Yeovil Jack - Nie ma złota w Szarych Górach
Szczegóły |
Tytuł |
Yeovil Jack - Nie ma złota w Szarych Górach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Yeovil Jack - Nie ma złota w Szarych Górach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Yeovil Jack - Nie ma złota w Szarych Górach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Yeovil Jack - Nie ma złota w Szarych Górach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jack Yeovil
Nie ma złota w Szarych Górach
(No Gold in the Grey Mountains)
Na przeciwległym, skalistym stoku siedem wież twierdzy
Drachenfels sterczało jak szponiaste palce zniekształconej
dłoni. Zachodzące słońce oblewało krwią zamek, podobnie jak
czynił to za życia Constant Drachenfels - Wielki Czarodziej.
Joh Lamprecht słyszał wszystkie opowieści, wszystkie pieśni,
mówiące o niezliczonych zbrodniach długowiecznego potwora, a
także o jego końcowym upadku i klęsce. Dzielny książę Oswald
i lady Genevieve, jego wampirza miłość, położyli kres temu
koszmarowi i obecnie zamek stał opuszczony, wszystkie bowiem
duchy, poza najbardziej przyziemnymi, uleciały w otchłanie
pozagrobowe. Jednak w dalszym ciągu omijano go z daleka.
Dopóki opowiadano sobie jeszcze szeptem straszne historie, a
niezbyt chętnie widziani minstrele śpiewali ponure
pieśni, żaden wieśniak z pogórza nie ośmielał się postawić
stopy na ścieżce do Drachenfels. Dlatego też zamek był
miejscem idealnie nadającym się do celów Joha.
Wielki, powolny Freder był zbyt słaby na umyśle, żeby
przejmować się przesądami, a ciemnoskóry, spokojny Rotwang
zajmował się wyłącznie doskonaleniem własnych umiejętności,
nie zwracając uwagi na osławione stwory ciemności. Starych
legend, cieni i nocnego wiatru mógł się więc lękać jedynie
młody Yann Groeteschele. Joh mógł liczyć na lojalność
młodego bandyty, dopóki strach przed nim samym górował nad
obawą przed martwym czarnoksiężnikiem. Cóż, tego strachu
powinno jeszcze wystarczyć na dość długo.
Groeteschele o Zatrutej Uczcie Drachenfelsa i Grabieży
Gisoreux słyszał tylko pieśni, za to był świadkiem jak Joh
skręcił kark strażnikowi Franckowi i zorganizował masową
ucieczkę z katorgi w kamieniołomach Vaults na południu. W
lesie Loren z kolei przytrzymywał szamoczącego się Guida
Czerepy, kiedy Joh torturami wydobywał z handlarza jedwabiem
wiadomość o miejscu, w którym ukrył złoto.
Turkot dyliżansu słychać było z odległości kilku mil. Joh
zakrakał jak wrona, a Rotwang odpowiedział mu ze swojej
kryjówki przy drodze. Joh stuknął w ramię Groeteschelego i
gestem wskazał chłopakowi kuszę. W wieczornej mgle widoczne
już były światła pojazdu. Joh poczuł dreszcz podniecenia i
mocniej zacisnął dłoń na rękojeści swego zakrzywionego jak
półksiężyc miecza. Zabrał bułat zamordowanemu posłowi
Arabyi, wkrótce po tym jak pozbawił go drogocennych dowodów
szacunku, które wiózł na dwór cesarski. Okazało się, że
bułat jest o wiele wygodniejszą bronią, niż tradycyjny,
prosty miecz Starego Świata.
Groeteschele założył bełt do kuszy i oparł kolbę o
policzek. Joh wypatrywał powozu. Jak do tej pory
wszystkie rabunki były zupełnie proste. W ubiegłym roku
trzykrotnie napadał na ten sam dyliżans przewożący
przez las Reikwald złoto ze złóż Kautner w Górach do
Altdorf i szło mu za każdym razem coraz łatwiej. Gdy górnicy
oddali podatek poborcom Cesarza, nie mieli już
najmniejszej ochoty wynajmować straż, by eskortowała złoto
do skarbca Karla-Franza i wysyłano je zwyczajną przesyłką,
pasażerskim dyliżansem.
Łup z rabunku, którego mieli dokonać tej nocy, powinien
pomóc Johowi i jego bandzie w przeprowadzeniu bardziej
zuchwałego i dochodowego przedsięwzięcia. Joh miał już
upatrzone zgrabne, małe księstewko Tilean, którego skarbce
dojrzały do złupienia. Musiał jednak wynająć specjalistów,
kupić wyposażenie, którego nie można było ukraść i zawrzeć
umowę z nieco podejrzanym bankiem, by upłynnić zgromadzone
dochody. Szkatuła ze złotem z Kautner powinna doskonale
załatwić sprawę.
Dyliżans był już tak blisko, że Joh widział parę
końskiego oddechu zamarzającą szronem na ich sierści.
Otulony w płaszcz woźnica siedział samotnie na koźle.
Możliwe, że miał pod ubraniem stalowy napierśnik, ale
zabicie go i tak nie załatwiało sprawy.
Rozległ się przeciągły trzask, a potem huk. Tuż za
dyliżansem na drogę upadło drzewo. To Freder wykonał
swoją część roboty. Joh skinął głową. Groeteschele wstał,
wystrzelił i ponownie załadował kuszę. Bełt trafił w szyję
pierwszego konia z poczwórnego zaprzęgu. Zwierzę potknęło
się. Na drogę wypadła postać z błyszczącym mieczem. Rotwang
wbił ostrze głęboko w bok zwierzęcia. Upadło. Zbir
odskoczył, a zaprzęg ujechał jeszcze kilka jardów, ciągnąc
za sobą umierającego współtowarzysza.
Joh pobiegł w stronę drogi po skalistym zboczu góry, a
Groeteschele podążył jego śladem. Był pewien, że
doświadczonemu Rotwangowi uda się ten dość skomplikowany
manewr. Wielu napastników zabiły albo poraniły konie, które
usiłowali unieruchomić. Ale Rotwang był najlepszym zabójcą,
jakiego Joh znał, ćwiczonym w tym rzemiośle od urodzenia.
Gdy wyszedł spośród drzew, wszystko było jak należy.
Dyliżans stał. Miecz Rotwanga ociekał czerwienią. Freder
trzymał konie za uzdy i spoglądał ponuro na woźnicę. Jego
wzrost, szerokie bary i małpi wygląd skutecznie zniechęcały
wielu porządnych obywateli do wtrącania się w sprawy bandy.
Joh skinął głową Groeteschelemu. Chłopak wspiął się na dach
powozu obok dygocącego ze strachu woźnicy i zaczął szperać
między bagażami, zrzucając paczki i pakunki na drogę. Ktoś
wewnątrz dyliżansu zaklął głośno.
- Nie ma go tu - zawołał Yann.
- Co?! - warknął Joh. - Musi być, idioto. Popatrz
uważnie.
Powinien był się tam znajdować niewielki kuferek z
cesarskim godłem i bretońskim zamkiem. Zawsze tak było.
Groeteschele dalej przeszukiwał ładunek.
- Nie, nie ma.
Joh skinął ręką w stronę Rotwanga. Bandyta zbliżył się do
dyliżansu. Woźnica drżał na całym ciele, modląc się do
wszystkich bogów. Groeteschele zeskoczył na ziemię i Rotwang
wspiął się na kozioł. Poruszał się jak wielki kot, leniwie,
ale sprężyście i potrafił walczyć jak demon. Usiadł koło
woźnicy, wyrwał mu z dłoni bicz i odrzucił na drogę, a potem
zrobił coś, co spowodowało, że mężczyzna zawył przeraźliwie. Joh
spostrzegł leciutki uśmiech pojawiający się na beznamiętnej
twarzy Rotwanga. Bandyta szepnął, przesunął dłońmi wzdłuż
ciała woźnicy i ponownie rozległy się wrzaski.
W dłoniach Rotwanga błysnęły czerwono małe nożyki, gdy
poświęcił nieco uwagi twarzy woźnicy. Wreszcie splunął na
drogę i zepchnął go z kozła. Martwy mężczyzna runął
obok powozu.
Joh spojrzał w górę na Rotwanga.
- Nie ma złota - odparł zabójca. - Złoże Kautner
wyczerpało się trzy miesiące temu. Nie ma już złota w
Szarych Górach.
Joh zaklął, wysyłając całe to przedsięwzięcie do
Morra. Paskudnie pokpił sprawę i pod groźbą utraty swojej
pozycji musiał teraz próbować temu zaradzić. Groeteschele
był młody, Freder tępy, ale Rotwang, który do tej pory nie
przejawiał zainteresowania dowodzeniem bandą, z łatwością
mógł zająć jego miejsce.
- Co się tam dzieje?
Drzwi powozu otworzyły się i wyszedł z nich bogato ubrany
mężczyzna. Jego stopa w eleganckim trzewiku spoczęła na ciele
woźnicy. Cofnął się ze wstrętem. Spojrzał na Joha i
Groeteschelego, i wyciągnął długi, smukły rapier
pojedynkowy. Stanął w pozycji szermierczej i spojrzał na
Joha, czekając, by bandyta zaatakował pierwszy. Groeteschele
strzelił mu w głowę i mężczyzna zatoczył się do tyłu. Freder
wyciągnął zza jego pasa sakiewkę i rzucił Johowi. Była ciężka,
ale nie na tyle, by uczynić ich pracę opłacalną. Dzielny,
ale nieroztropny pasażer osunął się po ścianie powozu i
usiadł martwy na drodze, koło zwłok woźnicy. Bełt
Groeteschelego sterczał między jego otwartymi i nieruchomymi
oczyma.
Joh podszedł do otwartych drzwi i zajrzał do środka.
- Hallo - odezwał się melodyjny, kobiecy głos. - Jesteś
bandytą?
Miała złociste loki i strój godny cesarskiego dworu.
Stanik jej sukni z ciężkiego brokatu był wyszywany perłami.
Nie miała na sobie przesadnej ilości klejnotów, ale na jej
palcach i w uszach było więcej złota niż mogła go przynieść
niejedna mała górnicza działka. Jej blada, owalna twarz z
dyskretnym makijażem była śliczna i delikatna.
Siedziała nie dotykając stopami podłogi na pokrytej
pluszem ławeczce dyliżansu jak duża lalka. Joh uznał, że ma
około dwunastu lat.
- Czy jest tam coś, co warto ukraść? - spytał
Groeteschele.
Joh uśmiechnął się do dziewczynki, która odpowiedziała mu
uśmiechem.
- Sądzę, że tak - odparł.
Powiedziała im, że nazywa się lady Melissa d'Acques i że
jest spokrewniona, choć w dość odległym stopniu, zarówno z
linią królewską Bretonii, jak i z cesarskim domem Wilhelma
Drugiego. Wymogła na bandytach, aby przenieśli jej bagaże do
twierdzy Drachenfels, w której ją uwięzili. Joh na podstawie
liczby i jakości sukien znajdujących się w podróżnej
garderobie dziewczynki wywnioskował, że jej rodzina może być
w stanie zapłacić wysoki okup. Doszedł również do
przekonania, że jak na swój wiek dziewczynka jest dość
ograniczona. Traktowała ich jakby byli jej sługami, którzy
udają bandytów, a wszystko co się dzieje, stanowi jedynie
zabawę podjętą dla zabicia czasu w nudne popołudnie. Jak do
tej pory było to Johowi na rękę. Dziewczyna jechała na
siodle Fredera i nie sprawiała im kłopotów, ale obawiał się
tej nieuniknionej chwili, kiedy zabawa ją zmęczy i zechce,
żeby odwieziono ją do domu. Jak łatwo było przewidzieć,
znalazła bratnią duszę w Frederze. Żartowała i śmiała się,
kiedy mówili sobie nawzajem bzdurne wierszyki. Gdyby tylko
wiedziała, ilu mężczyzn i kobiet ten gigant o grubo
ciosanej twarzy zabił gołymi rękami.
Nie narzekała na jedzenie, którym nakarmili ją w obozie
rozbitym na jednym z podwórców twierdzy. Z pogodą ducha
próbowała również odpowiedzieć na wszystkie zadawane
pytania. Joh, by zamienić swój szczęśliwy traf na złote
korony, musiał wiedzieć o wiele więcej o rodzinie Melissy.
Na przykład - jak skontaktować się z jej ojcem. Ale
dziewczynka, która bardzo chętnie i z dziecięcą
drobiazgowością opowiadała o swym rodzinnym życiu, nie
chciała albo nie potrafiła podać adresu, pod którym można by
się było porozumieć z jej najbliższymi. Miała też jedynie
bardzo skromne wyobrażenie o wszystkim, co działo się poza
hermetycznym kręgiem jej arystokratycznego otoczenia. Joh
zdołał się zorientować, że jej ród miał posiadłości w
Parravonie, Marienburgu i Altdorfie, a także że kilku jej
krewnych znajdowało się na dworach Bretonii i Cesarstwa.
W czasie gdy Melissa opowiadała, Freder siedział obok
niej w kucki, zasłuchany w opowieści o zabawkach, domowych
zwierzętach i służących. Każdy człowiek i każda rzecz w
otoczeniu d'Acques miały swoje przezwiska. Wymyśliła kilka
niezbyt pochlebnych przezwisk dla Fredera i próbowała
zrobić to samo w stosunku do Joha i Groeteschelego.
Rotwanga o wilczej twarzy bardzo słusznie trochę się
obawiała i Joh musiał go odesłać, aby zajął się końmi.
Zdobycie większej liczby informacji było sprawą życia i
śmierci...
- Powiedz mi, Melisso, gdzie jest teraz twój ojciec? Czy
jechałaś do niego?
Melissa pochyliła głowę na jedno ramię, potem na drugie.
- To zależy, panie Joh. Czasami jest w swoim zamku, a czasami
w pałacu. Obecnie jest najprawdopodobniej w pałacu.
- A gdzie znajduje się jego pałac?
- Wie pan, jest hrabią i baronem. To takie skomplikowane.
Dla służby to koszmar. W Bretonii jest hrabią, ale
w Cesarstwie jest baronem, a jeżeli się ktoś pomyli, grożą za
to straszliwe kary. Podróżujemy dość dużo między Bretonią a
Cesarstwem.
Melissa ziewnęła, zapominając osłonić usta dłonią i
przeciągnęła się. W sztywnym, dworskim ubiorze musiała
czuć się niezbyt wygodnie. Mogło to oznaczać, że została
wysłana w krótką podróż i że jej bliscy są gdzieś niedaleko.
Nie znała wcześniej mężczyzny z dyliżansu i nie miała o nim
najlepszej opinii. - Zbyt często szczypał mnie w policzki i
gładził po włosach. Słusznie go zabiliście.
Lady Melissa była zadziwiającą dziewczynką. Joh
przypuszczał, że arystokracja specjalnie rozwija w swym
potomstwie krwiożerczość. Z całą pewnością syn księcia,
którego musiał zabić tyle lat temu za to, że ten bubek w
czasie drobnej sprzeczki przeszył od tyłu mieczem ojca Joha,
był szaleńcem o morderczych skłonnościach. To właśnie stanowiło
pierwszy krok Joha na drodze do przestępczego świata. Krążyła
nawet pieśń o Johu Lamprechcie opowiadająca, jak
niesprawiedliwość i ucisk zmusiły go do prowadzenia życia
bandyty, ale Joh wiedział, że żywot górnika w kopalniach
miedzi, jaki wiedli jego ojciec i dziadek, zupełnie go
nie zadowalał. Zostałby bandytą, nawet gdyby urodził się we
włościach Benedykta Łaskawego, a nie u księcia Diijah-Montaigne
zwanego Żelazną Pięścią.
- Jestem zmęczona - powiedziała. - Czy mogę już iść do
łóżka?
Joh skinął głową Frederowi, który jak kochający ojciec
wziął dziecko na ręce i wyniósł z dziedzińca. Lamprecht
polecił Rotwangowi przewietrzyć jedną z zamkowych sypialni i
postarać się jak najlepiej powymiatać pajęczyny. Wybrali
pokój z kluczem i wciąż jeszcze sprawnym zamkiem. W komnacie
nie było okien i doskonale mogła spełniać rolę stosunkowo
wygodnej celi.
Freder wrócił do ogniska uśmiechając się od ucha do
ucha.
- No i co? - Groeteschele zapytał Joha.
Z mroku wyłonił się nagle Rotwang.
- Z lady Melissą powinno się nam doskonale udać -
oznajmił Joh. - Ale musimy działać powoli. Jest bogata. A
bogaci nie są tacy jak ty i jak Groeteschele. Mają dziwaczne
zwyczaje. Przypuszczam, że zdołamy się dowiedzieć coś o jej
rodzinie, a wtedy zaczniemy pertraktować o okup.
- A co będzie, jeżeli nie zechcą jej z powrotem? - spytał
Rotwang. Był podrzutkiem, którego sprzedano, by przyuczał się
do rzemiosła zapaśnika w walkach na śmierć i życie,
prowadzonych w jamie zanim jeszcze potrafił chodzić i nic nie
wiedział o swojej prawdziwej rodzinie. Czasem Joh
zastanawiał się, czy Rotwang jest w pełni człowiekiem.
- Oczywiście, że będą ją chcieli odzyskać, Rotwang. To
była drogocenna przesyłka.
Freder próbował coś powiedzieć. Ułożenie zdania
zabierało mu zawsze bardzo dużo czasu i zazwyczaj nie warto
było na nie czekać. Wszyscy jednak byli już zmęczeni, więc
Joh, Rotwang i Groeteschele usiedli i pozwolili mu się
wypowiedzieć.
- Cz...czyy n...niee mo...oglib...byyśmy jje...ej
zaat...rzyymaać?
Rotwang splunął na rozżarzone węgle. Zasyczało. Spowiła
ich ciemność.
W mroku twierdzy Drachenfels skradała się Stara Kobieta.
Jej palce były wygięte jak szpony, a wciąż bystry umysł
badał drogę. Po tylu wiekach nie musiała już
posługiwać się wzrokiem. Była nocną istotą i obłożone
klątwą kamienie sprzyjały jej. Znaleźli się tu intruzi
i musiała albo ich wypędzić, albo zniszczyć. Jej żyły stały
się cienkie, a ostre zęby ruszały się w dziąsłach. Od bardzo
dawna nie zaspokajała swego pragnienia.
Drachenfels odszedł, ale pozostało tu coś z jego ducha.
Czuła jakby osad w zatęchłym powietrzu. Duchy wcisnęły się
głębiej w mrok, ale żywe istoty widać było wyraźnie.
Przyłączyła się do nich, wysysając ich myśli - choć wolałaby
na pewno ssać ich krew - zapisując je w swym odwiecznym
umyśle.
Bandyci i ich więzień. Była to ciekawa sytuacja. Stosunki
między ludźmi okazywały się nieskończenie fascynujące. Istniało
tak wiele sposobów, aby je zerwać, przekształcić,
manipulować nimi. Dla niej źródłem rozkoszy będzie strach i
panika, jakie zdoła wzbudzić w bandytach, zanim ogarnie ją
żądza żeru. Przypominało to sposób, w jaki epikurejczyk
starannie dobranymi aperitifami przygotowuje swe
podniebienie na rozkosze głównego dania albo wytrawny
kochanek wstępną grą odwleka akt miłosny.
Była zadowolona, że najsilniejszy fizycznie mężczyzna był
zarazem obdarzony najsłabszym umysłem. To bardzo ułatwiało
sprawę. Jego siła stanie się jej pożywieniem, pomoże
przetrwać długą noc i uporać się z bardziej niebezpiecznymi
intruzami.
Jej oczy nabiegły krwią.
Joh przecknął się ze wzdrygnięciem, czując jakby obciągnięta
stalową rękawicą pięść zacisnęła się na jego sercu. Był
pewien, że krzyknął przez sen. Groeteschele obudził się w
tej samej chwili. Zderzyli się głowami. Patrząc na siebie
mrugali przez chwilę, oślepieni przebłyskami tlącego się
ognia. Coś było nie tak, ale nie wiedzieli co. Joh myślał,
że coś mu się śniło, ale sen zniknął w chwili przebudzenia.
Pamiętał jednak, że śniło mu się coś złego. Czuł, że jest
cały zlany potem.
Rotwang stał ze sztyletami w obu dłoniach. Kopnął coś, co
potoczyło się w stronę ognia.
Groeteschele zaklął bezwiednie, prawie po kobiecemu,
wysokim, piskliwym głosem. U jego stóp leżała głowa Fredera.
- A tu jest pozostała część tego głupka - oznajmił
Rotwang.
Joh wetknął pokrytą smołą pochodnię między węgle. Gdy
zapłonęła, podniósł ją do góry. Rotwang stał nad potężnym
ciałem Fredera. Głowa została oddzielona od ciała bardzo
zręcznie i krwi było niewiele. To nie przypominało zwykłego
zabójstwa.
- To wina tego miejsca - powiedział Groeteschele. - Tutaj
śmierdzi tym diabłem Drachenfelsem.
- Wielki Czarownik nie żyje - oznajmił Joh.
- Podobnie jak gruby głupiec Freder - stwierdził Rotwang.
- Jest tu jeszcze ktoś oprócz nas. - Groeteschele dygotał,
ale nie z zimna. W nocnej koszuli, ze swoją długą, bladą jak
papier twarzą przypominał tanią odpustową rycinę
przedstawiającą ducha.
- Przecież to oczywiste. Twierdza jest duża.
- Dziewczyna?
Joh na chwilę poczuł niepokój o lady Melissę. Nie miał
ochoty, by umarła nie przynosząc mu żadnej korzyści.
Trzej bandyci naciągnęli kurtki na nocne koszule i
założyli buty. Joh zaklął, gdy srebrna ostroga, którą
zapomniał odczepić od butów do konnej jazdy, rozcięła mu
dłoń. Nie było już czasu do stracenia. Z bronią w ręku
weszli do skrzydła zamku, w którym mieścił się pokój z
uwięzioną w nim dziewczynką. Rotwang prowadził ich w
ciemności. Doskonała umiejętność widzenia po ciemku była
jednym z jego cenniejszych walorów.
Joh zorientował się, w jak poważne wpadli tarapaty, kiedy
spostrzegł, że Rotwang nie jest pewien, jak mają dalej iść.
Forteca słynęła ze swych labiryntowych, poplątanych
korytarzy i przejść. Był to jeden z powodów, dla których
Joh wolał rozbić obóz na dziedzińcu.
Po chwili niemal paniki odnaleźli jednak pokój. -
Spójrzcie - powiedział Rotwang.
Drewno wokół zamka było pokryte głębokimi szramami, jakby
dłoń z nożami zamiast palców próbowała otworzyć drzwi.
Wciąż jednak były zamknięte. Rotwang przez chwilę mocował
się z kluczem, a potem otworzył drzwi.
- Co tu robicie? - spytała Melissa siadając na posłaniu.
Włosy miała rozpuszczone na ramiona. - Czy mam zostać
zamordowana w łóżku?
Rotwang, gdy tylko zobaczył pozbawiony głowy tułów Fredera,
zrozumiał, że czas Joha Lamprechta jako Króla Bandytów jest
policzony. Należało teraz jedynie przeżyć w zamku do końca
nocy i opuścić go. Może, myślał Rotwang, wróci do życia
najemnego żołnierza i zaciągnie się do jednej z wielu armii
Starego Świata. Ludzie z jego umiejętnościami zawsze byli
potrzebni i wielu pracodawców zupełnie nie interesowało się
poprzednią działalnością. Starał się nie marnować swoich
umiejętności i lubił, żeby każde dokonane zabójstwo
zamieniało się w brzęczącą monetę. Jak do tej pory woźnica
nie był wart zainwestowanego wysiłku. Dziewczynka również
nie przyniesie żadnej korzyści poza biżuterią, którą ma na
sobie. Porywanie jest przestępstwem głupców i gdyby Joh
zaproponował to otwarcie, Rotwang wycofałby się i odszedł
natychmiast. Spartaczony napad na dyliżans był już sam w
sobie paskudnym poślizgnięciem, ale to porwanie, a teraz
śmierć jednego spośród nich - były świadectwem, że dni
łatwych łupów należą już do przeszłości.
A teraz Joh próbował rozmówić się z lady Melissą, ale bez
większego skutku. Dziewczyna nic nie wiedziała. Groeteschele
siedział na krześle trzymając dłonie pod pachami. Chłopak
był paskudnie przerażony. W czasie poprzednich wyczynów
bandy był odważny jak każdy z nich, ale wtedy musiał
stawiać czoła żelazu i ludzkim mięśniom. Natomiast to, co
błąkało się po zamku, nie było czymś naturalnym. Rotwang
dobrze o tym wiedział.
Książę Oswald powinien zrównać to miejsce z ziemią
natychmiast po zabiciu Wielkiego Czarnoksiężnika.
- Zostaniemy tutaj i będziemy strzegli dziewczyny -
rozkazał Joh.
Rotwang nie mógł się zorientować, czy ich wódz,
rzeczywiście mówi to, co myśli. Jak do tej pory nie był
przesadnie znany ze swej rycerskości. Z drugiej jednak
strony, chłop będzie strzec przed wilkami cielę, które ma
zamiar zarżnąć o świcie.
Groeteschele był zbyt przerażony, aby odpowiedzieć. Joh
spojrzał na Rotwanga.
Pokój był dobry do obrony.
Skinął głową.
Joh usiadł na łóżku lady Melissy i powiedział dziewczynce,
żeby się położyła i próbowała zasnąć. Głaskał ją niemal czule
po włosach.
- Dobranoc, panie Joh.
Dziewczynka uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i
naciągnęła koce na głowę.
- Zamknij drzwi i czekaj - powiedział Joh. - To do nas
przyjdzie.
- Wiem.
Joh zastanawiał się, czy w tym zamku niebezpieczeństwo
czyha na nich jedynie poza komnatą. Groeteschele był niemal
oszalały ze strachu, a szaleniec może być niebezpieczny
nawet dla tych, którzy nie chcą wyrządzić mu nic złego.
Chłopak trzymał oburącz miecz oparty pionowo o kolano i
przyciskał czoło do płazu ostrza. Jego rozbiegane oczy
myszkowały po kątach pokoju, ale nie było w nich
najmniejszego przebłysku inteligencji. Joh nigdy nie zadał
sobie trudu, by dowiedzieć się, kim był Groeteschele, zanim
strażnik Fanck nie skuł ich razem w kamieniołomach. Od tej
pory dzielili razem dni i noce, ale Joh wciąż nic nie
wiedział o przeszłości Groeteschelego, o jego poprzednim
życiu i przestępstwie za które został skazany. A teraz
widział, że jest już na to za późno.
Rotwang zaś reagował na jego rozkazy z opóźnieniem,
najpierw zastanawiając się nad nimi przez chwilę.
Posłuszeństwo nie było już czymś automatycznym. Zabójca
myślał teraz przede wszystkim o sobie i na pewno bez wahania
pozostawi ich na pastwę straszliwej śmierci, jeżeli uzna, że
sam ma większe szanse. W końcu udało mu się przetrwać w
zawodzie tak długo wyłącznie dzięki temu, że był
niebezpieczny, zdradziecki i wyzuty z sumienia. Joh często
zastanawiał się, jaki byłby wynik jego pojedynku z zabójcą.
Rotwang miałby przewagę w wyszkoleniu, doświadczeniu i
umiejętnościach, ale Joh uważał, że jest on wewnątrz martwy.
Zabijał beznamiętnie, obojętnie i Joh podejrzewał, miał
nadzieję, że jego pełen pasji i namiętności sposób toczenia
walki pozwoliłby mu przełamać lodowatą dyscyplinę Rotwanga.
Było to zagadnienie, którego nigdy nie miał ochoty sprawdzić
w praktyce.
Pochodnia płonęła w uchwycie, wypełniając komnatę
czerwonymi cieniami. Lady Melissa spała albo udawała, że
śpi. Koce unosiły się i opadały w rytm jej odechu.
Joh musiał odwrócić sytuację na swoją korzyść. Musiał
uzyskać odpowiedni okup od klanu d'Acques. Musiał zdobyć
tlileańskie łupy i zasłynąć jako strateg. A wtedy będzie
więcej pieśni o Johu Lamprechcie. Więcej ballad opiewających
jego chwałę.
Poza pokojem, w głębi zamku, rozlegały się dźwięki. Joh
wiedział, że to wiatr, który wiał już poprzedniej nocy,
szarpie okiennicami i trzeszczą stare meble. Ale obok
tysiąca drobnych, zwyczajnych nocnych odgłosów panowała
cisza, która była świadectwem obecności czegoś potężnego i
groźnego. Drachenfels był martwy. Nie ulegało to żadnej
wątpliwości. Ale martwy również mógł być niebezpieczny.
Może w tej fortecy pozostało coś z Wielkiego Czarnoksiężnika
i teraz czekało, obserwowało... Głodne...
Podobnie jak Groeteschele ściskał w dłoni broń jak
kapłan symbol swej wiary.
Mógł jedynie czekać.
Stara Kobieta syciła się swą pierwszą ofiarą. Krew Fredera
była bogata, a wraz z nią napłynął potok wspomnień
ożywianego nią niegdyś ciała. Wysysając ją, Stara Kobieta
czuła jego bóle i rozkosze. Wchłaniała jego życie i
uwalniała jego skrępowaną, dziecięcą duszę z okowów
cielesnej powłoki. Po namyśle pozostawiła go na miejscu,
pozwalając, by go znaleźli. Przekonała się, że porusza się
po zamku bez trudu. Zamknięte drzwi, kryte przejścia, pełne
pułapek korytarze nie sprawiały jej najmniejszych kłopotów.
Docierała tam, gdzie chciała, jak mgła.
Wspomnienia Fredera dostarczyły jej wiedzy o pozostałych.
Z łatwością zorientowała się, jak ma z nimi postępować. To
było takie łatwe. Ludzie nigdy się nie zmieniają, nigdy
nie są w stanie niczego się nauczyć. Zawsze byli łatwi.
W ciepłej ciemności zaciskała i prostowała palce
wysuwając i chowając mocne, ostre paznokcie.
Ugasiła już pragnienie. To co dalej będzie czynić tej
nocy, zrobi wyłącznie dla przyjemności.
Rozważywszy, kim są jej ofiary i jakie są ich intencje w
stosunku do więzionej dziewczynki, Stara Kobieta uznała, że
służy Sprawiedliwości w równym stopniu jak cesarscy
strażnicy lub po trzykroć błogosławiony sługa Vereny.
Wciąż czuła smak krwi w ustach.
Sięgnęła do najmniej odpornego umysłu i przeniknęła weń.
Groeteschele siedział nieruchomo przez godzinę, a potem
wrzasnął. Miecz drgnął lekko w jego rękach i po czole
zaczęła mu spływać krew. Podniósł się z krzesła. Krzyk
przyjaciela sprawił, że Joh ocknął się z wzdrygnięciem z
półsnu-pół jawy i odsunął od łóżka Melissy. Dziecko jakimś
cudem nie przebudziło się. Rotwang przypatrywał się
rozgrywającej się przed nim scenie z wyraźnie zdawkowym
zainteresowaniem.
Groeteschele upuścił miecz. Krwawił obficie, ale
rana, którą sobie zadał, nie wyglądała na zbyt wielką.
Już nie krzyczał, tylko skomlał cicho.
- Uspokój się! - rozkazał mu Joh.
Groeteschele nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
Bełkotał do siebie coś bez związku. Krew spływała mu po
policzkach i brodzie, skapywała na nocną koszulę.
Potrząsnął głową i załamał ręce. Wyglądał tak, że mógłby
pozować do rzeźby wyobrażającej alegorię lęku.
Joh wyciągnął rękę, chcąc schwycić Yanna za ramię, ale
chłopak odskoczył, jakby możliwość kontaktu z innym
człowiekiem potęgowała jego przerażenie.
Rotwang beznamiętnie odsunął się na bok.
Groeteschele zaintonował coś w języku, którego Joh nie
był w stanie rozpoznać. Tej nieznanej mowy młody bandyta
używał niekiedy gadając przez sen, i jak Joh przypuszczał,
był to jego rodzinny język. Yann śpiewał i wykonywał w
powietrzu jakieś znaki palcami. Kropelki krwi odrywały się
od jego twarzy i padały na podłogę.
Chłopak uderzył barkiem w drzwi i wybiegł z komnaty. Joh
słyszał jak ciągle śpiewając, idzie niepewnym krokiem wzdłuż
korytarza.
Koce uniosły się i spomiędzy ich fałd wyłoniła się
zaspana lady Melissa.
- Co się dzieje? - spytała.
Joh czuł na twarzy wilgoć. Groeteschele opryskał go swoją
krwią.
- Pilnuj dziewczyny - polecił Rotwangowi. - Pójdę za
nim.
Rotwang skinął głową. Melissa uśmiechnęła się i
przetarła piąstką oczy.
Trzymając latarnię w jednej ręce, a zakrzywiony miecz w
drugiej, wyszedł na korytarz. Z oddali wciąż dobiegał go
bełkot Groeteschelego.
Wolnym krokiem skierował się w tę stronę.
Joh Lamprecht jest starym, sentymentalnym durniem, pomyślał
Rotwang. Chłopak był już martwy i Joh powinien zostawić go,
by gnił w spokoju. Ale najwyraźniej przywiązał się do
młodego Yanna i nie dałoby się go powstrzymać przed
pogrążaniem się w ciemnościach, by stawić czoła uśpionym w
Drachenfels koszmarom, czekającym na niego z pazurami,
kleszczami i rozżarzonymi węglami.
Chodził po pokoju, zmagając się z niedoświadczanym do tej
pory uczuciem. Zawsze dotąd patrzył w oczy śmierci z
chłodnym opanowaniem zrodzonym z przeświadczenia, że ci,
którzy w chwilach kryzysu ulegają emocjom, mają mniejsze
szanse wyjścia cało z opresji. W walce był beznamiętny jak
chirurg i udało mu się przetrwać, natomiast tych, których
ogarniał szał bojowy, jadły już robaki.
Teraz jednak czuł lęk. Nie tylko to zdrowe przyspieszenie
pulsu, które zaostrzało uwagę w czasie walki w jamie i
przypominało o unikaniu ostrza wroga. Był to głęboko
zakorzeniony strach, który szeptał mu bez przerwy do ucha,
namawiając, by rzucił miecz i uciekał jak Groeteschele,
uciekał, aż znajdzie się daleko od Drachenfels, daleko od
Szarych Gór...
Wiedział, że droga ta prowadzi do śmierci, ale pokusa
ciągle go nie opuszczała.
Dziewczynka usiadła na łóżku i bawiła się swymi długimi,
delikatnymi włosami. Choć rozbudzono ją w środku nocy, jej
loki nie były splątane i rozczochrane, ale sprawiały
wrażenie starannie ułożonych. Joh miał rację - bogaci byli
zupełnie odmiennymi ludźmi.
Przez całe życie sprzedawał swój miecz możnym. Kiedy jako
dziecko walczył w jamie, stawiali na niego kibicujący
arystokraci, którzy chlubili się, że potrafią wytypować
zwycięzcę. Później walczył dla middenladzkiego elektora,
kiedy jego dzierżawcy próbowali sprzeciwić się podniesieniu
tenuty. Tyle przelanej krwi, tyle zysków i w ostatecznym
rozrachunku tak mało z nich przypadło jemu samemu.
- Panie Rotwang? - spytała dziewczynka. Nie odpowiedział,
ale to jej nie powstrzymało. - Panie Rotwang. Czy
rzeczywiście jest pan dzielnym i okrutnym bandytą jak Blaque
Jacques, o którym śpiewają pieśni?
Zignorował ją. Dzielny i okrutny. Był takim wcześniej
tego wieczoru, zanim przeklęty Joh Lamprecht nie
przyprowadził ich do tego zamku zagłady i wystawił na
pastwę sił ciemności.
Dzielny i okrutny. Teraz nie był już tego taki pewien.
Ciągle słyszał inkantacje Groeteschelego. Monotonna melodia
uległa jednak zmianie i wyglądało na to, że młody chłopak
teraz śpiewa. Oddychał z trudem, przerywjąc pieśń w
niewłaściwych momentach i Joh zaczął zdawać sobie sprawę, że
Yann jest już u kresu sił. To dobrze. Nie miał ochoty
walczyć ze swym towarzyszem, żeby skłonić go do powrotu.
Nigdy dotąd nie uświadamiał sobie, jak wiele ten chłopak
dla niego znaczy. Freder był kretynem, a Rotwang nie należał
do ludzi rozmownych. Oznaczało to, że w całej bandzie mógł
rozmawiać jedynie z Groeteschelem, mógł przekazać mu całe
swoje doświadczenie. Bezwiednie szkolił chłopaka na swego
następcę w przestępczym świecie. Bez niego noce Joha byłyby
długie i puste. Cała ta zgromadzona mądrość uległaby
zapomnieniu.
Jeżeli Yann Groeteschele umrze tu, w Drachenfels, nie
pozostanie już nikt. Kiedy umrze i Joh, nie pozostanie już
nikt wśród żywych, kto mógłby opowiedzieć o tym, jak
przeprowadzić "Kombinację z Trzema Złotymi Koronami", jak
działa "Rozpruwacz Skarbców", jakie korzyści mogą odnieść z
rabunku dyliżansu. Bez Groeteschelego życie Joha poszłoby na
marne.
Podświadomie Joh zdawał sobie sprawę, że te myśli były
u niego dość niezwykłe. Groeteschele był przecież tylko jeszcze
jednym kusznikiem i nic więcej. Połączył ich strażnik Franck i
ślepy traf. A mimo to w ciemności Drachenfels coś zaczynało
się z niego wydobywać. Przyszło mu do głowy, że jest
manipulowany i próbował stawić opór.
Joh znalazł Groeteschelego wciśniętego w kąt ślepego
zaułka korytarza. Wciąż śpiewał. Oczy miał mocno zaciśnięte,
powieki sklejone zakrzepłą krwią, w kurzu na podłodze
kreślił jakieś symbole. W litanii Groeteschelego Joh
rozpoznał kilka imion bogów - Shallyi, Vereny, Ulrica - a w
gryzmołach na podłodze parę zarysów świętych symboli.
- Chodź, chłopcze, nie ma się czego bać - skłamał Joh.
Groeteschele ciągnął dalej swą szaloną modlitwę. Joh
postawił latarnię na podłodze, podszedł do towarzysza i
pochylił się nad nim. Miał nadzieję, że uda mu się go
podnieść i odprowadzić do pokoju Melissy, by tam wspólnie
oczekiwać świtu.
Prawa ręka chłopaka wciąż kreśliła znaki, ale jego lewa
dłoń spoczywała na pasie, założonym na nocną koszulę i
ściskała coś mocno. Gdy Joh dotknął jego prawego ramienia,
uzmysłowił sobie, co Groeteschele trzyma.
Był to kołczan z bełtami.
Joh usiłował się cofnąć, ale Groeteschele był szybki. Jego
oczy otworzyły się gwałtownie i lewa ręka wyskoczyła do
przodu. Warknął przekleństwo i wbił bełt w lukę między
torsem i ramieniem Joha.
Lamprecht poczuł, jak grot rozdarł skórę na górnych
żebrach i wbił się w jego staw ramieniowy. Ból eksplodował
w górę i w dół jego ręki. Wypuścił miecz. Groeteschele
zerwał się i stał teraz, trzymając Joha prawą ręką za włosy
i wbijając bełt coraz głębiej.
Walczyli ze sobą. Czyjeś kopnięcie przewróciło latarnię i
niewielka kałuża płonącej oliwy rozlała się po podłodze.
Zmagając się z Groeteschelem, Joh widział czerwone cienie
tańczące na ścianie. Lewą ręką uderzył chłopaka w brzuch
tak, że przeciwnikowi zaparło dech w piersi. Groeteschele
wyrwał się jednak ze zwarcia i odskoczył, chwiejąc się na
nogach. Zanim wypuścił bełt, szarpnął nim jeszcze raz,
wysyłając nową falę bólu przez cały tors Joha.
Potem rzucił się w stronę upuszonego przez Lamprechta
miecza. Joh kopnął go w bok, przewracając na ziemię. Chłopak
upadł w płonącą kałużę i jego lekka, bawełniana koszula
nocna natychmiast zajęła się wokół nóg.
Wywrzaskując przekleństwa Groeteschele rzucił się na
Joha, podczas gdy płomienie ogarniały całe jego ciało.
Lamprecht zrobił krok do tyłu i nagle za nim znalazła się
ściana, której przedtem tam nie było. Zranionym ramieniem
uderzył o kamień i krzyknął głośno niemal tracąc przytomność
z bólu. Kiedy ogarnięty ogniem Groeteschele rzucił się do
przodu, Joh uniósł lewe ramię osłaniając się nim jak tarczą.
Gładką twarz bandyty lizały teraz płomienie, jego rysy
rozpływały się jak wosk i w zamkniętej przestrzeni unosił
się ciężki zaduch płonącego ciała.
Miecz Joha leżał w odległości dziesięciu jardów i drogę
do niego zagradzał mu Groeteschele. Miał więc tylko
jedną broń.
Zaciskając zęby na samą myśl o tym, co ma zrobić,
schwycił mocno sterczący mu z ramienia bełt z haczykowatym
grotem. Miał nadzieję, że zdoła wyciągnąć go lekko, tak jak
wyciąga się sztylet z pochwy, ale wyrywany grot rozszarpał
mu mięśnie. Wezwał głośno imienia Khorne i uniósł ociekającą
krwią strzałę jak ofiarę bóstwu.
W głębi piersi Groeteschelego wzbierał okrzyk, który
wreszcie wyrwał się przez zniekształcone, rozwarte szeroko
usta, gdy chłopak skoczył na Joha sięgając płonącymi rękami
do jego gardła.
Lamprecht pchnął lewą ręką celując w ranę na czole
Groeteschelego. Trafił i opierając kciuk o koniec bełtu,
wbił stalowy grot w mózg przyjaciela.
Oczy Groeteschelego zgasły i Joh odepchnął trupa od
siebie. Lewy rękaw ogarniały płomienie. Spróbował
sięgnąć do niego prawą ręką, ale gdy tylko zgiął łokieć,
obezwładniająca fala bólu rzuciła go na kolana. Otarł się
płonącym rękawem o ścianę i ogień zgasł.
Pragnął zwinąć się w kłębek i zasnąć w oczekiwaniu, aż
ból minie. Wiedział jednak, że byłoby to śmiertelnym
błędem.
Przynajmniej nogi miał całe i zdrowe. Wstał niepewnie,
opierając się plecami o ścianę.
Dopiero teraz uświadomił sobie, jak mało uwagi zwracał na
drogę, którą dotarł do tego miejsca. Nie miał pojęcia, jak
wrócić do Rotwanga i Melissy.
Płomienie zgasły i znalazł się w ciemności, sam na sam
ze swoim bólem.
Wierząc w swój instynkt odepchnął się od ściany i ruszył
korytarzem.
Mózg Starej Kobiety płonął pod wpływem eksplozji emocji
wyzwolonych przez walkę pomiędzy byłymi przyjaciółmi. Ich ból
i strach spotęgowała istniejąca przedtem między nimi
więź, którą zerwała stoczona przed chwilą walka. Czuła
suchość w ustach, ale spazmy rozkoszy przebiegały przez jej
na pozór ludzkie ciało.
Ponad tysiąc lat temu, kiedy była jeszcze naprawdę młoda,
jej powóz zatrzymał bandyta. Nie żądny złota
opryszek, taki, jak ci tutaj, ale rozczochrany potwór z
plemienia Belady Melancholijnej. Był to niewykształcony
dzikus, który mógł żyć wiecznie, ale brakowało mu
subtelności niezbędnej, by uczynić tę egzystencję znośną.
Stała się dzięki niemu wampirem, jego córką-w-ciemności,
i od tej pory sama dała życie wielu podobnym do niej. Lady
Genevieve, której najwspanialsze chwile wiązały się z tym
zamkiem, była jej wnuczką-w-ciemności, potomkiem jej
potomka. Miała takie godne, owocne życie...
Krew Fredera płynęła przez jej żyły mieszając się z jej
własną posoką. Nadeszła najwyższa pora na następną śmierć, która
wzmocni ją jeszcze bardziej.
Dwaj bandyci i ich maleńki więzień. Sami w Drachenfels.
To był szalenie zabawny układ.
Rankiem wszyscy będą już martwi. Ale dla Starej Kobiety
śmierć będzie życiem. Pozostali znikną, staną się
wysuszonymi skorupami, porzuconymi, aby rozpadły się w
proch.
Jej kły wydłużyły się i stały się bardziej ostre.
Przesunęła po nich swym atłasowym językiem.
Dziewczynka uśmiechnęła się niewinnie do Rotwanga. Kilka
minut wcześniej uświadomił sobie, że nerwowo chodzi tam i z
powrotem po dywanie i wkłada cały wysiłek woli, by się
uspokoić. Stał teraz nieruchomo jak głaz, prawie nie
oddychając, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nie zaciskał
go zbyt mocno, wiedział, że w wypadku nagłego ataku
zakłóciłoby to elastyczność jego ruchów. W myśli wyobraził
sobie stylizowaną głowę wilka. Był to znak, który nosił
walcząc w jamie i myśl o nim zawsze pomagała mu rozluźnić
się przed walką. Możliwe, że był to jego osobisty talizman.
Za protektora swego rzemiosła zawsze uważał raczej Ulrica -
boga walki, wilków i zimy, a nie Khaine - pana mordu.
Czasami śnił, że b y ł wilkiem. Jako dziecko miał
bardzo gęste owłosienie, a chociaż teraz nie odbiegało ono
od normy, to jednak zastanawiał się, czy jego nieznani
rodzice nie mieli w sobie krwi lykantropów. Nigdy nie
zmieniał postaci, ale pod wieloma względami nie przypominał
innych ludzi.
Dziewczynka nuciła sobie nieznaną bretońską kołysankę.
- Panie Rotwang?
- Słucham, pani? - Nagle poczuł wściekłość na samego
siebie za to, że niechcący użył tak służalczego zwrotu. - O
co chodzi?
- Jutro, kiedy słońce wstanie, czy będziemy tutaj?
Nie mógł jej na to odpowiedzieć.
Melissa wyskoczyła z łóżka. Miała na sobie długą,
haftowaną złotem nocną koszulę, która sprawiała niemal
wrażenie sukni balowej. Jej białe, bose stopy przesuwały
się bezszelestnie po grubym dywanie. Tańczyła po pokoju w
takt kołysanki unosząc lekko przód sukni i kłaniając się
przed wyimaginowanym zalotnikiem.
Kiedy Rotwang był w jej wieku, zabijał już od siedmiu
lat. Zazdrościł lady Melissie jej rodziny, bogactwa,
dzieciństwa. Tego wszystkiego, czego sam był pozbawiony.
Nienawidził swoich, może nawet wilczych rodziców, za to, że
porzucili go między ludźmi. Mógł wyrastać wśród stepów,
wychowywać się w stadzie i nauczyć się sposobu, by pozbyć się
ludzkiej postaci.
Drzwi były otwarte. Po tym, jak Groeteschele i Joh
przez nie wybiegli, nie zadał sobie trudu, by je zamknąć.
Temu, co tak zgrabnie pozbawiło głowy Fredera, zamek nie
sprawiłaby kłopotów. Rotwang wolał widzieć zbliżające się
niebezpieczeństwo.
W panującej w korytarzu ciemności dostrzegał niewyraźnie
nagą, kamienną ścianę, w niszach stały od dawna nie
zapalane lampy. Constant Drachenfels podobno najbardziej
lubił używać do nich ludzkiego tłuszczu. Nie byłoby
to nic dziwnego u Wielkiego Czarodzieja, którego panowanie
sięgało w przeszłość do czasów Sigmara i jeszcze wcześniej.
- Panie Rotwang? - spytała dziewczynka. - Kiedy ma pan
zamiar mnie zabić?
Rotwang odwrócił się i spojrzał na jasną, dziecięcą
twarzyczkę. Jej słowa były jak policzek wymierzony pancerną
rękawicą. Uniósł miecz. Miał nadzieję, iż zrozumie, że nie
jest dla niej zagrożeniem.
Nie wiedział jednak, jak odpowiedzieć na jej pytanie. Z
ciemności za nim wyłoniła się jakaś cuchnąca postać i
zacisnęła na jego ramieniu dłoń ze sterczącymi pazurami...
Stara Kobieta wczepiła się w umysł Rotwanga i przeniknęła do
środka. Odnalazła wilka i uwolniła go.
Rotwang wznosił miecz nad lady Melissą. Joh doszedł do
wniosku, że jego towarzysz oszalał. Schwycił go za ramię i
odwrócił w swoją stronę.
Oczy Rotwanga były żółte, a jego nos przypominał pysk.
Stwór otworzył usta obnażając spiczaste, pożółkłe kły.
Ciągle był to Rotwang - jego przedni ząb wciąż był jeszcze
ukruszony - ale był też bestią.
Dziewczynka cofnęła się i wspięła z powrotem na swoje
łoże z baldachimem. Przytrzymała się ręką jednej z
kolumienek i patrzyła.
Joh oparł się o framugę drzwi. Czuł, jak z jego
opuchniętego ramienia po całym ciele rozpływa się
obezwładniająca drętwota.
Rotwang machnął ręką, a Lamprecht zrobił unik. Mimo to
pazury potwora otarły się o skórę jego głowy, żłobiąc
w niej bruzdy.
Przypominająca Rotwanga istota odrzuciła miecz. Bandyta
nie potrzebował już zatkniętych za pas noży. Tkwiły one na
czubkach jego palców.
Dziwne, że można wędrować z kimś bok w bok przez pięć lat
i nie wiedzieć o nim pewnych rzeczy.
Joh poczuł, jak drżą mu kolana. Jego prawa ręka była
bezużyteczna. Wkrótce miał umrzeć i pomyślał przez chwilę,
że najprościej byłoby wystawić gardło na pastwę zębów i
pazurów Rotwanga. Ale zbyt długo walczył o życie, aby teraz
wybrać ten prostszy sposób.
Stracił swój zakrzywiony miecz i noże. Miał jednak wciąż
buty. I swoje srebrne ostrogi.
Srebro. Jeżeli Rotwang był prawdziwym wilkołakiem,
srebro powinno być dobrą bronią.
Potwór rzucił się na niego na czworakach. Lamprecht
schwycił lewą ręką za górną belkę framugi drzwi i podciągnął
się do góry. Poczuł ból przeszywający lewe ramię, ale udało
mu się oderwać od ziemi.
Rozpędzony Rotwang przemknął pod nim. Joh machnął w dół
nogami, wbijając ostrogi jak mógł najgłębiej.
Stworzenie zawyło jak ranny wilk i stanęło na tylnych
łapach. Joha poderwało do góry i cisnęło o nadproże.
Zwolnił chwyt. Uderzył głową o kamień i poczuł, jak coś
w niej pęka.
Upadł twarzą do podłogi. Wyjący stwór skoczył mu na
plecy. Lamprecht machnął nogami do góry, w nadziei, że
trafi go ostrogami.
Poczuł, że ciężar zniknął i spróbował przetoczyć się na
plecy.
Melissa wciąż patrzyła. Sprawiała wrażenie, jakby
obserwowała przedstawienie kukiełkowe wystawiane na
cesarskim dworze. Chichotała i klaskała w dłonie. W
wychowaniu tego dziecka najwyraźniej popełniono jakiś
poważny błąd.
Sięgnął do obcasa i odczepił jedną z ostróg. Machnął nią
w powietrzu i zębata gwiazda na jej końcu zawirowała.
Rotwang cierpiał. Jego odzież zwisała w strzępach,
pokryte gęstym futrem ciało krwawiło.
Człowiek i potwór stanęli ciężko na uginających się
nogach.
Rotwang oddychał głośno. Krew i ślina kapały z jego
wykrzywionego pyska. Miał potężne barki i wysunięte pazury.
Joh uniósł ostrogę.
Rotwang rzucił się na niego i Joh zadał cios w twarz
potwora, wbijając ostrogę głęboko w oczodół.
Pazury wbiły się głęboko w mięśnie jego brzucha i Joh
odskoczył, pozostawiając broń tkwiącą w pysku wilkołaka.
Zacisnął rozszarpaną skórę na brzuchu, starając się
przytrzymać wnętrzności. Prawie nic nie czuł. To był zły
znak.
Rotwang na wpół leżał, oparty o łóżko. Dygotał i wił się,
wracając znowu do ludzkiej postaci. Krew spływała z rany na
jego głowie. Melissa pochyliła się i poklepała go po
ramieniu, przygładzając rzednące futro. Wyglądało to jakby
opiekowała się domowym pieskiem.
Bogacze. Trudno ich właściwie uważać za ludzi.
Wyraz twarzy Melissy uległ zmianie. Gdy wilcze warknięcia
Rotwanga zmieniały się w ludzkie, pełne bólu łkania,
sprawiała wrażenie niemal zasmuconej. Ostroga wciąż tkwiła w
głowie bandyty. Otworzyła swoje śliczne usteczka i Joh
zobaczył błyśnięcie nienaturalnie ostrych zębów wbijających
się w szyję Rotwanga w poszukiwaniu tętnicy.
Trysnęła fontanna krwi i Melissa zaczęła pić łapczywie.
Stara Kobieta wysysała pachnącą wilkiem krew, czując jak
dusza bandyty ulatuje w miarę jak wysączała z niego życie.
Zabijał innych. Wiele razy, bez litości. Uważała, że
postąpiła słusznie.
Kiedy skończyła, kiedy Rotwang był już pusty, oderwała
mu głowę i zwróciła uwagę na leżącego w kącie rannego.
- Halo, panie Joh - powiedziała - Czy to boli?
Melissa, stara kobieta, która wyglądała jak dziecko, uklękła
przy nim i patrzyła, jak umiera.
- Wiesz? Byłeś moim ulubionym bandytą!- powiedziała.
Nie czuł już bólu, ale spływające z rany strumyki,
których nie był w stanie zatrzymać, świadczyły, że jest
z nim źle.
- Ile... lat?...
Melissa zgrabnie odgarnęła włosy na bok. Miała
zadziwiające oczy. Joh powinien zwrócić wcześniej na nie
uwagę. Pełne doświadczenia oczy w niewinnej twarzyczce.
- Jestem bardzo stara - odparła. - Mam ponad jedenaście
wieków. Nigdy nie dorosłam.
Zaczęło mu być zimno. Czuł, jak chłód wędruje w górę jego
ciała.
- Rodzina?...
Była pełna zadumy, niemal melancholijna. - Obawiam się,
że dawno już nie żyją i obrócili się w proch. W każdym razie
moja ludzka rodzina. Mam synów-w-ciemności, ale nikogo, kto
mógłby ci zapłacić okup.
Dygotał. Sekundy przeciągały się w wieki. Ostatnie
ziarnka jego życia spadały zwężeniem klepsydry przez całą
wieczność. Czy to śmierć? Spowalniający zakręt, który usuwa
ból, ale właściwie nigdy nie ma końca. Czy też było to życie
dla lady Melissy d'Acques?
Miał jeszcze ostatnią szansę. Srebro. Wampiry lubią je
tak samo jak wilkołaki. Sięgnął do drugiego obcasa, ale jego
palce sprawiały wrażenie opuchniętych, niezgrabnych i
nieposłusznych. Skaleczył się. Melissa podniosła jeden z
upuszczonych przez Rotwanga noży, zgrabnie odcięła ostrogę i
cisnęła w kąt komnaty nie dotykając metalu. Uśmiechnęła się
do niego, pełnym współczucia uśmiechem zwycięzcy. Pozostało
już tylko umrzeć.
Wyjęła elegancką chusteczkę i otarła rozmazaną krew z
wydętych po dziecięcemu warg. Dziecko i prastara istota.
Była piękna, ale poza jego zdolnością pojmowania.
- Pocałuj mnie - powiedział.
Odchyliła mu głowę do tyłu obnażając gardło i spełniła
jego prośbę.
Następnego ranka słońce wstało nad twierdzą Drachenfels i
niewielka ludzka postać zeszła po górskim zboczu na drogę.
Lady Melissa pozostawiła ciała tam, gdzie leżały. Tym,
których wypiła, oddzieliła głowy od tułowia. Bandyci nie
staną się jej potomstwem. Miała więcej poczucia
odpowiedzialności niż ci głupcy, którzy wypuszczają na świat
plagę bezmyślnego pomiotu.
Ściągnęła na drogę swe duże, lecz lekkie kufry i ustawiłe
je tak, że tworzyły fotel z baldachimem.
Słoneczne światło trochę raziło jej oczy, ale nie
należała do tych prawdziwie martwych wampirów, które z
pianiem koguta stawały w płomieniach.
Słońce wspinało się coraz wyżej. Czekała. Biegnąca u
stóp twierdzy Drachenfels droga była słabo uczęszczana, ale
ktoś wreszcie nią przejedz