Zagańczyk Mieszko - Freefootball

Szczegóły
Tytuł Zagańczyk Mieszko - Freefootball
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zagańczyk Mieszko - Freefootball PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zagańczyk Mieszko - Freefootball PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zagańczyk Mieszko - Freefootball - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mieszko Zagańczyk Freefootball Chcesz być DOBROCZYŃCĄ LUDZKOŚCI? Chcesz usunąć wrzód ze zdrowego ciała społeczeństwa? Chcesz osobiście wykonać wyrok na okrutnym i zwyrodniałym kinderwampirze, zabójcy 12 niewinnych dzieci? Możesz to zrobić w jeden z pięciu dowolnie wybranych sposobów. Kup cegiełkę na budowę nowego więzienia miejskiego, a weźmiesz udział w WIELKIEJ LOTERII PENITENCJARNEJ!!! - No jak tam, Modrovy? Zapierdalają? - Zapierdalają, szefie. Jak małe parowoziki! Otokar Hieronim Plappermaul, prezes klubu frifutbolowego FfC Siren, zatrzasnął drzwi biało-pomarańczowego ambulansu i energicznie pomaszerował do sali treningowej. Modrovy podążył za nim. - To dobrze. To bardzo dobrze. - Pracują, aż miło. Robią wszystko, co im każę. Jak zwykle. Boksik, bieganko, meczyk, siłownia. I tak w kółko. Dzięki tym nowym odżywkom mogliby nawet i dwanaście na dzień. A gdyby tak troszkę przykręcić śrubkę? - Nie. Dziesięć wystarczy. Nie ma co chłopaków przemęczać. Jeszcze się zbuntują. Modrovy zarechotał. - He he. Gdzie tam. Takie głąby? Zatrzymali się przed ringiem. Bobby Miczurin VI z pasją okładał pięściami Bobby'ego Miczurina VIII. Kanciaste, rozdmuchane sterydami ciała lśniły od potu. - Ładnie - pochwalił Plappermaul. - A reszta? - Biegają po bieżni. Zaraz ich wszystkich spędzę na boisko. Niech trochę pokopią. Tylko, szefie, z tym Dziesiątym problem. Prezes ściągnął gniewnie brwi. - Co? Ciągle się obsrywa? - Żeby tylko! Zdziczał totalnie. Obsrywa się, moczy a do tego ostatnio lękliwy się zrobił. Jak zaszczute zwierzątko. Chowa się po kątach i piszczy jak do niego podejść. Plappermaul zgniótł butem niedopałek cygara i zaburczał pod nosem. - To na pewno przez tę blokadę - zasugerował Modrovy. - Pewnie źle założona. Cholera, szkoda chłopaka. Może by ją tak zdjąć? Szósty wyprowadził serię błyskawicznych ciosów. Ósmy zgiął się i zasłonił rękawicami. Potężny prawy prosty zwalił go na deski. Zajęczał przeciągle. Plappermaul zamarł w pół ruchu i wbił w Modrovego stanowcze spojrzenie. - W żadnym wypadku - wycedził powoli. Wyłuskał ze złoconego puzderka pękate cygaro i szukając zapalniczki, zanurzył rękę w kieszeni marynarki. Modrovy usłużnie podał mu ogień. - W żadnym wypadku. Jak zdejmiemy mu blokadę, to na mur nawieje. Wtedy dopiero byłby problem! Pismaki raz dwa zwąchałyby całą sprawę. Tego, że chłopaków zaprogramował na dobrych piłkarzy zespół koreańskich genetyków, mogliby się nie domyślić. Ale nie trzeba zbytniej inteligencji, by odkryć resztę. Wystarczy spojrzeć na nich wszystkich. Na kilometr widać, że to klony według jednego wzorca. Wystarczy skojarzyć pięć przypadków hospitalizacji Bobby'ego Miczurina, by skapować, że każdy zakończył się śmiercią i podmianą. Aż nie chcę myśleć, czym by to groziło. Degradacja do drugiej ligi. Lub nawet trzeciej. Kary finansowe. Odwołania. Utrata prestiżu. Dobrego imienia klubu! Modrovy wytrzeszczył szeroko oczy. - Pięć? Więc... Prezes wypuścił skłębioną chmurę tytoniowego dymu i skierował się ku drzwiom. - Tak. Piąty zmarł dziś w nocy w klinice Hillary'ego. - Cholerka. Po miesiącu. Szybko. - Nie odzyskał przytomności. To był krwiak na mózgu. Po tym ciosie Bjornsena. Perfekcyjnym ciosie. Wyszli na niewielkie boisko z tyłu posiadłości, szczelnie osłonięte trzymetrowym płotem. Siódmy i dziewiąty truchtali po bieżni, młócąc powietrze markowanymi ciosami. Plappermaul stanął w cieniu i poluzował czerwono-zielony krawat klubowy. - Gdyby przynajmniej zemdlał w szatni! Wtedy dałoby się wszystko utrzymać w tajemnicy. A tak... Pismaki węszą dniem i nocą. Nawet sobie nie wyobrażasz, co tam się wyprawia. Musiałem podwoić ochronę.. Przez chwilę przyglądał się biegnącym po łuku klonom. Z ich łysych czaszek szczerzyły kły przypominające harpie syreny. Wytatuowany na głowie każdego egzemplarza znak rozpoznawczy Bobby'ego Miczurina. - Gdy byłem tam godzinę temu, jeszcze nie udało im się odkryć prawdy. Mam nadzieję, że nic się przez ten czas nie zmieniło. Bo wtedy musielibyśmy się zdrowo napracować, by przerobić chłopaków na nowego zawodnika. Tatuaże mogłyby zostać, że niby ku pamięci zmarłego. Ale ile kasy by poszło na operacje plastyczne! Do tego straty premii za wysokie pozycje w rankingach. Czwarty i piąty strzelili w tym sezonie 243 gole, w samej lidze. - I 68 pucharów - dorzucił dumnie Modrovy. W dużej części była to jego zasługa. Plappermaul przytaknął. Rozpiął szerzej koszulę, ściągnął z szyi krawat i wepchnął go do kieszeni. Westchnął ciężko. - Dlatego musimy działać. Zamienić ciało Piątego z Szóstym. Tak, by pismaki przespały temat. Modrovy zamyślił się. - Ja bym, szefie, proponował Siódmego. Ostatnio zrobił postępy. Ma najlepsze wyniki testów. A Szósty... - Dobra, dobra. Wszystko jedno - uciął prezes. - Bierzemy Siódmego. Zwiń go zaraz, daj zastrzyk, coś na sen, żeby nie rozrabiał i do karetki. Szybciorem. Trzeba odegrać małe przedstawienie. Przebierzemy się w kitle i pojedziemy do miasta, do Hillary'ego, by zabrać stamtąd Piątego i niby przewieźć do innej kliniki. Do Winkiewicza. W drodze zamiana - Siódmy idzie za Piątego i jedzie do kliniki. Ciało jak zawsze - do kwasu, rozpuścić i po ptokach. U Winkiewicza Siódmy leży pięć dni, nasz neurochirurg zdejmie mu blokadę i wpisze do pamięci co trzeba. W piątek nowy Bobby Miczurin idzie na trening, już do klubu. A w sobotę gra. I strzela gole. Cholernie dużo kurewsko pięknych goli! - A prasa będzie miała swoją sensację. Bobby Miczurin, po kontuzji doznanej w brutalnym meczu z Galicją Kraków i trzynastu dniach spędzonych w szpitalu odzyskuje przytomność i czuje się zdrów. Zagra w meczu o mistrzostwo. - Właśnie o to chodzi. Nawet będzie mógł udzielać wywiadów. - Wszystko pięknie, szefie, tylko ta intryga to grubymi nićmi szyta. Znaczy ta zamiana. - Nie mamy innej możliwości. Nie da się go tak po prostu zabrać, zapłakać, wyprawić mu pogrzeb i podstawić Siódmego. Wnętrze karetki jest jedynym miejscem, gdzie choć przez chwilę nie będzie reporterów. - Plappermaul wydobył z kieszeni plastykowy pojemnik. Wytrząsnął na dłoń białą pigułkę i przełknął. - Kurna, prawie nie spałem tej nocy. Łeb mi pęka. - Szefie, a co z tym Dziesiątym? - Modrovy podrapał się za uchem. - Może by tak... - Mniejsza o Dziesiątego! Później się nim zajmiemy. Od obsrywania się jeszcze nikt nie umarł. Dawaj tu teraz Siódmego. - Jasne, szefie. Sie robi. Modrovy wepchnął do ust dwa palce i gwizdnął przeciągle. - Eee! Tępa Dupa! Chono tu! - wydarł się. - W podskokach! Pojedziesz do miasta. Oba klony zatrzymały się na chwilę, po czym pobiegły z radosnym pohukiwaniem przez boisko. - No niech pan patrzy, szefie. Lecą na wyścigi, jak dzieciaki po paczkę łakoci. Skaranie boskie z nimi. - Modrovy uformował z dłoni tubę i ryknął: - A ty, Chujogłowy, gdzie?! Mówiłem, Tępa Dupa! A ty truchtaj dalej! Dziewiąty zwolnił i zwiesił głowę. Zawrócił. Siódmy podbiegł sprężystymi susami i przystanął przed trenerem. Trzasnął piętami i zasalutował. - Starszy kiblowy Tępa Dupa melduje się na rozkaz, gotów do czyszczenia sraczy! Modrovy zarechotał. - Nieźle ich wytrenowałem, co? No to spocznij! Klon odstawił w bok nogę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zagulgotał z uciechy. Skomponowaną genetycznie twarz hollywoodzkiego przystojniaka wykrzywił tępy grymas. Plappermaul odwrócił z obrzydzeniem wzrok i wszedł do budynku. - Czekam w karetce. Pośpieszcie się! - huknął ze środka. LINDA CANELLO; top model: - Kiedyś byłam świńską blondynką o piegowatej twarzy. Ale zawsze czułam w sobie ogień afrykańskiej krwi. Śniłam o sawannie i o tym, by moja skóra była brązowa. - Linda Canello uzyskała pomoc w salonie urody Wenus & Apollo. - To cudowne! Niewiarygodne! Dziś jestem smukłą mulatką. Czuję się jak afrykańska księżniczka! WENUS & APOLLO: Daj nam swoje geny, nasi artyści zrobią z nich dzieło sztuki. Spiridon Czerniecki pchnął skrzypiące drzwi "Żelaznego Pirata". Do spotkania z Jovaną miał piętnaście minut, więc wskoczył na stołek przy czerwonym kontuarze. Wcisnął do czytnika niklowaną płytkę z ciekłokrystalicznym okiem, zamawiając szklankę Red Sharka. Ostatni krzyk knajpianej mody - drink na bazie metahirsoiny z pływającą w szklance żywą miniaturką rekina. Po barze snuł się zapach smażonej cebuli zmieszany z obecnym tu na stałe aromatem dymu fajkowego. Wczesnym popołudniem do "Pirata" wpadało niewielu gości. Poza Spiridonem był tu stary marynarz przysypiający nad kuflem piwa. Studenciak gryzmolący coś w kajecie. Sapiący grubas w spodniach na szelkach, łapczywie wcinający jajecznicę. - No i wreszcie go złapali! - zagaił barman, trąc szmatką blat. - Kogo? Kinderwampira? - Tego, tego! Łobuza jednego! Na gorącym uczynku go przydybali. Słyszałeś pan? Spiridon zaprzeczył. - Cały weekend fazowałem w "Hitlerze", a potem dwie doby odsypiałem non stop. - Panie! Się okazało, że on już kodowany! Były nauczyciel. Wywalili go z roboty za molestowanie uczniów. Mieli wszystkie dane: odciski, tęczówkę, DNA i tak dalej - barman przerwał pucowanie i oparł się łokciami o kontuar. - No i czego się było spodziewać? Jak taki zacznie, to nie kończy! Rzężące głośniki trzęsły się od swojskich góralskich przyśpiewek w rytmie źle wyregulowanego diesla. Gęśliki rzępoliły nierównymi, jękliwymi nutami. Spiridon pociągnął długi łyk. - Sprytny łobuz. Po tym jak trafił w rejestr, zrobił sobie nową twarz, wstawił "fałszerzy" odcisków palców, zmienił genotyp spermy i wyciął kod. - W cipę Lindy. Niezły gość! Troszkę się wykosztował. - Tylko tęczówka mu została, ale to najmniejszy problem. - Starczyłoby nie szwendać się po dworcach i używać kryształów gotówkowych. - Taa... Żeby mieć sto procent pewności, łapał dzieciaki poza Strefami Ochrony Nieletnich. Zawsze gdzieś między nimi - podjeżdżał autem, niby zagadywał o drogę, a potem cak! dowalał z shockera, że maluch nawet nie zdążał włączyć osobistego alarmu. Później, wiadomo! Gwałcił, mordował i wrzucał do kanału - barman huknął kułakiem w blat, aż zabrzęczała szklanka z Red Sharkiem. Grubas w szelkach drgnął, kęs jajecznicy spadł na talerz. - I co? I nic! Mógłby się bawić w nieskończoność! Kto wie, ile by jeszcze dzieciaków zaszlachtował! A policja tylko mandaty potrafi wlepiać - przetarł czoło wierzchem dłoni. - I co? Drogówka go zhaltowała za szybką jazdę? Tak przypękał, że wszystko wyśpiewał? - Gdzie tam. On nie taki. Porwał następnego dzieciaka. Ale się naciął. Bo odkąd wyszło, że te osobiste alarmy na nic się zdają, poniektórzy zaczęli znakować dzieciaki kodami kreskowymi. Jak samochody i przestępców. Ale się porobiło. Zresztą to lepiej, bo łobuz naciął się na kodowanego. Dzieciak miał wyznaczoną trasę: dom-market-dom. Kontrolowaną przez komputer. A kiedy drab go porwał... nagle alarm! Policja dorwała drania na gorącym uczynku. Już się zabierał do dzieła! - Beknie gościu niewąsko... Weź udział w Wielkiej Loterii Penitencjarnej!!! - Spiridon przesunął dłonią po głowie. Dziwnie się czuł bez pokrywającego czaszkę obrazu natryskiwanej z automatu "Cybernetycznej lubieżności" Tavriollego. Albo azteckiego motywu "Taniec śmierci" lub "Płonącej żyrafy" Dalego. No, ale posłuchał Jovany. Żadnego malowania. - Zawsze mówiłem, że samo namierzanie nie wystarczy. Powinni rejestrować każdy krok kodowanych! I wszczepów podsłuchowych nie żałować! Z tym facet w ogóle nie zrobiłby sobie tych operacji. I bałby się porywać! Od razu by go przyskrzynili. Ale zasrańce z Ligi Liberalnej wciąż blokują ustawę. Prawa jednostki! Diabli by ich wzięli! - I powinni wszczepiać neuroczujniki. Klient pomyślałby tylko o chłopięcych jąderkach, a tu jebut!, bomba rozwala mu mózg - Spiridon wyłuskał jednego newyorkera i wetknął do ust. - Nawet przestępca ma prawo do godności - rzucił nagle student. - Jak wszyscy. Tylko to daje mu szansę. - Koleś, a ty co się wyrywasz niepytany? - przypalił papierosa. - Jaka godność? Gdyby miał czujnik z bombą, dzieciaki by żyły. Z ulicy dobiegł podwójny dźwięk klaksonu. Spiridon posłał tam krótkie spojrzenie. Poobijany, fioletowy hyundai. Zerknął na zegar. Tym razem Jovana zjawiła się punktualnie. Niepodobne. - No to spadam - dopił resztę ze szklanki i zagryzł rekinka. Na ulicy odwiązał od poręczy popiskującego kundelka i wpakował się do samochodu. - Pies? Niedobrze, Spir. Poleci za suką i wlezie w strefę. - Spoko. Jest tak sflaczały, że już nie może. Tak jak jego pan - zaśmiał się krótko. - Znaczy się mój sąsiad. Stetryczały dziadu. Mam nadzieję, że nie kopnie z żalu w kalendarz, zanim mu go oddam. - Jak chcesz. - Chodzi z nim tylko do marketu. Zawsze tą samą trasą. Z dala od stref - wpakował psa na tylne siedzenie. - Jest kłopot, Spir - po ciele Jovany pod przezroczystym kombinezonem wiły się wymalowane szmaragdową i błękitną farbą celtyckie wzory. Seledynowa czuprynka nadawała jej wygląd niesfornego elfiątka, ale lekko zniszczona twarz zdradzała skłonność do niezdrowego trybu życia. Fosforyzująca modliszka wytatuowana na policzku: znak gangu Sadystyczne Landrynki. Samochód z cichym szemraniem opon i ze zgrzytem, gdy skręcili w żwirową alejkę, wtoczył się na tyły cmentarza. Stanęli. - Ile masz keszu? - Tyle, co mówiliśmy. Pięćdziesiąt kawałków. Plus piątka dla ciebie. Na krysztale gotówkowym. - Za mało. - Jak za mało? Chyba była mowa. - Niebiescy dokazują na maksa. Był nalot. Rozbili aż pięć punktów. Ktoś musiał sypnąć. Jednego dnia uziemili i kobiety w potrzebie i kodowanych. Kilku zapuszkowali, reszta chce zawiesić biznes, aż sprawa przycichnie. Teraz total nikt się nie przyznaje, że ciął jakieś kody. Nic nie wiedzą. - W cipę Lindy. Ale szit. - Ale polukałam tu i ówdzie, pomęczyłam paru gostków - w głosie Jovany zadźwięczała duma. - Jeden ciachnie ci to w drodze wyjątku. Ale za stówę. I tak mało. W tej sytuacji mógł cenę potroić. Ja swojej nie zmieniam. - Stówę? Nie mam tyle. Góra sześć dych. Z twoją działką! - na masce hyundaia zatańczył seledynowo-turkusowy smok. Plunął pomarańczowym ogniem i zniknął. Metahirsoina. - A na ten mecz muszę iść! - Masz godzinę - Jovana uśmiechnęła się słodko. Jak landryneczka. - Przesunęłam termin, żebyś to sobie na spoko załatwił. - Okeej. A może ty coś zrzucisz? Oddałbym na dniach. - Misieńku! Baszka się zagrzała? Co ja jestem, Danziger Kreditanstalt? - przekręciła kluczyk w stacyjce i uruchomiła silnik. - Gdzie cię podwieźć? Szit! Skąd wyrwać pięćdziesiąt kawałków? W godzinę. - Gdzie? Aaa... Po prostu jedź. Od razu tam na miejsce. Pomknęli ku krańcom miasta ebonitową aleją Dmowskiego przez ciasno zabudowane okrąglakami osiedla. Odblaskowe znaki migały po granatowej nawierzchni jak grzbiety ryb. Przetoczyli się przez most nad Motławą i w połowie Pomordowanych W Katyniu musieli zboczyć z kursu, by ominąć Strefę Stadionu wokół trzecioligowego FfC Squall. Za Orunią minęli znaki końcowe Strefy Zaostrzonej Kontroli i zagłębili się między pstrokate budynki Świętego Wojciecha. Tam Spiridon kazał Jovanie przystanąć. - Sekunda i wracam. Tylko dżampnę do sponsora po kesz - wepchnął ręce do kieszeni spejsera i dziarskim marszem przeciął zdezelowany plac zabaw. Pokręcił się między okrągłymi budynkami w stylu industrialnego neofowizmu. Wszędzie tryskający nadmiarem adrenaliny ochroniarze, z shockerami jak armaty. Kamery. Alarmy. Wreszcie wypatrzył zapomnianą stacyjkę benzynową wciśniętą na pobocze pustawej ulicy. Dał nura między rachityczne drzewka w cieniu muru otaczającego skład materiałów budowlanych. Zaczął się skradać. Po kilkunastu krokach doszedł do drucianej siatki okalającej stację. Przeskoczył na drugą stronę, skrył się za blaszanym garażem. Kierowca ciężarówki odwiesił koniec węża na zaczep dystrybutora i stanął przed zakratowanym okienkiem. Kupił puszkę amfa coli, odebrał płytkę z kryształem i odjechał. Spiridon wychylił się o pół głowy. Zajrzał do wnętrza kantorka. Dziarski starowina nie mogąc znieść bezczynności, przestawiał puszki na półkach i ścierał wyimaginowane kurze. Zmurszały, pomarszczony troll. Gliniarski emeryt, pomyślał Spiridon, gdy przyuważył u jego pasa policyjnego shockera i elektryczną pałkę. Z tyłu w wielgachnej kaburze sterczało stare, poczciwe magnum. Nie było nigdzie zewnętrznych kamer, wewnętrzne, rejestrujące obraz, nie stanowiły problemu: kolczyki w uszach Spiridona emitowały promienie nie zakłócające odbioru, za to skutecznie uniemożliwiające zapis wideo. Ale i tak uzbrojony troll i kraty nie ułatwiały sprawy. Podturlała się następna ciężarówka. Kierowca zatankował, przetarł lusterka i zdematerializował się, pozostawiając kłęby spalin. Mijały minuty. Nic się nie działo. Cisza i bezruch. Spiridon chciał już odejść, gdy nagle go zobaczył. Od razu wiedział, co robić. Zwykły czarny dachowiec. Nie, to nie metahirsoina. Kot. Przeskoczył przez płot i wpakował nos w przepełniony śmietnik. Zrazu zachowywał się nieufnie, jednak wkrótce pozwolił się pogłaskać, ująć pod brzuch i nawet podnieść. Spiridon ustawił przed sobą puszkę po smarze. Sięgnął pod kurtkę i wyszarpnął wysłużonego tregarta. Odbezpieczył. Kopnął puszkę. Przewróciła się i z brzękiem poturlała między dystrybutory. Tuż za nią poleciał miauczący z przerażenia kocur. - Cholera jasna! Sraluchy! - zaklął dziadek. Odryglował drzwi i wyczłapał na zewnątrz. Pedancik. Spiridon wbił mu lufę w kark. - Łapy do góry, nawet nie drgnij! Do środka! - Bandyta! - zakwiczał troll. - Morda, dziadu! Bo rozwalę! Do środka! I nie tykaj ganów! Starowina dygocząc wdrepnął do kantorka. Spiridon za nim. - Zero alarmów, dziadu! Ja glin nie potrzebuję. A ty chcesz żyć. To klarowny układ! - i lufa do czoła. Błyskawice spojrzeń. To na alarm, to na kolbę shockera. I na tregarta nad nosem. - Lepiej nie kombinuj! Jestem takim Arsenem Lupinem. Dżentelmenem. Nie zabijam bez potrzeby. I nie wyczyszczę wszystkiego. Chcę tylko pięćdziesiąt kawałków. Podał płytkę. Troll z kwaśną miną wetknął ją do czytnika. Ociągając się wystukał na klawiaturze rządek cyfr i zbliżył oko do skanera. Kiedy kasa odczytała i zweryfikowała wzór tęczówki, z konta w banku Posejdon SA przepłynął do kryształu łagodny strumień plików. Okrągłe pięćdziesiąt tysięcy złotych. Spiridon zaśmiał się i wyszarpnął płytkę. - Dobra... A teraz właź tam - wyciągnął dziadka na zewnątrz i wepchnął do toalety dla kierowców. Drzwi zatarasował pojemnikiem na śmieci. Biegiem między domami, po kilku minutach dotarł do hyundaia Jovany. - Wymiękamy stąd! - rzucił zdyszany. - Co tak marudziłeś? Piesek za tobą płakał. - Bo sponson prosił na bankiet. Była cziornaja ikra i Moet & Chandon. Kopnęła gaz. Samochód skoczył. Szybko zostawili za sobą budynki Świętego Wojciecha i zagłębili się w przedmieścia. Po piętnastu minutach kluczenia byli na miejscu. Gabinet czarnej chirurgii znajdował się w piwnicy arabskiej willi, na granicy obejmującej Spiridona Strefy Stałego Dozoru. Był jednym z dziesiątek tych punktów, gdzie zaspokajano potrzeby, których nie dało się zaspokoić legalnie. Czyli wszczepiano "fałszerzy" linii papilarnych, korygowano genotypy, wykrajano nowe twarze i nieco na marginesie - dokonywano aborcji. Przede wszystkim - usuwano kody kreskowe. Zabieg trwał kilka godzin, poza zwykłym sprzętem mikrochirurgicznym wymagał połączonego z komputerem skanera fotorentgenowskiego oraz współpracy dwóch przynajmniej neurochirurgów. Niestety, Spiridona przywitał tylko jeden. zwał się Siergiej i był niskim, ciemnowłosym czterdziestolatkiem. - Mendziarze robią czystki. Zapuszkowali mojego wspólnika - wyjaśnił i wprowadził go do wyłożonej zielonymi kafelkami sali. Ściągnął biały fartuch z oparcia fotela ginekologicznego i założył go. Dopiero wówczas zwrócił uwagę na psa. Przykucnął, pogłaskał go po łbie. - No mały, jak masz na imię? - Pikuś. Albo Reksio - powiedział Spiridon. - Albo Azor. W cipę Lindy! Czy to ważne? Może zaczniemy? - Wyluzuj, chłopie! Muszę się przygotować. To potrwa. Gdzie masz ten wszczep? - Z tyłu głowy. Na potylicy. Siergiej wydobył dwie jednorazówki ze szklanej szafeczki. - To rozbierz się do pasa i połóż na stole. W sali unosiła się woń lizolu zmieszana z trudnym do rozpoznania słodkawym zapachem. Dwie lampy na wysokich statywach kłuły w oczy jaskrawobiałym światłem. Leżąc z przymkniętymi oczami Spiridon przysłuchiwał się brzdękaniu narzędzi, ciurkaniu cieczy, szumowi odkażarki. - Najpierw wyskanuję siatkę zabezpieczeń - odezwał się Siergiej. - I odtworzę na ekranie jej połączenia z nerwami. Drobna pajęczyna nitek zabezpieczających miała podwójną funkcję. Ich końcówki wszczepiano do włókien nerwowych tak, by próba odłączenia kończyła się paraliżem, niedowładem lub zaburzeniami czucia. To się zdarzało, szczególnie na początku działalności punktów. Później lekarze, często wcześniej sami wszczepiający kody w klinikach policyjnych, rozwinęli techniki i zgromadzili lepszy sprzęt. Tylko naprawdę wielcy pechowcy mieli teraz powikłania. Podobnie z drugim zabezpieczeniem. Wszczep kodu odbierał z włókien nerwowych dwufazowy prąd czynnościowy. Nie osłabiało to działania nerwu, a jednocześnie zasilało zapis samego kodu. W przypadku odłączenia dopływu prądu kod ulegał wykasowaniu, co policyjne satelity GPS natychmiast wyłapywały. Błyskawiczny patrol dokonywał nalotu na miejsce, z którego odebrano ostatni sygnał. Tak wpadło kilka gabinetów - w trakcie operacji. Czarny rynek sprzętu i oprogramowania szybko na to zareagował. Siergiej wygolił tył głowy Spiridona i zabrał się do skanowania. Po godzinie na ekranie pojawiła się mapa całego mikrosystemu kodu. Można było przejść do najtrudniejszej części operacji. Siergiej podał starannie odmierzone dawki suritalu - napierw Spiridonowi, a zaraz potem psu. Za pomocą sprzężonych z komputerem narzędzi mikrochirurgicznych dotarł do zaznaczonych na mapie miejsc. Do wszystkich nitek podłączał kolejne elektrody, przesyłające napięcie równe prądom czynnościowym włókna nerwowego. Natychmiast po tym, zachowując ostrożność, odcinał końcówki nitek - tuż przed punktem styku z nerwami. Tak odłączył całą pajęczynkę od włókiem nerwowych, a razem z nią sygnalizator kodu. Teraz miało nastąpić to, co nie stanowiło jedynej możliwości, ale było najprostsze i najtańsze: wszczepienie kodu do układu nerwowego zwierzęcia. W tym przypadku psa. Ta część operacji poszła łatwiej, gdyż Siergiej nie musiał się już kłopotać o pułapki zastawione przez policyjnych neurochirurgów. Wszczepianie systemu było czynnością dużo prostszą, choć równie czasochłonną. Problemem pozostawało umieszczenie kodu pod skórą zwierzęcia z jak najmniejszą blizną i nie narażające wszczepu na uszkodzenia. Złączone klejem tkankowym brzegi rany pod ogonem wyglądały jak kilkudniowa szrama po głębszym zadrapaniu. Operacja trwała sześć godzin, znacznie dłużej niż potrzebowaliby na nią dwaj lekarze. Kiedy Spiridon obudził się z narkozy, znów był wolnym człowiekiem. Odtąd jako kibica-chuligana, pozbawionego prawa wstępu do wszystkich Stref Stadionu oraz prawa opuszczania bez zezwolenia przynależnej Strefy Stałego Dozoru, policyjne satelity śledziły małego, siwego kundelka. Pikusia. Albo Reksia. Albo Azora. SMAŻONY MARSJANIN! Co ma zieloną skórę, antenki i chce cię pożreć? MARSJANIE! Chcesz przysmażyć im tyłki? Chcesz posłuchać, jak jęczą, płaczą, rzężą? Chcesz zobaczyć, jaki kolor ma ich krew? Mózgi? Wnętrzności? Przyjdź do LUNAPARKU "BALTIC" - postrzelasz sobie z lasera. Dziś do wyhodowanych w VilLab klonowanych mutantów, jutro do najprawdziwszych najeźdźców z Marsa. Padła komenda "Do boju"! Błyski fleszy. Lufy mikrofonów wycelowane w jego usta. Na niewielki hol kliniki Winkiewicza spadł desant dziennikarzy. - Panie Bobby, czy zagra pan w jutrzejszym meczu? - Jeżeli tylko trener znajdzie dla mnie miejsce - Bobby Miczurin VII, czyli teraz po prostu Bobby Miczurin z trudem przepychał się do wyjścia. - Czy FfC Siren zdobędzie tytuł? Ile goli pan strzeli? Czy przerwa w treningach nie odbije się na pańskiej formie? Jak FfC Siren odpowie na ofertę transferową Juventusu? - Proszę państwa, proszę zrobić przejście - Otokar Hieronim Plappermaul kolnął łokciem w żebra natarczywego reportera i poprowadził Bobby'ego do samochodu. - Przykro mi, ale pan Miczurin nie będzie teraz odpowiadał na żadne pytania. Zapraszamy na dziś, na osiemnastą do klubu na konferencję. Proszę zrobić miejsce! Otworzył drzwiczki srebrnego cadillaca z przyciemnianymi szybami i popychając Bobby'ego wgramolił się do środka. Samochód ruszył. - Cholerne pismaki! Spokoju nie dają. Ale nic się nie martw. Przygotowałem dla ciebie tekst oświadczenia i odpowiedzi na ich ewentualne pytania. A teraz do roboty. Musisz nadrobić zaległości - Plappermaul strząsnął jedwabną chusteczkę i otarł czoło. - Chętnie. Już bym sobie pokopał. I poboksował. Od tego leżenia wścieklicy dostawałem. - Bobby, bracie... - prezes poklepał go po plecach i uśmiechnął się. - Naprawdę się o ciebie martwiłem. Jak ci ten Bjornsen przyłożył, to myślałem, że już koniec... - Nie było tak źle - Bobby zupełnie nie czuł wyczerpania. Jakby żadnej kontuzji! Żadnego Bjornsena z pięścią jak bochen. - Poszło już 27 tysięcy biletów! Piętnaście trzymamy dla kibiców Hansy - Plappermaul splótł palce na brzuchu i wbił się głębiej w miękkie oparcie. - Myślę, że do pięciu dych dociągniemy. To będzie mecz sezonu! A może i dekady! Samochód przemknął przez most i skręcił na Wisłostradę. O tej porze było tam pusto jak na polu, więc dziesięć minut później cadillac podskakując na nierównym asfalcie minął bramę i zaparkował u stóp masywnego Stadionu Olimpijskiego, reprezentacyjnego obiektu w kompleksie klubowym FfC Siren. Po krótkim, ale treściwym śniadaniu, złożonym z płynnych i półpłynnych odżywek witaminowo-białkowych, Bobby Miczurin wskoczył w dres i zrobił godzinną rozgrzewkę. Po niej przywitał się z trenerem i kolegami z drużyny. Już pierwsze minuty semikontaktowego sparringu rozwiały wątpliwości co do jego kondycji - jak zwykle górował prędkością, siłą ciosów i precyzją strzałów. Gorzej poszło z taktyką, ale ta nigdy nie była mocną stroną Bobby'ego ani pozostałych piłkarzy FfC Siren. - Nie ma się co łamać. U nas w lidze nikt nie gra ofensywnie - pocieszał ich trener. Po czterech godzinach, obiad. Gdy spałaszowali swoje porcje odżywek, przyszedł czas na drugą część treningu - siłownię. W niej spędzili kolejną godzinę i po uzupełnieniu zapasów protein i witamin Bobby Miczurin z kolegami przez dwie następne godziny łomotał w gruszki i manekiny, skupiając się głównie na doprowadzeniu do ideału prawych prostych i lewych sierpowych. Po kończącym trening sparringu Bobby wymoczył się pod prysznicem, przebrał w świeże ciuchy i pogwizdując poszedł na konferencję. LINDA CANELLO, top model: - Praca modelki potrafi być naprawdę męcząca. Tyle godzin na nogach! Nie raz mdlałam z wysiłku! Zastanawiałam się czy nie zmienić zawodu. Kłopoty skończyły się, gdy kolega uraczył mnie szklaneczką zimnej amfa coli. Wspaniałe! Niewiarygodne! Orzeźwiający napój z dodatkiem amfetaminy potrafi czynić cuda. Nie pamiętam, co to zmęczenie! AMFA COLA - to jest to! Śmiały im się twarze. Warstwa białej i zielonej farby podkreślały wygięte do góry linie ust i błyszczące tęczówki. Czasem oczy przymykały się, rozchylone wargi oblepiały otwór w puszce z amfa colą. Zawarta w niej energia delikatnie szczypała w mięśnie. Jakby krasnoludkowi policjanci ostrzeliwali je prądem z miniaturowych shockerów. Białe i zielone. Klubowe barwy Hansy Danzig. I zabawa na maksa. Według zasady: dzień meczu to dzień święty. A dzień święty trzeba święcić. Cop Killer głucho mrucząc lawirował między zalewającymi ulice pojazdami. Nabuchodonozor klnąc wpychał go gwałtownymi ruchami w każdą dostrzeżoną lukę. - Bez nerw, Nabuch - uspokajał Spiridon. - Mecz jest dopiero o siódmej. Mamy czas. Ej, chłopaki, dajcie jeszcze coli - rzucił w tył. - Weź od razu cały karton - zniecierpliwił się Stojan i cisnął puszkami. - Żłopiesz tyle co ja i Milo razem. - Bo to też dla naszego słodkiego Nabuszka. - Nie mów do mnie Nabuszek! Bo wywalę z wozu! Będziesz dymał na stopa - obiło się z hukiem o metalowe ściany Cop Killera. Cop Killer to była dopiero bryka! Prezentowała się naprawdę niekiepsko. Lekki samochód pancerny typu Stahllowe 2-N z demobilu Bundeshwehry. Nabuchodonozor pokrył go czarnym matowym lakierem, wprowadzając tylko dwa białe elementy: wymalowane na bokach trupie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami i gotyckie litery "Cop Killer". Tył pojazdu zdobiła wielka srebrna koga z biało-zielonymi żaglami i nazwą ukochanego klubu na kadłubie: Hansa Danzig. Na sterczącej na dachu antenie dumnie łopotał niemal metrowej długości jolly roger. Tak się jedzie na mecz! Z fasonem i wdziękiem. Rycząc i ziejąc spalinami jak wściekły smok Cop Killer minął granice Strefy Zaostrzonej Kontroli, wypadł poza linię krańcową Strefy Stałego Dozoru i z impetem wbił się w nurt autostrady. Nabuch wepchnął pojazd na trzeci pas, rozpędził do 150 km/h. I tak trzymał. - W cipę Lindy! Ale fajne cioty! - zapiszczał z radości Spiridon po jakiejś godzinie jazdy, zerkając na mijającą ich rozklekotaną furgonetkę. Środkowym pasem pruł pomalowany w kolorowe kwiaty i pacyfki mercedes starego typu. Trząsł się i strzelał gaźnikiem. Zza szyb uśmiechały się rozanielone twarze piątki neohipisów. - Co się tak kudłacze rozpychają!! Weź im jakąś sztuczkę pokaż. Nakręcany amfa colą i rechotem koleżków Nabuch zdecydował się na sztuczkę wzbudzającą największy aplauz. Opanowaną do perfekcji. Podprowadził Cap Killera pod tył furgonetki i pancernymi zderzakami przyłożył jej delikatnego klapsa. Łupu. - Wal jeszcze! Neohipisi przyspieszyli. Zarzynany bez litości silnik mercedesa zajęczał wysoką nutą wpadając w zgrabne unisono z basowym mruczeniem Cop Killera. - Nie odpuszczaj kudłaczkom! Jeszcze! Nabuch nie odpuszczał. Silnik ryknął z furią i pchnął wóz do przodu. Jeszcze dwa małe, ale silne klapsy. Łupu. I łupu. Furgonetką zarzuciło. - Ale czad! - Milorad oparł się na ramieniu Spiridona i wepchnął obok głowę. Ubóstwiał taką zabawę. Gdy życie zaczynało robić się naprawdę szybkie. Gdy rozsadzająca żyły krew śpiewa przy akompaniamencie silnika hymn wolności. - Przykop im jeszcze! Neohipisi przemknęli na pierwszy pas i zwolnili, osłaniając tyły długim cielskiem wlokącego się za nimi tira. - To kwiatuchy niemyte! - Spiridon klepnął dłonią w kolano. - Wymiękają, kurczaki! - Luzik, stary! Znam więcej fajnych sztuczek. Teraz im wyciągnę króliczka z cylindra - Nabuch wtoczył wóz na drugi pas i zrównał go z mercedesem. Przerażone twarze neohipisów wykrzywione płaczliwymi grymasami. Rozdygotane ramiona. Furgonetką kierował rozebrany do pasa, długowłosy chłopak. Szczupłe ciało zgięte w pałąk, zbielałe dłonie nerwowo ściskające obręcz kierownicy. Dobrze prowadzi, pomyślał Spiridon. To przecież maksymalny gruchot. Tylko kopnąć i się rozsypie. Tuż za kierowcą przycupnęła z założonymi na oparciu rękami młoda dziewczyna. Czerwone włosy fruwały raz w jedną, raz w drugą stronę. Niewąsko przypękała, zaśmiał się Spiridon. Ale jest całkiem niekiepska. Ładna. Gdyby zrzuciła te szmaty i zdjęła paciorki... - Co jest, Nabuch!! Dowal im!! Nabuch dowalił. Wgniótł pedał gazu i zakręcił gwałtownie kierownicą. Cop Killer rąbnął w bok furgonetki. Centymetr po centymetrze zaczął spychać ją na pobocze. Zgrzytnął metal. Zabuczał długi sygnał. Tir nie zdążył zredukować prędkości. Puknął w tylny zderzak neohipisów. Stęknął hamulcami i zwolnił. Nabuch z hałaśliwym rechotem wepchnął Cop Killera w powstałą lukę. - Łaał! Jeee! Widzieliście? Ale im przyłożył! A teraz gwóźdź programu! Kopnął gaz i nagłym zrywem przyrżnął w tył mercedesa. O wiele silniej niż poprzednio. Drzwi wgięły się do środka. Błysnęła długa rysa gołego metalu. - I jeszcze raz! Cała naprzód! - zdeformowany zamek prysnął i oba skrzydła, jedno po drugim, trzasnęły o boki. Furgonetką miotnęło. Gwałtowny atak epilepsji. Drasnęła barierkę. - Łojeja! Nie za szybko! Jeszcze zakończenie - ze śmiechu Nabuch ledwo trzymał kierownicę. Spanikowani neohipisi miotali się po wnętrzu, łapiąc wysypujące się graty. - I finito! - zderzak Cop Killera wyszarpnął z zawiasów lewe skrzydło drzwi i cisnął je pod koła. Zagruchotało. Teraz troszkę wycofać i kierownicą ostro w prawo! Na pobocze i do przodu. Łubudu. Drugie skrzydło zgrzytnęło po betonie i sypnęło iskrami. Troszkę wycofać, w lewo i cała naprzód! Łubudu. Kwiecista furgonetka podskoczyła i długim ślizgiem wbiła się w barierkę na poboczu. Tam już została. - A teraz brawa dla mistrzunia! - rozrechotany mors puścił kierownicę i zaczął plaskać płetwami. - Trzeba było ich na total w rów wpasować - jęknął rozczarowany Milorad i siorbnął łyczek amfa coli. - Nie peniaj. Jeszcze se dzisiaj pomordujemy. Będzie jazda! Daj się porwać na wycieczkę 20 WIEKÓW WSTECZ!! Poczuj się jak RZYMSKI PATRYCJUSZ!! W wybudowanym specjalnie dla ciebie najprawdziwszym KOLOSEUM możesz zażyć wyrafinowanej rozrywki starożytnych! WALKI GLADIATORÓW! Walki z lwami! CORRIDA! Mało EMOCJI!??? Wytypuj w LottoColosseo zwycięzców, może trafisz MILION!! KOLOSEUM, al. Wałęsy 188, SOBOTY 20.00. Korek ciągnął się od znaków granicznych Strefy Stałego Dozoru. Jak wielka włochata gąsienica pokrył zjazd z autostrady i całą Wisłostradę aż do Stadionu Olimpijskiego. Samochody z mozołem zdobywały każdy metr trasy. Dzięki setkom kamer i czujników koordynowanych przez policyjne satelity GPS helikopterom drogówki udawało się co jakiś czas kroić gąsienicę na kawałki i upychać je w bocznych uliczkach. Wtedy jezdnie ożywały, i na pięć minut można było przyspieszyć do 30 km/h. Jednak złośliwe duchy architektów i planistów drogowych zaraz powracały do diabelskiego tańca radości nad udaną zemstą: po krótkim przesileniu ruch ustawał, zmrożony przez korek. Nabuchodonozor nie nawykł do takiej sytuacji. Owszem, miewał problemy z dojechaniem na mecz. Ale w takie bagno można było wpaść tylko tu i teraz: przed ostatnią kolejką rozgrywek. A konkretnie przed tym jednym spotkaniem, które FfC Siren dawało szansę na pierwszy w dziejach klubu tytuł mistrzowski, a zarazem groziło zepchnięciem do II ligi Hansy Danzig - drużyny, która sięgała po ten laur przez trzy ostatnie sezony. Kibice walili autokarami i samochodami. Trzeszczący w szwach Dworzec Centralny co godzinę kipiał biało-zieloną ciżbą, zalewającą wszystkie linie metra i autobusowe biegnące na Stadion Olimpijski. Za mostem Poniatowskiego mrówy tak szczelnie oblepiły każdy skrawek asfaltu, że Nabuch zdecydował się zmienić trasę. - Przeskoczymy Poniatoszczakiem na Pragę, damy czadu wzdłuż Wisły, a potem z górki na pazurki mostem Siekierkowskim prościeńko na meczyk - staranował słupki z czujnikami natężenia ruchu, zmiażdżył kołami trawnik między jezdniami i wtoczył się na most. Zrazu wyglądało na to, że pomysł jest nie najgorszy. Ujechali kawał drogi bez zatrzymywania się. Wkrótce okazało się, że po prawej stronie Wisły jest równie wielu kibiców FfC Siren jak po lewej. Jakieś pół kilometra przed mostem Siekierkowskim Cop Killer znów się zaklinował. Na amen. - Karamba jebana! - Nabuch splunął, zakręcił ostro kierownicą i płosząc z chodnika przechodniów przemknął ku najbliższej przecznicy. Skręcił i dusząc pedał gazu zaczął kluczyć po wąskich uliczkach. - Ej, patrzcie! Jakie fajoskie trumniszcze! - zaśmiał się naraz Spiridon. - Skąd takiego gruchota wyrwali? Ma z dwieście lat. Zza odległego o sto metrów zakrętu wytoczył się stary skot. Boki czarnego, topornego cielska zdobiły monstrualne złote syrenki z zielono-czerwonymi tarczami. Przód na wysokości zderzaków samochodu osobowego wzmacniał taran zespawany z szyn kolejowych. Transporter dostojnie wymanewrował i zatrzymał się na środku jezdni zalanej różowawym blaskiem zachodzącego słońca. Poniekąd tarasował im drogę. - Jak to skąd? - zahuczał Nabuch. - A o Skoku Tysiąclecia słyszałeś? Nierozwikłana tajemnica napadu na Muzeum Wojska Polskiego? Razem z gratem ukradli pijanego stróża... Śmiech z cichym chrząknięciem uwiązł mu w gardle, gdy z otwartego włazu skota wysunęła się długa rura, a za nią trzymające ją ręce i główka w czapce baseballowej. - To syreny! - wrzasnął i z impetem naparł na hamulec. Samochód z piskiem i serią urywanych stęknięć ślizgnął się parę metrów w przód i stanął. - Walą z granatnika! Lufa kiwnęła się w rękach baseballówki i plunęła. Pocisk sycząc pociągnął ogon siwego dymu. Sekunda. Załoskotało. Zatrzęsło. Metr od nich wyrosła ciemna chmura pyłu i przesłoniła widok. O pancerz sypnął grad odłamków. - Osłony! - zacharczał Nabuchodonozor, ale Spiridon nie słyszał go. Brzęczało mu w uszach. Piszczało. Głową wstrząsał od środka powolny, monotonny łomot. Zamrugał powiekami. Usta Nabucha poruszały się bezdźwięcznie, ręce gięły w niejasnych gestach. Coś pokazywały. Wreszcie Spiridon zrozumiał. Wgniótł kciukiem okrągły przycisk w desce rozdzielczej. Na szyby zaczęły spływać z cichym buczeniem stalowe płyty. Wnętrze samochodu powoli ogarniał mrok, słabnące światło umykało poza brzegi opuszczających się osłon. Wąskie wizjery na czołowych pokrywach znaczyły ich twarze podłużnymi, rudymi smugami. Nim Spiridon zdążył przyzwyczaić wzrok do ciemności, z trzepotem zabłysła mu nad głową jarzeniówka, zalewając wnętrze bladą poświatą. Po chwili cichy szum dał znać, że włączyła się również wentylacja. Potykając się o kartony z amfa colą Milorad przeniósł się do wieżyczki strzelniczej. Wdrapał się na podwyższony fotelik i z pomocą Stojana odblokował działko 36 mm. Korbką odkręcił osłonę otworu strzelniczego i pchnął je w przód po prowadnicy. Koniec lufy wychylił się na zewnątrz. - Dowal gnojom! Zabij wszystkich! - Rozpiżdż im grata! Milorad usadowił się wygodniej, złapał za uchwyt działka, zawiesił palec nad cynglem i wycelował. Zanim zdążył oddać pierwszy strzał, na zewnątrz zasyczało i przód Cop Killera zatrząsł się od kolejnej eksplozji. Mocniej niż od pierwszej. Gdy opadł kurz, łebka w baseballówce nie było już widać. Skot złowróżbnie toczył się w ich stronę. Nabierał prędkości. Milorad szarpnął za spust i przytrzymał. Działko zagdakało basowo, ciągnąc długą, nieprzerwaną serię. Pociski z furią zryły asfalt przed rozpędzającym się transporterem i zabrzęczały na jego pancerzu. Milorad przerwał ostrzał. - Kurwa! To oni nam dowalą! To ich nie rusza! - Zawsze mówiłem, że ta zabawka to tylko do pukania na wiwat! Trzeba było, Nabuch, zamontować większy kaliber. A tym gównem strzelać tylko na sylwestra! Spiridon rzucił się w tył wozu. Rozwarł szeroko wieko skrzynki z amunicją i wciągnął ją między kolana. Klnąc i sapiąc odblokował zawory zabezpieczające górny właz i pchnął pokrywę. Wysunął na sekundę głowę, po czym wyłuskał trzy granaty, wyrwał zawleczkę jednego i wychylając tułów na zewnątrz cisnął go w stronę szarżującego transportera. Za nim posłał drugi. I trzeci. Żaden nie doleciał do celu. Spadły o jakieś dziesięć metrów za blisko. Trzy eksplozje zlały się w jedną, wyrzucając w powietrze kawały asfaltu i skłębiony tuman kurzu. Znów zagdakało działko. Skot zatrzymał się. - Pierdolone syreny! Spadamy, bo nas rozwalą - Spiridon złapał jeszcze trzy granaty. - Nabuch! Ja im miotnę parę jajek, a ty wycofuj wóz! Nie zdążyli. W działku skończyły się naboje. Stojan nieporadnie wyplątywał nową taśmę spomiędzy granatów i magazynków. W tej samej chwili ze skota wyjrzała lufa granatnika, a tuż za nią główka w baseballówce. Zasyczało - w ich stronę pomknął następny pocisk. Tym razem uderzył celniej. Prosto w wieżyczkę strzelniczą. Potężny wybuch zatrząsł Cop Killerem jak grzechotką i zmiótł część dachu z działkiem. Rozdzierający huk załomotał twardymi pięściami w pancerz. Wielka garść cisnęła do wnętrza kłąb kotłującego się kurzu. Przez wyrwę wpadł snop światła rozpraszanego przez wirujące drobinki. Rosnące płomienie łapały hausty klarującego się powietrza. Milorad stracił głowę. Dosłownie. Spostrzegli to dopiero, gdy opadł pył i skrócony do szyi zewłok osunął się z fotela. - Milo! Jezuniu! Rozwalili go! - wychrypiał Stojan i odwrócił wykrzywioną twarz. - Rozwalili na maksa! - W cipę Lindy... - wyszeptał Spiridon. Poczuł kotłujące się w brzuchu mdłości. Spojrzał na koszulkę. Czerwona od krwi Milorada. Spostrzegł to, zgiął się i bluznął spienioną treścią żołądka. Nabuchodonozor zamarł osłupiały i tylko otwierał i zamykał oczy, jakby chciał odpędzić makabryczną halucynację. Na próżno. Zasyczało i grzmotnęło. Następny pocisk rozerwał przednią osłonę szyby. Sypnęły się okruchy szkła. Ogień liznął fotel wielkim jęzorem, potarł łbem oparcie i zasiadł tam niczym król na tronie. Wzmógł się szum wentylacji. Mimo przedzawałowego stanu wciąż wyrzucała na zewnątrz buroczarne chmury dymu. I ożywiała ogień. Nabuchodonozor się ocknął. Szarpnął klamkę i rozpaczliwym pchnięciem otworzył drzwi. - Wymiękamy, bo zaraz jebnie! - wyskoczył i nie zważając już na nic, puścił się pędem w stronę najbliższych zabudowań. Nawet się nie schylił. Stojan odciągnął sztabę ryglującą tylne drzwi i kopnął je. Krztusząc się i charcząc wypadli na ulicę. Pognali za Nabuchem. W samą porę. Kilkanaście sekund później długie ramiona ognia z czułością objęły skrzynkę z amunicją. Smukłe palce z pożądaniem wsunęły się między granaty. Żar miłości rozgrzał je i zaczerwienił. Erupcja wulkanu pchnęła pod niebo jaskrawopomarańczową kulę ognia ciągnącą ogon kurzu. Detonujące jeden po drugim granaty przeciągały łoskot walącego się świata i wydłużały grzyb płomieni. Lżejsze szczątki Cop Killera, dmuchnięte w górę, zataczały łagodne łuki i rozsypywały się po okolicy, bombardując nawet skota syren. Za nimi powlokły się gęste cumulonimbusy czarnego dymu. Ziemia zatrzęsła się lekko. Gorący oddech eksplozji ogołocił z liści i osmalił kilka najbliższych drzew. Okna domów z trzaskiem sypnęły okruchami szyb. - Ale pierdolło! - podsumował Stojan, wychylając się zza kontenera na śmieci. - Ale bryki szkoda - jęknął załamany Nabuch. - No i Mila! Dopiero wtedy pojawiła się policja. Zza ściętej dachami domów linii horyzontu wynurzyły się z łopotem dwa czarne Jerkinsy PV-8. Kryjąc się za czubkami drzew doleciały nad gorejące szczątki Cop Killera, zwolniły i zaczęły zataczać nad nimi obszerne koła. Potężne wirniki nie pozwalały opaść kłębom kurzu i dymu. Jak głodne sępy, pomyślał Spiridon, chociaż piloci latający na jerkinsach używali piękniejszego porównania: jak rącze jastrzębie. Po minucie helikoptery wzmagając huk wirujących śmigieł, rozeszły się na boki i przeniosły na tyły skota. Jeden zszedł niżej i przysiadł z gracją na ziemi. Z łomotem odsunęły się szerokie drzwi i z wnętrza wysypali się ubrani na czarno policjanci. Na oko - dziesięciu. Ściskając w rękach karabiny i shockery z tupotem rozbiegli się na obie strony ulicy. Po chwili zniknęli. Tylko lufy błyskały z ukrycia. Helikopter natychmiast poderwał się w górę. Zatoczył szeroki łuk i zawisł w oddali. Drugi ostrożnie naszedł nad skota i obniżył się. Od pancerza transportera dzieliło go pięć metrów. - Góral! Hegentau! Kowalski! Zostaliście zidentyfikowani przez satelitę. Każdy wasz ruch śledzony jest przez termowizory i mikrofony kierunkowe. Czwarty niezidentyfikowany! Ciebie również to dotyczy - zaszczekał megafon. - Jesteście otoczeni! Nie stawiajcie oporu! Poddajcie się! Skot ryknął niezadowolony i jakby z niezdecydowaniem potoczył się do przodu, w stronę pogiętych blach Cop Killera. - Jesteście pod ostrzałem broni konwencjonalnej, elektrycznej i mikrofalowej! Nie macie szans! Zatrzymać pojazd i wychodzić z rękami do góry! Nie posłuchali. Transporter zaczął przyspieszać. Ze złowieszczym łoskotem wirników helikopter wysunął się na jakieś dwa metry przed uciekinierów. Nieznacznie zniżył lot i bluznął wielką flegmą smaru poślizgowego. Prosto pod koła. W promieniu ośmiu metrów asfalt momentalnie pokryła oleista kałuża. Transporter ślizgnął się na niej i zakręcił szerokiego młynka. Zajęczały hamulce - wóz obracając się wypadł poza mokry odcinek nawierzchni. Silnik znów ryknął triumfalnie... Ale smar szczelnie oblepił już wszystkie opony, wniknął głęboko w bieżniki, minimalizując tarcie. Skot wył na największych obrotach, ale nie posunął się ani na metr. Kierowca znów uderzył w hamulce. Wóz powoli obrócił się bokiem, popłynął kilka metrów i zatrzymał się przy krawężniku. Naziemna brygada policjantów zajęła nowe pozycje. - Jesteście pod całkowitą kontrolą! Poddajcie się! Wychodzić kolejno z rękami do góry! Właz skota rozwarł się z ciężkim westchnieniem. Powoli wynurzyła się zeń zgięta od wzniecanego przez helikopter wietrzyska sylwetka. Łyse głowy pomalowane w czerwone i zielone pasy. - Kłaść się na asfalcie! Rozstawić ręce! Szeroko! Kowalski - rzuć ten karabin! Łapy do góry! Następny, wyłaź! Na odległym o kilometr Stadionie Olimpijskim, pomniku przedwcześnie umarłej i zapomnianej już idei Igrzysk nad Wisłą, sędzia Imre Kapustin dał gwizdkiem sygnał do rozpoczęcia meczu. Marzysz o miłości z Marilyn Monroe? Elvisem Presleyem? J. F. Kennedym? Cindy Crawford? Arnoldem Schwarzeneggerem? Arthurem Sniegoffem? Księżną Patrycją? Sir Martinem K. Drawnem? Lindą Canello? W AGENCJI TOWARZYSKIEJ "V. I. P." spotkasz klony gwiazd świata sztuki i polityki. Stworzone specjalnie dla ciebie, by dać ci najwspanialsze rozkosze! Autentyzm gwarantowany! AGENCJA TOWARZYSKA "V. I. P.", pl. NSZ-u 46. ,..jakieś problemy na linii, miejmy nadzieję, że już się więcej nie powtórzą. Przypominam - na Stadionie Olimpijskim FfC Siren w dalszym ciągu prowadzi z Hansą Danzig 4:0 po dwóch bramkach Miczurina w 8. i 14. minucie, oraz Magury w 11. i Fabriollego w 18. Czerwono-zieloni jak zwykle w najwyższej formie... Fabriolli! Piękne zagranie do Halevitza, idą prawą stroną boiska, nadbiega Rietkow, podejmuje próbę ataku, aj! co za piękny cios! Proszę państwa, nokaut po klasycznym, idealnie wymierzonym prawym prostym! Halevitz! Brawa dla tego zawodnika. Rietkow wije się na murawie, twarz zalana