Woodiwiss Kathleen E. - Popioły na wietrze
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Woodiwiss Kathleen E. - Popioły na wietrze |
Rozszerzenie: |
Woodiwiss Kathleen E. - Popioły na wietrze PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Woodiwiss Kathleen E. - Popioły na wietrze pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Woodiwiss Kathleen E. - Popioły na wietrze Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Woodiwiss Kathleen E. - Popioły na wietrze Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Kathleen E. Woodiwiss
POPIOŁY NA WIETRZE
Z miłością dedykuję pamięci moich rodziców,
Gladys i Charlesa
KEW
1
Strona 2
CZĘŚĆ
PIERWSZA
Lament
O mój domu!
Moja ziemio pełna słońca,
ludzi serdecznych
i dni spokojnych.
Zginęłaś!
Podeptała cię WOJNA
butami swych żołnierzy.
Ten potwór, co pełznie
milionem nóg
bezdusznie przez mój kraj
i pozostawia za sobą
porwane na strzępy ludzkie życia
i zastygłe ciała.
Osierocona i samotna,
jak liść rzucony na łaskę fali,
gdziekolwiek skieruję oczy,
widzę rozpacz.
Wszystko stracone,
moja dusza rozdarta.
Nie mam już ciebie,
a wokół nienawistny zapach WOJNY -
gryząca woń spalenizny,
unoszonych przez wiatr popiołów.
Popiołów na wietrze!
2
Strona 3
1
23 września 1863 roku
Nowy Orlean
Szeroka, mulista rzeka, pluszcząc, toczyła swe na pozór leniwe wody u stóp wysokiego nabrzeża.
Przeładowany statek z trudem torował sobie drogę pomiędzy grupą okrętów wojennych Unii. Dwieście jardów
dalej, zacumowany na środku rzeki z dala od miasta i jego wrogo usposobionych mieszkańców, stał główny korpus
floty północnej. Brzydkie, przysadziste kanonierki, z pokładami zalanymi wodą, pławiły się obok
strzelistomasztych, zgrabniej szych w kształtach fregat mórz otwartych. Kilka okrętów każdego typu stało w
gotowości pod parą, by w razie potrzeby w każdej chwili wyruszyć w bojowy rejs.
Nad miastem zawisły brunatne opary. Wilgotne, upalne powietrze przygniatało swym ciężarem oddział
żołnierzy w niebieskich mundurach, oczekujących na portowym molo na przybycie parostatku. Niegdyś w żywych,
czerwono-zielonych barwach, dziś wypłowiały i odrapany statek przypominał poszarzałego wiekiem stwora, który
sunął ociężale ku brzegowi, dymiąc i iskrząc swymi wielkimi czarnymi kominami. Podpłynął tak blisko, że
delikatnie stuknął o niską keję. Tutaj rzeka Missisipi stykała się z miastem. Przybiwszy do pomostu, statek
rozwinął cumy jak gigantyczne czułki. Pokrzykiwaniom ludzi przy linach towarzyszyło skrzypienie bloczków i
kołowrotów.
Rejs dobiegł końca. Pasażerowie zbierali bagaże i w pełnym napięcia oczekiwaniu ustawiali się do wyjścia.
Każdy skupiał się w myślach na celu własnej podróży, choć w tak gęstym tłumie nie sposób było z ludzkich twarzy
coś wyczytać. Zapewne było wśród nich wielu szubrawców i oszustów żądnych wzbogacenia się cudzym kosztem,
jacy w ostatnich czasach zjeżdżali do Nowego Orleanu, by wycisnąć dla siebie maksimum zysków z jego
zubożałych mieszkańców, a także z jankeskich najeźdźców. Gdy tylko opuszczony trap połączył statek z lądem,
zwarta ludzka masa ruszyła pośpiesznie ku wyjściu, przepychając się i potrącając łokciami. Nagle potok
wysiadających wstrzymany został przez żołnierzy Unii, którzy ustawili się w dwuszeregu. Oba szeregi rozdzieliły
się, formując przejście z kładki do mola przeładunkowego. Gniewne pomruki przeszły w pełne furii wycia i
gwizdy, gdy tak utworzonym korytarzem ze statku zaczęła schodzić gęsiego grupa wychudzonych, brudnych i
obdartych żołnierzy Konfederacji. Szli równym krokiem, ograniczonym łańcuchami kajdan.
W połowie niegdyś eleganckich schodów z pokładu spacerowego, pośród zatrzymanych pasażerów, stał
szczupły chłopiec. Z usmolonej twarzy, schowanej pod wciśniętym głęboko na uszy, zniszczonym kapeluszem z
szerokim rondem, zerkały nieufnie szare oczy. Za duże ubranie podkreślało drobną sylwetkę; zbyt szerokie spodnie
związane były ciasno w pasie zwykłym sznurkiem. Na obszerną koszulę nałożoną miał luźną marynarkę, której za
długie rękawy, choć kilka razy podwinięte, nadal za bardzo opadały na szczupłe ręce. Przy nogach w za dużych
butach, o zawijających się do góry noskach, stał wiklinowy kuferek. Na szczupłej twarzy, umazanej sadzą z
pokładu, zwłaszcza na nosie, prześwitywały ślady pierwszej opalenizny. Na oko nie miał więcej niż dwanaście lat,
lecz spokój i rezerwa w jego zachowaniu trochę nie pasowały do tak młodego wieku. W odróżnieniu od innych
podróżnych, obserwując swych pokonanych pobratymców opuszczających statek, w zamyśleniu marszczył młode
czoło.
Na brzegu więźniów przejął oczekujący tam oddział, a żołnierze federalni, eskortujący ich na statku,
uformowali szereg z oficerami na czele i zeszli na brzeg, pozwalając wreszcie zrobić to samo innym pasażerom.
3
Strona 4
Pożegnawszy spojrzeniem umęczonych konfederatów, chłopiec podniósł kuferek i ruszył w dół po schodach.
Nieporęczny bagaż nieustannie obijał się o jego nogi i zaczepiał o ubrania innych schodzących. Unikając rzuca-
nych mu spojrzeń, z całej siły starał się utrzymać w ręce swój dobytek, jednocześnie posuwając się do przodu.
Idący za nim mężczyzna, z uwieszoną u ramienia krzykliwie ubraną i wymalowaną kobietą, zniecierpliwiony
nazbyt powolnym przesuwaniem się młodzieńca, usiłując go wyminąć, spowodował, że chłopiec się potknął, a
ciężki kuferek odbił się od balustrady i z impetem uderzył w nogę niecierpliwego. Mężczyzna zaklął szpetnie,
błyskawicznie się odwrócił i przykucnął. W jego ręce błysnął sztylet. Chłopiec przywarł do balustrady i popatrzył
na groźne, wąskie ostrze okrągłymi ze strachu oczami.
- Gauche cou rouge! - zacharczał tamten z wściekłością gardłową francuszczyzną z naleciałościami dialektu
Cajunów. Złe i niespokojne czarne oczka w ogorzałej twarzy obrzuciły chłopaka pogardliwym spojrzeniem. Zaraz
jednak się opanował, nie znajdując w przestraszonym wyrostku najmniejszego zgoła zagrożenia. Z szyderczym
uśmieszkiem wyprostował się, demonstrując swą przewagę wzrostem, choć był zaledwie o głowę wyższy niż
chłopiec, i ukrył sztylet pod płaszczem. - Uważaj na swoje hupiecie, buisson poulain. Omal mnie nie wysłałeś do
chihuhga.
Czyste, szare oczy zapłonęły na tę zniewagę, a usta młodzika zacisnęły się i pobielały. Dobrze zrozumiał
obelgę dotyczącą swojego pochodzenia i chętnie by ją odparował, rzucając podobną zniewagę w twarz temu
człowiekowi. Jednak ścisnął tylko mocniej w ręce swój bagaż i zlustrował nieznaną parę z pogardą. Status kobiety
nie budził wątpliwości. Strój mężczyzny - płaszcz z drogiego brokatu, jaskrawa, wzorzysta koszula i czerwona
chustka wokół szyi - wskazywał na jednego z typowych przedstawicieli zaściankowej hołoty, często pojawiającej
się w mieście i w niewiadomy sposób nagle wzbogaconej.
Dama lekkiego prowadzenia, urażona wzgardliwym spojrzeniem chłopca, pełnym oburzenia gestem chwyciła
rękę swego towarzysza i przycisnęła ją do obfitej piersi.
- Daj mu nauczkę, Jack - nalegała. - Naucz tego niedorostka szanować lepszych od siebie.
Mężczyzna ze złością wyrwał rękę i poirytowanym głosem zgromił panienkę:
- Jestem Jacques! Jacques DuBonné! Zapamiętaj to sobie! Pewnego dnia to miasto będzie moje. Ale bez
nauczek, ma douceur. Za dużo tu świadków... - wskazał w górę, gdzie na rufie pokładu oparty o poręcz stał
jankeski kapitan parowca - którzy mają dobhą pamięć. Chérie, nie będziemy nikogo napastować w obecności
Jankesów, naszych gospodarzy. Gdyby ten szczeniak był stahszy, pokazałbym mu, co pothafię, ale on ma jeszcze
mleko pod nosem. Nie wahto sobie nim zawhacać głowy. Chodźmy już i nie whacajmy do tej sphawy.
Obdartus o usmolonej twarzy odprowadził schodzącą na brzeg parę nienawistnym wzrokiem. Dla niego byli
oni jeszcze gorsi niż Jankesi. To zdrajcy Południa i wszystkiego, co kochał.
Wyczuwając na sobie wzrok kapitana statku, chłopak popatrzył w górę na pokład. W oczach siwowłosego
kapitana znalazł więcej współczucia, niż był w stanie zaakceptować u Jankesa, toteż nie udało mu się zmusić siebie
do wykonania choćby najmniejszego gestu wdzięczności. Widok oficera przypomniał mu sromotną klęskę
konfederatów w delcie rzeki. Nie mogąc dłużej znieść objawów sympatii ze strony kapitana, z determinacją
zacisnął dłoń na uchwycie kuferka i pospieszył w dół pokładowych schodków.
Wzdłuż nabrzeża biegł pomost wyładunkowy dla dolnych pokładów parowców rzecznych - kilka jardów
płaskiej nawierzchni służącej do wyładunku i załadunku. Dalej nabrzeże wznosiło się gwałtownie do poziomu
Cajun - uciekinier z Kanady Francuskiej.
4
Strona 5
głównych magazynów. Strome, kamienne zbocze miało schody dla ludzi i rampy dla pojazdów kołowych.
Chłopiec z kuferkiem skierował się ku najbliższym schodom, gdy rampą obok zjechało z turkotem kilka wozów
armii federalnej. Spocony sierżant wydał krótką komendę i wysiadła z nich grupka żołnierzy, zmierzając w stronę
statku.
Młodzik zerknął nerwowo na zbliżających się Jankesów, po czym opuścił wzrok i skupił się na tym, by iść
wolnym, zdecydowanym krokiem. Jednak w miarę, gdy się przybliżali, jego trwoga rosła. Wyglądało, że idą po
niego. Czyżby wszystko wiedzieli?
W gardle chłopiec czuł wzrastający ucisk. Uspokoił się dopiero, gdy pierwszy z żołnierzy minął go i wszedł
na kładkę, wiodąc za sobą pozostałych. Chłopiec rozejrzał się ukradkiem. Żołnierze po dwóch zaczęli znosić do
wozów ciężkie skrzynki stojące na pokładzie.
Najlepiej będzie - pomyślał chłopiec - jeśli jak najszybciej usunę się z oczu tych Jankesów.
Znalazłszy się na górze nabrzeża, ujrzał olbrzymi stos beczek. Czym prędzej je minął, pozostawiając statek z
drugiej strony, i pospieszył, by skryć się w czeluści magazynów. Na bruku widniały czarne smugi. Magazyny były
jeszcze osmalone ogniem, a niektóre fragmenty ze świeżego drewna świadczyły o niedawnej reperacji. Były to
pozostałości po podpaleniu przez mieszkańców Nowego Orleanu tysięcy bel bawełny i beczek melasy, aby
uniemożliwić niebieskobarwnym najeźdźcom zdobycie miasta. Od czasu, gdy musiało się ono ugiąć pod naporem
floty Farraguta, minął już rok. Myśl, że będzie teraz musiał żyć pośród wrogów, nie była dla chłopca przyjemna.
Piskliwy śmiech zwrócił jego uwagę na powóz wynajęty przez Jacques’a DuBonnégo, który właśnie pomagał
wsiąść do niego swej energicznej kompance. Kiedy bryczka pomknęła szybko z portu, młodzik poczuł ukłucie
zazdrości. Nie miał grosza, by zapłacić za podwiezienie, a do domu wujka był kawał drogi, w dodatku pełnej
Jankesów.
Wszędzie dawała się odczuć ich przytłaczająca obecność. Wszędzie niebieskie mundury. Nie był w Nowym
Orleanie od czasu jego kapitulacji. Teraz poczuł się tu bardzo obco. Nieustanna krzątanina na nabrzeżu
przekraczała wszystko, co widział tu kiedykolwiek przedtem. Żołnierze przenosili dostawy na statki lub do
magazynów. Liczne grupy czarnoskórych robotników wyciskały z siebie strumienie potu, pracując w straszliwym
upale. Usłyszawszy nagle ordynarne przekleństwo, chłopak odskoczył na bok, ustępując z drogi toczącej się po
portowym bruku dużej platformie wyładowanej stosem skrzyń z prochem, ciągniętej przez sześć masywnych koni
pociągowych, zarzucających spoconymi z wysiłku bokami. Okrutny woźnica znów zaklął i z całej siły zaciął batem
po zadach koni. Zwierzęta zerwały się resztką sił, ciężkimi podkowami krzesając z bruku iskry.
Pragnąc zejść z drogi zaprzęgowi, chłopiec nieuważnie odskoczył w tył, prosto w luźną gromadkę żołnierzy
Unii. Ich obecność zamanifestowała się bełkotliwym okrzykiem:
- Hej, zobaczcie! Ale wsiowy smark przyjechał do miasta.
Młody południowiec odwrócił się i patrzył, na poły ze zdziwieniem, na poły z nienawiścią, na czwórkę
żołnierzy, z których najstarszego z trudem można by nazwać mężczyzną, a policzki najmłodszego pokrywał
jeszcze młodzieńczy meszek. Ten, który się odezwał, podał koledze prawie pustą butelkę, a sam wysunął się do
przodu na szeroko rozstawionych nogach, zatknąwszy kciuki za pas. Stanął, górując nad drobnym chłopcem, który
spoglądał nań z lękiem.
- Co tu robisz, kmiotku? - rzucił wyzywająco. - Przyjechałeś obejrzeć wielkich i niedobrych Jankesów?
- N-nie, proszę pana - wyjąkał nerwowo chłopiec cienkim, załamującym się głosem. Powiódł po nich
5
Strona 6
niespokojnym wzrokiem, niepewny i wystraszony tą niespodziewaną konfrontacją. Mieli już dość mocno w czubie.
Ta grupka żołnierzy w rozchełstanych mundurach najwyraźniej szukała okazji, by czymś przerwać nudę. Musiał
być w stosunku do nich wyjątkowo ostrożny.
- Przyjechałem do wujka. Miał tu być... - Zawiesił głos, gdyż nieco naciągał prawdę, i rozejrzał się wokół,
niby szukając wzrokiem swego krewniaka.
- Rety! - Szeregowiec jankeski odwrócił się do swych kompanów z szyderczym uśmieszkiem. - Ten bachor
ma tu gdzieś wujka. - Boleśnie dźgnął go palcem w ramię i wskazał na stojący w pobliżu zaprzęg mułów. - Hej,
chłopcze, może to któryś z nich?
Cała czwórka ryknęła śmiechem. Chłopak jeszcze bardziej zsunął opadające rondo kapelusza. Ogarnęła go
złość, ale wolał dłużej nie pozostawać obiektem żartów pijanych Jankesów, toteż odwracając się od nich, mruknął:
- Wybaczcie, panowie...
W następnej sekundzie porwano mu z głowy kapelusz, odsłaniając wiecheć niechlujnie przystrzyżonych
rudobrązowych włosów. Chłopak zasłonił głowę rękami, wstydząc się swej strzechy, i już otworzył usta, by dać
upust złości, ale z jakiegoś powodu powstrzymał się i mocno zacisnął szczęki. Gniewnym ruchem sięgnął po swoją
własność, ale kapelusz pofrunął wysoko w powietrze.
- Och ty w życiu! - Żołnierz zanosił się od śmiechu. - Ale kapelusik!
Drugi żołnierz złapał go i zaczął oglądać.
- Hej, wiara, widziałem w dole rzeki starego muła w lepszym kapeluszu niż ten. Może to właśnie był jego
kuzyn.
Zanim chłopiec zdołał chwycić swoje nakrycie głowy, znowu pofrunęło do góry, a on stał rozwścieczony,
zaciskając drobne pięści i w furii odsłaniając białe zęby.
- Ty niebieskobrzuchy dzikusie! - przeciął powietrze jego piskliwy głos. - Oddaj mi kapelusz!
Ale kapelusz złapał właśnie pierwszy z żołnierzy, który śmiejąc się w głos, przekręcił kuferek chłopca na bok
i usiadł na nim, tak że boki niebezpiecznie się rozchyliły. Jego śmiech zmienił się nagle w okrzyk bólu i
wściekłości, gdy dobrze wymierzony cios buta trafił go w kościstą goleń, a potem w kolano. Z rykiem skoczył na
równe nogi i brutalnie chwycił niepozornego młodzika za ramiona.
- Czekaj no, zasmarkańcu! - warknął i potrząsnął nim, kiwając się i chuchając wstrętnym odorem whisky. -
Zaraz cię zaprowadzę na...
- Baczność!
Chłopiec został puszczony tak gwałtownie, że wpadł na własny kuferek. Zobaczył lądujący obok na ziemi
kapelusz i pospieszył, by go podnieść. Wcisnął kapelusz natychmiast na głowę i nastawił pięści, gotów podjąć
walkę. Ale na widok czterech żołnierzy, wyprostowanych jak druty, szczęka opadła mu ze zdziwienia. Butelka
whisky rozbiła się o bruk, a gdy wybrzmiał brzęk szkła, zapanowała martwa cisza. Na scenę wkroczył wysoki
osobnik w eleganckim niebieskim mundurze z błyszczącymi mosiężnymi guzikami i jasnymi galonami na
mankietach. Na szerokich ramionach widniały złote epolety z oznaką rangi kapitańskiej. Szczupła talia pod
szerokim czarnym pasem na broń przewiązana była czerwono-białą szarfą, a zachmurzone czoło przykrywał nisko
nasadzony wojskowy kapelusz. Kiedy podchodził, żółte lampasy na spodniach lśniły na tle błękitu munduru.
- Panowie! - warknął ostro. - Jestem pewien, że podoficer dyżurny znajdzie dla was ambitniejsze zadanie niż
znęcanie się nad dziećmi. Natychmiast zameldować się w kwaterze! - Surowym wzrokiem obserwował ich wysiłki,
6
Strona 7
by utrzymać wyprostowane pozycje, a następnie szorstko wydał rozkaz: - Rozejść się!
Odprowadziwszy wzrokiem czmychających żołnierzy, oficer zwrócił się w stronę chłopca, którego
natychmiast uderzył jasny, lazurowy błękit oczu Jankesa w opalonej twarzy. Długie, jasnobrązowe, równo
przycięte bokobrody podkreślały szczupłe policzki i mocną, nieco kanciastą szczękę. Nos miał wąski i kształtny,
odrobinę orli, a wydatne wargi pozbawione były uśmiechu. Sprawiał wrażenie zawodowego wojskowego, co
uwidaczniało się w jego zdecydowanych manierach, przesadnie schludnym wyglądzie i raczej skromnej postawie.
Rysy przystojnej twarzy pasowałyby zgoła do jakiegoś arystokraty, a oczy w ciemnej oprawie zdawały się
przenikać najtajniejsze sekrety chłopca, który poczuł, jak na wskroś przechodzi go dreszcz.
Surowe spojrzenie kapitana stopniowo łagodniało, gdy patrzył na urwisa w łachmanach. Lecz gdy w kącikach
ust zadrżał uśmiech, szybko go stłumił.
- Tak mi przykro, chłopcze. Ci mężczyźni, tak bardzo oddaleni od swych domów, nie potrafią zachować
dobrych manier.
Chłopak, onieśmielony obecnością oficera federalnego, nie był w stanie nic powiedzieć. Uciekł oczami w bok,
czując, jak wzrok kapitana lustruje go od stóp do głów.
- A ty czekasz tu na kogoś? - usłyszał pytanie. - Czy uciekasz z domu?
Młodzik poruszył się niespokojnie pod badawczym spojrzeniem mężczyzny, ale milczał dalej i patrzył
uporczywie przed siebie, ostentacyjnie ignorując zadawane mu pytania. Jego obdarty, nie dopasowany
przyodziewek i wykrzywione buty świadczyły jednak o poważnych kłopotach finansowych, co pozwoliło
kapitanowi wyciągnąć odpowiednie wnioski.
- Jeśli szukasz pracy, akurat przydałaby nam się pomoc w szpitalu.
Chłopak wytarł nos o brudny rękaw i obrzucił drwiącym spojrzeniem ciemnoniebieski mundur.
- Nie mam ochoty pracować dla jakiegoś Jankesa.
Oficer uśmiechnął się pobłażliwie.
- Nie każemy ci przecież nikogo zabijać.
Szare oczy zmatowiały i zmrużyły się z nienawiścią.
- Ja nie lokaj do czyszczenia jankeskich butów. Znajdź pan sobie kogo innego.
- Jeśli się tak upierasz. - Mężczyzna niedbałym ruchem wyjął krótkie cygaro i przez chwilę zajmował się jego
zapalaniem. - Ale ciekaw jestem, czy ta twoja duma napełni ci brzuch.
Młodzik spuścił oczy. Zbyt boleśnie doskwierał mu głód, by mógł zaprzeczyć.
- Kiedy ostatni raz jadłeś? - dopytywał się kapitan.
Wyrostek rzucił gwałtowną odpowiedź wraz z przeszywającym spojrzeniem.
- Nie sądzę, żeby to pana interesowało, niebieskonogi.
- Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś? - Mężczyzna obserwował chłopca w skupieniu.
- Jakby wiedzieli, przewróciliby się w grobie.
- Rozumiem. - Oficer zaczynał pojmować sytuację. Rozejrzał się wokół i zatrzymał wzrok na małej jadłodajni
w bezpośrednim sąsiedztwie portu, po czym znów spojrzał na chłopca.
- Właśnie zamierzałem coś zjeść. Czy zechciałbyś się do mnie przyłączyć?
Chłopak podniósł na górującego nad nim wzrostem kapitana zimne, jasne oczy.
- Nie potrzeba mi jałmużny.
7
Strona 8
Jankes wzruszył ramionami.
- Jeśli chcesz, potraktuj to jako pożyczkę. Zwrócisz mi dług, kiedy twój stan majątkowy się poprawi.
- Mama nie pozwalała mi się zadawać z żadnymi obcymi ani Jankesami.
Oficer zachichotał z lekkim rozbawieniem.
- No cóż, nie mogę się wyprzeć tego ostatniego, ale przynajmniej się przedstawię. Kapitan Cole Latimer, na
stanowisku chirurga w szpitalu.
Teraz dopiero czyste szare oczy chłopca wypełniła nieufność.
- Nigdy nie widziałem, żeby któryś z tych rzeźników był poniżej pięćdziesiątki. Założę się, że robi pan ze
mnie durnia.
- Zapewniam cię, że jestem lekarzem, a co do mego wieku, to przypuszczam, że mógłbym być twoim ojcem.
- O, na szczęście nie jest pan moim papą! - zachrypiał gniewnie chłopak. - Ani żaden inny przeklęty jankeski
konował!
Długi, szczupły palec wymierzony w twarz chłopca niemal dotknął czubka jego małego, zawadiackiego nosa.
- Posłuchaj, chłopaczku. Jest tu trochę takich, którym nie spodobałyby się twoje epitety. Na pewno nie
omieszkaliby dać ci nauczki. Wyciągnąłem cię już z jednych tarapatów, ale nie mam zamiaru bawić się w niańkę
jakiegoś nieokrzesanego wyrostka. Uważaj więc na swoje zachowanie.
Brudne policzki nadęły się ze złości.
- Poradzę sobie sam.
Kapitan Latimer zaśmiał się z niedowierzaniem.
- Sądząc po twoim wyglądzie, ktoś powinien się tobą zająć. Kiedy ty się właściwie ostatni raz myłeś?
- Jest pan najbardziej natarczywym niebieskobrzuchem, jakiego w życiu spotkałem!
- Ty uparty mały włóczęgo - mruknął Cole Latimer i ze zdecydowanym gestem rozkazał: - Bierz swój bagaż i
chodź ze mną. - Odwrócił się od oniemiałego z zaskoczenia bezdomnego chłopca i ruszył w kierunku upatrzonej
wcześniej jadłodajni. Po zrobieniu kilku kroków, nie oglądając się, jeszcze ostrzejszym tonem ponaglił: - Żwawiej,
mały! Nie stój i nie gap się.
Chłopak podążył za oficerem, nasadzając kapelusz jeszcze mocniej na głowę i taszcząc z trudem swój ciężki
kuferek. Cole Latimer zatrzymał się przed drewnianą framugą wejścia. Młokos szedł tuż za nim, prawie depcząc po
lśniących czarnych butach oficera, lecz na widok odwracających się ku niemu przenikliwych błękitnych oczu
zatrzymał się gwałtownie.
- Masz jakieś imię? - Chłopiec rozejrzał się wokół niespokojnie. - Chyba masz, co? - nalegał Cole Latimer ze
zniecierpliwieniem.
W odpowiedzi zobaczył pośpieszne, niechętne skinienie głowy.
- Ee... Al! Al, proszę pana - kiwnął głową bardziej dobitnie.
Kapitan wyrzucił cygaro i spojrzał na chłopca, marszcząc czoło.
- Masz jakiś problem z mówieniem?
- N-nie, proszę pana - wyjąkał Al.
Obrzucając krytycznym spojrzeniem sfatygowany kapelusz chłopca. Cole sięgnął ręką, by otworzyć drzwi.
- Pamiętaj o dobrych manierach, Al, i odłóż gdzieś to, co masz na głowie.
Spróbowawszy się zmusić do uśmiechu, Al smętnie podążył za jankeskimi plecami do środka lokalu. Pulchna
8
Strona 9
gospodyni aż przerwała pracę z wrażenia, gdy ujrzała tę parę wchodzącą do izby i zasiadającą przy małym stoliku
pod oknem. Patrząc na świeżutki, czysty mundur Jankesa oraz niedopasowane ubranie chłopca, próbowała nie
okazywać żadnych emocji, lecz gdy wróciła do krojenia warzyw, po jej czole przemknęła zmarszczka zdziwienia.
Z niechęcią naśladując kapitana Latimera, Al zdjął kapelusz i przysiadł na wskazanym krześle. Cole z
ironicznym niedowierzaniem i współczuciem lustrował nierówno wystrzyżoną szopę włosów w kolorze mahoniu.
- Kto cię tak ostrzygł, chłopie? - spytał. Nie zauważył, jak zadrżały wargi, zanim wykrztusiły odpowiedź:
- Ja sam.
Cole roześmiał się.
- Twoje talenty musiały chyba pójść w innym kierunku.
Zapadła cisza. Chłopiec odwrócił do okna szczupłą twarz, a w szarych oczach niebezpiecznie zaszkliły się łzy.
Cole nie dostrzegł, że Alowi jest przykro. Skinął na gospodynię, która podeszła do ich stolika i stanęła, podparłszy
się pod boki.
- Dla wszystkich dziś krewetki - oznajmiła szorstko przeciągłym południowym akcentem. - Bisque lub po
kreolsku. Do tego piwo, kawa, herbata lub mleko. Co podać panu? - spytała, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Cole zignorował jej uszczypliwy ton, zdążył się już bowiem przyzwyczaić do niechęci okazywanej przez
południowców żołnierzom w niebieskich mundurach. Przybył do Nowego Orleanu za rządów generała Butlera,
kiedy nienawiść mieszkańców była jeszcze większa. Generał usiłował rządzić miastem jak garnizonem wojska.
Każdy problem rozwiązywał jedynie za pomocą wydawanych rozkazów i przydzielanych zadań. Nie udało mu się,
bo nie potrafił zrozumieć zawziętej dumy tutejszej społeczności i zbyt ją lekceważył. Miasto właściwie było już w
stanie buntu, kiedy go odwołano. Równie surowy był generał wobec własnego wojska. Powiesił nawet kilku
żołnierzy przyłapanych na okradaniu ludności cywilnej. Nowy Orlean nie był miastem łatwym do rządzenia,
wymagał nieugiętej woli. Butler był wyjątkowo niepopularny nie tylko z powodu stosowanych surowych metod.
Sytuację pogłębiał fakt, że tu, na Południu, znienawidzony był każdy Jankes sprawujący tę funkcję.
- Dla mnie bisque i zimne piwo - zdecydował Cole - a dla chłopca może być wszystko, co zechce, z wyjątkiem
piwa.
Kiedy kobieta odeszła, kapitan znów zaczął się przyglądać swemu młodemu kompanowi.
- Nowy Orlean wydaje się dziwnym celem podróży dla chłopca tak nienawidzącego Jankesów jak ty. Masz
tutaj jakąś rodzinę, masz się gdzie zatrzymać?
- Mam wujka.
- A, to dobrze. Już się obawiałem, że będę cię musiał wziąć do siebie.
Al zakrztusił się.
- Nie mam zamiaru mieszkać z żadnym Jankesem, to na pewno.
Kapitan westchnął z niecierpliwością.
- Przypuszczam, że potrzebujesz jakiegoś źródła dochodu. U cywilów jest o to bardzo trudno. Pracę możesz
dostać tylko w wojsku Unii, a szpital to chyba dobry wybór dla kogoś takiego jak ty. Oczywiście, możesz jeszcze
dołączyć do brygad oczyszczania miasta i zamiatać ulice.
Al z trudem panował nad swym spojrzeniem.
- Umiesz pisać i rachować?
- Trochę.
9
Strona 10
- To znaczy ile? Piszesz tylko swoje nazwisko czy coś więcej?
Chłopak popatrzył gniewnie na oficera i rzucił beznamiętnie:
- Więcej, jak potrzeba.
- Mieliśmy w szpitalu paru Murzynów do sprzątania, ale zgłosili się do wojska - oznajmił Cole. - Z korpusu
inwalidów specjalnie nie korzystamy, bo gdy tylko ranni odzyskują jaką taką sprawność, wracają do swych
oddziałów lub są wysyłani na wschód na rekonwalescencję.
- Nie mam zamiaru pomagać w leczeniu Jankesów! - zaprotestował z emfazą chłopak. W zamglonych oczach
zalśniły łzy. - To wy zabiliście mi papę i brata i wpędziliście mamę do grobu swoim piekielnym złodziejstwem.
Cole poczuł fale współczucia dla obdartego wyrostka.
- Przykro mi, Al. Moim zadaniem jest ratowanie życia i zdrowia ludzi bez względu na to, jaki noszą mundur.
- Aaa... Jeszcze nie spotkałem Jankesa, który by nie wolał raczej grasować po naszej ziemi, paląc i rabując...
- A skąd ty pochodzisz, że masz o nas tak wysokie mniemanie? - przerwał mu ostro kapitan.
- Z góry rzeki.
- Z góry rzeki? - W głosie kapitana dominował sarkazm. - Chyba nie z Chancellorsville ani Gettysburga?
Słyszałeś o tych miejscach, prawda?! - Nie przestawał kpić, pomimo iż szczęka jego towarzysza coraz bardziej się
zaciskała. - No bo z twojej odpowiedzi można wywnioskować, że jesteś takim samym niebieskobrzuchem jak ja i
widziałeś, jak ci rebelianci zalewają naszą ziemię. No więc jak daleko w górę rzeki? Baton Rouge? Vicksburg? A
może Minnesota?
Szare oczy przeszyły go gromem, któremu towarzyszyły błyski gniewu.
- Tylko jakiś dumy osioł może pochodzić z Minnesoty!
Do perkatego nosa ponownie zbliżył się grożący palec.
- Czy nie ostrzegałem cię, żebyś uważał na swoje maniery?
- Moje maniery są w porządku, Jankesie. - Odważnym ruchem odtrącił rękę kapitana. - To pańskie mnie
rozdrażniły. Czy mamusia nie nauczyła pana, że niegrzecznie jest komuś wygrażać palcem?!
- Uważaj - ostrzegł go nad wyraz spokojnie oficer. - Bo ściągnę ci spodnie i przetrzepię tyłek.
Dysząc z wściekłości, Al uniósł się do połowy z krzesła i przyjął pozycję przygotowanego do ataku
zwierzęcia. W głębi nieprzeniknionych oczu zaiskrzyło się dziko. Porwał swój kapelusz i wcisnął na niechlujną
czuprynę.
- Spróbuj mnie dotknąć, Jankesie - wycedził przez zęby niskim, chrapliwym głosem - a zetrę cię na miazgę.
Nie będę wysłuchiwał głupich pogróżek przeklętego niebieskonoga...
W obliczu tak strasznej groźby Cole Latimer wstał i pochylił się nad chłopcem, przybliżając swoją twarz do
jego twarzy. Błękitne oczy przeszyły szare spojrzeniem twardym jak stal. Ale głos kapitana był cichy i spokojny.
- Ty mi grozisz, młodziku? - Zanim Al zdążył się poruszyć, ściągnięty z jego głowy kapelusz wylądował na
stole. W szarych oczach nagle pojawił się cień. Cole mówił dalej tym samym tonem: - Siadaj i ucisz się, bo zrobię
to tu i teraz.
Chłopak przełknął ślinę, czując, że opuszcza go odwaga. Usiadł szybko i popatrzył na Jankesa czujnie, ale ze
znacznie większym szacunkiem.
Cole także opadł na krzesło i widząc upokorzenie chłopca, powiedział już nieco cieplej:
- Nigdy nie uderzyłem dziecka ani kobiety - spięty i czujny chłopak nie spuszczał wzroku z twarzy kapitana -
10
Strona 11
ale jeśli będziesz mnie prowokował, zmusisz mnie do tego.
Chłopak najwidoczniej stracił pewność siebie, bo jego zachowanie uległo diametralnej zmianie. Spuścił oczy,
położył ręce na kolanach i siedział cicho jak trusia.
- Tak lepiej. - Cole kiwnął głową z aprobatą. - No więc jak daleko w górę rzeki?
- Kilka mil na północ od Baton Rouge - padła ledwo dosłyszalna odpowiedź.
Kapitan patrzył z pobłażliwym uśmiechem na unikającego jego wzroku chłopca.
- Mam nadzieję, że kiedyś zrewidujesz swoje zdanie na mój temat, Al. - Chłopak podniósł wzrok i spojrzał
nieco zdezorientowany, zanim usłyszał wyjaśnienie. - Mój dom znajduje się jeszcze bardziej w górę rzeki, w
Minnesocie.
Na twarzy młodzika oprócz niepewności pojawiło się zakłopotanie. Z opresji wybawiło go nadejście
korpulentnej gospodyni, zręcznie balansującej trzymaną w jednej ręce wielką tacą. Bez entuzjazmu postawiła przed
nimi duże, dymiące miski pikantnej zupy. Obok nich stanął talerz gorących biskwitów i drugi z przyrumienioną na
złotawy brąz rybą panierowaną w mące kukurydzianej. Kobieta jeszcze nie zdążyła odejść od ich stolika, a Al już
złapał kawałek ryby i błyskawicznie zaczął wiosłować łyżką w pożywnym rosole. Cole przez dłuższą chwilę z
rozbawieniem przyglądał się wygłodniałemu chłopcu. Gdy ten zauważył jego spojrzenie, nagle speszył się, odłożył
rybę i zwolnił tempo jedzenia. Kapitan Latimer zachichotał, po czym skierował uwagę na smakowicie wyglądające
potrawy.
Chociaż chłopak początkowo jadł łapczywie, dość szybko zaspokoił apetyt i resztę posiłku jadł już nieco z
musu. Cole natomiast spożywał swoją porcję powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Kiedy skończył, wyprostował
się na krześle i wytarł usta serwetką.
- Wiesz, gdzie twój wujek mieszka?
Odpowiedzią było szybkie skinięcie głową. Cole wstał, rzucił na stół kilka banknotów i wziął swój kapelusz.
Skinął na chłopca, żeby szedł z nim.
- Chodź. Jeśli na zewnątrz jest jeszcze mój koń, spróbuję cię zawieźć do wujka.
Młodzik z ochotą podniósł kuferek i pośpieszył do wyjścia za wysokim mężczyzną. Nie był w stanie odmówić
kapitanowi, a poza tym jechać było znacznie wygodniej niż iść. Zmagając się z ciężkim bagażem i za dużymi
butami, niepewnie kroczył za swym opiekunem. Dziwaczny korowód, złożony z nienagannie schludnego oficera i
nie domytego włóczęgi, skierował się prosto ku uwiązanemu w cieniu długonogiemu dereszowi. Biorąc lejce. Cole
odwrócił się, by zdecydować, jak przewieźć szczupłego chłopca i jego bagaż.
- Czy myślisz, że dasz radę, siedząc za mną, utrzymać swoje rzeczy?
- Jasne - odparł chłopak nieco chełpliwie. - Od dziecka jeżdżę na koniu.
- No to wsiadaj. Podam ci kuferek.
Cole przytrzymał konia, podczas gdy Al próbował dosięgnąć wysokiego strzemienia. Kiedy już umieścił w
nim nogę, nie mógł przerzucić drugiej nad siodłem.
- Od dziecka, powiadasz?
Niespodziewanie Al poczuł pod pośladkami szeroką dłoń, która podciągnęła go do góry i posadziła w siodle.
Przez chwilę na twarzy chłopca malowało się zmieszanie i złość. Zamierzał coś warknąć do Jankesa, ale kapitan
już podnosił kuferek, kładąc go przed chłopcem.
- Zdaje się, że miałeś do tej pory łatwe życie - zauważył obcesowo. - Jesteś delikatny jak kobieta.
11
Strona 12
Bez dalszych komentarzy chwycił lejce i wskoczył na konia, przerzucając nogę nad rogiem siodła. Jeszcze
przez chwilę się poprawiali, wreszcie kapitan spytał zza ramienia:
- Gotowy?
Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą. Cole łukiem wyprowadził konia z doku. Był to doskonały, dobrze
ułożony wierzchowiec, ale nie przyzwyczajony do dodatkowego obciążenia, nawet przez takiego chuderlaka. Ten
zaś nie tylko musiał walczyć z trzymanym w rękach bagażem i śliskim grzbietem konia, ale jeszcze duma nie
pozwalała mu uchwycić się kapitana. To wszystko bardzo irytowało wrażliwe zwierzę. W końcu Cole stracił
cierpliwość i rzucił przez ramię:
- Al, usadź wreszcie tyłek i nie kręć się, bo obaj wylądujemy na ziemi. - Sięgnął do tyłu, chwycił drobną dłoń i
przycisnął ją mocno do swego boku. - O tak, złap się za moją kurtę obiema rękami i siedź spokojnie.
Młodzik z odrazą uchwycił się wskazanej części garderoby i usadowił się wygodniej. Koń szedł teraz
spokojniej i podróż postępowała sprawniej. Wiklinowy kuferek stał bokiem pomiędzy nimi, utrzymywany
ramionami chłopca. Przynajmniej to było dobre, że oddzielał go od znienawidzonego munduru.
2
Z bitwy o miasto ono samo wyszło względnie cało. Ślady walki można było dostrzec wzdłuż rzeki, ale gdy
opuszczali port, życie zdawało się toczyć tak samo jak zawsze, pomimo obecności żołnierzy Unii. Wąskie budynki
sklepów i domów mieszkalnych, zdobione balkonami o misternych żelaznych balustradach, stały ściśnięte obok
siebie. W podwórkach za wspaniałymi bramami z kutego żelaza widać było dobrze utrzymane ogródki; wszędzie
rosły drzewa. Gdy zgodnie z instrukcją chłopca skręcili z Vieux Carre, jechali coraz szerszymi alejami, obok
których pojawiły się małe trawniki. Rosły na nich drzewa magnolii obsypane wielkim, woskowobiałym kwieciem,
a ich odurzający zapach mieszał się z wonią jaśminu i kolcowoju. Dalej trawniki były coraz większe i
przestronniejsze, a ganki okazałych domów chroniły się pod koronami olbrzymich, omszałych dębów.
Cole spojrzał przez ramię i zapytał z powątpiewaniem:
- Al, jesteś pewien, że dobrze nas prowadzisz? Tu mieszkają bogaci ludzie.
- Uhm. O ile Jankesi im coś zostawili. - Chłopak wzruszył ramionami i dodał: - Bywałem tu przedtem. To już
niedaleko. W tamtą stronę.
Po chwili wskazał na alejkę przecinającą wysoki żywopłot, za którym wznosił się dość pokaźnych rozmiarów
dom z cegły. Parter krył się w cieniu ceglanych arkad, a po jednej stronie krużganka żelazne kręcone schody
prowadziły do misternie zdobionego balkonu, ciągnącego się wzdłuż całego frontonu. Potężne, dorodne dęby
osłaniały dom przed upalnym słońcem. Zza ich konarów można było dostrzec powozownię, usytuowaną za żelazną
bramą o wymyślnych kształtach, prowadzącą na teren posiadłości.
Kiedy Cole skierował rumaka w zakręcaną alejkę wyłożoną ceglanym brukiem, wyczuł wzrastające
podniecenie chłopca. Zatrzymał konia przed szerokim krużgankiem, zsiadł i przywiązał lejce do metalowego kółka
przy słupku, po czym sięgnął po kuferek. Pozbywszy się go, Al zeskoczył na ziemię, niemal pofrunął do drzwi i
energicznie pociągnął za dzwonek. Kapitan został z tyłu, by jak dobry służący zająć się bagażem.
Kiedy Cole dołączył do Ala, ten rzucił w tył spojrzenie pełne obawy i jeszcze raz niecierpliwie zadzwonił.
Wewnątrz dały się słyszeć kroki i drzwi otworzyła młodziutka, odrobinę wyższa od Ala panienka. Patrzyła na nich
zmieszana. Cole zdjął kapelusz i wetknął go pod ramię. Dziewczynę wprawiła w konsternację obecność Jankesa na
12
Strona 13
ganku, ale jeszcze bardziej błagalny grymas na twarzy chłopaka.
- Szanowna pani... - Cole nie zauważył na pięknej twarzyczce żadnych objawów, by rozpoznawała chłopca,
zaczynał więc wątpić w jego wiarygodność. - Ten młodzian twierdzi, że panią zna. Czy to prawda?
Młoda kobieta ponownie zlustrowała młodszego przybysza zdumionym wzrokiem i to, co zobaczyła,
najwyraźniej przejęło ją odrazą. Zmarszczywszy nos, sieknęła:
- Boże drogi! Nigdy bym się nie spodziewała... Toż to Al... Al...
Widząc przerażone oczy chłopaka, zacięła się. Jej zdenerwowanie było ewidentne. Nerwowo przenosiła wzrok
to na kapitana, to na chłopca.
- Al? - spróbowała niepewnie i zachęcona jego pełnym aprobaty uśmiechem, ciągnęła: - To ty, Al! Nie... nie
spodziewaliśmy się ciebie. Ach, mój Boże! Mama będzie zaskoczona, jak cię zobaczy. Chyba dozna szoku! -
Czarnowłosa piękność znów spojrzała na Cole’a i posłała mu czarujący uśmiech. - Panie pułkowniku, mam
nadzieję, że Al nie zrobił nic strasznego. Mama zawsze powtarza, że on robi wszystko po swojemu i nigdy nie
wiadomo, co wymyśli w następnej kolejności.
- Kapitanie - grzecznie poprawił Cole. - Jestem kapitan Cole Latimer.
Chłopak pokazał na niego kciukiem przez ramię i wyjaśnił opryskliwie:
- Ten tutaj, doktor, podwiózł mnie od przystani.
Przenosząc wzrok z oficera Unii na uwiązanego przy słupku wierzchowca, dziewczyna na koniec utkwiła w
nich zdumione oczy.
- Mój Boże, chyba nie jechaliście razem...
Al zakaszlał głośno i zwrócił się w stronę Jankesa:
- To moja kuzynka, Roberta. Roberta Craighugh.
Cole zdążył już zwrócić uwagę na jej czarne włosy i ciemne oczy, a także na letnią suknię z brzoskwiniowego
muślinu w kwiaty, z odważnym dekoltem na pełnych piersiach. Z galanterią dżentelmena stuknął obcasami i
ukłonił się.
- Jestem zaszczycony, mogąc panią poznać, panno Craighugh.
Matka Roberty była Francuzką. Domieszka tej krwi obdarzyła dziewczynę romansową naturą, którą teraz
obudził męski czar przystojnego jankeskiego oficera. Wojna znacznie ograniczyła jej życiowe przyjemności,
podczas gdy ona zbliżała się już do krytycznego dla panny wieku dwudziestu dwóch lat. Była święcie przekonana,
że bez towarzysza życia kobieta się marnuje. Miała też wrażenie, że minęły już całe wieki, odkąd odwiedził ją jakiś
dżentelmen, i jej życie jest beznadziejnie nudne. Toteż bardzo ożywiła ją myśl o rysującej się możliwości
kolejnego podboju. Dodatkowo intrygujący był fakt, że jego obiekt należał do sfer zakazanych - znienawidzonych
Jankesów.
- Nie mogę się pochwalić, bym gościła zbyt wielu żołnierzy z Północy, kapitanie - zauważyła dowcipnie. -
Słyszałam o was tyle okropnych historii. Chociaż - w zadumie skubała koniuszek palca - pan akurat nie wygląda na
takiego, co grasuje po okolicy, strasząc biedne, bezbronne kobiety.
Białe zęby Cole’a zalśniły w brawurowym uśmiechu.
- Bardzo się staram takim nie być, pani.
Roberta spłonęła rumieńcem emocji, a wszystkie jej myśli skupiły się na przybyszu. Był o wiele bardziej
męski i pewny siebie niż ci głupkowaci chłopcy, którzy gorączkowo jej się oświadczali przed wyjazdem na wojnę
13
Strona 14
z armią konfederacką. Nie czuła żadnej podniety, zdobywając ich serca. Ten Jankes mógł stanowić lepsze
wyzwanie.
Nagle przypominając sobie o kuzynie, Roberta zwróciła się do niego:
- Al, dlaczego nie wchodzisz do środka? Z pewnością Dulcie będzie zachwycona, gdy cię zobaczy.
Tak odprawiony, choć niezbyt chętny, by się oddalić, Al popatrzył zafrasowanym wzrokiem na kuzynkę i na
Jankesa. Zauważył już podczas poprzednich wizyt ten szczególny błysk w oczach Roberty na widok niektórych
gości. Wiedział, że nie wróży to nic dobrego ani jemu, ani kapitanowi. Flirt wroga z Roberta to tak jakby zaglądać
do lufy karabinu od niewłaściwej strony. Lepiej nie być po tej stronie, kiedy karabin wystrzeli.
Wytarłszy brudną rękę o równie brudne spodnie, Al wyciągnął ją do Jankesa.
- Dzięki serdeczne za podwiezienie, kapitanie. Mam nadzieję, że trafi pan z powrotem - Al wskazał na niebo,
na którym przez gałęzie drzew przeświecało słońce. - Chyba się zanosi na deszcz. Lepiej niech pan wraca, zanim...
- To bez sensu, Al - przerwała Roberta. - Musimy choć odrobinę odwdzięczyć się temu miłemu
dżentelmenowi za jego uprzejmość. Na pewno chętnie odpocznie chwilę po tak długiej jeździe w tym upale. -
Uśmiechnęła się do Cole’a ciepło. - Panie kapitanie, proszę bardzo do środka, tam jest chłodniej. - Kompletnie
ignorując irytację kuzyna, otworzyła drzwi szerzej, zachęcając: - Tędy proszę.
Patrząc, jak oboje wchodzą do domu, Al zacisnął zęby ze złości, a w jego szarych oczach zamigotały
płomienie. Podniósł ciężki kuferek i przetoczył się z nim przez drzwi. Po drodze uderzył się w łokieć i wymamrotał
kilka wyrazów, które nie spotkałyby się z aprobatą kapitana. Na szczęście był zajęty Roberta, która prowadziła go
do skąpo umeblowanego salonu.
- Kapitanie, proszę nam wybaczyć wygląd tego pokoju. Przed wojną prezentował się o wiele okazalej. -
Posadziwszy gościa na krześle, sama przysiadła przed nim skromnie na brzeżku sofy pokrytej wyblakłym
jedwabiem, wygładzając fałdy swej szerokiej krynoliny. - Byliśmy bogaci. Ale teraz mojemu ojcu został tylko
mały sklep z różnościami, co ledwie pozwala związać koniec z końcem. Mało kogo stać na te ceny, jakich musi
żądać. Proszę sobie wyobrazić, kostka mydła kosztuje całego dolara, a ja tak uwielbiam paryskie zapachy. Nie
mogę już patrzeć na te prymitywne namiastki produkowane przez Dulcie.
- Tak, wojna odbiera ludziom wszystko, co najlepsze - skomentował ironicznie Cole.
- Nie była taka ciężka do zniesienia, póki nie nastał ten okropny generał Butler. Proszę mi wybaczyć
bezceremonialność, kapitanie, ale strasznie go nienawidziłam.
- Jak większość południowców, panno Craighugh.
- Tak, lecz niewielu musiało przejść to, co my. Ten potwór zarekwirował magazyny mojego taty.
Skonfiskował nawet nasze meble i kosztowności, bo tata nie chciał podpisać tej nieszczęsnej przysięgi wierności.
Zabraliby nam nawet i dom, ale tata ustąpił dla bezpieczeństwa mojego i mamy. A potem ten straszny afront, gdy
Butler wydał rozkaz, żeby traktować kobiety z naszego miasta mniej uprzejmie niż mężczyzn. Po prostu nie mogę
sobie wyobrazić, by taki dżentelmen jak pan wydał taki rozkaz.
Cole znał na pamięć „Rozkaz ogólny nr 28”, który narobił tyle szumu wśród cywilów. Butler wydał go w celu
uchronienia swych żołnierzy przed ich znieważaniem przez kobiety nowoorleańskie. Jednak posunięcie to
przyniosło odwrotny skutek, jeszcze bardziej bowiem wzrosło współczucie dla Południa.
- A ja, panno Craighugh, nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł tak traktować panią.
- Muszę przyznać, że bałam się wystawić nos za próg domu, by nie narazić się na zaczepki. Naprawdę
14
Strona 15
poczułam ulgę, gdy armia Unii zmieniła Butlera na obecnego, sympatycznego generała. Słyszałam, że Banks
wydaje wytworne bale i jest o wiele bardziej życzliwy dla ludzi. Czy był pan na którymś z tych balów, kapitanie?
- Niestety, jestem zbyt zajęty w szpitalu, panno Craighugh. Rzadko miewam wolny dzień dla siebie. Dziś
miałem wyjątkowe szczęście. Po obchodzie porannym mogłem wziąć wolne popołudnie. Teraz wiem, że wygrałem
los na loterii.
Al stał z boku, słuchając trajkotania Roberty i uprzejmych wypowiedzi kapitana. Usiłował ściągnąć wzrok
kuzynki, jednocześnie nie zwracając na siebie uwagi jej rozmówcy. Ale szybko się zorientował, że jest ona zbyt
pochłonięta zabawianiem oficera Unii. Postanowił więc przypomnieć jej o dobrym wychowaniu i z łoskotem
upuścił swój kuferek na marmurową posadzkę. Roberta zerwała się.
- Och, Al, dziecko, ty musisz umierać z głodu, a do kolacji jeszcze mnóstwo czasu. Idź do Dulcie, niech ci na
razie da coś przekąsić. - Uśmiechnęła się do Cole’a promiennie. - Dobry Boże, tak dawno nie przyjmowaliśmy
gości, że niemal zapomniałam o dobrych manierach. Kapitanie Latimer, czy zechciałby pan zostać u nas na
kolacji? Dulcie jest jedną z najlepszych kucharek w Nowym Orleanie.
Al przewrócił oczami z niedowierzaniem. Co ta Roberta wyczynia?
Zaskoczony propozycją, Cole zwlekał z odpowiedzią. Zazwyczaj tylko kobiety lekkiego prowadzenia zniżały
się do znajomości z wrogami, a i one nie zawsze były dla nich miłe. Chociaż to oznaczało długie miesiące życia w
celibacie, on sam wolał raczej nie zadawać się z żadną ślicznotką chowającą w zanadrzu nóż i popierającą
konfederatów. Nie pociągało go też przespanie się z którąś z dam wypróbowanych przez liczne rzesze szere-
gowców Unii. Nie miał nic przeciw spędzaniu czasu z taką ładną panną, ale sprawę należało przemyśleć. Na
przykład reakcję jej ojca. Wolałby raczej uniknąć zaplątania się w przymusowe małżeństwo.
- Nie chcę w ogóle słyszeć o odrzuceniu mego zaproszenia, panie kapitanie. - Roberta wydęła zmysłowo
wargi, pewna, że nie odmówi. Przecież nigdy jeszcze nikt jej nie odmówił. - Podejrzewam, że tu, w Nowym
Orleanie, nie zaznał pan wiele życzliwości.
- Trudno jej oczekiwać w naszej sytuacji - uśmiechnął się Cole.
- A więc postanowione - odparła Roberta radośnie. - Musi pan zostać. W końcu przywiózł pan Ala i mamy
wobec pana dług wdzięczności.
Nie mogąc ponownie zwrócić na siebie uwagi Roberty, Al westchnął ciężko i udał się na tyły domu. Za duże
buty stukały głośno o podłogę, manifestując upiornym echem jego przejście przez ogołocone ze sprzętów
pomieszczenia. Z dawnej wspaniałości domu pozostał zaledwie cień. Al zwolnił kroku. Z bólem serca patrzył na
puste ściany i kąty, kiedyś wypełnione kosztownymi drobiazgami. Nie było też słychać zwykłej krzątaniny służby.
Prawdopodobnie odeszli wszyscy niewolnicy z wyjątkiem Dulcie i jej rodziny.
Otworzył drzwi do kuchni i ujrzał czarnoskórą kobietę. Przygotowywała właśnie gulasz na wieczorny posiłek.
Dulcie była potężna i grubokoścista, ale nie otyła. Co najmniej o głowę przewyższała Ala. Zauważywszy kątem
oka wyrostka ze zmierzwioną czupryną, przerwała skrobanie marchwi i przetarła czoło wierzchem dłoni.
Marszcząc czoło, zapytała podejrzliwie:
- Co ty tu robisz, chłopcze? - Odłożyła marchewkę i wstała, ze złością wycierając ręce w duży biały fartuch. -
Chcesz dostać coś do jedzenia, to podejdź do tylnych drzwi, ale nie włócz się po domu pana Angusa jak jakiś
wszechwładny Jankes.
Obawiając się, by ta przemowa nie dotarła do salonu, Al usiłował dać jej do zrozumienia, żeby była cicho,
15
Strona 16
wskazując na migi na fronton domu. Widząc jednak jej osłupiałą twarz, podszedł bliżej i dotknął jej ręki.
- Dulcie, to ja, Al...
- Do liiicha! - Pisk radości przeszył cały budynek i ścichł nagle, kiedy przerażony chłopak zakrył ręką usta
kobiety.
W salonie Roberta spojrzała z niepokojem w kierunku kuchni, a Cole zrobił zdziwioną minę. Dziewczyna
wyjaśniła nieśmiało, kryjąc się za wachlarzem:
- Al zawsze miał szczególne podejście do Dulcie.
Żeby uniknąć jakichkolwiek pytań, zajęła gościa ożywioną rozmową. Kolor jego munduru uznała już za
nieistotny. Był mężczyzną w każdym calu. Widać to było w jego chodzie, mowie i gestach. Głęboki i miękki tembr
głosu mężczyzny przyprawiał ją o miły dreszcz przebiegający po plecach. Miał gładkie i wytworne maniery, lecz
wyczuwała, że nie tolerowałby żadnej zniewagi. Zachowywał się wobec niej swobodnie, ale przypuszczalnie tak
samo zrelaksowany byłby w grupie mężczyzn. Dopiero co się poznali, a jego obecność już rozgrzewała jej krew w
żyłach i ekscytowała ją myśl, że znów może być przez kogoś adorowana.
Biorąc pod opiekę małego włóczęgę. Cole zdążył już spisać ten dzień na straty. A tak rzadko się zdarzało, by
obowiązki szpitalne pozwoliły mu choćby na wolne popołudnie. Teraz zaś nie mógł uwierzyć w tak wspaniały
obrót rzeczy. Oto siedział w chłodzie salonu, rozkoszując się miłą pogawędką z powabną kobietą. Takiej nagrody
nie spodziewał się nawet za udzielenie pomocy napotkanemu sierocie. Relaksował się coraz bardziej, słuchając
beztroskiej paplaniny Roberty. Jednak nie dane jej było trwać długo. Przerwał ją nagle odgłos zatrzymującego się
przed domem powozu. Roberta zmarszczyła czoło z zatroskaniem i zerwała się nerwowo, najwyraźniej
przestraszona.
- Przepraszam pana, kapitanie. Zdaje się, że rodzice wrócili do domu. - Zamierzała pośpieszyć i przywitać ich
w holu, ale drzwi rozwarły się z impetem i do środka wtargnął Angus Craighugh, a za nim jego małżonka. Angus,
z pochodzenia Szkot, był niskim, krępym mężczyzną o ciemnych, siwiejących włosach i szerokiej, rumianej
twarzy. Leala Craighugh, niskiego wzrostu, z wiekiem coraz bardziej pulchna, miała ciemne włosy lekko
przyprószone siwizną i duże, ciemne, pełne lęku oczy. Była znerwicowaną kobietą. Zdenerwowanie wypisane na
twarzach starszych państwa świadczyło, że oboje zauważyli wierzchowca z oznakami armii federalnej.
Spodziewali się więc najgorszego.
Roberta nie miała już możliwości, by zatrzymać rodziców poza zasięgiem słuchu kapitana i wyjaśnić im jego
obecność. On również podniósł się ostentacyjnie i stanął twarzą w twarz z oszołomionymi gospodarzami.
- Coś się stało? - zapytał Angus Craighugh. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku córki, ale nie dał jej czasu
na odpowiedź, tylko ze wzburzeniem zwrócił się do oficera Unii. Zaciskając swą zawziętą, kanciastą szczękę,
oświadczył gniewnie: - Drogi panie, moja córka nie ma zwyczaju przyjmowania młodych mężczyzn, a zwłaszcza
Jankesów, bez należytej opieki. Jeśli ma pan jakąś sprawę do mnie, przejdźmy do mego gabinetu, gdzie nie
będziemy przeszkadzać damom.
Cole zamierzał rozproszyć obawy pana domu, gdy wtrąciła się Roberta:
- Tatusiu, to jest kapitan Latimer. Spotkał w porcie Ala i był tak dobry, że go tu przywiózł.
Całkowicie zdezorientowany, Angus spojrzał ponuro na swą jedynaczkę. Wyraz oburzenia na jego
zarumienionej twarzy ustąpił konsternacji.
- Ala? Co to znaczy, Roberto? Jakieś twoje nowe błazeństwo?
16
Strona 17
- Tato, proszę cię. - Ujęła rękę ojca i wbiła w niego swe czarne błyszczące oczy. - On jest w kuchni, poszedł
coś zjeść. Dlaczego nie pójdziecie z mamą go przywitać?
Dalej nic nie rozumiejąc, pan Craighugh zgodził się jednak z sugestią córki. Znalazłszy się znów sam na sam z
Cole’em, Roberta odetchnęła. Posłała mu czarujący uśmiech i miała powiedzieć coś na temat upalnej pogody, gdy
z tyłu domu dobiegł ich piskliwy okrzyk, a zaraz po nim wylał się potok bezładnej francuszczyzny. Roberta
podskoczyła jak oparzona, ale szybko się opanowała, widząc, że kapitan biegnie w tamtą stronę.
- Nie, proszę! - jęknęła, chwytając go za rękę. Od konieczności dalszej interwencji wybawiło ją wejście ojca
podtrzymującego żonę w stanie szoku i klepiącego ją po policzku. Matka dalej bełkotała coś niezrozumiale. Angus
pośpiesznie złożył swój słodki ciężar na sofę i udało mu się jakoś powstrzymać potok jej wymowy.
- Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytał Cole, podchodząc bliżej. - Jestem lekarzem.
- Nie! - padła krótka i zdecydowana odpowiedź. Odrzuciwszy pomoc, Angus opanował się nieco i ciągnął już
spokojniej: - Nie, dziękuję. Proszę jej wybaczyć, przestraszyła się myszy. - Niezbyt przekonująco wzruszył
ramionami.
Cole zdawał się akceptować to wyjaśnienie, dopóki nie spojrzał w stronę drzwi, w których stanął Al, opierając
się o sztukaterię.
- A, już rozumiem - powiedział.
Roberta wykręcała nerwowo ręce i niespokojnie patrzyła na młodzieńca.
- Al tak się zmienił, że każdy by się przestraszył...
Tymczasem Leala wróciła nieco do siebie i starała się usiąść prosto. Unikając wzrokiem Ala, robiła wszystko,
by się choć trochę opanować.
- Kapitanie, musi pan nam wybaczyć - odezwał się Angus z ociąganiem. Był wyraźnie spięty w obecności
lekarza federalnego. - Nieczęsto tu gościmy oficerów Unii. Sądziliśmy, że szykuje się jakiś kłopot, a potem zaraz
zobaczyliśmy tego... chłopca... Ala.
Młodzik wszedł niedbale do pokoju, powłócząc wielkimi butanu po wytartym dywanie i uśmiechnął się,
błyskając zębami w usmolonej twarzy. Wzruszając ramionami, począł się tłumaczyć:
- Przepraszam, wujku Angusie, ale nigdy nie byłem mocny w pisaniu listów, a zresztą jak bym go wysłał?
Angus lekko się wzdrygnął, słuchając chłopca, a Leala nie spuszczała z niego wciąż zdumionego wzroku.
- W porządku, Al - wykrztusił Angus. - Mamy ciężkie czasy.
Roberta uśmiechnęła się do Cole’a trochę niepewnie.
- Mam nadzieję, panie kapitanie, że nie bierze nas pan za bandę głupków z powodu tego przedstawienia.
- Oczywiście, że nie - zapewnił ją uprzejmie Cole, choć podnosząc wzrok na szczupłego wyrostka, nie potrafił
ukryć rozbawienia.
Angus stanął pomiędzy nimi, zasłaniając widok chłopca.
- Jesteśmy panu nadzwyczaj wdzięczni za przywiezienie Ala. Gdyby nie pan, nie wiadomo, jak mógłby
skończyć.
Al ruszył raźno przez pokój, prowokując Jankesa do skomentowania. Cole uśmiechnął się szeroko i rzekł:
- Święta prawda. Osobiście przerwałem mu sprzeczkę z kilkoma żołnierzami.
- Ooch! - westchnęła Leala i zaczęła się energicznie wachlować.
Angus natychmiast zapytał ją troskliwie:
17
Strona 18
- Wszystko w porządku, mateczko?
- Oui - wykrztusiła i sztywno skinęła głową. - W porządku.
Zwrócił się więc do chłopca:
- Miałeś jakieś problemy? Nic ci się nie stało?
- Jasne, że nie! - Al zamarkował walkę na pięści. - W razie czego dałbym popalić tym niebieszczakom.
Wujek popatrzył na niego dziwnie.
- No tak - westchnął. - W każdym razie cieszę się, że jesteś tu cały i zdrów. I że już po wszystkim.
Al uśmiechnął się chytrze.
- Jeszcze nie po wszystkim. - Oczy zebranych zwróciły się ku niemu i prócz kapitana pozostali wstrzymali
oddech. Trzpiot uśmiechał się szeroko. - Roberta zaprosiła doktora na kolację.
Wachlarz Leali spadł z łoskotem na podłogę, a ona sama opadła z żałosnym jękiem na sofę. Z niemą rozpaczą
i niedowierzaniem patrzyła na swoje dziecko. Twarz Angusa także pociemniała z gniewu. Zapadła długa i
nieprzyjemna cisza.
Cole zdecydował się rozładować tę przykrą sytuację.
- Dziś mam nocny dyżur w szpitalu, zatem obawiam się, iż nie mogę przyjąć zaproszenia.
- Och, kapitanie - zaprotestowała miaukliwie Roberta, nie zwracając uwagi na reakcję rodziców. - Musi pan
przyjąć nasze podziękowanie za przywiezienie Ala. Kiedy znów będzie pan miał wolne?
Jej upór i determinacja bawiły Cole’a.
- Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, będę miał wolny wieczór w następny piątek.
- Więc musi pan przyjść do nas na kolację w następny piątek - słodkim głosem nalegała Roberta, nie bacząc
na chmurne oblicze ojca.
Cole naturalnie widział niechęć jej rodziców, toteż zwrócił się do gospodarza:
- Tylko za pańskim pozwoleniem.
Ten zganił córkę spojrzeniem, ale nie chcąc się okazać nieuprzejmy, mógł tylko ustąpić.
- Oczywiście, kapitanie. Doceniamy przysługę oddaną przez pana chłopcu.
- Zrobiłem, co mogłem - odparł grzecznie Cole. - Zdawało nil się, że młodzikowi potrzebna jest czyjaś
kuratela. Cieszy mnie, że jest już wśród rodziny.
- Aha - wtrącił Al ironicznie - o jednego bachora mniej na sumieniu. Was, niebieskobrzuchy, obciąża
wystarczająco dużo krzywd sierot, i jeszcze macie czelność się puszyć w salonach, które opustoszyli wasi
złodzieje...
Leala jęknęła drżącym ze strachu głosem i załamała ręce, patrząc rozpaczliwie na męża. Angus pospieszył, by
nalać jej mocnej sherry i załagodzić szok. Wcisnął kieliszek w jej roztrzęsioną dłoń i poczekał, aż upije solidny łyk.
Potem zganił wzrokiem Ala.
- Jestem przekonany, że kapitan Latimer nie miał do czynienia z takimi sprawami.
- Oczywiście, że nie - przytaknęła Roberta, zerkając ukradkiem na Ala. Kapitan był najbardziej frapującą
osobą, jaką spotkała od czasu zajęcia Nowego Orleanu przez Jankesów. Nie zamierzała pozwolić nikomu na
odebranie sobie tej najlepszej pojawiającej się szansy w czasie, gdy ta nudna wojna zmuszała ją do staropanieńskiej
egzystencji. Mało tego, postanowiła użyć wszelkich sztuczek, by ta znajomość przyniosła jej jak najpełniejszą
korzyść. Opuściła kokieteryjnie swe ciemne rzęsy i posłała Cole’owi uśmiech. Z przyjemnością zauważyła w jego
18
Strona 19
spojrzeniu owo ponadczasowe zainteresowanie mężczyzny mającego przed sobą ładną kobietę. Tak, ten już dojrzał
do złowienia.
Obserwując rozwój sytuacji, Angus sztywniał i coraz bardziej czerwieniał ze złości. Patrząc mu prosto w
oczy, Cole rzekł z uśmiechem:
- Ma pan piękną córkę. Już od bardzo dawna nie miałem szczęścia znaleźć się w tak uroczym towarzystwie.
Przez głośne pomrukiwanie Angusa przebiło się niezadowolone parsknięcie Ala, budząc zdziwienie kapitana.
Cole był w stanie zrozumieć niechęć ojca Roberty, ale zachowanie chłopaka go zaskakiwało. Ich oczy spotkały się
na długi moment: szare, zimne i drwiące, niebieskie, badawcze. Aroganckim ruchem chudzielec podszedł do sofy,
na której siedziała Leala. Kieliszek z sherry stał obok na stoliku. Al uniósł go i pogardliwie wzniósł toast do
kapitana, po czym z wściekłością wypił całą zawartość.
- Al... - Głos Cole’a był przytłumiony i tylko chłopak wyczuł w nim groźbę. - Sprawiasz przykrość swojej
cioci. Byłoby dobrze, gdybyś uważał na swe zachowanie. Poza tym w obecności dam należy zdjąć kapelusz.
Leala zaciskała nerwowo dłonie i patrzyła z przerażeniem na męża. Była o krok od ponownego wybuchu
histerii.
- Ależ nam to nie przeszkadza, kapitanie - wtrącił pospiesznie Angus, lecz Al już sięgał ręką do
sfatygowanego kapelusza. Szare oczy przeszyły Jankesa jak sztylety, po czym zerwany ze złością z głowy kapelusz
przefrunął przez pokój. Roberta westchnęła. Angus zmartwiał z przerażenia, aż na chwilę zaniemówił, a potem
wrzasnął:
- Co ci się stało, do licha?
Jego żona wydała ciężki jęk, przechodzący w zawodzenie. Rozłożyła szeroko ręce i złożyła je w geście
błagalnym do niebios.
- Och, Angusie, Angusie, co ona zrobiła? Oooch!
Angus szybko nalał drugi kieliszek sherry i podał go żonie.
- Masz, Lealo, pij - rozkazał i z rzadko spotykaną bystrością umysłu dodał: - Roberta nic nie zrobiła. Tylko ten
dumy chłopak znowu wyskubał sobie włosy.
Zgromiwszy młokosa spojrzeniem, rzekł do kapitana:
- Al zawsze miał obsesję, że inni biorą go za dziewczynę.
Siostrzeniec zakrztusił się nagle i odwrócił od nich. Angus powiedział doń szorstko:
- Alu, chyba powinieneś się wykąpać. Zajmij ten sam pokój co zwykle. I - wskazał na wiklinowy kuferek -
weź ze sobą ten bagaż.
Po odejściu chłopca Angus pokręcił głową z dezaprobatą.
- Ta dzisiejsza młodzież! Do czego to doprowadzi? Nie znają żadnej dyscypliny - uniósł ręce w
dramatycznym geście. - Robią, co im się podoba!
Cole próbował złagodzić nieco jego obawy.
- Ależ, proszę pana, on wygląda na dobrego chłopca. Owszem, jest trochę uparty i zawzięty. I nie domyty. To
wszystko prawda. Ale na pewno wyrośnie z niego wspaniały mężczyzna.
Wiele miesięcy upłynęło, zanim Cole był w stanie zrozumieć, dlaczego Angus Craighugh zmarszczył
wówczas czoło z tak głębokim zafrasowaniem.
3
19
Strona 20
Al położył swój wiklinowy kufer na łóżku i sam opadł bezwładnie obok. Na statku za posłanie służyła mu bela
bawełny i nie mógł się nadziwić, jakim cudem coś, co z natury jest miękkie i puszyste, można zmienić w rzecz tak
twardą i niewygodną. Nie zaznał na tym czymś zbyt wiele snu, jedynie krótkie i przerywane drzemki. Chwile
wytchnienia przychodziły tylko o chłodzie wczesnego poranka. Potem robiło się coraz bardziej gorąco i parno, i
musiał zachować nieustanną czujność, by jakimś nieostrożnym posunięciem nie zepsuć swego przemyślnego
planu. Jak dotąd, dobrze mu szło. Nawet Roberta zdała egzamin.
Al wstał i zbliżył się do okna, by wyjrzeć. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i dwie córki Dulcie
wciągnęły do pokoju niewielką mosiężną wannę. Nie wiedział, czy zostały o wszystkim uprzedzone, ale na wszelki
wypadek nie odwracał się, bo Jankes był jeszcze na dole. Dziewczęta nie mogły się pohamować od ciekawskiego
zerkania na szczupłą sylwetkę gościa, dla którego przygotowały letnią kąpiel. Nie padło jednak ani słowo.
Zostawiły ręczniki, mydło i wyszły, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Brudne ręce zanurzyły się w wodzie i obmyły usmoloną twarz. Zmęczone wargi wydały głębokie
westchnienie ulgi. Słabnący duch zaczynał odżywać. Szare oczy jakby wyraźniej ujrzały wnętrze pokoju.
Zauważyły brak kilku mebli, ale to, co zostało, znały dobrze. Pokój zdawał się witać przybysza jak starego
przyjaciela, przywołując miłe wspomnienia z dawnych lat. Były teraz potrzebne, by wymazać z pamięci te przykre
z ostatniego czasu. I choć nie był to własny dom, stanowił najlepsze schronienie spośród tych, z którymi miał do
czynienia w ostatnich dwóch tygodniach.
Szczupła postać powoli zbliżyła się do pękniętego lustra stojącego za wanną. Na zamyślonej twarzy pojawił
się smutny uśmiech. Ręce podniosły się mimowolnie i drobne palce rozgarnęły sterczące kosmyki rdzawych
włosów. Buty pofrunęły w kąt, luźne spodnie szybko podzieliły ich los, a na nich spoczęła marynarka. Koszula
sięgała prawie do kolan. Zwinne palce błyskawicznie uporały się z guzikami i ona też poszybowała na stertę.
Przed lustrem stała Alaina MacGaren w zwykłych, prostych pantalonach i obcisłej dziecięcej koszulce, która
niemal zupełnie spłaszczała jej młode piersi. Przepocona i brudna bielizna dołączyła do reszty ubrań i dziewczyna
mogła wreszcie odetchnąć swobodnie. Jej odbicie w lustrze demonstrowało, jak ostatni, trudny rok straszliwie ją
odchudził. Nie lubiła wprawdzie przypominać sobie o tym, że wygląda na zagłodzoną, ale i nie martwiła się, bo
właśnie to pomagało jej się maskować. Siedemnastoletnia dziewczyna paradowała w przebraniu wyrostka tuż
przed nosem Jankesów. Nawet kapitan Latimer niczego nie podejrzewał.
Alaina z odrobiną irytacji przypomniała sobie ciepłe i życzliwe przyjęcie, jakie zgotowała kapitanowi Roberta.
Zalotność jej kuzynki gwarantowała jego ponowne odwiedziny w domu Craighughów, a dla Alainy oznaczało to
tylko kłopot. Będzie musiała wcielać się raz po raz w swą rolę bez żadnego uprzedzenia.
Poza tym należało rozważyć kwestię pracy. Widząc, że Craighughowie są na skraju nędzy, nie mogła
pozostawać na ich utrzymaniu. Alaina postanowiła zarobić na siebie. Kapitan miał rację. Bardzo niewielu cywilów
byłoby w stanie zapewnić jej płacę. Zresztą czy istniała lepsza kryjówka dla kobiety ściganej niż praca w szpitalu
Unii w chłopięcym przebraniu? Raz zaszczepiony pomysł przemawiał do jej wyobraźni.
Alaina przyjrzała się dokładniej swemu odbiciu. Jak długo będzie mogła udawać chłopca w tym jankeskim
szpitalu? Czy nie zdradzi jej żaden szczegół urody? Wąski, zadarty i opalony przez słońce nos przyklejony do
nieco zbyt kwadratowej twarzy czy wysoko osadzone kości policzkowe, choć filigranowe, mogły od biedy
uchodzić za chłopięce? Nie stanowiły też problemu duże, nieco skośne, tryskające energią szare oczy, w oprawie
jedwabistych czarnych rzęs. Ale usta! Były stanowczo za miękkie, zbyt różowe i delikatne. Zupełnie nie chłopięce!
20