Zajdel Janusz - Lalande 21 185
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Lalande 21 185 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Lalande 21 185 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Lalande 21 185 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Lalande 21 185 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JANUSZ A. ZAJDEL
LALANDE 21185
SCAN-DAL
Strona 3
Spis treści
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Strona 4
LALANDE 21185 - to oznaczenie katalogowe jednej spośród gwiazd Galaktyki. Jest ona
stosunkowo bliską sąsiadką naszego Słońca: odległość do niej wynosi niewiele ponad osiem lat
światła. Na próżno jednak poszukiwalibyśmy jej wzrokiem na nocnym niebie. Gwiazda ta
dostrzegalna jest bowiem dopiero za pomocą małej lunety, skierowanej w obszar pogranicza
gwiazdozbiorów Małego Lwa i Wielkiej Niedźwiedzicy. Jest mniejsza od Słońca, a w jej optycznym
widmie więcej jest barwy czerwonej - nie wyróżnia się więc spośród wielu podobnych do niej
przeciętnych gwiazd Galaktyki. W czasach, gdy astronomowie starożytni nadawali okazałym i jasnym
gwiazdom nieba pięknie brzmiące nazwy, ta nie była jeszcze w ogóle znana. Dlatego też ma tylko
skromny numer pozycji w katalogu...
LALANDE 21185 pozostałaby, być może, nieznana i zapomniana, gdyby nie fakt, iż w połowie XX
wieku astronomowie stwierdzili, że gwiazda ta posiada - podobnie jak Słońce - własny układ
planetarny.
Strona 5
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W KTÓRYM ZAPADAJĄ WAŻNE DECYZJE, A CEL WYPRAWY
ZACZYNA RYSOWAĆ SIĘ NADER WYRAŹNIE
Budząc się zadawali wszyscy to samo pytanie. Usłyszawszy odpowiedź uśmiechali się z radosną
satysfakcją, upewnieni o celowości swych trudów. Potem ćwiczyli uparcie swe osłabione mięśnie i
zesztywniałe stawy.
Normalny stan organizmu powracał po kilku dniach, lecz już po upływie godziny można było
poruszać się bez trudu.
Har Adler obudził się jako ostatni. Gdy otworzył oczy i odzyskał przejrzystość widzenia, dostrzegł
w kolistej szybce na wprost swej twarzy dwa wesołe oblicza. Pamięć wracała w ślad za
świadomością. Te dwie twarze - choć bardzo zmienione i dojrzalsze po trzech prawie latach
anabiotycznego snu Hara - powiedziały mu od razu wszystko. Spośród wszystkich obudzonych tylko
on jeden nie musiał zadawać owego sakramentalnego pytania...
Miny Ewy i Teda były zawsze najczulszym wskaźnikiem, najlepszym barometrem nastrojów
panujących na pokładzie astrolotu. Odmalowywała się na nich “w równym stopniu nuda długich
okresów kosmicznej jednostajności, jak i każde najdrobniejsze nawet zdarzenie naruszające tę
jednostajność.
Odzyskawszy panowanie nad mięśniami twarzy, Har uśmiechnął się na znak, że ich poznaje. Po
kilkunastu minutach mógł już opuścić komorę hibernatora, choć nogi działały jeszcze niezbyt
sprawnie. Odbywając przepisową porcję gimnastyki, rozmawiał z Ewą i Tedem. Nie omylił się
czytając w ich twarzach. Cel podróży - odległy teraz zaledwie o tygodnie lotu - spełniał pokładane w
nim nadzieje: układ Czerwonego Słońca składał się z czterech planet! Tak więc, wbrew
przewidywaniom pesymistów, dwie znane jeszcze przed wyruszeniem z Ziemi planety-olbrzymy nie
były jedynymi ciałami krążącymi wokół docelowej gwiazdy. Dwie znacznie mniejsze, krążące bliżej
macierzystej gwiazdy i dlatego niedostępne dla obserwacji z Ziemi, ujawniły swoją obecność
dopiero w siedemnastym roku podróży. W porównaniu z dwiema pozostałymi stanowiły po prostu
znikome okruchy materii, których oddziaływania grawitacyjne nie wnosiły istotnych zakłóceń do
ruchu całego układu. Z odległości połowy roku świetlnego dostrzeżono je jako maleńkie punkciki
słabego światła, a w miarę zbliżania się “Cyklopa" do celu podróży rejestrowano coraz to nowe
dane o obu planetach.
Pierwszą (licząc od środka układu) nazwano Florą. Była nieco większa od Ziemi, a skład
widmowy odbitego od niej światła wskazywał na obecność tlenu w atmosferze i - co było
niezmiernie ważne - obecność chlorofilu na jej powierzchni. Dowodziło to ponad wszelką
wątpliwość istnienia na planecie dość obfitej roślinności zielonej.
Druga, Orfa, była nieco mniejsza i przedstawiała się - z tej odległości, w jakiej obecnie znajdował
się astrolot - mniej korzystnie. Wszystko przemawiało za tym, że jest ona sucha i chłodna, posiada
dość rzadką atmosferę i nie stanowi zbyt dogodnego środowiska dla rozwoju form żywych. Obie
jednak leżały w obrębie ekosfery, nawet więc i w przypadku Orfy nie można było istnienia jakiejś
specyficznej wegetacji z góry wykluczać.
Pozostałe dwie zewnętrzne megaplanety, z których każda rozmiarami wielokrotnie przewyższała-
Jupitera, były jak on puste i mroźne. Największe zainteresowa - / nie wywoływały oczywiście Orfa i
Flora. Zbudzeni z letargicznego snu członkowie zmiany “odpoczywającej" przez ostatnie trzy lata,
pytali właśnie o ich istnienie: “są czy nie ma?" Dowiedziawszy się, że istnienie “małych" planet jest
Strona 6
już niezbitą rzeczywistością, zabierali się ze zdwojoną energią do ich obserwacji, do przygotowań
przed zbliżającym się końcem wielkiej podróży.
“Cyklop", astrolot z napędem stellatronowym typu epsilon, wraz z siedemnastoosobową załogą
dziś właśnie przeciął orbitę najbardziej zewnętrznej z planet układu. Moment ten oznaczał wejście do
“wnętrza" układu. Od sześciu już miesięcy silniki astrolotu pracowały na pełnym ciągu, by wytracić
ogromną, równą prawie połowie prędkości światła, szybkość podróżną.
Zadowolenie załogi z istnienia “małych" planet łatwo zrozumieć: każdy zdawał sobie sprawę, że
na wielkich planetach nie można by było lądować, ba, nawet wejść na orbitę dostatecznie bliską
powierzchni planety, by przeprowadzić bardziej szczegółowe badania. Orfa, a w jeszcze większym
stopniu Flora - rokowały nadzieje na lądowanie, budowę bazy i możliwość szeroko zakrojonych prac
badawczych.
Nim Har ukończył ćwiczenia gimnastyczne i jako tako pewnie stanął na nogach, Ewa i Ted,
przekrzykując się nawzajem, zrelacjonowali mu ze szczegółami wyniki najnowszych obserwacji i
opowiedzieli pokrótce o wydarzeniach ostatnich tygodni.
- Najważniejsze, że będziemy lądować! - powiedział na koniec Ted.
- Byłabym niepocieszona, gdyby nam przyszło poprzestać na księżycach Ardy i Beorii - dodała
Ewa.
Har uśmiechnął się tylko. Doskonale rozumiał uczucia obojga: przecież ani Ewa, ani Ted nie
opuszczali dotąd “Cyklopa", nie byli dotąd na żadnej planecie... Po prostu urodzili się w astrolocie.
W czasie lotu przez próżnię nie jest konieczne, by wszyscy członkowie załogi równocześnie
pracowali na statku. Jest to nawet z wielu względów niepożądane. Ograniczony zapas środków
odżywczych, problem zaopatrzenia w powietrze do oddychania i dostarczania świeżej wody -
wszystko to przemawia za wyłączeniem na czas podróży z czynnego życia tych, którzy nie są w danej
chwili niezbędni. Sprawę rozwiązuje radykalnie zastosowanie anabiozy, polegającej na głębokim
uśpieniu poprzez obniżenie temperatury ciała i wprowadzenie do organizmu pewnych środków
chemicznych. W tym stanie funkcje życiowe ulegają prawie całkowitemu zahamowaniu. Metoda ta -
oprócz korzyści czysto “gospodarczych" - przynosi również inne, ważne dla każdego uczestnika
wyprawy: po pierwsze bowiem, anabioza praktycznie wstrzymuje starzenie się organizmu, a po
wtóre, chroni psychikę człowieka przed zmęczeniem jednostajnością i bezczynnością, trudnymi do
zniesienia w tym samym wciąż otoczeniu, w tych samych, choćby najwygodniej i najpiękniej
urządzonych, wnętrzach kabin i laboratoriów.
Każdy z członków załogi przesypiał więc znaczną część trwającej prawie osiemnaście lat
podróży. Ewa, która urodziła się w pierwszym roku podróży, została uśpiona wraz ze swą matką,
Sellą Berd, kiedy miała pół roku. W czasie gdy przebywała w hibernatorze, urodził się Ted. Ewę
zbudzono po upływie dwóch lat i w ten sposób stała się biologicznie młodsza o rok od chłopca,
mimo że on urodził się o rok później. Teda bowiem ominął sen anabiotyczny. Po naradzie
postanowiono, że dzieci powinny przed dotarciem do celu podróży osiągnąć wiek i wiedzę
niezbędną dla uczestniczenia w pracach ekspedycji.
Pierwszy pokaz “prawdziwego" nieba był dla Teda wielkim przeżyciem. Miał wtedy zaledwie
sześć lat. Ojciec zaprowadził go do obserwatorium, skąd poprzez przejrzystą kopułę widać było
gwiazdy.
Niebo było czarne. Punkciki gwiazd, jak ostrza srebrnych szpileczek wwiercały się zewsząd w
patrzącego chłopca. Przestraszył się nieco tej przytłaczającej czarnej płachty, otulającej ich statek ze
wszystkich stron. Nie odczuwał wtedy ani tego, że astrolot zawieszony jest w środku ogromnej
Strona 7
pustki, ani też tego, że jest on tylko maleńkim atomem materii zagubionym w oceanie próżni. Pojęcia
przestrzeni i rozmiarów były dla chłopca nieznane. Wydawało mu się raczej, że statek jest potężnym
kolosem wobec tych mrowiących się kropelek światła, które wyglądały jak przylepione do szyb
kopuły obserwacyjnej. Przestrzeń była czymś niewyobrażalnym i nie dającym się odczuć dla dziecka
wychowanego w zamkniętym wnętrzu astrolotu, wielkiego co prawda, lecz zawsze dającego się
obejść we wszystkich możliwych kierunkach, od końca do końca. Człowiek urodzony i wychowany
pod ziemskim niebem, oglądając codziennie jego sklepienie nad głową, bardzo szybko oswaja się z
niewyobrażalną głębią Kosmosu, z perspektywą widzenia krajobrazu, z widokiem otwartej
przestrzeni. Ted znał to wszystko jedynie ze stereofilmów, nie potrafił więc odczuć świata
oglądanego z zewnątrz, spoza skorupy astrolotu, z powierzchni planety...
Wtedy, w obserwatorium, chłopiec odczuł tylko dziwne pomieszanie zaskoczenia, ciekawości i
odrobiny strachu przed tym czymś zupełnie nowym i nieznanym. Najsilniejsza była jednak ciekawość
i odtąd nikt na statku nie miał spokoju: Ted pytał o wszystko, co miało związek z gwiazdami, niebem,
przestrzenią... Pod kierunkiem najlepszych specjalistów zaczął systematycznie gromadzić wiedzę o
Kosmosie. Bo przecież załoga “Cyklopa" składała się z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie
wiedzy.
Ewa nie ustępowała chłopcu pod względem ciekawości i postępów w nauce, choć
zainteresowania jej przyjęły odmienny kierunek. Wcześniej niż Ted, bo mając pięć lat, zauważyła, że
poza astrolotem istnieje jeszcze coś innego. Natury tego “czegoś" nie potrafiła na razie zgłębić,
jednak pewien fakt wrył się w jej pamięć dość silnie. Kojarzył się z bolesnym stłuczeniem kolana,
gdy pod wpływem silnego wstrząsu, naruszającego niczym dotąd nie zmącony, pozorny bezruch
statku, upadła na podłogę. Nawet nie płakała zbyt długo, tak ją ten fakt zafrapował. Z rozmów
dorosłych dotarło do niej wówczas, że przyczyną wstrząsu był “meteor, który zareagował z polem
osłonnym". Nie mogła oczywiście wiedzieć, co to znaczy, odtąd jednak przysłuchiwała się uważnie
rozmowom, z których wśród wielu innych nieznanych słów wyłowiła jedno, często powtarzane.
- Co to jest “Ziemia"? - spytała kiedyś ojca.
Geon nie od razu odpowiedział, zaskoczony tym niespodziewanym pytaniem. Potem popatrzył na
żonę, uśmiechnął się i poważnie wyjaśnił:
- Widzisz, Ziemia... to jest... jak ci to powiedzieć? To jest taka ogromna kula, gdzie żyją ludzie,
tacy, jak my wszyscy...
- W środku? W tej kuli? - dopytywała się ciekawie. - Czy to jest taki statek kosmiczny, jak nasz?
- Ach, nie! - roześmiał się Geon. - To zupełnie coś innego... Tam jest niebo nad głową, drzewa,
rzeki, zwierzęta...
- I ludzie? Dużo ludzi? Tyle, co tu, czy więcej? A co to są “drzewa"?
Ewa chciała wszystko wiedzieć od razu, a Geon mimo całego ogromu swej wiedzy
planetologicznej poczuł się bezradny wobec pytań małej dziewczynki. Zupełnie nie potrafił wyjaśnić
jej rzeczy na pozór najprostszych i oczywistych. Odwołał się do pomocy filmoteki, pokazał jej kilka
filmów o Ziemi dostępnych dla jej dziecięcego umysłu. Ale zdawał sobie sprawę, że wszystko to jest
jakimś niedoskonałym przybliżeniem. Zapewnił więc Ewę, że gdy zobaczy pierwszy raz w życiu
prawdziwą planetę, gdy stanie na jej powierzchni, wówczas potrafi pojąć nieco lepiej te wszystkie
sprawy. Pojmie je jednak do końca dopiero wtedy, gdy zobaczy tę właśnie planetę, o którą chodzi -
Ziemię. Na koniec poradził jej żartem, by poczytała sobie trochę książek o Ziemi, których autorzy na
pewno lepiej niż on potrafią o niej opowiadać. Ewa potraktowała tę radę bardzo poważnie i już w
wieku lat siedmiu potrafiła czytać zgromadzone w bibliotece mikrofilmy. Niewiele z nich rozumiała,
lecz i to wystarczyło, by odkryć przed nią zaczarowany świat książki. Chciwie pochłaniała wszystko,
Strona 8
co na temat Ziemi i jej mieszkańców zawierały zasobniki informacyjne. To, czego nie potrafiła sobie
odtworzyć z opisu i nielicznych filmów o Ziemi, uzupełniała wyobraźnią, stwarzając w ten sposób
swój własny obraz tego, jak go sobie w myślach nazwała, “prawdziwego" świata, Ziemi jej
rodziców i... swojej, bo czuła się z nią związana bardziej niż ze statkiem, na którym przyszła na
świat, niż z nieznanymi planetami, ku którym on zmierzał.
Na odprawie u dowódcy obecni byli wszyscy. W napięciu oczekiwano decyzji, która miała za
chwilę zapaść. Zespół obliczeniowy zakończył właśnie pracę, a jej wyniki przeanalizowane przez
Radę Naukową miały być za chwilę podane do wiadomości ogółu załogi.
- Nasze zaufanie do teorii Biełowa-Rocksa - zaczął Atros Lund - okazało się słuszne i
uzasadnione: wbrew obawom pesymistów mamy przed sobą układ planetarny, zawierający obiekty o
charakterze zbliżonym do planet ekosfery naszego Słońca. Badanie ich uznajemy za możliwe i ze
wszech miar celowe. Chodzi jedynie o wybór schematu postępowania.
Wydaje nam się, że najkorzystniejszym manewrem będzie sprowadzenie statku na orbitę
parkingową wokół Orfy, lądowanie na niej wszystkich małych rakiet i członu międzyplanetarnego z
ładunkiem sprzętu; w następnej kolejności - start członu międzyplanetarnego w kierunku Flory,
niestety, tylko z częścią załogi. Za wariantem tym przemawia szereg korzystnych jego stron: możemy
rozdzielić się na dwie grupy dla prowadzenia prac na obu planetach, co przy niezmiernie
ograniczonym czasie przeznaczonym na badania jest dla nas ogromnie ważne; na orbicie parkingowej
możemy zostawić statek bez załogi, co zwalnia nam trzy osoby, które możemy zatrudnić na planetach.
Istnieje oczywiście pewne ryzyko. Zużycie materiałów napędowych będzie tu znacznie większe niż
przy zastosowaniu innych spośród branych pod uwagę schematów postępowania. Wiąże się to z
koniecznością manewrów w silnym stosunkowo polu grawitacyjnym w bezpośrednim sąsiedztwie
planety...
- To znaczy - wtrącił Max - że o wejściu na orbitę wokół Flory nawet mowy być nie może?
- Niestety! - powiedział Atros. - Kosztowałoby nas to zbyt wiele paliwa...
- O ile dobrze rozumiem - powiedział Har - to na Florę wystartowałby samodzielny człon
międzyplanetarny z kilkoma osobami załogi. Jak przedstawiałby się wobec tego program ratunkowy
w wypadku awarii członu na Florze i niemożności samodzielnego powrotu?
- Otóż to właśnie stanowi ryzyko, o którym wspomniałem uprzednio - powiedział Atros z
uśmiechem. - W takiej sytuacji musielibyśmy jednak polecieć tam “Cyklopem" i zabrać załogę za
pomocą małych rakiet.
- Czym ryzykujemy? - spytał Ted.
- Strata paliwa uniemożliwi nam rozwinięcie pełnej szybkości w drodze powrotnej. Nasz powrót
wydłuży się o kilka lub nawet kilkanaście lat! - wyjaśnił Atros.
- Ależ... to jest przecież bez znaczenia... - zaczął Ted, lecz dostrzegł lekki uśmieszek na twarzy
dowódcy i zamilkł. Zrozumiał, że nie wszyscy myślą tak samo, jak on.
- Ryzyko jednak, biorąc pod uwagę duży stopień niezawodności członu międzyplanetarnego, jest
praktycznie niezmiernie małe - ciągnął Atros. - Jest jeden minus: grupa badająca Florę będzie
praktycznie zdana na własne siły. Sygnał stamtąd wysłany dotrze na Orfę, do reszty załogi, dopiero
po kilku minutach, a przyjście z pomocą “Cyklopem" zajmie kilkadziesiąt godzin...
- Czy sądzisz, że czekają tam na nas jakieś poważne niebezpieczeństwa? - mruknął z kąta Edi Satt.
- Nie sądzę. Wszystko jednak braliśmy pod uwagę.
Wśród zebranych podniósł się głośny szmer, a potem wszyscy, jeden przez drugiego, dawali wyraz
swym poglądom. Schemat postępowania przedstawiony przez Atrosa przyjęto prawie jednogłośnie,
Strona 9
bo tylko Har Adler wstrzymał się od głosu, zaznaczając przy tym, że jest mu zupełnie wszystko jedno,
co się postanowi, byle tylko obie planety zostały zbadane jak najdokładniej. Stwierdził, że jako
niespecjalista zdaje się w sprawach technicznych na zdanie fachowców i w pełni ufa ich decyzjom.
- Zatwierdzamy więc ten wariant programu - podsumował Atros. - Na koniec chcę jednak
przypomnieć, że czas naszego przebywania w układzie Lalande 21185 jest bardzo ograniczony
rozmiarami rezerw energii i środków odżywczych. Ze względu na to proszę wszystkich o
zredukowanie poszczególnych prac badawczych do najistotniejszego minimum. Nie zapominajmy, że
wyprawa nasza ma charakter ogólnego rekonesansu. Nie należy więc koncentrować się na
szczegółach, choćby były one najciekawsze! Naszym zadaniem jest przygotowanie materiałów dla
zorganizowania wyprawy zakrojonej na znacznie szerszą skalę.
Czasu było rzeczywiście niewiele. Niespełna trzy tygodnie miały wystarczyć na najogólniejsze
poznanie obu planet! Początkowo dziwiło to Teda. Nie mógł się pogodzić z faktem, że trwająca tyle
lat podróż w obie strony, przebycie tylu lat świetlnych przestrzeni miało być uwieńczone zaledwie
tymi krótkimi tygodniami pobytu. “Użyteczny" czas stanowił tylko nikły ułamek czasu straconego na
podróż. Przestał się dziwić dopiero wtedy, gdy dowiedział się o innych pozornych paradoksach
takiej podróży. Każdy kilogram masy przeniesionej tu, do układu planetarnego obcej gwiazdy,
wymagał wielu tysięcy kilogramów paliwa, każdy litr czystego tlenu uzyskany z obcej atmosfery dla
ludzkich płuc kosztował mnóstwo cennej energii... Podczas podróży nic nie mogło się marnować;
żaden odpadek, żadna kropla wody. Wszystko wracało do nieprzerwanego cyklu regeneracji.
Niezmordowany Tuo Tai, chemik i doktor nauk rolno-spożywczych, znajdował zastosowanie dla
każdej odrobiny nieużytecznej na pozór materii. Jego laboratoria były ogromną fabryką żywności i
powietrza do oddychania, czystej wody i syntetycznych witamin. Pod sztucznymi słońcami
promienników wegetowały wspaniałe okazy ziemskich jarzyn i owoców, w sztucznych wylęgarniach
wykluwały się kurczęta, a każdy posiłek był arcydziełem sztuki kulinarnej. Tedowi chciało się śmiać
na wspomnienie żałosnych past i przetworów żywnościowych, którymi - jak wyczytał w Historii
Kosmonautyki - żywiono ongiś pierwszych zdobywców przestrzeni. Owszem, na krótką metę
odżywianie takie dawało zupełnie dobre efekty. Z chwilą jednak gdy czas podróży - nawet po odjęciu
okresów uśpienia - liczyło się na lata, pożywienie takie przestawało wystarczać... Tak więc
zapobiegliwość doktora Tai podtrzymywała w znacznym stopniu stan psychiczny załogi, bądź co bądź
zachwiany znacznie trybem życia na statku.
Nad wyprawą jednak - jak zmora jakaś - ciążył ten bezwzględny i nieubłagany bilans energetyczny,
który kazał długo ważyć każdą decyzję, każdy wydatkowany gram paliwa, każdy erg energii. Tam, w
próżni, astrolot był zdany na własne jej zapasy i wszystko, do ogrzewania i oświetlenia włącznie,
zasilane było z centralnych siłowni. Tu, w pobliżu Czerwonego Słońca, można było czerpać pewne
ilości energii z jego promieniowania, lecz rezerw paliwa napędowego nie sposób było uzupełnić.
Chyba że...
Inżynierowie robili czasem pewne aluzje do tego “chyba": być może uda się odnaleźć na którejś z
planet złoża surowców, nadających się do wykorzystania przy syntezie paliwa jonowego... Były to
jednak tylko blade nadzieje, na które nie wolno było w ostatecznym rozrachunku liczyć. Dowódca
mawiał zwykle: “Nie sztuka dotrzeć do celu. Trzeba jeszcze wrócić!"
Po zapadnięciu decyzji o lądowaniu na Orfie zabrał głos Igen Utero, który w krótkich słowach
przekazał najważniejsze dane, jakie dotychczas udało się zebrać o tej planecie. Gdy skończył,
nastąpiło kilka rzeczowych pytań i wyjaśnień. Wśród innych również i Ted wtrącił swoje pytanie -
raczej z chęci zabrania głosu na równi z innymi niż z nieznajomości przedmiotu. Igen był bowiem
ojcem Teda i wszystkie nowiny relacjonował synowi na bieżąco.
Strona 10
Inżynier Max Bodin przedstawił na koniec projekt budowy bazy, która miała stanąć na Orfie. Nad
nią, na orbicie synchronicznej z obrotem planety, zawiśnie “Cyklop", pozornie nieruchomy dla
obserwatora stojącego na powierzchni planety. Statek - pozostawiony bez załogi - będzie jednak
utrzymywał automatyczną łączność z bazą i służył równocześnie za przekaźnik dla fal radiowych,
rozszerzając tym samym promień skutecznej łączności w szerokim obszarze wokół bazy.
- Czy są jeszcze pytania? - rzucił Atros, zgarniając swe notatki.
- Chciałabym wiedzieć - zaczęła nieśmiało Ewa - jaką barwę będzie miało... niebo oglądane z
powierzchni Orfy?
Pytanie wprawiło Teda w osłupienie. Skąd jej to przyszło do głowy? On sam nigdy nie
zastanawiał się nad czymś podobnym. Owszem, wiedział, że atmosfery planet rozpraszają światło i
nadają niebu wygląd mniej lub bardziej jasnej kopuły, nie usiłował sobie jednak tego wyobrazić. Dla
niego niebo było zawsze po prostu czarną płachtą podziurawioną iskierkami gwiazd...
- Sądząc ze składu atmosfery i widma słonecznego - odpowiedział Igen - niebo powinno mieć
barwę błękitnofioletową, nieco ciemniejszą niż na Ziemi...
Strona 11
ROZDZIAŁ DRUGI
AUTOMATACH, INTUICJI
STĄPANIU PO PIASKU
Na kilka dni przed zamierzanym wejściem na orbitę stacjonarną zdarzył się wypadek. Szczęściem
skutki jego nie dotknęły całej załogi, choć mogło się skończyć znacznie gorzej.
Jeden z przewodów chłodzenia stellatronu z niewiadomych przyczyn nagle pękł i płynące w nim
ciekłe powietrze zaczęło zalewać sekcję zabezpieczeń. Automatyka oczywiście przestała działać,
blokada nie zareagowała i gdyby nie szybka decyzja jednego z inżynierów, Ediego Satta, który na
szczęście był obecny w pobliżu miejsca awarii, mogłaby nastąpić poważna katastrofa wskutek
przegrzania pomocniczego stosu termojądrowego. Edi, zaskoczony i pozbawiony innych możliwości,
dłonią osłoniętą tylko niezbyt grubą rękawicą zamknął awaryjny zawór, zalewany co chwila
strumieniami cieczy o temperaturze kilkunastu stopni Kelvina. Skutek był taki, że przez dwa dni obie
lekarki - Wera i Juno, żona Ediego - nie potrafiły powiedziać, czy uda się uratować dłoń inżyniera.
Ostatecznie okazało się, że po dłuższej kuracji ręka powróci do normalnego stanu. Na razie jednak,
przynajmniej przez okres najbliższych tygodni, a więc w czasie najbardziej gorączkowych
przygotowań, jeden inżynier był z nich praktycznie wyłączony.
Zdarzenie to wstrząsnęło niezachwianą dotąd wiarą Teda w potęgę i niezawodność automatów.
Od tej chwili przestał o nich myśleć, jako o samodzielnych i skończenie doskonałych maszynach
zastępujących człowieka. Rozmawiając na ten temat z matką, specjalistką w dziedzinie automatyki,
zagadnął ją:
- Mamo, czy nie można skonstruować takiego... robota, o jakim piszą w fantastycznych
opowiadaniach? Takiego, który mógłby zastąpić człowieka w trudnej i niebezpiecznej podróży do
gwiazd?
- Robota? - uśmiechnęła się Anna. - Owszem, można skonstruować taką maszynę, ale to będzie
zawsze tylko maszyna...
- Jednak maszyna bywa zazwyczaj doskonalsza od człowieka?
- Zależy, co uznamy za doskonałość. Jeśli precyzję i refleks - to niewątpliwie maszyna górować
będzie w tym zakresie nad człowiekiem. Ale w dziedzinie niezawodności i wszechstronności nie
osiągnie ona nigdy tego poziomu, jaki reprezentuje mózg ludzki... W fantastycznych opowiadaniach
powtarza się zazwyczaj wciąż ta sama niekonsekwencja: z jednej strony autorzy piszą o ogromnych, a
mimo to ograniczonych i niedoskonałych “mózgach elektronowych"; z drugiej strony - stwarzają
“roboty" o rozmiarach człowieka i zamykają w tej mizernej objętości intelekt niemal równy
ludzkiemu, ba, czasem nawet przypisując tym fantastycznym tworom właściwości niemalże
psychiczne... Jednym słowem, największa nawet ze znanych dziś maszyn “myślących" - postawiona w
warunkach zupełnie nie znanych jej konstruktorom i programistom - nie zdoła ani w setnej części
osiągnąć tego stopnia przystosowania się do warunków, jakie wykazuje umysł przeciętnie zdolnego
człowieka. Dlatego tu jesteśmy my, ludzie. Automaty stanowią tylko przedłużenie i usprawnienie
naszych dłoni.
- Mamy przecież automaty budowlane, samoczynne stacje badawcze...
- Tak, ale i one nie potrafią niczego dokonać bez narzuconego przez nas programu i bez kontroli ze
strony centralnego koordynatora, który, jak ci wiadomo, zajmuje trzecią część masy użytkowej statku.
Czyżbyś poczuł się tu niepotrzebny wobec istnienia tych wszystkich urządzeń automatycznych?
Wypadek z Edim i rozmowa z matką utwierdziły Teda w przekonaniu, że muszą liczyć głównie na
Strona 12
samych siebie, na swoją wiedzę i własne decyzje w niebezpieczeństwach. Ucieszyło go to bardzo, bo
w skrytości ducha - jak każdy zresztą z uczestników wyprawy - liczył na niespodzianki, oczekiwał
ich i wyobrażał sobie swoje śmiałe czyny, godne zdobywcy przestrzeni. Marzenia dorosłych i
bardziej doświadczonych członków załogi były może odrobinę trzeźwiejsze i głębiej ukryte, lecz na
pewno nie różniły się zasadniczo od marzeń pełnego entuzjazmu szesnastolatka.
Dzień wejścia na orbitę wypełniły pospieszne i gorączkowe przygotowania. Manewr odbył się
zgodnie z planem - pod tym względem nie spodziewano się zresztą żadnych nieprzewidzianych
przeszkód. Orbita była wysoka, przebiegała z dala od atmosfery i pasów radiacji, których
spodziewano się w otoczeniu planety.
Sporządzone z tej odległości zdjęcia kartograficzne nie dawały jeszcze pojęcia o szczegółach
powierzchni, lecz wystarczyły dla ustalenia miejsca pod budowę bazy. Miała stanąć wśród piasków
rozciągającej się wzdłuż równika pustyni.
Pierwsze lądowały kolejno wszystkie trzy małe rakiety towarowe. Pilotował je Max, lecz nie
opuszczał kabiny; tam, na dole, cały ładunek przenosiły na miejsce budowy automaty. Sterowane
zdalnie maszyny budowlane uformowały z przetopionego piasku gładką płytę lądowiska. Odtąd
transporty szły sprawnie, na dole przybywało sprzętu, a maszyny w krótkim czasie wzniosły pierwsze
zabudowania: w centrum placu budowy wyrosły ściany budynku głównego, pokrytego półkulistą
kopułą, a obok niego, niby szare ćmy - płaskie dachy hangarów i magazynu.
Choć tylko Max bywał na placu budowy, postępy robót śledzili wszyscy za pośrednictwem
samoczynnych kamer telewizyjnych, wędrujących pośród automatów budowlanych.
Dzień lądowania - oczekiwany przez wszystkich z nie tajonym podnieceniem - rozpoczął się dla
Teda niepomyślnie: wyznaczono go do załogi “Suma", owego stateczku międzyplanetarnego, który
miał później posłużyć dla wyprawy na Florę. Teraz jednak “Suma" należało sprowadzić na Orfę.
Lot dużym stosunkowo i ciężkim statkiem był bardziej emocjonujący i ciekawszy, ale całą
przyjemność stąd wypływającą psuła Tedowi myśl, że na planetę zejdzie jako... ostatni z załogi.
“Sum" bowiem miał wylądować w ostatniej kolejności. W skład jego załogi weszła, oprócz pilota
Maxa, również i Ewa. Tak więc - przy opuszczaniu statku - jej, jako kobiecie, będzie przysługiwało
pierwszeństwo, a i Maxa Ted będzie musiał przepuścić ze względu na wiek.
O Orfie wiedziano dostatecznie dużo, by nie oczekiwać jakichś wielkich niespodzianek. Wobec
całkowitej niemal pewności, że na planecie nie żyją żadne inteligentne istoty, lądowanie nie
przedstawiało specjalnych trudności natury... dyplomatycznej. Trudności technicznych też nie
należało się spodziewać, biorąc pod uwagę wspaniałe kwalifikacje pilotów i drobiazgowo dokładne
przygotowanie rakiet. A jednak wszyscy byli zemocjonowani. Lecieli tutaj przez osiemnaście długich
lat, przez osiemnaście lat nie czuli pod stopami “twardego gruntu"! O Ewie i Tedzie lepiej w ogóle
nie mówić, miejsca sobie nie mogli znaleźć z podniecenia.
Na godzinę przed wyznaczonym czasem startu, gdy łapa transportera zgarniała z wózków w
czeluść “Suma" skrzynki ładunku, Ted zbliżył się do Maxa, który pieczołowicie doglądał
rozmieszczenia bagaży w ładowni.
- Czy wszystkie rakiety wystartują równocześnie? - spytał.
- Tak. Dzięki temu “Cyklop" pozostanie na niezmienionej orbicie.
- Aha! To znaczy, że małe rakiety wystartują w jedną, a “Sum" w drugą stronę?
- Jasne! - powiedział Max z uznaniem. - Widzę, że pamiętasz prawo zachowania pędu. Wobec tego
policz, z jaką prędkością musimy startować. Pamiętasz, jakie są masy poszczególnych rakiet?
- Pamiętam. Zaraz policzę! - Ted odwrócił się na pięcie i chciał pobiec do kabiny obliczeniowej.
Strona 13
- Zaczekaj! - zatrzymał go Max. - Nie można z każdym drobiazgiem biegać do kalkulatora.
Z chytrym uśmieszkiem wydobył z kieszeni biały, wydłużony przedmiocik. Ted wyciągnął
niepewnie dłoń.
- Co to jest? Suwak logarytmiczny? - spytał zaskoczony.
- Właśnie. Spróbuj na tym policzyć. Tam, na planecie, nie będzie można w każdej chwili korzystać
z maszyny matematycznej.
- Hm... - Ted podrapał się z zakłopotaniem w głowę, jakby chciał z niej wyskrobać tę odrobinę
wiedzy o prymitywnych metodach rachunkowych, którą kiedyś wbito mu tam wśród innych
wiadomości z historii matematyki.
- No i co będzie? - mruknął Max, wciąż się uśmiechając. - Przypuśćmy, że znalazłeś się na pustyni,
bez łączności z bazą i masz obliczyć współrzędne swego położenia...
- Zaraz! - Ted zagryzł wargi i mozolnie przypominając sobie zasadę liczenia na suwaku,
wyprowadził wreszcie wynik i wynotował na kartce rezultat.
- No, niezupełnie tak! - powiedział Max, rzuciwszy okiem na papier. - Drobny błąd, ale istotny.
Mniejsza o to, nie twoja wina - dodał widząc zmarkotniałą minę chłopca. - Doskonale to rozumiem.
Kalkulator jest dla was, wychowanych na statku, tym, czym dla mnie były kiedyś w dzieciństwie
liczydła. Wy nawet swoje pierwsze “dwa-razy-dwa" obliczaliście na maszynie. Bo, widzicie, na
Ziemi... dziecko zaczyna liczyć przy pomocy własnych palców... No, wy też przy pomocy palców,
ale... na klawiaturze maszyny.
Machnął ręką i pchnął dźwignię transportera. Lawina paczek popłynęła znowu w głąb luku.
- Nie miejcie mi za złe tego, co powiem - dodał po chwili, zwracając się do Teda i stojącej obok
Ewy. - Wychowaliście się w zupełnie innych warunkach niż ktokolwiek z załogi. Można by
powiedzieć, że otrzymaliście od razu drugi tom powieści do przeczytania, nie znając pierwszego.
Żyliście w świecie pozbawionym niespodzianek, choć nie powiem, by nie mogło ich być. Na
szczęście jednak nie było... Ale nie o tym chcę mówić. Chodzi mi jedynie o to, byście pamiętali, że
nie znacie wielu spraw najprostszych, znając równocześnie wiele rzeczy skomplikowanych i
trudnych. Nie nabyliście pewnych odruchów i przyzwyczajeń, jakie posiada każdy człowiek żyjący
na Ziemi. Tam, na planetach, pamiętajcie o tym, by nie ufać wyłącznie swej wiedzy i urządzeniom
technicznym. Nie posiadacie w dostatecznym stopniu tego, co nazywamy intuicją i doświadczeniem, a
co jest po prostu zespołem utrwalonych praktycznie przyzwyczajeń, pewnych umiejętności
stosowania wiedzy i techniki. Z tym jest jak z jazdą na rowerze lub pływaniem: trzeba się nauczyć
praktycznie, zautomatyzować ruchy. Nawet najlepiej wyłożona teoria nic tu nie pomoże.
Ostatnie skrzynki zniknęły we wnętrzu “Suma". W ślad za nimi podążył Max.
- Też sobie wybrał czas na prawienie morałów! Jakby to teraz było najważniejsze! Na dodatek
zupełnie nie wiem, o co mu chodzi. Może ty coś z tego zrozumiałaś? - spytał Ted, wciąż jeszcze
podrażniony swą porażką rachunkową.
- Wydaje mi się, że tak... - powiedziała Ewff niepewnie.
- Więc. proszę, wytłumacz mi to w dwóch słowach...
- Zdaje się, że tak w dwóch to się nie da streścić. Gdybyś przeczytał kilka książek... Nie tych o
fizyce i astronomii, a tych o Ziemi i ludziach, może nie musiałabym ci tego wyjaśniać...
- Niestety, nie mam teraz czasu na uzupełnianie swego wykształcenia humanistycznego! - burknął
Ted niezbyt uprzejmie.
W tej samej chwili z wnętrza “Suma" wyjrzał Max Bodin.
- Za dwadzieścia minut chcę was widzieć w fotelach. Skafandry B-4 z podwójnym zapasem
powietrza.
Strona 14
- Tak jest! - odpowiedzieli oboje z przejęciem i pobiegli do kabin.
Ted był z powrotem po ośmiu minutach. Przez ramię miał przewieszoną torbę z osobistymi
rzeczami, a w dłoni dźwigał nowiutki, lśniący miotacz plazmowy. Dowódca, przydzielając Tedowi
tę broń, powiedział: “Miotacz służy przede wszystkim do tego, by go mieć. To doskonale wpływa na
samopoczucie". Miało to oznaczać, że w miarę możności nie należy go używać. Ted miał jednak
ogromną ochotę wypróbować miotacz, z czystej ciekawości...
Ewa zjawiła się dokładnie po dwudziestu minutach. Spora i na oko dość ciężka walizka obijała jej
nogi, w lewej ręce dźwigała jeszcze jakąś paczkę. Ted miał ochotę zapytać złośliwie o ilość
zawartych w walizce sztuk garderoby, lecz w otworze luku pojawił się Max, również w pełnym
stroju podróżnym. Podszedł do nich i wprawnymi ruchami sprawdził stan skafandrów.
- Można! - powiedział wreszcie i zagarnął ich obiema rękami w kierunku włazu. Potem podszedł
do jednej ze ścian korytarza i nacisnął taster. Ze ścian zaczęły powoli wysuwać się grodzę
odcinające człon “Suma" od reszty statku.
Nareszcie!
Rakieta wyszła z warstwy chmur i płaskim lotem szybowała nad pustynią. Równy teren, tu i
ówdzie nakrapiany grupkami wzgórz, sięgał aż po kraniec widocznego na przednich ekranach
zachodniego horyzontu. Miejscami jak atole na tym suchym oceanie widniały ostre i regularne koliska
kraterów przypominających pierścieniowe góry Merkurego. Nagle środek ekranu zalśnił białą iskrą
światła. To z bazy, której z tej wysokości nawet nie było widać, wystrzelił w kierunku “Suma"
mgnienie oka trwający laserowy strumień naprowadzający. Autopilot zareagował, zanim jeszcze
powieki patrzących w ekran odemknęły się po tym błysku. Ekran oślepł od niebiesko-białych
płomieni dysz hamujących, fotele przechyliły się stosownie do zmiany kierunku pionu.
Po kilku sekundach płomień dysz zgasł jak zdmuchnięty. Dysze kierunkowe syknęły krótkim
podmuchem sprężonego gazu. Obraz pustyni zniknął z ekranów w dół, a jego miejsce zajęło
ołowianoszare niebo. Fotele zakolebały się, przyjmując normalne położenie. Rufowe dysze zagrały
na połowie ciągu. “Sum", jakby zawieszony na wysięgniku ogromnego dźwigu, zawisł na chwilę
nieruchomo, a potem powoli osunął się w dół.
Lądowali na piasku, by nie zniszczyć zbyt słabej dla tak ciężkiej rakiety powłoki lądowiska.
Prawa dłoń Maxa, spoczywająca na dźwigni regulacji ciągu, przesuwała się prawie
niedostrzegalnie ku przodowi. Rakieta, stojąc na płomieniu, opadała z wolna. Przez kulę hełmu
widać było ostry profil Maxa, nieruchomo patrzącego w mrowie rozedrganych wskaźników na desce
rozdzielczej. Ziemia nacierała na statek pionową ścianą w tylnych ekranach. Szum silników
przerodził się w wycie, płomień gorącym oddechem sięgnął piasku i rozmiótł błyskawicznie jego
lotną warstwę powierzchniową, wygrzebując w tym miejscu kolisty lej, obwałowany pierścienistym
nasypem. Długie, pajęcze nogi wsporników utkwiły płaskimi stopami w dnie leja, zapadając się
nieco. Po chwili jednak odnalazły oparcie w twardszych warstwach gruntu, amortyzatory ugięły się
ciężko, mlaskając przetłaczanym w ich wnętrzu olejem. Dysze, które zamilkły w chwili zetknięcia się
wsporników z gruntem, plunęły raz jeszcze słabym podmuchem, by rozkołysać rakietę w pionie dla
sprawdzenia stateczności. Wreszcie rakieta znieruchomiała. Pilot trwał jednak wciąż w skupionym
napięciu. Z dłonią na dźwigni śledził jeszcze świetliste słupki dynamometrów wskazujących
obciążenie wszystkich trzech wsporników. Było równomierne. Wskaźnik pionu - czerwony świetlik
wśród pajęczyny koncentrycznych okręgów - ani o włos nie odchylał się od punktu zerowego.
Napięcie znikało powoli z twarzy Maxa. Nad jego głową zamrugał zielony sygnał. Teraz dopiero
Max przekręcił maleńki kluczyk blokady rozrządu i schował go do kieszeni skafandra.
- Po co ten kluczyk? - zapytał Ted.
Strona 15
- Przepisy... - zaśmiał się Max. - Ktoś tam pomyślał sobie, że lepiej by było, gdyby nam tubylcy
nie ukradli rakiety.
- Wierzysz w tubylców? - wtrąciła Ewa.
- Gdyby to cokolwiek pomogło, na pewno gotów byłbym uwierzyć. Tu jednak chyba ich nie
spotkamy.
Minąwszy śluzę, wydostali się do komory wyjściowej. Max uruchomił wyciąg i po chwili
krzesełko windy kołysało - się tuż za progiem wyłazu. Ewa jako pierwsza zajęła w nim miejsce i
krzesełko zaczęło powoli wędrować w dół wzdłuż kratowej konstrukcji jednego ze wsporników.
Spojrzała najpierw w dół, w trzydziestometrową przepaść pod stopami, a potem w niebo.
Igen miał rację. Niebo miało lekki odcień fioletu, nad widnokręgiem różowiło się nieco,
oświetlone niskim purpurowym słońcem. W niewielkiej odległości srebrzyła się gładka, jakby
wprost z piasku wyrastająca kopuła bazy. Nieco w lewo od niej sterczały w niebo trzy ostre sylwety
rakiet. Poza tym nic nie naruszało monotonii otoczenia.
Stopy Ewy zetknęły się z gruntem łagodnie, lecz niespodziewanie. Podziwiając panoramę
zapomniała na chwilę, że zjeżdża wyciągiem. Odruchowo podkurczyła nogi, lecz krzesełko
zatrzymało się już na dole. Odpięła klamrę i zeskoczyła na ziemię.
Ted, stojąc na progu wyłazu, odczuł nieprzyjemny zawrót głowy. Przed nim rozpościerała się jasna
przestrzeń, czerwone słońce oślepiało. To, co ujrzał, zaskoczyło go. Poczuł się nagle jak zamknięty
pod ogromnym, nieprzejrzystym kloszem, odcinającym go od tak dobrze znanych gwiazd i konstelacji.
Wobec próżni, do której tak się przyzwyczaił, ta niebieskawa kopuła wydawała się czymś
namacalnie ciężkim i gęstym. I tyle swobodnej, przestrzeni... W porównaniu z ciasnym i do
maksimum wykorzystanym wnętrzem statku ten nadmiar pustej przestrzeni wydał się chłopcu jakimś
straszliwym marnotrawstwem!
Ewa przebrnęła przez wał piasku usypanego podmuchem dysz. Czekając na towarzyszy,
przyglądała się, jak ziarna osypują się po zboczu wału, porywane ostrymi podmuchami wiatru.
Prawie nie zastanawiając się, przyklękła i nabierając w obie dłonie piasku, podrzuciła go w górę.
Wiatr porwał ziarna i rozwiał je sypkim warkoczem. To było zabawne. Ewa raz jeszcze puściła na
wiatr garść piasku, a potem otrzepała rękawice i spojrzała w kierunku bazy, skąd zbliżało się
właśnie coś na kształt komety wlokącej ogon szybko opadającego pyłu. “Głową" komety okazał się
pełzak, gąsienicowy pojazd pustynny. Zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów. Kopułka uniosła
się, z kabiny wyskoczył Adam Wroński. W dłoni niósł pęk jakichś suchych badyli. Z uroczystą miną
zbliżył się do Ewy i składając niski ukłon, wręczył jej rosochaty bukiet.
- Witam na Orfie. Ponieważ przybyliśmy o dziesięć minut wcześniej, czujemy się gospodarzami. A
to najpiękniejszy - bo jak dotąd jedyny - okaz miejscowej roślinności: miotłowiec Wrońskiego, na
cześć odkrywcy.
Do bazy było niedaleko, lecz jechali dość długo, bo pełzak nie mieścił czterech osób w kabinie.
Ewa i Adam zajęli miejsca wewnątrz, a Ted z Maxem uczepili się z tyłu pojazdu.
Pozostawiona w pustyni rakieta stała, podobna do olbrzymiego kraba, na trzech szeroko
rozstawionych nogach wsporników. Ted przyglądał się przez chwilę jej strzelistej sylwetce.
- Okazale wygląda, prawda? - powiedział Max z dumą. - Pierwszy raz możesz popatrzeć na nią z
zewnątrz. Prawdziwy sum. Nawet wąsami porusza.
U tępego dzioba rakiety wachlowały miarowo dwa półkola anten radarowych.
- Sum to taka ryba? - upewnił się Ted.
- Owszem. Najsmaczniejsza z ryb! - zapewnił Adam zza steru. - A przy tym jaka mądra! Kiedy
byłem ostatnio na jeziorach, przytrafił mi się w takiej zarośniętej rzeczce sum... To była sztuka!
Strona 16
Taaaka!
Tu Adam pokazał, jaki był ten sum.
- Uhm... - mruknął wątpiąco Max i mrugnął okiem do Teda. - Uważaj, Adasiu, nie puszczaj steru,
bo na latarnię wpadniemy!
Latarń co prawda w pustyni nie było, lecz wjeżdżali właśnie między zabudowania bazy.
Wrzała tu gorączkowa praca. Tylko Edi z markotną miną siedział w fotelu, piastując na temblaku
swą chorą dłoń. Ewa przyłączyła się natychmiast do doktora Tai, który przy gastromacie
programował właśnie inauguracyjną kolację. Ted zajrzał we wszystkie kąty, wypróbował wszystkie
urządzenia automatyczne, zajrzał do hangarów, a potem zasiadł w odosobnionym kąciku kabiny
radiowej i przez dłuższy czas coś tam dłubał, schylony nad stołem. Ewa, która zajrzała mu po
godzinie przez ramię, spostrzegła, że Ted... liczy uparcie na suwaku logarytmicznym!
Strona 17
ROZDZIAŁ TRZECI
W KTÓRYM ORFA DEMONSTRUJE SWOJE MOŻLIWOŚCI,
A AUTOMATY - SWOJE
Następnego dnia odbyła się narada robocza. Ustalamy główne kierunki badań - mówił Atros Lund
znad barwnej fotomapy rozpostartej na stole. - Na razie rozdzielamy się na dwie grupy. Pierwsza, w
skład której wejdą: Wera i Adam Wrońscy, Geon Berd oraz Max Bodin jako pilot batyskafu, opuści
się jutro na dno oceanu i pozostanie tam, zależnie od potrzeby, od trzech do pięciu dni; grupą
dowodzi Geon. Liczymy na waszą samodzielność. W razie alarmu musicie posługiwać się kodem
detonacyjnym przez odstrzał ładunków podwodnych. Pozostali będą prowadzić prace na lądzie oraz
tu, w bazie. Szczegóły planu każdy otrzyma na piśmie. Jeszcze raz proszę o sprawne działanie i
trzymanie się programu. Czasu mamy niewiele. Trzy tygodnie na zbadanie dwóch planet to nawet w
naszym kosmicznym stuleciu okres' bardzo krótki. Pomyślcie - zwrócił się do Ewy i Teda - przez ile
wieków ludzie musieli badać swój własny glob, by jako tako go poznać...
- Mam nadzieję, że nie będziesz wymagał tak dokładnych danych, jakie mamy o naszej Ziemi -
udając przerażenie spytał Har Adler, szef informacji i dokumentacji naukowej (czyli - jak go w
skrócie i nieco archaicznie nazywano - “bibliotekarz") oraz archeolog, historyk i właściciel czarnej
brody w jednej osobie.
- Przeciwnie! - uśmiechnął się Atros. - Nawet bardzo proszę o powściągliwość i nieprzesadzanie
ze szczegółami. Wiem wprawdzie, że trudno się ograniczyć, gdy na każdym kroku spotyka się rzeczy
nowe i nieznane, lecz trzeba zatrzymywać się tylko nad najistotniejszymi sprawami. “Jedną ręką
wziąć dwie dynie - choćbyś chciał, nie można", jak mówi chiński aforyzm.
Atros popatrzył do trzymanej w dłoni kartki, jakby chciał sobie coś jeszcze przypomnieć. Potem
spojrzał w kierunku Ediego i zapytał:
- Jak ręka?
- Nieźle... - mruknął inżynier, zezując z ukosa na lekarki.
- Nie tak znowu nieźle!
- Jeszcze nie jest zdrowa!
Obie lekarki protestowały zgodnym chórem. Atros uśmiechnął się nieznacznie.
- Wiem, Edi - powiedział - że chciałbyś być przydatny na równi z innymi. Jeśli więc poradzisz
sobie jedną ręką, to przygotuj stacje automatyczne. Wyślemy je na Pustynię Zachodnią. A Ted niech
ci pomoże.
Ted skinął głową bez entuzjazmu. Spodziewał się, że zostanie przydzielony do którejś z ekip
terenowych - jeśli już nie do oceanicznej, to przynajmniej do grupy mającej badać dalsze tereny
pustyni.
- Na pustynię wyrusza grupa w składzie: Igen Utero, Tuo Tai i Pollo Trevi. Dowodzi Igen.
Zabierzecie dwa pełzaki. Trasa: na południowy wschód i południe od bazy, do granic strefy
nadmorskiej. Pozostali w bazie mają za zadanie opracowanie napływających danych oraz dalsze
próby nawiązania łączności z Florą.
Gdy dowódca skończył i wyszedł, Edi zbliżył się do Teda i poufale skubnął go w łokieć.
- Chodź, chłopcze - powiedział. - Nie martw się. Mnie też nie chcą ze sobą zabrać. Trzeba to jakoś
przeżyć.
Ted pomyślał, że to bardzo uprzejmie ze strony Ediego, iż chce mu dodać otuchy, ale równocześnie
zdawał sobie sprawę z istotnej różnicy w ich sytuacjach: gdyby nie chora ręka, Edi na pewno
Strona 18
zasiadłby za sterami batyskafu... A on? Cóż, widocznie uważają go za smarkacza.
Poszli przebrać się w robocze skafandry. Po drodze Edi, jakby czytając w myślach chłopca,
mówił:
- Buntujesz się, no nie? To od razu widać, niełatwo ukryć taki rozsadzający człowieka zapał do
czynu... Ale nie mamy czasu na popełnianie błędów, do wszystkiego potrzebni są specjaliści.
Wyszli przed bazę. W pobliżu hali montażowej stało sześć gotowych do drogi automatów.
Samopasy połyskiwały pancerzami jak szereg wielkich żółwi. Wiał silny wiatr, nawiewało piasku w
każdą szczelinę, w każde załamanie odzieży.
- Znowu dmie - powiedział Edi z niezadowoleniem. - A my musimy jeszcze zajrzeć im do środka.
Nie możemy otworzyć pokryw tutaj, bo wszystko się zapiaszczy. Sprawdzimy na razie zdalne
sterowanie, a potem wprowadzimy maszyny do hali.
Włączyli trzymane w dłoniach małe nadajniki sterujące.
- Weź dwójkę - powiedział Edi - a ja wezmę jedynkę. Niech się trochę przelecą po piasku.
Skierował witkę anteny w stronę pierwszego samopasa. Pojazd gwałtownym skokiem ruszył przed
siebie, a potem posłuszny ruchom palców Ediego, który regulował nadajnik, skręcił w stronę
otwartej pustyni i pomknął po powierzchni piasków ze zdumiewającą chyżością. Gdy się oddalił o
trzysta metrów, zawrócił nagle i jak dziecinna zabawka ze zdalnym sterowaniem zaczął zbliżać się ku
bazie.
- Wypuść dwójkę - powiedział Edi. - Prosto na tamten!
Ted spojrzał z wahaniem, nie rozumiejąc polecenia.
- Nie bój się, puść swój automat w kierunku mojego - zachęcił go Edi z uśmiechem. - Dodałem im
jeden warunek ograniczający...
Drugi samopas wystartował w kierunku pierwszego. Pędziły teraz naprzeciw siebie i wydawało
się, że za chwilę roztrzaskają się nawzajem. Gdy jednak odległość zmalała do kilkudziesięciu
metrów, oba pojazdy prawie równocześnie zastopowały, a potem ostrożnie i powoli, jakby skradając
się, zatoczyły wokół siebie szerokie półkola, wyminęły się i odnalazłszy pierwotny kierunek,
popędziły dalej, każdy w swoją stronę. Edi zaśmiał się cicho i z zadowoleniem.
- Widziałeś, jakiej ostrożności je nauczyłem? To na wypadek spotkania jakichś ruchomych
obiektów. Po co mają straszyć zwierzynę? Niech lepiej omijają z dala wszystko, co się porusza. No,
te dwa sprawne, zaprowadź je do hali i odkręć tylne pokrywy.
Ted stał jeszcze przez chwilę, podziwiając sprawność musztrowanych przez Ediego maszyn. Nagle
spojrzał w kierunku zachodniego krańca horyzontu i zaniepokoił się.
- Popatrz - trącił inżyniera - co to? Tam!
Od zachodu nadciągał czarny tuman, jakby zwały piasku powstały nagle i uniosły się w górę
zwartą masą. Czarna, stożkowato rozszerzająca się ku górze chmura zbliżała się z ogromną
szybkością. Pociemniało nagle.
- Wygląda to na burzę - powiedział Edi na wpół do siebie. Włączył mikrofon interkomu,
zainstalowany w hełmie. - Baza, widzicie, co się dzieje?
- Widzimy - odezwał się głos Atrosa. - Gdzie jesteście? Ukryjcie się!
- Dobrze, już się chowamy! - mruknął Edi, wciąż wpatrując się w nadciągający tuman.
- Skierować samopasy do hali? - dopytywał się gorączkowo Ted.
- Nie - Edi machnął ręką. - Nie trzeba, dadzą sobie radę.
Wpadli do hali. Ted zaryglował właz i podbiegł do iluminatora. Na zewnątrz rozpętało się
niesamowite piekło. W zapadłym nagle zmroku ukazały się pierwsze fale piasku i runęły na kopułę
głównego budynku. Równocześnie cała powierzchnia roziskrzyła się drobnymi igiełkami wyładowań
Strona 19
elektrycznych. Potem zrobiło się zupełnie ciemno. Tylko dachy zabudowań świeciły ciągłym bladym
światłem iskrzenia.
- Piaskowa burza z wyładowaniami! - zawołał Edi z zachwytem. - Przyroda zawsze sobie poradzi!
Nie ma wody - może być piasek. Byle gnębić biedne stworzenia...
Widać było, że z satysfakcją obserwuje bezskuteczne ataki piasku na zagubiony w pustyni skrawek
cywilizacji.
- To pierwszy kontratak, odpowiedź Orfy na nasze wtargnięcie - powiedział po chwili. - Jak dotąd
my jesteśmy górą. Ale przeciwnika nigdy nie należy lekceważyć!
Trąba powietrzna przeszła równie szybko, jak się pojawiła. Pozostawiła po sobie wały nawianego
wokół budynków piasku. W miejscu gdzie przed chwilą stały samopasy, sterczały tylko pręty anten.
- Teraz patrz! - powiedział Edi uroczyście, gdy wyszli ponownie na zewnątrz.
Nacisnął klawisz sterowania. Przed halą zakotłowało się, jakby nowa, mniejsza burza wybuchła
nagle w tym miejscu. Po chwili piasek opadł, a sześć samopasów triumfalnie kołysząc czułkami anten
powędrowało sznureczkiem do hali.
- Jedno niebezpieczeństwo udało się nam z góry przewidzieć - powiedział Edi. - Te automaty
przeszły swój bojowy chrzest na Marsie, w głębi Czerwonej Pustyni. Jakie jeszcze niespodzianki
mogą je spotkać tu, na Orfie?
- Mamo... - zaczął Ted, gdy zasiedli wieczorem do kolacji w kabinie mieszkalnej.
Spojrzała na syna, jakby przeczuwając, że chce ją spytać o coś bardzo ważnego. Zachęciła go
ciepłym spojrzeniem.
- Mamo, czy ty... i ojciec... jesteście zadowoleni ze swej pracy? Z tego, że jesteście tutaj, z dala od
Ziemi i innych ludzi?
- Oczywiście! - odpowiedziała natychmiast. - Przecież nikt nas do tego nie zmuszał. Chcieliśmy
sami, wybraliśmy... A dlaczego pytasz? Czy ty jesteś niezadowolony? Ciebie nikt nie pytał, wiec
miałbyś prawo do niezadowolenia...
- Ależ nie, nie! - zaprotestował gwałtownie. - Ja bardzo, bardzo chcę. Chciałbym nawet jeszcze
więcej... Chciałbym być przydatny... wydaje mi się jednak, że nie jestem tu bardzo potrzebny, czuję
się tu jakoś... ponadplanowo.
- A ty jesteś przekonany, że stać cię na dokonanie wielkich rzeczy, tylko my ci nie pozwalamy?! -
dokończyła Anna z uśmiechem.
- Nno... tak! - bąknął Ted. - Skąd wiesz, że tak właśnie pomyślałem?
Roześmiała się wesoło, biorąc go za rękę.
- Znam to już skądś... Twój ojciec, gdy miał tyle lat, co ty, myślał zupełnie tak samo.
- Znałaś go już wtedy?
- Nawet wcześniej!
- Na Ziemi?
- Nie, na Ganimedzie. Jak wiesz, ojciec się tam urodził, a ja przyjechałam z rodzicami, mając
dziesięć lat. Igen miał wówczas trzynaście. Był bardzo pewien siebie, zupełnie jak ty. Prowadził
mnie na karkołomne wycieczki w góry Ganimeda i zwierzał się ze swych planów i... kłopotów.
Największym kłopotem było oczywiście to, że dorośli nie dopuszczają go do niebezpiecznych prac i
wypraw. On już wtedy chciał lecieć do gwiazd. No i poleciał...
Ted słuchał z ciekawością. Nieczęsto się zdarzało, żeby miał czas na dłuższą rozmowę z matką,
ona także była wiecznie czymś zajęta albo zmęczona.
- Mamo, ale jeśli się już wybrało tę drogę badacza przestrzeni... to chyba trzeba oddać się
Strona 20
całkowicie tej pracy? Atros wciąż podkreśla, że jest nas mało i mało mamy czasu...
- Oczywiście! Widzisz przecież, jak wszyscy sumiennie spełniają swe obowiązki.
- Mamo - ciągnął Ted - bo taka na przykład Ewa... Właściwie to ją lubię, choć jest jeszcze taka
dziecinna... Ale ona tylko pozornie jest tu, z nami. Tak naprawdę to ona jest bardziej tam, na Ziemi,
niż tutaj. Nigdy nie widziała Ziemi, ale wydaje mi się, że ona bardziej ją kocha niż nasz statek, naszą
pracę, no w ogóle naszą całą teraźniejszość... To chyba nie tak powinno być! Powinniśmy bardziej
żyć tym, co mamy, niż tym, co zostało daleko...
Anna spojrzała na syna z powagą.
- Ja też najbardziej ze wszystkiego kocham Ziemię - powiedziała dobitnie. - Atros, Geon, twój
ojciec, który się na niej nie urodził - oni wszyscy także ją kochają, każdy na swój sposób. To dobrze,
że Ewa interesuje się Ziemią. Dla was jest ona planetą tak samo nieznaną, jak Orfa i Flora.
Powinniście ją poznawać i kochać.
- Może, gdy wrócimy... - zaczął Ted niepewnie.
- Nie! - przerwała Anna. - Teraz musisz ją pokochać, a przynajmniej zrozumieć jedno: że my
wszyscy jesteśmy tu nie dlatego, że znienawidziliśmy Ziemię i uciekliśmy z niej, lecz dlatego
właśnie, że ją kochamy. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale to nie paradoks. Ziemia to nie tylko
glob krążący wokół Słońca. Ziemia - to również i przede wszystkim ludzie, ich życie, historia,
kultura... Tak trzeba rozumieć słowo: Ziemia.
Ted patrzył w talerz, ważąc w myślach słowa matki. Miała rację: nie rozumiał wielu rzeczy...