Zagańczyk Mieszko - Fleisch
Szczegóły |
Tytuł |
Zagańczyk Mieszko - Fleisch |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zagańczyk Mieszko - Fleisch PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zagańczyk Mieszko - Fleisch PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zagańczyk Mieszko - Fleisch - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mieszko Zagańczyk
FLEISCH
Es gibt zwei Sorten Ratten:
die hungrigen und die satten
HEINRICH HEINE
Pantofelkowi przestało smakować. Tak się zaczęło.
Trafiliśmy na szczurze gniazdo. Zazwyczaj nie schodzimy w
dół, to diablo ryzykowne. Szczególnie dla Pantofelka. Jakby
się ze stupięćdziesięciokilowym cielskiem zaklinował w
kanale, dwadzieścia metrów pod ziemią, to po pięciu minutach
setka bestii sjestowałaby po uczcie z Pantofelkowej
siekanki. Na szczury trzeba polować inaczej, wabić je w
pułapkę. Całym stadem, jak jednego zwierza. Ale wtedy nam
nie szło. Więc zeszliśmy.
Dwunastokilowa szczurza matka i ośmioro, ślepych jeszcze,
tak małych, że je można wsuwać bez patroszenia. Kiszki mają
czyste, kostki jak galaretka. Wystarczy podpiec w mikrofali.
Nagle Pantofelek, któremu nigdy za wiele, odłożył widelec z
nie połkniętym kąskiem.
- Są chwile, gdy człowiek ma dość. Patrzy dookoła i nie
znajduje nic, co trzymałoby go na świecie.
- Przewraca ci się w głowie, gruby - zgasiłem
Pantofelkowe depresje. - Co? Frykas niesmaczny?
Odsunął talerz.
- Dość mam szczurów. Nie będę tego więcej jadł.
Chory albo oszalał. Co na jedno wychodzi.
- A co będziesz? Trawę? Korę z drzew? Jak ekolog czy inny
weget? Prawdziwy mężczyzna musi jeść mięso. żeby móc... no
wiesz... he he.
Dalej marudził:
- Miałem sen. Aniołowie witali mnie u wrót Raju.
Supermarketu wielkiego jak Niebo. Pusto, cicho i miły
chłodek. Nagle pojawił się Bóg z wózkiem sklepowym ogromnym
jak szafa. Bierz, co chcesz, wszystko twoje. Jesteś w Raju!
W moim Królestwie. Szedłem i pakowałem. Szynkę. Kiełbasę.
Schabik. Kurczaka. Salami. Kabanosy. Udziec barani. Kaczkę.
Baleron. Gęsią wątróbkę. Bez umiaru, bez liczenia, bez
płacenia. I ten krwisty aromat! Odlot! Ekstaza! Brałem
garściami, aż wypełnił się wózek, a potem ŻARŁEM i ŻARŁEM do
oporu, do zwały. Królestwo Niebieskie. Oto jak ludzkość
cierpi za grzech pierworodny. Supermarket utracony.
Mlasnął. Oczy mu zalśniły.
- Nie ma lekko, stary. Supermarkety są tylko dla
najbogatszych - ściągnąłem go na ziemię. - Bankierów,
producentów żywności, posłów, ministrów, wojska, policji,
gangsterów i białych kołnierzyków. Dla szaraków zostają
szczury.
Do końca dnia milczał. Nie przełknął ani gryza.
- Tak, mniej więcej, narodził się PLAN.
- Chcecie zrobić skok na supermarket? - zapiszczał
rozbawiony Hansik, dławiąc się frytką z hydrolizowanej
tektury. - Ale durne pały.
Siedzieliśmy w moim ulubionym Macu - trzykondygnacyjnym
ratburgerze otoczonym osiedlem czterdziestopiętrowych puszek
coca coli. Mlaskaliśmy łypiąc ponuro.
- Widać, że żaden nie był w supermarkecie - sumował
Hansik, wylizując tackę. - Supermarkety to twierdze nie do
zdobycia. Jak średniowieczne zamczyska. Zapomnijcie.
Jakże tak. Toć mamy plan!
- Każdy centymetr supermarketu nafaszerowany jest
elektroniką. Czujniki. Alarmy. Blokady. Kamery. Do tego
ochroniarze z bronią ostrą. Wybijcie to sobie z łbów!
- Ale - jęknął Pantofelek.
- Nie ma ale. Co drugi brudas ze slumsów roi o skoku.
Ochroniarze tylko na to czekają. Chętnie wyprują seryjkę w
pusty łepek.
Siedzieliśmy przybici. Hansik jest i cipek w za grubych
okularkach i chuderlawy dupek z ząbkami jak wiewiórek. Jedno
należy mu przyznać. Makówka pracuje na pełnych obrotach.
- Nie martwcie się, chłopaki - pocieszał, bo miny
mieliśmy nietęgie. - Fundnę wam po ratburgerze, niech
stracę, potem dorzucę coś ciekawego. Spodoba się wam,
obiecuję.
Zażyczyłem MegaMaca. Najdroższy, bo z sałatą. No nie, nie
prawdziwą - preparowaną z makulatury, barwioną,
aromatyzowaną i witaminizowaną. Udany patent, kiedyś
znalazłem w śmietniku listek prawdziwej. Była ciemniejsza -
czarniawa na końcach, ale smakowała podobnie. Bułka już
standardowa: z mąki papierowej, kotlety z mielonych szczurów
i udany syntetyczny sos pomidorowo-cebulowy. Do tego sok o
kolorze naprawdę bardzo pomarańczowym.
- Zamknijcie oczy i słuchajcie - zakomenderował Hansik,
gdy Megi wyścieliły nasze żołądki.
Zamknęliśmy i słuchaliśmy.
- Znacie kombinat spożywczy UniFood pod Pułtuskiem.
Kilometr za mostem-podpaską Always...
- Znam, znam!! - triumfował Pantofelek. - Fabryka mięsa!
- Wyobraźcie sobie: pięćdziesiąt tysięcy okratowanych
chlewików trzy na półtora na półtora. W każdym różowa świnka
podrasowana genem słonia, tuczona najlepszymi paszami - soją,
kukurydzą, pszenicą, owsem... Plus hormony wzrostu. Żrą te
świnie cały dzień, gumowe węże wpychają im karmę. Gdy
tucznik nie mieści się w chlewiku, wyciąg transportuje
klatkę do rzeźni. A tam wielkie kleszcze łapią ją za łeb i
prądem jebut! 200 V, tak by oszołomić, a nie zabić. Na hak i
potem noże - wąski i długi ciach! po tętnicy szyjnej,
obrotowe dzielą świnkę na części. Kości, ratki idą do
obróbki pozaspożywczej. Z wnętrzności podroby. No i zostają
półtusze. Kawały świeżego mięcha.
Pantofelek podekscytował się.
- To prawie tak fajne jak mój supermarket!
- Jedna taka, słoniowa półtusza waży około dwustu
kilogramów. Jest co nadziać na widelec? Pakuje się je do
tirów-chłodni, po sto sztuk i wysyła w świat.
- Hansik, zgłodniałem od tej opowieści. Postawiłbyś
jeszcze MegaMaca - wyjęczał Pantofelek.
- Najkorzystniejszy byłby skok na taki właśnie transport.
Supermarkety to bunkry. Nie do ruszenia. A transporty,
elementy ruchome. Porwanie tira będzie igraszką.
- A dlaczego akurat nam miałoby się udać? - zapytałem. -
Konwoje mięsne też są chronione. Też są nafaszerowane
elektroniką. Na razie mamy jeden procent szansy powodzenia.
- To jest nic - przyznał Hansik. - Jednak w efekcie
pewnych działań ta liczba może wzrosnąć do... powiedzmy
pięćdziesięciu procent.
Dla Pantofelka to było za trudne.
- Mówże, cipko, po ludzku, bo cię zamaluję w szkiełka.
Jakich działań?
Hansik podskoczył i zerknął nerwowo na zegarek.
- Nie teraz. Cholera! Jutro przyjdźcie do mnie na chatę.
Wieczorem.
I tyle go widzieliśmy.
Chcąc czy nie, uderzamy na trzydzieste piętro terenowej
opony Goodyeara. Dom jak każdy - w podziemiach garaż, na
parterze fastfood, ze dwa tysiąki lokatorów. Tylko te windy!
Zasuwają po okręgu, że strach jechać z grubym. Zawsze mu
wtedy cieknie coś z ust.
Nacisnąłem guzik dzwonka.
- Hajhitla! - zaryczało urządzenie.
Hansik nigdy nie był hitlerowcem. Mawiał przecież: "Nazi
byli okrutni i źli", a jego niemiecki ograniczał się do
"komnachałze kindermachen" i "ja, ja, gut". Żadne polityki i
narodowe socjalizmy go nie bawiły. Bo co też byłby z niego za
nazik - niedorobiony, chuderlawy, w pingielkach jak denka od
flaszek. Ale tak wysublimował się jego gust. Rzeszę kochał
ze względów estetycznych. "Nazi byli też piękni".
Portret Adolfa. Kołdra i poduszki w małe wronki.
Popiersie ponurego generała. Czerwono-czarno-biały sztandar
ze swastyką jako obrus. Plakat "Bekannmachung" z długą listą
nazwisk. W szafie siedem brunatnych koszul. A ze stereo
pohukują marsze.
- Patrzcie, co mam! - wykrzyknął Pantofelek i położył na
stole dwa granaty przeciwpancerne. - Zetrą na opiłki każdy
pancerz i nafaszerują załogę odłamkami. Miazga zostanie.
Twarz Hansika wykrzywił płaczliwy grymas.
- Głąb! Głąb doskonały w swej głąbowatości, o mózgu
gładkim niczym kula bilardowa.
Poszedł. Czekaliśmy na niego, wsłuchując się w łomoty
dochodzące z kuchni. Pantofelka korciło, by tam podrzucić
jeden z granatów. Wreszcie Hansik wrócił. Z samolotem.
- To jest model Messerschmitta Bf 109 F, myśliwca
Luftwaffe z II wojny światowej.
- Jakbym wiedział, że będziemy się bawić, zabrałbym
żołnierzyki - zarechotał Pantofelek.
- Bf 109 F zaczęto produkować seryjnie w 1941 roku. Były
podporą lotnictwa niemieckiego podczas operacji "Fall
Barbarossa", potężnego najazdu Rzeszy na ZSRR w czerwcu
1941. Ten model to kopia samolotu asa Luftwaffe majora
Wernera Moldersa, w stanie z października '41, z
zaznaczonymi na sterze 69 zwycięstwami. Już pierwszego dnia
"Barbarossy" Molders zestrzelił w kilkuminutowej walce 5
myśliwców sowieckich. Ogółem strącono ich wówczas 322. Bf
109 F, dzięki którym Niemcy nieźle natrzaskali ruskich w
pierwszej fazie wojny, były...
Gruby mu przerwał.
- Minąłeś się z powołaniem! Powinieneś zostać belfrem. Od
historii.
- No właśnie - poparłem go. - Bardzo ciekawa lekcja, ale
mieliśmy układać plan skoku.
- Cierpliwości... To jest model w skali 1:7. Ma 1,41 m
rozpiętości. Kadłub wykonano z laminatu szklanego, silniczek
spalinowy o mocy 1,2 KM napędza śmigło o średnicy 300 mm.
Całość sterowana jest przez radio cyfrowe. Odbiornik
połączony jest z siłownikami, napędzającymi ster i lotki.
Oprócz tego specjalny obwód reguluje pracę silnika.
Hansik już jakby wsiadł do messerschmitta i odleciał hen
za horyzont. Był gorszy niż pan instruktor w pracowni
modelarskiej Pałacu Młodzieży.
- Taki model może dźwignąć dodatkowy ciężar do
0,8 kg. 0,475 dm 3 paliwa pozwala na czterdziestominutowy
lot. Te dwa fakty sprawiają, iż nasze szanse mogą znacznie
wzrosnąć.
Ze skrzynki z narzędziami wydobył dwa pistolety
pneumatyczne do wbijania haków oraz kilka trzycalowych
wierteł, z szerokimi, zębatymi końcówkami. Z szuflady w
biurku - mały projektor holograficzny. Działał jak w
transie. Rozmontował pleksiglasową kabinę pilota, następnie
skrzydła i kadłub. Oczyścił wnętrze papierem ściernym i
acetonem.
- Projektor umieszczę zamiast kabiny. Będzie się pięknie
komponował. Teraz go tylko przytwierdzę wkrętami. Żeby
działał, potrzebny jest dodatkowy układ zdalnego sterowania,
ale to później.
Przygotował klej i rozkręciwszy obudowy pistoletów,
wydobył ze środka zamki. Posmarował je i umieścił
symetrycznie wewnątrz obu skrzydeł, kierując wylot lewej
lufki do tyłu.
Zajrzał do skrzynki.
- To powinno się nadać - mruknął skracając piłką ciężki,
metalowy rysik z diamentem do cięcia szkła. Przejrzał
wiertła, dopasowując ich rozmiary do kalibru pistoletu.
Wybrał te z najszerszą, trzycentymetrową końcówką i
naostrzył je szlifierką.
- Ha! Piła jak cacy! Cudeńko. Rozpruje najsprytniejszą
gumę. Widzicie te wampirze zębiska?
Wpatrywaliśmy się jak w holowizor. A on czarował i czynił
cuda.
- Ponieważ pistolety są jednostrzałowe, można je
uruchomić za pomocą jednego siłownika - pokazał mikre
urządzenie. - Wystarczy go odpowiednio ustawić, na
jednorazową obsługę dwóch układów. To nas w zupełności
urządza.
Przyłączył siłownik do wręgi i połączył z odbiornikiem.
- Proste jak budowa cepa - ocenił.
Gapiliśmy się niemo z otwartymi gębami.
- No nie. Ja nie mogę - jęknął Hansik. - Widzę, że muszę
wam wszystko wytłumaczyć od początku.
Hansik zniknął. Przez cały dzień nie chowałem komórki. Aż
mi palce bielały od ciągłego pik-pik-pik-pik w klawiszki.
Pojechaliśmy do niego z Pantofelkiem. Domofonowaliśmy.
Hajhitlowaliśmy do drzwi. Pukaliśmy. Kopaliśmy. Wołaliśmy.
Nic. Cisza.
Następnego dnia to samo. Pantofelek już wiedział.
- Stary, on nas wysiurał. My mu plan przynieśliśmy, a on
nas wysiurał - sam zrobił skok i teraz przeżera gdzieś
mięso! Albo opchnął je na czarnym rynku.
Na trzeci dzień zrezygnowany wbiłem się w fotel,
oglądając powrótki seriali. Mimo paru zamówień na szczury, w
sumie około pięciuset sztuk - wiadomo, jak przed świętami -
nie byłem w stanie wyjść z domu. Straciłem humor do reszty.
Pod wieczór, gdy przysypiałem, zaświergotała komórka.
- Skok robimy jutro. Czekaj na telefon o ósmej rano.
- Hansik? Gdzieś był? Trzy dni cię szukaliśmy!
- Dopinałem guziki. Ósma rano! Pamiętaj!
- Tak wcześnie? Może...
Pik! I cisza.
Nie mogłem zasnąć z emocji.
O ósmej komórka przemówiła głosem Hansika:
- Masz godzinę. O dziewiątej zbiórka w punkcie A. I bez
spóźnień.
W punkcie A spotkałem Pantofelka uzbrojonego w metrową
pałkę ze stali. Czekaliśmy razem, przeklinając żar i
duchotę.
Dokładnie piętnaście po kieszeń grubego zapiszczała.
Pantofel wyciągnął telefon.
- Obserwuję was przez lornetkę! Wszystko w porządku.
Teren czysty. Powiem, gdzie macie być.
Ruszyliśmy. Prosto, w lewo, w lewo, za śmietnikiem przez
mur i tylnym wejściem na parking pod centrum handlowym.
Odziany w kompletny mundur oficera Luftwaffe Hansik, z
parabelką przy boku i lornetką na piersi, siedział rozparty
w garbusie z lustrzanymi szybami pokrytym biało-szaro-
czarnym kamuflażem.
- Pakujcie się, bo czas ucieka! Rozpoczynamy operację.
Miałem wątpliwości.
- Mówiłeś, że nie możemy zwracać uwagi. Mieliśmy wtopić
się w tło.
- Dwudziestowieczne samochody nawet w XX wieku nie były
tak modne jak teraz.
- Nie chodzi o samochód, tylko o krzyż na dachu, sfasty
na drzwiach i proporczyk. To nie są elementy tła.
Przyznał mi rację.
- Pantofelek, w środku znajdziesz farby w sprayu. Czarną
i szarą. Zamaluj znaki, ściągnij proporczyk i wskakuj za
kółko. Jedziemy do punktu B.
Gorąc był przeokrutny.
- Gut! Mamy go - krzyknął Hansik wbijając lornetkę w
oczodoły.
Odległa o trzysta metrów brama fabryki UniFoodu rozsunęła
się i wypluła kolumnę pojazdów. Dwie czarne furgonetki
ochrony, a pomiędzy nimi nasz cel. Tir z mięsem. Samochody
ruszyły w stronę autostrady. Dwa karaluchy i opasła
gąsienica.
Przejąłem lornetkę i zlustrowałem okolicę. Rzeczywiście,
Pantofelkowe granaty by nie wystarczyły. Przybliżone
furgonetki z karaluchów przemieniły się w wielkie, pancerne
potwory. Triceratopsy. Gdyby udało się nam unieszkodliwić
pierwszą bestię, rogi drugiej - lufy przeciwpancernych
działek, wyzierające z obrotowych wieżyczek - rozniosłyby
garbuska w drobny pył. Albo ściągnięci przez satelitę
gliniarze skasowaliby nas z powietrza. Sprawę należało
załatwić po cichutku, by nikt nie wyczaił, że w ogóle ma
miejsce jakiś napad.
Po piętnastu minutach konwój przejechał pod punktem B,
czyli opustoszałym wiaduktem. Ruszyliśmy za nim. Mknęliśmy w
kierunku Warszawy, mijając monstrualne chromowo-lustrzane
pudła, orkęcone kilometrowymi pytonami rur. Fabryki.
Zautomatyzowane, obsługiwane przez setki monotonnie
szumiących maszyn; ludzie stanowili tam promilową część siły
roboczej - paru kontrolerów plus ochrona. Podłużne,
połyskliwe bryły raziły oczy odbijanymi promieniami słońca.
Montownia samochodów. Huta cynku i ołowiu. Przetwórnia pasz,
obok otoczone zasiekami pola kukurydzy i soi. Elektrownia
atomowa. Montownia telewizorów. Rozlewnia coca coli.
Wytwórnia farb i lakierów.
- Jest! Punkt C!
Wreszcie most-podpaska. Tu miało się zacząć. Hansik
rozsunął teleskopową antenkę nadajnika radiowego i włączył
"power". Zajarzyło się zielone oczko. Pchnął dźwigienkę.
- Pantofel! Zwolnij przy Shellu.
Gruby przydusił hamulec i wtedy zobaczyłem
messerschmitta. Wytoczył się na szczyt muszlowatego dachu
stacji benzynowej i mknął w dół ku krawędzi. Przejechał
kilka metrów i gdy kąt pasa startowego zaostrzył się do 30ř,
a zaraz potem do 45ř, wiedziałem już. Nie poleci. Spadnie
pod koła ciężarówki. Będzie krótkie "trach" i po mięsie.
Poleciał. Hansik pociągnął dźwigienkę, samolot minął
krawędź muszli i rozpędzony płynął w powietrzu, sekundę,
może dwie, prosto ku betonowej nawierzchni, nagle szarpnął
się do góry, zadarł nos i śmignął ku slońcu o centymetr
mijając ziemię. Z jazgotem przeleciał tuż nad dachem naszego
volksa i zakręcił pętlę.
- Teraz gazu! Robimy skok!
Konwój wlókł się pierwszym pasem, ospałą osiemdziesiątką.
Chwila i siedzieliśmy im na karku. Autostrada A-76 biegła tu
tak prosto, że Hansik ustawiwszy parametry lotu myśliwca,
odłożył nadajnik i jął się raczyć wodą.
Zaniepokoiło mnie to.
- Co z akcją?
A on nic. Milcząc przecierał swoje denkobutelkowe
okularki. Spojrzałem na messerschmitta. Leciał wysoko, ledwo
widoczny na bladym niebie.
Nagle Hansik drgnął.
- Pantofel! Wjedź na środkowy pas i trzymaj nasz tył
równo z tyłem tira - zakrzyknął gromko, chwytając nadajnik.
Gruby dał gazu i wykręcił w lewo. Minął ochroniarskiego
triceratopsa w ariergardzie i przytulił wóz do ciężarówki z
naszym łupem. Trzydzieści metrów dalej autostrada wspinała
się na estakadę i łączyła z A-45.
Messerschmitt zniżył lot nad dach drugiej furgonetki.
Hansik pchnął dźwignię i samolot zawisł nad wieżyczką,
niemal dotykając kołami sterczących z niej luf.
Droga wdrapała się na ślimaka. Samochody zwolniły na
zakręcie. Pierwsza furgonetka. Bawoli łeb tira z półtuszami
i my obok.
Drążek poszedł w dół i messerschmitt spłynął przed kabinę
drugiego ochroniarskiego vana. Jeszcze dwa lekkie
pstryknięcia. Widziałem zdziwioną twarz kierowcy,
zapatrzonego w wylot odwróconej lufki pistoletu na lewym
skrzydle.
Hansik puknął w trzecią dźwigienkę. Cyk! Siłownik zwolnił
spust.
Samolocikiem zahuśtało, ale pocisk - rysik z diamentową
końcówką - uderzył jak potrzeba. Wybił dwie małe dziurki. W
szybie. I w czaszce kierowcy. Szaby była gruba, pancerna,
więc kolec zagłębił się w mózgu gościa tylko na centymetr. A
miał wejść cały.
Wszystko rozegrało się tak cicho. Znieruchomiałe twarze,
rozwarte w bezdźwięcznym krzyku usta ochroniarza, grymas
bólu kierowcy, przerażone oczy, nieskładne gesty... Pomruk
silnika tira, jak grzmot burzy, zagłuszył trzask
rozdzieranego metalu barierki. Furgonetka zerwała ją, niczym
biegacz szarfę i poszybowała po łuku w dół, sześć metrów w
powietrzu; zwalista bryła ranionego potwora, wyrwanego z
żywiołu, rzuconego w obcą przestrzeń, a potem w sinobrunatne
odmęty jeziorka błyskającego tęczowymi okami ropy.
Przytłumiony plusk i bulgotanie. Sekundy. Samochody nie
wyszły jeszcze ze ślimaka, a bagnista woda wessała
furgonetkę.
Utknęliśmy w korku. Ścisk, że nie ma gdzie splunąć.
Hansik jęczał wprawdzie, że zabraknie paliwa w baku
messerschmitta, za to ugruntowaliśmy się w przekonaniu, że
nikt nie połączył małego wypadku na autostradzie z naszym
planem. Inaczej już by nas żądlił wściekły rój helikopterów
z antyterrorystycznej.
Wreszcie minęliśmy punkt korkogenny - czyli
skarambolowane puzzle ponad dwudziestu samochodów. Krążyły
wokół niemrawo, błyskając i wyjąc syrenami rozleniwione
gorącem muchy z drogówki. Daliśmy po garach. Pantofelek
przepchał garbusa do tira, minął go, później furgonetkę i
wpakował wóz w lukę przed nią.
Myśliwiec wywinął pętlę i zniżywszy lot metr nad ziemię,
grzał poboczem pod prąd. Patrzyłem jak zahipnotyzowany. To
były sekundy - pięć, może dziesięć - ale rozciągnięte jak
guma do żucia. Messerschmitt pruł równo, z pozorną
ociężałością, z ponurym bzyczeniem, jak wielki szerszeń
wypatrujący ofiary.
Pantofelek zjechał w lewo. Przestrzeń między ekranami
dźwiękoszczelnymi a naszym volksem poszerzyła się. Samolot
ślizgnął się ku nam niemal dotykając skrzydłem karoserii
garbusa. Wykonał gwałtowny obrót o 90ř i lecąc bokiem o
błysk słońca minął furgonetkę. Pomknął w tył.
- Szajse! Nie mogę trafić! Za duży tłok.
Na chwilę straciliśmy myśliwca z oczu, cud, że nie rozbił
się gdzieś za nami. Hansik wyprowadził go z korytarza
efektowną wysoką pętlą, przekręcił na brzuch i zwiększył do
oporu obroty silniczka. Po chwili messerschmitt zamienił się
w niewyraźny cień dwieście metrów przed nami.
Mała pętla i obrót. Myśliwiec sunął poboczem jak po
sznurku. Mignął obok i z jazgotem poleciał w tył. Jeszcze
jeden ruch drążka i zamontowany na prawym skrzydle pistolet
dmuchnął pociskiem.
- I ognia! - krzyknął radośnie Hansik, podrywając
samolocik.
Wiertło wbiło się w mięsisty bieżnik opony, po obrocie
koła weszło głębiej. Ostrze wygryzało w gumie, a potem pięciu
kolejnych warstwach, szerokie, brzydkie rany, jego zęby z
cichym zgrzytem zatrzymały się dopiero na tytanowej
siateczce, jednak i ona nie wytrzymała. Opona połknęła
pocisk, z krótkim prychnięciem wydychając sprężone
powietrze. Furgonetką zatrzęsły drgawki, z głośnym kapciowym
furkotem przemknęła parę metrów nie tracąc prędkości i
wypadła na pobocze. Kierowca usiłował przepuścić tira do
przodu.
Prawie mu się udało. Przeciągłe buczenie syreny.
Ciężarówka lekko zahaczyła zderzakiem o tył furgonetki.
Wystarczyło. Impet uderzenia pchnął furgonetkę po skosie na
ekrany dźwiękoszczelne. Prysnęły z trzaskiem. Samochód kosił
je na dziesięciu metrach i stoczył się w dół nasypu.
Wylądował na dachu.
Potem było stłumione bumm, jeden wielki błysk i czerwone
smoki ognia.
Wiesz, jak jest z tirami. Człowiek ledwie się otrze,
niechcący, bez złych zamiarów, a reagują powciskane pod
najmniejszą śrubkę czujniki. Alarm normalny. Alarm
infradźwiękowy. Immobilizer. System antynapadowy. System
antyuprowadzeniowy. Jeżeli stacyjka nie jest zaprogramowana
na twoje fale mózgowe i nie znasz kodu, wszystko się włączy
i zawiadami policję. Albo robi to przez satelitę operator
firmy ochroniarskiej, obserwujący kamerami wnętrze kabiny.
Teoretycznie buchnięcie tira z towarem jest niemożliwe. Już
samo myślenie o tym, to pakowanie się w bagno.
- Dobra, stary - powiedział Hansik. - Wyświetlę facetowi
drogę, ale najpierw przyblokuj mu radio.
Wyszedłem komórką z GSM-u i wskoczyłem na częstotliwości
irańskiego satelity szpiegowskiego Chomeini 16. Komórka
dostroiła się do wyłapanego przezeń pasma nadajnika tira w
EuroTransie. Wygenerowałem pętlę pustego sygnału w opcji
przepływu danych. Zakłócony system uruchomił kanał
interwencyjny. Nim operator w bazie przejął sterowanie
pojazdem, Chomeini ustawił moją komórkę na właściwy zakres.
Posłałem do tira zmasowaną dawkę cyfowego szumu.
- A skąd ty, Hansik, wiesz, dokąd on ma jechać? - zapytał
Pantofelek. - Wyświetlisz mu coś niewłaściwego, a on
pojedzie w swoją stronę.
- Trzy dni śledziłem trasy tirów UniFoodu. Rozjeżdżają
się w czterech kierunkach do stałych odbiorców, głównie w
Warszawie. Inne możliwości odpadły na początku A-45.
Messerschmitt miękko spłynął znad dachu tira na pobocze.
Mknął równo z kabiną, niemal dotykając kołami asfaltu, potem
wysforował się przed byczy nos ciężarówki.
- No to gramy! Cóż tym razem? Horror? Western? Kryminał?
Nie. Najbardziej kasową produkcję w dziejach kina. Film
drogi!
Autostrada skręciła na południe i słońce błysnęło w oczy
kierowców. Hansik włączył projektor. Samolot zniknął. Kabinę
tira otulił trójwymiarowy obraz jezdni i sunących nią
samochodów.
- Bez akcji ten twój film. Nuda - mruknął gruby.
Wyświetlana droga niczym nie różniła się od prawdziwej.
- Będzie wszystko - uspokoił go Hansik. - Akcja. Krew.
Trupy. Przygoda.
Przed następnym zjazdem na holograficznej autostradzie
pojawił się policjant. Stał na jezdni, przed biało-
pomarańczową barierką, kierując ruch na trasę objazdową.
Kilkadziesiąt metrów dalej straż pożarna lała pianę na
płonące wraki. Sanitariusze w bladozielonych kitlach
lawirowali między trupami porozrzucanymi jak lalki.
Ze spalonego autokaru szkolnego, rozkraczonego w poprzek,
sterczały zwęglone główki.
- Niezłe - ocenił Pantofelek.
- Musiałem zrobić dokrętkę na komputerze.
- Momenty będą?
- Momentów nie.
- To kiepski film, Hansik.
- Nie marudź, skręcaj, gdzie pan policjant każe.
Odbiliśmy w bok zjazdówką. Hansik delikatnie poprowadził
samolot tą samą trasą. Zredukował potencjometrem tempo
projekcji, dostosowując je do prędkości tira.
Ciężarówka z wahaniem ruszyła naszym śladem - za
garbusem, messerschmittem i rzędem holograficznych pojazdów.
- Zig hajl! - triumfował Hansik. - Łyknął to! Łyknął nasz
film!
Jechaliśmy pomniejszą, niezbyt tłoczną asfaltówką, wzdłuż
pięciokilometrowego muru nabitego monstrualnymi hakami.
Później między hałdami dzikiego wysypiska.
Na holograficznej drodze tira pojawił się następny
policjant w pstrokatej kamizelce drogówki, kierując zbitą
kolumnę z powrotem na autostradę. Objazd z projektora wiódł
labiryntem serpentyn, w rzeczywistości staliśmy w miejscu.
Zataczając messerschmittem szerokie kręgi Hansik prowadził
ciężarówkę w kółko po nieużywanym, porysowanym pęknięciami
parkingu. Wreszcie tir z sapaniem wytoczył się na
holograficzną autostradę. Sunął dostojnie pierwszym pasem -
czyli tą samą boczną szosą, którą dotychczas jechaliśmy. Do
punktu D.
Pięć lat temu punkt D był gigantyczną fabryką ACCF.
Amerykańsko-japoński koncern wykupił potężny płat ziemi i
wybudował na nim Kombinat Cementowy. Wykorzystując luki
prawne ACCF upchnęło tu niechciany segment produkcji.
Azbest. Choć zakazany w Europie, dobrze sprzedawał się w
Rosji i biedniejszej Azji. Sznury wagonów wywoziły towar za
wschodnią granicę, aż zawiodły systemy bezpieczeństwa,
oparte według zapewnień koncernu na najdoskonalszych
technologiach XXII w.
Kombinat przestał istnieć z dnia na dzień. Mały wybuch
wzbudził reakcję łańcuchową, seria eksplozji otoczyła
fabrykę czapą pyłu. Gdy opadł, spod kilkunastocentymetrowej
azbestowej kołdry wystawały betonowe szkielety i połyskiwały
szczątki metalowych instalacji. ACCF opłaciło się tylko
jedno - zapłacić karę za zanieczyszczenie środowiska i
przenieść działalność.
Przejechaliśmy przez dziurę w kłębie drutów kolczastych,
obok ostrzegawczych tablic. Mówią: "księżycowy krajobraz",
ale w tym przypadku określenie uwłaczało naszemu poczciwemu
satelicie. Szarawe pagórki przypominały kiczowatą filmową
makietę skleconą w podrzędnym studiu do staroświeckiego,
niskobudżetowego serialu. Nikt nie miał interesu w
rekultywacji terenu - pozostawiono go samemu sobie. Gdy
spadł deszcz, cementowo-azbestowa mąka przykrywająca okolicę
stwardniała na eternitową skorupę.
- Możesz wyłączyć komórkę. Ten bunkier tłumi mikrofale.
Satelity ich nie wyłapią.
Wtoczyliśmy się do jednej z żelazobetonowych hal.
Pantofelek wjechał między przyprószone pyłem szczątki maszyn
i zatrzymał garbusa; Hansik manipulował jeszcze drążkami.
Messerschmitt zszedł nisko i osiadł kołami na podłożu.
Holograficzna projekcja zastygła na obrazie autostradowego
korka. Tir podjechał do tyłu ostatniego samochodu, pufnął
dymem z rur i stanął.
- Niezła miejscówa - cmoknął z zachwytem gruby. - Ej! To
tu moglibyśmy urządzić nasze świąteczne party. Nikt by nie
przeszkadzał. Tylko byśmy wsuwali mięsko, zaliczali zwałki i
wsuwali dalej do ostatniego włókienka.
Hansik naciągnął na głowę maskę przeciwgazową, wyszarpnął
parabelkę z kabury, wszedł w chmurę hologramu i bez zbędnych
certoleń wypalił przez szybę między rozszerzone ze
zdziwienia oczy kierowcy ciężarówki. W tej samej chwili
włączył się zaprogramowany na fale mózgowe immobilizer i
alarm. Cios kolbą w szybę i Hansik wypruwał falki z
centralki zionącego gazem paraliżującym systemu
antywłamaniowego. Kilka strzałów i po sprawie.
Alarm ucichł, siny obłok rzedł. Pantofelek szalał.
- Nasze! Wszystko nasze!
Podbiegł do drzwi chłodni i zaczął łomotać pałką w
zewnętrzną sztabę.
- Nie! - krzyknął Hansik, ale za późno. Sztaba odpadła;
gruby wrzasnął i poleciał w tył ciągnąc pstrokaty krawat
wyrwanego z gardła śniadania. Opadł i znieruchomiał.
Skumulowany ładunek infradźwiękowy.
Dopadliśmy do niego. Zarzygał się, puściły mu też
zwieracze. Ale żył.
- To durny cioł! - warczał Hansik. - Mogło mu rozpiżdżyć
ten mały móżdżek. A ostrzegałem.
Wyjął z bagażnika palnik acetylenowy i dwie niewielkie
butle.
- Zamek chroniony jest przez nadajnik infradźwiękowy o
większej mocy niż ładunek w sztabie. Emituje też sygnał
ciągły - wyjaśniła, wykrajając wielkie zero wokół klawiatury
szyfru.
Ledwie ustał syk palnika, Pantofelek odzyskał przytomność
i żwawo podskoczył.
- Ja chcę! Dla mnie!
Szarpnął i rozwarł drzwi szeroko, aż trzasnęły o boki.
Co mnie zdziwiło, chłodnia była wyłączona. Nie mroziła i
nie paliło się światełko. Ale Pantofelek tego nie zauważył,
a jeżeli nawet, to nic nie dało mu to do myślenia. Wskoczył
do wnętrza, dopadł zwisającej z haka półtuszy i wbił w nią
zęby.
- Mhnięsho... Najhprafhdzihsze mhiesho... - bełkotał
glamiąc.
Panował półmrok, nie od razu to zauważyłem:
- Gruby. To mięso się rusza.
Wyrwał jeszcze kilka kęsów, nim znieruchomiał. Z paszczy
wypadła porcyjka różowej papki.
Podszedłem bliżej. Gruby przekręcił półtusze wewnętrzną
stroną do nas i zwrócił to, co zeżarł. Poruszony połeć
dmuchnął okrutnym, mdłym smrodem.
- Rusza się... Rzeczywiście się rusza!
Mięso żyło życiem tłustych, białych robaków, drążących
swe korytarze w rozmiękłej, podgniłej tkance martwego
prosiaka. Tysiące larw grubych jak palce wygryzających
labirynty. Ślepych, wiecznie łaknących. Podziurawiony połeć
mienił się odcieniami różu, czerwieni, niekiedy bielał;
gdzieniegdzie pokrywał go zielony nalot. Strącone na podłogę
robaki nie przerywały głodnego tańca.
Smród. Ciemność przed oczami. Upadłem i odpełzłem w tył.
Hansik naciągnął znów maskę i wszedł do wnętrza chłodni.
- Niestety - zawyrokował lawirując między hakami. -
Wszystkie takie same. Nawet w fastfoodzie by nie przeszły.
- Więc dokąd ten transport?
- Do spalarni. Towar nadaje się wyłącznie do likwidacji.
- Kurwa! - zaskrzeczał Pantofelek. - Moja była racja. Ty
ślepy cipku! Mój plan był dobry! Ty szklanooki kurduplu!
Mogliśmy obrobić supermarket i spoko!
- Bredzisz - podsumował Hansik i to były jego ostatnie
słowa. Rozwścieczony gruby sieknął go pałką w łeb. Stalowy
drąg strzaskał czaszkę. I jeszcze jeden cios. Skrwawiony
Hansik upadł.
- Sam bredzisz, ślepaku!
Gruby odwrócił się. Dostrzegłem w jego rosołowych
ślipkach coś, co kazało mi wziąć nogi za pas. Uciekałem
dławiąc się przerażeniem. Gonił mnie, ale wymiękł. W
bezsilnej złości cisnął granatem. Odkopałem go. Nadleciał
następny, wybijając dziurę w betonowej ścianie.
- Pantofelek! W kumpla granatami? - krzyknąłem.
Odpowiedział ołowiem. Parabelka. Kule gwizdały mi nad
głową.
Do zmroku przesiedziałem w starym magazynie. Krążył wokół
i węszył. Ani odrobinę mniej wściekły.
- Dobry tutaj łyskacz dają. Nie czuć, że z makulatury.
Ej, nie śmiej się. Nie zmyślam. To wszystko prawda. I nie po
to o tym mówię, żeby naciągnąć cię na szklaneczkę. Muszę z
kimś pogadać i tyle.
- Wciąż boję się wrócić do domu. On tam jest. Czeka na
mnie. Mój najlepszy kumpel.