Yanes Javier - Władca równin

Szczegóły
Tytuł Yanes Javier - Władca równin
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Yanes Javier - Władca równin PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Yanes Javier - Władca równin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Yanes Javier - Władca równin - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 CZĘŚĆ PIERWSZA STULECIE, W KTÓRYM SPALIŚMY NADZY Strona 2 1 Błędny struś Dziadek opowiadał mi historie z Afryki. Jedna z nich wydarzyła się na farmie położonej na równiku. Pewnego dnia jej właścicielowi, angielskiemu osadnikowi, zaświtała w głowie myśl, by zbić majątek na hodowli strusi, jako że wśród żeńskiej części londyńskiej populacji robiły właśnie furorę kapelusiki przystrojone piórami. Skrzyknął swoich ludzi, zbudowali ogrodzenie i wyruszyli na poszukiwanie pierwszego egzemplarza. Rychło ujrzeli w oddali wielkiego niczym portowy dźwig i pyszniącego się impo- nującym, kanclerskim upierzeniem wspaniałego samca. Pojmali go, zarzuciwszy na szyję kilka lass, po czym powlekli do zagrody wierzga- jącego histerycznie w zapadającym afrykańskim zmierzchu. Osadnik uznał, że zdoła uspokoić ptaszysko, zakrywając mu oczy, wzorem sokolników i właścicieli papug. Bądź co bądź struś to też ptak. Popędził do domu i rozbebeszył wszystkie szuflady. Nagle z komo- dy wypadła na podłogę długa, niebieska, sportowa podkolanówka, pamiątka szkolnych lat w Eton. Doskonały kaptur na tę długą szyję! Zachwycony pomysłem wykrzyknął: Floreat Etona!*, pochwycił podkolanówkę i wypadł na lekkie i ciepłe powietrze rozedrgane od okrzyków robotników usiłujących z wszystkich sił zapanować nad oszalałym jeńcem. Jednym susem przesadził płot, z triumfal- „Niech rozkwita Eton!" - motto Eton College, prywatnej, elitarnej szkoły w Windsorze, w pobliżu Londynu. Strona 3 nym uśmiechem zamajtał podkolanówką, po czym imperatorskim gestem nakazał unieruchomić bestię. Gdy główka parskającego ptaka kreśliła konwulsyjne esy-floresy u jego stóp, farmer nakrył ją jednym, celnym ruchem. Po trwających krótko wiwatach nastąpiła pełna wyczekiwania cisza. Wszyscy utopili wzrok w zakapturzonej sylwetce; ich ociekające potem ramiona ostrożnie rozluźniały napięte liny. Przez krótką chwilę, ledwie przez krótką chwilę zdawało się, że tyci móżdżek stworzenia wypełniła kompletna pustka, a rzęsiaste oczy zaakceptowały fakt, że świat przestał istnieć. Była to jednak tylko krótka chwila. Ułamek sekundy po tym, jak liny legły w trawie, niewybrzmiałe jeszcze gratulacje pierzchły pośród podskoków przerażenia, kiedy struś eksplodował błyskawicą furii, wprawiając nogi w oszalałą rotację przypominającą wiru- jące łopaty helikoptera, miotając przy tym na oślep przyodzianą w podkolanówkę szyją. Jednemu z mężczyzn ostry pazur rozorał bok, inny zainkasował kopniaka, farmer zaś poczuł na twarzy piekące smagnięcie ostrych jak brzytwa piór. W panicznej ucieczce przera- żeni łowcy przeskakiwali przez ogrodzenie i dodając sobie otuchy pokrzykiwaniami i dosadnymi epitetami, usiłowali capnąć podrygu- jące powrozy. Za późno. Pod wpływem opętańczych pląsów ptaka cugle wystrzeliły w powietrze ze stłumionym jękiem, jaki wydają zerwane struny skrzypiec. Uwolniony z krępujących go więzów wściekły Ślepy Kurak, potykając się, chwiejąc i wierzgając, natarł na żerdzie ogrodzenia przeznaczonego dla ptaka, nie smoka. Drewno pękło z wątłym trzaskiem jak wykałaczka i ptaszysko wydostało się na otwarty, choć ukryty dla niego za niebieską maską świat. I nikt nie dałby głowy, że ten wspaniały okaz samca powiewającego marszałkowskim pióropuszem był rzeczywiście strusiem, a nie wcie- lonym, pierzastym diabłem wyglądającym jak struś i poruszającym się jak struś, albo czy strusi bóg nie obdarował na krótką chwilę swojej strusiej owieczki nadzwyczajną jasnością umysłu. Tamtego późnego popołudnia bowiem na równiku ów okapturzony samiec odwrócił się z książęcą godnością i, jak przysięgali potem jego rozgromieni i poturbowani prześladowcy, skinął im majestatycznie zakutaną głową. Następnie, jakby skrupulatnie wypełniał z góry ustaloną procedurę, ruszył przed siebie, wpierw wolno, potem stępa, który przerodził się 10 Strona 4 w wiatronogi bieg ku zachodzącemu słońcu, by z wolna wtopić się w pomarańczową tarczę i niebawem zniknąć na dobre. Jeszcze długo po tym wydarzeniu wieśniacy z Njoro, masajscy wojownicy i pasterze, ludzie z plemienia Nandu, a nawet leśni myśliwi Ndorobo twierdzili, jakoby widzieli błędnego strusia w niebieskim kapturze na głowie, nawet wówczas, kiedy ptak dawno powinien był już paść z głodu. Nigdy nie zdołano go schwytać. Tamtego lata 1978 roku dziadek opowiedział mi wiele historii z Afryki. Moją ulubioną była ta o błędnym strusiu. Zamęczałem go o nią codziennie. Snuł opowieść niespiesznie, z tym swoim osobliwym akcentem, a jego głos balansował na krawędzi każdej spółgłoski, artykułując dźwięki, ocierał się o granice karykatury, a jego „t", jego „d" i jego „r" były najbardziej dosadnymi „t", „d" i „r", jakie słyszałem w życiu. Zawsze, kiedy struś wydostawał się z niewoli, wybuchałem salwami nieokiełznanego śmiechu, dziadek zaś promieniał za pierścieniami dymu dobywającego się z jego fajki. W każdej kolejnej odsłonie opowiadania odwlekał coraz bardziej finał, rozbudowując scenę walki do rozmiarów epickiej superpro- dukcji Samuela Bronstona, a po jego twarzy przemykał szelmowski uśmiech. Po dziesięciu czy dwudziestu powtórkach bitwa osiągnęła już tak apokaliptyczne rozmiary, że aby unieruchomić wszystkie złamane kończyny, trzeba by wyciąć w pień puszcze Konga. Gdy opowiadanie dobiegało końca, zapadała cisza inkrustowana miarowym śpiewem świerszczy w sierpniową noc. Wówczas sennym już głosem nagabywałem go o wszystkie szczegóły, o te same, co zwykle i nowe, błahe i ważkie, zadając pytania infantylne i takie, które spra- wiały, że unosił brwi nad oczami zatopionymi w głębokich bruzdach zmarszczek, dając wyraz zdumieniu wobec tych przenikliwych sądów, których rzadko spodziewa się po dziecku. Gdzie się podział struś? Czy to prawda, że widziano go później? Czy ranni wyzdrowieli? Czy osadnik musiał od tego czasu nosić podkolanówkę nie od pary? Czy stracił majątek, bo nie mógł hodować strusi? Jak się nazywał osadnik? Czy to prawdziwa historia, czy tylko opowieść? Cierpliwie, po kolei, odpowiadał na wszystkie pytania. Zasysał dym z fajki przez szczelinę w czerwonej brodzie, topił głębokie spojrzenie w lśniącej, górskiej nocy i rozciągając samogłoski, odpowiadał stłumionym, 11 Strona 5 poważnym, łagodnym i modulowanym głosem. Ów dźwięk łaskotał moje uszy tkliwie niczym pomruk starego, dobrze wyregulowane- go silnika, jak zduszony szmer autostrady przebiegającej opodal domu, jak westchnienie morza zmęczonego wyrzucaniem na brzeg fal i zabieraniem ich po chwili w drogę powrotną. Jego głos uspokajał mnie, koił, zamykałem powieki, moje ciało tonęło w pościeli łóżka pod niebieskim sufitem, niebieskość znikała w strzępach mgły, które rozwiewały się, ukazując podwoje snu. Wiele razy śniłem, że bawię się na skąpanej w słońcu łące, na brzegu jakiejś rzeki. Nagle zjawiał się struś z opowiadania ze swoją niebie- ską kapuzą na szyi. Gdy tylko udawało mi się wyjść z osłupienia, zbliżałem się w absolutnej ciszy, stąpając jednak pewnie, ażeby wiedział o mojej obecności i nie uciekł w popłochu, przynajmniej nie w moim kierunku. Stał nieporuszony, nie drgnęło mu nawet jedno ścięgno mocarnych muskułów, gdy ja tymczasem wyciąga- łem ręce ku długiej szyi wznoszącej się metr nade mną. I wówczas następowało coś nieoczekiwanego, niepojętego: ptak pochylał głowę i wpychał mi dziób w dłonie, jakby prosił, aby uwolnić go z ciemnicy. Nie spuszczając z niego wzroku, chwytałem podkolanówkę obiema rękami za wewnętrzną krawędź, przełykałem ślinę i cały dygo- cząc, ciągnąłem ku sobie, by oswobodzić go z twierdzy niebieskiej dzianiny. Potem mijały straszliwie długie sekundy, kiedy w blasku skąpanej w słońcu łąki struś otwierał rzęsiaste oczy. Patrzył na mnie szorstkim wzrokiem, jakim strusie patrzą zwykle na ludzi, trzepo- tał skrzydłami, wzbijał się pionowo w powietrze niczym harrier i oddalał się, frunąc. Frunąc! Na miłość boską, miałem tylko dzie- sięć lat, ale wiedziałem doskonale, że ani strusie, ani żadne inne ptaki z rodzinny strusiowatych nie potrafią latać. Nie mają nawet grzebienia, do którego przyczepione są mięśnie odpowiedzialne za poruszanie skrzydłami w locie, a gdyby go nawet miały, jedynym sposobem oderwania tej ptasiej ferajny od ziemi byłoby zapakowanie jej do ładowni samolotu. Ale, co u licha! To był mój sen i w moim śnie struś mógł robić, co mu się żywnie podobało. Nie znałem wcześniej dziadka, poznałem go dopiero latem tamte- go roku. Został do końca sierpnia. Potem przepadł w Kenii. Strona 6 Lux Domini Pierwszej nocy w Nairobi niemal nie zmrużyłem oka. Byłem zbyt zdenerwowany pierwszym spotkaniem z długo wyczekiwaną i upragnioną kochanką, której składałem w hołdzie niezdrową obsesję, pieszcząc wyłącznie jej formy z papieru i atramentu, farby i drewna, wsłuchując się w jej sugestywny głos i wyobrażając sobie, jak szepcze mi do ucha miłosne zaklęcia. Owej nocy doszło do pierwszego spotkania, ofiarowania i poniechania. Moje szaleńcze pożądanie zyskało realne kształty i wiedziałem, że namiętność ta nie spłonie jak strzelające raptownie i znikające w mgnieniu oka iskry, ale że mój stos karmić się będzie rezerwą paliwa gromadzonego przez lata w tankach mojego instynktu. Z fotela w hotelowym pokoju kontemplowałem swoją najdroższą, strojną w biżuterię skrzącą się z każdym jej oddechem, odkrywając pod delikatnym muślinem mroku zarysy jej pofalowanych kształtów, uległą i pogrążoną we śnie, zdobytą i rozrzuconą bezładnie na polu bitwy. Nie wytrzymałem i wyrzekłem głośno jej imię: Afryko, nareszcie! Z pokoju hotelu Nairobi Serena przez kilka godzin wpatry- wałem się w nocny bezruch afrykańskiego miasta, zastygłego jak wszystkie miasta oglądane z pewnej odległości sponad poziomu ulicy, uwodzicielskiego i zaskakującego, jak zawsze, gdy przybywa się nocą w nieznane miejsce. W dole rozpościerał się park Uhuru zatopiony w smolistej ciemności, w której niekiedy pojawiały się . 13 Strona 7 jeszcze migotliwe refleksy jakiegoś typka spod ciemnej gwiazdy złowionego przez światła pobliskich budynków. Z lewej strony, pośród kępiastej, niskiej zabudowy i rozległych połaci miejskich ugorów z trawą poprzecinaną wąskimi ścieżynami wydeptanymi stopami ludzkiego mrowia, wznosiły się niewiarygodne drapa- cze chmur sprawiające wrażenie, jakby znajdowały się tam przez omyłkę niczym banderille wbite w grzbiet goryla. Ulice skrywały się pod bladą poświatą, gdzieniegdzie tylko zdradzającą obecność miejskiej konglomeracji rozsianej bez ładu i składu jak okruchy na obrusie. W oddali, za rozproszonymi, ostatnimi światłami fabryk i warsztatów otwierała się w ziemi czarna otchłań ciągnąca się aż po pierwsze gwiazdy na horyzoncie. Nie mogłem zasnąć, postanowiłem więc uporządkować swoje rzeczy. Zwymiotowałem zawartość walizki na łóżko, całą hałdę niezbornej, nieprzetrawionej informacji. Spomiędzy ubrań, przy- borów toaletowych, materiałów fotograficznych, pojedynczych drobiazgów i unikatowych skarbów wyzierały książki, jedne zaczy- tane, inne zapakowane jeszcze w przezroczystą folię, zapisane do połowy zeszyty, wyświechtane kartki papieru, rulony map ściś- nięte recepturkami, teczki pełne wycinków i koperty brzemienne starymi fotografiami. A pośród tego wszystkiego bezcenny klejnot: naszyjnik z pazurów lwa. No i rękopis, busola mojej podróży, sterta papieru, którą wepchnął mi w ręce przypadek albo paląca potrzeba. Zobaczyłem ten dokument i od sycenia zmysłów tą pierwszą miłosną nocą z Afryką mimowolnie przeniosłem się do miejsca, w którym zaczyna się moja historia. I będzie chyba lepiej, jeśli uporządkuję swoje myśli. Sądzę, że powinienem wrócić w góry. Gdyby ktoś nie wiedział, śpieszę wyjaśnić, że Torrelodones to małe miasteczko znajdujące się 30 kilometrów na północny zachód od Madrytu. To tam arras z zielonych kulek drzewostanu El Pardo rozdziera się bezgłośnie, odsłaniając fałdy haftowane szla- chetnymi kamieniami granitu ułożonymi w kapryśny, mgłą zasnuty mur za łańcuchem Hoyo de Manzanares, będącym przedprożem gór Guadarrama. Dęby ostrolistne, sosny, czystek ladanowy i tymianek stoją na straży pozostającej przy życiu małej kolonii wiązowców, które dały swoje nazwisko miejscowości, dopełniając jej imię nawią- 14 Strona 8 żujące do najbardziej znamiennego i rozpoznawalnego kształtu w okolicy: średniowiecznej baszty wzniesionej przez Arabów*. Pod tym to właśnie zameczkiem o aparycji gabinetowej zapalniczki lub zamku Heroda w bożonarodzeniowej szopce fałszywy Don Kichot Avellanedy miał wziąć za giermka zniewieściałego i brzuchate- go wojaka, który okazał się brzemienną dziewką, gdy tymczasem prawdziwy Sancho porzucił już był rolę krotochwilnego sługi, aby przeistoczyć się w magnata biznesu. Czytałem, że w tej kieszonko- wej twierdzy zażywały odpoczynku królewskie gnaty Filipa II, gdy wypadło mu stanąć na nocleg w drodze do Escorialu. W porów- naniu z monumentalnym klasztorem Torre de los Lodones może wydawać się nadzwyczaj skromną gospodą jak dla imperialnego monarchy. Przypuszczam jednak, że kiedy człowiek jest królem, nie przestaje myśleć o historii nawet wówczas, kiedy kładzie się spać, i nie w tym rzecz, by stanąć gościną u pierwszego lepszego szaraczka - cóż z tego, że on nawet zamożny - ale wypatrywać należy kamienia splamionego krwią, na którym kiedyś zadźgano kogoś nożem lub zasieczono szamszirem. Wiosną skała będąca naturalnym fundamentem wieżycy pokrywa się białymi ciapkami kwitnącego czystka, zimą zaś blanki muru drą na strzępy mroźną mgłę opadającą z góry Abantos na El Pardo. Butna, panosząca się na wysokościach wieża walczy o palmę pierwszeństwa z okazałym domiszczem wczepionym w wysokie wzgórze i współtworzącym fantastyczny krajobraz udekorowany monstrualnymi, granitowymi głazami o irracjonalnych formach i pozach, zastygłych, wydawałoby się, w niefortunnym momencie geologicznym, wiszących na włosku i grożących zwaleniem swoich dwudziestu granitowych ton na nasze głowy. Bloki skalistej góry tworzą naturalny piedestał modernistycznego Frankensteina - pałacu Canto del Pico, rezydencji skonstruowanej w latach dwudziestych ubiegłego wieku z resztek archeologicznych wygrzebanych na mnisich wyprzedażach. Jej pierwszym właścicielem był arystokrata noszący tytuł skazujący na wieczne tułactwo w stroju złożonym z prześcieradła Torrelodones - hiszp. torre - wieża; lodón - jedna z hiszpańskich nazw wiązowca południowego (przyp. tłum.). 15 Strona 9 i zardzewiałych łańcuchów - hrabia de las Almenas*. Być może właś- nie ze względu na to dobry włodarz kazał sobie zbudować scenerię, w której godnie przyszłoby mu wypełniać widmowe przeznaczenie, dom bowiem, znany w niektórych kręgach pod nazwą Walpurgii, jest kuriozum tak złowieszczym, że przyciąga jak magnes. Z historii wiemy, że tam właśnie zmarł Antonio Maura, przyjaciel hrabiego, znajomy moich przodków i polityk, który na zasadzie recydywy szefował kilkakrotnie rządowi w burzliwych latach poprzedzają- cych wojnę domową. Jeśli Maura błąka się tam jeszcze, dotrzymu- jąc towarzystwa hrabiemu, całkiem możliwe, że obaj ucinają sobie pogawędki z trzecim upiorem - generałem Franco. Po zakończeniu działań wojennych hrabia sprezentował pałac dyktatorowi. Zawsze gdy wisiał w powietrzu jakiś zamach, rewolta lub groźba obalenia dyktatury, caudillo pakował manatki i wyjeżdżał z pałacu El Pardo drogą do Torrelodones przez prywatny ogród porośnięty dębami, aby przyczaić się w Canto del Pico, gdzie ponoć skonstruowano specjalną obrotową platformę, która ustawiała samochód genera- lissimusa w pozycji wyjściowej, umożliwiającej natychmiastową ucieczkę na wypadek, gdyby masońscy i komunistyczni konspirato- rzy, o których nigdy nie zapominał w swoich dyskursach, zaczęli się wspinać nocą po skałach jak szczury. Pałac jest tak bardzo nasycony historią, że jeśliby ją przelać na papier, pod ciężarem atramentu runęłyby podłogi, a gdyby ściany mogły mówić, trzeba by je wpierw wytrzepać po pyskach, aby móc tam zmrużyć oko. Przede wszystkim jednak Canto del Pico był wymarzoną ikoną strachu. Każde dziecko, a przynajmniej takie, jakim byłem ja i moi rówieśnicy, odczuwa chorobliwe zamiłowanie do tego, co je przeraża, i uważam to za naturalny objaw, masochizmu bowiem też trzeba się nauczyć. Dom ten był scenerią moich koszmarów, w których caudillo zastępowały stosownie jakieś straszydła z bajek; okiem cyklonu generującym niezwykłe i przerażające wydarzenia; źródłem przerażających hałasów, fabrykowanych być może przez zgrzytające szczątki architektoniczne, które nie godziły się mieszkać pod tym samym dachem; i oczywiście głównym celem naszych wypraw. Almenas - hiszp. blanki, zwieńczenie murów obronnych (przyp. tłum.). 16 Strona 10 Mój dom, dom mojej babki, praktycznie graniczył z posiadłoś- cią Canto del Pico. Była to stara górska willa zbudowana z bloków granitu, położona w górnych partiach Torrelodones, dosłownie u stóp wzgórza zwieńczonego fantasmagoryczną rezydencją. Wąski pas ziemi i skał, który w mitologii utworzonej na potrzeby kręgu wtajemniczonych nazywaliśmy Przepaścią, oddzielał mur mojego domu od żelaznego ogrodzenia broniącego dostępu - zakładam, że takie było jego założenie - do naszego osobliwego wrzosowi- ska Baskervillów, nafaszerowanego zadziornymi skałami zbocza pnącego się na wysokość tysiąca metrów. Dom należał do rodziny od czasów, gdy opuściwszy stolicę i osiedliwszy się w miasteczku - posunięcie, które nosiło w tamtych czasach znamiona prawdziwej emigracji - kupił go mój pradziadek. Na przełomie XIX i XX wieku Torrelodones było letnim uzdrowiskiem odwiedzanym przez madrycką arystokrację, miejscem obdarzonym, jak mawiano, najlepszym powietrzem tych gór, bo tymianek i kwiat czystka nasycały swoimi aromatami lekką i ożywczą bryzę bijącą ze szczytów łańcucha Hoyo. Zważywszy, iż woda tryska z górskich źródeł, być może nie było całkiem niedorzeczne przypuszczenie, że masywy skalne posiadały również zdolność generowania powie- trza, którym oddychaliśmy, bo w pozbawionym leczniczych wód Torrelodones powietrza było pod dostatkiem i można go było zaży- wać do woli. Toteż wybitne stołeczne osobistości i zamożne rodziny odpoczy- wały w miasteczku od zgiełku i duchoty Madrytu. Każdego lata czy to za monarchii, czy za republiki dworska socjeta płynęła wąskim korytarzem z El Pardo do Escorialu niczym procesja wyniosłych mrówek. Torrelodones stawało się wówczas punktem na mapie, z którego można było objąć letnie rezydencje wszystkich, którzy byli kimś, gdyby zatoczyć cyrklem koło o promieniu równoważnym czasowi niezbędnemu do przywdziania stroju, biżuterii i wydania polecenia szoferowi, nawet wówczas gdy zaproszenie docierało z podejrzanie wyśrubowanym spóźnieniem. Jednak mimo statusu epicentrum towarzyskiego trzęsienia ziemi Torrelodones zawsze zapewniało odpowiedni stopień dyskrecji pozwalającej zniknąć w tłumie i można było mieć absolutną gwarancję, że zostanie się dostrzeżonym przez 17 Strona 11 wszystkich i wyróżnionym na tle innych z zachowaniem przy tym całkowitej anonimowości. Nawet dzisiaj powyższy przymiot urasta do rangi organicznego monumentu komunalnego przy ulicy Real numer 1, domku z kamienia oblężonego ogródkami barów ożywia- jących serce miasteczka. Vis-a-vis niesłabnącego strumienia pchają- cych dziecięce wózki par, które wietrzą swoich dyktatorów obutych w wełniane papucie, małomiasteczkowych sportowców z kabel- kami w uszach i krążących stad wyrostków wrzeszczących, jakby ktoś ich obdzierał ze skóry, i zaplątanych w opuszczone do kolan spodnie, przysiada na swojej kamiennej ławeczce zamieszkująca wspomnianą nieruchomość staruszka ubrana tak, jak się ubierają, robiąc to, co robią miliony takich jak ona staruszek w każdej hiszpań- skiej wiosce na głębokiej prowincji. Odbębnia tam swoją robotę jak na proscenium, na oczach dziesiątków mieszkańców Torrelodones tłoczących się w barach, ale nikt nie zwraca na nią uwagi ani ona nie zwraca uwagi na nikogo, ukryta na oczach wszystkich jak za murem tlenu, wyróżniając się niezauważalna niczym unikatowy i zabytkowy eksponat miejskiego umeblowania. I jeśli stosunki towarzyskie były zaprawą murarską, która spoiła kostkę brukową miasteczka, to zdaje się, że w tej szczególnej odmianie murarskiego fachu moja rodzina wykazała się niejakim kunsztem. Rodzinna legenda głosi, że dziadek prapradziadka prapradziadka jednego z moich prapradziadków w charakterze skryby Francisca Hernandeza, „protomedyka i historyka Jego Wysokości króla Filipa II w Indiach Zachodnich, na wyspach i ziemiach Atlantyku", w Roku Pańskim 1570 wziął udział w wyprawie botanicznej, pierwszej europejskiej ekspedycji naukowej do obu Ameryk. Wiadomo, o ile można mieć tu jakąś pewność, że osiedlił się w Santiago de Cuba i dzięki znajomości z gubernatorem stał się grubą fiszą w zamorskim handlu. Dorobił się małej fortuny i nabył trochę ziemi, która prze- trwała w rękach naszego klanu aż do katastrofy roku 1898. Utrata Kuby nie zrujnowała nas, zredukowała jednak majątek do kilku inwestycji i nieruchomości w Hiszpanii. Po śmierci prapradziadka schedę podzielono między mojego pradziadka i jego pięciu braci, co pozwoliło im cieszyć się luksusem zasobnej kieszeni, choć dale- kim od splendoru dawnych czasów. 18 Strona 12 Pradziadek Fernando Mencia kultywował rodzinną tradycję inwe- stowania w znajomości. Od dziecka dzielił lekcje i procę z chłop- cem o imieniu Miguel, synem wspomnianego już premiera Antonia Maury, który skonał na schodach Canto del Pico. Przyjaźnili się przez długie lata i mój pradziadek utrzymywał stosunki towarzyskie z braćmi Migueła, zwłaszcza z Gabrielem, wybitnym historykiem i akademikiem. Obaj bracia Maura udzielali się w polityce, choć ich postawy wobec monarchii Alfonsa XIII w okresie politycznego chaosu po upadku dyktatora Prima de Rivery, były różne. Tymczasem jedyną polityką, jaka pasjonowała mojego pradziadka, była chęć przypodobania się wszystkim. Kiedy nadszedł czas wyboru studiów, zdecydował się na ideologicznie aseptyczną medycynę i z tytułem lekarza pod pachą wizytował okazjonalnie rodzinę Maura. W 1911 roku Gabriel Maura i jego małżonka zakupili i połączyli trzy przylegające do siebie działki niedaleko Torrelodones, między łańcuchem górskim Hoyo i połaciami leśnymi El Pardo. Na wzgórzu El Pendolero, pierwszej wyspie orograficznej za morzem dębów El Pardo, wybudowali pałacyk-hotel, który wystaje z mesety jak kubi- styczna latarnia opasana wspaniałym tarasem przypominającym galiona na dziobie statku, zwróconego w stronę zaszytego w leśnym gąszczu Madrytu. Usytuowanie pałacyku na El Pendolero, pierw- szym kamieniu granicznym na owym szlaku dworskiej procesji, jak również nieodparty urok gospodarza i sława jego nazwiska to atrybuty, które pozwoliły skomponować w tym miejscu wyborne menu tytułów szlacheckich i uniwersyteckich oraz intelektualnej śmietanki stolicy. Pewnego razu pradziadek Fernando wziął udział w jednym z tych konwentykli i wpadł w potrzask surowej i dziewiczej przyro- dy, aliści wspaniałych okazji, jakie oferowała okoliczna dynamika towarzyska, również nie sposób było lekceważyć. Spakował dwie córki i żonę, Carmen de la Mota, córkę jerezańskiego hodowcy byków przeznaczonych na korridę i w 1913 roku sprowadził się do Torrelodones. Pradziadkowi marzyła się przytulna klinika, w której pod jego fachową opieką odbywaliby kurację niedomagający milionerzy. Miała to być w założeniu zapewniająca luksus, dyskrecję, wypoczynek 19 Strona 13 i sposobność wymiany wizytówek ekskluzywna enklawa dysponująca przy tym podstawowym instrumentarium medycznym, na wypadek gdyby któryś z pacjentów rzeczywiście zaniemógł. Pierwszym krokiem na drodze do realizacji projektu było znalezienie wymarzonego do tego celu miejsca i pradziadek takie miejsce znalazł: solidną, dwupiętrową willę z mansardą, wzniesioną z bloków granitu z gór Guadarrama, z dwuspadowym dachem krytym czerwoną dachówką i fasadą frontową zwieńczoną w górnej części drewnianymi belkami zatopionymi w murze i licującymi z białym tynkiem. Zbudowany w połowie XIX wieku budynek był pierwotnie domem duchowe- go odpoczynku i dysponował licznymi pokojami przeznaczonymi na zakwaterowanie gości oraz przestronnymi pomieszczeniami, w których spożywano wspólne posiłki. Wyposażony był również w pewien detal mający kapitalne znaczenie w zamierzeniach mojego pradziadka - kapliczkę. Wejście główne mieściło się pod przestron- nym, łukowym portykiem z kamienia, wystarczająco obszernym, aby zmieścić tam, jeden przy drugim, całą baterię leżaków, gdzie chorzy mogliby wypoczywać na świeżym powietrzu, osłonięci od deszczu i palącego słońca. Pozostawało nawet miejsce na ustawienie z tyłu krzeseł dla ich sekretarzy, służących i pielęgniarek. Tylna fasada zwrócona była ku południowo-wschodniemu stokowi Canto del Pico, na razie bez Walpurgii na szczycie; na parterze znajdował się wielki salon z oszkloną werandą - wymarzone miejsce, by niknąć w oczach ze śmiercią na karku i jękiem na ustach w rytm bębnią- cego o szyby deszczu. Aby wejść na teren posiadłości, trzeba było przeciąć brzozowy lasek skrywający dom przed wzrokiem wścibskich gołodupców i nadający się w sam raz na spacery i oddychanie świeżym, górskim powietrzem. Za domem znajdował się taras wyłożony brukiem, a za nim ogród z kamienną fontanną z misą, kutym, żelaznym stołem urzędującym w towarzystwie kilku zardzewiałych krzeseł, dwoma olbrzymimi głazami, którym było tam tak dobrze, że postanowiły nie ruszać się z miejsca, gdy grodzono własność, oraz kilkoma sosnami i dębami bardziej jeszcze zasiedziałymi i sędziwymi niż głazy. Jednym słowem, wyśnione miejsce dla każdego, kto marzył o starym domu z kamienia w górach. Nawet oryginalna nazwa 20 Strona 14 posiadłości nie mogła być piękniejsza: Lux Domini. Pradziadek uznał ją za nader adekwatną i postanowił zachować. Wszelako plan posiadał jedną rysę, pradziadek pominął bowiem pewien szczegół: nie był dobrym lekarzem. Nie chodzi o to, że brako- wało mu dostatecznego przygotowania zawodowego czy nie dbał o swoich pacjentów. Miał jednak chorobliwą skłonność do stawiania diagnoz określanych przez niektórych lekarzy mianem „diagnozy zebry". Jeśli coś rży, ma cztery nogi i kopyta, to niemal na pewno chodzi o konia, jednakże pradziadek - i tu należy nadmienić, że jego stopy nigdy nie dotknęły afrykańskiej ziemi - wszędzie widział zebry. Gdy dzięki reklamie, jaką robił mu Gabriel Maura jął wizytować pierwszych pacjentów w Torrelodones, diagnozo- wał dolegliwości tak osobliwe, że jego chorzy, osobistości bardzo niechętnie dzielące się jednakowymi schorzeniami z prostym ludem, byli zachwyceni. Na początku wszystko szło jak po maśle. Doktor Mencia robił kolejne nacięcie na rączce swej lekarskiej torby i dodawał nowego klienta do agendy, pacjent zaś zyskiwał elitarną dolegliwość wzbo- gacającą jego historię chorób i nowy temat do konwersacji podczas towarzyskich spotkań. Problem pojawiał się wszakże jakiś czas później, gdy przepisane lekarstwa nie przynosiły oczekiwanego skutku, a nawet zaostrzały objawy lub kiedy chory zasięgał opinii innego lekarza, lub kiedy służąca zjawiała się w aptece i ordy- nowała u aptekarza, dajmy na to, preparat zwalczający infekcję choroby wenerycznej typowej dla lasów Syjamu na polecenie swej pani, markizy Valdelasmanos, która nigdy nie wyściubiła nosa poza posiadłość w Caceres czy letnią rezydencję w Escorialu z wyjąt- kiem podróży, w czasie których musiała tłuc się tą samą szosą, co pospolita hołota bez herbu, i ciekawe, czy w końcu powstanie jakiś rząd z prawdziwego zdarzenia, który zagwarantuje podróżu- jącej arystokracji specjalne korytarze, bo z jakiej to niby racji owce mogą cieszyć się tym przywilejem, a właścicielowi wełny jest on odmawiany. Tak czy inaczej, jako że można było niemal całkowicie wykluczyć prawdopodobieństwo utrzymywania przez panią marki- zę stosunków cielesnych z syjamskim wieśniakiem uprawiającym ryż i bawiącym przejazdem przez Talaverę de la Reina, aptekarz 21 Strona 15 dochodził do wniosku, że prawdopodobnie rozpoznanie choroby jest mocno chybione. Mijały miesiące i przypadki, jak ten markizy Valdelasmanos czy małej córeczki hrabiostwa Povediłla, u której doktor Mencia wykrył atak podagry dziecięcej, z wolna zaczęły podkopywać zawodową wiarygodność pradziadka, w efekcie czego projekt kliniki Lux Domini legł w gruzach, zanim jeszcze zdążył okrzepnąć. Na szczęście dla Fernanda natura obdarzyła go nieoczekiwanym talentem, który dopiero w tym właśnie niefortunnym momencie miał rozbłysnąć jasnym płomieniem: zdolnościami malarskimi. Od dziecka podzi- wiał sztuki piękne i smarował płótna z takim zapałem, że z biegiem czasu opanował technikę pędzla i koloru, choć jego dzieła nigdy nie wyszły poza rodzinny krąg. W tamtych czasach i miejscu uznano by mianowicie, że pacykujący lekarz nie jest godny zaufania, co w tym konkretnym wypadku nie było dalekie od prawdy. Pewnego dnia, bodajże w wyniku zakładu, Fernando zobowiązał się namalować portret Gabriela Maury. Ku zdziwieniu modela efekt był znakomi- ty i obraz uzyskał błogosławieństwo, zajmując honorowe miejsce w salonie głównym hotelu na wzgórzu El Pendolero. Dumny Gabriel chwalił się nim swoim gościom, na pradziadka zaś lunął deszcz zamówień od jego byłych pacjentów, którzy poczuli się wtenczas bardzo pokrzepieni, widząc, że koniec końców wszystko ma swoje wytłumaczenie: oddający się malarstwu lekarz nie mógł być osobą stateczną i wiarygodną, za to malarz z medycznym wykształceniem, o, to zmienia całkowicie postać rzeczy - kombinacja w wystarcza- jącym stopniu egzotyczna i ekscentryczna, ażeby koniecznie bywać w jego towarzystwie i nabyć jakiś obraz jego pędzla, który można by powiesić nad kominkiem. W ten oto sposób umarł Fernando Mencia lekarz i narodził się Fernando Mencia artysta. Odtąd pradziadek zaczął powiększać swój majątek, zamiast go doić. Przestronne poddasze Lux Domini przystosowano na potrzeby atelier, a garść sprzętu medycznego, w który już był się zaopatrzył, spoczęła w witrynach jako element dekoracji, chociaż lwią część czasu Fernando i tak spędzał na wizytowaniu swoich dostojnych modeli i delektowaniu się ich gościnnością. Nierzadko po zakoń- czonej sesji klient rzucał mu wyzwanie: „od kilku już dni boli mnie 22 Strona 16 bark. Proszę mi powiedzieć, szanowny doktorze Mencia, jak pan myśli, cóż to może być?". Na co mój pradziadek, podejmując ręka- wicę i przedstawiając w krzywym zwierciadle błędy popełnione w swym poprzednim wcieleniu, replikował: „proszę mi pozwolić rzucić na to okiem... Hm, sądzę, że dolega panu Leniwus Scapularis", co wywoływało u zaimprowizowanego pacjenta kaskadę śmiechu i komentarz: „ależ z pana numer, co za talent, i pomyśleć, że kiedyś dałem się nabrać, że jest pan prawdziwym lekarzem...". Gdy Fernando spędzał dni, realizując malarskie zamówienia w okolicznych szlacheckich włościach, prababka Carmen zabijała czas, skacząc po górskich skałach. Będąc córką hodowcy byków, wychowała się na wsi i sprawiało jej niewymowną radość zbieranie kwiatów, owoców, kamieni, wszystkiego, co było sfabrykowane przez naturę, nawet wypluwek, obrzydliwych kulek będących zlepkiem bogatego menu wydalanego ruchem wymiotnym przez niektóre ptaki drapieżne, niemogących przecież zafundować sobie szkla- neczki sody. Carmen klasyfikowała później swoje zbiory za pomo- cą naukowych ksiąg i umieszczała je w zaopatrzonych w etykiety i starannie ponumerowanych pudełkach i flakonach. Prababka niemal bezwiednie zgromadziła tak bogatą i udokumentowaną reprezentację lokalnej fauny i flory, że nawet dziesiątki lat po jej śmierci kolekcję tę analizowało wielu przyrodników. Między górskimi wycieczkami prababka wychowywała dwie córki. Starsza miała na imię Victoria i urodziła się w 1910 roku. Dwa lata później na świat przyszła jej siostra, Maria Eugenia, którą wszyscy nazywali Uke. Moja babcia. Strona 17 Władca równin Myślę, że na ogól dzieci nie wiedzą zbyt dużo o swoich dziad- kach. W ich magicznym świecie żyje zbyt wiele wyimaginowanych postaci, aby dało się w nim wykroić wolną przestrzeń dla przeraź- liwie nudnych istot z krwi i kości, które nic, tylko gadają i gada- ją, zamiast w tym czasie się bawić, powtarzają w kółko to samo i na dodatek mają nieprzyzwoicie czyste ubrania. Ale dziadkowie są wyjątkiem. Nie kierują się tymi samymi kryteriami -jeśli dziecko mogłoby się tak wyrazić - co rodzice, nauczyciele, chrzestni, opie- kunowie i inne stwory przynależące do kategorii taksonomicznej „dorosłych". Dziadkowie zamieszkują inny świat, bardziej przy- pominający świat samych dzieci; nie zwracają uwagi na to, czego dotykają, po czym chodzą, czego wąchają lub co jedzą; nie wstają wczesnym świtem, aby przynieść chleb do domu i wrócić nocą, jak można przypuszczać, po godzinach stania w kolejce do piekarni; poświęcają swój czas na rzeczy bardzo ważne, do których dorośli zdają się nie przykładać wagi: powierza się im świętą misję opieki nad wnuczętami i monitorowania robót budowlanych w mieście, stają się niewidzialni, gdy przysiadają na ławce w parku. Jakby tego było mało, są biegli w magii, wiedzą, jak wyczarować z ręka- wa łakocie i na dokładkę potrafią to robić tak, żeby rodzice się nie pokapowali. W tym magicznym świecie dziadkowie mają zaklepane swoje miejsce i dzieci rysują ich obok Piotrusia Pana i misia Baloo, oddając ich kwintesencję za pomocą tego malarskiego, dziecięcego 24 Strona 18 minimalizmu w karykaturze uśmiechającej się zmarszczki, która w gruncie rzeczy mogłaby być najwierniejszą ilustracją korpora- cyjnego wizerunku dziadków świata. Dopiero później, kiedy dzieci odrastają od ziemi i zaczynają podejrzewać, że tak naprawdę balonami obdarowuje ich nie mysz- ka Miki, ale bezrobotny socjolog przebrany w kretyńskie, pluszowe wdzianko, lub gdy kiełkuje w ich głowach refleksja na temat seksu- alnych niedostatków Syrenki, dochodzą do wniosku, że dziadkowie nie zawsze byli tacy, że kiedyś też byli mali. Jeszcze gorzej, któregoś dnia byli nawet „dorośli"! Przeczuwają wówczas, że życie dziadków, niczym ich plisowane czoła, również pełne jest świateł i cieni. Jak inne dzieci nie wiedziałem właściwie nic o swoich dziadkach. Przez całe lata nie wiedziałem nawet o istnieniu tego starca z czer- woną brodą, który latem 1978 roku opowiadał mi historie z Afryki. Dziadkowie ze strony matki mieszkali na Ibizie i spotykaliśmy się tylko od wielkiego dzwonu, zatem w rolę dziadka na pełnym etacie, biorąc na siebie wszystkie dziadkowe atrybuty, wcieliła się babka Uke. Jej dom w Torrelodones, prześwietna Lux Domini, stanowił scenę, na której rozgrywało się moje dzieciństwo, lecz Uke była dla mnie jak ta willa, jak górskie skały - nie ludzką istotą, ale niewzru- szoną twierdzą, heraldycznym tatuażem. To, co teraz wiem o niej i o jej związku z dziadkiem, zanim urodził się mój ojciec, odkry- łem później, z pomocą matki, kiedy osiągnąłem wiek pozwalający mi to zrozumieć i poczułem w sobie wolę, by wiedzieć. Mój ojciec milczał niezłomnie na temat rodzinnych spraw. Nigdy nie wspo- mniał słowem o swoim starym. To, czego dowiedziałem się później, skrywano przez całe dziesięciolecia niczym mroczny i kłopotliwy rodzinny sekret. Czarna legenda klanu Mencia. Matka opowiadała, że Victoria i Uke były jak dwie kupki tej samej talii. Różnymi, ale uzupełniającymi się, nierozłącznymi kartami. Trudno było o doskonałą partię, jeśli nie grały obie. Victoria była poważna i roztropna, miała czarne, gładkie włosy zebrane w odlany ze stali, uformowany według kanonów helleńskiej architektury kok. Wielbiła sztukę i posiadała absolutną świadomość swojej pozycji społecznej oraz roli, jaką ów status nakazywał jej odegrać w świe- cie. Uke natomiast była jarmarczną budą przystrojoną girlandami 25 Strona 19 dzwoneczków, praniem suszącym się na kupie złomu, istotą jaśnie- jącą blaskiem, świeżą jak woda Vichy w glinianym dzbanie, spon- taniczną i subtelną jak kawał kiełbasy w etui od Cartiera. Z wielką frajdą buszowała w zbiorach historii przyrody swojej matki, skakała po górach, potrząsając kasztanowymi kędziorami i miała wiecz- nie pokryte strupami kolana, podrapane ręce, a na nosie usianym piegami ślady tuszu. Victoria i Uke wychowały się razem na dwóch, bardzo odległych od siebie planetach. Nigdy nie potrafiły zrozumieć się nawzajem i nigdy nie przestały się kochać. Victoria wyszła bardzo wcześnie za mąż za starszego od siebie o dwadzieścia lat, posiadającego wspaniałe zbiory malarstwa baskij- skiego przedsiębiorcę. Zawiozła swój architektoniczny kok do Neguri, gdzie znalazła wszystko, czego jej było trzeba: przemysł ciężki niezbędny do utrzymania fryzury w tym stanie, sztukę znajdującą swój wyraz nawet na ręcznikach zawieszonych obok bidetu, socje- tę zamkniętą w szklanej kuli gwarantującej jej w praktyce pełną izolację od tych, których nazwiska kończyły się na „ez"* oraz total- ny i absolutny brak anonimowości. Tymczasem Uke wciąż biegała niestrudzenie po górach, podwijając nogawki spodni - skandaliczny strój - podczas przeprawy przez strumienie i zdmuchiwała wcho- dzący jej w oczy niesforny kędzior, nie przejawiając najmniejsze- go zainteresowania okazami rodzaju męskiego, z wyjątkiem tych nienależących do gatunku ludzkiego. Aż w 1931 roku pojawił się ów ekstrawagancki Szkot. Dziadkowie poznali się na aukcji sztuki i antyków w El Pendolero. Trzy lata wcześniej prababka Carmen straciła życie w tragicznym wypadku w górach, gdy runęła z grani kamienistego wąwozu w La Pedriza. Wydarzenie to spowodowało wielkie poruszenie w Torrelodones. Prawdę powiedziawszy, poruszyło ono jedynie urabiających sobie po łokcie ręce kramarzy i chłopów, którzy stykali się z Carmen na co dzień i mieli żywo w pamięci jej spontanicz- ność i osobliwy akcent z Kadyksu, tak egzotyczny w kastylijskich górach jak Nubijczyk z Sudanu. Pozostali, ci w wykrochmałonych Lopez, Fernandez itd. - aluzja do nazwisk popularnych w Hiszpanii, w mnie- maniu Victorii pospolitych, jak polskie nazwiska kończące się na „ak" czy „ek" (przyp. tłum.). 26 Strona 20 kołnierzykach i z wyprężonym małym palcem ręki, byli pacjenci i ówcześni modele pradziadka, zawsze uważali ją za córkę pastu- cha, która nie potrafiła chodzić w butach na obcasach. Po śmierci Carmen i zamążpójściu Victorii willa Lux Domini straciła swój blask, zasnuwając się cieniem, podobnie jak oczy Fernanda. Była zbyt wielka i niewygodna dla dwóch samotnych osób: owdowiałe- go malarza i jego córki-konika polnego, która często nie wracała na noc, śpiąc pod gołym niebem w ogrodzie lub pod jakąś skałą w górach. Przy takim układzie gwiazd nie mogło być najmniejszych wątpliwości co do intencji Fernanda, kiedy usiłował nakłonić córkę, by wybrała się z nim na wielką towarzyską fetę w domu diuków Maura, gdzie miały się przechadzać niezaobrączkowane jeszcze palce należące do jednych z najlepszych nazwisk w Madrycie. Znaleźć męża dla tej zwariowanej kozy, wydać ją za mąż, wydać ją za mąż za wszelką cenę, wydać ją dobrze za mąż i przy okazji wykorzenić tę jej manię łupania orzechów zębami i używania intymnej bielizny do owijania rannych ropuch, przykładania sobie do ręki pijawek w celach poznawczych - jak to też się one odżywiają, ścinania włosów, by wymościć nimi gniazdo dla piskląt wróbla; wzbudzić jej zainteresowanie stylem art deco, rzeźbami wykonanymi techniką chryzelefantyny, koronkami, nakryciami głowy, biżuterią, wierszami Rubena Dario i operami Pucciniego; jednym słowem wszystkimi tymi parafernaliami, które sprawiają, że kobieta jest damą, a nie zdziczałym, nieokrzesanym bachorem. Wydać ją za mąż, na Boga! I modlić się o wnuki, które na nowo wypełnią życiem Lux Domini, pod warunkiem oczywiście, że wrodzą się w matkę. Uke zgodziła się w końcu zaszczycić swoją obecnością recepcję, wymogła jednak na ojcu obietnicę, że pozwoli jej zrobić z organzy wieczorowej sukni sieć na ryby. Przyparty do muru Fernando skła- małby w żywe oczy, przysięgając na Biblię. Wydał majątek na paryski model Louise Boulanger, ażeby tego soiree córka zalśniła pełnym blaskiem, i za nic nie pozwoliłby, żeby horrendalnie drogie, krysz- tałowe brokaty Alberta Lesage zakończyły swój żywot zmienione w muchy na pstrągi. Te małe kłamstewka były częścią gry, formą wyrażania poufałości cechującej relację ojca i córki różniących się tak bardzo, że niemogących znaleźć wspólnego języka umożliwiającego 27