on ludzi, żeby na emeryturkę zerkać. Nasz to człowiek: raz pod wozem, raz na wozie, ale zawsze panem sobie jest! – z dumą oświadczyła ciotka Ewelina. I zaprowadziła mnie do niskiego, rozrzutnie oszklonego pawilonu. Każdy pokój miał tu taras wychodzący na południe. Przed tarasem szumiały sosny, poskręcane od wiatrów, krzepkie i przysadziste, kiwając pędzlami jedwabistych igieł. Mogły one, zawziąwszy się mocno, uronić żywy bursztyn, ale miast skoczogonka musiałby w nim tkwić dzięcioł z czarnym łebkiem przepasanym czerwoną wstęgą. Turkot dzięciolego, godowego wabienia szedł bowiem z głębi lasu, wytrwały i szybki, jakby pracowały tam małe młoty pneumatyczne. – Niczego się nie bój, ja koło ciebie mieszkam – rzekła ciotuleńka, po kwadransie wkroczywszy do mego pokoju. – A Gieburtowicz w końcu korytarza. Niektóre pokoje puste stoją, w innych mieszkają robotnicy, co na nieszczęście nasze, jeszcze jedną fabrykę budują, i to gdzie? Tu, gdzie Żeromski szklane domy chciał stawiać. Na obiad idziemy. Ciotka Ewelina powiodła mnie do brzydkiej czerwonej budowli, jaka musiała pamiętać czasy Wolnego Miasta. Kędzierzawe łby sosen chwiały się w niestrudzonym zdziwieniu nad tym granicznym miejscem i w głowie mi zaszumiało, jakby rozpostarły nad nami swe skrzydła spłoszone łabędzie. – Nie bój się niczego – powtórzyła moja ciotuleńka. – Słyszysz jak szumi morze? Dzień i noc ono pracuje, a mnie ciągle wydaje się, że to w Piekieliszkach koło młyńskie się obraca. Za samym progiem morze jest i wciąż przymierza się, jakby tu wrócić po swoje. Bo życie nie z ziemi powstało, ale z wody i w wielkich wodach będzie kres świata. Tak gwarząc, wprowadziła mnie do wielkiej jadalni. Wskazując na samotnie siedzącego jegomościa o twarzy, która już z daleka wieściła kto zacz, szepnęła: – Otóż i sam Gieburtowicz. Wygląda na trochę zdziczałego. Obiecała ja jemu grzebień kupić, żeby sobie przyczesał to, co mu jeszcze pozostało, ale mówi, że to sprzeczne z jego charakterem. Naturszczyk on jest i w Spinozę wierzy. Dlatego brody nie strzyże i coś mi się zdaje, że mycia nie lubi. Wyznawca Spinozy siedział pod samym oknem, więc ciotuleńka zdążyła jeszcze dodać: – Nie zdziw się, jak na początku ciebie obruga. Raptus to jest. Chyba, że mu do gustu przypadniesz, ale musisz wtedy wysłuchać wykładu o skoczogonku. – Przedstawiam, mój siostrzeniec. Mówiłam ja mu dużo o panu i o tym skoczogonku. Mocno jest tym przejęty – po swojemu zaczęła chytrzyć ciotuleńka. Brodacz uczynił jakiś nieokreślony bliżej ruch: ni to się w pół uniósł, ni to się poprawił na siedzeniu i wlepiwszy we mnie białe oczy człowieka, który przez całe życie patrzył wprost w słońce lub w coś równie szaleńczego i nieposkromionego, podsunął krótką, grabieżczą łapę: – Mam przyjemność, Gieburtowicz Kazimierz... – Wiadomo, co Wilniuk to Kaziuk – wtrąciła ciotuleńka. – Mówiła mi pańska ciotka, że książkami się pan zajmujesz – rzekł łaskawie Gieburtowicz. – Ot, zmyśla on różności. A jak się to ma do życia? Prawdy bez żywego sumienia nie dojdziesz. Tak szarpią się oni jak szczury w pułapce. I tak piszą: „Zamiast serca, to mam kiszka, a w głowie sputniki mnie latają, a w brzuchu atomy wybuchają” – nie wiedzieć czemu rozeźliła się ciotka Ewelina. – A ja, proszę pana, całego Tiutczewa mam przetłumaczonego i Feta również. Ostatnio za „Eugeniusza Oniegina” się wziąłem, bo Tuwim nie za bardzo się spisał – zmrużył oczy Gieburtowicz, jak krótkowidz wypatrujący rzadki okaz ptaka. – Pan to chyba do tłumaczeń nieskory? – O skoczogonku miał pan mówić – przywołała do porządku Gieburtowicza moja ciotuleńka. – Powiedz pan ile jest tysięcy tych skoczogonków, jak one skaczą na tych ogonkach i w ogóle wprowadź go pan w życie. Poetyczności to on ma dosyć na co dzień. I o Spinozie też nie zapomnij, że Bóg jest naturą i temuż podobne. A ot, chyba kawałeczek boskiego my zjemy – dodała, gdyż na drugie podano dorsza. Gieburtowicz zaśmiał się skrzypiące i przewrotnie, i zabierając się do ryby wyjaśnił, że skoczogonków jest parę tysięcy gatunków, z czego w kraju żyje ponad dwieście. Zdarzyło się mu nie raz, i nie dwa odnaleźć Collomelę w bursztynie, gdzie przeleżała swój milion lat z okładem. I co się okazuje: dziś takiego skoczogonka nigdzie nie znajdziesz! – Coś mi pański skoczogonek wygląda na wielkiego zacofańca. Milion lat liczyć, kiedy tymczasem różne mamuty zdążyły się rozwinąć i zaginąć – rzekła ciotuleńka kończąc rybę i bacznie spozierając ku okienku, gdzie, jak się okazało, na jej żądanie zaparzono specjalnie przywiezioną miętę. – Z tego, co pani nazywa zacofaństwem, wyraźnie widać, że świat jest w wiecznym ruchu i rozwoju. Deus sive natura! – rzekł godnie Gieburtowicz i pociągnął nosem. – Poczuł pan mięta, ale za późno – powiedziała na to ciotuleńka. – Żeby w czas się pan ożenił, widziałby wszystko na swoim miejscu. „Deus sive natura!”. Ot, buddysta się znalazł! Podano miętę, a nam z Gieburtowiczem śmierdzącą ścierką herbacianą lurę. – Buddysta?! – szczerze się zdziwił Gieburtowicz. – Znałam ja jednego Borejszę. Z oszmiańskiego powiatu on był. Boskie immanentnie We wszystkim tkwi – gadał, i dlatego w każdej chwili mogę ja prawie z niczego takie, niewidziane żuczki i muraszki wyhodować. Wystarczy tylko cierpliwość mieć i odpowiednie warunki stworzyć. Takie, znaczy się, jakie na początku świata były: mokro i ciepło. I dawaj w odrynce podlewać sianko różnymi świństwami. I tak się rozpędził w swoim stworzycielskim zapale, że nastąpiło nie żadne tam samozapłodnienie, czy samorództwo, ale najprawdziwsze samozapalenie. A z tego pożar wielki. I ciotuleńka zalała się rzęsistym śmiechem. W okna uderzył gwałtowny poryw wichru, otwierając lufcik. I do jadalni wdarł się rześki, pracowity powiew morza. – Ten Borejsza musiał być z tych, co na niedźwiedziu do Smorgoń po obwarzanki jeździł – odparł Gieburtowicz, a wiatr wzbił mu koronę ze skołtunionych włosów i zaplątał się w spilśnionej brodzie. – Widzę, że znasz go pan lepiej ode mnie. Tak po cóż ja o nim opowiadała. A może to krewny jaki? – nie dała się zbić z tropu moja ciotuleńka. – Wszędzie wielkie rzeczy się dzieją, że i Borejszy nam nie trzeba. Oczy tylko trzeba mieć otwarte i ucho ostre! – powiedział Gieburtowicz, zgrzebląc paluchami zbuntowane uczesanie. A zbierając się do wyjścia, groźnie powtórzył: – Mówię pani, oczy trzeba mieć otwarte! – Tfu, zgiń ty przepadnij! – oduroczyła ciotuleńka. patrząc z gniewem na szerokie plecy Gieburtowicza i na tytaniczną czaszkę, która przebłyskiwała bezwstydną łysiną. – Iż ty, figurka młynarza z Piekieliszek, a prorok jaki. I bez niego wiem, co wiedzieć powinnam. Chodźmy na spacer, ale w druga strona. Coś nasza spinoza dzisiaj nie w humorze. XXX Ciotuleńka i tu miała swoje ulubione szlaki. Szliśmy jakimiś bocznymi ścieżkami, przez zapaście i strome wydmiska pokryte skarłowaciałym od wichrów sosnowym lasem. Szum morza stał przy samym uchu, a wiatr pędził kędyś górą, rozwlekając po niebie białe opary. Pod nogami mieliśmy sprężysty materac z mchów i porostów, przysypanych umarłym igliwiem. – Niesłyszalna tu jestem i niewidzialna. A sama wszystko widzę. Dzięcioł gra na suchej gałęzi: wiosnę przywołuje. Mewy skwierczą, skarżąc się na swój wieczny głód. A tam, słyszysz? Para kruków. Rzadkie to dziś ptaki. Mają tu swoje uroczysko, bo gdzie takie czahary znajdziesz. Mądrzejszego stworzenia u nas nie spotkasz. Lot mają ostry jak u myszołowa, a bystrość ludzką. Kruki krążą nad miejscem ważnym. Nie żadne to sroczki, ani sójki. Te plotkarki gotowe nawet Gieburtowicza okrzyknąć za Bóg wie kogo. A otóż i on sam we własnej osobie! Ciotuleńka wskazała na żółcącą się kupę piachu, za którą kołtunił się łeb wyznawcy Spinozy. – Widzisz ty kryminalistę! Dziury kopie w rezerwacie przyrody i zasłania się skoczogonkiem. Ma on nosa do bursztynu, i znów na jakąś żyłę wlazł, albo kilogramowy samorodek wygrzebał. Skręćmy, niech mu się zdaje, że o jego wielkich rzeczach nic nie wiemy. Szerokim przejściem, którym latem przewalały się tabuny plażowiczów, spłynęliśmy w dół. Morze stanęło nad nami stromo, aż po sam kres. Pod zgrzebnym baldachimem nieba szarpały się kredowe mewy, ich dziki wrzask mroził krew w żyłach, i oto, gdzieś od strony zachodniej, rozległo się tęskne i ostre nawoływanie. Tuż nad samą falą przedefilowała karawana zagubionych łabędzi. W nagłym skręcie ptaki przyhamowały, jeden za drugim lądując w rozchybotanej wodzie. Ciotuleńka przyśpieszyła kroku, cierpko skrzypiąc ugniatanym kwarcem. Łabędzie z nieufnością dzikusów śledziły jej ruchy. Ciotka Ewelina coś tam zagadała, przywódca stada wyciągnął szyję mierząc w nią żółtym, czarno obrzeżonym grotem i groźnie zasyczał. – Czegóż ty się gniewasz? Witamy gości dalekich! Norwescy to muszą być ziomkowie i może poza Lapończykiem, żywego człowieka na oczy nie widziały. Taś, taś, taś! – wabiła po swojskiemu. Łabędzie stanęły w miejscu, niezdecydowanie wachlując potężną nogą i wytrzeszczając ciemne paciorki oczu. Aż tu ciotuleńka jak nie zakrzyknie swym wysokim tenorkiem: – Koniec świata! A żebyż to grom poraził i piorun spalił! Koniec świata nastał, mówię ja tobie! Wtedy napięta linia horyzontu wygięła się groźnie. Sina ściana morza przechyliła się ku chudej plaży i już się miał odbyć Sąd Ostateczny prolongowany przed wiekami, ale ciotuleńka westchnęła głęboko i z rezygnacją się zgodziła: – A niech tam już będzie. Teraz to i umierać będzie łatwiej. Nie żal spohanionego świata zostawić... I dumne krzykliwe łabędzie, zhańbione aż po sam grzbiet tłustą ropą i smolistym mazutem, jakby zrozumiawszy stan ciotczynego ducha, obróciły się kuprami ku lądowi, odpływając coraz dalej i głębiej w szarości zatoki. – Zapamiętaj to sobie: rychło cały kraj tak będzie wyglądał – orzekła groźnie ciotka Ewelina i zacisnąwszy wargi ruszyła przed siebie. Szliśmy twardym szlakiem ubitym przez wieczny ruch fal, po drodze napotykając plastykowe pojemniki, kawałki styropianu, przetłuszczone szmaty i pakuły. Jodowa, lekko podsolona bryza, poczęła więdnąć, szmacić się i w nozdrza uderzył kwaskowaty odór pomyj, i zjadliwy, chemiczny smród wielkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi fabryki. Ciotuleńka obejrzała się, jakby chcąc zmierzyć wielkość i pustkę plaży. Twarz miała złą. Oczy jej, odbijające bladość nieba, dziwnie upodobniły się do oczu Gieburtowicza. – Obiecałam ja sobie nigdy tutaj nie przychodzić. A ot dzisiaj i przyszłam... Złapałem drugi oddech, dziwiąc się skąd u ciotki Eweliny tyle sił, bo wdrapywała się na wał przegradzający plażę z uporem wielkiego, gnojnego żuka. Stanęliśmy na koronie usypiska i wtedy ujrzałem u swoich stóp zbełtaną i ciężką wodę. W miejscach, gdzie woda niby roztopiony ołów mieszała się z falami zatoki, tworzyły się wielkie zawirowania, goniąc strzępy żółto – szarej piany, opryskując nią brzeg i ruchome mielizny. Ta wielka rzeka, wpadając w bezmiar morza, roniła z pyska ostatnie krople swego utrudzenia i goryczy. Przeciwległy nasyp rysował się równo i wyraziście, podparty popielato – brązową ścianą lasu. Ktoś tam stał podobny do małego przecinka w zdaniu, które nigdy nie miało być dokończone. – To jest właśnie Wisła – niepotrzebnie zarekomendowała ciotuleńka. Wrzasnęła mewa i kierując w dół swe pomarańczowe ostrze, gwałtownym ślizgiem zjechała na rozdęty zewłok cielęcia huśtanego pod krzakiem rzadkiej łozy. Jakby dla należytego spointowania chwili, w szczycie nieba zawisł na wystrzępionych skrzydłach samotny kruk. Niby melancholijne przywidzenie, nieopodal krążył jego nieodłączny towarzysz. Kruk wydał tajemnicze, głębokie: „Klong! Klong! Klong!” i zapadło głębokie milczenie. – Miłosna para. On jej śpiewa, a ona jakby tego nie zauważa. Zupełnie jak u ludzi – szepnęła ciotka Ewelina. – Chodźmy, nic tu po nas. Na czarny las, wypłowiałe sośniaki i przedwczorajsze wrzosowisko kładł się jarzący, fioletowy płomień. Niebo stanęło w wielkim pomarańczowym pożarze i nie wiadomo było, czy zatoka jest lustrem nieba, czy na niebo wstąpiły przedwieczne wody. Gwałtownie się zmierzchało i zanurzyliśmy się w borealne mroki, uciekając przed nieprawdopodobieństwem widzianego. XXX Gieburtowicz zjawił się pod koniec kolacji. Szedł przez jadalnię wiosłując prawą ręką, jakby rozgarniając kurtynę ciemności. Dopłynąwszy do swego krzesła, opadł bezwładnie i zastygł w ponurym milczeniu. – Jak tam poszukiwania? – pokojowo zagadnęła ciotulenka. Gieburtowicz zmierzył ciotkę Ewelinę białym okiem i nic nie odparł. – Czy coś się stało? – nie wytrzymała ciotuleńka. – A co się miało stać? – Jak nic się nie stało, to zajdź, kochanieńki, do mego pokoju i oświeć nieoświeconych. Mam też coś do przepłukania gardła – rzekła na odchodnym ciotka Ewelina. – Szaleju chyba się najadł, albo dokonał wielkiego odkrycia – roześmiała się ciotuleńka, szarogęsząc się wśród swych zapasów, które wiadomym tylko sobie sposobem zgromadziła na opustoszałej wyspie. – Ale jak wódeczkę poczuł, tak do nas zajdzie. Prawdziwie to uczony człowiek. I coś ja czuję, że ucieszy on nas dzisiaj. Jak zawsze, przypadło mi w udziale rozcieńczyć butelkę spirytusu. – Gardło mnie pobolewało – usprawiedliwiała się ciotuleńka, gdy spostrzegłem napoczętą butelkę. – Najlepsza to dezynfekcja. A ty nic sobie nie myśl. Za stara ja jestem na te rzeczy. Wy to co innego: nerwowe i jakieś miękkie. A Gieburtowicz, choć szorpaty on, głowa ma pudowa: dużo udźwignąć potrafi. Zbieracz skoczogonków nawet na widok stolika pełnego wszelakiej obfitości nie wrócił z niebytu. – Okazję dziś mamy: siostrzeniec przyjechał i zapusty się kończą – objaśniła ciotka Ewelina. – Zrobiliśmy też mały spacerek i zobaczyliśmy to, czego nie należy oglądać. Chyba że za wielkiego postępowca chcesz uchodzić: tym to wszystko jedno! To mówiąc, nalała do swego pucharka, a nam do kieliszków. Ale Gieburtowicz milcząco podsunął szklankę z niebieskim szlaczkiem. – Miarkę w oku posiadam, a z tego pić nie mam przyjemności – mruknął. Ciotuleńka lekko poczerwieniała i nalała do połowy szklaneczki. – Trzy kieliszki tu będą – wyliczył skrupulatnie ciotczyny gość. – Poczekam na was... – Cóż to, z kontrolą przyszedł!? Decymetry będziesz liczył!? – nie wytrzymała ciotuleńka, ale zreflektowawszy się w porę, ucieszyła się po swojemu. – Patrzcie, jaki szybki! Lubię ja takich. Kiedy będziemy na mecie, powiedz nam: przyniesiemy kiszonej kapusty. Kiedy znaleźliśmy się na mecie, ciotuleńka odetchnąwszy głęboko, pokojowo zagadnęła: – Proszę więc teraz opowiedzieć, jak tam, co nic się nie stało. – Widziałem... – rzekł ponuro Gieburtowicz. – Kolegę widziałem... – Tyle tylko? – Tak sobie myślę, że coś się musi przytrafić. – Mów pan jaśniej. Czemuż tego kolegę tu nie zaprosiłeś? – Nie wiem, czy takiego gościa przyjęlibyście do stołu. – A któż to taki, że gardzi tym, czym porządni ludzie nie gardzą? – Granat nas rozdzielił. Miałem większe szczęście, tylko dziura w nodze mi się została. Michaś Oziewicz, kolega i przyjaciel, można rzec, najbliższy... – Chcesz pan powiedzieć, że ducha swego przyjaciela widałeś? – Ducha może tylko duch zobaczyć! I Gieburtowicz po raz pierwszy tego wieczora zaskrzypiał w kwaśnym śmiechu. – Dobrze pan powiedział. To, co duszą wyczułeś – oczy twoje ujrzały. Nie raz bywa, że oczy zamknę i takie widzenie mam, jakbym na film jakiś patrzyła. Ma to swoją nazwę, jaką? zapomniałam – pouczyła ciotuleńka. – Oczu nie zamykałem, I bytów urojonych nie stwarzam. – Tak cóż w końcu, taki wielki uczony jak pan, mógł zobaczyć? – Na stanowisku byłem, gdzie badania prowadzę – rozpoczął odchrząknąwszy znacząco badacz skoczogonków. – W pewnej chwili coś mnie tknęło, żeby popatrzeć na prawo. Widzę: idzie, w jasnych jest spodniach i w zielonej kurtce. Ubrany jak wtedy. Zamyślony jakiś i czymś mocno zajęty... A najbardziej zastanowiło mnie to, że dokładnie wiedziałem o czym on myśli. Tu Gieburtowicz przerwał i podumawszy chwilkę, dodał: – A o czym on myślał, tylko nam z nim wiedzieć. Tajemnica do grobu a nawet i poza grób. Potem skręcił w lewo, przeszedł przez drzewo jak przez mgłę i znikł w gęstej sośnie. I znów zaśmiał się, tym razem jakoś wstydliwie i przewrotnie, jak złe i rozkapryszone dziecko. – Do duszy pańskiej nie mam przyjemności włazić z kaloszami – odparła dumnie ciotka Ewelina. – Ale wydaje się mi, że chciał on na coś wskazać. Może skarb jakiś tam leży, albo skoczogonek jakiego jeszcze ludzkie oko nie widziało. Jak się przyjaciel ukazuje, dobry to znak. Gorzej, żebyś pan widział to, co mnie się przyszło zobaczyć... Ciotuleńka nalała do kryształowego pucharka, wypiła, wytarła akuratnie wargi i rozpoczęła jedną ze swych ulubionych opowieści: – Głupia ja byłam i zechciało się mnie w wielkim mieście zamieszkać. Miałam jakieś pieniądze, szukałam tylko dogodnego domku: żeby z boku, nie w hałasie, i z jakimś ogródkiem. Nic z tego nie wychodziło. Aż wreszcie mówią mi: domek pusty z ogrodem, prawie pod lasem i cena śmiesznie niska. Dostałam adres i jadę. Wszystko się zgadza, tylko do środka nie można wejść: zamknięte na pięć spustów. Idę do sąsiadów. Dziwnie jakoś na mnie patrzą i mówią: „Spadkobierca mieszka gdzie indziej”. Tak właśnie mówią: „spadkobierca”. Rzadko tu zachodzi i adresu jego też dlaczegoś nie mają, ale żebym zostawiła swój telefon, to przekażą temu spadkobiercy. Zostawiłam telefon grzecznościowy. Czekam i czekam, aż wreszcie sąsiedzi mówią, że telefon do mnie był i że mam się zjawić po południu. Tyle tylko. I bądź tu mądra. Zaraz też pojechałam, a już się zaczęło zmierzchać. Widzę, że w oknach ciemno, ale dzwonię. Za jakiś czas drzwiami – trząś! trząś! – i otwierają się. Staje w nich mężczyzna, malutki taki, na pół świecy. Patrzy na mnie jakoś tak chitreńko i pyta czego ja sobie życzę? A głos ma schrypnięty, jakby spirytusem gardło miał spalone. „Dom mam przyjemność kupić i chciałabym obejrzeć go od wewnątrz. I może pan światło zapali: kotka nie jestem, w ciemnościach nie widzę”. Zaśmiał się dosyć szkaradnie, ale światło zapalił. Widzę, rysy jakby europejskie, tylko czarniawy na twarzy. Chyba Hindus, bo oni tak wyglądają, jakby Europejczyka w ognistym ogniu wypalono jak garnek. Oprowadza mnie po pokojach i nic nie mówi. Chcę wejść do łazienki. Zamknięta. „Klucze się zgubiły” – mówi i patrzy na mnie tak, jakbym to ja winna była, że mu się klucze zgubiły. Wreszcie do najważniejszego zmierzam: „A jakąż, w końcu, cenę raczy pan zażyczyć”. A ten spokojnie: „Dziesięć złotych”. Czuję, że zła krew zaczyna mnie zalewać, a on dalej swoje „dziesięć złotych”. Aż ty, głowa patagońska! Wychodzę nawet dobranoc nie powiedziawszy. Na pewno pijany był – tak sobie myślę. – I głos mu schrypł od tej hary. Trzeba widać sąsiadów zapytać, co to za miszugene. Otworzyła mi gospodyni. Mąż, pamiętam jak dziś, przy telewizorku siedział. Wtedy takie małe telewizorki robiono, wdrewnianej obudowie. Mówię im co się stało. Pijany chyba był, ale wódką od niego nie niosło. Może opiumista, albo kokainę zażywa, bo z twarzy na Hindusa wygląda. Kobieta blednie, mąż od telewizorka odskakuje, choć wtedy telewizor był wielką nowością i patrzono w niego jak w rajskie wrota. „Dziesięć złotych?”, „I czarny był na twarzy?”. Widzę, że coś nie tak. A pan domu, odsapnąwszy, mówi: „Spadkobierca nigdy w dzień powszedni nie przychodzi, tylko w świętą niedzielę”. Odsłania firankę i pokazuje to, co sama już widziałam: w oknach ciemno. „Powiedzcie mi wreszcie państwo, cóż to za taki spadkobierca i po kim on spadek dziedziczy?” – zapytuję, choć czuję że niepotrzebne tu pytania. Mężczyzna patrzy na mnie jak na raroga, wreszcie odpowiada: „Skoro pani w i d z i a ł a, to muszę pani wszystko uczciwie opowiedzieć. Widocznie nie mieszkać pani w tym domu”. I przedstawia mi całą historię. Otóż dom należał do pływającego. Z zawodu był on elektrykiem i jak wszyscy marynarze bał się o swoją żonę niby Agamemnon jaki. Coś tam już zaczął podejrzewać, bo przed wypłynięciem założył pod oknem, od strony sypialni i lasu, zamaskowaną linię wysokiego napięcia. Włączało się to wieczorem, a rano automatycznie wyłączało. Którejś nocy lazł do sypialni chłopak, student, i poraziło go na śmierć pod tym oknem. Sprawa stała się głośna: milicja, protokóły, rodzina w rozpaczy, bo syn jedynak. Wraca nasz elektryk i marynarskim zwyczajem urządza huczne przyjęcie. Zaprasza wszystkich przyjaciół i znajomych, a gdy się zeszli, wiesza pod zdjęciem ślubnym oprawioną za szkłem dziesięciozłotówkę, z takim podpisem: „Honorarium, które za noc pobiera moja żona”. Kobieta po kilku koniakach idzie do łazienki i na klęcząco się wiesza. Bidula, strasznie musiała sobie życie sprzykrzyć, skoro taką śmierć wybrała. A marynarz pochował żonę i zaraz zamustrował w rejs. Tam zginął porażony prądem. Podobno cały był poczerniały, jak ten chłopiec. Ciotka Ewelina głęboko westchnęła: – Że akurat mnie musiało się coś takiego przydarzyć. Boję się ja sama swoich oczu. – Bodajże nazywa się to – wyobraźnia romantyczna. Może pani powieści gotyckie pisać – zaskrzypiał Gieburtowicz w swym śmiechu. – A czy ty widział dzisiejszego dnia Dziewicza, kolegę swego? – zapytuje srogo ciotuleńka. – Jak panią widzę! – To i ja widziałam! I nalawszy do swego kryształowego pocieszyciela, ciotuleńka, rozpogodziwszy się, oznajmiła: – Co tam będziemy się frasować. Żyją oni, biedacy, koło nas, może widzą i słyszą wszystko. Ale jakby za nieprzeniknionym szkłem byli. Czasami któremuś udaje się tą swoją energię przedśmiertną ucieleśnić, szczególnie wówczas, kiedy gwałtowną śmierć mu zadano. Macie, co wasze! To mówiąc, wychlusnęła szczodrobliwie z pucharka. – To mi się podoba: dziady my i o dziadach trudno nam zapomnieć – ucieszył się badacz skoczogonków. –Chętnie dołączę się do tej tradycji. Bo my, tamtejsi, naturę mamy pierwotną i skłonną ku wszelakim mistycyzmem. I owszem, i owszem, proszę nie zaprzeczać. Nie gorsi my od dzieci: naiwni, ale i chitreńcy, o dobrym sercu, ale też pamiętliwi jak ów Żmudzin, co na weselu swojego na panu młodym dochodził. Otwarci też jak dzikusi, co rośli niby trawa, bez żadnej historii, ale też zamknięci w sobie jak kamień, który soku swego nie wypuści. Dlatego wszystkim nam, podobnie jak Mickiewiczowi, pod koniec życia siermiężna mistyka jest sądzona. – Amen – rzekła ciotuleńka. A była zupełnie bez gniewu i obrazy. Widząc zaś, że gość ponownie przywiądł w sobie, zachęciła go: – Natchnienie na pana naszło, drogi panie Kazimierzu, prorocze! Niech pan sobie jeszcze trochę ulży. Ale drogi pan Kazimierz, stuknąwszy się w czoło, zawołał: – Panie Boże, jeśli jesteś, broń nas od Mickiewiczów! A jak Cię nie ma, to i tak sami sobie poradzimy! I opuścił ciotczyne przyjęcie. – Nasz Spinoza coś dziś nie w sosie... Ale ubawił on mnie jak mało kto. Gdzie dziś takiego człowieka znajdziesz? – zadała retoryczne pytanie. Po chwili jednak ciotka Ewelina poczuła pewien żal w sercu. Chowając pucharek, co było dobitnym znakiem, że pożegnanie zapustów dobiegło końca, spytała: – Mówi: siermiężna mistyka, a bodajby go! A czy to takie złe? Poszliśmy więc spać. XXX Spałem ciężko i mozolnie, budząc się i znów powracając do swej pracy katorżniczej. Kiedy zaś przetarłem podpuchnięte oczy, panował jasny dzień. Zamaszyście szumiały zaokienne sosny. Dzięcioły z suchym terkotem wabiły swe kapryśne samice. A na korytarzu panowało milczenie. Była to cisza jaka panuje po wyczerpaniu wszelkich głosów. Wówczas przypomniałem sobie poranny harmider ludzi śpieszących do pracy, i poczułem się winny wobec tych niestrudzonych pracowników szarego dnia. Zatupało, zaszumiało i w dzień dzisiejszy z impetem wskoczyła moja ciotuleńka. – Śpisz jeszcze. A ja już po spacerze jestem – rzekła od progu. – Widzę, że musiało ciebie morze zmęczyć. Zwykła to rzecz w pierwszą noc. Ja też przez pierwsze dni byłam jak nawiedzona i żebym spisała swoje sny Sybillą zostałabym. Wstawaj na pierwsze śniadnie. A na drugie pójdziemy do jadalni się odchudzać. Krwiste jak polędwica oblicze znikło i zaraz za ścianą rozległo się altowe: „Kiedy ranne wstają zorze...”. Otworzyłem drzwi na taras. W pokoju zakłębiło się od zgiełku poruszonego morza, uszy zatkało stężone powietrze. Coś przysłoniło światło dnia: w drzwiach od tarasu tkwiła przysadzista figurka ciotki Eweliny. – Tak wygląda, jakby do mnie strzelano – powiedziała ze spokojem, stawiając na parapecie szklankę z niebieskim szlaczkiem, pękniętą w obrączkę, z małym wystającym ząbkiem. – Strzelano? Kiedy? Kto? – Wtedy, kiedy w Polsce były Szwedy – mruknęła ciotuleńka i pozostawiając szklankę, jako niezbity dowód zamierzonej zbrodni, odpłynęła do swej przystani. Morze poczęło stawać na głowie, sosny szykowały się do jakiegoś szaleńczego wzlotu, dzięcioły dalej rozpalały się w swej terkotliwej namiętności, a w pokoju ciotki Eweliny panowała niepokojąca cisza... – Weź ty szklankę i przyjdź do mnie – wreszcie usłyszałem rozkaz. – Postaw ją o, tutaj – wskazała stolik nakryty do śniadania – a teraz sam siadaj. Uczyniłem co mi nakazano. – Widzisz, gdzie ja siedzę i gdzie stoi szklanka? Tak wiedz, że strzelano i to prosto do mojego serca. To on strzelał! Strzelał do mnie ze szklanki z której wczoraj miał przyjemność pić. – Jest ciocia pewna? – spytałem z głupia frant, co ciotuleńka skwitowała po swojemu: – Bezmyślność, mój kochanieńki, jak Wszechświat nie ma swych granic. Widziałam go raniutko jak szedł na te swoje wykopki. Tam też i będziemy go szukać. Szybko jedz i idziemy. Od strony zatoki grzmiał wielki wodospad spadający z niezmierzonej wysokości. Las był ostatnim przyczółkiem, jaki się jeszcze ostał przed druzgocącą klęską. Ale można było spodziewać się najgorszego, bo sztorm dopiero rozpalał swą zimną namiętność. Ciotuleńka, okutana w staroświecką chustę, podobna do wielkiej sowy płomykówki, śpieszyła ledwo dotykając stopą twardego gruntu. – Ty się nie leń i przyśpiesz kroku – przynaglała, że wreszcie poczułem się zmuszony, aby chwycić ją za skraj chusty i ściągnąć na ziemię. – Trochę mi oddech zatkało, to prawda. Taką zamieć miałam ostatnio chyba wtedy, kiedy zasypało nas z Józiukiem pod Krewem – stwierdziła z zadowoleniem. – Diabły wtedy na Łysej Górze miały swój sabat. A tu co innego: morze oczyszcza swoje wnętrzności i wyrzuca te wszystkie paskudztwa, jakie tam wepchnięto. A znowuż ziemia przepłukuje gardło i płuca oczyszcza, bo inaczej wszystkim nam kajuk będzie. I gdzież ten Spinoza się zapodział? Staliśmy nad sporą jamą wykopaną pod korzeniami chorej, poskręcanej sosny. Choć był to widok powszedni w nadbrzeżnych laskach, ciotka Ewelina wybuchnęła spóźnionym gniewem: – No wiecie państwo, i to ma być uczony! A żeby go pokręciło jak to drzewko Boże! żeby go.. – tu się ciotuleńka zmitygowała. Zaczęliśmy przekrzykiwać morską nawałnicę, która się srożyła tuż za wysokim garbem, ale wichura rwała na strzępy nasze głosy. – Trzeba się do świętego Antoniego Padewskiego pomodlić. On już znajdzie nawet taką zgubę, której sam byś nie chciał znaleźć. I ciotuleńka zaapelowała do ulubionego świętego, który od lat służył jej niestrudzenie przy odszukiwaniu okularów, kluczy i innych ważnych rzeczy. – Nie jestem jeszcze umarły... – usłyszeliśmy wyraźny głos Gieburtowicza. – Wszelki duch Pana Boga chwali! A skąd to pan mówi? – przeżegnała się moja ciotuleńka. Snadź święty Antoni dokonał kolejnego cudu, bo powtórne odezwanie się Gieburtowicza przyniosły błądzące wiatry z gęstego jak kosodrzewina sośniaka. Idąc za tym głosem, ciotuleńka natrafiła najpierw na łopatkę saperską, a potem na czyjeś nogi. – Niech się pani nie martwi. Dysk mi wyskoczył, ot i wszystko... – zaskrzeczało w krzakach. – A żeby ciebie kaczka zadziobała! Cóż tam pan robi? – Dobrze mi tutaj, miękko i jakby za wiatrem... – Patrzcie go – dobrze mu! Jak dobrze, tak po cóż do mnie strzelał? W gąszczu ponownie zachichotało. Wiatr sypnął w oczy piachem i słoną pianą. – Tfu! Chyba czort tam leży a nie Gieburtowicz! Już ja pokażę temu Ancykrystowi! Ciotka Ewelina energicznie chwyciła za nogi. Rozległ się przeraźliwy wrzask, więc ciotuleńka położyła nogi na poprzednie miejsce i z zadowolniem orzekła: – Gieburtowicz to i dysk mu wypadł... Tak cóż, znalazł pan swojego skoczogonka w tych krzakach, czy na nic robota? – Znalazł, znalazł... – teraz już pokornie odezwał się z sośniny. – Tak i mówiłam: duch kolegi zawsze na szczęście się pokazuje. A duży choć ten skoczogonek? – Akurat w sam raz. – Tak też i myślałam. Poleź pan spokojnie, a my ludzi sprowadzimy. – Nie bój się. waży chyba z sześć pudów, jak dobry kaban. Nosze jakieś potrzebne są – zafrasowała się ciotuleńka. – Zapalić się chce – poskarżył się głos z krzaków. – Leż pan na boskim łonie i nie narzekaj! Widzisz go: Deus sive natura! I ciotuleńka zaśmiała się gromkim śmiechem. Śmiechu tego przybywało coraz więcej i więcej, wreszcie nie było ani grzmotów walących o plażę, ani świstów borealnego wichru, ani i mewich wrzasków, tylko ten śmiech. – Ot, rozweselił ty mnie za wszystkie czasy. I jak tu nie dziękować Bogu za takich ludzi? Tylko patrzaj pan, panie Kazimierzu, leż spokojnie w tych swoich czaharach i mocno trzymaj skoczogonka! – rzekła ciotka Ewelina, wyśmiawszy się do łez. Sztorm, jakby zawstydziwszy się czegoś, począł powoli zdychać. I ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich wkrótce zdechł. A tak się pięknie zapowiadał. – Każdy by się zawstydził – skwitowała ciotuleńka. – Nie co dzień z milionerem ma się do czynienia. A może bał się, żeby w siermiężną mistykę nie wpaść? ŚWIĘTY OGIEŃ I stało się tak, że ciotuleńka zaległa w łóżku i nie wstawała przez jakiś czas. Najpierw leżała samiuteńka, ale kiedy ciotczyne zwierzęta podniosły lament: nie nakarmione w porę i nie dopieszczone, zajęły się nią sąsiadki. Ciotuleńka przyjęła ich obecność ze stoickim spokojem, co zatrwożyło kobiety i zaraz wezwały księdza proboszcza. Plebania była nie opodal, więc proboszcz wyrósł przed łóżkiem ciotuleńki jak spod ziemi. Na widok księdza ciotuleńka przeżegnała się dwukrotnie, nie wiedzieć czemu sposobem prawosławnym: paluszkami w ciup. I z rezygnacją rzekła: – Rób ze mną co chcesz, księże proboszczu, ale ja spowiadać się nie będę... Ksiądz siadł na brzeżku krzesła i w zafrasowaniu potarł łysinę. – Pora już, pani Ewelino, pogodzić się z Bogiem – rzekł bez przekonania, bo ciotuleńka regularnie uczęszczała na niedzielne msze. – Z Bogiem to ja już dawno się pogodziłam, a ot z księdzem proboszczem ani rusz nie mogę... Twarz proboszcza, który nosił podwójne nazwisko starej kaszubskiej szlachty i był kanonikiem, ściągnęła się jak rękawiczka porzucona przez właściciela. – Co masz, moja droga, do swego pasterza? – spytał również bez przekonania, bo znał ciotczyne opinie, wypowiadane głośno i bez ogródek. – Ot, karteczki nie jestem w stanie wypisać, ręka mi zesłabła. A bez karteczki ksiądz proboszcz do Pana Boga nie wpuści. Coś czuję, że kiedy będę jedną nogą po tamtej stronie, to ksiądz ściągnie mnie z powrotem i każe odpowiednie rubryki wypełnić. I pogrzebać po chrześcijańsku nie pogrzebie, jak tego biedaka, garbatego Justa. – Kościół nie może się pchać po śmierci tam, gdzie go nie chciano za życia – odparł proboszcz, rozglądając się po ciotczynej sypialni. Stała tam staroświecka komódka, wiśniowa biblioteczka z toczonymi kolumienkami, a na ścianie srożyło się polowanie na dzika i nęciła martwa natura: z zieloną butelką, kaczorem wiszącym głową w dół, szynką i różowym homarem. Ciotuleńka głęboko westchnęła i złożywszy nabożnie ręce, rzekła: – Ja się tam nie martwię. Nasza wielka Księżna Litewska już nas rozpozna. Od tego jest Matką Miłosierną, a nawet Niewiastą Apokaliptyczną, co można poznać po księżycowym sierpie. I ciotuleńka tknęła palcem w wizerunek Ostrobramskiej, który wisiał nad łóżkiem, przyozdobiony kolorowymi palemkami. – Będę się modlił za panią, żeby Matka Boża dała łaskę skruchy i pojednania – rzekł uroczyście proboszcz, przyjrzawszy się obrazkowi. – Jak już ksiądz kanonik chce się za mnie wstawiać, to tylko przed nią: przed Ostrobramską. Do królowej uciekamy się w ostateczności. Na co dzień wystarcza nam nasza księżniczka – rzekła ciotuleńka i na jej obliczu wystąpiły dwa ceglaste placki. – Co też, moje dziecko, wygadujesz!? Przecież jedna jest Matka Boska! – zakrzyknął w popłochu kanonik. – A czy to ja durnowata jaka? Czy ja o tym nie wiem? Tylko jakoś tak nieładnie, żeby się do Częstochowskiej modlić, kiedy się ma swoją – Ostrobramską. – Poganie wy wszyscy jesteście! Bałwochwalcy i w gusła wierzycie! Otóż to! – zagrzmiał proboszcz, bo odezwała się w nim szlachecka natura. – My – bałwochwalcy!? A co parafianie wyprawiają tego proboszcz nie widzi!? Czarty tu jeszcze na oklep na kobyle jeżdżą! Nie, przed księdzem kanonikiem to ja nigdy się nie wyspowiadam! – To rzekłszy, ciotka. Ewelina obróciła się twarzą do ściany. Proboszcz posiedziawszy chwilę, zerwał się i ze słowami: „Niech cię Bóg ma w swojej opiece!” wybiegł na podwórze, płosząc kury i psa Dupka. Za nim gęsiego – sąsiadki. Dopiero, gdy rozsierdzony duszpasterz zniknął w drzwiach plebanii, wróciły pojedynczo. Ciotuleńka już była ubrana i zdawała się cieszyć zdrowiem lepszym niźli przedtem. – Idźcie do domu, kochanieńkie – rzekła. – Skoro ja poganka, to mogę jeszcze was zauroczyć. Chyba, że zaklęcia jakie znacie. A proboszcza mi więcej nie sprowadzać, ani żadnego tutejszego księdza. Chyba, że będzie to zakonnik albo misjonarz jaki. Zaraz też ciotka Ewelina zażądała ode mnie szybkiego przyjazdu, bo ma sprawę nie cierpiącą zwłoki. – Czuję coś, że koniec mój bliski – rzekła, posadziwszy mnie za stołem, gdzie zieleniły się stosy sałaty i szczypiorku, i purpurowym rumieńcem pałały świeże rzodkieweczki. – Trzeba wtedy postanowienie jakieś zrobić... – Testament chce ciocia sporządzić? – przeraziłem się. – Durny ty, czy o drogę pytasz? Testament już dawno napisany i leży on u rejenta w miasteczku. Zapamiętaj to dobrze. O innym postanoweniu ja mówię... Dla spotęgowania efektu ciotuleńka sięgnęła na swoją podręczną półeczkę za kotarą, wyciągając karafkę z zieloną trawką w środku. – Widzisz, dziś żubrzą trawkę można w ogródku hodować. Więc i ja zahodowała i oto pierwszy pokos mamy. Skosztuj. Ciotczyna nalewka w niczym nie ustępowała monopolowej, a nawet była bardziej krzepka i aromatyczna, bo zrobiona na spirytusie. – Smakuje? Akurat w samą porę do tradycji ja sięgnęłam. Zjazd rodzinny zamierzam zwołać. A cóż lepszego na taka okazja nad żubrówkę i krupnik litewski? Ot i postanowienie moje. A teraz bierz papier i ołówek i buchalterię całą prowadź. Kogo, znaczy się, na ten zjazd mamy przyjemność prosić. Ciotuleńka nalała do kryształowego pucharka, zadumała się głęboko i rzekła: – Najpierw pisz do Butarewiczów, że serce moje jest bardzo choreńkie i podróży do Wrocławia nie przeżyję. Niech czym prędzej przyjeżdżają, najlepiej w okolicy świętego Jana. To jest dokładnie 21 lub 22 czerwca. Ale przedtem parokrotnie do nich zadzwoń. Trzeba ich nastraszyć, bo leniwi są. Co się zaś tyczy Karabanów, to wystarczy im powiedzieć, że w noc Kupały będziem ucztować i po starosłowiańsku przez ogień skakać. Jak przystało na pogan! Tu ciotuleńka zaśmiała się perliście. – Skoro my poganie, koniecznie trzeba Leosiów ściągnąć – dodała po chwili namysłu. – Alusia – najprawdziwsza czarownica: ze zwierzukiem gada, tylko naturalne uznaje. A najważniejsze, że wahadełko ma. Zobaczymy, kto jakie fluidy wysyła i czy przyjazny mi jest. Bo, na ten przykład, mój Dupek coś ostatnio zhardział. Do stołu nie zbliża się, makaron tylko domowej roboty jada i jakby wstydzi się czegoś, bo mi w oczy nie patrzy. Pies, jak na zawołanie, wyczołgał się spod etażerki, gdzie ostatnio upatrzył sobie legowisko i raźnie potaknął kikutem ogonka. – Kogoż by tu jeszcze? Może specjalistę od skoczogonków? Hardy on jak mój Dupek i czarną duszę ma. Żeby jakiej biedy z tego nie było. Tak na dokładkę koniecznie musimy mieć Bołtucia od malunków. Malowanie jego o melancholię mnie przyprawia i obaj ze skoczogonkiem jakby w korcu maku się dobrali. A ojciec jego porządnym szlachcicem był i człowiekiem kształconym za granicami! Boże mój!... Pamiętam, chyba w dziewiętnastym albo w dwudziestym roku to było... Wjechał na nasz majdan na czarnym, rosłym koniu, sam z czarną brodą, w furażerce z kitą, nahajką w ręku i długą prostą szablą u boku. Młodą panną byłam i o mało co się nie posikałam z wrażenia. A syn jego artystą został. Ciotuleńka zadumała się czegoś i westchnęła głęboko. – Wypijmy za pamięć tych, co lepsi byli od nas – rzekła z przyćmionym błyskiem w oku, podnosząc osrebrzony strugą słońca kryształowy pucharek. Kuba starym zwyczajem frunął na wisienkę i zapiał na całe kogucie gardło, a Dupek z miną skruszałego przestępcy wczołgał się pod swoją etażerkę. Ale ciotka Ewelina zamoczywszy usta, resztę odsunęła. – Coś mi nie smakuje. Widać to moje ostatnie kieliszki. Tak wtedy trzeba koniecznie poprosić Rekowskiego. Niech skaszubię się do reszty. Bo musisz wiedzieć, że znów dziedziczką zostałam. Mam włości na całą wieczność zapisane. W taki oto sposób, czy chcą oni tego, czy nie – najprawdziwszą ziemlaczką się stałam. Ciotuleńka westchnęła, ale jakoś nie od serca, bo tylko mysz zachrobotała w kącie i nic więcej. – I może nawet grobowiec będę miała... – rzekła jakby od niechcenia. – Jakie włości, jaki grobowiec? – wypadało się mi zdziwić, choć sprawa była jasna: ciotuleńka poważnie zbierała się wiązać swoje tobołki, szykując się do drogi najdalszej, jaka tylko może być. – Widzisz, kochanieńki, ludzie tutejsi uznali, że nie obejść się mnie bez grobowca. Widać nie byle kto jestem i to wszystko przez tę maciorę Labudowej... – westchnęła po raz drugi ciotka Ewelina, ale teraz bez oszukaństwa, bo Dupek zaskomlał i przyległ do podłogi jak przydeptany czarny kapeć, a w okno zastukała sroczka. – Śmierć wystukuje – ponuro oświadczyła ciotuleńka. – Akurat tak samo było z Antuszewiczem. Latem zaczęła odwiedzać ich salon jaskółka, siadając na wysokim lustrze. Rychło zginęła córka, a potem syna rozstrzelano w Wilnie jako zakładnika. – Przecie ciocia tę sroczkę sama przyhołubiła – przypomniałem. – Widocznie dawno nie karmiona, czy co... – Nie pocieszaj ty mnie, a ratuj w potrzebie. Oni chcą mnie z torbami puścić, bo ten grobowiec już w dziesiątki tysięcy idzie – puściła farbę ciotka Ewelina. Zaraz po chorobie pośpieszyła ciotuleńka zakupić kwaterę na lipniskim cmentarzu. Narajono jej miejsce nie byle jakie, bo przy głównej alejce. Stały tam solidne grobowce Borzyszkowskich, Trzebiatowskich, Rekowskich i innych zasiedziałych od wieków rodów, i jak wybity ząb w szczęce bogatego milionera, widniała wśród nich kwatera siedemnasta. – Licho mnie podkusiło zakupić akurat tą siedemnastkę – skarżyła się ciotuleńka. – Ale tak mnie na honor nadepnęli, że ani tudy ani siudy. Bo niby dlaczego Puciata ma być gorszy od Trzebiatowskich, czy Kiedrowskich? A kiedy już kupiłam, wyszło na jaw, że trzeba czym prędzej grobowiec budować. Nie uchodzi, mocium panie! Alejka to honorowa, gdzie tam prosty krzyżyk stawiać i płytę lastrikową kłaść. A teraz tam kopią i murują! – wyjaśniła definitywnie ciotuleńka. – Na lipniskim cmentarzu ciocia grobowiec buduje?! – „Buduje, buduje”! – przytaknęła prześmiewczo. –Ale rozumiem ja ciebie. Masz ty atawistyczny uraz do rodzinnych grobowców. Bo co rusz, kości naszych przodków psy rozciągały po polach, a te różne przetlałe kontusze i żupany fruwały w powietrzu jak jesienna pajęczyna. Ale powiedz ty mnie, co ja mam robić? Bo wprzódy mogę umrzeć z głodu i rachunki zostaną nie zapłacone. Zresztą chodź, sam zobaczysz. To mówiąc, wzięła do rąk pucharek i patrząc pod światło, orzekła: – Zieleni się nadzieją. Ale jaka tam nadzieja, kiedy i jemu i nam koniec. A zdawało się kiedyś, że życia mam akurat na swoją miarę, a może nawet ciut ponad... A tu patrzaj: grobowiec buduję, miara, znakiem tego, kończy się... Poszliśmy na znajomy cmentarz okolony zawrotnymi świerkami, z których każdy był na miarę anioła: taka biła z niego wielkość i majestat. A w spadzistych, zielonych lokach gmerały i ćwierkały ziemskie ptaszki, aby raźniej było spoczywającym w ukojeniu wiecznym. Jakby specjalnie na zamówienie, z łąk przyleciała kukułka i przekrzykując ptasie tałatajstwo, wykukała siedemnaście lat życia. Ale ciotuleńka, choć zadała kukułce to niełatwe prorokowanie, wciąż była niepocieszona. – Mówisz, że będę tyle lat żyła? – rzekła raczej do Dupka, niż do kukułki. – Iż ty, jaka humorystka! Przecież to jest numer mojej parceli na wieczność! Dobre i to, znaczy się, szczęśliwe miejsce wybrałam. Przy ciotczynej działce widniało coś na kształt wpuszczonego w ziemię garażu, w którym można było schować parokonny wóz, albo ze dwa małe „fiaty”. – Mieszkanie, jak widzisz, wymurowane. Teraz pozostała część nagrobna. Rzecz to delikatna i wymagająca artystycznej ręki. A ta droga dziś jest coś nadto. Dlatego i oczekuję ja dziś od ciebie rady, a może nawet i pomocy. Nie mogłem oderwać oczu od wycementowanego schroniska, bo nie ulegało wątpliwości, że ciotuleńka zamierzała i mnie ściągnąć do swego łoża. A cóż może być bardziej smutnego nad widok miejsca własnej, mizernej wieczności? – Głowa do góry! – rzekła ciotuleńka, odgadłszy stan mego ducha. – Taki los dał nam Bóg, że nie wiemy gdzie nasz grób. A honor swój mamy i na porządny grobowiec jeszcze nas stać. Sprawy natury artystycznej rozstrzygniemy, kiedy się wszyscy zjadą. Tymczasem chodźmy na tę trawkę, którą żubrom święty Franciszek zalecił, i wiedział, co robi, bo jeszcze nikt żubrom grobu nie wykopał. XXX Dalej było jak w ewangelicznej przypowieści o zaproszonych gościach. Zdawało się, że trzeba będzie wychodzić na rozstajne drogi i spraszać ubogich i ułomnych, bo nawet Butarewiczowie wymówili się ślubem bratanicy, Karabany – Barabany sezonem truskawkowym: prowadziły one z bratem plantację truskawek i zysk dzielono według włożonej pracy. Podobnie Gieburtowicz, od skoczogonków, który miał na oku jakieś jantarowe zagłębie. Ale ciotuleńka nic, tylko robiła co do niej należało, przygadując: „Nie ci przyjadą, to inni się zjadą. Nigdy nie wiadomo, jaki człowiek jest tobie pisany”. Przed domem zatrąbiono i z roztrzęsionej „syrenki” wylazł pierwszy gość. Był nim Bołtuć, syn owego Bołtucia, który wjechał na ciotczyny majdan na czarnym koniu i miał czarną brodę i prostą szablę u boku. Bołtuć – junior nosił przystrzyżone wąsiki, takąż bródkę, był niewysoki, ruchliwy i przypominał z twarzy karła z obrazu Cranacha, podstępnie wiążącego uśpionego Goliata. Co też ciotuleńka skwitowała po swojemu: „Jak to u nas mówiono: ten to zawsze będzie chciał wyżej swojej dupy skoczyć”. – Zajeżdżaj pan swoją limuzyną na podwórze! – krzyknęła. – A to może jakaś przechodnia krowa niechcący nadepnąć. Wiadomo, warunki mamy wioskowe. Bołtuć eleganckim kroczkiem ominął ciotczyne klomby i skłoniwszy się szarmancko, ucałował jej rękę. – Całuję rączki szanownej pani Ewelinie. Pozwoliłem sobie przyjechać ze swoim uczniem – Piotrusiem Chmurą, Iwowiakiem z urodzenia a rzeźbiarzem z bożej łaski, a także właścicielem limuzyny. Ton Bołtucia był poważny a polszczyzna radiowa. – Jakiż deszcz będzie z tej chmury? – zainteresowała się ciotka Ewelina. – Bóg raczy wiedzieć... Z „syrenki” wykaraskał się mężczyzna w średnim wieku, o jajowatej głowie i wielkich oczach naiwnego dziecka. w płowym berecie naciągniętym na lewe ucho. – Mój Chmura to taki słowiański Van Gogh. Miast obciąć ucho, jedynie wyszczerbił sobie małżowinę. I pozostał już niedokończonym artystą – rzekł półgłosem Bołtuć. Chmura oparł się niedbale o samochód i uśmiechał się promiennie, nad Chmurą szybkim ściegiem ścibiły powietrze białobrzuche jaskółki, nad nimi szybował wiosenny, bieliźnianej czystości cumulus. – Siurpryzę ty mnie zrobił, kochanieńki. Czuję ja, że życie do mnie wracać zaczyna. Może chcesz, to po obniżonej cenie odstąpię tobie grobowiec rodzinny? – spytała ciotuleńka a oczy jej patrzyły z dziecinną szczerością, więc Bołtuć po raz drugi przylgnął do spracowanej dłoni, dziękując za serdeczne przyjęcie. Ciotka Ewelina wprowadziła pierwszych gości do najdogodniejszego pomieszczenia, które nazywała salonikiem, a gdzie pańskie z ludowym, zabytkowe z mieszczańskim tworzyło kompozycję muzealną. Ciągnęło tam stęchlizną i nieokreślonym aromatem, jaki wydzielają rzeczy stare. – Każdy z tych mebli ma swoją duszę, więc wesoło wam tu będzie i ludnie, moje kochanieńkie – rzekła, unosząc znacząco brwi. Zadzwoniło głęboko i słodko, i ochryple odezwała się kukułka. Dzwonienie szło z zegarowej szafy podobnej do trumny postawionej na sztorc, a hukanie z drugiego kąta, gdzie wisiał zegar napędzany na szyszkę. – Nie martwcie się, te godzinniki nie chodzą. Ot dla zabawy lubią czasami pohukać i pokukać. Rozgośćcie się i czujcie jak u siebie w domu – zachęciła ciotuleńka i już biegła na podwórze, bo Dupek dawał do zrozumienia, że jest tam potrzebna. Od furtki szedł Leoś z Leosiową i niepohamowana serdeczność jaka od nich biła, zawstydziła słońce, że przygasło wyraźnie. Z dachu pierzchła rodzina kawcza i wrzeszczała długo i uparcie jak na zmianę pogody, odpowiedziała im sroka, a na wisienkę skoczył Kuba, rozłożył skrzydła i zamarł w bezruchu. Bo oto nad ogródkiem rozkwitł piękny piersiowy alt, którym Alusia czarowała koty, psy i ptaki w całej okolicy. Za jej głosem szły one na oślep i Alusia musiała wystawać w kolejkach po rybę dla swoich wyznawców, zbierać odpadki chleba i kupować na rynku ziarno. W nocy za głosem tym ciągnęły pająki, ćmy i tresowany ślimak Maciek, o którym długo i barwnie lubił opowiadać Leoś. – Ot huncwoty, muszę ja umierać, żeby wreszcie mnie odwiedzić! – ucieszyła się a nawet lekko rozrzewniła ciotuleńka, szeroko otwierając ramiona, w które z impetem wpadła Alusia, a za nią jak monstrualny trzmiel wparadował olbrzymi Leoś. Nacałowawszy się do syta, ciotuleńka posadziła swych gości na ławeczce przed domem: na wprost Czarnej Wody i szpaleru olch, które mroczniały zadumane nad swym ciemnym odbiciem. – Patrzę ja na was i napatrzeć się nie mogę – dalej rozrzewniała się ciotka Ewelina. – Ty Alusia, to zupełnie jak moja, świętej pamięci, ciotka: i włosy tak samo upięte, i pyszczek taki swojski jak u dobrej żabki z wilejskich rojstów, i oczka masz lekko zażmurzone: chitreńkie one, bo dużo widzą, więc jak im z tym być? I tyłeczek nosisz podobnie – cud, że pawim ogonem nie zakwitnie. Nie gniewaj się ty na mnie: ja już prawie nieżyjąca i słowa moje nie z tego świata są – westchnęła ciotka Ewelina. Dupek zaskamlał boleśnie i gotów był zawyć, lecz Alusia podrapała go po płaskiej czaszce i od tej chwili miała go już w swojej mocy, sprowadzając na psie serce nieznany ból rozdwojonej miłości. – Słuchaj ty dobrze, co ja tobie powiem – rzekła uroczyście ciotuleńka. – Zapiszę ja tobie cała moja żywioła. I psa Dupka, i kogutka, i kotkę Marcelinkę, i całą tą ptaszarnię, ale musisz ty na świętego Franciszka mszę za mnie zamawiać. A jak nie – bo po co niepotrzebnie pieniądze tracić? – choć z dziesiątek zdrowasiek odmówić. Alusia z Leonem zaprotestowali gorąco, życząc ciotuleńce stu lat życia, więc ciotka Ewelina dla przypieczętowania gorzkiej prawdy powiodła ich na cmentarz. A widząc, że efekt jest większy od spodziewanego, z miejsca podzieliła się posiadanym. – Nie bójcie się – i dla was miejsca starczy. I zawszeć w rodzinnym grobowcu raźniej leżeć będzie. Bo coś mi się widzi, że jakiś nasz przodek zbałamucił kogoś ze Stankiewiczów strony. A czy Stankiewicze albo Makowicze gorsi są od Kiedrowskich, czy Borzyszkowskich, że w honorowej alejce leżeć nie mogą? – podtrzymała na duchu swych gości i z dumą rozejrzała się po nowych posiadłościach. Słońce stanęło akurat u wejścia do alejki, rozpierając się wśród świerków jak zrzędliwa gospodyni, która choć kocha i szanuje, zawsze musi dopiec swym najbliższym. Roztrajkotała się sygnaturka w ceglanym kościółku, przypominając o mszy na szóstą. – Patrzcie wy – szepnęła ciotuleńka – akuratnie wskazuje zachód. Alejka nasza, doprawdy, szczęśliwa jest, jak ta nasza Polska, z której drogi prościutkie: z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód. A my pośrodeczku, jak ten Światowid: o dwóch twarzach a może i o czterech. Słońce kicnęło o jeden stopień w dół, a ciotuleńka wciąż dawała się oślepiać jasności kosmicznej. I tak oślepiona pobiegła przed siebie, uklękła i wygrzebała z trawy jeżyka. Jeż był ciężko zraniony wzdłuż grzbietu, gdyż musiało przejechać go koło samochodowe, ale przecież żył i próbował schować swój pyszczek chorego liska. Obie z Alusią podniosły w górę zwierzątko i zapałało ono w ich rękach, jak monstrancja kaszubskiej krainy: z igieł były promienie a wzdłuż – straszna rana. A kiedy wrócili do domu, był już tam Rekowski. Przywiózł słoik miodu i rożek z tabaką. Wszyscy siedzieli przed domem, częstowali się tabaką i zgodnie kichali. XXX – Wieczór dzisiejszy na aklimatyzację przeznaczam – rzekła ciotuleńka, gdy goście zajęli wskazane miejsca. A rzecz działa się w saloniku. Zestawiono tam dwa stoły: jeden prostokątny i niższy, drugi owalny i górujący, z karafką i napojami. – Zaaklimatyzujcie się więc, kochanieńkie, a jutro będziem już żyć normalnie. A jak trochę przekąsimy i czasu nam zostanie – pójdziemy na przechadzkę. Wówczas pokażę ja wam to i owo... Gości nie trzeba było dwa razy zachęcać, bo żubrówka okazała się nad podziw, więc w skupieniu wielkim, z brzękiem sztućców i dzwonieniem naczyń, oddali się zbożnemu zajęciu. Mistrzem ceremonii była ciotuleńka, wesoła czegoś a nawet jakby radosna: zupełnie jak panna młoda w swój dziewiczy wieczór. – Jedzcie i pijcie, kochanieńkie. Patrzę ja na was i serce mi rośnie. Nie odejdę ja z tej ziemi bez śladu i choć pamięć jakąś zostawię po sobie. – I grobowiec... – wtrąciłem nieopatrznie. – A jakże – i grobowiec – rzekła z naciskiem ciotka Ewelina. – Niechże i nasze prochy zgromadzi ta ziemia: jak o tym pomyślę, od razu lżej mi się robi i czuję się prawie jak w Piekieliszkach. Tu Alusia zdradziła tajemnicę niedawnej wizyty na cmentarzu. – I owszem, Alusia z Leosiem zostali zaproszeni na wspólny spoczynek wieczny. I jeszcze miejsc parę zostało, bo grobowiec to prawdziwie rodzinny. Powiedziawszy to, ciotuleńka potoczyła dumnym okiem po saloniku. – Jest przecie pani wileńską Kaszebką, nie żadnym tam bosym Antkiem, czy gduńścim bówką. Przepis na żubrówkę, to będzie najprawdziwszy pani pomnik – upomniał ciotuleńkę Rekowski. A Piotruś Chmura, cichutko niby panienka, zaofiarował się: – Postawię pani pięknego anioła z mieczem. Jak na Łyczakowie... – Słyszeliście państwo!? Będę miała nagrobek z Michałem Archaniołem, co to mieczem ognistym odpędzał wszystkich niepijących. Proszę wziąć to pod uwagę i gościną moją nie gardzić! – obwieściła ciotka Ewelina i dla zaostrzenia apetytu wypędziła swych gości na wieczorną przechadzkę. Zaraz za węgłem stał Pisztolet. Twarz miał rozanieloną, a oczy mgliste jak kaszubskie jesienie, więc ciotuleńka wpadła na jeden ze swych szczęśliwych pomysłów: – Patrzaj pan, panie Piotrusiu i przyglądaj się. Żywy model ma pan przed sobą. Z tego będzie mi pan rzeźbił archanioła. I sięgnęła do koszyczka, jaki zazwyczaj służył do noszenia robótek. Tam wśród listków sałaty i rzodkiewki, kryła się żubrówka i nieśmiertelny pucharek z kryształu górskiego. – Pij sąsiedzie. Ostatnie to kieliszki, chyba że na stypie mojej popijesz sobie. – Gieburstag mata? – Kwiatu paproci będziemy szukać – radiową polszczyzną objaśnił Bołtuć, zarumieniony już i błyskający natchnionym okiem. – Nie godojcie! Do tego muszą bec dzewczęta! – zachichotał wesołkowato Pisztolet, przylgnąwszy na dobre do ciotuleńki, choć ta schowała swój pucharek pod liść sałaty. Bołtuć skłonił się w stronę pań, wskazując na obecność dziewcząt. – Żebe kwiat paproce obaczec i zerwać, dzewczęta muszą so zebuc nadzie – powiedział niespodziewanie płynnie Pisztolet, bo był po dawce rozwiązującej język. – i nie wolno jim obzerać so w tił i godac. Ani tyż niżodne oko chłopskie nie może ich ujrzec! – Słyszał pan: mówi kogut do koguta: „chodź bracie, idziemy do garmażu zobaczyć nagie kury” – wtrącił Leoś, zawołany anegdociarz. – Jakie męskie oko zamknie się na tak piękny widok? – Jaczuszku! I dlatego niżodnemu dzewczęcu nie udało so dotądka zerwać paprocowego kwiata! A tera chodzta do gospody. Ja wszitcim stawiam! – ujął się honorem ciotczyny sąsiad. Ciotka Ewelina postawiła kategoryczne veto, co Pisztolet przyjął jako zaproszenie na wspólną przechadzkę. Przeszliśmy przez wieś, potem koło szkoły i rozkopanego pola, gdzie od lat budowano stadion. Za polem szedł wysoki nasyp kolejowy, oddzielający Lipnisz od leśnych i rzeczułkowatych odmętów. Dróżka wyprowadziła nas na wiadukt, krótki lecz zawieszony wysoko nad Czarną Wodą. Ciotuleńka ustawiła wszystkich przy poręczy, plecami do Lipnisza i kazała podziwiać nieobliczalność tej krainy. Rozrzutnej w swej nieujarzmionej dzikości, smętnej, bo opuszczonej przez jasnych bogów Południa, szczodrej w piaski, kamienie, błota, torfowiska i lasy, a więc w ryby, grzyby, ptactwo; obfitującej w przeróżnych Purtków, Mumoczów, Stolemów, Szalińców i Smętków. Nurzającej się w brzozowych brzaskach i w.pastelowych wschodach, zadumanej w czas olchowych mroków i gwiaździstych nocy, kiedy przez dziurki niebieskie spozierają rozwarte szeroko oczy anielskie a na bagnach płoną złe ognie. – Patrzcie wy dobrze. Jest to miejsce szczególne. Tu się zbierają duchy z wody, z powietrza, z błot i lasów – powiedziała uroczyście ciotka Ewelina. – Siadają one na tym żelazie i patrzą przed siebie. Wtedy rozlega się krzyk trzciniaka, jazgot żab i iglany poświst nietoperza. Przejeżdża pociąg: malutki w trzy wagoniki, więc one pierzchają, które w Czarną Wodę, które w trzciny, ajery i tataraki, które w młaki. A są i takie, co się dają wetrzeć w stal żywą. I błyszczy się ich duszyczka w księżycową noc srebrem, we dnie drga niespokojnie nad torami. Są też duchy nie utulone w żalu i tęsknocie: wieczni tułacze jak Ahaswer – Żyd przeklęty przez Boga. I moja dusza do nich należy. Ale nie bójcie się: zawsze swój pociąg znajdzie. A teraz wypijmy za duszę tej krainy, skoro rozmowa na duchy zeszła. Ciotuleńka sięgnęła do koszyczka. Pucharek spomarańczowiał na tle cynamonowego nieba. W dole piętrzyła się nocna architektura: fantastyczna i wiele obiecująca, przepasana Czarną Wodą, która dogasała jak żużel wyrzucony z gorącego pieca. Pisztolet wysłuchawszy ciotczynej przemowy z rozwartą gębą i oczyma topielca, z miejsca kopnął się do pucharka. Bił się w piersi i swoim zwyczajem coś bełkotał, przyrzekając poprawę, zbożne życie i prosząc ciotkę Ewelinę o jedno: żeby była dla niego dobra. – Cóż to, kochanieńki, zdumiał do reszty? Czy to ja święta jaka?! – oburzyła się ciotuleńka, ale podała mu następny pucharek. Pisztolet w przypływie szczerego zachwytu przypadł do ciotczynej ręki. Obcałował ją, zanim ta pojęła w czym rzecz i pognał wzdłuż torów jak oszalały parowozik pozbawiony maszynisty. – Nic ja z tego nie rozumiem – westchnęła ciotuleńka. – Dziwni są wasi ludzie, panie Rekowski. – Za parę godzin bądze wilija swiątego Jana. Czarownice mają wtedy największą moc – powiedział poważnie Rekowski, przyjmując pucharek. – Ja będę pierwszy, który podda się czarzeniu. Koszyczek ciotczyny okazał się bez dna i na wiadukcie zapanowała atmosfera jak na dobrym pikniku. Od tego wesela zadrżały stalowe płyty, drżenie poszło po szynach i łagodnym łukiem skręciło w lewo, za lasek, gdzie był niestrzeżony przejazd do Rybna. – Pociąg jedzie! – zawołała Alusia. Dupek, który zanurzył się bez śladu w wieczornych ciemnościach, zaszczekał głębokim barytonem. Uciszał go Chmura, ale zabrzmiało to psim głosem. Wtedy ciotuleńka przejęła władzę nad całością: – Proszę stać spokojnie. Włos wam z głowy nie spadnie. Dupek, do nogi, zmoro jedna! – Już po wszystkim... – westchnęła po dłuższej chwili ciotuleńka. – A wy nie bójcie się niczego. Pociąg ten do nas już nigdy nie dojedzie. Zapomniałam ja wam powiedzieć, że tam na przejeździe wpadła pod pociąg syrenka z gośćmi od Borowców. Dzieciątko, co się w kołderce uchowało – dziś już swoje dzieci niańczy. I co, nie mówiłam, że to jest miejsce szczególne? Nie myślałam tylko, że będą tacy letcy na wspomnienie. Chodźmy. Zimno się jakoś zrobiło. Od strony Lipnisza rozjarzyły się dwa ślepia. Był to wieczorowy do Kościerzyny. Wracaliśmy przy akompaniamencie żabich wrzasków i tępego piłowania trzciniaka, który nie tracił czasu, pomny na swój afrykański rodowód. W oknach Lipnisza migotały blade ekrany. Siedzieli przed nimi ludzie i wpatrywali się jak zaczadzeni. Władczo dudnił głos spikera, w każdym domu ten sam, jakby ten sam sen śnili na jawie mieszkańcy wsi. Na progu ciotczynego domostwa witała kotka Marcysia, pod okapem w swoich błotnych kołyskach kokosiły się jaskółki, a nad domem uwiły swą szaleńczą koronę nocne gacki. Zaraz na podwórze wyciągnięto stół, krzesła i taborety. Na stół: dzban gorącego krupniku, szynkę specjalnie na tę okazję uwędzoną w Rybnie i piękne ogniste rzodkiewki, pałające wśród gąszczów sałaty. Krąg światła ściągnął tajemniczych przybyszów o miękkich skrzydłach i kształtach wytwornych i fantazyjnych. – Noc przed nami krótka. Póki nam spać, zakosztujemy co dobre – powiedziała ciotuleńka, biorąc na kolana Marcysię, a Dupek, rozdarty do głębi serca, wetknął pysk w spódnicę Alusi lecz oka z ciotuleńki nie spuszczał. – Jak się wam widziały moje czahary? – zagadnęła ciotuleńka, gdy goście wychylili po kubeczku krupniku i twarze ich zajaśniały niby lampki panien ewangelicznych, napełnione w porę. – Może i są tu lasy, nie powiem... – zaczął dyplomatycznie Bołtuć. – Ale smutne jakieś, sosnowe, sucheńkie. U nas to były lasy! Jak się wchodziło w krzaki – kleszcze pełzały stadami po grzbiecie. Zna pani Belmont nad Wilejką? Ach, co tam było na Belmoncie! Sasanki, proszę pani! – Jakież znowu sasanki! – Nie zna pani sasanek!? – oburzył się Bołtuć, szarpiąc bródkę kranachowego karła. – Gada pan... Tu też są sasanki i czomber, i dzięcielina pała jak należy. Przyroda, wypisz wymaluj, taka sama, bo i szerokość geograficzna podobna. Lodowce tę krainę stworzyły, jak u nas. Raki i te są... – A zna pani mowę raków?! – spytał z emfazą Bołtuć. – A ja znam. Brał mnie nieraz ojciec na całonocne wyprawy na jezioro Zielone Sułbińskie, na Werkowskie Stawy, albo na Wieję, Wilenkę, czy Wakę. Wychodziliśmy z domu po południu, żeby na miejscu być jeszcze przed zachodem słońca, albo o świcie – przed wschodem. Zdarzało się nie raz, że zasypiałem podczas takiego marszu. Zwidywały mi się wówczas ogromne sagi drzewa, na które z trudem wstępowałem, coraz wyżej i wyżej, a kiedy już osiągnąłem szczyt – budziłem się, by stwierdzić, że idę obok ojca. Droga bielała w świetle księżyca niby lniane płótno, a wokół tajemniczy las, albo znów pola gryki i koniczyny, przydrożne brzozy i jałowce, i kamienie jak śpiące siwe owce. Kiedy już doszliśmy do celu, ojciec rozkładał szeroko ręce, w jednej trzymał wędkę, w drugiej kosz na ryby i tak w rozkrzyżowaniu kładł się na ziemię i całował brzeg jeziorny, czy rzeczny. Dlaczego to robił, nie wiem, wówczas jednak wiedziałem i gdyby ojciec zaniechał tego obrzędu, byłbym niepocieszony. Potem rozniecaliśmy ognisko i kiedy nad wodą zaczął się smużyć błękitnawy dym, pachnący jałowcem i żywicą – z jeziora wychodziły raki! Zatrzymywały się o metr, do półtora przed ogniskiem w oroszonej jeszcze trawie, przebierały kleszczami, poruszały wąsami i wydawały ledwo, ledwo słyszalne dźwięki, jak gdyby pękających pęcherzyków powietrza. Pęcherzyki dawały się nawet zauważyć u wylotu otworów gębowych. Później, w moich już samodzielnych wycieczkach wędkarskich, czegoś takiego nie widziałem... – Pięknie to opowiedziałeś, kochanieńki, nie powiem. Widocznie twój ojciec dużo widział, tak i tobie to widzenie się udzieliło. A dziś widzisz tylko lasy sucheńkie i smutno jest tobie. Stąd i malujesz tak, że dusza patrzącego w wielkie przygnębienie wpada. Nie przeczę, siłę swoją masz, ale po co ustawicznie cierpieć, kiedy świat jest taki piękny? A polować ty polowałeś? – zainteresowała się ciotuleńka. – Jakoś nie przyszło się – po swojskiemu odparł Bołtuć. – To i dobrze. Wystarczy, że jedno zło robisz, dziabiąc na haczyk stworzenie boże. – A ja polowałem. W nadleśnictwie pracowałem i tam polowałem. Był tam wydzielony rewir dla wysoko postawionych i zagraniczniaków. Trzymano tam dużo psów –z łagodnym uśmiechem przebudzonego dziecka rzekł Chmura. I nachmurzył się czegoś, przesiadając się prawym uchem do towarzystwa, a nadszarpniętym do bełkocącej w mrokach rzeczki. – Cała sfora... A siedziały one w zwierzętami, bo jak masz piętnaście psów, to gdzie je trzymać? W chłodzie i gromadzie, bo pies to stworzenie towarzyskie. A przed polowaniem, broń Boże, takiego psa nakarmić! Jak zasną, co wtedy? Ale za to gdy się je weźmie na polowanie, są nieprzytomne. Szczególnie, kiedy wpadną do lasu i jest co szukać. Zaczyna się granie: jou! jou! jou! I Chmura wydał głos całej sfory. Nie pozostał dłużnym Dupek i nad ciotczynym gospodarstwem rozległy się głosy najprawdziwszej nagonki z chartami i psem Dupkiem. Rozochocony ciotczyny pupil pognał za kurnik i drewutnię, i z ciemności nocnych wyłuskał Pisztoleta. – Wracasz ty do mnie, kochanieńki, jak zły szeląg. Nie bój się, za sznapsem tęskni twoja biedna dusza – mruknęła ciotuleńka. Pisztolet rozejrzał się po towarzystwie i porozumiewawczo mrugnął. – Jo, jo nic leno kur – kuury szukoł. Bestrej szu – szukoł a kurona nolozł! – rzekł, uśmiechając się anielsko i podnosząc palec do góry. Palec był czarny, jak i cała dłoń. Napiętnowana też była twarz Pisztoleta i robocza bluza. – Czemuś tak sczerniał, biedaku? – zaniepokoiła się ciotka Ewelina. Pisztolet z zaciekawieniem obejrzał swoje ręce, a widać było, że nie raz musiał pociągnąć w gospodzie lub pod olszynką, gdzie zbierało się spóźnione towarzystwo. – To je dzegc lebo smoła... – Ośki smarowałeś albo pluskwy tępiłeś!? – Nijak ni. Jo stawiał krzi – krziże na dwierzach – tajemniczo odparł Pisztolet i klapnął na pierwszym z brzegu krzesełku. – A kiedyś tak się rzecz miała – ciągnął n.ie zrażony Chmura. – Szedł po lesie myśliwy i widzi w swoim rewirze nieznanego faceta z psem. Długo się nie namyślając, zdejmuje fuzję i wywala cały ładunek śrutu tamtemu w pośladki. A to nie był chłop tylko dziewczyna w spodniach. Dziewczyna idzie tak, że jej nie pomylisz z niczym innym. Dlaczego wtedy strzelił? Chyba z radości, że można strzelić babie w tyłek. A psa? Tego pożałował. – Boży ty jesteś człowiek – westchnęła ciotka Ewelina, odpędzając sałatą ćmy opite światłem. – Tak mówisz, że strzelić kobiecie w pośladek, to szczęście wielkie? – Tego ja nie powiedziałem – odparł z powagą Chmura, podniósł się i poczłapał nad Czarną Wodę. Siadł na olchowym korzeniu, przygarbił się i zadumał jak chimera nad potokiem ciemnego życia. – Jo stawioł krziże, bo smoła odgónia złe duche – przypomniał o sobie Pisztolet, łakomie spoglądając na dzban, skąd miód i goździki, cynamon i gałka muszkatołowa wyfruwały na skrzydłach spirytusu. – Gdzieś ty widział złe duchy, biedaku! – oburzyła się ciotuleńka i nalała kubeczek krupniku. Pisztolet powstał i upodobawszy sobie Leosia, do niego skierował swój toast: – Pi – piję jo do wos wedle te – tego kurzajca. Nadzie on kury oglądał, bo ji – mu wyrezali ja – jajca! To nie je żaden kur, to je kurzajc! – O czym ty mówisz, kochanieńki? – O waszym Kubie. To nie je ku – kuron, to je kurzajc. – Widzicie państwo, mój Kuba ma być kapłonem! Dlaczegóż to?! – Nasza czorna siedziała na jajach i wszystkie co do sztuki – zbuki! – płynnie i do rymu rzekł Pisztolet. – A co ty sobie myślisz, że mój Kuba to byle jaki kogut i do każdej kury polezie?! Nie z takich on i co innego ma na swej głowie! – rozsierdziła się ciotuleńka. – Prówdzecie, to nie je bele jaki kur! – zgodził się Pisztolet, wytrzeszczając oczy pijanego anioła, a w tych oczach było coś takiego, że ciotuleńka natychmiast umilkła. – Jo wom prawię, to nie ji to... – marudził Pisztolet, a ujrzawszy dno dzbana, ruszył ku swym opłotkom. – Sąsiedzie, mówię ja tobie: wszelkie zło będzie odgonione i od twego kurnika, i od twego chlewika. A kysz! a kysz! a kysz! Podejdź no bliżej – rozkazała ciotka Ewelina. Pisztolet postąpił parę kroków do ciotuleńki. Ta z powagą należną chwili przeżegnała go trzykrotnie:„Wo imia Otca i Syna i Światoho Ducha, amin”. – Możesz teraz spać spokojnie. Jesteś jak najprawdziwszy anioł i będziesz ty strzegł prochów moich, aż do końca tej kaszubskiej ziemi! W koronach przykościelnych lip załomotały skrzydła wielkiego ptaka. W Czarnej Wodzie chlupnęło, jakby wylano tam ceber gęstego zacieru. I oto nad ogrodem ciotki Eweliny, nad olchami i nad Wdą przeleciał wielki blady anioł. Był jak z wileńskiej piosenki: miał piękne sowie oczy, obfity puszysty biust i jak przystało na porządnego anioła – na plecach niósł wielki wór mąki. Taki sam, jakie wory dźwigał przez długie lata w lipniskim młynie Pisztolet. Anioł przeleciał z dużą swobodą i lekkością, dając do zrozumienia, że noszenie worków jest sprawą czysto anielską. Wszyscy gapili się na to zjawisko, a w Czarnej Wodzie już nie chlupało, lecz biło skrzydłami całe stado dzikich łabędzi. – Utopi się ten nasz boży człowiek! – klasnęła w dłonie ciotka Ewelina, która swym prawym przenikliwym okiem w łabędziach rozpoznała Piotrusia Chmurę. Łabędzie pływały żabką i fyrkały niczym foka po wynurzeniu się z głębin. Dupek raźno szczeknął i pogrążył się w nurtach kaszubskiej Lety, która kazała zapominać o wszystkim, aby znów wszystko odzyskać. – Jo wom mó – mówia, to nie ji to... – tajemniczo wymamrotał Pisztolet, który przyglądał się zjawisku, rozdziawiając usta i ukazując dwa srebrne zęby niedawno wstawione w pobliskim miasteczku. Był to prezent od brata, emerytowanego komendanta gminnego posterunku. XXX Na drugi dzień poprowadziła ciotuleńka swych gości tam, gdzie zazwyczaj lubiła chadzać. – Najbardziej kocha się ten miesiąc, w którym człowiek po raz pierwszy ujrzał świat boży – rzekła, zatrzymując się na pylistej drodze: z jednej strony piętrzył się tu mieszany starodrzew, z drugiej łąka leśniczego, za nią strumyk, kwitnące właśnie żyta i spiętrzenie wzgórz. obrosłych sośniną i brzozą, wszystko przetkane kaszubskim jałowcem. – Nic to, że do góry nogami wtedy się widziało – podjęła przerwany wątek – i mgliście, jak po głębokim śnie. Pierwsza miłość podobna jest do śmierci: wszystko się od niej zaczyna, ale na niej też się kończy. Przyznam się ja wam teraz, że jestem czerwcowa i w tym czerwcu wyczerwiona. Choć urodzin nie obchodzę, wiadomo: zwyczaj to pogański albo niemiecki, to nad czerwiec nie ma dla mnie piękniejszego miesiąca. A jeśli jest taki, nic o tym nie chcę słyszeć. Czy nie prawdę mówię? I ciotuleńka wskazała wokół siebie takim gestem i z taką miną, jaką musiał mieć biblijny Stwórca, gdy obejrzał swe dzieło i stwierdził, że jest dobre. – Chciałabym, żeby w tym miesiącu wszystko się dla mnie skończyło. Do Abrahama na piwo w ten czas trafić, otóż to! Widzicie jaka wygodna jestem?... – I ciotuleńka furknęła jak znarowiony koń. Dochodziliśmy właśnie do strumyczka, którym ściekała woda z jeziorka do jeziorka. Jak zazwyczaj w czerwcowy czas, z wody prysnął kaczor i zakwakał głosem kaczej trwogi. Nad naszymi głowami melancholijnie zadął w cienki flecik borowy skowronek: „lululu dii djil lilili...” i spadł jak kamień w rozpachnioną łąkę. Nastała szumiąca i wonna cisza. W tej wielkiej ciszy zaśmiała się i zatrelowała rzadko już spotykana kania: „hije hijijijij!” – Stanie się co powiedziałam – obwieściła ciotka Ewelina. – Słyszeliście kanię? Dziś jest jej dzień. Ptak to krwawy i krwawiący w wigilię świętego Jana za nas wszystkich. Hej, wdowo spragniona picia, przyleć do nas na wieczerzę! Słyszysz nieboraczko!? Ciotczyne zaklęcie spodobało się wszystkim. Na wyścigi zaczęto więc spraszać kanię na kolację. A kania, rozpostarłszy ciemnorude żagle, krążyła nad łączką, nad strumykiem, śmiejąc się i trelując oszalała w swym wiecznym i nienasyconym głodzie. Jedynie czarny pies nie zważał na podniebną prorokinię, mając jakieś swoje przyziemne sprawy wśród obfitych spódnic wiekowych świerków. Raptem zdrewniał na wyprostowanych szczudłowatych łapach i zagrał smętnym szczątkiem ogonka. Baczna na wszystko ciotuleńka przyzwała psa i ten z miną winowajcy, oblizując się i ociągając, wrócił do pani. – Co tam znalazłeś, zmoro jedna? Przy choinie był już Chmura z Alusią. Stali i patrzyli jak zauroczeni, bo oto oko w oko zetknęli się z fiołkowym, wilgotnym spojrzeniem: patrzyło na nich coś, co nie miało określonego kształtu ani granic, coś, co zdawało się być samym tylko patrzeniem. – Sarenka! Niebożątko ty moje: czekałaś na matkę, a doczekałaś się ludzkiej zgrai. Idziemy, a ty moja zmoro, zapomnij, co widziałaś – nakazała ciotuleńka, trzymając psa za fałdy skóry. Zatrzymaliśmy się nad okrągłym jeziorkiem, gdzie czuwał czubaty perkoz, spiesznie przemierzały wodę łyski błyskając wstydliwą plechą, a przy trzcinach rozkwitał nastroszonym skrzydłem wielki łabędź. – Widzisz pan, panie Stanisławie, oto i królestwo moje. Niebrzydkie ono. I wszystko znajduje się w należytym porządku. Nawet hultaje łabędzie wysiadują jaja i na żebry nie chodzą. Bołtuć elegancko się skłonił, przyznając ciotuleńce rację, zaś jego asystent rozłożył szeroko ręce i położywszy się na brzegu, ucałował gęstą murawę. – Nauka nie poszła w las – pojednawczo rzekła ciotuleńka, zauważając, że Bołtuć żachnął się na ten jawny plagiat. – Tak i my pójdziemy jego śladem. Dziś wszystko można. I ciotka Ewelina z pewnym trudem uklękła i ucałowała brzeg jeziora. Spod kładki wystrzelił ogromny szczupak, a w słońcu błysnęły migotliwe jak mika łuski rybiego drobiazgu. Towarzystwo śmiejąc się i żartując nie pozostało w tyle. Bołtuć odstąpił o parę kroków i przyglądał się wesołkom z melancholijnym uśmiechem. Na drugim brzegu jeziorka rozplątywał sieć Menczykowski: prawowity właściciel wody. On również przyglądał się dziwnemu obrzędowi, aby później opowiadać: – Czarowali mnie jezioro: goście i cotineczka z Lipnisza. Splunąłem trzi razy i riba jak brała tak bierze dalej. Leno węgorz zgłupiał i polazł w krzewina niby wanożnik jaki. Wejku, luduszku mój! Alusia przypomniała w porę, że w Ukropiszkach na świętego Jana chłopcy prezentowali panienkom kwiaty, panny zaś wiły wianuszki: najchętniej z bławatków i niezapominajek, bo są to kwiaty wdzięcznej pamięci. Obładowani naręczami kwiatów i leśnych ziół, powróciliśmy do Lipnisza. W przedwieczerz posadziła ciotuleńka wszystkich do stołu, a kiedy goście nieco podjedli i pokrzepili się żubrówka, rzekła uroczyście: – Przyszła ta pora, żeby wam powiedzieć, czemu miałam przyjemność widzieć was tutaj. Bo przecież nie dla samej zabawy tu jesteśmy. Był u nas taki zwyczaj, że majątek swój bliskim ludziom się zapisuje. Co prawda majątku ja już nie mam, ale bez ludzkiej pamięci nie chcę odchodzić. A to będę jak ta mickiewiczowska dzieweczka wałęsać się do końca świata po rojstach i czaharach. A mam ja tu gdzieś testament, gdzie nasi przodkowie przykład nam dali, jak z tego świata odchodzić należy. Przeczytam ja trochę dla przykładu... Tu ciotuleńka sięgnęła po metalowe pudełko po landrynkach i pogmerawszy, wyciągnęła złożony w czworo papier. – Słuchajcie dobrze. Zaczyna się to tak: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen. Ponieważ na tym padole płaczu nic pewniejszego nie ma nad śmierć, gdyż wyrokiem Najwyższego Pana przez trąbę anielską ogłoszono, że kto się urodził, ten i umrzeć koniecznie musi, albowiem śmierć czołgając się po świecie czyha codziennie na ludzkie życie: przeto i ja Paweł Józef Ławrynowicz, będąc ciężką chorobą od Pana Boga nawiedzony i łóżkiem się bawiąc od wielu czasy, lecz nie wiedząc dnia ani godziny, kiedy Stwórca Najwyższy do wieczności przenosić się każe – za zdrowego tedy umysłu i przy doskonałym rozumie takowy testament uczynić umyśliłem, a to dlatego, aby po zejściu moim pomiędzy małżonką moją miłą, jejmość Małgorzatą Śnitkówną Pawiową Ławrynowiczową, i dziatkami nie było jakiego w czasie przyszłym warchołu...” I tu następuje podzielenie majętności. – Styl to człowiek, rzecz wiadoma! – rzekł Bołtuć, gdy ciotuleńka odłożyła papier i westchnąwszy, zadumała się ciężko. – „Łóżkiem się bawiąc od wielu czasy, ale nie wiedząc dnia ani godziny”, jakże obrazowo i trafnie powiedziane! „Łóżkiem się bawiąc...” – delektował się Bołtuć. – Dla nich to była prawda najżywsza, a dla nas styl. Biednieńki nasz świat się zrobił, od kiedy człowiek w trąbę anielską przestał wierzyć! I jakoś odechciało się jemu pamiętać, że skoro się urodził, to i umrzeć koniecznie musi. Mówię tak, bo sama nie bez winy jestem...A ty nalej do kieliszków i skoknij na górę po ten obraz, gdzie namalowano to wszystko, co na porządnej stypie powinno być – rzekła do mnie. Gdy ustawiłem martwą naturę z zieloną butelką na widocznym miejscu, ciotuleńka, mrużąc swe dalekowzroczne oko, zlustrowała obraz, a znalazłszy go godnym chwili, spytała nie bez dumy: – Jak się panu widzi panie Stanisławie? Bołtuć podbiegł drobnym kroczkiem do obrazu i przyglądał się mu, przekrzywiwszy lekko głowę. – Niczego sobie. Smakowite to jest. Sam kiedyś namalowałem natiurmort z zieloną butelką, ale bez homara i szynki. Mniejsze dziś apetyty mamy, szanowna dobrodziejko. – Bierz kochanieńki, twój jest! Choć oglądanym się pożywisz! Bołtuć zamachał rękoma, ale ciotuleńka uważała sprawę za skończoną. – Jak już zaczęliśmy od sztuki, tak mamy tu coś i dla naszego myśliwego – uśmiechnęła się ciotka Ewelina do Piotrusia Chmury. Ten patrzał w obraz, jak umierający w lufcik uchylony do niebieskiej spiżarni. Za chwilę obok martwej natury najeżył szczeć wielki odyniec, przekrwawionym okiem spoglądając na ciotczynych gości, nie bacząc na to, że zewsząd obskakiwały go wściekle psy, a zza krzaka mierzył z dubeltówki jegomość w kożuchu i uszatej czapce. – Przecież to jest prawdziwy – Holender! – wykrzyknął Bołtuć zajęty rozglądaniem ciotczynego daru. – Ależ ja tego nie mogę przyjąć! – Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera. Bywałam ja zaraz po wojnie we Wrocławiu. Jedni polowali na pierzyny i poduszki, a ja chciałam czymś oko nasycić. I oto za grosze mam Holendra. Twój jest, kochanieńki. Nie szabrowany, a uczciwie kupiony za tych parę złotych, co mi się zostały po spieniężeniu rodowych kosztowności. Bo to było tak, moje kochanieńkie, kiedy jedni w czasie wojny tracili majątki, a i głowy również, ja spokojnie siedziałam na rogu ulicy i gazety sprzedawałam. Nigdzie mnie przez to nie wywieźli, a potem, jako prosta babina siadłam na tobołki i w ciepłuszce trafiłam do Olsztyna. Dwa tygodnie jechaliśmy, a był luty, co to się pyta jakie masz buty. Nie da się zaprzeczyć: wszy nas żarły, ale jak widzicie, moi drodzy, całej nie zżarły. Bo ja jak ten kamień szlachetny, byle jaki ząb mnie nie ugryzie. Lubisz ty dobrze zjeść, panie Stanisławie, jedz więc to, czego ci nigdy nie ubędzie. Tymczasem Piotruś Chmura wpatrywał się swym błękitnym okiem w srogą scenę i jego Van – Goghowskie ucho, podobne do wystrzępionego tulipana, zaczęło tracić łososiowy odcień, przechodząc w amarant i mocną purpurę. – To jest straszne... – rzekł on. – Kiedy tak psy dopadną dzika, on walczy, bo dzik, proszę państwa, to jest szlachetne i waleczne zwierzę. I wcale nie ześwinione, jak to ludzie myślą. I oto człowiek wykorzystuje jego waleczność, celując mu prosto w komorę. Dlaczego tak ma być, że giną szlachetni? Bo cóż ten uszaty sobie myśli? On, proszę państwa, kogoś mi przypomina... – Nic dodać, nic ująć. Cieszę się ja niezmiernie, że taki człowiek archanioła mi wyrzeźbi – ucieszyła się ciotuleńka. – Niemądra ja byłam taki obraz w sypialni trzymając. Od tego widać i sny miałam krwawe: wciąż wojna, rozstrzeliwania, a ja biegnę bosa po śniegu. Bierz, twój jest. – Popłuczyny po szkole monachijskiej, ale obraz cenny – osądził fachowym okiem Bołtuć. – Pani Ewelino, pani szczodrobliwość zawstydza nas! – Tak co, mój odyniec nie podoba się tobie, kochanieńki. Przecie to walczący odyniec, prawdziwy szlachcic naszych borów i kniei. – Podobać się, to on mi się podoba. Ale za bardzo współczesny jest – bez uśmiechu rzekł Chmura. – Jak on jest współczesny, niech idzie do współczesnych. Ja jestem wczorajsza. Rób z nim co chcesz, a ja choć częściowo rachunek za pomnik ureguluję... – zaczęła chytrzyć ciotuleńka, która za jednym zamachem chciała załatwić dwie sprawy. Chmura zapłonął jak piwonia i oświadczył, że to ciotuleńka powinna wszystkim wystawić rachunek za to wszystko, czego doświadczyliśmy w jej domu, bo tylko w takim domu dobrze czują się artyści. – Prawdę mówisz, kochanieńki: wszyscy tu są artyści – rzekła wówczas ciotka Ewelina. – i ty Alusiu, gdyż masz wielkie poważanie u naszych młodszych braci, zwierzuków wszelakich. I twój Leoś ze swoim ślimakiem Maciusiem, i pan Rekowski, bo kocha stare księgi i z taką jak ja wariatką przestaje. Tylko nie on, mój siostrzeniec: za dużo anegdot o życiu, a za mało życia w jego pisaniu. Tak ja tobie, Alusia, jak powiedziałam, cały swój żywy majdan zapisuję. A tymczasem masz coś na trwałą rzeczy pamiątkę. I ciotka Ewelina wręczyła Alusi pudełko: były tam złote kolczyki ozdobione małą perełką. – A do ciebie, drogi Leosiu, mam ja taką prośbę: opowiedz raz jeszcze jak to ze ślimakiem jest. Szczególnie: kiedy ślimak bywa ślimakiem a kiedy ślimakową. Nadzwyczaj interesująca to sprawa. – Ze ślimakami różnie się dzieje. Najczęściej bywają obojnakie. Młody jest samcem, a pod koniec życia staje się samicą – z filuternym uśmieszkiem rzekł Leoś, jakby opowiadał jedną ze swych kogucich anegdot. – Nasz ślimak po paru latach złożył ikrę i już na dziesiąty dzień wykluły się małe ślimaczki. Nie ma nigdzie danych, jaka jest długowieczność ślimaka. Nasz Maciek liczy sobie siedem latek! Jest to bardzo przyzwoity ślimak; we dnie śpi w swoim błotku pod doniczką i chowa się pod kwiatek. A w nocy wędruje: spacery swoje zaczyna o jedenastej wieczorem i kończy gdzieś o pierwszej, drugiej w nocy. Robi wyprawy aż do kuchni, gdzie zjada różne okruszyny i gnijące części roślin. Szczególnie lubi prace magisterskie: wyjada, nicpoń jeden, klej introligatorski z grzbietów, a treścią naukową gardzi. Do mojego pokoju nie zachodzi: granicę wyznacza próg i tego progu nie przekroczy nigdy. Charakternik, jednym słowem! I zawsze ma swoje drogi, można je poznać po srebrnej niteczce, jaką pozostawia. – Wychodzi na to, że twój Maciek samowystarczalny jest. Z samca przedzierzga się w panienkę i sam siebie pozbawia dziewictwa. Pomyśleć tylko, i emancypacji nie trzeba, i walka płci do kąta, i cała wielka literatura i sztuka na nic! Ale przyznaj się, panie Leonie, nudno musi być ślimakom... – zaśmiała się na cały głos ciotuleńka, bo znów powrócił jej jakiś straceńczy humor. I wówczas przypomniałem zasłyszane niegdyś opowieści, jak to ciotka Ewelina pędząc linijką, czy lekką bryczuczką wśród pól kwitnącego żyta, wśród fioletowych koniczyn i soczystych ziemniaków znaczonych białymi gwiazdkami, od których bił aromat słodki i odurzający, nagle znikła w zbożu a za nią furman. Tak prawiły Karabany – Barabany. Ale wiadomo, obie stare panny, więc z wilczym okiem, popim gardłem i żabim jęzorem. – Masz tu, drogi panie Leonie, domek dla swego Maciusia – uroczyście obwieściła ciotuleńka, wręczając wielką różowo – białą muszlę, podobną do wyrafinowanego kwiatu. – Niechże odprawia te swoje obojnakie gody w marmurowym pałacu. Leoś ujął się honorem za ślimakami, opowiadając, że i owszem, zdarzają się miłosne zaloty wśród ślimaków morskich. A wygląda to tak, że na górze siedzi samiec, w środku obojnak, a na dole samica. Podniosła się wrzawa, tylko Piotruś Chmura milczał, aby w pewnej chwili zauważyć, ni w pięć ni w dziesięć, że ludzie kresowi doprawdy są jacyś tacy krętaccy w sobie, a bierze się to stąd, że istnieje jakaś niekonsekwencja w ich osobowości. Co przez to rozumiał, trudno było dociec, gdyż ślimacza miłość wszystkich wyraźnie odurzyła. Ciotuleńka zadzwoniła widelczykiem w szklankę, a gdy nieco się uciszyło, przystąpiła do ostatniego nadziału. Wiedząc, że Rekowski jest namiętnym zbieraczem antykwarycznych ksiąg i w domu posiada komplet starych herbarzy, wyciągnęła wielką księgę w starej oprawie i na to położyła sfatygowane mocno piernikowe serce. – A tu moje testamentalne zapisy na rzecz pana Rekowskiego: monografia hrabiego Tyszkiewicza o Wilii – rzek naszej rodzicy, co błękitne ma oczy i jasne lice. A to serce Kaziukowe. W Olsztynie kupione, ale prawdziwe Kaziukowe, bo tam przedni piernikarze osiedli i o świętym Kazimierzu pamiętają. Zjazd rodzinny jednogłośnie wyraził aprobatę, zaś Alusia, jako że była urodzoną dyplomatką a zarazem miała gorące serce, szczególnie do zwierząt, wszelakich cudów i objawień oraz mowy wahadełka, powstała i wygłosiła pean na cześć ciotki Eweliny, co to swoje serce (niechby nawet w pierniku) ofiarowała Kaszubom i Kaszubszczyźnie. (Tu ciotuleńka mruknęła: „przyszła koza do woza”). Następnie, aby przekonać wszystkich, że u ciotuleńki zbierają się wspaniali ludzie, o niebywałych bioprądach, wyjęła z torebki mosiężny stożek zawieszony na konopnej nitce i poczęła badać stan duszy zebranych. Akurat trzymała wahadełko nad głową Chmury, a mosiężny stożek kręcił się w lewo jak oszalały, gdy rozwarły się drzwi i stanęła w nich wyraźnie przybladła żona Pisztoleta. – Co się stało, moja kochanieńka? – Pani... – jęknęła kobieta. – Umarł ktoś?! – Pani!! – po raz drugi jęknęła Pisztoletowa, a był to krzyk z samej głębi zmaltretowanej duszy. – Szybko wody! – rozkazała ciotka Ewelina, więc Alusia rzuciła swoje wahadełko i pognała do kuchni. – Pani, mój lelek scął wom kanię... – wreszcie wykrztusiła sąsiadka i opadła na podsunięte krzesło. Ciotuleńka, jakby jeszcze nie wierząc własnym uszom, uśmiechnęła się łagodnie i podała kobiecie kubek. Pisztoletowa piła, dzwoniąc zębami o porcelanę i już przytomniejszym okiem rozejrzała się po zagraconym saloniku. – Czegoś tak się przejęła, moja kochanieńka. Skąd ja mogę mieć tak rzadkiego sokoła, żeby go u mnie ścinać, niechby nawet na świętego Jana. – Zapraszaliśmy na kolację kanię – przypomniał Chmura. – Zapraszaliśmy... – szepnęła ciotuleńka, która poczęła kojarzyć fakty i ten najważniejszy, że kania nie musi być wcale kanią, i to, że w ten wieczór winna kania cierpieć za grzechy ludzkie, spłacając krwią swoją daninę należną bogom, a to za tę wielką niedorzeczność, jaką jest człowiek, który doprawdy jest jedną wielką niekonsekwencją i absurdem, wprowadzając swój ludzki chaos w świat skończonego ładu, piękna i wielkiej oszałamiającej tajemnicy. – Otóż i macie... – rzekła, składając ręce na kolanach i patrząc w drzwi, jakby oczekując dawno nie widzianego gościa. Zaskrzypiało na ganku znajomym domowym skrzypnięciem i do saloniku weszła Alusia. W jednej garści trzymała bławatki i niezapominajki, a w drugiej za nóżki – Kubę. Kogut miast zadziornej główki miał podwiązany czerwony krawacik, a złotopióre skrzydła zwisały mu jak sztandar wojsk, które przegrały decydującą kampanię. – Pani, mój beł napity, a wasz kuron wloz nam na płot i co rusz to krziczoł. „Żaden kur nie pieje leno ten” – pedzioł mój utropiec, wziął kogucika i zarżnął niby kanię. A kto dziś ścina kanię? Pani, przecie mój jest lelek. Nie róbta nama nic złego! – biadała sąsiadka. A ciotuleńka nic: siedzi i patrzy na swego ulubieńca. Wreszcie mówi: – Za moje grzechy on zginął. Piał do wiwatu, kiedy miałam przyjemność kieliszek podnosić. Widać za dużo było tych kieliszków i nie w porę, i on to życiem przypłacił. Znaczy się – więcej pić już mnie n i a t r e b a. Bołtuć, nie wtajemniczony w kogucią sprawę, podniósł Kubę, oglądając go ze wszystkich stron. – Piękny ptak. Takiego do martwej natury bym wziął. Żal tylko, że głowy nie ma. Do tego – czerwone jarzębiny, jabłka i jakieś naczynie, może gliniane, a może nawet kryształowe... – Przestań pan! Serce pęka, a panu natiurmorty w głowie! – zgromiła Bołtucia Alusia. – A gdzież jego głowa?... – zmartwiałym głosem pyta ciotuleńka. – Głowy nie ma. Pies jom chycił. Ciotuleńka jak nie skoczy na równe nogi, jak nie zagrzmi swym doniosłym tenorem: – Pies chwycił głowę Kuby?! Słyszeliście wy!? I jak teraz być nieboszczykowi bez głowy!? Dawać mi tutaj tego psa! Bołtuć sądząc, że ciotce Ewelinie pomąciło się w głowie, skoczył do niej z tym, co miał pod ręką. A był to ciotczyny pucharek napełniony po brzegi. Ciotuleńka machnęła desperacko ręką, pucharek poleciał w kąt, rozległ się brzęk i oto odwieczny ciotczyny przyjaciel doli i niedoli, opuścił swój idealny kształt, rozsypując się w kryształowe okruchy. Zapadła martwa cisza, bo co jak co, ale magiczne znaczenie pucharka wszyscy dobrze znali: nie byliby z tych, których dziadowie zaklinali węże i palili komu trzeba świeczkę, nie zapominając też i o ogarku. I w tej ciszy rozległ się łagodny głos Piotrusia Chmury: – Wyrzeźbię pani kogucika w mahoniowym drzewie. Mahoń ma piękny kolor – jasną sepię, czy jak kto chce – orzech wpadający w brąz. Będzie jak żywy i prawdziwy, ręczę pani. A z gwajaku wyrzeźbię pucharek. Z drzewa tego toczą łożyska do maszyn. Mocniejsze jest od stali. Pucharek to wycieczkowy będzie i na wikendy, bo gwajak ma kolor khaki... – Pocieszył ty mnie jak nikt na świecie – westchnęła ciotuleńka. – Jeszcze wyrzeźb mnie samą i posadź za stołem, bo ja już umarła jestem. Tyle, że z głową. XXX Zerkali sąsiedzi zza płota i ci spoza rzeczki na ciotczyne podwórze i ogarniał ich lęk. Ten sam, który wylągł się przed wiekami w iglastych borach i jałowcowych pustkowiach, w głębokich bagnach: morzkulach i ksąpowiszczach, taił się w jeziornej toni i rozpalał ogniem żarliwym na Łyskach, dokąd ściągały czarownice na sobótkowe gody. Coś szykowano z desek, z wiechcia słomy, z ziół i kwiatów polnych. A ciotuleńka siedziała przed domem, twarzą do Czarnej Wody, na kolanach trzymając Marcysię, a u nóg mając czarnego diabła – Dupka i patrzyła na tę krzątaninę bez specjalnego zainteresowania. Gospodarzyła Alusia, karmiąc i pojąc gości. Tymczasem panowie szykowali święty ogień. Zaczęło się od sporu: co robić z nieboszczykiem Kubą? – Broń Boże – upiec i zjeść! – z perfidią zaprotestował Bołtuć, a kiedy ciotuleńka o mało co nie zdzieliła go Leonową muszlą, wtedy narajono ciotce Ewelinie uroczysty pogrzeb w ziemi poświęconej, u stóp rodzinnego grobowca. Ale ciotuleńka na samą myśl, że to, co było żywym ogniem, furkotem i pianiem (również do wiwatu), ma teraz gnić w ziemi, rozpłakała się jak dziecko. Ten niebywały widok poruszył Rekowskiego. Przypomniał więc, że w czas sobótkowy palono na Kaszubach s w ą t i o g i n: na jezioro i na większą wodę puszczano deskę ze smolnymi drzazgami i z wianuszkiem świętego Jana poświęconym w oktawę Bożego Ciała, żeby dobrze się ryby poławiały. Na każdym jeziorze był tylko jeden swąti ogin i nie wolno było tego ognia, pod żadnym pozorem, zalewać wodą. Spalało się w nim rzeczy święte, które dożyły swego wieku i okruszyny chleba, co spadły na podłogę. – Masz rację, kochanieńki – zgodziła się ciotuleńka, siąkając nosem i wstydząc się tego wyraźnie. – Mój nieboszczyk Kuba miał swoją duszę, wiem o tym najlepiej. Niechże więc święty ogień do ptasiego nieba go uniesie, gdzie patronuje święty Franciszek. A tam, za sprawą tegoż świętego, jakoś się spotkamy. Alusia, która od dawna namiętnie wierzyła, że każde zwierzę ma swoją duszę, też się rozpłakała i poparła myśl Rekowskiego. – W taki sposób Czarna Woda kaszubskim Gangesem się stanie, co nie jest takie głupie – zauważył Piotruś Chmura, przysłuchujący się rozmowie z wielką uwagą. Wzięto się więc za budowę tratewki, wyściełając ją słomą i zdobiąc ziołami. W tym przystrojeniu ułożono Kubę, okrywając go wieńcem pamięci uplecionym przez Alusię. Kiedy rzecz była gotowa, Bołtuć przytomnie zauważył, że kogut może się zwęglić w brytfannie, gdy gospodyni straci głowę, ale nie na mokrej desce. – Panowie – mówił z wielkim przekonaniem – czy chcecie, żeby Kubę przyciągnięto do brzegu i pożarto, śmiejąc się z nas niby z durniów jakich? Wówczas w tajemnicy przed kobietami Piotruś Chmura spuścił ze swej „syrenki” literek benzyny i podlał koguta. Ciotuleńka wciąż siedziała na ławeczce, a kiedy spuszczono tratewkę na wodę, wstała i trzymając Marcysię na rękach, zbliżyła się do mroczniejących olch. Ofiarny stos podpalił Rekowski, Chmura pchnął go żerdzią na sam środek bełkotliwej, głębokodennej Wdy. Kuba skręcił się w ogniu i jak przystało na dorodnego kura, wyciągnął szyję ku blednącemu niebu i zapiał takim głosem, że od kościoła z wiekowych lip odezwała się sowa samotnica, a w okolicy zaskomliły i zawyły wszystkie psy. Dupek skoczył do wody, dał nura, ale wypłynął: widać w ostatniej chwili pożałował swej pani. Wróciliśmy do izby na najprawdziwszą stypę, o której tyle było mówienia. Każdy wspominał Kubę jak mógł najlepiej, ciotuleńka słuchała, ale na kieliszek nawet nie raczyła zerknąć. Tymczasem Kuba płynął, rozogniając się i płonąc wciąż większym kurem. Tratewka przeszła szczęśliwie przez jeden zakręt i drugi, a na trzecim wjechała w kajaki ściągnięte przez niedbałych turystów do połowy z rzeki i wsparte o składzik. Kajaki były liche: z tworzywa sztucznego, Kuba zapiał więc po raz wtóry i wzleciał ognistym kurem, rosnąc i potężniejąc w szaleńczym swątim ogniu... – Pożar jaki, czy co? – zaniepokoiła się ciotuleńka na dźwięk syreny, którą zazwyczaj zwoływano ochotniczą straż pożarną. – To na cześć naszego nieboszczyka Kuby wyją te syreny – rzekła z przekonaniem Alusia. I miała rację. CUDA Po szosie biegał czubaty ptak i głośno biadolił: „kiwiit – it – kiwiit!”. Następnie zrywał się z wyraźnym obłędem w ciemnych paciorkach i krzywym szaleńczym lotem obtańcowywał asfalt, przydrożne lipy, aby znów siąść na drodze i puścić się śmiesznym truchcikiem, podrygując ogonkiem i trzęsąc swym czubkiem niby zdenerwowana paniusia pawim piórkiem. Działo się to na wysokim garbie, skąd się widziało całą wieś leżącą na rozstaju dróg, jak węzeł zesupłany z czterech lin, urwistą Górkę Wisielców z pięcioma świerkami i metalowym krzyżem, rozległość podmokłej, soczystej łąki, pierścień borowych lasów oraz przepastność polodowcowych kotlin. Widziało się też murowane, rude i białe domy, podwórza z zapomnianym pługiem i siewnikiem i ze stertą gnoju, a wokół szalejące zielenią ogrody i sady. Opuściwszy dychawiczną „syrenkę”, ciotuleńka zlustrowała wszystko bacznym okiem, jak dowódca odcinka frontu, który koryguje nieścisłości mapy i oświadczyła: – Teraz wiem, jak musiał Eden wyglądać. Tylko czegóż ta baletnica tak się złości? Pooszła, głupia! Czajka wzbiła się w górę, złorzecząc i wyrzekając, i kładąc się to na jedno, to na drugie skrzydło, pokuśtykała ku zabudowaniom, wzniecając popłoch wśród gołębi. – Histeryczka, nic innego. A okolica piękna nad podziw. Ciekawa tylko jestem, jacy ludzie tu mieszkają... Wiozłem ciotuleńkę na rekonwalescencję w okolice, dokąd nie miał dostępu północny Smętek, żyźniejsze, bo gliniaste i o nadzwyczaj rozkołysanych horyzontach. Mieliśmy zapewniony pokój w nadleśnictwie, które mieściło się w XIX – wiecznym dworze i to zapewne zadecydowało, że ciotuleńka, nie bez oporów, zdecydowała się na opuszczenie swego Lipnisza. Dwór stał na wzgórzu, obok Górki Wisielców. W resztówce starego parku królował czerwony klon: wielki jak chmura spuszczona z wysokich niebios. W ogrodzonych siatką wybiegach szczekały zawzięte teriery i skomliła samotna charcica rasy polskiej, już na wymarciu. Na przestronnym podwórzu okolonym budynkami gospodarczymi pałętały się gęsi, kury i królował wielki chiński kaczor. Zaraz przyczłapał do nas, kiwając się z dostojnością starego mandaryna i osiodłał stopę ciotuleńki, boleśnie dziobiąc ją w łydkę. – Iż ty, jaki bezwstydnik... – pożaliła się i delikatnie odrzucając kaczora, obrzuciła fachowym okiem dwór. Głęboko westchnąwszy, rzekła sentencjonalnie: – Żeby ten dom mógł opowiedzieć, co widział – trzy razy byś osiwiał, cztery razy umarł i dalej do życia byś się palił, ażeby tej gorzkiej wody zakosztować. Mówię ja tobie – smaku tego nie zapomnieć mnie do końca dni. A przecież żyłam, jak mówicie, na schyłku epoki... Poszedłem po klucze, tymczasem ciotuleńka nawiązała przyjaźń z czarnym kotem o pyszczku zawodowego dusiptaka. Ujrzawszy zaś w prześwicie, między parkiem i chlewem, kudłatego psa uwiązanego do samotnego klonu, poszła tam. I zbliżywszy się ku brzegowi skarpy spostrzegła rozległość soczystych łąk, jezioro, w lewo – świerkowy bór; za jeziorem ziemia szła w górę, zatrzaskując ten rozległy świat na amen, że można było przysiąc, iż tam już nic nie ma. Ciotuleńka pojęła, że oto wkracza w obraz wyrafinowanego mistrza i wprawiła w ten malunek swą osóbkę niby malinowy przytyk (taki miała sweterek), a całość dzieła dokończył kaczor – mandaryn i kudłaty pies Rudek w kolorze dobrze wypalonej cegły. I gdy tak ciotuleńka stała na pierwszym planie obrazu, spod potężnych brwi i spod jasnych rzęs wyjrzało oko na wysokościach. Wówczas pejzaż zalały oślepiające biele, z nieba ku ziemi uderzyły srebrzyste szpady i ziemia zadrgała jak poruszona rtęć. Zaszumiał samotny klon, odezwały się drzewa w resztówce parku. Z prawego górnego rogu w pejzaż wparadował wielgachny łabędź, bodąc przestrzeń napiętą strzałą swej szyi i przenizując dzieło nieznanego mistrza na ukos, w dół. – Cuda, prawdziwe cuda... – wyszeptała ciotuleńka, która musiała widzieć coś jeszcze, bo ku zdziwieniu rodziny leśniczego gapiącej się przez okno, przyklękła pod klonem, dając się lizać psu i siodłać kaczorowi. Pośpieszyłem ciotce Ewelinie z pomocą. – Nie czapaj, nie ruszaj! Ja teraz jestem niedotykalska... – odtrąciła mnie ze złością. A kiedy usiłowałem się wywiedzieć, co też takiego mogła ciotuleńka ujrzeć, ta zmierzyła mnie litościwym okiem i rzekła: – To samo co i ty, ale widać inaczej! Wprowadziłem ciotkę Ewelinę do pokoju, który właściwie był salonem o wysokim stropie, z oknami jak kolumny światła, z oszklonymi drzwiami wiodącymi na kamienny taras, ale ciotuleńka dalej była nietykalska i niczego nie zauważająca. W milczeniu rozpakowaliśmy nasze rzeczy, w milczeniu też zasiedliśmy do podwieczorku. – A powiedz ty mnie, co tu za ludzie mieszkają? – odezwała się wreszcie wskazując na sufit, bo nad naszą głową zagrzmiało końskim tupotem. Wyjaśniłem, że za jedną ścianą zamieszkuje leśniczy, po drugiej stronie nadleśniczy, na górze zaś znajduje się pokój gościnny. Tymczasem na pięterku koń, który zerwał pęta, ze stępa przeszedł w galop i wziął jedną, potem drugą przeszkodę. Posypało się wapno i zakołysał się żyrandol, dzieło jakiegoś miastowego metaloplastyka. Ciotuleńka żwawym kroczkiem wbiegła na kręcone w łagodny łuk schody, zapukała we framugę drzwi i zaraz sama sobie otworzyła. Na środku pokoju stał wysoki, chudy mężczyzna; jego lekko posiwiała czupryna piętrzyła się jak tęgo ubita piana, oczy krótkowidza patrzyły z rozbrajającą szczerością. Jegomość był w krótkich gatkach, ze skakanką w garści i właśnie szykował się do następnego podskoku. – Pan, znaczy się, sportowiec. A można widzieć jakie sporty pan uprawia? – spytała uprzejmie ciotuleńka. – Męsko – damskie – odparł tamten, nakładając okulary i upodobniając się do wielkiego błotnego ptaka brodzącego przez chaszcze, czahary i oczerety w tęsknocie za czymś, o czym ciotka Ewelina musiała dobrze wiedzieć, bo z miejsca odparowała: – Na ginekologa mnie pan wygląda, i owszem, tylko musi to być ginekolog idealista. – Wprost przeciwnie – zaprzeczył pan ze skakanką, przyjaźnie się uśmiechając – jestem realistą, choć pociąga mnie idealne, droga pani Ewelino. Dopiero teraz ciotuleńka rozpoznała w nieznajomku człowieka z kręgu wileńskich przyjaciół, a rozpoznała tym szybciej, że w jego oczach opromienionych połyskiem słodkiego szczęścia, odnalazła oczy Butarewicza. – Trudno, żebym poznawała kogoś po gaciach, panie Tońku – rzekła z godnością i odwróciła się tyłem. – i co tu w ogóle robisz, kochanieńki, i czemu skaczesz mnie nad głową niby ogier jaki? – Muszę się wzmocnić cieleśnie, aby sprostać zadaniom duchowym – rzekł enigmatycznie pan Antoni zwany Tońkiem lub Toniusiem, odkładając skakankę i wciągając kraciaste spodnie, jakie można było ujrzeć na filmach z Sherlockiem Holmesem. – Przyjechałem, pani Ewelino, leczyć drwali dotkniętych chorobą wibracyjną, zreumatyzowanych leśników, zawałowców dyrektorów i sklerotycznych księgowych, a tutaj tymczasem potrzebny jest teolog albo psychiatra. – Co ty nie powiesz, kochanieńki? – raczej z uprzejmości zdziwiła się ciotuleńka. – Tu się zdarzył, pani Ewelino, cud! Wszyscy o tym wiedzą, a pani jeszcze nie?.. – Że się zdarzył nic w tym dziwnego – odparła. – I to, że żyjemy jest wielkim cudem, i to, że pana spotkałam, niechby nawet w gatkach, też zakrawa na cud. – A jednak zdarzył się cud i nic ja na to nie poradzę, pomimo że ostatnio specjalizuję się w psychiatrii. – Tak też i myślałam – rzekła pogodnie ciotuleńka. –Wszystkim psychiatrom marzą się cuda: stąd ich pociąg do wariatów i do babskiej kiecki. Toniuś roześmiał się gromkim śmiechem i dopiero teraz ciotuleńka spostrzegła, że nie jest on taki chudy jak się wydał na początku, a jego wydatny, mięsisty nos prędzej podobny będzie do zawiązka słoniowej trąby, niźli do dzioba, choć oczka dalej mu patrzą nad wyraz słodko, radośnie i ptasio. – Jeśli nie na cud, to na co zjechała pani w te strony? – spytał lekarz nakładając marynarkę, równie kraciastą. – Na umieranie – odparła spokojnie ciotka Ewelina. –Przyjechałam ja na umieranie, mój kochanieńki, i nic na to nie poradzę, jak i ty jesteś bezradny przed swoim cudem. A teraz przyznaj się: masz tu jakąś panienkę na oku? Toniuś ponownie zagrzmiał potężnym śmiechem i przycisnął ciotuleńkę do piersi z wielką serdecznością. – Za późno, kochanieńki. Ot, żebyś mnie spotkał lat temu dwadzieścia, może jakie cuda byłyby do oglądania – powiedziała, łagodnie odtrącając lekarza. – A ty sobie nic nie myśl: krowa co dużo ryczy, mało mleka daje. – Pozwolisz Ewelino, że przejdziemy na „ty” – rzekł na to Tońko. – Brat ty jesteś dla wszystkich, ale czy potrafisz być przyjacielem? – spytała ciotuleńka. – Bo widzisz, Eweliną to ja już dla ciebie byłam dawno. Zapomniałeś o tym. Znaczy się, pojedynczego człowieka nie potrafisz pokochać, tylko ludzkość całą. – Cytujemy Dostojewskiego – domyślił się Toniuś. sam wielki miłośnik literatury i muzyki. – A bodajby jego, twojego Dostojewskiego! – nie wiedzieć czemu rozeźliła się ciotuleńka. – Przecież to nasz słowiański Szekspir! – Brakuje jemu jednego do Szekspira: dusza ludzka to nie sweter, ani pończocha elastyczna, nie można jej rozpychać na wszystkie strony. Cuda... cuda... Gdzie spojrzysz tam masz cuda i nie potrzeba nam Dostojewskiego! Po tej wymianie zdań ciotuleńka statecznym krokiem powróciła do salonu i obrzuciwszy wnętrze niewidzącym wzrokiem, rzekła: – Wyobraź ty sobie, że tam na górze Achramowicz popasa, w samych gaciach i ze skakanką. Mówi, że przyjechał tu ludzi leczyć, ale ja jemu nie wierzę. Bajał też o jakichś cudach. Sam on czapli cudak, ale żyłka ma w sobie. Wiadomo – nasz człowiek! A cud rzeczywiście był. Małe dzieci bawiły się w zrujnowanej, XVII – wiecznej kaplicy stojącej na skłonie wzgórza, za dworem z czasów Rzeczpospolitej Szlacheckiej. I w piwnicznym zawaleniu, w ciemnej komorze ujrzały na ścianie błysk, a potem ktoś wyświetlił Ostatnią Wieczerzę, prawie taką jak w refektarzu klasztoru dominikanów Santa Maria delie Grazie w Mediolanie. Dzieci z krzykiem uciekły z piwnicy. Wieczorem już paliły się pierwsze świece, pod ścianą stały kwiaty. W następny dzień, a była to majowa środa, ponownie zebrały się dzieci i kobiety na modlitwę, wśród nich była pewna ośmioklasistka i ona powtórnie ujrzała to samo co dzieci. Dziewczynka z płaczem wybiegła z piwnicy, ale koleżanki namówiły ją, aby wróciła... – I co wtedy?! – zapytuje ciotuleńka, bo opowieść tę snuje leśniczyna, u której w kuchni ciotka Ewelina parzy mleko na kolację. – Niech one lepiej same opowiedzą – mówi leśniczyna, kobieta o miękkim spojrzeniu i wielkim biuście karmicielki, i przywołuje córkę i syna: Jadzię i Karola. Przychodzą nie bez oporów. Jadzia musiała zapatrzeć się na mamę, bo już przeziera w niej kobieca obfitość, błękitne oczy patrzą w zadumie, świadome kobiecego losu, włosy zrobione ma na trwałą w złotego baranka. Brat jest kanciasty i nieporadny, każdy członek ciała chodzi mu oddzielnie i dziw, że nie rozmontuje mu się ta konstrukcja, będąca w stanie permanentnej przebudowy. – Jak ja przyszłam, to Halinka stała przed sklepem i cała była spłakana – z chęcią zaczyna opowiadać Jadzia. – Mówi, że widziała. Wtedy ja ją namówiłam, żeby jeszcze raz zeszła, to się znów pokaże. Ona zeszła, a ja za nią. Halinka najpierw stała, a potem buch! i uklękła. Ja też uklękłam. Wtedy mówi do niego, do Karola: weź tę rękę bo ją trzymasz na Panu Jezusie. On się bardzo przestraszył i wziął rękę... Karol patrzy spode łba i nic nie mówi. – Przestraszyłeś się?! – pyta ciotuleńka. – Kto by się nie przestraszył – mówi Karol i zabiera się do wyjścia. – Myślisz, że Halinka widziała Pana Jezusa? – dalej pyta ciotuleńka. – To było naprawdę. Ona się rozpłakała i uklękła. Żeby nic nie było, nie płakałaby! – z niespodziewaną złością odpowiada Karol. – Czegóż ty się złościsz! Ja przecież z dobrego serca pytam... – Byli już tacy, co pytali... – tym samym tonem odpowiada Karol i wychodzi na dwór. – Któż to taki mógł być? – dziwi się ciotka Ewelina i ponownie zwraca się do Jadzi: – Tak powiedz, kochanieńka, co ona widziała? Zdradziła wam chociaż ta wielka tajemnica swojego serca? – Ona mówiła, że najpierw zobaczyła na stropie piwnicy Pana Jezusa jak siedzi podczas Ostatniej Wieczerzy. Siedzieli też wszyscy Apostołowie i była Matka Boska. Ona się tym przestraszyła, spuściła głowę i nie chciała dalej patrzeć. I wtedy w kącie piwnicy ujrzała Pana Jezusa na krzyżu. Biła od niego wielka jasność, ja tej jasności nie widziałam, ale niektórzy widzieli – mówi spokojnie Jadzia, jakby opowiadała treść oglądanego filmu. Jeszcze więcej przelękła się tym widokiem, opuściła zupełnie głowę i wtedy zobaczyła Pana Jezusa, jak stał tuż koło niej. I biła taka jasność, jak to jest namalowane na obrazie. Ja tej jasności nie widziałam, byli co widzieli... – wzdycha Jadzia. – Patrzajcie wy, a nie mówiłam: cuda, prawdziwe cuda! – unosi się ciotuleńka i coś sobie przypomniawszy, groźnie zapytuje: – A ten, co waszego Karola badał, to nie Achramowicz czasami, lekarz, znaczy się? Uważajcie. On się na psychiatrę przekwalifikował, a u takiego łatwo w poczet wariatów polskich trafić. Leśniczyna wymownie milczy. Ciotuleńka zrywa się z miejsca, ale ma jeszcze pytanie do Jadzi: – I to wszystko? Niczego Pan Jezus od nas nie żądał? Dziewczyna wzdycha jak stara doświadczona kobieta, która zna wszystkie bóle i utrapienia tego świata i mówi: – Po tym wszystkim Halinka wyskoczyła ze sklepu i płacząc pobiegła do domu, trzy kilometry będzie. W szkole zostawiła teczkę i na drugi dzień nie przyszła wcale na lekcje. Pani powiedziała, że się jej to przyśniło i teraz ma okazję nie przyjść do skoły. Ale ksiądz jej kazał, kiedy będziemy w piątek odmawiać różaniec, żeby Halinka zapytała, jakie Pan Jezus ma życzenie. Halinka poszła z nami zaraz po szkole, była blada ale bardzo spokojna. Mówiliśmy różaniec i wówczas Halinka zobaczyła w lewym kącie, tam gdzie w środę było Ukrzyżowanie, Pana Jezusa. Nagle Pan Jezus znalazł się przy niej bardzo blisko. Zapytała wtedy: „Panie Jezu, czego ode mnie żądasz?”. Dwa razy pytała, wszyscy słyszeli jak pyta, bo się zrobiła taka cisza, że tylko szumiały liście na dworze. Halinka opowiedziała nam, że za drugim zapytaniem usłyszała bardzo wielki głos, który mówił: „Moim życzeniem jest odnowienie tej kaplicy”. – Otóż to, moja kochanieńka – wzdycha ciotka Ewelina i składa ręce na kolanach jak do modlitwy – żeby taki głos usłyszeć w duszy swojej, trzeba być bożą mrówką i modlić się tak prościutko, jak tylko dzieci potrafią. – A potem ona jeszcze od siebie zapytała: „Panie Jezu, czy jeszcze Ciebie zobaczymy?” – dodała Jadzia, wyraźnie polubiwszy ciotuleńkę. – I wtedy usłyszała taką odpowiedź: „Wy jesteście tacy młodzi, na pewno mnie zobaczycie...” – Czasy ostateczne się zbliżają, rzecz to pewna – mówi ciotuleńka, zdejmując garnek z płyty z nabrzmiałą poduchą mleka. – Tylko dziwi mnie jedno: czemu Pan Jezus musiał osobiście się fatygować. Jakżeż to: taka starożytna kaplica i, jak mówicie, jeszcze tam po wojnie modlono się i pustą noc odprawiano, a zaraz potem poszła w ruinę? – Dostalim nowy kościół po ewangelikach i do niego zabrał ksiądz wszystko, co było w kaplicy – mówi Leśniczyna. – Potem Wardyn tam owce trzymał, aż się strop zawalił... – Kusiliście Pana Boga – uroczyście oświadcza ciotka Ewelina. – Cud, że nie uderzył w was piorun z jasnego nieba. – Prowde pani gada – wchodzi w słowo leśniczy: chłopisko ogromne, niebieskookie jak córka, z wypłowiałą strzechą włosów. Stoi w drzwiach w rozpiętym mundurze leśnika i trzyma ramkę z woskowiną, bo właśnie wrócił od swoich pszczół. Ciotuleńka łakomie wciąga zapach wosku i świeżego miodu. – Kraina mlekiem i miodem płynąca niczym ziemia Kanaan te nasze Kaszuby, a tyle niegodziwości wokół! – mówi. – Nie od naszych to ludzi – wzdycha leśniczy, ocierając spoconą czerwoną twarz. Dwa razy my dawali na odbudowę, a jakoś proboszcz nie mógł sobie z tym poradzić. Raz go okradli, potem znowóż. Z kultury, bo to jest zabytek, nakryli nam kapliczkę dębowym gontem i to wszystko. – Nie nam go sądzić – mruczy gospodyni. – On je ksiądz, on się za nas modli. A czy my się za niego modlimy? – Wejle le, jaka mądrzela! On od tego je ksiądz, żeby się modlić. – A ty, żeby grzeszyć, diachle jeden! – oburza się leśniczyna, trzęsąc obfitym biustem, ale oczka jej się śmieją. – Kiedyż zamierzacie życzenie Pana Jezusa wypełnić? – pyta ciotuleńka: twarz ma poważną i jakby nadąsaną lekko, co upodobnia ją do upartego dziecka, które robi wszystkim na przekór. – Bo jak nie, to ja się za sprawę wezmę. – Na Boże Ciało na wyświęcenie chcemy mieć biskupa – wesołkowato mówi leśniczy i dodaje: – Ona już je odbudowana! I w szczegółach opowiada, że gruz z piwnicy zaczęto wynosić już w sobotę, pracowali wszyscy – dzieci i dorośli, stolarz robił stolarkę w nocy, inni po pracy wzmacniali mur, tynkowali, kładli posadzkę, malowali, teraz tylko wyposażyć wnętrze. Całość robót nadzorował Labuda i on teraz przejmie od księdza obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, opiekunki kapliczki od czasów niepamiętnych, bo wprzódy, jeszcze za Krzyżaków, stał tu drewniamy kościółek. – Cuda, prawdziwe cuda... – szepce ciotuleńka i oczy jej podejrzanie szklą się, smarka z determinacją i orzeka: – Trzeba wam było dupa wychlastać, a tu tymczasem jasnością niebieską zostaliście oświeceni. Ale szczęśliwa ja jestem, że pod koniec życia trafiłam w takie miejsce. A teraz idę do Achramowicza, mamy z sobą do pogadania. Tońko czekał na ciotuleńkę w drzwiach. Był jeszcze bardziej rozczochrany niż w południe, w jasnej flanelowej koszuli i bez okularów, bo właśnie czytał książkę, więc bez tego maślanego błysku w wypukłym oku, czym deprymował ciotuleńkę, bo musiała wspominać dawne czasy i przyjaciela domu Ludwisia Butarewicza. – Słyszałam, że ty, kochanieńki, wariatów chcesz z ludzi zrobić... – zaczęła dyplomatycznie. – Któż tak nabrechał? – zupełnie szczerze się zdziwił Tońko, nakładając okulary i tym samym wkraczając w przeklęty krąg przewrotnych namiętności i tęsknot nie do zaspokojenia. – I ty na pewno sobie myślisz, że tutaj żadnego cudu nie było. A ja tobie mówię, że był! – Przecież mówiłem o cudzie, a ty, kochana Ewelino, śmiałaś się ze mnie – przypomniał łagodnie lekarz. – Już ja dobrze wiem, co miałeś na myśli. Mówiłeś, że potrzebny jest teolog, albo psychiatra. I oto psychiatra się znalazł. Powiedz mnie, ale tak od serca: kto ciebie tutaj przysłał? Nie kłam, bo ja wiedźma jestem i wszystko wiem! – Doprawdy Ewelino... – tu Toniuś bezradnie rozłożył ręce, aby zamknąć je w uścisku, przytulając ciotuleńkę do serca. – Idź ty, paskudniku! Ja tobie nie żadna tam Messalina! Powiedz mnie jeszcze: a z tą Halinką, to już chyba rozmawiałeś? – Rozmawiałem... – przyznaje się Toniuś. – Otóż to! I co odkryłeś? – Taka sobie blondyneczka, szczupła, średniego wzrostu, oczka jasnoniebieskie, brwi i rzęsy w kolorze pszenicznej słomy, z grzywką do połowy czoła. Cicha jak myszka i jak na swoją ósmą klasę dziecinna. Trochę to jest dziwne, przecież to dziecko wiejskie. Ale nie wygląda mi na neurotyczkę... – A co ty spodziewałeś się znaleźć, kochanieńki!? – zapytuje groźnie ciotka Ewelina. – Patrzaj, żeby nie trafił tam, skąd nie ma wyjścia. I kogo jeszcze badałeś? – Ja nikogo nie badałem. Ciekawy jestem po prostu zdarzenia. Nie dysponujemy przecież żadnym licznikiem, aby wizję zmierzyć i wybadać co i jak. Trzeba więc przyjąć alternatywę: albo że działała tu zbiorowa sugestia, którego medium była Halinka, albo że dzieją się rzeczy, o których filozofom się nie śniło... – Halinka, jak mówisz, nie żadna wariatka, dlaczegoż zaraz ma być medium? Bądź realistą, tylko tyle, a pojmiesz prawdę bez tych swoich wariackich liczników! Ja tobie mówię: cuda, cuda się dzieją! – Z odbudową, to i owszem... – przyznaje niezdecydowanie Achramowicz. Ciotuleńka podchodzi do okna. Czerwony klon stoi cały w krwistym ogniu. Płonie też niebo, a na wzgórza wpełzają żarłoczne, fioletowe cienie. Jaskółki śmigają z oszałamiającą szybkością, ostrym świergotem rozgłaszając swój nienasycony głód. – Tak się śpieszą, tak się krzątają, a, patrzaj ty, jedna z drugą się nie pacną. Cuda, cuda... – powtarza ciotuleńka. XXX Kapliczka stoi na skłonie wzgórza nad rozległą łąką, która bujnie porasta płaskodenną dolinę, ukradzioną przed wiekiem jeziornym wodom. Tkwi ona naturalnie i twardo w ziemi jak dorodny borowik: z białą nóżką j brązowym kapeluszem zwieńczonym sygnaturką. Wisi w niej spiżowy dzwon, wypucowany i z odczytanym napisem: „Anno 1804. Soli Deo Gloria”; przetrwał on pierwszą i drugą wojnę w dziwnym zapomnieniu. Do wnętrza prowadzi boczne wejście, teraz zawarte dębowymi drzwiami, okutymi żelazem i nabite guzami ozdobnych ćwieków. A gdy się schodzi w dół, kapliczka okazuje się dwukondygnacyjną świątynką: starożytny sklep o beczkowym sklepieniu jest jej partnerem. Ciotuleńka wkracza do mrocznego wnętrza, spoglądając w górę, w tunel światła, które bije z małych okienek. Szumi tam topolowym poszumem i ćwierka wróblim zatroskaniem. Wsłuchując się w te dźwięki niby w głosy z tamtego świata, ciotuleńka zdradza swe wieczne zmartwienie: – Popatrz jaki człowiek jest głupi. Wydaje się, że tutaj umierać byłoby strasznie. A przecież On w te mateczniki wkroczył... I pochyliwszy głowę, dostaje się do drugiej komory. Tam, gdzie nie był zawalony strop i gdzie dzieciuczki ujrzały Ostatnią Wieczerzę. Oswoiwszy się z ciemnością, ciotuleńka dostrzega w prawym rogu niklowany krzyż osadzony na okrągłej podstawce, bukiet polnych kwiatów w wyszczerbionym flakoniku i obrazek Chrystusa kroczącego w jasnościach: z lewej piersi biją mu dwie strugi światła – różowa i biała. Opada na kolana i nie krępując się wcale siąka nosem, prowadząc spór, gorący i żarliwy, bijąc się w piersi, to znów rozkładając ręce w geście bezradności i opuszczenia. A gdy wychodzimy na świeże powietrze i źrenice nasze tną ostre promienie światła, a w nozdrza uderzają stężałe łąkowe aromaty, ciotuleńka mrużąc swe szare oczy mądrego wróbla, ze smutkiem się przyznaje: – Nic ja nie widziałam. A tak bardzo chciałam, tak bardzo... Prowadzę więc ciotuleńkę w głąb krajobrazu, który oglądany spod dworu sycił duszę przeczuciem rzeczy nieskończonych, a teraz jest łąką i głęboką strugą przekopaną w torfowym gruncie, płynącą powyżej niegdysiejszego jeziora; za przepierzeniem wzgórz rozstawionych wokół, jakby na zmianę dekoracji. Bzyczą ociężałe owady i słodko dzwonią pszczoły: może są od leśniczego, a może z innych pni, których tu wielka mnogość, bo ziemia ta rzeczywiście jest miodem płynąca. A mleko nabrzmiewa w ogromniastych miechach podwieszonych pod brzuchami łaciatych krów. Zza rzeczki patrzą spojrzeniem mądrego Żyda kudłate owce, a na brzegu gęgolą śnieżnobiałe gęsi. Ciotuleńka jest nadzwyczaj zaprzątnięta tym wszystkim i jakby zapomina o tamtym cudzie. – Patrzaj ty, patrzaj – dziwi się. – Jakie piękne holenderki! A jakie wymiona! Niedługo wyhodują taką rasę, że samo wymię będzie chodziło na czterech kopytach, dojkami się podpierając. Odwraca się ku osadzie, która z chaosu murowańców i dawnych domów parobczańskich, drzew, płotów i gnojowisk przedzierzga się w kosmos renesansowego obrazka. W tym idyllicznym widoczku dominuje, stąd widoczna do samego korzenia. Górka Wisielców z dramatycznie postrzępionymi masztami pięciu dorodnych świerków i z metalowym krzyżem na ciemnym tle. – Ta góra – mówi ciotuleńka – w czasach, kiedy sikało spod lodowców strumieniami wody, żwiru i żywym kamieniem, musiała być jedyną wyspą ocalenia. A za czasów starostwa znów, ja pierwsza dyndałabym na niej za uroki i czary. Chociaż może i prędzej by mnie spalili. Wiedz o tym, kochanieńki... Milknie, bo od osady wyłania się jakaś para, kierując się wzdłuż rzeczki na łąkę. Z daleka nie widać kto zacz, rozpoznać można jedynie czerwień spódnicy i biel bluzeczki. – Masz babo placek – mruczy ciotuleńka. – Badania, znaczy się, prowadzi nasz pan doktor... Po chwili i ja rozpoznaję bociani krok Achramowicza. Spotykamy się w połowie łąki, w miejscu gdzie przy każdym poruszeniu faluje darń kryjąca torfowe grzęzawisko. Jesteśmy niby muchy na skórze zniecierpliwionego zwierzęcia: jeden nieopatrzny ruch, a zwierzę strąci nas w przepastność świata. – Witamy, witamy! – woła wysokim altem ciotka Ewelina. – Jakżeż tam, drogi konsyliarzu, dużo choreńkich przebadałeś? Toniuś unosi do góry dłoń pięknej szatynki o okrągłych, zdziwionych oczach i radośnie obwieszcza: – Salve, z Małgośką witamy was! I kłaniając się nisko, nie ciotuleńce, ale bujnej łące i pszenicznym wzgórzom, i majestatycznej świerkowej ścianie, powtarza wergiliuszowskie pozdrowienie: – Salve, magna parens frugum, Kaszebia tellus, magna virum! Wyraźnie podoba się to ciotuleńce, więc uczyniwszy jakiś staroświecki dyg, odpowiada: – Salve, kochanieńki, i dla ziemi, i dla ludzi, i dla ciebie z panią Małgosią. Pani Małgosia zaokrągla swe oczka niewiniątka, gdyż dobrze wie, że jest jej z tym do twarzy, a Tońko wyraźnie rozochocony, obtańcowuje ją jak kogut nieświadomą rzeczy kokoszkę, I staje się to, czego należało się spodziewać: lekarz zapada się po kolana w rozchybotaną łąkę i tkwi w niej jak Jonasz w paszczy Lewiatana. Pomagamy mu wygramolić się z topieli i oddalamy się, każde w swoją stronę. Ciotuleńka jeszcze parokrotnie się obziera, nie mogąc wyjść z podziwu: – Jak on to robi, że gdzie się nie ruszy – zaraz musi mieć jakąś Małgośkę! Że ziemia nie chciała takiego pochłonąć? Cud, cud to prawdziwy! Przy kapliczce stukają młotki budowniczych ozdobnego parkaniku, buczy miniaturowa betoniarka i ktoś tam zachlapuje dziury przy odkopanym fundamencie. Pracują ojcowie i bracia dzieci, które widziały, więc ciotuleńka jest żądna dalszych wiadomości. Ale w powietrzu wisi jakieś niedomówienie, mężczyźni unikają naszego wzroku i mówią gazetową polszczyzną, co ciotuleńkę szczególnie drażni. – Nie ufają nam – mówi ona, gdy już wracamy do nadleśnictwa. – Nie dziw się: Kaszubi przez całą wieczność byli krzywdzeni, jak nasi Białorusi, przez tych i tamtych, dlatego jak coś naprawdę wiedzą, to tylko dla siebie. A w Lipniszu, tam by mnie powiedzieli wszystko... Ciotuleńka wybucha perlistym śmiechem i o mało co nie połyka pszczoły, bo znajdujemy się na szlaku, którym wędrują miododajne robotnice. Przy swoich byle jak skleconych ulach stoi leśniczy, bez siatki ochronnej, podniósł wieko jednego domku i gapi się jak Guliwer na pałace królestwa Liliputów. Nad jego głową wisi rozedrgany obłok, ale pszczoły pełne są owadziej cierpliwości. Ciotka Ewelina zbliża się do leśniczego, jakby ten był tu królem. I pszczoły traktują ciotuleńkę z tą samą wyrozumiałością, co nadzwyczaj dziwi pszczelarza, bo jest czas rójki i owady są rozeźlone. – One mnie poznają po zapachu – wyjaśnia ciotuleńka. – Bo ja, kochanieńki, jestem jak ten przekwitły kwiat i dla pszczół żaden interes na mnie siadać. I wtedy jakaś pdurmaniona pszczoła wsadza w policzek ciotuleńki jadowity szpikulec. Ta spokojnie wyciąga żądło z resztą odwłoku, współczując nieboszczce – pszczole, ale tyłów nie daje. Za chwilę prawa połowa twarzy ciotuleńki bieleje, wargi sztywnieją, chwyta się za gardło i widać, że z trudem łapie oddech. Bierzemy ciotuleńkę pod pachy i przez kamienny taras wprowadzamy do pokoju. – Nic się nie stało... – mówi z wysiłkiem i zwala się na fotel. – Maryja, Józef! a lekórz jest na spacerze! – lamentuje leśniczyna, przytomnie przynosząc ręcznik zamoczony w occie. Okładamy ciotuleńkę kompresem, co przyjmuje z wielką obojętnością. Oczy jej stają się ciemne, prawie czarne, srogie i badawcze. Chce coś nam powiedzieć lecz, rezygnując z nadmiernego wysiłku, wskazuje wzrokiem na wielkie słupy światła, które buduje czerwcowy dzień. W białej firance sięgającej podłogi zaplątał się jakiś spieszny gość, targa się on tam i szarpie jak zaciekle głuszona ryba. Po salonie tłuką się zbłąkane gnojne muchy, bzycząc metalicznie. Przez otwarte drzwi dochodzi ostry skwir jaskółek i lament czajki samotnicy... Nagle w pokoju pojawia się Tońko. Ujmuje ciotuleńkę za dłoń, jakby prosząc ją do tańca. Za chwilę powraca z gotową strzykawką. Teraz ciotuleńka zdaje się już nic nie czuć i w tym wielkim, zdziwionym zamyśleniu wciąż patrzy na rozwarte drzwi i na odrzuconą teraz firankę. Po długim, męczącym kwadransie coś w niej głęboko wzdycha i ciotka Ewelina szepce: – I po co ty mnie to zrobił? No po co? XXX Pod wieczór ciotuleńka wyraża życzenie, aby raz jeszcze popatrzeć na dolinę. Układamy ją na leżaku naprzeciw bezmiernego obrazu. Teraz, o zachodzie, ostro rysują się wszystkie wypukłości i zagłębienia terenu, co przypomina ciotce Ewelinie daleką Brukselę i mistrzów szkoły flamandzkiej. Powietrze jest parne i przesycone zapachami. Z rozkoszą wciąga ona aromaty wieczoru, ciesząc się, że nikt tu nie podsmradza kierasinką, ani żadną chemią nie truje płuc. W stajni głucho stukają końskie kopyta: swoją porcję obroku spożywają spracowane konie na etacie lasów państwowych. Nadleśniczy wyprowadza młodą klaczkę ułożoną do konnej jazdy. Uczy swoje dzieci zabytkowej sztuki dla wybranych. Kłaczka raźno parska, czując rychłą radość biegu, dzwonią strzemiona i zaczyna wybijać zegar końskiego kłusu. Ciotuleńka odwraca głowę z wyrazem bolesnej radości pomieszanej ze smętkiem, i widząc Achramowicza samotnie zmierzającego ku brzegowi obrazu, w którym ona teraz jest tym pierwszym planem i ożywioną naturą, kapryśnym tonem żąda: – Przyprowadź ty mnie swoją Małgośkę. Niech i ja oko nacieszę boskim arcydziełem. Ale okazuje się, że piękna pani odjechała ostatnim autobusem, co mocno dziwi ciotuleńkę. – Ślubowałem czystość! – śmieje się radośnie To–niuś. – Widzę, że nie wierzysz mi... – Tak ty kto teraz będziesz: psychiatra, czy teolog? – zapytuje ciotuleńka i czuje jak w głowę jej wbija się koński kłus i jest cała omotana siecią jaskółczych lotów, dziś szczególnie gęstych i splątanych. Achramowicz poważnieje, a ponieważ jest nieodrodnym dzieckiem swoich stron: borealnych, ciemnych i dojrzałych do spraw ostatecznych, bo te były wciąż w zasięgu ręki, mówi: – Teologiem. Ja, droga Ewelino, ślubowałem, że nic z tych rzeczy... Rozumiesz? I z przymilną lekkomyślnością wiecznego dziecka, uzupełnia: – Przynajmniej przez miesiąc. – Tak ty chyba zwariował?! A jak ślubu nie dotrzymasz, to co wtedy? I gdzie na ciebie taka myśl naszła? A może widzenie jakie miałeś, przyznaj się! Achramowicz każe ciotuleńce leżeć spokojnie i rzucając krwawe błyski ze szkieł, bo wpatrzony jest w krajobraz o zachodzie, objaśnia: – Jak by tu powiedzieć... Chodzi o dzisiejszą Polskę. No i jeśli takie zwidzenia ludzi nachodzą, to jeszcze warto coś zrobić? Nieprawdaż? Mówiąc szczerze, nigdy bym nie przypuszczał, że ci ludzie, i w ogóle nasi ludzie, przecież tacy konkretni, liczący grosz, zdawałoby się już bez wyobraźni, wyprani z wszystkiego, potrafią być tacy bezinteresowni i na swój sposób szaleni... – Widzisz ty jego, teologa! Patrzaj, a to zaraz będziesz chciał świat zbawić. U nas to zawsze tak: jak zapusty to rozpusty, a potem – ty nad poziomy ulatuj. Z czego tylko większe spadanie, prosto na pysk – zrzędzi ciotuleńka. – A co się tyczy Kaszubów, to są oni jak ta ziemia: skryci, uparci i nieobliczalni; raz pod górkę z nimi, raz z górki, raz piaseczek, raz laseczek, a tu raptem patrzaj – jezioro szerokie i przepaściste, a z niego rzeczka cieniutka, złota i skromna niby duszyczka sierotki. Ale jak się ta ziemia pokocha, to nawet na suchym piasku maślaczek tobie twardzioszek wyskoczy, a w ciemnych borach muchomor znów rozkwitnie, piękny jak w bajce. Ja tobie mówię: zjesz z nimi beczkę soli i dopiero jak się pić zechce, stawiaj picie i przystępuj do szczerej rozmowy. A wtedy zobaczysz, jakim kwiatem tobie zakwitną. Jakby na potwierdzenie tych słów, od północnej strony turkocą po niebieskim pomoście potężne wozy załadowane przez kaszubskiego Stolema. I on sam stoi za rozłożystą stodołą i wyciąga czarne kułaki ku strwożonej wsi. – Burza idzie. Od rana ja czułam elektryczność w kościach i dlatego z tą pszczołą tak nieładnie wyszło – mówi ciotuleńka, obzierając się za siebie, gdzie granatowieje, gdy tymczasem dolina i okalające wzgórza nabierają głębi jak w jakimś fantastycznym fotoplastikonie. Widoczna jest każda gałązka w tym fioletowym borze, bocian na łące i różowy dymek z kominów wsi odległej o cały wielki świat, zagubionej na skłonie wzgórz, wśród spienionych drzew. A słońce, opierając się co sił przed koniecznością ostatecznej zagłady, kąpie się w seledynowej rzece i podpala chmury wyższe i najwyższe – amarantem, czerwienią, purpurą. – Zwariować można. Widzieliście coś takiego? – irytuje się ciotka Ewelina. – Przecież to prawdziwy koniec świata! Ratuj się kto może! Rozbudzone Stolemy walą leniwie kułakiem po niebieskim sklepieniu; suchym kopytem ostukuje ziemię kłaczka powracająca do swego żłobu, a nad ciotuleńką zawisa rumiane obli- cze pana leśniczego. Czuje się on winny za swoją zjadliwą pszczołę i patrzy na ciotuleńkę, jak musieli patrzeć na Łazarza mieszkańcy Betanii: żywa, ale coś mająca z upiora. – Dla pani kropelki na serce i na wszelkie ukąszenia; propolis na spirytusie – mówi, stawiając na małym stoliku o aluminiowych nóżkach karafkę i wysypując z garści kieliszki z lanego szkła. – Mój ty kochanieńki, spóźnił się ty trochę. Swoje ja już wypiłam. Teraz pić mnie ambrozję i to nie z takiego kieliszka. Wyobrażam ja sobie, jakiego rabanu narobi nasz Kuba, kiedy wzniesiemy pucharek! – rozmarza się ciotka Ewelina. Leśniczy, nie wtajemniczony w ciotczyne sprawy, czuje się wyraźnie dotknięty w swej gościnności, ratujemy więc z Tońkiem sytuację. Po pierwszym kieliszku za stodołą zaturkotał grzmot, po drugim kapnęło kilka ciężkich kropli, chociaż nad naszymi głowami wciąż szerzył się nieziemski pożar. – Widać kusicie Pana Boga, nie po raz pierwszy zresztą... – mówi ciotuleńką, nie mogąc oderwać oczu od doliny, która spochmurniała, zalana groźnym cieniem. Po trzecim kieliszku ktoś mocno zniecierpliwiony zadudnił drobnym paluszkiem po dachu stajni, do kieliszka wpadła bryłka lodu, zaś leśniczy przypomniał sobie, że najwyższa pora obejrzeć pszczoły, którym od rana zbierała się chętka na rójkę. Ruszamy ku resztówce parku, ciotuleńką za nami. – Kusisz zły los – oponuje Toniuś, przyoblekając się w lekarską powagę. – Twoje serduszko jadów nie znosi. Ciotka Ewelina przyśpiesza kroku, bo kropli jest coraz więcej, a wraz z nimi rzadki grad dziurawiący liście. Pierwsza też dostrzega, tym swoim lunetowatym okiem, kołpak wypleciony ze słomianych warkoczy, nadziany na kołek, na nim: zamarłą złoto – czarną masę. Leśniczy zdejmuje wieko z ula na krzywych, deszczół – kowatych nóżkach, a ciotuleńką, jak gdyby nigdy nic, podchodzi do tego królestwa bez ziemi, ze zbłąkaną królową, co ruszyła w świat szukać szczęścia, bierze ostrożnie kołpak i unosi go ponad głowę. Na uniesionym hełmie coś zamruczało, jakby wyszukując odpowiedniego słowa dla rzeczy, poruszyła się złowroga sierść brązowego zwierzęcia i zapadła pełna niejasnych oczekiwań cisza. A ciotuleńką nic: idzie z rękoma uniesionymi do góry niby Aaron w ostatecznej walce ze Złem. Tak dochodzi do ula i przekazuje tę swoją koronę z ciemnego dukatowego złota w ręce Kaszuby. Niebiosa odetchnęły pełną piersią, liście klonu zatrzepotały i z wielkim harmidrem gdzieś niedaleko trzasnął piorun. – Tak całkiem głupia to znowuż nie jestem – usprawiedliwia się ciotuleńka na ten wyraźny gniew niebios. Powietrze jest jak w elektrowni jakiej i one, niebożątka, całkiem odrętwiały od tego. Lunął deszcz i jakby nie dość było, zaraz oberwała się chmura, łącząc niebieskie z ziemskim. Przemoczeni do ostatniej nitki wpadamy do sieni. Ciotuleńką chce coś powiedzieć, ale nagle w tym pomieszaniu żywiołów objawia się jaskrawy blask słońca i rozszczepiając się w żywą gałąź, uderza w czuby świerków. Metalowy krzyż staje jak w Dniu Sądu. Ciotka Ewelina osuwa się jak bez duszy na podłogę. W uszach dzwonią nam wszystkie dzwony świata. Toniuś przyklęka obok ciotuleńki i nad czymś ponuro medytuje, i wówczas, nie wiedzieć, czy ożywiona nagromadzoną energią, czy też raczej kierowana musem silniejszym ponad wszystko, ciotuleńka unosi głowę i oświadcza: – I oto uderzył piorun z jasnego nieba. Ale widać w sama pora wy kapliczka odbudowali. Cuda, mówię ja wam kochanieńkie, cuda.. ANIELSKIE PIÓRKO Ciotuleńki nie stało. Ja zaś, zaślubiony z tą swoją drugą – jeziorną, leśną i melancholijną ojczyzną, powracałem do Lipnisza jak zły szeląg. Pętałem się tu i ówdzie, omijając tamten dom, gdyż los tak zrządził, abym raz straciwszy swoje gniazdo, nigdy go już naprawdę nie odzyskał. A może inaczej: moim domem stał się świat cały, kraj – malutkim pokoikiem z oknem wychodzącym na północny zachód, skąd wiatry i sztormy, a Lipnisz jakąś niezbyt czytelną, ledwie domyślną pieśnią o ziemi naszej. Pieśń ta była ni to po kaszubsku, ni to po leśnemu i jeziornemu, ni to wyraźnie, ni to bełkotliwie, podobnie do śpiewu pijaka nie umiejącego wyrazić swych uczuć, który coś tam mruczy i wykrzykuje, wątpiąco i pytająco: „...czy ci nie żaal opuszczać tyych stron przeczyystych?...” Ale na miedzę naszych zaślubin nawet nie spoglądałem. Było mi nie po drodze i dlaczegoś nie na miejscu. Aż tu pewnego dnia, a była to niedziela i po kościele pozostawało sporo czasu do barowego obiadu, miast wracać w jeziorne okolice, poszliśmy z żoną pod górkę, tam, gdzie żytnie i kartoflane rozłogi i ściana mieszanego lasu. Upał tężał, w zbożach trzaskało przejrzałą słomą, koniki polne świegotały zajadle, choć nie był to jeszcze ich czas. Tak jakoś samo przez się, skręciło się nam w prawo i miałem już przed sobą wysoki próg miedzy naszych zaślubin. Wszystko trwało na właściwym miejscu, tylko krzak łozy rozrósł się niepomiernie i nie wiedzieć skąd znalazła się brzózka drżąca i szeleszcząca pod naporem upału, bo nie mógł to być wiatr. Ległem na.miedzy w cieniu krzaka i podłożywszy ręce pod głowę, wpatrywałem się w niebo, które, rzeczywiście, jak to się czytuje w wierszach co bystrzejszych poetów, było głębokie, przepastne i zadziwiająco błękitne, tu i ówdzie lekko rozcieńczone bielą cynkową. Spoczywając tak, widziałem i czułem więcej niż zazwyczaj, a to za sprawą przedobiedniego przegłodzenia i wytrawno – słodkiej śliwowicy, która odezwała się we mnie po latach już jako sama idea, sam duch rozjaśniający poznanie, nie będąc ociężałym opilstwem. – Cóż ty tak leżysz i gapisz się jak sroczka w gnat? I cóż ty chcesz przez ta dziura zobaczyć? – usłyszałem znajomy głos: groźny i prześmiewczy zarazem. – Ale patrzaj, patrzaj, może co i zobaczysz. Szaczók ty jesteś, śmierdziel, inaczej mówiąc! Ludzi poobrażał, ze mnie pijaczka zrobił, z Dupka duraka, a z Kuby hejnalistę alkoholików. I jak ty patrzał, że w Borowcowej zajęczychę zobaczył, a w Pisztolecie znowuż anioła?! Tfu, żeb ciebie z tym twoim bazgraniem! – splunęła ciotuleńka już wyraźnie rozsierdzona i ja to splunięcie poczułem na czole: gorące i zawiesiste. Jak na zawołanie w krąg widzenia wpłynęła para kruków. Nigdy ich w tych okolicach nie widziałem, tym większa więc była moja radość i zarazem zasmucenie, że ciotuleńka nigdy już nie ujrzy nad lasami i polami lipniskimi ptaków, które szczególnie wyróżniała, a to za ich przemyślność i podniebne szybowanie, w którym nie mają sobie równych. Chyba, że się kruka porówna z jastrzębiem, ale ten jest zawsze samotny i zainteresowany zdobyczą, gdy krucze krążenia w głębokościach nieba są samym żarliwym radowaniem się przestrzenią, tej przestrzeni dopełnieniem i jej czytelnym, czarnym znakiem. – Tak i dobrze tobie. Znaj pana po cholewach, a sroczka po ogonie! – roześmiała się perliście ciotuleńka, kiedy starłem to, czym byłem oplwany. – Nie tuży bratók: wszystko co czło- wieka spotka, na szczęście jemu. Chyba, że jakieś nieszczęście się przyplącze, wtedy siebie samego obwiniaj, nikogo więcej. – I cóż ty znowu z tą maciorą wymyślił – rzekła ciotuleńka po chwili, jakby nabrawszy oddechu, znów groźna i sardoniczna. Cudotwórczyni chciał ze mnie zrobić i do tego od świń! Ciągle tobie cuda się śnią, kochanieńki, i chciałbyś w zachwyceniu żyć niby jaka święta Teresa. Ale ta wycierpiała tyle, że i pół świata można tym obdzielić... Ciotuleńka musiała głęboko westchnąć, bo podbite srebrem listki brzozy zatrzepotały niespokojnie, a kruki wykorzastując ruch powietrza, nagłym ślizgiem wzbiły się w sam zenit. – A co do Gieburtowicza, to nie powiem, jakby trochę podobny – podjęła ciotuleńka, wprzódy nad czymś zadumawszy się głęboko. – No tak, jak może być podobny Wilniuk do bajek jakie o nim krążą, że niby to niedźwiedź metafizyczny w Smorgoniach kształcony, i w ogóle u ciebie tak wychodzi z ludźmi, jak u tego uczonego, co z kosteczki znalezionej w ziemi chce mieć całego człowieka. A kosteczka jak była kosteczką tak i pozostała kością niezgody. Albo jak u takiego, co to w piórku widzi ptaka – sokoła, czy gawrona mądralę. Ale dalej nie ptak to, tylko piórka, nie wiedzieć już czyje... Achramowicza ty właśnie tak spostponował. Delikatny to człowiek i dla panienek, nie powiem, i dla chorych swoich. Ludzki, jednym słowem, i odważny jak mój Kuba, co się Pisztoleta nie uląkł, którego ty za anioła masz. I sztuki piękne kocha jak nikt. Jemu to trzeba było Holendra podarować, a nie temu biedakowi Bołtuciowi, u którego, jak wiesz, wszystko na stracenie poszło. A znowuż co ty z Wargowatym, Mickiewiczem moim, nawyprawiał! Dusza to wrażliwa i dumna, i nie zapomni on tobie urazy do końca życia swojego. Albo Jasio? Szalony jest co prawda, lubiłam ja takich, bo tylko serce szalone gorące może być. A czy to jego wina, że Bóg chciał jego mieć, nie tych, których z ust swoich będzie wypluwał? Poruszenie ciotuleńki musiało być wielkie, bo kruki zawirowały i zakotłowały Jakby wpadły w lej powietrzny. Brzózka drżała niby w jakimś zachwyceniu, tylko krzak łozy, nie wiedzieć czemu, stał sztywno jak na warcie. – Bieda ja mam z tobą, nic, tylko bieda sama. Żeby ja wiedziała co i jak – na ta miedza z tobą nie przychodziła by – rzekła ciotuleńka spochmurniawszy wyraźnie, więc i słoneczko przysłonie się chmurką nie wiedzieć skąd wyczarowaną. – Ty stracił tutaj swoją obrączkę ślubną, a ja kosteczki i to wszystko, co było mi najbliższe i, nie powiem, nawet niczego sobie. Nic tam! Spotkamy się znowu: dusza moja ze mną samą i z tobą, i z tą tutaj ziemią, którą podarował nam Bóg w zamian za tamte pagórki leśne, za łąki zielone, za pola malowane i świerzopem, i gryką, i dzięcieliną i czego tam jeszcze nie było... Boh ty mój Boh i Ty – Miłosierna Księżniczko w Ostrej Bramie święcąca! Z małej chmurki powstał ciepły, rosisty deszczyk, co zdziwiło moją żonę, bo zaczęła coś wykrzykiwać o cudzie przyrody kaszubskiej: nieobliczalnej i serdecznie ciepłej. – Ot durna, deszczu nie widziała! – chlipnęła ciotuleńka. – Powiedz ty jej, żeby nie denerwowała mnie niepotrzebnie, a to będzie awantura wielka. – Tu zawsze tak bywa: w słoneczny czas deszczy i rosi, a w dżdżysty jaskrawieje w jasnościach! – upomniałem moją żonę, ale ta, oczywiście, zaperzyła się, biorąc po kobiecemu wszystko do siebie. – Za kogo ty mnie masz? Widziana to rzecz, żeby w taki upał padało? A te wrony, skąd te wrony? – A żebyż ciebie! Ot uparta, prawdziwa córa Ewy. Szczęście, że w okolicy węża ani na lekarstwo... – syknęła moja ciotuleńka. – Powiedz ty jej coś do słuchu, albo ja powiem. – Byłby cud, żeby tak wysoko latały wrony. To są kruki, najprawdziwsze kruki. Para małżeńska i jak widzisz zgodna i lubiąca samotność – powiedziałem, jak mogłem najspokojniej. Widocznie w okolicy gdzieś musiał być wąż, bo moja małżonka dopiero się zacietrzewiła: – Właśnie! Jeśli to są kruki, to skąd tu raptem kruki? Nie słyszałam, żeby w Lipniszu były kruki. Ani Borowcowie, ani leśniczy Żywicki nic nie mówił o krukach. – Kochanieńka ty moja i droga... – zacząłem, niechcący przywołując serdeczne zaklęcie. – Od paru lat kruki są w Polsce pod ochroną, dlatego zaczynają się pojawiać w swoich starodawnych siedliskach, i żadnych cudów tu nie ma. Na dźwięk słowa „kochanieńka” małżonka moja nastroszyła się lekko i rozpoczęła z innej beczki: – Gdzieś po tej stronie Lipnisza zgubiłeś obrączkę. Gdzie to było? – Właśnie siedzimy na naszej z ciotuleńką miedzy. I powtórzyłem dobrze jej znaną historię, wskazując z dokładnością metra miejsce naszego podwieczorku, bo przecież krzak się ostał i to w pięciokrotnym co najmniej powiększeniu. – Przyznaj się mój biedny Misiu, ile wtedy wypiliście tego śliwkowego nektaru spod Limanowej i Sącza? – Tym razem to był cud. Najprawdziwszy cud. Obrączka jakby się zapadła pod ziemię, a ona ze spokojem, ująwszy się pod boki, jak do głupawego ekonoma: „prawaliłaś skwoź ziamlu!” Dałem się wciągnąć w małżeńską sprzeczkę, a tymczasem ciotuleńka, snadź patrząc na wszystko z góry i mając dobre rozeznanie rzeczy, okazała się być daleka od sprzeczek i małostkowego dochodzenia racji. Raptem jak nie zagrzmi za ścianą lasu, jak nie potoczy się gromem po szerokim niebie, jak nie zaszumi w czubach buków i świerków! To już nie łagodny słup Mojżesza, to prawdziwa góra Synaj! Tyle, że bez ognia i obłoków... – Grzmi, słyszysz? – Bóg usłyszał i zagrzmiał – powiedziałem możliwie spokojnie. Wówczas moja małżonka stała się strasznie smutna i nieufna, jak w pierwszych miesiącach poznania. – Rzeczywiście tutaj zgubiłeś obrączkę i była przy tym Ewelina? Kiwnąłem głową. Moja nadobna pani, która w ostatnich czasach jakby zmęczyła się mną troszkę, siadła obok i wziąwszy mnie za dłoń przyznała się z rozbrajającą szczerością: – Chciałabym być gałązką bzu, wiesz? Grom jakby się zatrzymał w pół grzmotnięcia, moje zdziwienie nie miało granic. – Wyobraź sobie, że niedawno miałam taki dziwny sen. Śniła się mi ona, ciotka Ewelina. Był też pan Seweryn, z nim to po raz ostatni gościła u nas ciotuleńka. I właśnie z panem Sewerynem oglądaliśmy jakąś świętą Księgę – ni to Biblię, ni to Talmud, z podwieszoną pieczęcią, jak w starych pergaminach. Pieczęć z czerwonego laku w formie ciężkiej, wielograniastej bryły. Bo jesteśmy w jakichś pokojach i wokół walają się pozostałe po niej książki i papiery. Trzeba się śpieszyć, gdyż ona ma zaraz tu przyjść, już pośmiertna, ale nadal ona. Po kręconych schodach wchodzimy do dużej komnaty. Ma ona kształt owalny, gdyż znajdujemy się na wieży. Czekamy na jej przyjście i wszyscy wiemy, że ona nie umarła do końca. Ona bardzo kocha żyć i chce wrócić do tej ziemi i do swoich bliskich. Ale tam również ma bliskich. Dlatego jej konanie było czymś bardzo cielesnym, jeśli nie pogańskim nawet, a zarazem też był to dramat rozdzieranej duszy. Jakże musiała cierpieć... Drzwi się otwierają i oto ona staje w progu. Jakiś lęk pierwotny, strach chyba wampiryczny przed tym ludzkim ciałem, co przekroczyło granicę: jest tam i tu, ogarnia nas wszystkich. Wtedy pomyślałam sobie: „Przecież to jest ona! Czemu mam się jej bać?” Ewelina w sposób niepojęty, tylko w snach możliwy, pokonuje przestrzeń i materializuje się na grzbiecie mojej prawej dłoni – jako kiść bzu! Jest to bez szlachetny, szczepiony, ale kwiatki nie są pełne, choć duże, w delikatnym odcieniu jasnego wrzosu, bez jednego zielonego listka. Sam kwiatostan. Tę kiść widzę i w tej chwili. Następnie ta kiść bzu, to znaczy niby Ewelina, wędruje po wyciągniętej na przywitanie ręce – przez łokieć, przedramię, na chwilę zatrzymuje się na ramieniu, aby jednym skokiem dopaść mego policzka i przytulić się do kącika warg. O, tu... W tym momencie moja biedulinka rozpłakała się jak skrzywdzone dziecko i sama stała się jako kiść bzu, co wprowadziło mnie w prawdziwą panikę. A grzmoty jak nie tupną o ziemię i ziemia zadrżała, że patrzeć aż wytrzęsie z siebie wszystko, co skryte, pochowane lub zagubione. Znalazłszy się po męsku, powiedziałem z głupia frant: – Ciotuleńka kwiatkiem? Prędzej świętym wężem. niechby nawet zaskrońcem. – Ona tam jest szczęśliwa. Chciała nam powiedzieć: „Nie martwcie się, ja tam kwitnę”. Bo to nie była ciotuleńka sama w sobie, to była jakby i nasza Anna. Anna jako ciotuleńka, czy może na odwrót. Trudno wyrazić tamto widziane i przeżyte. A pamiętasz, jak Anna pytała po przeczytaniu opowieści, czy mogłaby też być ciotuleńka? Pamiętasz?... – Tak, pamiętam... Chciałem (przecież nie tak dawno!) potwierdzić, że Anna to ciotuleńka nad ciotuleńkami, ale jakiś fałszywy wstyd kazał mi zamilczeć. A potem było za późno... Powróciłem do uprzedniej pozycji. Ziemia drżała jeszcze i dygotała. Gdzieś tam za lasami powarkiwał pies, który układał się do czujnej drzemki i przestrzegał, żeby go nie nagabywać. Zatopiłem wzrok w tych głębokościach zbłękitniałych na powrót i lśniących jak emalia, i ujrzałem spadające piórko. Ani gęsie, ani łabędzie, wąskie i srebrzyste – podobne do rybki nurkującej w żywioł wody. Piórko spływało powoli, jakby z rozmysłem przedłużając swe bezszelestne spadanie. – Piórko, o tam, piórko – szepnęła moja ślubna biedulinka. We dwoje więc gapiliśmy się, co dalej zamierza to piórko, które, ot tak sobie, zaczęło spadać z wysokości. A ono, kołysane prądami idącymi od gruntu, kiwnęło się parę razy i sięgnęło ziemi, aby tam sczeznąć. Po prostu znikło bez śladu. – Nie szukaj przedwczorajszego dnia. To pierze anielskie – skwitowała małżonka moje żarliwe poszukiwania. A od jakiego anioła to piórko, nie rzekła. Bo i któż z nas mógł to wiedzieć. Chyba, że ciotuleńka... Na niebiesiech coś tam kokosiło się jeszcze przez dłuższą chwilkę. Może to ciotuleńka, pogrążona w jaskrawościach tych nieopisanie wysokich Wzgórz Wiekuistych, chciała rzec swoje? W porę jednak ugryzła się w język. k o n i e c